Fragment wykładu bpa Richarda Williamsona Tekst poniższy został nadesłany przez pana „PiotrX” i został wzięty z książki „Trójgłos o Antychryście” wydawnictwa WERS. Przypominamy, iż bp. Richardson należy do Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Za wyrażenie swych wątpliwości odnośnie nakazanych do wierzenia danych liczbowych ofiar Holocaustu, został skazany przez bardzo niezawisły sąd niemiecki na grzywnę 10 tys. euro. W roku 2011 grzywnę obniżono do 6.5 tys. euro. – admin.
Antychryst to człowiek, który pojawi się pod koniec świata, by zgromadzić wszystkie siły zła aby w jednym finalnym wysiłku szatana zniszczy Kościół na zawsze i by dokonać zwycięstwa szatana. Antychryst będzie największym sługą szatana w historii świata. Nie jest on figurą, przenośnią, systemem, lecz rzeczywistą osobą Pismo św. jest w tej materii klarowne. Nie będzie to diabeł, albowiem diabeł nie może przyjąć ludzkiej postaci, tylko Bóg może przyjąć ciało człowieka. Będzie to człowiek zrodzony z mężczyzny i kobiety. Źródła informacji o nim to przede wszystkim Pismo Święte, ale także tradycja Kościoła i nauczanie Ojców Kościoła. Pismo Św., a zwłaszcza Apokalipsa, operuje przenośniami, stąd jego egzegeza jest utrudniona, lecz w miarę przybliżania się końca świat będzie czytelniejsza. Antychryst będzie tak naśladowcą, jak i przeciwnikiem Chrystusa, pragnąc czynić zło i być po stronie zła tam, gdzie Chrystus był po stronie dobra, gdyż szatan jest naśladowcą Boga. Antychryst będzie szczytem zła, które obecne jest od upadku Adama. Od czasu gdy Chrystus przyjął ciało człowieka, ludzkość według Pisma św. żyje w czasach ostatecznych, które trwają już ok. 2 tysiące lat. W miarę zbliżania się końca świata Pan Bóg pozwoli na ostateczną, zwycięską bitwę – największą bitwę duchową w historii świata. Bóg zezwoli siłom dobra i zła na konfrontację, która będzie potężną manifestacją chwały i potęgi Kościoła, jakiej dotychczas nie widziano.(…) Antychryst będzie władcą świeckim i religijnym. Rozpocznie swe rządy jako władca świecki i przywódca polityczny. Dojdzie do władzy poprzez pochlebstwo, elokwencję, gwałt, sensację. Podbije trzy królestwa, które są w linii Imperium Rzymskiego, a następne podda mu się siedem królestw i w ten sposób uzyska władzę nad światem. Potem, według Pisma Św., umieści się w świątyni Bożej, by być adorowanym jak Bóg. Zrobi wszystko, by przedstawić siebie, jako Boga. Nastąpi jedna światowa religia. Jego dominującą cechą będzie pycha, podobnie jak u szatana. Jego rządy będą powszechne. Nikt nie będzie mu się opierał politycznie lub militarnie.
Czy będzie można się przed nim ukryć? Niektórzy interpretują rozdział II Apokalipsy w ten sposób, że być może znajdą się miejsca dla wiernych, gdzie będą mogli się ukryć. Rządy Antychrysta trwać będą trzy i pół roku, a rozpoczną się najprawdopodobniej w Jeruzalem, które to miasto wybierze on, jako stolicę swej władzy po to, by przypodobać się żydom, którzy uznają go za swego długo oczekiwanego Mesjasza. Żydzi odegrają ważną rolę w dojściu Antychrysta do władzy. Aby zyskać ich poparcie i lojalność, będzie gloryfikował Jeruzalem. Antychryst będzie tym, który odbuduje świątynię Salomona. Bezskutecznie próbował tego Julian Apostata. Żydzi czynią wszystko, by wywłaszczyć Arabów, by móc w odpowiednim czasie odbudować świątynię.
Jak należy rozumieć Matkę Boską Fatimską, mówiącą, że „Rzym stanie się stolicą Antychrysta”? Można to zinterpretować w ten sposób, że istotną częścią rządów systemu Antychrysta będzie falsyfikacja Kościoła Katolickiego. Falsyfikacja taka ma miejsce dziś – to synkretyzm z jedną światową religią i jednym światowym rządem. Oto jeden z powodów, dla których zdekatolicyzowano i sprotestantyzowano Mszę Św., ażeby zsynchronizować Kościół z innymi sektami. Zachowując formę katolicką, zmienia się treść – Rzym będzie centrum jednej światowej religii, a w tym samym czasie Antychryst będzie władał z Jeruzalem.Czy to możliwe, by Antychryst był papieżem? Raczej nie jest to możliwe, albowiem Antychryst nie rozpocznie swej kariery w Kościele, ale jako polityk, bądź żołnierz – zdobywca. Dopiero potem jego kariera rozciągnie się na Kościół.
W jaki sposób Antychryst dojdzie do władzy? Jego wczesne lata są według proroka Daniela ukryte. Będzie żydem, być może z plemienia Dana. Potem stanie się ważną osobistością, będzie wzrastać w złym, zwiedzie ludzi elokwencją, fałszywymi cudami, srogością, oszołomi ich swą błyskotliwością, wiedzą. Działać będzie poprzez zreformowany judaizm by zyskać poparcie Żydów, to zaś umożliwi mu dostęp do mediów, uniwersytetów, świata polityki. Po zdobyciu dziesięciu królestw uzyska powszechne rządy.
Co zrobi z tą władzą? Będzie się sam gloryfikował – stanie w świątyni Boga. Rozpocznie straszliwe prześladowanie Kościoła, będzie niszczył wszystko to, co będzie mógł i wywyższy sługi zła.
Jaka jest relacja pomiędzy Kościołem Katolickim i Antychrystem? Z jednej strony przebiegłość i rzekoma uprzejmość, by manipulować przywódcami Kościoła Katolickiego, z drugiej strony zaś okrucieństwo wobec tych, co go (Antychrysta) nie uznają. Będzie to czas prześladowań, jakich Kościół nigdy nie zaznał, większych, niż za czasów Nerona czy pod rządami komunistycznymi – taka jest nauka Ojców Kościoła. Tortury, wrzucanie w ogień i inne prześladowania będą tak intensywne, że – jak mówi nasz Pan w Ewangelii – gdyby te czasy nie były skrócone, nawet wybrani by się poddali.
Czy Antychryst może całkowicie zniszczyć Kościół Katolicki? Jest to niemożliwe, albowiem nasz Pan powiedział, że jest z nami aż do skończenia świata i że bramy piekielne Kościoła nie przemogą. Z drugiej jednak strony Jezus powiedział: „Czy gdy przyjdę, znajdę wiarę na ziemi?” – co oznacza, że pod koniec czasów Kościół będzie w rezultacie prześladowań Antychrysta znacznie zmniejszony.
Żydowska “Liga Przeciwko Zniesławieniu” domaga się od Papieża nacisków na Bractwo św. Piusa X, aby zaakceptowało “pozytywne nauczanie” Soboru Watykańskiego II Żydowska masońska organizacja o nazwie “Liga Przeciwko Zniesławnieniu” wydała komunikat, w którym domaga się od Papieża Benedykta XVI aby Bractwo św. Piusa X, z którym Watykan prowadzi dialog, zmuszone zostało do zaakceptowania “oficjalnego pozytywnego nauczania kościoła wobec Żydów i judaizmu, przed pełnym przyjęciem [Bractwa] z powrotem do Kościoła rzymsko-katolickiego”. Abe Foxman, dyrektor Anti Defamation League, wyraża zaniepokojenie, że “najnowszy komunikat Watykanu” dotyczący rozmów z Bractwem św. Piusa X, “nie zawierał wymagań”, aby Bractwo przyjęło “reformy Soboru Watykańskiego II wraz z dalszym nauczaniem, które odwróciły niemal 2000-letnie antysemickie nastawienie kościoła, odrzucając zarzuty bogobójstwa Żydów i nawołując do pozytywnego i pełnego respektu dialogu międzyreligijnego”. Dyrektor Foxman w imieniu organizacji ADL wydał komunikat, w którym stwierdza, że:
“Jesteśmy przekonani, że papież Benedykt XVI będzie kontynował wywieranie nacisków na Bractwo św. Piusa X, – które wyznaje antysemickie i antyjudaistyczne poglądy, – aby publicznie zaakceptowało, mające miejsce od 1965 roku pozytywne nauczanie kościoła w stosunku do Żydów i judaizmu, przed tym jak przyjmie je z powrotem do Kościoła rzymsko-katolickiego. Byłoby nie do pomyślenia, aby można było pozwolić by odłączona [od Kościoła] katolicka sekta, – w której szeregach jest negujący Holokaust, biskup Richard Williamson – mogłaby być zintegrowana z kościołem, dalej promując antysemityzm i antyjudaizm, co czyni od wielu lat w swoim nauczaniu i na swoich stronach internetowych. Wierzymy w zapewnienie papieża Benedykta, dane nam podczas naszego spotkania w 2007 roku, o wspólnej walce przeciwko wszystkim formom antysemityzmu.” Tzw. “Liga Przeciwko Zniesławieniu” (Anti Defamation Leauge) jest żydowską organizacją założoną w 1913 roku przez masońską syjonistyczną organizację B’nai-B’rith. Dyrektorem ADL jest od 1987 roku Abraham Foxman, ochrzczony i uratowany przed prześladowaniami w czasie II Wojny Światowej przez polskie rodziny. Foxman, jako dyrektor ADL dał się poznać z obsesyjnie jadowitych wypowiedzi przeciwko Kościołowi katolickiemu i Polakom. ADL dysponuje oficjalnie kwotą 50 milionów dolarów rocznie, utrzymuje 29 biur, zatrudnia ekspertów, np. byłych pracowników Pentagonu i współpracuje z izraelskim wywiadem Mossad. ADL prowadzi kampanie zniesławiania każdego, kto stanie na drodze ekspansji syjonizmu, programu judaizacji i dechrystianizaji społeczeństw. Jakakolwiek krytyka państwa izraelskiego czy też krytyka jakiegokolwiek prominentnego Żyda, odczytywana jest przez ADL, jako tzw. “antysemityzm”. Żydowskie i filosemickie lobby na świecie zorganizowały zmasowaną medialną akcję przeciwko biskupowi Richardowi Willimanson, który w listopadzie 2008 roku w przeprowadzonym wywiadzie odpowiedział na sprowokowane przez szwedzkiego dziennikarza pytanie mówiąc, iż osobiście uważa on, że oficjalnie głoszona liczba ofiar żydowskich jest zawyżona. Poddał on również w wątpliwość ludobójcze wykorzystanie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych. [zob. Komentarz] Wywiad z bp. Williamsonem pozostawał zupełnie nieznany i nie był opublikowany przez prawie rok, aż do momentu, gdy pojawiły się pierwsze informacje o możliwości cofnięcia przez Papieża ekskomuniki zaciągniętej przez biskupów Bractwa św. Piusa X. Jeszcze tej samej nocy, wywiad pojawił się na stronach internetowych, co niewątpliwie świadczy, że był materiałem zbieranym celem zdyskredytowania Bractwa i użycia, jako narzędzia do wywarcia nacisku na Watykan w celu powstrzymania decyzji o cofnięciu ekskomuniki. W lipcu br. sąd w Ratyzbonie (Niemcy) rozpatrując apelację od wyroku sądu pierwszej instancji w sprawie przeciwko bp. Richardowi Williamsowi, FSSPX podtrzymał poprzedni wyrok, i skazał biskupa za “negowanie Holokaustu” (ang. Hate Crime, niem. Hassverbrechen) na karę w wysokości 6,5 tys. euro. Wprowadzone pod wpływem lobby żydowskiego i filosemickiego prawo zabrania wypowiadania się i prowadzenia badań naukowych dotyczących najważniejszych aspektów II Wojny Światowej, w tym prześladowania Żydów. Pomimo tej brutalnej cenzury, wielu odważnych naukowców i badaczy wskazuje na pozamerytoryczne, ideologiczne podstawy oficjalnej wersji tzw. holokaustu, z zawyżoną liczbą ofiar żydowskich i brakiem podstaw naukowo-historycznych ludobójczego wykorzystania komór gazowych.
FAKTY BIBUŁY:
Organizacja B’nai B’rith jest żydowską, nacjonalistyczną, syjonistyczną i masońską, a ze swej natury i celów całkowicie antychrześcijańską organizacją, której źródło stanowi mieszanina masońskiego rytu York i Odd Fellows. Założona została w 1848 roku w Nowym Jorku i przyjęła wzór wolnomularski, symbole masońskie, rytuały, stopnie oraz sposób prowadzenia działalności. Jak wskazuje na to wiele autorów, w tym ks. prof. Michał Poradowski, celem organizacji jest jednoczenie środowiska żydowskiego i tworzenie warunków do politycznej, gospodarczej i religijnej dominacji nad światem w ramach budowania tzw. Nowego Światowego Porządku (New World Order). Tak jak wiele oficjalnie działających organizacji masońskich, tak i B’nai B’rith uczestniczy w spektakularnych akcjach charytatywnych mających stanowić rodzaj medialnej zasłony dymnej. Loża B’nai B’rith w niepodległej Polsce uregulowała swoją oficjalną działalność w 1923 roku, lecz wszystkie 11 lóż masońskich zostało zdelegalizowanych przez Prezydenta Rzeczyposplitej, Ignacego Mościckiego, dekretem z dnia 22 listopada 1938 roku. W Polsce organizacja o nazwie “Niezależny Zakon Synów Przymierza” – Independent Order of B’nai B’rith reaktywowała swoją działalność 9 września 2007 po prawie 70 latach oficjalnej nieobecności. W uroczystości reaktywacyjnej w Warszawie wziął udział m.in. prezydent B’nai B’rith International Moishe Smith. Po uroczystości nastąpiło spotkanie ambasadora USA w Warszawie, Victora Ashe z szefami organizacji. W krótkim komunikacie Ambasady Stanów Zjednoczonych w Warszawie, zamieszczonym na stronie internetowej Ambasady, stwierdzono, iż: “9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności.” Specjalny list wyrażający radość z reaktywacji organizacji i z gorącymi życzeniami przesłała kancelaria Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, której sekretarzem była pani Ewa Juńczyk-Ziomecka, obecny konsul w Nowym Jorku, znana z wielu filosemickich poczynań. Jest ona członkiem walczącej z patriotyzmem polskim i ideami narodowymi państwa polskiego organizacji “Otwarta Rzeczpospolita” oraz członkiem stowarzyszenia “Żydowski Instytut Historyczny”. Przez wielu obserwatorów określana była jako “zły duch kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego”. Propagandowym i medialnym ramieniem organizacji B’nai B’rith jest “Liga Przeciwko Zniesławieniu” (Anti Defamation League - ADL) - skrajnie antykatolicka organizacja żydowska, której celem jest judaizacja społeczeństw chrześcijańskich, osłabianie wiary katolickiej i wpływów Kościoła oraz tropienie tzw. antysemityzmu, a nawet podgrzewanie nastrojów do jego pobudzania. Organizacja ta została założona w Nowym Jorku w 1913 roku, jako „The Anti-Defamation League of B’nai of B’nai B’rith“, co wskazywało wyraźnie na założyciela – właśnie masońską organizację “The Independent Order ofof B’nai B’rith“. Po pewnym czasie dla celów propagandowych zrezygnowano z drugiego członu nazwy. Dnia 26 maja 2010 r. metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz odebrał Międzyreligijną Nagrodę im. Kardynała Augustyna Bea, ustanowioną przez ADL. Kardynał Augustyn Bea był niemieckim jezuitą, który w zasadniczy sposób przyczynił się do rewolucyjnych zmian dokonanych podczas Soboru Watykańskiego II. Razem z żydowskim historykiem, Jules Isaac, był autorem deklaracji Nostra Aetate, przekreślającej całą 2000-letnią tradycję Kościoła. “Deklarcja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate” stała się narzędziem judaizacji Kościoła katolickiego, co czynione było w okresie posoborowym w ramach “dialogu” ekumenicznego i międzyreligijnego, a szczególnie dialogu katolicko-żydowskiego. Rola kardynała Bea określona została przez arcybiskupa Marcela Lefebvre’a jako “narzędzie zdrady”. Kardynał Bea kontaktował się bezpośrednio z masońskim lożami w Nowym Jorku i Waszyngtonie, szczególnie z żydowską masonerią B’nai-Brith. Kardynał Stanisław Dziwisz był sekretarzem najbardziej rewolucyjnego w historii Kościoła papieża – Jana Pawła II, który w ciągu swojego długiego pontyfikatu znacznie osłabił Kościół, szczególnie w zakresie propagowania fałszywej tezy “wolności religijnej”. Tak jak papież Jan Paweł II cieszył się medialnym przychylnym rozgłosem, nadawanym przez liberalne, żydowskie bądź filosemickie media światowe, tak i kard. Dziwisz otrzymuje nagrody i wyróżnienia od wrogów Kościoła. W swojej diecezji oraz poprzez wpływy w całym Kościele w Polsce, kard. Dziwisz chroni również b. tajnych współpracowników komunistycznego reżimu, działających w Kościele. Wspiera też liberalnych polityków. Ks. bp. Stanisław Dziwisz, niemający żadnego doświadczenia w zakresie kierowania diecezją, został arcybiskupem jednej z najważniejszych archidiecezji, a następnie otrzymał nominację kardynalską od papieża Benedykta XVI, który tym sposobem zastosował stary watykański zwyczaj „degradacji poprzez promocję” (promoveatur ut amoveatur), celem pozbycia się z Watykanu osób mogących stanowić utrudnienie w procesie rewitalizacji Kościoła. Kościół katolicki od wieków przestrzegał wiernych przed jakimikolwiek kontaktami z lożami masońskimi, a każdy, kto je wspomagał lub zostawał ich członkiem, był automatycznie ekskomunikowany. Już w 1738 roku papież Klemens XII wydał Konstytucję Apostolską, w której uznaje masonerię za herezję i zobowiązuje biskupów do traktowania jej członków, jako podejrzanych o herezję. Z uwagi na niezwykłą ważność zagadnienia, rozbudowę masonerii oraz napływających i ujawnianych faktów destrukcyjnej jej działalności, wielu kolejnych papieży zajmowało się zagadnieniami masonerii przestrzegając i nakładając karę ekskomuniki na wiernych wchodzących w jej struktury. Pomimo wielu prób zniesienia bądź łagodzenia obowiązujących kar, podejmowanych przez zarażonych modernizmem posoborowych hierarchów, do dnia dzisiejszego obowiązuje w Kościele kara ekskomuniki. Wyrażone zostało to i potwierdzone przez Prefekta Kongregacji Nauki Wiary kard. Józefa Ratzingera, który dnia 26 listopada 1983 roku ogłosił deklarację o stowarzyszeniach masońskich Quaesitum est: de associationibus massonicis. Tym samym każdy kto przyczynia się do publicznego uwiarygodniania i promowania masońskich organizacji, również poprzez przyjmowanie ich odznaczeń i zaszczytów, stawia się poza Kościołem podpadając pod ekskomunikę excommunicatio latae sententiae.
Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie ADL.org
Rosja kupi 300 pociągów ekspresowych marki Siemens Rosyjskie Koleje Żelazne (RŻD) złożyły zamówienie na następne pociągi regionalne typu Desiro RUS w Train Technology – wspólnym przedsiębiorstwie Siemensa i rosyjskiego producenta techniki kolejowej Sinara. Wartość zamówienia wynosi ok. 2 mld euro. Tysiąc dwieście nowych wagonów, które RŻD zamówiło dla pociągu regionalnego Desiro RUS, będzie budowanych od 2013 r. w zakładzie Ural Locomotives koło Jekaterynburga. Według Hansa-Jörga Grundmanna, dyrektora zarządzającego Siemens Division Mobility, dostawa dodatkowych pociągów nastąpi w latach 2015-2020 – szczególnie do szybko rozwijających się aglomeracji Rosji. Dzięki zamówieniu prawie 300 pociągów elektrycznych Desiro, Rosja stworzy podstawy dla komunikacji podmiejskiej, która będzie nowoczesna i przyjazna dla środowiska. Dzięki nowym regionalnym zespołom trakcyjnym zwiększy się komfort pasażerów i obsługi pociągu. Jednocześnie pociągi Desiro RUS zużywają o 30 procent mniej energii niż obecne pociągi regionalne produkowane w Rosji. Desiro RUS, którego RŻD nazywa “Latoszką” (“mały łabędź”), osiąga prędkość 160 km/h, jest odporny na niskie temperatury do minus 40 stopni Celsjusza, posiada szersze nadwozia wymienne niż np. w Niemczech oraz wózki skrętne na rosyjskie tory o szerokości 1520 mm. Pierwsze pociągi z pierwszej transzy zostaną oddane do ruchu pasażerskiego w Soczi jesienią 2013 r. W lutym 2014 r. szybko i bezpiecznie zabiorą one sportowców i kibiców Zimowych Igrzysk Olimpijskich do obiektów sportowych położonych w górach. Z tego powodu pociągi te będą musiały pokonać 4-procentowe wzniesienie. Znajdą one zastosowanie również podczas piłkarskich Mistrzostw Świata w Rosji w 2018 r. Siemens już od 2009 r. odpowiada za utrzymanie ośmiu superszybkich pociągów typu Velaro RUS alias „Sapsan” (“sokół wędrowny”). Niezawodność tej grupy (pociągów) – również w ekstremalnych warunkach klimatycznych – stale wynosi ponad 98 proc. Równie wyjątkową sprawność ma osiągnąć Desiro RUS. Justyna Bonarek/dmmtravel.com/Kresy.pl
17 września 2011"Żryjcie to g......o" - tak o chrześcijańskiej biblii wyraża się niejaki Nergal, bóg sumeryjski, szatan w ludzkiej skórze, kiedyś” narzeczony”, niejakiej Dody, też satanistki, który tak nie wyraża się o Talmudzie czy Koranie. Niechby spróbował.. Ale o Biblii próbuje, tym bardziej, że został uniewinniony przez sąd.. Dostał przyzwolenie sądowe. Do sprawy przyłączyła się pani profesor Magdalena Środa, znany wróg chrześcijaństwa, córka profesora Ciupaka, która powiedziała: „Ja osobiście nieraz mam też ochotę podrzeć Biblię za pełne agresywnych i nawołujących do przemocy treści”(???) Chyba nie czytała Talmudu? Albo, chociaż opracowania, księdza profesora Trzeciaka, zamordowanego przez Niemców.. A jest panią profesor - profesor etykiem.. I mawia, że na świecie jest dwanaście etyk.. Dlaczego w Polsce ma obowiązywać etyka chrześcijańska? No właśnie.. Dlaczego? A nie na przykład etyka Kalego.. Że jak jemu ukraść krowę to źle, ale jak on ukraść- to dobrze.. Albo wszystkie 12 etyk na raz.. Dlaczego nie? Możemy się cywilizować na dwanaście sposobów jednocześnie, tak jak pani Nelly Rokita, znająca pięć języków i mówiąca wszystkimi jednocześnie. I może, dlatego nie można jej zrozumieć.. Może, dlatego jacyś nieznani sprawcy strzelali w warszawskie okno pani poseł z procy i paintballa.. Ale na szczęście zostali zatrzymani. Ale niezatrzymana została głupota kalendarza postępowca, który przebiega systematycznie i „świąt” w nim – systematycznie przybywa. I nie jest on bazowym wyjściem dla satyryków krajowych i centralnych, którzy tego tematu nie tykają.. Ja w każdym razie nie słyszałem, choć temat jest bardzo dobry rozrywkowo.. No może nie tak jak wybory i nasi” umiłowani przywódcy”, ale też ma swoją rangę. Wrzesień zaczął się od Międzynarodowego Dnia Ruchu Państw Niezaangażowanych, poprzez Światowy Dzień Pokoju, Święto Wojsk Ochrony Przeciwlotniczej do Światowego Dnia FAS.. Co to jest Dzień FAS? Wymyślaczom „ świąt” chodzi o płodowy zespół alkoholowy..(???) On też ma swoje „ święto”.. W tym dniu pochylmy się w nadziei i w trzeźwości nad płodowym zespołem alkoholowym.. Oczywiście dobre są każde jaja, które postępowcy robią, żeby nas rozweselić.. W czasach bankructwa kolejnej wersji socjalizmu, odrobina uśmiechu przyda się jak najbardziej.. Po prostu zawsze weselej niż smutniej przyjmować hiobowe wieści z frontu opowieści o upadku socjalizmu.. To znaczy propaganda będzie mówiła o „ kryzysie”, żeby odwrócić uwagę od tego, co dzieje się naprawdę i co jest tego przyczyną.. Bo przyczyną nie jest budowany przez ostatnich dwadzieścia lat najszczęśliwszy ustrój na świecie, przez ludzi o poglądach lewicowych, o lewicowej wersji świata.. To znaczy ukraść ludziom, i „sprawiedliwie społecznie” podzielić. Jak sprawiedliwie? Ano, sobie zostawić jak najwięcej, bo tego wymaga sprawiedliwość społeczna i demokratyczna, a tym - w imieniu, których się mówi o sprawiedliwości społecznej rzucić ochłapy, żeby utwierdzać ich w przekonaniu, że są po właściwej stronie sprawiedliwości społecznej, to znaczy po stronie beneficjentów sprawiedliwości społecznej, czyli zwykłego złodziejstwa.. I to się utrwala, bo ci, co żyją z tego wariactwa, żyją zupełnie nieźle.. Niektórzy mają nawet futra z norek, aż do samych kostek. Do samych kostek sprawiedliwości społecznej.. Z tej wrażliwości. Po Dniu Piekarza, Dniu Dozorcy, Dniu Energetyka czy Dniu Optymalnych, był Dzień Dobrej Wiadomości, a tuż po nim- Międzynarodowy Dzień Walki z analfabetyzmem.. Jest to dobrze ustawione propagandowo, bo jaki dzień najlepiej nadaje się na dzień po dniu Dobrej Wiadomości, jak nie Dzień Walki z Analfabetyzmem.. Najpierw Dobra Wiadomość, na przykład, że kolejny kraj ogarnięty zostaje przez przyjacielskie ręce socjalizmu, a zaraz potem walka z analfabetyzmem, czyli oświata wszędzie gdzie się da, ale według wersji lewicowej.. To znaczy najlepszy jest ustrój gdzie państwo wszystko daje, niczego nikomu nie zabiera.. Bo państwo jest ponad jednostką, a jednostka niczym, jednostka zerem, choć są prawa człowieka i obywatela.. A potem już tylko Światowy Dzień Urody, Międzynarodowy Dzień Pierwszej Pomocy i Światowy Dzień Zapobiegania Samobójstwom.. Z wyłączeniem pana Andrzeja Leppera, który” samobójstwo” popełnić musiał.. Światowego Dnia Apteczki Pierwszej Pomocy na razie nie ma, ale jak pan Jurek Owsiak dalej będzie tak działał sprawnie jak do tej pory- to na pewno będzie.. Chwila cierpliwości. Rocznicę powołania rządu pana Tadeusza Mazowieckiego już przeżyliśmy, co nie było łatwe, zważywszy na skutki, jakie ten rząd przyniósł, ale następnego dnia był Dzień Gumy- chyba chodzi o prezerwatywy, no, bo, o co Lewicy może chodzić w tak podniosłym Dniu.? Potem już tylko Europejski Dzień Prostaty. Początek Dni Transportu Publicznego no i Dzień Środków Społecznego Przekazu, to znaczy „ święto” tub propagandowych zalewających umysły i organizujących „obywatelom” troski..19 września będziemy obchodzić Dzień Dzikiej Fauny, Flory i Naturalnych Siedlisk, i tego samego dnia- Międzynarodowy Dzień Pirata, z wyłączeniem piratów drogowych.. Oni mają swój dzień- codziennie.. Od 20 września zaczyna się tydzień Czystości Rąk, potem Dzień Emisji Zanieczyszczeń, który wiąże się z Dniem Czystości Rąk, a potem Dzień Spadochroniarza, co przypomina o wyborach- na myśl przychodzi mi pani Beata Kępa, o której ktoś ogłosił w Kielcach, że nie startuje z listy Prawa i Sprawiedliwości.. Nie startuje? Jaka wielka strata? Ile dobrego jeszcze może dla nas zrobić, a my tego dobra mam już tak mało.. Po Światowym Dniu Chorych na Alzheimera, hucznie będzie obchodzony Dzień bez Samochodu, jak co roku.. Będą jeździć aktywiści rowerami, tym bardziej, że ścieżek rowerowych przybywa w tempie, jak ubywa dróg.. Kobiety będą kręcić lody, pardon - loki w Międzynarodowym Dniu Kręconych Włosów. Bo nie wypada w tak wielkim dniu chodzić po ulicach z włosami prostymi, albo być ogolonym na łyso.. Włosy muszą być kręcone- także na głowie i pod pachami.. Potem już tylko walka z osteoporozą, Światowy Dzień Sprzątania Świata, Światowy Dzień Serca, Światowy Dzień Antykoncepcji, Dzień Budowlanych, Dzień Kotana, Dzień prawa do Informacji, Ogólnopolski Dzień Głośnego Czytania, Dzień Chłopaka i Międzynarodowy Dzień Tłumacza - i miesiąc mamy z głowy.. Do następnego miesiąca.. Równie obfitującego w ustanowione „ święta”.. Nie wiem czy to kabaret, czy to cyrk, ale bardzo śmieszne są te „święta” z kalendarza postępowca.. i co roku ich przybywa. Widać w ONZ-ecie jest specjalna komórka do tworzenia tego typu „świąt”.... Nie spotkałem jeszcze Dnia Bolącego Zęba, Dnia Płaskiej Stopy czy Europejskiego Dnia Bawolego Jaja.. Ale wszystko przed nami, choć koniec świata coraz bliżej.. Tak przynajmniej zapowiada kalendarz Majów, czy czegoś podobnego.. I „ żremy to g…o”, które nam podsuwają na co dzień, w różnych koncesjonowanych mediach.. Niektórzy nawet nie zdają sobie sprawy, jak wielkie sprawy przeżuwają i przeżywają.. A zbliża się wielka era przyszłości.. Nowy Wspaniały Świat Koncesjonowany, ustanawiany na bazie nowych pojęć i „ świąt”.. Będzie naprawdę wspaniale, byle tylko pokochać to, co zwykły człowiek nienawidzi, i znienawidzić to co zwykły człowiek kocha.. I już można spokojnie żyć.. Ten Orwell – to był dopiero wieszcz! WJR
O gębie i cholewie Niedawno w Radiu Maryja w jednym z programów p. M. Wassermann przypomniała, jak to „broniono śledztwa” smoleńskiego prowadzonego przez takie instytucje jak „komisja Millera” oraz prokuratura wojskowa za pomocą argumentu w stylu „nie krytykować, a dać popracować”. Wszelkich, bowiem krytyków tychże instytucji zapewniano, że jeśli nie „teraz”, to za jakiś czas Ruscy jednak dostarczą „stronie polskiej” określonych dowodów, dokumentów, ekspertyz, analiz itd., czyli że właściwie wszystko w całym skomplikowanym śledztwie jest wyłącznie kwestią cierpliwości, raboty oraz czasu. Wprawdzie słynne medialne spektakle, które urządzał nieoceniony E. Klich, w których kręcąc w palcach markerem do zakreślania tekstu odpowiadał na zarzuty nielicznych dziennikarzy (większość, bowiem na baczność zachwalała moskiewski dryg panujący w „śledztwie”) ze zdumieniem:, „co miałem, tyralierę robić na miejscu katastrofy? My tam byliśmy od badania” - już zapowiadały, jaki będzie finał całej tej historii, ale chyba nawet te osoby, które patrzyły krzywym okiem na pracę „komisji Millera” oraz prokuratury nie spodziewały się, że ów koniec będzie aż tak żałosny. Dziś oto (tj. w ostatnich paru tygodniach), co rusz ukazują się relacje bądź wypowiedzi rozmaitych osób związanych z rzeczonymi instytucjami, które to relacje/wypowiedzi zestawione do kupy przedstawiają wprost zatrważający obraz nie tylko niekompetencji, lecz indolencji. To już nie jest obraz a la słynne „walnęło-urwało” (© by E. Klich), lecz raczej „myśmy chcieli jak najlepiej, lecz oni nam nie dawali”. Pamiętamy, jak K. Parulski uznał kiedyś za coś w rodzaju sprawy bez precedensu, iż Ruscy ze swej świętej ziemi nie deportowali „natowskich oficerów”, którzy przybyli badać sprawę tragedii z 10-go Kwietnia http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/osobliwosci.html
Pamiętamy, co zawierał dokument zwany „polskimi uwagami do raportu MAK”, ale też mamy świeżo w pamięci wypowiedź mgr. inż. J. Millera, który stwierdził (1-go sierpnia 2011
http://www.rp.pl/artykul/695503.html
ni mniej ni więcej, tylko, że „Ta lista jest ciągle aktualna” - a propos braków w dokumentacji, którą miała „stronie polskiej” dostarczyć Moskwa. Nawiasem mówiąc Miller popełnił zabawny lapsus językowy w postaci składniowej dwuznaczności (odpowiadając w imieniu swej „komisji” na pytanie: „To jak napisaliście raport?”): „Byliśmy w tym samym Układzie Warszawskim, więc w końcu znaleźliśmy potrzebne papiery.” Oczywiście chodziło mu, jak sądzę, o daleką i zapomnianą, za ruskimi górami i za lasami, przeszłość, czyli chciał powiedzieć, że specjalistom pracującym w „komisji” udało się dotrzeć do pradawnych ruskich bumag, skoro kiedyś na tych ziemiach stacjonowała wyzwolicielska armia czerwona po stacjonowaniu, której pozostało nie tylko mnóstwo wojskowego sprzętu oraz klasyfikacja polskich jednostek wojskowych (numeracja niezmieniona mimo „transformacji”), ale, co warto przy tej okazji dodać, której to armii czerwonej „chór” corocznie, o ile się nie mylę, przybywa z ożywczą pielgrzymką na tę nadwiślańską ziemię (witany przez wdzięczną tubylczą ludność zasłuchaną w pieśni armii wyzwolicielki). Nie możemy raczej podejrzewać po słowach szefa „komisji”, iż Polska już na dobre weszła do Układu Warszawskiego, bo przecież by to nam jakoś 9 maja na kolejnej defiladzie na placu czerwonym z udziałem naszych żołnierzy ogłoszono. Lapsus Millera jednak pocieszny, gdyż sprawia wrażenie, iż jakieś pozytywy z tego Układu Warszawskiego mimo wszystko były. No, ale rozgadałem się niepotrzebnie, a inna tematyka jest niniejszego posta. Chociaż, czy doprawdy inna? Czy to czasem już nie delikatne zefirki peerelu, lecz stara i znana aż za dobrze, zatęchła atmosfera całkowitej podległości ruskiej Centrali nie zapanowała u nas? Oto wszak M. Grochowski nie tak znowu dawno opowiadał o smoleńsko-pobojowiskowych pracach przedstawicieli „komisji”, które trwały „cały dzień, do nocy” http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=po&dat=20110809&id=po15.txt
Można oczywiście podziwiać nadludzkie zdolności tych ekspertów, którzy w ciągu jednej doby (nawet liczonej w ruskiej strefie czasowej, gdzie czas biegnie w przeróżnych kierunkach) są w stanie genialnie ogarnąć multum szczegółów związanych z największą polską tragedią powojenną z liczbą ofiar szacowaną na ok. 100. Można jednak też podejść do takiego stanu rzeczy w nieco inny sposób i zapytać tak z głupia frant: skoro panowie specjaliści mieli raptem jeden dzień na zapoznanie się z „miejscem wypadku”, to, jaki sens miało ich dalsze „badanie” (właśnie biorąc pod uwagę gigantyczną skalę tragicznego wydarzenia)? Jak zresztą wiemy, „komisji Millera” nie przeszkodziło to stosunkowo krótkie przebywanie na „miejscu zdarzenia”, gdyż posiłkowała się zawartością „galerii” fotoamatora specjalnego znaczenia
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/fotoamator-specjalnego-znaczenia.html
doc. S. Amielina vel blogera smoleńskiego gubernatora Antufiewa http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/blogerzy-gubernatora.html
Doszło do pojawienia się kuriozalnych wprost sprzeczności w relacjach samych przedstawicieli „komisji Millera”, z których jedni twierdzili (jak np. R. Benedict
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110805&typ=po&id=po02.txt
że to Ruscy odczytywali zapisy CVR, a drudzy (jak np. W. Targalski), że wprost przeciwnie, czyli Polacy: „Tak naprawdę Rosjanie tego nie odczytali. Cały materiał, którym dysponowali, jeśli chodzi o deszyfrację nagrań z kokpitu, powstał z tego, co my odczytaliśmy. Oni na tym polegali. To, co nam udało się odczytać, MAK uznał za pełną deszyfrację tego rejestratora CVR. Ich raport mówi, że to oni odczytali. Ja to wiem. Ale było inaczej. Jedynie tłumaczenie weryfikował rosyjski tłumacz przysięgły. Ja brałem w tym udział od początku, od 11 kwietnia 2010 roku, gdy tylko się okazało, że zapis jest zachowany. Co mogliśmy, to odczytaliśmy. Całe dwa tygodnie, które tam spędziłem, i potem następne, pracowaliśmy z ppłk. Michalakiem i płk. Rzepą na odsłuchiwaniu.” http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110827&typ=po&id=po03.txt
http://freeyourmind.salon24.pl/337462,jednym-glosem
Targalski zresztą dodawał w tymże wywiadzie: „my nie mieliśmy nawet aparatów”, (jeśli chodzi o sporządzanie dokumentacji wideo podczas prac badawczych), a więc „wszystko robili Rosjanie”. Ale przecież i na tym curiosum nie koniec. W piątkowym „NDz” pojawiła się informacja, że śledczy polskiej prokuratury wojskowej mają do dyspozycji... blade ksera fotograficznej dokumentacji „miejsca wypadku” (np. ofiar po wstępnej identyfikacji), a nie oryginały zdjęć http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110916&typ=po&id=po17.txt
Jeśli tak faktycznie miałby wyglądać zasób najważniejszych materiałów dowodowych, to mówienie o poważnym dochodzeniu stanie się czystą kpiną. Czy jeszcze coś można dorzucić do tej czarnej listy? Ależ naturalnie, że tak. Dzisiejsze wydanie „NDz” informuje o kolejnych skandalicznych sytuacjach związanych ze „smoleńskim śledztwem”:
„Ja z dwoma kolegami: ppłk. Januszem Niczyjem i ppłk. Dariuszem Majewskim, byliśmy w zasadzie obserwatorami. Pierwszy raz pojechaliśmy z panem Gieorgijem Jaczmieniowem z MAK, zastępcą Morozowa i przewodniczącym komisji lotniczej. Nasz udział był jakoś załatwiony przez MAK - relacjonuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ppłk Sławomir Michalak. Efektem tych prac jest liczący 100 stron dokument, opublikowany, jako załącznik 4.9.3 protokołu komisji.
- Jedno mi się tylko nie podobało - mówi Michalak. - Skończyliśmy badania. Mieliśmy obiecaną dyskusję ze specjalistami z Lubierców. I do niej nie doszło. Nie wiem, dlaczego. Kilkakrotnie pytałem, kiedy możemy się spotkać. Ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego w rosyjskim protokole nie ma najmniejszego śladu po pobycie polskich specjalistów w Lubiercach, skoro inne rosyjskie raporty z badań prowadzonych przy udziale Polaków bardzo skrupulatnie je odnotowują? - Żeby się podpisać, musiałbym ten dokument dostać, mieć trochę czasu na przeczytanie i ewentualną dyskusję z tym, kto go napisał. A myśmy dostali gotowy tekst w październiku. Nikt o to nas zresztą nie prosił - przyznaje Michalak”, ale teraz najlepszy fragment:
„Ani współpraca polskich ekspertów z Rosjanami nie układała się tak dobrze, jak to przedstawia MAK, ani sam komitet nie jest tak doskonałą i profesjonalną instytucją, za jaką się podaje. Nie posiada laboratorium akustycznego, ekipa z Polski słuchała zapisów rozmów załogi w zwykłym pomieszczeniu biurowym, z oknem wychodzącym na ulicę.”
http://naszdziennik.pl/index.php?dat=20110917&typ=po&id=po02.txt
To dopiero kwiatek – biurowe odsłuchiwanie zapisów rozmów załogi. Dobrze, że nie w przedziale jadącego pociągu. Można by, więc, biorąc to wszystko w całość, zastanawiać się nie tylko nad tym, jak to jest robić sobie z gęby cholewę, ale przede wszystkim, jak to jest, że taka instytucja jak „komisja Millera” w ogóle ośmieliła się zupełnie na serio publikować jakiekolwiek „finalne” dokumenty, raporty czy protokoły związane ze „śledztwem smoleńskim”? Dlaczego dopiero teraz, a więc już długo PO opublikowaniu całej masy przeróżnych dokumentów okazuje się, iż tak naprawdę polskich przedstawicieli Ruscy traktowali w sposób, który nakazywałby niezwłoczne przerwanie jakiejkolwiek współpracy, oprotestowanie zaistniałego stanu rzeczy i – właśnie – skierowanie całej sprawy na forum międzynarodowe. Jeśli bowiem Ruscy UNIEMOŻLIWIALI Polakom badanie przyczyn tragedii, to należało zaprzestać pseudobadań i dać opinii publicznej jasno do zrozumienia, że w takich warunkach kooperacja w ogóle nie jest możliwa i sprawą powinno się zająć gremium międzynarodowe. Tak jednak polscy eksperci nie postąpili i teraz, co rusz wylewają jakieś przedziwne żale, że tego im nie pozwolono, tamtego im nie udostępniono, tego nie mogli, a pod tamtym to się nawet nie podpisali, bo gotowy ruski dokument do rąk dostali. Podpisali się jednak pod wieloma dokumentami, które opublikowała „komisja Millera”, więc de facto zalegalizowali ten skandaliczny stan rzeczy, jaki powstał i utrwalił się przez wiele miesięcy nadzorowanego przez Kreml i osłanianego przez wszystkie agendy promoskiewskiego Ministerstwa Prawdy „śledztwa”. Nie są więc wcale zwolnieni z odpowiedzialności za to, jaki kształt całe to pseudośledztwo przybrało.
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/badzac-w-tunelu-millera.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/tunel-millera.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/raport.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/natowscy-oficerowie-konferuja.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/niewinni.html
FYM
Zbrodnia i mit Od kilkunastu lat mamy w naszym kraju do czynienia ze swoistym, a refleksyjnym kultem powstania warszawskiego. Co gorsza, kultem zinstytucjonalizowanym? Miejsce należnej zadumy i głębokiej refleksji, także – a może przede wszystkim – politycznej, zastępuje emocjonalno-sentymentalna propaganda. „Powstanie w ogóle nie tylko nie miało żadnego sensu, ale było nawet zbrodnią” -gen. Władysław Anders
„Burza w szklance wody W ciepły sobotni wieczór, 29 lipca 1944 r., doszło w Warszawie do niecodziennego spotkania. Gen. Tadeusz Bór-Komorowski zobaczył się z przybyłym z Londynu emisariuszem Rządu Polskiego, Zdzisławem Jeziorańskim ps. „Jan Nowak”. „Kurier z Warszawy” uzmysłowił wówczas Komendantowi Głównemu AK sytuację geopolityczną, jaka zarysowała się po konferencji w Teheranie, tj. podział stref wpływów i carte blanche dla Stalina w Europie Wschodniej. Przedstawił także twarde fakty, iż na żadną pomoc ze strony aliantów w razie „bitwy o Warszawę” liczyć nie będzie można. Pomoc Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Stanisława Sosabowskiego także była wykluczona. Wypowiedział wówczas także znamienne słowa: „akcja „Burza” nie będzie miała żadnego wpływu na decyzję aliantów, a dla opinii publicznej świata zachodniego będzie burzą w szklance wody”. Dzień wcześniej wizytę gen. Bór-Komorowskiemu złożyło dwóch wysokich rangą oficerów: płk Emil Fieldorf-Nil i ppłk Ludwik Muzyczka, którzy na piśmie złożyli swój sprzeciw wobec wszczynania powstania w stolicy. Swoją postawę argumentowali czynnikami zewnętrznymi – niechęcią przywódcy ZSRR i dowództwa Armii Czerwonej do jakiejkolwiek pomocy AK – oraz wewnętrznymi – słabości kadrowe, organizacyjne, braki w uzbrojeniu i sprzęcie wojskowym. Wszyscy politycy i oficerowie Armii Krajowej, którzy podjęli decyzję o wybuchu powstania, mieli pełną świadomość, jak skończyła się akcja „Burza” na Kresach. Wiedzieli, co się stało z żołnierzami, którzy zajęli Wilno czy Lwów i zdekonspirowali się przed Armią Czerwoną. 29 i 30 lipca 1944 r. Radio Moskwa i Radiostacja im. T. Kościuszki (polscy komuniści) nadawały prowokacyjne audycje z apelem o rozpoczęcie walk w stolicy… Naczelny Wódz, gen. Kazimierz Sosnkowski 3 lipca 1944 r. pisał: „powstanie bez uprzedniego porozumienia z ZSRR na godziwych podstawach byłoby politycznie nieusprawiedliwione, zaś bez uczciwego i prawdziwego współdziałania z Armią Czerwoną byłoby pod względem wojskowym niczym innym jak aktem rozpaczy”. W obliczu powyższych faktów, wszelka próba usprawiedliwiania (argumentem niewiedzy o sytuacji zewnętrznej) sprawców wybuchu powstania, takich jak generałowie: Kazimierz Sosnkowski, Tadeusz Bór-Komorowski, Leopold Okulicki, Antoni Chruściel, Tadeusz Pełczyński, czy Delegat Rządu na Kraj, Jan Stanisław Jankowski, jest albo przejawem ignorancji, albo po prostu złej woli.
Bez happy endu Osobna sprawa, która schodzi nieco w cień przy omawianiu zasadności decyzji o wybuchu powstania, to pytanie, dlaczego nie przerwano tej rzezi? W kilka dni po rozpoczęciu walk – w obliczu braku jakiejkolwiek pomocy – było już wiadomo, że powstanie nie ma najmniejszych szans powodzenia. Komenda Główna AK miała już także świadomość, że na pomoc „dobrego wujka Stalina” nie ma co liczyć. Wykrwawienie polskich oddziałów było mu po prostu na rękę. Walka z punktu widzenia wojskowego i z punktu widzenia politycznego stała się całkowicie bezzasadna. Stała się irracjonalna. Na jedyną rozsądną decyzję potrafił się zdobyć – niesłusznie nieco zapomniany dziś – płk Antoni Żurowski, dowodzący walkami na Pradze. W szóstym dniu powstania, w sytuacji braku broni, amunicji, widząc niepotrzebne cierpienie ludności cywilnej, podpisał akt kapitulacji. I dzięki temu zaoszczędził życie tysiącom ludzi i uchronił Pragę od wielkich zniszczeń. Zamiast iść w ślady praskiego dowództwa i skończyć niepotrzebną rzeź cywilów, 12 VIII 1944 r. gen. Bór-Komorowski podpisuje rozkaz przyjścia stolicy z pomocą, skierowany do oddziałów spoza Warszawy. Wydał tym samym wyrok na żołnierzy. Ani jeden oddział AK nie dotarł do stolicy, za to doprowadził tysiące ludzi do dekonspiracji przed NKWD. Ponad 200 000 ofiar w ciągu 63 dni. Więcej niż we wszystkich polskich powstaniach od 1794 do 1863 r. Więcej niż ofiar bomby atomowej, zrzuconej na Hiroszimę. Dziennie więcej niż ofiar ataku na World Trade Center…
Świętowanie klęski Od kilkunastu lat mamy w naszym kraju do czynienia ze swoistym, a refleksyjnym kultem powstania warszawskiego. Co gorsza, kultem zinstytucjonalizowanym? Miejsce należnej zadumy i głębokiej refleksji, także – a może przede wszystkim – politycznej, zastępuje emocjonalno-sentymentalna propaganda. Wśród haseł – „oceny zostawmy historykom” – królują komercyjne wykwity tandetnej kultury masowej w postaci „powstańczych gadżetów”. Czasem można odnieść wrażenie, że te wszystkie koszulki, kubki, breloczki, przypinki, sprzedawane w akompaniamencie hip-hopowych melorecytacji, nie stanowią tylko mass-kulturowego dopełnienia każdej rocznicy, ale z łatwością stają się tanim substytutem poważanej debaty. Swoją drogą, warto zadać pytanie, czy rocznice naszych narodowych klęsk powinniśmy świętować tak hucznie i uroczyście, czy raczej cicho i refleksyjnie? Nikt nie odmawia powstańcom bohaterstwa. Jest to sprawa oczywista. Nie chodzi jednakże o ocenę skali poświęcenia powstańców, lecz o ocenę decyzji politycznej, jaką podjęli politycy i dowódcy AK. Każdy naród ma nie tylko prawo, ale i obowiązek wyciągać wnioski z nietrafionych decyzji i poniesionych klęsk. Prawo to jednak w sposób rażący jest naruszane we współczesnej Polsce. Mamy oto, bowiem do czynienia z sytuacją, kiedy część środowisk politycznych i intelektualnych chce nie tylko zawłaszczyć sobie pamięć o tamtych wydarzeniach, ale także narzucić „moralny” kaganiec myślącym inaczej. Każdemu, kto próbuje w przestrzeni publicznej rozpocząć debatę nt. politycznego sensu tej insurekcji, natychmiast zarzuca się, iż „godzi w pamięć o powstaniu”, czy wręcz „podważa sens heroicznego zrywu”. Warto pamiętać, że wśród krytyków decyzji politycznej, jaka legła u genezy powstania, byli i są sami uczestnicy tamtych walk. By wymienić tylko Jana Ciechanowskiego, Janusza Kazimierza Zawodnego, czy Jana Kurdwanowskiego, walczących piórem o sprawiedliwą ocenę tamtych wydarzeń. Jak się ma próba kneblowania ust przeciwnikom powstania, przy pomocy argumentu o „powtarzaniu propagandy PRL-u”, wobec twórczości takich postaci jak Władysław Pobóg-Malinowski, Jerzy Łojek, czy Paweł Wieczorkiewicz?
W stronę mitu Osobna sprawa to próba tworzenia przez niektóre kręgi intelektualne obrazu „powstania zwycięskiego”. „I to nie tylko moralnie, ale materialnie i politycznie” – jak napisał jeden z czołowych mitotwórców tej insurekcji. Zabieg to niebezpieczny, uciekający od świata realnego, w miejsce faktów stawiający symulakry. Pokrętna filozoficzna argumentacja, odwoływanie się do zbiorowych emocji, granie na narodowych nastrojach stopniowo zaciera granicę między światem rzeczywistym, a jego przedstawieniami. Wyobrażenie i mit stają się bytem realnym. W tym momencie bezzasadna staje się jakakolwiek rzetelna debata. Mitologizacja zbiorowej pamięci, jaka dokonuje się na naszych oczach, zastępuje potrzebę narodowej refleksji nad własną przeszłością, która jest niezbędna dla podejmowania właściwych decyzji w przyszłości. Mit staje się blokadą nie tylko w odniesieniu do przyszłości, ale i przestaje pozwalać na czerpania z bogactwa przeszłości. A przecież chodzi o to, aby „zakończonej tradycji dać ostatnie słowo i zachować klucze do spalonych domów”, parafrazując Reinholda Schneidera. Na koniec trudno także nie poruszyć kwestii swoistego dyktatu ortograficznego, jaki rozprzestrzenił się w większości mediów. Nazwa insurekcji warszawskiej musi być pisana obowiązkowo majuskułą. Koniec kropka. Inaczej to „obraza pamięci”. A przecież zasady języka polskiego są w tej sprawie jasne. Nazwy powstań piszemy z małej litery. W wyjątkowych sytuacjach, chcąc nadać formie pisanej szczególny patos, można je pisać literą wielką. Patos staje się wszechobecny…
Sens dyskusji Dyskusja o sensie powstania warszawskiego jest potrzebna. Dyskusja rzetelna. Odrzucająca łatwy sentymentalizm i fałszywy ultramoralizm. Tylko taka postawa, która dąży do rzetelnej oceny powstania, w tym sensu jego wybuchu, może stać się prawdziwym kluczem do prowadzenia polityki realnej. W przeciwnym razie dostaniemy do ręki, co najwyżej wytrych i nie do polityki realnej, a co najwyżej polityki życzeniowej. Leszek Sykulski
W OBRONIE WŁASNEJ Trudno nie zareagować na artykuł p. Leszka Szykulskiego o Powstaniu Warszawskim, pt. „Zbrodnia i mit” [WWW.konserwatyzm.pl]. Nazwę powstania napisałem celowo „z dużej litery”, wbrew prześmiewczej uwadze Autora, jakobym tak postępując, nie znał zasad rodzimej pisowni, jestem bowiem przekonany że uczestnikom tego wydarzenia ze strony polskiej to się po prostu należy. Już sam tytuł sugerujący jakoby Powstanie Warszawskie było zbrodnią a w świadomości narodowej (podsycanej politycznie) funkcjonuje ono, jako mit, czyli bajka. Muszę przyznać, że ta konstatacja podziałała na moje emocje, które skłoniły mnie do napisania niniejszego. Centralnym punktem oceny Powstania Warszawskiego jest problem jego celowości, osadzonej w ówczesnych warunkach polityczno-militarnych. Pan Sykulski uważa, że ten zryw zbrojny społeczeństwa Warszawy (nie polityków), był czymś nie tylko bezcelowym, ale od początku skazany na klęskę i hekatombę ofiar. „Podpiera” się przy tym różnymi autorytetami z
reguły patrzącymi na ten problem z perspektywy anglosaskich polityków, przyjmując go za jedyne kryterium oceny. Kryterium nieuwzględniającego stanu nastrojów społeczeństwa polskiego a młodzieży warszawskiej w szczególności.
Każde społeczeństwo ma swoją granicę odporności, oddzielającą trwanie z zaciśniętymi zębami od eksplozji fizycznej. Więźniowie Auschwitz, którzy przekroczyli tą granicę szli „na druty”, czyli wybierali śmierć, uchodząc przed upodleniem, które samo było bolesne jak śmierć. Wydaje mi się, że Warszawiacy 1 sierpnia 1944 roku taką granicę przekroczyli. Wydaje się, że nawet gdyby rozkaz do walki nie padł, nie znaczy to, że zrywu powstańczego nie byłoby. Zgadzam się po części z p. Sykulskim, że jeszcze przed jego wybuchem można było domniemywać, iż powstanie zakończy się tak jak się zakończyło. No cóż! Dzisiaj, mając dostęp do źródeł, wszyscy jesteśmy „Napoleonami‟, ale wówczas opieranie się na wytycznych Nowaka-Jeziorańskiego i skąpych informacji „z terenu”, stwarzały jakościowo zupełnie inne warunki podejmowania decyzji. Zresztą nie wiem czy p. Sykulski, musiał kiedykolwiek podejmować nieodwracalne decyzje o losie innych, bo to zmienia perspektywę patrzenia na decyzje innych. Myślę, że faktycznie dowództwo powstańcze, nie doceniło barbarzyńskiej mentalności wojsk niemieckich i ukraińskich a także perfidii strony sowieckiej. Szczególnie ze strony sowieckiej płynęły sygnały dające nadzieję na współdziałanie militarne z powstańcami. W rzeczywistości chodziło o rozprawienie się z Polskim Państwem Podziemnym, rękami Niemców. Po raz kolejny Polacy przekonali się o wiarołomności polityków. Cóż mieli robić Polacy w Warszawie, gdy słychać było już grzechot broni maszynowej zbliżającego się frontu... Cóż mieli robić, kiedy zachodni „sojusznicy”, sprzedali Polskę i Polaków za symbolicznego rubla. Czyli znikąd pomocy a hańby niewoli udźwignąć się już nie dawało. Pozostała zwykła desperacja i walka o jak najlepsze warunki kapitulacji. Powstanie Warszawskie sprawiło, że Stalin do końca swych dni bał się Polaków, nawet polskich komunistów. Gdyby nie Powstanie Warszawskie, trudno wróżyć, jakie byłyby losy Polski, jako pomostu do Europy dla „niezwyciężonej” Armii Czerwonej. Jakoś nikt nie próbuje oceniać powstania w Getcie Warszawskim, jako zbrodni i opiewania go w mitach o Marku Edelmanie. Tamta „ruchawka” w Getcie była całkowicie pozbawiona szans, lecz tamto to heroizm „cacy” a Powstanie Warszawskie to zbrodnia i jeszcze gloryfikowana - to „be”. Przez lat kilkadziesiąt, światu mącono we łbach w taki sposób, że Powstanie Warszawskie identyfikowano, jako powstanie w getcie warszawskim. Polacy potrafili je rozróżniać, więc należało Powstanie Warszawskie zdyskredytować, wyszydzić, obśmiać z dowódców powstania - patriotów wykreować na głupców, a żołnierzy i uczestników powstania przemianować na matołów. Za PRL-u czyniono to w hołdzie „czerwonemu wielkiemu bratu”, zaś po 1989 roku kurs na pozbawienie Polaków dumy ze swej przeszłości, jest kontynuowany. Pamiętamy jak to „nabijano się” z głupoty polskich ułanów, którzy szablą rąbali lufy niemieckich czołgów [film „Lotna” - A.Wajda]. Podczas gdy polskie brygady kawalerii w 1939 r., nie bez sukcesów, stawiały czoła niemieckim dywizjom pancernym i zmotoryzowanym. Pana Sykulskiego boli najwyraźniej uroczyste obchodzenie rocznic wydarzeń naszej historii w tym rocznic klęsk (sugestia, aby zapomnieć o tych, którzy życie oddali dla sprawy Polski w walkach niezakończonych zwycięstwami). Drażnią go szczególnie gadżety popowstaniowe a najbardziej to, że interesuje to w dużym stopniu młodych Polaków. Myślę, że patriotyzmu kolejnych pokoleń Polaków inaczej nie da się zbudować niż na historii naznaczonej klęskami i zwycięstwami, prezentowania postaci godnych naśladowania, ale najwyraźniej p. Sykulskiemu budowanie tożsamości narodowej Polaków jest „solą w oku”. Odnoszę wrażenie, że Autor tego paszkwilu na Powstanie Warszawskie, jest wyznawcą „Multikulti”, czyli zwolennikiem zafundowania naszej Ojczyźnie „Wieży Babel”, która jak wiadomo zawaliła się. Model biblijnej Wieży Babel, czyli pomieszania ras i kultur, jako remedium na organizowanie się społeczeństwa monokulturowego, co mogłoby być niebezpieczne dla „urodzonych do władzy”. Ale coś mi się wydaje, że wielorasowe wydarzenia w Wielkiej Brytanii pokazały nieskuteczność owej „Multikulti”. Ale, jeśli człowiek wierzy w coś, to rozum śpi i najtrafniejsze argumenty są grochem o ścianę. Pan Szykulski wierzy, że on i jego chór, pozbawi nas dumy z naszej historii a naród, który nie ma historii nie ma racji bytu. Z pewnością chodzi o to, aby następnym pokoleniom Polaków, nie przyszła ochota na kolejny zryw zbrojny, przeciw tym razem jedynie prawowitej władzy, nadanej nam przez „siłę wyższą”. Pan Sykulski służy takiej właśnie wrogiej Polakom idei, pozostaje jedynie kwestia czy czyni to dla „szmalu”, z potrzeby serca czy ze zwykłej głupoty (nieobcej także uczonym mężom). Na zakończenie p. Sykulski przypina nam łatę mającą w jego mniemaniu moc nakładania stanu niebytu, jakobyśmy ulegali „łatwemu sentymentalizmowi” i „fałszywemu ultramoralizmowi”. Nie wyjaśnia, ani tego, dlaczego sentymentalizm powinien być trudny, ani czym różni się fałszywy „ultramoralizm” od prawdziwego ani nawet, co oznacza pojęcie ultra moralizmu. Brzmi to tyleż naukowo, co i głupio, bo nie wiadomo, co Autor - spec od geopolityki miał na myśli. Sylwester Żółkiewski
Współcześni Rosjanie nie pamiętają, że we wrześniu 1939 r. wspólnie z Niemcami ZSRS wystąpił w charakterze agresora Dla współczesnych Rosjan zaangażowanie ZSRS w II wojnę światową zaczyna się od czerwca 1941 r. Wciąż nie mają świadomości – jak pokazał choćby świetny dokument „Marsz wyzwolicieli” Grzegorza Brauna, – że we wrześniu 1939 r. wspólnie z Niemcami ZSRS wystąpił w charakterze agresora. O godzinie 3 nad ranem, 17 września, ambasadorowi Polski w Moskwie Wacławowi Grzybowskiemu wręczono notę komisarza spraw zagranicznych ZSRS Wiaczesława Mołotowa. Oświadczano w niej, że wobec „wewnętrznego bankructwa państwa polskiego” władze ZSRS, w trosce o własne bezpieczeństwo i los „pokrewnej ludności ukraińskiego i białoruskiego pochodzenia” nakazały Armii Czerwonej przekroczenie granicy. Tegoż dnia o świcie na Polskę runęły masy sowieckiego wojska – w sumie ponad 600 tys. żołnierzy, ponad 4700 czołgów, 3300 samolotów bojowych. Tymczasem Polska wciąż prowadziła walkę z Niemcami. Broniły się Hel i Oksywie, bronił się Lwów, regularne oddziały opierając się przeciwnikowi zdążały w stronę tzw. przedmościa rumuńskiego, by tam dotrwać do czasu alianckiej ofensywy. Najwyższe władze Rzeczpospolitej wciąż znajdowały się na terenie kraju. Sowiecka agresja przekreśliła jednak wszelkie plany dalszej obrony. Prezydent Ignacy Mościcki w orędziu potępiał sowiecką agresję, ale nie ogłosił stanu wojny, co utrudniło późniejsze działania polityczne władz polskich w stosunkach z aliantami i ZSRS. Naczelny Wódz marsz. Edward Śmigły-Rydz nakazał unikać walk, przebijać się do granic rumuńskiej i węgierskiej. Wkrótce tak rząd i prezydent, jak i – ku oburzeniu wielu – naczelny wódz, ewakuowali się przez most na Czeremoszu do Rumunii. Opór sowieckim najeźdźcom stawiały jednostki Korpusu Ochrony Pogranicza, Brygady Rezerwowej Kawalerii Wołkowysk i Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” oraz inne oddziały wojskowe uchodzące dotąd przed Niemcami. Po tygodniowym oblężeniu niemieckim, Lwów przez kolejne trzy dni bronił się przed Sowietami. Szczególnie zapisała się w historii bohaterska obrona Grodna, w której udział oprócz nielicznych oddziałów wojska (większe formacje zgodnie z rozkazami ewakuowały się w stronę Litwy) wzięła udział młodzież gimnazjalna. Przygotowanymi jeszcze do obrony przed Niemcami butelkami z benzyną skutecznie niszczono teraz na miejskich ulicach sowieckie czołgi, przez dwa dni broniąc się przed niewspółmiernie silniejszym napastnikiem. Według oficjalnych danych Sowieci stracili 1,5 tys. zabitych żołnierzy, a prawie 2,4 tys. zostało rannych. Nieoficjalne szacunki mówią, że straty te mogły być nawet kilka razy większe. Dla Polaków same działania wojenne były dopiero początkiem strat. Najgorsze przyszło później. Od natychmiastowego rozstrzeliwania – wbrew wszelkim konwencjom – jeńców wojennych (m.in. ok. 300 obrońców Grodna), po późniejszy terror, Zbrodnię Katyńską, kolejne fale deportacji. Na zajętych terenach Sowieci przygotowali wyborczą farsę. W atmosferze terroru przeprowadzono 22 października „wybory” do zgromadzeń ludowych tzw. Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi. Na pierwszych posiedzeniach nowe zgromadzenia – organy, jakich nie przewidywała ani konstytucja polska, ani sowiecka – zwróciły się do Rady Najwyższej ZSRS z prośbą o przyłączenie do Związku Sowieckiego. Spotkało się to oczywiście ze zgodą Sowietów. Większości bezprawnie zaanektowanych wówczas ziem Polska już nie odzyskała. dr Michał Wenklar
World Trade Center - Czy Żydzi wiedzieli wcześniej? Kiedyś do mediów "reżymowych" żywiłem gorącą niechęć. Dziś do mainstream-owych dziennikarzy staram się podchodzić nieco bardziej wyrozumiale. Koniec końców za mówienie prawdy nie dostaje się wierszówek, ale co najwyżej grzywny - a przecież rodzinę trzeba z czegoś utrzymać... Piszę o tym, ponieważ poniżej znajdziecie Państwo publikację na temat największej afery szpiegowskiej przełomu XX i XXI wieku, siatki ponad stu izraelskich szpiegów w Stanach Zjednoczonych, którzy w dodatku mieli swoją kwaterę tuż obok kwatery domniemanej al-Kaidy. Kiedy przeczytacie ten tekst po raz pierwszy, pomyślicie zapewne, że są to bajdurzenia faceta, który nadużywa wolności słowa i szokując odbiorców, usiłuje zwrócić na siebie uwagę. Czujcie się usprawiedliwieni. Kiedy ja po raz pierwszy usłyszałem opowieść o tzw. Israeli Art Students, również tak myślałem. W końcu "prasa nic o tym nie pisała" - myślałem. Myliłem się...
Dwie wieże Zapewne wielu z Państwa słyszało mrożącą krew w żyłach plotkę o tym, że feralnego dnia Żydzi masowo nie stawili się do pracy w sławetnych "dwóch wieżach" WTC. Plotka ta została nagłośniona przez liberalne media - głównie, dlatego, że nie ma mocnych dowodów na jej poparcie, a co za tym idzie - cytowanie jej posłużyło do ośmieszania wszelkich spekulacji na temat rzeczywistych okoliczności ataku na World Trade Center. Istotnie odróżnia ją to od historii Israeli Art Students, która została całkowicie udowodniona przez kilka dziennikarskich śledztw, (choć nie do końca wyjaśniona). Skoro jednak sprawa ewakuowania się Żydów z WTC została już postawiona na porządku dziennym, warto postawić kilka frapujących pytań. Cytaty podaję za Davidem Dukem, znanym i kontrowersyjnym publicystą z Luizjany
Jest tak znienawidzony przez lewicowy establishment, że jestem przekonany, iż gdyby popełnił najmniejszą omyłkę w prezentowaniu faktów, natychmiast zostałoby to wychwycone i obnażone. 12 września 2001 r. "Jerusalem Post" opublikowało artykuł Brakuje tysięcy Żydów w pobliżu WTC, Pentagonu, w którym - powołując się na Ministerstwo Spraw Zagranicznych Izraela - stwierdzono, że istnieje lista 4 000 obywateli Izraela (ang. Israelis), o których sądzi się, że w chwili ataku przebywali w rejonie WTC albo Pentagonu. (A swoją drogą, czyż to nie zabawne, że w Pentagonie było aż tylu obywateli Izraela?) Potem George Bush, przemawiając w Kongresie, mówił, że oprócz tysięcy Amerykanów, w WTC zginęło 130 Izraelczyków. Było to już statystycznie mniej niż "powinno było" zginąć, przy założeniu, że na zagrożonym terenie wokół WTC przebywało 45 tys. osób, w tym 4 tys. Żydów. To dosyć dziwne, że w jednym z głównych ośrodków żydowskiej finansjery (używam tego określenia bez perioratywnych odcieni!), zginęło mniej Żydów niż Kolumbijczyków (199) i Filipińczyków (428), którzy tam zazwyczaj tylko sprzątali. Stu trzydziestu to wciąż jednak nie była liczba zabitych, która wymagałaby szukania dodatkowej przyczyny: rachunek prawdopodobieństwa nie determinuje rzeczywistości, a jedynie pokazuje pewne zależności, które uwidaczniają się przy wielokrotnym powtarzaniu pewnego eksperymentu. Na tym jednak nie koniec. Okazało się, że spośród 130 Żydów, o których śmierci mówił Bush, 129 żyje... Zginął tylko jeden! 22 września 2001 r. "New York Times", powołując się na konsula generalnego Izraela Alona Pinkasa, stwierdził, że pierwotna lista zaginionych okazała się przesadzona. Potwierdzono tylko trzy wypadki śmierci Izraelczyków - jednego w WTC i dwóch w samolotach.
Jeden na cztery tysiące!!! Proszę mnie źle nie zrozumieć - nie to, żebym Żydom żałował tego uśmiechu losu (w końcu w poprzednim wieku Opatrzność ich nie rozpieszczała). Problem polega na tym, że takiej liczby nie można już przyjąć, nie szukając dla niej innej przyczyny niż tylko łut szczęścia. Tym bardziej, iż na jaw wyszedł, co najmniej jeden wypadek, kiedy Żydzi w gmachu WTC - pracownicy firmy Odigo, otrzymali ostrzeżenie o ataku na dwie godziny przed uderzeniem samolotów. Pisał o tym "Newsbytes", czyli internetowy serwis informacyjny "Washington Post" oraz żydowski "Ha'aretz". Lakoniczne notki mówiło o tym, że FBI bada sprawę, ale nigdy potem Duke nie znalazł informacji o tym, jakie były efekty tego badania (ja również nie!). Tyle David Duke. My dodajmy, że z jego przypuszczeniami wiąże się także pojawiająca się w prasie historia spekulacji finansowych na giełdach tuż przed 11 września 2001 r. Dokonywano ich przy pomocy zaawansowanych instrumentów pochodnych (tzw. put options), które gwarantowały zyski w wypadku, gdyby spadły notowania akcji American i United raz innych linii lotniczych. Kto spekulował? Tego nie wiemy, bo sprawa wyparowała z komentarzy prasowych. Wiele, więc wskazuje na to, że właściwe pytanie nie brzmi: czy Żydzi wiedzieli o zamachu na WTC?, ale: co i skąd Żydzi wiedzieli o zamachu?
Cui bono... Tuż po uderzeniu pierwszego samolotu w wieżę WTC pewna mieszkanka Nowego Jorku (Maria, odmówiła podania prasie nazwiska) zauważyła podejrzany widok. W Liberty Park na New Jersey trzech mężczyzn robiło sobie zdjęcia (lub film) na tle płonącego World Trade Center. Wesoło podskakiwali, a nawet wdrapali się na dach białej ciężarówki, aby zmieścić w kadrze płonący gmach. Wyglądali jakby byli szczęśliwi (...) dla mnie nie wyglądali na zszokowanych. Pomyślałam, że to bardzo podejrzane. Tym bardziej, że mężczyźni mieli "bliskowschodnie" rysy twarzy. Kobieta zadzwoniła po policję. 11 września około godz. 16.00, samochód zlokalizowano. Znaleziono w nim pięciu mężczyzn w wieku lat 22-27. Rzeczywiście pochodzili z Bliskiego Wschodu. Nazywali się Sivan Kurzberg, Paul Kurzberg, Yaron Shmuel, Oded Ellner i Omer Marmari.
Byli obywatelami Izraela... Policja uważała ich zachowanie za dziwaczne. Jeden z nich miał ukryte w skarpecie 4 700 dolarów, inny posiadał dwa zagraniczne paszporty. Poza tym kierowca zapewniał oficera: - Jesteśmy obywatelami Izraela. Nie jesteśmy waszym problemem. Wasze problemy są naszymi problemami. Problemem są Palestyńczycy. Policjant jakoś nie dał się przekonać i aresztował Żydów. W mediach pojawiła się wiadomość, że firma, na którą zarejestrowana była biała furgonetka, Urban Moving Systems, uważana jest przez FBI za przykrywkę Mosadu (ABCNews), a co najmniej dwóch z mężczyzn było związanych z wywiadem Izraela ("The Forward", żydowska gazeta w Nowym Jorku). Wersja oficjalna brzmi, że zajmowali się infiltrowaniem Amerykanów wspierających Hamas i Islamic Jihad. Czy na pewno? Wkrótce gruchnęła wieść o dziesiątkach kolejnych obywateli Izraela zatrzymanych przez Amerykanów... W listopadzie 2001 r. "Washington Post" napomknął, że aresztowano 60 Żydów - na tej samej podstawie, co Arabów podejrzewanych o związek z zamachami. Wiadomość wywołała konsternację. Plotki mówiły, że aresztowanych jest dużo, dużo więcej. Wciąż jednak nikt nie znał szczegółów. 11 grudnia 2001 r. historia przebiła się do oficjalnych mediów. Telewizja Fox News zaprezentowała pierwszą z czterech części reportażu Carla Camerona. Do 14 grudnia nadano kolejne odcinki, w serii Carl Cameron Investigates. Organizacje żydowskie JINSA (Jewish Institute for National Security Affairs) i AIPAC (America-Israel Political Action Committee) nazwały reportaż "machinacją", ale większość mediów po prostu go przemilczała. W tym samym czasie zaczęły się zakulisowe naciski na Fox News. Po półtora dnia zdjęto reportaż Camerona z Internetu. Mimo pytań czytelników odmówiono podania przyczyny. Artykuły umieszczono w serwisie "Free Republic". Ale i stamtąd zniknęły w styczniu 2002 r. Sprawą zainteresował się francuski "Le Monde". Redakcja trzykrotnie kontaktowała się z Fox News, prosząc o kopię reportażu Camerona. Bezskutecznie. 26 lutego nowojorski korespondent "Le Monde" usłyszał od Fox News, że przekazanie reportażu przedstawia "problem". Dziennikarzowi nie ujawniono, na czym ten problem polega. Cóż tak sensacyjnego znajdowało się w reportażach Camerona?
Świat jest mały W styczniu 2001 r. amerykańska służba kontrwywiadowcza (National Counterintelligence Center, NCC) zaczęła donosić, że w gmachach rządowych notuje się zastanawiający wzrost najść podejrzanych osobników. Dwumiesięczny raport tej instytucji z marca 2001 r. precyzował, że są to studenci sztuk pięknych, usiłujący sforsować systemy bezpieczeństwa pod pretekstem zaprezentowania pracownikom budynków swoich dzieł. Zanotowano, co najmniej 36 przypadków wejścia "studentów" do budynków Departamentu Obrony. W Dallas złapano jednego ze studentów z planem piętra w ręku. Do walki ze studentami utworzono specjalną jednostkę, w skład, której wchodzili pracownicy służb narkotykowych, (dlaczego?!) oraz imigracyjnych: DEA (Drug Enforcement Administration) i INS (Immigration and Naturalization Service). W czerwcu 2001 r. siatka została rozbita. Jak się okazało, "studenci" to prawie wyłącznie obywatele Izraela. Zorganizowani w grupy 4-6-osobowe, mieszkali w Dallas, St Louis, Kansas, Atlancie, Nowym Jorku. Łącznie w 42 miastach. Nie było wątpliwości, że Żydzi są szpiegami. Co najmniej 120 "studentów" aresztowano jeszcze przed 11 września 2001 r. (może było ich nawet 200). Kilkudziesięciu później. Ostatni wpadli na początku grudnia 2001 roku. Zazwyczaj odsyłano ich do Izraela pod pretekstem naruszenia przepisów wizowych, ponieważ (tak przypuszczam) nie znaleziono na nich nic konkretnego. Co ciekawe, pięciu "studentów" mieszkało w Hollywood, małym miasteczku na Florydzie (25 tys. mieszkańców; nie mylić z ośrodkiem przemysłu filmowego o tej samej nazwie). Cóż za zdumiewający zbieg okoliczności! W tym samym miasteczku mniej więcej w tym samym czasie mieszkali również Mohammed Atta, Abdulaziz Al-Omari, Walid Waďl Al-Shehri i Marwan Al-Shehhi. Późniejsi porywacze z 11 września... Jakiż mały jest ten świat: lokalnemu liderowi siatki Żydów, Hananowi Serfati, najwyraźniej nie wystarczało mieszkanie w tym samym mieście i wybrał sobie apartament tuż obok lidera siatki islamistów Mohammeda Atty. Ciekaw jestem, jak się witali, kiedy wpadali na siebie przy drzwiach... Dwóch innych "studentów" terminowało w Fort Lauderdale. Nieco na północ od tego miasteczka leży Delray Beach, gdzie przebywali Ahmed Fayez, Ahmed i Hamza Al-Ghamdi, Mohand Al-Shehri, Saďd Al-Ghamdi, Ahmed Al-Haznawi, Ahmed Al-Nami i Nawaq Al-Hamzi. Kolejni porywacze z 11 września! Z reportażu Camerona płynął wniosek, że wywiad Izraela prowadził w Stanach Zjednoczonych operację na wielką skalę. Dzięki niej miał dosyć dokładną wiedzę o przyszłych atakach, ale nie podzielił się nią z Waszyngtonem. Przekazał pewne informacje, ale mniej dokładne niż te, które posiadał. Można przypuszczać, że Izrael przekazał mętne informacje, aby zapewnić sobie alibi, kiedy amerykańskie służby specjalne były już na tropie żydowskich agentów. Być może wiadomości były tak spreparowane, aby nie wskazać rzeczywistego zagrożenia i nie zapobiec atakowi na WTC, był on, bowiem bardzo korzystny dla polityki Izraela wobec Palestyńczyków i innych muzułmanów. Cui bono... Wiadomość ta układa się w logiczną całość z przypuszczeniem, że niektórzy obywatele Izraela mogli zostać ostrzeżeni przed zamachem. Być może już na zawsze zostalibyśmy tylko z mętnymi przypuszczeniami na temat "studentów", gdyby nie libertariański dziennikarz Justin Raimondo. Współpracuje z "Chronicles", jest adiunktem w Instytucie Ludwika von Misesa oraz autorem trzech książek: An Enemy of the State: The Life of Murray N. Rothbard; The Lost Legacy of te Conservative Movement (ze wstępem samego Patricka J. Buchanana) i Into the Bosnian Quagmire: The Case Against U.S. Intervention in the Balkans. Poza tym jest redaktorem doskonałego portalu internetowego "Antiwar.Com". Przypuszczam, iż libertarianie nigdy nie wygrają żadnych wyborów, ale jedno jest pewne: w kwestii wolności słowa nie warto z nimi zadzierać. Sprawa studentów zaczęła regularnie gościć na łamach "Antiwar". W ślad za Raimondo sprawę zaczęły opisywać "antysystemowe" media na całym świecie. Już dłużej nie dało się milczeć. W marcu 2002 r. publikacje ukazały się w "Independent" i "Le Monde". 5 marca 2002 r. skromną notatkę przedstawiła "Rzeczpospolita", powołując sie na redaktora naczelnego pisma "Intelligence Online" Guillaume'a Dasqui, ale kilka dni później wycofała się ze swoich doniesień. Mała ciekawostka: artykuł ten jest umieszczony w internetowym archiwum "Rzeczpospolitej", ale nie został zindeksowany w wewnętrznej wyszukiwarce. Oznacza to, że czytelnicy, którzy nie wiedzą, czego dokładnie szukać, nie mają szans trafić na ten sensacyjny materiał. Przypadek? Niestety mass media zdominowały pokrętne tłumaczenia w stylu tych, które w październiku 2002 r. opublikował niemiecki "Die Zeit". Otóż Oliver Schröm sugerował tam, że żydowscy szpiedzy infiltrowali wyłącznie islamistów. W domyśle: usiłowali zapobiec zamachowi, a nierozważne aresztowania zniszczyły misterny plan i doprowadziły do ataku na World Trade Center. Rzekomo już w sierpniu 2001 r. Żydzi przekazali Amerykanom listę podejrzanych. Znajdował się na niej m.in. zamachowiec z 11 września Khalid al-Midhar. Zdumiewające! Izrael wysyła do Stanów specjalistów do walki z terroryzmem. Z niewiadomych przyczyn nie informuje o tym władz w Waszyngtonie. W sierpniu 2001 r. żydowscy terror investigators ostrzegają rząd Stanów Zjednoczonych przed zagrożeniem. I co robi rząd Stanów Zjednoczonych? Aresztuje 120 izraelskich detektywów i kompletnie ignoruje ostrzeżenia. 60 dalszych "detektywów" z sojuszniczego państwa zostaje zatrzymanych po zamachach, nawet w grudniu 2001 r. Jak reaguje rząd Izraela na aresztowanie swoich detektywów? Milczy. Co mówi żydowska opinia publiczna na fakt, że dziesiątki doborowych "specjalistów od walki z terroryzmem" są NIELEGALNIE przetrzymywane przez FBI? Milczy i zakulisowo naciska na media, aby pod żadnym pozorem nie pisały na ten temat. Trudno wymyślić mniej logiczne wytłumaczenie. I jeszcze jedno: dlaczego tych "specjalistów od walki z terroryzmem" tak ciągnęło do gmachów Departamentu Obrony? Szukali tam islamistów? Prawda, cała prawda - wciąż czeka na ujawnienie.
(powyższy tekst został opublikowany na witrynie internetowej Wandea - http://www.wandea.org.pl/)
wszystkie cytaty za: http://www.antiwar.com i http://www.davidduke.com)
Robert Nogacki
To już jest wojna! Kilka miesięcy temu pisałem, że „Gazeta Wyborcza” przygotowuje swoich czytelników na wojnę z katolikami. Teraz widać już, że wojna ta się zaczęła, że znaleźliśmy się pod zmasowanym ostrzałem, a ceną przegranej bitwy będzie całkowite wypchnięcie wierzących katolików z przestrzeni publicznej. Intelektualiści twierdzący, że chętnie podarliby sobie Pismo Święte, publicyści apelujący, by „odp... się od Nergala” czy porównujący satanizm do chrześcijaństwa, politycy, którzy zapewniają, że są „ziomalami satanisty” - są dowodem na to, że wojna z chrześcijaństwem już się zaczęła. Ale nie oni są najgroźniejsi. O wiele istotniejsze są wyroki sądowe czy decyzje prokuratorskie, które zapadają w ostatnich dniach. One pokazują, że do walki z chrześcijaństwem zabrały się już instytucje państwowe...
Bijmy chrześcijan Przesada? A jak inaczej ocenić decyzję prokuratury, która uznała, że zbudowanie krzyża z puszek po piwie Lech jest w porządku, podobnie jak krzyż z pluszowym misiem? Jak ocenić decyzję umorzenia postępowania przeciw facecikowi, który postanowił udawać motyla w czasie procesji Bożego Ciała? Jak ocenić decyzję sądu, który uznał, że darcie Biblii i wykrzykiwanie o niej, że jest g... - to działanie w pełni zrozumiałe, bo artystyczne? Czy to wszystko nie pokazuje, że – zdaniem sądów i prokuratury – chrześcijanie są obywatelami drugiej kategorii, których można bezkarnie obrażać? Trudno nie zadać przy tym pytania, czy sąd uznałby też profanacje pomnika w Jedwabnem za działanie artystyczne, gdyby jego sprawcy oznajmili, że są muzykami i napisy były im potrzebne do nakręcenia klipu? Ciekawe, co by się działo, gdyby jakiś profesor uniwersytetu, na przykład filozof, powiedział, że też chętnie namazałby napis na pomniku w Jedwadnem, bo wkurzają go Żydzi, a nie zrobił tego, bo to nie jest styl? A co by było, gdyby ktoś zbudował sobie krematorium z puszek po piwie? Wrzask, jaki by się podniósł trudno nawet opisać. I jakoś nie mam wątpliwości, że odważnie broniący wolności obrażania katolików sędziowie czy prokuratorzy, od razu podkuliliby ogony i błyskawicznie przeprowadzili sprawę. A sugestia, że trzeba bronić wolności sztuki czy wypowiedzi nikomu nie przyszłaby do głowy. Akceptacja dla takich działań idzie zresztą z góry. Jakoś nie widać prezydenta czy premiera protestujących przeciwko profanowaniu krzyża czy Biblii. Posłowie PO bronią bluźniercy jak niepodległości, głosując w radach programowych za utrzymaniem Nergala w TVP i uciekając jak szczury z posiedzeń komisji sejmowych, byle tylko nie powiedzieć jasno, że satanista w TVP im odpowiada bądź nie. Pracownik Kancelarii Prezydenta zaś, i jeden z ważnych polityków, partii władzy otwarcie stwierdza, że satanista i człowiek wyśpiewujący (dobra, to termin nieco na wyrost) pochwałę morderców jest jego ziomalem.
Nasze małe Monachium Oczywiście o platformersów to poparcie dla antychrześcijańskich działań nie wynika z jakiejś głębi przemyśleń czy ideologicznego skrętu w lewo (bo też, żeby ideowo skręcać w lewo trzeba mieć jakieś idee), ale z bacznej analizy sondaży. A te pokazują, że Polaków udało się już przekonać do tego, że chrześcijanie – ci wierzący, a nie ci, którzy w kościele bywają na święceniu jajek – nie powinni podlegać normalnej ochronie prawnej. Wieloletnia propaganda „Gazety Wyborczej” i liberalnych telewizji zrobiła swoje, a serwowany zachwyt dla bandytów z Krakowskiego Przedmieścia, którzy sikali na znicze, obrażali modlących się – też odniósł skutek. Teraz jest jasne dla bardzo wielu Polaków, że jak ktoś się modli, wierzy czy na poważnie traktuje swoją wiarę, to można go wyśmiewać. W imię sztuki czy wolności. Udało się stworzyć wrażenie, że obciachem jest żałoba, pamięć, krzyż czy modlitwa, a kpienie z nich to dowód nowoczesności. I nie ma co ukrywać, że działo się to przy akceptacji przynajmniej części – na szczęście niewielkiej – duchownych, a nawet zupełnie już nielicznych hierarchów, którzy uznali, że ważniejsze jest usunięcie krzyża z Krakowskiego Przedmieścia, niż obrona modlących się ludzi. Może gdyby wówczas głos sprzeciwu zabrzmiał głośniej, gdyby już wtedy odbyły się mocne protesty, a politycy wspierający bluźnierców zostali mocno przywołani do porządku, z imienia i nazwiska, a gdy trzeba z odmową komunii, teraz byłoby inaczej. Rozważanie, co by było gdyby jest oczywiście zajęciem jałowym, ale trudno nie pytać, czy gdyby nie było Monachium, to Hitler zdecydowałby się na wojnę. I tu jest podobnie. Nie wiemy, co by było, ale wiemy, że nasza sytuacja wyglądałaby obecnie zupełnie inaczej, że trudniej przyszłoby odstępowanie od dochodzeń w sprawie krzyża czy niszczenia Biblii.
Wycofani chrześcijanie Ale przyczyn tego antychrześcijańskiego wahnięcia trzeba szukać także głębiej. Wiele wskazuje na to, że zmarnowaliśmy dwadzieścia lat katechezy w szkołach, a także wolnego dostępu do mediów. Nie udało nam się także – jako wspólnocie wiary – zbudować silnego narzędzia ewangelizacyjnego, zbudować instytucji czy metod, które pozyskiwałyby dla wiary, a nie tylko instytucji wiernych. Świadectwo, zaangażowanie, przełożenie społeczne – to terminy, które wciąż są obce niemałej części katolików. I to także tych, którzy działają w ruchach i wspólnotach katolickich. Z jednym, świetnie widocznym wyjątkiem – Radiem Maryja. Zamiast zatem bronić naszych wartości, angażować się społecznie – wybieramy wstydliwe milczenia. A przecież rozmaite akcje przeprowadzone przez ludzi wierzących pokazują, że mamy potencjał. 600 tysięcy zebranych podpisów w czasie trzech tygodni w obronie życia jest tego znakomitym przykładem. Akcje przeciw pornografii też są skuteczne. Ale już obrona chrześcijaństwa idzie nam gorzej, jakbyśmy trochę wstydzili się bronić naszych wartości. Brak też nam instytucji, które mogłyby taką obronę koordynować. Wiele miesięcy temu pisałem, a także rozmawiałem o potrzebie powołania Ligi Przeciwko Zniesławianiu Chrześcijan. Pisałem, ale wiele więcej nie zrobiłem. I nie ukrywam, że mam o to do siebie żal, bo łatwo jest pisać, ale trudniej coś zrobić. Pisząc o bierności mam, zatem pretensje także do siebie. Nie ma też (i znów z powyższym zastrzeżeniem) silnych, zdecydowanych elektronicznych mediów, które potrafiłyby sprzeciwić się dominacji medialnej lewicy. W epoce obrazu oddaliśmy, i to już na starcie, telewizje w ręce ludzi wrogich chrześcijaństwu, a redakcja katolicka TVP bacznie uważa, by nie wychylić się z fundamentalizmem, (czego najlepszym dowodem jest to, że jeszcze w latach 90 jeden z jej wice-szefów, obecnie diakon Bogdan Sadowski, sprzeciwiał się emisji „Niemego krzyku”) czy zwyczajną obroną wiary. Sieć Plus (ponownie połączona z siecią Vox) decyzją biskupów też została oddana Eurozetowie (temu od Radia Zet), a Radio Józef zlikwidowane. Słowem w świecie mediów zostaliśmy bezbronni, bo trudno na karabiny maszynowe telewizji, odpowiadać ważnym, al jednak tylko łukiem, jakim są dwa świetne katolickie tygodniki „Gość Niedzielny” i „Niedziela”.
Potrzebne środki Już tylko tak pobieżne pokazanie przyczyn, dla których wojna z katolikami jest obecnie tak prosta pokazuje również, jakich środków musimy się uchwycić, by się obronić. Pierwszą jest stworzenie instytucji, która zajęłaby się prawnym i medialnym monitoringiem obrony praw chrześcijan, a także zaczęłaby mocno dociskać takie sprawy. Prokuraturze byłoby o wiele trudniej umarzać pewne sprawy, a sądom wydawać idiotyczne wyroki, gdyby na głowie siedzieli im wciąż prawnicy takiej instytucji. Dziennikarzom i mediom o wiele trudniej byłoby atakować chrześcijan, gdyby wiedzieli, że za zdjęcie Nergala w stroju papieskim będą mieli proces, podobnie jak za obrażanie krzyża. I mam świadomość, że już o tym pisałem... I że nic nie zrobiłem, by taki projekt urzeczywistnić. Jedyne, co mam na swoje usprawiedliwienie to fakt, że nie jestem prawnikiem. Ale konieczne jest także silniejsze reagowanie. Protesty mailowe czy listowe są ważne, ale trzeba też silnie naciskać reklamodawców, a także organizować normalne pikiety czy publiczne protesty. Bez tego zostaniemy wyparci z przestrzeni publicznej. I nic się nie da z tym zrobić. Ostatnią, ale jednocześnie najważniejszą, kwestią jest jednak ewangelizacja i katechizacja. Tracimy młodzież i ludzi w średnim wieku. O nich musimy zawalczyć. Obecna katecheza nie sprawdziła się, nie wychowujemy na niej młodych świadków, ale petentów do sakramentów. Nie widać też pomysłu na wiązanie ludzi z Kościołem, na pokazywanie im, że chrześcijaństwo jest stylem życia, które daje szczęście, a nie drętwym wypełnianiem ideałów. Brak nam świadectwa o żywym Chrystusie i przemieniającym życie Bogu. Bez zmiany całościowego modelu duszpasterskiego nie będzie zwycięstwa, a nasze zaangażowanie będzie traktowane wyłącznie politycznie. To zaś byłaby klęska. I na koniec krótka refleksja. Trzeba mieć świadomość, że żarty się skończyły. Od rozstrzygnięcia tej, tak jawnej już teraz wojny, zależy to, w jakim kraju będą żyły już nie nasze dzieci, ale my sami. Blitzkrieg jest błyskawiczny. Nie dajmy się zwyciężyć.
Tomasz P. Terlikowski
Spowiedź metala. Nowe fakty ws. Darskiego Nergal – cynik, potrafiący zarabiać na ciężkim brzmieniu czy wyznawca Szatana, którego życiową misją jest zwodzenie niewinnych duszyczek? Szukając odpowiedzi dotarłem do byłego kolegi Adama Darskiego, wokalisty nieistniejącego już zespołu Monumentum, znanego pod pseudonimem Antecorda – pisze Aleksander Majewski.
Pentagram i swastyka Antecorda to dziś zupełnie inny człowiek. Pobożny katolik i ojciec rodziny z ułożonym życiem. Właściwie po dawnym pseudonimie pozostało już tylko wspomnienie. Dziś przedstawia się po prostu „Bolek”. Niedługo po moim artykule „Nergal i neonaziści. Nieznane fakty” przysłał mi wiadomość: „Wyciągnął Pan nieszczęsnego Roba Darkena i słusznie wytknął Pan Darskiemu kolaborację z nazistami. Sprawa jest jednak o wiele bardziej skomplikowana…” I właśnie taki „skomplikowany” charakter sprawy wzbudził moje zainteresowanie. Zagłębiłem się w opowieści o gdańskich subkulturach z l. 90. - neonazistowskich skinach, metalach i innych, którzy w imię zasady „z kim pijesz, takim się stajesz” zaczęli tworzyć wspólny front – środowisko, które łączyła apologia siły i antychrześcijaństwo. Jeśli chodzi o metali, mój rozmówca wyróżnia środowiska chuliganów ("czerwono-czarnych") i zwykłych zwolenników cięższego grania. Byli również i tacy, którzy krążyli między dwiema grupami, ale Darski od początku sytuował się wśród „normalnych”. Być może wynikało to z jego sytuacji życiowej. - Pochodził z nieco lepszego domu niż reszta tego bractwa, nie przeklinał tak soczyście, no i nie "trzaskał się". Słuchał za to dużo black metalu. O ile pamiętam, to zaczynał od Bathorego. Funkcjonował na obrzeżach tej subkultury. Jednak był jednym z "naszych" i znał wszystkich najważniejszych – mówi Antecorda. Darski nie budził jednak respektu wśród swoich kolegów. Gdy po Przymorzu, Żabiance i Oliwie rozeszła się wieść, że nagrał debiutanckie demo, koledzy mieli powody do żartów. - Nikt nie traktował go poważnie, bo wtedy w Gdańsku "rządził" Ghost i Aspergilus Flavus. On jednak konsekwentnie szedł dalej i zapraszał do nagrań coraz to inne osoby. Przypuszczam, choć nie mam na to dowodów, że z Fudalim [Robertem Fudalim „Robem Darkenem” – przedstawicielem podgatunku NSBM, który nagrał płytę wspólnie z neonazistowskim zespołem Honor - przyp. red.] zetknął się dzięki Jeffie albo Browarowi. Obaj wtedy byli na fali "poszukiwania swoich germańskich korzeni" i odbijało im na punkcie nazizmu. Browar zresztą później zagrał na jednej płycie Darskiego – mówi Bolek. Taki był trójmiejski klimat w latach 90. Coś zostało z tamtego okresu do dziś. Idąc ulicami Gdańska można spotkać graffiti z krzyżami na szubienicach, które – jak mówi jeden z moich informatorów – nie są bynajmniej dziełem wyłącznie satanistów, ale również nazioli, których starsi koledzy dziś egzystują w światku przestępczym (często, jako ochroniarze w domach publicznych). Bolek również „siedział w klimacie”. Znał wszystkie „legendy środowiska”, pił, ćpał, grał metal. Jak zatem narodził się Antecorda?
Od metalu do upadku - Rzeczywiście to środowisko miało wpływ na mój stosunek do Boga. Może jedna zacznę od początku. Tak będzie mi łatwiej wyjaśnić pewne rzeczy… - zaczyna swoją opowieść były lider Monumentum. Z heavy metalem zetknął się w szkole podstawowej, dzięki kolegom. Już wtedy fascynowały go kolorowe, wyraziste okładki płyt zespołów takich jak AC/DC ("Fly on the Wall") czy Metallika ("Master of Puppets"). Trochę mniej docierała do niego muzyka. Preferował wtedy Depeche Mode, Joy Division, The Cure i - jak sam mówi - marzył o założeniu najlepszego na świecie zespołu rockowego. Jednak spotykając się z kolegami, słuchającymi nałogowo metalu, natrafił na muzykę grupy Bathory, która (w przeciwieństwie do AC/DC) wpadła mu w ucho dzięki wyrazistemu rytmowi. A gdy przyswoił już sobie Bathorego, przyszła kolej na resztę. Coraz bardziej mroczną... Ewolucja postępowała. Gdy pisał maturę z religii już niewiele łączyło go z Kościołem, a jego życie religijne po prostu zamarło. Co prawda nadal wierzył w Boga, ale na "swój własny sposób”. Był to efekt spotkania ludzi zafascynowanych działalnością Genesisa P. Orridge'a, lidera zespołu Throbbing Gristles i Psychick TV, który przewodniczył grupie okultystycznej Temple of Psychick Youth. To właśnie oni wmawiali mu, że Kościół po prostu „wypalił się”, a tylko oni są w stanie przeciwstawić się złu. Jako przykład podawano mu Bogdana Kacmajora (guru sekty Niebo). Taka „duchowość” była dla Bolka atrakcyjna. Nadal pozostawał po stronie szeroko rozumianego „Dobra”, a nikt nie wymagał od niego klęczenia, „odmawiania zdrowasiek” i chodzenia do kościoła. - No i miałem moc! – uśmiecha się, wspominając swoją młodzieńczą naiwność. To właśnie wtedy w Gdyni, Bolesław zaczął tworzyć scenę gotycką. - Pierwszym zespołem z prawdziwego zdarzenia była Agarrtha. Gitarzysta studiował filozofię, basista - historię, a ja – wokalista - polonistykę. Później przyszedł czas na zespół Monumentum, łączący gotyk spod znaku Sisters Of Mercy czy Fields Of The Nephilim z doom, thrash i death metalem spod znaku Anathemy, Paradise Lost czy nawet Danziga. W obu tych zespołach byłem wokalistą – opowiada Bolek. Z grupą Monumentum nagrał nawet oficjalny materiał "The Mystical Trip", wydany potem przez wytwórnię Baron Records
http://www.metal-archives.com/albums/Monumentum/The_Mystical_Trip/105099
- Przyznaję, że odbiło nam wtedy, a zwłaszcza mnie. Staliśmy się takimi lokalnymi gwiazdkami z Rock Budy (takiej knajpy na plaży w Gdyni) i wszyscy nas podziwiali. Między innymi Adam Darski. Snuliśmy dalekosiężne plany podboju całego świata. Piliśmy i jaraliśmy. Zwłaszcza ja. W tym czasie dołączył do nas gitarzysta, Browar, znany już ze współpracy z Behemothem. Monumentum jednak się rozpadło, również z mojej winy, a ja coraz bardziej zanurzałem się w chlanie i jaranie. Na używkach się nie skończyło. Bolek szukał mocniejszych wrażeń. Wkrótce jego znajomy powiedział, że mieszka w nawiedzonym domu, że wielokrotnie odwiedzała go zjawa, która przedstawiała się jako "Jonasz". - To była woda na mój młyn! Powiedziałem, że od lat ćwiczę różne techniki psychotroniczne i że mogę spróbować wygnać tego ducha. Ten kolega zgodził się i pewnego wieczoru umówiliśmy się na sesję. Wziąłem ze sobą wahadełko i zacząłem głośno zaklinać tego ducha i wręcz grozić mu, jeśli nie zostawi w spokoju tego kolegi. Nic z tego nie wyszło, więc zakończyliśmy sesję. Niedługo potem dowiedziałem się, że „to coś” przyszło do niego i powiedziało, że już więcej się nie pojawi. W tym momencie zrozumiałem, że pora na mnie. Zaczął się olbrzymi strach. Trzy dni później, w nocy obudziłem się i zobaczyłem przed sobą coś bardzo ciemnego, jednak bez wyraźnych kształtów. Nie mogłem się ruszyć, nie mogłem krzyknąć. Zamknąłem oczy, skuliłem się w łóżku, ale nadal widziałem stojącą w centrum postać rozświetloną na fioletowo i dwie inne, ciemne, niewyraźne postacie po jej bokach. Byłem pewien, że nie śpię, ale nic nie mogłem zrobić. Wiedziałem, że przyszli po mnie, a cała moja „magia” nic nie dała. Wezwałem nawet najważniejsze "zaklęcie”, jakie znałem, ale nic się nie zmieniło. Nie wiem jak długo to trwało… Może pół godziny, może trochę dłużej… Nie mam pojęcia – mówi z trudem Bolek. - W tym czasie byłem podczas przeprowadzki do nowego mieszkania i nocowałem wtedy u rodziców. W pewnym momencie poczułem, że nacisk na mnie słabnie, więc szybko wyskoczyłem z łóżka i pobiegłem do rodziców. Szybko wytłumaczyłem im, co się dzieje i do rana, po raz pierwszy od ładnych kilku lat, odmawialiśmy razem po kolei wszystkie tajemnice Różańca. Gdy kończyliśmy wszystkie części, zaczynaliśmy od nowa. Później moja mama przyznała, że też czuła coś bardzo złego w domu. Po tym niezwykłym zdarzeniu Bolesław po raz pierwszy od lat poszedł do Spowiedzi i Komunii świętej. - Nieodżałowany świętej pamięci ks. Majder zapytał wtedy, czy nie potrzebuję egzorcysty, ale odparłem, że nie - wspomina.
Kręta droga To właśnie wtedy zdecydował się zerwać ze środowiskiem polskich wielbicieli Temple of Psychick Youth i odciąć się od wszelkiej magii. Nadal jednak odwiedzał miejsca, w których mógł spotkać starych znajomych. Nadal chciał zostać wielką gwiazdą rocka, polskim Rogerem Watersem – gościem obdarzonym niezwykłą wizją artystyczną, całkowicie oryginalną i niepowtarzalną. Chociaż Monumentum się rozpadło, to jednak muzycy grupy nadal byli gwiazdami środowiska. Antecorda próbował grać jeszcze z Agarrthą, ale nie powtórzył sukcesu. W trójmiejskim środowisku muzycznym pozostał znany, jako metal, a nie przedstawiciel awangardy czy got. Znów wedle zasady, „z kim pijesz, takim się stajesz" wszedł w środowisko trójmiejskich metali, którzy przyjęli go jak swojego. Nosił się jak typowy przedstawiciel cięższego grania, ale nie czuł się do końca jednym z nich. Wyobcowanie zaczęło ustępować, gdy widział ich, wręcz przyjacielską, postawę. - Zacząłem mięknąć i coraz głębiej wchodzić w to środowisko. Mieszkałem już w nowym miejscu i poznałem miejscowych metali. Wypiliśmy razem morze piwa i wysłuchaliśmy wszystkie płyty Megadethu i Slayera po kilkadziesiąt razy. Zaczęliśmy coś kombinować, jakieś wspólne granie, jakiś zespół. Z początku opierałem się, ale jednak coraz bardziej w to wchodziłem. Nie chciało mi się już jeździć do Gdyni na próby, skoro miałem dwie ulice dalej kolegów gotowych grać ze mną. Marzenia o wspólnej karierze, o rewelacyjnej muzie, którą zagramy znów przesłoniły mi Boga. Znów przestałem chodzić do Kościoła, uczestniczyć w Eucharystii, choć raczej deklarowałem się katolikiem. Mówiłem to jednak pod nosem i bardzo słabym głosem, żeby przypadkiem nikt tego nie usłyszał. – opowiada Bolek. Wówczas Darski zaczął namawiać go do wspólnego projektu, ale mając w pamięci jeszcze wydarzenia ze swojego "egzorcyzmowania", Bolesław konsekwentnie odmawiał. Nie oznaczało to jednak stabilizacji i spokoju. - Coraz bardziej przyjmowałem ich tryb myślenia, że najważniejszym jest mieć pełny kufel piwa i dobrze nastrojoną gitarę, a reszta to już szczegóły. W ten sposób minęły jakieś cztery lata i metal wciągał mnie coraz bardziej. Było mi w tym coraz wygodniej. Czułem jednak, że coś jest nie tak, że nie żyję w zgodzie z samym sobą, że potrzebuję wyprostowania mojego życia i oczyszczenia go. Poszedłem, więc do pewnego znajomego księdza i wyspowiadałem mu się. On poradził mi, żebym udał się do naszego diecezjalnego egzorcysty i wszystko opowiedział. Tak też uczyniłem i dopiero rozmowa z tym kapłanem dała mi dużo do myślenia – wspomina. Postanowił raz na zawsze skończyć z ponurą przeszłością. Zaczął od wywiezienia gazet, płyt i kaset zespołów gotyckich, industrialnych i przede wszystkim metalowych na działkę, pokropienia pokaźnego zbioru wodą święconą i spaleniu tegoż. Potem zaprosił swoich kolegów z zespołu i powiedział im, że od tej chwili należy do Jezusa i kończy ze śpiewaniem o Szatanie. Akurat to przyjęli ze zrozumieniem (nie byli satanistami), ale na odmowę śpiewania także o śmierci, beznadziei, chaosie i tym podobnych zareagowali dosyć gwałtownie. - Usłyszałem, że zwariowałem. Obrazili się i poszli sobie. Przez jakiś czas trwało zawieszenie broni, ale po jakimś tygodniu czy dwóch znów usłyszałem, że jestem głupi, że marnuję sobie karierę na jakieś "pierdoły", że to wszystko jest bez sensu. Przez ten czas chodziłem do ks. Kowalczyka na modlitwy o uwolnienie. Podczas modlitw nic się nie działo, ale potem zaczynał się horror. Już na schodach nagle słabłem, zaczęły mnie dręczyć jakieś nieokreślone wyrzuty sumienia, wszystko widziałem w czarnych barwach – przywołuje wspomnienia Bolek. - W końcu koledzy z zespołu wezwali mnie i zaczęli tłumaczyć, żebym przestał się wygłupiać, bo czeka nas tu wielka kariera, a mnie "Jezus opętał". Zaproponowałem im, żeby nieco zmienić teksty utworów, żeby na przykład ostatni, finałowy kawałek naszej wymarzonej płyty miał pozytywną wymowę, przynoszącą nadzieję, że nie trzeba przecież wszystkiego robić w tak monotematyczny sposób. Na to oni oświadczyli, że gramy metal, a nie muzykę chrześcijańską i mam wybierać: albo oni, albo ten mój Jezus. Na takie dictum nie miałem nic innego do powiedzenia, jak tylko odrzec, że wybieram Jezusa, a nie metal, bo Jezus jest Bogiem, a metal nie. Na to gitarzysta wydarł się na mnie i chyba przez pięć minut krzyczał: „Boga nie ma! Nie ma! Nie ma!”. Wpadł w szał. To była nasza ostatnia rozmowa. Wtedy postanowił już definitywnie zerwać wszelkie kontakty w środowisku metalowym, chociaż na drodze było wiele pokus - np. propozycja Piotra Weltrowskiego, klawiszowca gotycko-metalowego Hefejstosa. - Chciał zrobić ze mną projekt, w którym on tworzyłby muzykę i teksty, a ja bym tylko śpiewał. Kiedy zobaczyłem te jego teksty, podziękowałem mu za współpracę – mówi Bolek. Wtedy też po raz ostatni rozmawiał z Adamem Darskim…
Jaki naprawdę jest Nergal? To było na dworcu w Oliwie. Cała trójka – Antecorda, Weltrowski i Darski spotkali się przypadkowo na jednym peronie. - Było to już po moim nawróceniu i Darski nie mógł uwierzyć, że ktoś z tej starej ekipy gdańskich metali przeszedł na "stronę Jezusa". Cały czas dopytywał się, co mi odbiło i jaka moherowa babcia mi zawróciła w głowie – śmieje się Bolesław. Nie pozostał dłużny Darskiemu. Zapytał czy wierzy w to, co śpiewa. - Odpowiedział mi prosto i bez najmniejszego cienia zawahania: nie. Powiedział mi, że w te brednie mogą wierzyć jakieś głupie dzieciaki, a w życiu trzeba patrzeć trzeźwo, realnie. Koresponduje z tym świadectwo księdza, który - nic nie wiedząc - zaszedł pewnego razu do Darskiego na kolędę. Darski przyjął go, bo czemu by nie… - mówi były wokalista Monumentum.
Odpowiedzialność, Panie Darski… Okazuje się, że Nergal - dorosły facet - nie chce wziąć odpowiedzialności za swoją twórczość. Słuchają go miliony dzieciaków? Walić to, niech słuchają tych głupot dalej! Liczy się zysk… Swojemu pieszczochowi asystują salonowi publicyści, którzy albo każą nam być dumni z przyjaciela nazioli albo – przybierając minę wytrawnego konesera – tłumaczą wszystko swobodą artystyczną, wmawiając, że twórczość Darskiego nikomu nie może szkodzić i nie można popadać w paranoję. To ich zdanie i mają do niego prawo. Chciałbym tylko przywołać odpowiedź Bolesława na moje pytanie, czy muzyka miała rzeczywiście aż tak znaczący wpływ na jego światopogląd i duchowość. Niegdyś dobrze zapowiadająca się gwiazda metalu nie pozostawia wątpliwości. – Tak, miała. Metal ma dużą siłę oddziaływania. Uważam, że daje poczucie siły i więzi podobne do tego, które odczuwali zwolennicy Hitlera u progu II wojny światowej. Metal wśród wielu jego zwolenników zajmuje to miejsce, które u innych ludzi zajmuje religia. Nawet wśród tych, którzy deklarują się jako katolicy. Wprowadza złudzenie, że wszystko będzie w porządku, byle tylko pić piwo i grać metal, a reszta to niepotrzebne brednie. Temu oszustwu sam uległem, więc mówię z własnego doświadczenia. Być może są metale, którzy potrafią rozgraniczyć sprawy religii i muzyki, ale takich nigdy nie poznałem – mówi Bolek. Czy można dodać coś jeszcze? Pozostaje już tylko modlitwa, bo jak przypomina mój rozmówca, ciągle jest jej za mało… Aleksander Majewski
MUZEUM KOMUNIZMU Uczniowie szukają wiedzy o patronie szkoły, autorze słów „Czy widzisz te mury czerwone, to grozy i kaźni jest dom …”. Proponuje się im w gablotce mydełko „For You” i zapach PRL w kryształowym flakonie.
23 sierpnia – w rocznicę podpisania paktu Stalina z Hitlerem – po raz pierwszy obchodzono Europejski Dzień Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych. Za żelazną kurtyną inna była i jest wiedza o komunizmie. Dla zachodu, komunizm to idea, fantazja minionego stulecia. Można napisać bez przesady, że „lewy brzeg” Paryża wciąż trzyma się mocno. Dla nas, to stosy trupów, miliony złamanych życiorysów, ale także … tysiące zniewolonych umysłów i błyskawicznych karier. To ich – określenia Jacka Trznadla – „hańba domowa”.
Komunizm Na plakatach polskiej prezydencji umieszczono tekst: „Kampania promująca ideę powstania w Warszawie Muzeum Komunizmu”. Na tym z Piłsudskim, informującym, że uratował Europę przed komunizmem i na tym z przekreśloną czerwoną gwiazdą. Przyjęta Deklaracja Warszawska ostrzega, że trywializacja zbrodni popełnionych przez totalitaryzmy może doprowadzić do odrodzenia się tych ideologii. Zapewnia się o determinacji w podnoszeniu świadomości historycznej. Deklaracja idzie dalej niż krajowa dekomunizacja trwająca dwadzieścia lat – krok w przód i dwa wstecz, związana z brutalnym atakowaniem historyków usuwających białe plamy. Prezes IPN Łukasz Kamiński w referacie w centrum rozważań umieścił „prawdę”, „pamięć” i „sprawiedliwość”. Mówił, że żadna z tych wartości nie może istnieć bez dwu pozostałych. Ofiary domagają się prawdy, gdyż trzeba przezwyciężyć kłamstwa totalitarnej propagandy. Nie tylko tamtej komunistycznej propagandy. Komunizm utrwalał kłamstwa przez całe dziesięciolecia i w dalszym ciągu są powielane. Kto dzisiaj zna nazwiska tych, którzy instalowali komunizm, uczestniczyli w sowietyzowaniu społeczeństwa? Przecież to nie tylko funkowie moskiewcy, kapepowcy i peperowcy, enkawudziści i ubecy, Bierut i Berman, Różański i Radkiewicz, ale również wybitni pisarze i poeci, filozofowie i filolodzy, ci, którzy dzięki „wyciu razem z wilkami” (określenie Jana Prokopa) porobili wówczas fantastyczne kariery, zajęli miejsce przedwojennej elity, a także byli wynagradzani dobrami doczesnymi. Otrzymywali wille i apartamenty w Alejach Róż i Przyjaciół, placówki dyplomatyczne, a także naukowe tytuły i stanowiska. Dziesiątki przykładów – od Miłosza i Słonimskiego, po Krońskiego i Kotta. O „młodych” – przykładowo: Kołakowski i Konwicki, Woroszylski i Geremek, a także Janion, o tych, którzy dzięki władzy ludowej wkroczyli na reżimowe salony, miejsca w „Warszawskiej Gazecie” by zabrakło. Dzisiaj przedstawia się – często po prostu produkuje – fałszywe alibi dla ówczesnych wyborów, łagodnie się ocenia sławienie Stalina. Gdyż w tym samym czasie, gdy na jego cześć „inżynierowie dusz” pisali poematy eksterminowano przedwojenną inteligencję. A więc wynajduje się usprawiedliwienie dla swoich wyborów, a także członków rodzin, mentorów i nauczycieli, całego środowiska. Jan Prokop zauważył, że historię targowicy piszą dzieci targowicy, a powiązania najdosłowniej rodzinne, dają nie tylko ciągłość, ale i efektywność w tym „dziele”. Czy właśnie, dlatego w Polsce nie ma muzeum?
Muzeum Komunizmu O pamięci narodu świadczą pomniki, nazwy ulic i placów. A muzea nowymi środkami przekazu powinny przybliżać prawdę o istocie komunizmu i jego zbrodniach, edukować historycznie. Obraz i dźwięk, konkret trafia do wyobraźni. Ale, nie w Polsce. W Deklaracji Warszawskiej mówi się: wzywamy do, zobowiązujemy się, deklarujemy, oświadczamy, a w konkluzjach pisze o zaangażowaniu w badania naukowe, gromadzeniu dokumentacji i o upowszechnieniu wiedzy historycznej. Walczymy, by Europa uznała komunizm za system tak samo zbrodniczy jak niemiecki nazizm. A rzeczywistość? Konferencja odbyła się w muzeum Powstania Warszawskiego, a po podpisaniu Deklaracji ministrowie złożyli wieńce pod pomnikami: Powstania Warszawskiego, Poległych i Pomordowanych na Wschodzie oraz Bohaterów Getta. Jakiż paradoks. 22 lata po odzyskaniu wolności, po obaleniu komunizmu, w centralnym punkcie stolicy nie ma pomnika jego Ofiar. Gdzie złożyć kwiaty i zapalić znicz? Nie tylko, że nie ma Muzeum Komunizmu, ale rusza kampania promująca ideę jego powstania, na ulicach największych miast pojawiają się plakaty, a miesiąc później władze Warszawy w osobie Hanny Gronkiewicz-Waltz zdecydowały – nie będzie. W urzędowym piśmie czytamy: „w związku ze spowolnieniem gospodarczym, uniemożliwiającym podjęcie przez miasto zobowiązań związanych z powołaniem nowej instytucji kultury, zapadła decyzja o rozwiązaniu zespołu (…) pod roboczą nazwą „Muzeum Komunizmu”. Odnotujmy, że o jego powstaniu zadecydował w 2003r. śp. Lech Kaczyński. W czeskiej Pradze obok Placu Wacława znajduje się takie Muzeum, Łotwa ma wirtualne Muzeum Okupacji, w Budapeszcie od dziesięciu lat w budynku stalinowskiego Urzędu Bezpieczeństwa funkcjonuje pod nazwą Terror Haza. A Polska?
Muzeum w budowie Co budowano przez tyle lat i jakie plany mieli budowniczowie? Prześledźmy historię. Zbudujemy najwyższy drapacz chmur w Europie z Muzeum Komunizmu – zapowiadali w 1999 r. architekt Czesław Bielecki, satyryk Jacek Fedorowicz oraz reżyser Andrzej Wajda. W 2003 r. prasa donosiła o otwarciu Międzynarodowego Muzeum Komunizmu „SocLand”. A „Wyborcza” pisała o grozie i rozbawieniu: pokój przesłuchań w UB, plakat „Partia sternikiem narodu”, radziecki automat do wody sodowej ze szklanką na łańcuchu oraz paczka papierosów Biełomorkanał. Dwa lata później w tejże gazecie – „SocLand” zbiera eksponaty. Czytelników informuje, że w Warszawie powstanie skansen PRL i pisze się o „placówce z dreszczykiem”. Fundacja przekazała miastu „pierwszy, niezwykle cenny eksponat z certyfikatem autentyczności. To spodnie Władysława Bartoszewskiego, które cerował sobie w więzieniu”. W tymże 2005 roku koordynator ds. budowy ogłasza zbiórkę mebli i dywanów, snuje wizje: „Myślimy o zatrudnianiu aktorów – będą krzykliwymi sprzedawcami w sklepie, opryskliwymi urzędnikami biura paszportowego, którzy dopytują o szczegóły życiorysu dziadka”. Wprost boki zrywać „Gazeto Wyborcza”. W Budapeszcie „Dom Terroru”, a u nas skansen i „placówka z dreszczykiem”. Na Czerską zgłosił się były pracownik MSW i prosząc o anonimowość wręczył „Arkusz inwigilowanego”. Otóż opisując nos szpiegowanego funkcjonariusz określał, czy jest „mały, średni, duży, gruby, wąski, szeroki, grzbiet nosa wklęsły, prosty, wypukły, falisty, tępy, spiczasty, rozdwojony”. Wyborcza miała niezwykłe szczęście do takich anonimów. A także potrafiła na komunizm spojrzeć z „odpowiedniej” strony, od strony „nosa”, banalizując jednocześnie istotę komunizmu. Gdyż media – by posłużyć się określeniem Hannah Arendt – banalizowały zło. Z projektu Muzeum, a więc i z komunizmu robiły „SocLand”.
SocLand W statucie fundacji „Socland – Muzeum Komunizmu” czytam, że projekt, działalność, scenariusz i ekspozycję – prawie wszystko oddaje się w ręce członków Rady Fundacji. A członkowie to trzej fundatorzy – Bielecki, Wajda i Fedorowicz. Członkami będą dożywotnio, chyba, że złożą rezygnację. Aż skóra cierpnie – władza absolutna. Do 2005 roku muzeum było budowane medialnie. Wyborcza informowała, że do zbioru eksponatów trafił węgierski syfon na naboje, z CO2, mydełko For You uwiecznione w filmie „King Size” oraz woda toaletowa Poemat. I wówczas całą koncepcję zrecenzowali Andrzej Paczkowski, współautor „Czarnej księgi komunizmu” oraz Janusz Kurtyka. Wiem, co w swojej recenzji mógł napisać Janusz Kurtyka, człowiek, który żołnierzom wyklętym oddał swą pracę ostatnich lat życia. Po recenzjach przychodzi jakby otrzeźwienie. „Muzeum w budowie” współorganizuje wystawę „Bibuła”, konferencję w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego, urządza wystawę „Plakat Solidarności” i kolejną w 2008 roku „Dekada Wałęsy 1980-1989”. No dobrze, ale to zadania dla Europejskiego Centrum Solidarności, a gdzie budowniczowie podziali komunistów i instalowanie komunizmu? Gdzie stalinowcy i sowietyzowanie społeczeństwa? Z Augustowa przyjeżdża młodzież ze szkoły im. Niepodległości Polski i pyta o salę poświęconą Obławie Augustowskiej. Uczniowie szukają śladów bohaterstwa przodków, śladów mordu na dziadkach i babciach. I co? Licealiści z Białegostoku chcą wiedzy o Tymczasowym Komitecie Rewolucyjnym Polski w Białymstoku z Marchlewskim i Dzierżyńskim na czele. A uczniowie gimnazjum w Zagorzycach Górnych im. por. Karola Chmiela chcą wiedzy o patronie szkoły. Na Mokotowie torturowany, po trzech latach śledztwa stracony. W więzieniu napisał słowa piosenki: „Czy widzisz te mury czerwone, to grozy i kaźni jest dom …”. Proponuje się im w gablotce mydełko For You i zapach PRL w kryształowym flakonie?
Hańba domowa Czas hańby domowej, do 1956 roku to była groza komunizmu i jego ludobójcza totalitarna istota. Adam Schaff – według Andrzeja Friszke najwybitniejszy teoretyk partii, głosił, że obiektywizm zamazując ostrość walki ideologicznej wprowadza kontrabandą idee wroga. Tadeusz Konwicki w „Muzeum miłości do człowieka” ujawnia, że jego miłość do Józefa Stalina nie jest abstrakcyjną i w głębi serca żywi nadzieję, iż przeczyta jego manifest. Szymborska w „Pytaniach zadawanych sobie” deklaruje, że nic z „Jego życia” nie pójdzie w zapomnienie, a Artur Międzyrzecki wieszczy: „Wrogów zmieciemy, Przyszłość Nazwiemy Jego imieniem”. Ile pięter muzeum zajmą inżynierowie dusz? Gdzie sala stalinowca Krońskiego i jego uczniów, w tym najzdolniejszego Leszka Kołakowskiego? Dlaczego to trwa 22 lata? Gdyż po 1989 roku wzorcami do naśladowania nie stali się ci, którzy dawali heroiczne świadectwo wierności Polsce. Ikonami życia intelektualnego stali się Kołakowski, Szczypiorski, Miłosz i Szymborska, których wybory od żarliwego marksizmu do kontestacji komunizmu symbolizowały drogę życiową tego środowiska – piszą autorzy „Komunizmu w Polsce”. A Jan Prokop zauważa łatwość duchowej przebieranki, zmiany ról, raz w służbie zwycięskiej rewolucji, potem gdyż zmienia się klimat i kontekst, umiera Ojciec Narodów – w służbie wolności i praw człowieka. A w organie Michnika czytam: „Zebrane dokumenty, popiersia Lenina i inne eksponaty z epoki ma przejąć Muzeum Historyczne”.
Jak wytłumaczyć redaktorowi z Czerskiej, że komunizm to nie dokumenty i popiersia Lenina, że komunista przyjmuje wroga w pełnym uzbrojeniu ideologicznym? To słowa, a zarazem deklaracja Jana Kotta, szekspirologa. „Honorowe” miejsce w muzeum ma pewne. W artykule Wyborczej zatytułowanym: „Muzeum Komunizmu do lamusa? Władze rezygnują” czytelnik natrafia na wyznanie eks dyrektora: „Ogromnie szkoda, że to przedsięwzięcie nie ma finału. A proponowałem, choć mały finał – urządzenie tymczasowej wystawy w Sali Kisielewskiego w Pałacu Kultury. I wilk byłby syty, i owca cała”. Rekontra
Kibice Legii: wszyscy idziemy na wybory „Idę na wybory, nie głosuję na Donka” – taki transparent zawisł na holenderskim stadionie w Eindhoven podczas meczu PSV-Legia. Podobne akcje na rzecz wysokiej frekwencji w wyborach planują kibice z innych miast. - Wiem o planach podobnych akcji w wielu miastach. Wydaje się, że wielu ekip weźmie z tej akcji przykład – mówi Radomir Szaraniec ze stowarzyszenia „Tylko Cracovia”. – Kibice chcą pokazać, że są obywatelami. Rząd postanowił, że z walki z nami zrobi pokazówkę. Z pewnością spotka się to z odpowiedzią kibiców, także przy urnach wyborczych. Antyplatformowe nastroje zaostrzyły się w Poznaniu. Podczas meczu Lech-Wisła kibice skandowali „Donald, szuszwolu, zabijasz piękno futbolu!”. W efekcie przed sądem stanąć ma „Klima” – kibic Lecha prowadzący doping. Za „suszwola? Nie, za... opuszczenie krzesełka i prowadzenie dopingu z niewłaściwego miejsca. W mieście pojawiły się ulotki nawołujące do uczestnictwa w wyborach i głosowania przeciw PO. A także wlepki porównujące Platformę Obywatelską do Milicji Obywatelskiej. – Nasze stowarzyszenie nie organizuje akcji ulotkowej. Ale jeśli coś takiego robią jakieś grupy kibiców, oczywiście mają do tego prawo – mówi Marcin Kawka, rzecznik „Wiary Lecha”. - Ludzie są wolni, nie będziemy nikomu mówić, co ma robić. Ale kibice są bardzo zawiedzenie działaniami obecnej władzy i to na pewno znajdzie swój wyraz – stwierdza Mariusz „Megafon” Jędrzejewski, prezes Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców. Piotr Lisiewicz
Jak Lis topił TVN Tomasz Lis chciał zatopić TVN, ale mu nie wyszło. Ma już dość telewizji i chce być menadżerem. Pluje na swoich byłych pracodawców, ile wlezie. Zygmunt Solorz–Żak wyrzucił go z Polsatu, bo śmiertelnie się bał PiS. Jego żona Hanna Lis odeszła razem z nim, bo to było „straszne kurewstwo”. – Ponieważ eseldowcy panoszyli się absolutnie w TVP, ani nie miałem tam wjazdu, ani ochoty. TVP nie wchodziło w grę. Został mi Polsat – mówił o swoich ciężkich przeżyciach w 2004 r. Tomasz Lis na spotkaniu w klubie Zbigniewa Hołdysa. Lis został wtedy zwolniony z TVN przez Mariusza Waltera. Wyrzucony dziennikarz trafił do Polsatu, gdzie wystartował z programem „Wydarzenia”.
Jak Lis chciał zatopić TVN Gdy Lis pracował nad nową formułą polsatowskiego dziennika, w TVN podjęto decyzję o skasowaniu reklam przed „Faktami. Szef „Wydarzeń” chciał zrobić to samo, ale potrzebna była decyzja właściciela Polsatu – Zygmunta Solorza-Żaka, nazywanego przez znajomych „Piotrem”. – Więc idę do Solorza. Piotrek, jak się ścigamy, to ścigamy. Kasujemy break reklamowy, tak jak oni. A on mówi – ocipiałeś? To jest największa kasa! A ja z kolei mówię, że jak to zrobimy, to ja za pół roku utopię ich okręt flagowy. Cała flota ma szansę pójść na dno. A on miał to gdzieś. Nie brało go to. I w tym momencie tak naprawdę ten wyścig się skończył – opowiadał Lis.
Bohater, co się narażał Lis jest przekonany, że to jego występ na Woodstocku przyspieszył jego rozstanie z Polsatem. Było to cztery lata temu. Trwały rządy PiS. Dziennikarz mówił wtedy: – To jest wasz kraj. Nie słuchajcie tych bzdur "tam jest ZOMO, tu jesteśmy my" – pouczał. W przekonaniu Lisa, tymi słowami się naraził. W ogóle uważa, że się narażał. Innym razem, po publikacji książki „Co z tą Polską” jego relacje z Mariuszem Walterem zawisły na włosku. – Bo ta książka to było (rozpieprzanie) czerwonego po ścianach. Tak, że się krew lała. Co oczywiście w tamtym kontekście nie bardzo się podobało.
Atak śmiertelnego wroga Lis na spotkaniu zdradził, jak rozstał się z Polsatem. Na pytanie, czy PiS groziło właścicielowi Polsatu odebraniem koncesji, odparł: - Nie, ale wtedy była sprawa lustracyjna Solorza (…). Więc on (Solorz) po prostu śmiertelnie się bał – mówił Lis. I właśnie wtedy szef Polsatu powiedział mu, że zdejmuje go z funkcji szefa „Wydarzeń”. Zapewnił jednak, że zachowa pensję. Ale Lis wolał odejść. – Odchodzę, bo to jest pieprzone kurewstwo. Jeśli ja tu zostanę, będzie to zalegalizowanie tego kurewstwa. Był miesiąc do wyborów. W sondażach PO z PiS idą łeb w łeb. Perspektywa, że Kaczyński zachowa władzę – gigantyczna. Ja mówię – spadam stąd. Pieprzę te 80 tys. i odchodzę, bo mnie nie stać, żeby zarabiać te pieniądze za taką cenę. Wtedy moja kobieta [Hanna Smoktunowicz] mówi, że ona pieprzy to wszystko, bo to jest kurewstwo. I odchodzi ze mną. Maciej Marosz
Jak mogliśmy wygrać ze Stalinem 17 września 1939 r. sowieckie wojska wkroczyły do Polski wypełniając zobowiązania sojusznicze wobec Hitlera. Zniszczono wszelkie szanse II RP na uratowanie choćby części niepodległego państwa. A co by było, gdybyśmy rok wcześniej sprzymierzyli się z Hitlerem? Historykowi nie wolno gdybać. Ma badać i opisywać, co się zdarzyło.
A fakty są takie: 23 sierpnia 1939 r. dwóch szatanów – brunatny i czerwony - zawarło układ przedrozbiorowy, od nazwisk głównych sygnatariuszy noszący nazwę paktu Ribbentrop- Mołotow. Pakt, którego ofiarą miała być w pierwszym rzędzie Polska, a który miał zapewnić obu współpracującym stronom korzystniejsze pozycje w walce o świat - Niemcom ułatwiał on realizację hegemonii w Europie – rozwiązując ręce w ataku na Polskę, a następnie na Zachód, Sowietom zapewniał czas potrzebny do przygotowania machiny wojennej. Partnerzy wiedzieli, że prędzej czy później skoczą sobie do gardła. Kto pierwszy, ten lepszy! Po spotkaniu Anglików i Francuzów 12 września 1939 r. w Abbeville dla Stalina stało się jasne, że Zachód nie wystąpi w obronie Polski. Sowiecki dyktator mógł rozpocząć odwet, który marzył mu się od upokorzenia w sierpniu 1920 r. Dobić „pokracznego bękarta traktatu wersalskiego" i "po trupie Jaśniepańskiej" Polski, ruszyć po raz drugi na Europę! I udało się. Prawie. Historycy są zgodni, gdyby nie Wielka Czystka i 20 mln ofiar stalinizmu, czerwony sztandar mógłby załopotać nad światem.
Niemcy grzęzną w błocie Czego nie wolno historykom, choć najwybitniejsi z nich, tacy jak nieodżałowany prof. Paweł Wieczorkiewicz, pozwalali sobie na śmiałe hipotezy, uchodzi pisarzom i filmowcom. Zwłaszcza, że HISTORIE ALTERNATYWNE stają się coraz bardziej modne. W swoim krótkim filmie "Tak mogło być" Maciej Pawlicki przedstawia rozwiązanie problemu, dzięki dość egzotycznemu sojuszowi polsko-japońskiemu, który rozwala znany z historii bieg wydarzeń. Maciej Parowski w powieści "Burza" moc sprawczą przyznaje meteorologii. Wielka, nieprzerwana ulewa, prawdziwy potop, który zaczyna się z początkiem września, niweluje przewagę niemieckiej techniki nad Polską. Hitlerowskie samoloty nie mogą latać i bombardować, czołgi grzęzną, za to nasze koniki radzą sobie wybornie... W efekcie ofensywa grzęźnie, alianci zmuszeni są do działania, Stalin traci ochotę do wbicia nam noża w plecy, zresztą wkrótce potem odsuwa go od władzy spisek Berii. Wojna kończy się, zanim na dobre zaczęła, a pozbawiony władzy Hitler jak Napoleon zostaje osadzony na Elbie. Palce lizać!
Piłsudski wiecznie żywy Sam również zająłem się tym tematem w wydanej rok temu powieści "Wallenrod". W swojej wizji musiałem się jednak cofnąć o rok. Jesienią 1939 r., nawet gdyby zamiast Becka, Rydza Śmigłego i Mościckiego rządzili nami Talleyrand, gen. Patton i Aleksander Macedoński, w dodatku znali zarówno tajny protokół z Moskwy i wiedzieli, co zrobią sojusznicy, dobrego wyjścia nie było. Można było skapitulować przed jedynym z wrogów albo, (na co zdecydował się Beck) wybrać skazaną na porażkę wojnę, aby podpalić świat! Moja wersja zaczyna się więc jesienią 1938 r., kiedy w Monachium Zachód pozostawia Czechosłowację na pastwę Hitlera. W momencie, kiedy staje się jasne, że Chamberlain i Daladier nie będą umierali za Gdańsk, a Warszawę mogą poświecić tak łatwo jak Pragę, wypadało zaryzykować... Tylko, że na zawarcie paktu z Hitlerem mógłby się zdobyć ktoś formatu Piłsudskiego, a takiego kogoś w ówczesnej Polsce nie było. Dlatego w "Wallenrodzie" Piłsudski wskutek zastosowaniu nowatorskiej terapii leczenia raka ciągle żyje, a dzięki swemu autorytetowi może dogadać się z Hitlerem. Owszem odda Gdańsk, ale w drodze referendum miejscowej ludności, zgodzi się na autostradę, a nawet pięć: trzy z zachodu na Wschód i dwie w poprzek (Niemiec wybuduje!). Postąpi dokładnie tak jak w trakcie pierwszej wojny światowej, której scenariusz przewidział - najpierw klęskę Rosji, a potem państw Centralnych. Spróbuje powtórzyć ten wariant. Sojusznik Piłsudski potrafi nakłonić go do innej polityki narodowościowej w trakcie krucjaty na wschód. Wojska Osi wkraczają tam, jako wyzwoliciele, animują antysowieckie ruchy, patronują miejscowym inicjatywom, premierem Rosji zostaje ciągle jeszcze żyjący Kiereński... Nie będzie Holocaustu, a po podporządkowaniu Francji czy Anglii podjęta zostanie próba stworzenia Zjednoczonej Europy pod egidą Niemiec na 70 lat przed panią Angelą... To oczywiście scenariusz powieściowy.
Marcin Wolski
Kto nami rządzi? Dlaczego najważniejsze decyzje dla państwa w rządzie Donalda Tuska podejmuje doradca Jan Krzysztof Bielecki?
1. Jan Krzysztof Bielecki to formalnie tylko Przewodniczący Rady Gospodarczej przy Premierze, która została powołana na wiosnę roku 2010, zresztą prawie natychmiast po tym jak przestał on być prezesem włoskiego Banku Pekao S.A.
Rada Gospodarcza przy Premierze to gremium doradcze dla szefa rządu z niejasnymi do końca kompetencjami, ale okazuje się, że jej przewodniczący to wręcz szara eminencja, która decyduje o najważniejszych na dla naszego państwa sprawach. To Jan Krzysztof Bielecki przeforsował kandydaturę Rostowskiego na ministra finansów w rządzie Tuska ( choć wtedy był prezesem włoskiego banku Pekao S.A ), mimo, że ten nie znał kompletnie polskich realiów, a i fachowcem od finansów nie był najlepszym, skoro jak pisały później gazety, dopiero po roku zorientował jakie oszczędności budżetowe przyniesie likwidacja emerytur pomostowych. Wygląda na to, że mimo pracy w zagranicznej bankowości już wtedy był głównym doradcą ekonomicznym Premiera Tuska i miał wpływ na jego najważniejsze decyzje personalne, a także decyzje gospodarcze.
2. Okazuje się jednak, że od momentu, kiedy został Przewodniczącym Rady Gospodarczej zaczął informować opinię publiczną o zamierzeniach rządzących z takim wyprzedzeniem, że ministrowie konstytucyjni byli bardzo często zaskakiwani tego rodzaju zapowiedziami. Na jesieni 2010 roku Bielecki powiedział na konferencji organizowanej przez agencję Reuters, że Bank PKO BP w ciągu najbliższych kilku lat powinien zostać całkowicie sprywatyzowany. Dopiero blisko rok później, bo w lipcu tego roku ministerstwo skarbu poinformowało, że przystępuje sprzedaży przynajmniej 15% akcji PKO BP S.A. To lider na rynku bankowości i jedno z ostatnich naszych sreber rodowych, którego kapitalizacja przed ostatnimi gwałtownymi spadkami na giełdzie, wynosiła ponad 50 mld zł. To ostatni duży bank, będący w rękach skarbu państwa, który przetrwał wcześniejsze szaleństwa prywatyzacyjne w sektorze bankowym, ale jak widać po namowach Bieleckiego, rząd Tuska zdecydował rozpocząć jego prywatyzację. Skarb Państwa ma w tym banku 41% akcji bezpośrednio i kolejne 10,25% poprzez Bank Gospodarstwa Krajowego, którego jest 100% właścicielem. Zdecydowano, że do sprzedaży przeznaczone zostaną akcje będące w posiadaniu BGK i 5% z zasobów skarbu państwa. Kiedy wszystko było już przygotowane, a sama transakcja miała nastąpić na przełomie III i IV kwartału tego roku, czyli tuż przed wyborami, resort skarbu ogłosił, że czasowo zawiesza ofertę publiczna sprzedaży akcji PKO BP, zdaje się ze strachu przed skutkami tej decyzji w kampanii wyborczej.
3. Kilka dni temu portal WikiLeaks doniósł, że Bielecki na wiosnę 2010 roku w rozmowie z ambasadorem USA w Polsce, zapraszał amerykańskich inwestorów do udziału w prywatyzacji polskiej ochrony zdrowia. Jest to informacja wręcz szokująca bo od paru lat Platforma dystansuje się publicznie od tego ,że zamierza prywatyzować zasoby ochrony zdrowia. Wprawdzie od 1 lipca tego roku weszła w życie ustawa pozwalająca przekształcać SPZOZ-y w spółki prawa handlowego, ale sugestia Prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego w kampanii prezydenckiej latem 2010, że Platforma chce prywatyzacji w ochronie zdrowia, skończyła się procesem w trybie wybiorczym i przegraną, bo Platforma wszystkiemu gorąco zaprzeczała. Ujawnione przez WikiLeaks doniesienia za amerykańskiej ambasady w Warszawie pokazują czarno na białym, że już na początku 2010 roku doradca Premiera Tuska mówi wprost do przedstawiciela innego państwa, ze zaprasza inwestorów do udziału w prywatyzacji w ochronie zdrowia. Dzieje się to na prawie 1,5 roku przed uchwaleniem ustawy, która na takie działania pozwala.
4. Wygląda, więc na to, że w rządzie Tuska strategiczne decyzje wcale nie są podejmowane podczas obrad konstytucyjnego organu, jakim jest Rada Ministrów, a na nieformalnych spotkaniach Premiera z jego najbliższymi doradcami, a szczególnie jednym z nich. Co więcej wszystko wskazuje na to, że wiodąca osobą podpowiadającą kierunek tych decyzji jest wcale nie Premier, ale jego doradca Jan Krzysztof Bielecki. To on ogłasza te decyzje, często wiele miesięcy wcześniej niż podejmą je uprawione do tego konstytucyjne organy naszego państwa. To ważna cecha rządów Platformy, polegająca na omijaniu demokratycznych procedur podejmowania najważniejszych decyzji w państwie i zastępowania ich decyzjami podejmowanymi w gronach nieformalnych, podobnie jak się to dzieje na południu Włoch.
Zbigniew Kuźmiuk
Zafałszowane wybory - Korwin wzywa OBWE Redakcja Nowego Ekranu weszła w posiadanie treści zawiadomienia do OBWE Komitetu Wyborczego Nowa Prawica - Janusza Korwin-Mikke. Dokument został złożony do OBWE w Piątek 16.09.11. To ruch zbieżny z planowanym przez KWW OLW NE. Warszawa, dnia 16 września 2011 r.
Do Biura Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE ul. Miodowa 10 00-251 Warszawa
Janusz Korwin-Mikke Komitet Wyborczy Nowa Prawica – Janusza Korwina-Mikke ul. Podskarbińska 11A
03-831 Warszawa
ZAWIADOMIENIE W imieniu Komitetu Wyborczego Nowa Prawica Janusza Korwina-Mikke (dalej „KW Nowa Prawica”) pragnę zawiadomić o nieprawidłowościach związanych z procedurą rejestracji komitetów wyborczych przez Państwową Komisję Wyborczą w Rzeczpospolitej Polskiej (dalej „PKW”), które stanowią zagrożenie dla zasady demokratycznych wyborów oraz praw człowieka do rzetelnych wyborów. W związku z powyższym zwracam się z wnioskiem o objęcie przez Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE obserwacją sposobu stosowania przez PKW procedur wyborczych w okresie przedwyborczym w związku z wyborami do Sejmu i Senatu w Rzeczpospolitej Polskiej, które odbędą się w dniu 09 października 2011 roku. Art. 210 § 2 Kodeksu wyborczego zawiera sformułowanie upraszczające złożoną procedurę procesu rejestracji list kandydatów do Sejmu i Senatu. Zgodnie z powyższym przepisem komitet wyborczy, który zarejestrował listy kandydatów, co najmniej w połowie okręgów wyborczych, (czyli w 21 z 41 okręgów), uprawniony jest do zgłoszenia dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców. Zgłoszenie list kandydatów przez komitety wyborcze spełniające powyższy warunek następuje na podstawie zaświadczenia PKW wydanego na wniosek zainteresowanego komitetu wyborczego, złożony do 40 dnia przed dniem wyborów. KW Nowa Prawica złożył wniosek do PKW o wydanie zaświadczenia uprawniającego do zgłaszania dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców w dniu 30 sierpnia 2011 r., czyli 40 dnia przed dniem wyborów, a więc z zachowaniem ustawowego terminu. Dnia 01 września 2011 roku, PKW odmówiła jednak wydania wnioskowanego przez KW Nowa Prawica zaświadczenia, gdyż zdaniem PKW, nie zdążył on z rejestracją list w 21 okręgach wyborczych. W konsekwencji KW Nowa Prawica nie został zarejestrowany w całym kraju. Odmowa wydania zaświadczenia nie miała żadnego poparcia w przepisach Kodeksu wyborczego, gdyż Kodeks nie przewiduje żadnego ograniczenia w zakresie terminu, w którym powinny zostać zarejestrowane listy, w co najmniej połowie okręgów wyborczych. Warunek ten nie musiał, więc być spełniony do dnia 30 sierpnia 2011 r. do godziny 24.00. Jedynym terminem, jaki KW Nowa Prawica była zobowiązana zachować był termin do wniesienia wniosku o wydanie zaświadczenia uprawniającego do zgłaszania dalszych list bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców. To, kiedy zostaną zarejestrowane listy w okręgach wyborczych zależy tylko i wyłącznie od okręgowych komisji wyborczych. Jest rzeczą oczywistą, że nie można uzależniać prawa komitetu wyborczego do zarejestrowania list w całym kraju od spełnienia w określonym terminie pewnych warunków przez okręgowe komisje wyborcze. W przeciwnym wypadku, oznaczałoby to możliwość podejmowania przez urząd dyskrecjonalnej decyzji, które komitety wyborcze zostaną zarejestrowane, co w sposób oczywisty godziłoby w prawo do wolnych wyborów. PKW działa w ten sposób wbrew wymogom Kodeksu Dobrej Praktyki w Sprawach Wyborczych przyjętym przez Komisję Wenecką w dniach 18-19 października 2002 roku, który przewiduje, że sprawdzanie podpisów powinno być oparte na wyraźnych przepisach, w szczególności, jeśli chodzi o termin końcowy. PKW nie wyznaczyła takiego końcowego terminu na rozpatrywanie wniosków o rejestrację list kandydatów. W konsekwencji PKW może rozpatrywać wnioski komisji wyborczych w dowolnym terminie. Uznając przy tym, że uzyskanie zaświadczenia upoważniającego do zgłoszenia list w całym kraju bez konieczności przedkładania podpisów jest możliwe pod warunkiem zarejestrowania przez okręgowe komisje wyborcze list na 40 dni przed dniem wyborów, (przy czym wymóg ten nie wynika z przepisów prawa), daje to urzędowi możliwość celowego przedłużania procedury weryfikacji list kandydatów w celu niedopuszczenia do rejestracji w całym kraju niektórych komitetów wyborczych. Należy zaznaczyć, że Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE już wcześniej wskazywało na konieczność ujednolicenia zasad weryfikacji podpisów. PKW zobowiązała się do wydania w tym zakresie wskazówek dla okręgowych komisji wyborczych. Jednak w oficjalnym dokumencie PKW z dnia 10 sierpnia 2011 r., jaką jest „Informacja o zasadach i sposobie zgłaszania list kandydatów na posłów i kandydatów na senatorów w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej i do Senatu Rzeczypospolitej Polskiej, zarządzonych na dzień 9 października 2011 r.” PKW nie określiła terminu końcowego sprawdzania podpisów. Oczywistym jest, że uniemożliwianie KW Nowa Prawica rejestracji komitetów wyborczych z powodu niespełnienia ustawowych przesłanek przez urząd stoi w sprzeczności z przepisami Kodeksu wyborczego oraz z konstytucyjną zasadą równości oraz zasadą powszechności wyborów. Ponadto, postępowanie PKW jest także niezgodne z Kodeksem Dobrej Praktyki w Sprawach Wyborczych w zakresie zalecenia, zgodnie, z którym „równość możliwości winna być zapewniona partiom politycznym i kandydatom.” Działanie PKW należy uznać za przejaw ingerencji urzędu w wolność wyborów, która może mieć wpływ na wynik wyborów i w konsekwencji skutkować ich nieważnością. Warto nadmienić, iż PKW nie zmieniła swojego zdania mimo dwukrotnego wezwania do zaprzestania naruszeń prawa. Obecnie KW Nowa Prawica usiłuje przy pomocy Sądu Najwyższego skłonić PKW do zmiany stanowiska, jak dotąd Sąd Najwyższy nie wypowiedział się w sprawie. W związku z działaniem PKW niepozwalającym na spełnienie kryterium „równego traktowania” wszystkich komitetów wyborczych i tym samym naruszającym prawo do demokratycznych wyborów, zwracam się z prośbą o objęcie przez Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE monitoringiem sposobu stosowania przez PKW przepisów prawa polskiego i międzynarodowego w zakresie procedury rejestracji komitetów wyborczych. Janusz Korwin – Mikke
Ranking najszybciej rozwijających się państw świata. Komu rośnie a komu spada? Nasz kraj nie rozwija się tak dynamicznie jak dotychczas – wynika z najnowszego Rankingu Instytutu Globalizacji oceniającego najszybciej rozwijające się państwa świata. Pozycja naszego kraju pogorszyła się o 3 miejsca, ale wciąż znajdujemy się w elitarnym klubie 30 najlepiej rozwijających się państw globu. Znacznie lepiej w ostatnim roku radzili sobie Czesi i Węgrzy (odpowiednio awans o 5 miejsc i 4 miejsca). W czołówce zestawienia znalazły się kraje azjatyckie: Singapur (1 miejsce), Hong Kong (3) i Chiny (4). Najsilniejsze i najbardziej dynamiczne gospodarki europejskie to Niemcy (2), Holandia (5) i Szwajcaria (8). Ranking obejmuje 50 najważniejszych gospodarek świata. „Pozycja Polski jest stabilna, ale nasz kraj nie wykorzystuje w pełni potencjału, jakim jest wolny handel i swoboda gospodarcza” – ocenia ekonomista Marek Łangalis, autor raportu oraz ekspert NCZ! W 2010 roku, z którego zostały pobrane wszystkie dane do obecnej edycji rankingu, wiele państw zanotowało solidne odbicie w stosunku do kryzysowego 2009 r. W poprzedniej edycji zaledwie 10 państw z rankingu zanotowało wzrost gospodarczy, w obecnej aż 44. W stosunku do 2009 r. większość wskaźników uległa znacznej poprawie. PKB na osobę zwiększyło się symbolicznie z 24 059 USD na osobę do 24 881 USD (jest to tylko o 73 dolary więcej niż w 2008 r.). Minimalnie spadło średnie bezrobocie z 8,9% do 8,8%. Średni deficyt sfery publicznej wśród badanych państw spadł z 4,9 do 4,6%. Znacznie poprawiły się obroty handlu zagranicznego. Badane kraje wyeksportowały produkty o wartości 13 bln 266 mld USD i zaimportowały 13 bln 582 mld USD (rok wcześniej te wartości były aż o ok. 3 bln USD niższe). Pomimo większych obrotów handlu zagranicznego nie wróciła koniunktura na inwestycje zagraniczne. W badane państwa zainwestowano 11,5 mld USD (rok wcześniej 17,2 mld USD). Na minus należy również zapisać znaczny wzrost cen, średnia inflacja wyniosła aż 4,8% (rok wcześniej 3,4%). Najbardziej dynamicznie rozwijającym się gospodarczo państwem na świecie za 2010 rok okazał się Singapur, wyprzedzając o ponad 2 punkty Niemcy i Hongkong. Zeszłoroczny lider (Chiny) spadł na czwarte miejsce. Wysokie piąte miejsce zajęła Holandia. Rewelacyjny wynik Niemiec to przede wszystkim ciągle doskonałe wyniki w handlu zagranicznym, malejące bezrobocie (o pół punktu procentowego), wzrost PKB (z -4,7% do +3,5%). Po przeciwległej stronie znajduje się Grecja, która zanotowała spadek aż o 11 miejsce. Gdy inne gospodarki odradzały się, Grecja w wyniku nadmiernych wydatków państwowych pogrążyła się w chaosie. Tradycyjnie nisko są również Łotwa, Litwa, Wenezuela i Pakistan. W pierwszej dziesiątce znajdują się cztery państwa azjatyckie oraz trzy europejskie. W ostatniej dziesiątce aż siedem państw europejskich, dwa azjatyckie oraz jedno z Ameryki Południowej. Ranking Instytut Globalizacji przygotowywany jest od 3 lat. – Nasz ranking różni się od innych tego typu zestawień tym, że nie bazuje na kryteriach uznaniowych, lecz na analizie zmian dynamiki głównych wskaźników ekonomicznych takich jak PKB, inflacja, bezrobocie, import czy eksport – tłumaczy ideę rankingu dr Tomasz Teluk, prezes Instytutu Globalizacji oraz stały współpracownik NCZ! Instytut Globalizacji
Zasady współżycia Subotnik Ziemkiewicza Sądy i prokuratury III RP od lat odwalają ciężką pracę, żeby oddzielić ziarno od plew, to znaczy równych od równiejszych. Dzięki tej ciężkiej pracy wiemy, że jeśli prezydent nazywa się Kwaśniewski i jest przedstawicielem opcji słusznej, to nazwanie go „tłustym pulpeciarzem” jest karalne. Ale jeżeli się nazywa Kaczyński i reprezentuje siły niesłuszne, nazywać go „chamem” wolno, bo to tylko opinia. Niekaralne było wyrażenie przez Daniela Olbrychskiego opinii o Bronisławie Wildsteinie, jakoby był konfidentem, albo rzucanie przez Lecha Wałęsę prostackich obelg na Grzegorza Brauna, bo, jak to uzasadniła pani sędzia „Lech Wałęsa nie jest zwykłym obywatelem, jest osobą wybitną”. Ale wyrażanie jakichkolwiek opinii o Adamie Michniku ścigane jest z całą surowością prawa, albowiem, „negatywne opinie o Adamie Michniku godzą w zasady współżycia społecznego”, co Stanisławowi Remuszce sąd raczył był expressis verbis wyłożyć w pisemnym uzasadnieniu wyroku. Również jego gazety orzecznictwo III RP obrażać zabrania, na przykład przez porównywanie jej ze stalinowską „Trybuną Ludu”. „Gazeta Wyborcza” to nie Biblia, którą wyrokiem sądu III RP wolno publicznie drzeć i rozrzucać między wyjącą gówniażerię z okrzykiem „żryjcie to g…, hail!” Swoją drogą, zabawne, że gazecie Michnika i Grossa w tym wypadku zupełnie nie przeszkadza w wyrażaniu zachwytu dla takiego działania „artystycznego” ani to „hail”, ani przybrany przez estradowego pajaca pseudonim „Holocausto”, ani nawet fakt, że „to g…” jest przecież świętą księgą nie tylko dla znienawidzonych katoli od Rydzyka, ale także dla „starszych braci w wierze”. Nie jest, więc wcale z tą „żydofilią” michnikowszczyzny tak prosto, jak by wynikało z kontrowersyjnej książki Stanisława Michalkiewicza. Ostatni tydzień dopisał do powyższych sądowych kuriozów, których listę dłużyć by można w nieskończoność − kolejne. Robienie sobie jaj z krzyża, na przykład poprzez lepienie go z puszek po piwie, jest spoko. Za to zabrania się nazywać Grzegorza Schetynę „ciemną postacią rządu”. Czy oznacza to również, że penalizowane będą określenia typu „zły duch tego rządu”, czy „szara eminencja”? A może „najsłabsze ogniwo” czy „najgorszy minister”? Bez sięgania po kodeksy można się domyślić, że jeśliby się nimi miał poczuć dotknięty przedstawiciel Partii, któregoś ze stronnictw sojuszniczych, względnie salonu, to tak. W przeciwnym razie przeciwnie. Inna ciekawostką jest sądowy finał sprawy rzekomego umawiania się byłego ministra kultury Podkańskiego z nieżyjącym Józefem Czapskim. Sąd uznał, że takie zdarzenie nie miało miejsca, i nakazał „Rzeczpospolitej” oraz tygodnikowi „Wprost” przeproszenie byłego ministra za kłamstwo. Ale już „Gazecie Wyborczej” za dokładnie takie samo kłamstwo przepraszać go nie kazał, przeciwnie, żądanie pokrzywdzonego oddalił. Ktoś jeszcze potrzebuje dodatkowych dowodów, że w III RP istnieje równość wobec prawa, a sądy przy ferowaniu wyroków w żadnym wypadku nie kierują się tym, kto u nich zamawia tę usługę? Mimo tak aktywnej pracy sędziów na niwie, wciąż trafiają się między nimi wyjątki, i jeden z takich wyjątków oddalił niedawno roszczenia obecnego wydawcy byłego tygodnika „Wprost” przeciwko wydawcy tygodnika „Wprost Przeciwnie”. W tej sytuacji rolę sądu wziął na siebie „Ruch” i w ostatniej chwili, najwyraźniej tak dobranej, aby wpuścić tego drugiego w rujnujące koszty, wymówił kolportaż zapowiadanego na pojutrze pierwszego numeru. Wydawca „Wprost Przeciwnie” w akcie bezsilnej zemsty przypomniał pismo, w którym ten sam „Ruch”, używając argumentacji dokładnie odwrotnej, odmówił wycofania z kolportażu pism pornograficznych, stwierdzając na podstawie swych ekspertyz, że nie ma prawa odmawiać dystrybucji jakiegokolwiek legalnie zarejestrowanego tytułu. No i co? Tylko ktoś hołdujący zgniłej, burżuazyjnej logice może się w tym dopatrywać sprzeczności. Kto rozumie i akceptuje zasady sprawiedliwości w III RP, choćby te wyżej przypomniane, ten powinien podziwiać czujność „Ruchu”, który nadrobił niewybaczalny błąd sądu i znowu, jak kiedyś, w czasach „Młodej Polski” i dziennika „Czas”, wystąpił na pierwszej linii walki o jedność ideowo-polityczną mediów. Albo jak wtedy, gdy − sytuacja podobna, ale skrajnie przeciwna, bo wtedy było to działanie słuszne − grupa byłych dziennikarzy tygodnika „Przegląd Tygodniowy”, niezadowolona ze zmiany kursu zarządzonej przez nowego wydawcę, założyła tygodnik „Przegląd”, i w jego rozpowszechnianiu nie doznała ze strony „Ruchu” żadnych przeszkód. Przełamywanie jedności ideowo-politycznej mediów III RP, jak widać, łatwe nie jest. Tygodnikowi Pińskiego „Ruch” odmawia kolportażu niedługo po tym, jak „Gazecie Polskiej Codziennie” telewizje odmówiły emisji spotu reklamowego − każdy może go zobaczyć w internecie i samemu się przekonać, jak kompromitująca i idiotyczna była dorobiona do tej odmowy argumentacja. I wiadomo, dlaczego odmówiły. Tylko w pierwszym tygodniu istnienia nowa gazeta dopuściła się szeregu oczywistych naruszeń „zasad współżycia społecznego”, między innymi wyciągając raport NBP z 12 września, zgodnie, z którym rząd RP przesunął do zagranicznych banków 3 miliardy złotych ze swych rezerw, i bezczelnie dopytując, kto, po co i jak. Oczywiście nie wiadomo, kto, i jak w ogóle śmiecie o takie rzeczy pytać, i ruskie to mgłę rozpylali, co, ha, ha, ha. Jeszcze większym naruszeniem zasad współżycia jest oczywiście zastanawianie się po co Adamowi Mchnikowi, który ma urobiony wizerunek życiowego abnegata i troskliwie go pielęgnuje takimi choćby gestami, jak przychodzenie na oficjałkę u prezydenta w tanich podróbkach plażowych „kroksów”, dwa mieszkania, i to pod przykrywką − kupione za jego pieniądze i dla niego przez byłego naczelnego architekta Warszawy, Michała Borowskiego. Oczywiście, nie ma w takim kupowaniu i „powiernictwie” konspiracyjnych lokali nic zabronionego, ale zatrute ostrze tego materiału tkwi gdzie indziej − w pokazaniu mechanizmu działania gazety, której „nie jest wszystko jedno”. Oto okazuje się, że jej wściekły atak na CBA zaczął się dokładnie od momentu, gdy biuro (wtedy jeszcze tolerowane przez Tuska, który wręcz, jak wynika z książki Majewskiego i Reszki, straszył nim swoje zaplecze, by zapobiec nieuzgodnionym przekrętom) nadepnęło wielkiemu Adamowi na ogon, ośmielając się zadać pytanie o owe powiernicze mieszkania. Wedle zasady „na złodzieju czapka gore” (od razu zaznaczam, na użytek przyszłego procesu, że przywołanie tu przedmiotowego przysłowia ma charakter działania artystycznego i w najmniejszym stopniu nie służy zasugerowaniu, jakoby Adam Michnik nosił kiedykolwiek czapkę). W kraju, w którym „zasady współżycia społecznego” są bliższe raczej Ameryce, niż Białorusi, medium tak obnażone byłoby skompromitowane definitywnie. Media elektroniczne nie mogłyby tak obiecującej historii nie podchwycić, nie zacząć przy niej szukać, pytać, na przykład, do kogo ostatecznie trafiły owe akcje, z faktu nie przyjęcia, których uczyniono jedną z najjaśniejszych gwiazd w otaczającej „Adama” koronie świętości… No, ale tu telewizje odmawiają emitowania treści godzących nie w tych, których się godzić godzi, nawet wtedy, gdy im się za ich emisję, w formie reklamy, chce zapłacić. Tym trudniej sobie wyobrazić, by chciały podjąć wątek same z siebie. Są przecież określone zasady współżycia społecznego. To znaczy, współżycia dojnego stada z tymi, którzy je doją i łupią ze skór, i tymi, którzy im to umożliwiają, utrzymując stado w stanie krowiej niewiedzy i apatii. RAZ
Fedyszak Radziejowska Tusk i Komorowski liderami postkomunizmu Ich uległość wobec PRL sprawia, że ani demokracji, ani suwerenności nie traktują tak, jak inne, normalne europejskie narody i formacje polityczne. „.....”Bardziej realny wydaje się zamiar odtworzenia sytuacji przypominającej PRL Fedyszak Radziejowska Tusk i Komorowski liderami postkomunizmu. Polecam tekst Fedyszak Radziejowskiej, który ukazał się w Naszym Dzienniku pod tytułem „ Platforma reaktywuje PRL „ Zanim przejdę do teksu muszę napisać nawiązująca do niego dygresję. Kiedy Niesiołowski oskarżył PiS o wzniecenie wojny domowej potężny konflikt już faktycznie istniał. Niesiołowski mówi „"Sugerowanie w tym raporcie, że Platforma jest okupantem, okupuje własny naród, to jest język wojny domowej" – grzmiał Marszałek Sejmu....”Uważa on, że raport PiS o stanie państwa to manifest wojny domowej wypowiedziany państwu, "innym rządom, temu rządowi, Donaldowi Tuskowi". „...(więcej) Niesiołowski mówi o wojnie domowej, ale faktycznie to jest zryw, bunt polityczny, jaki stanął za PiS. Zryw przeciw polityce okupacji politycznej, intelektualnej i ekonomicznej zwycięskich nowych właścicieli III RP w stosunku do większości narodu. Przed dwuletnimi rządami PiS u jedynie krótkotrwały obalony nocą przez donosicieli i członków służb rząd Jana Olszewskiego należał do obozu postsolidarnościowego. Całe prawie dwudziestolecie III RP należało do obozu postkomunistycznego pogłębiającego ekonomiczny wyzysk i systematycznie ograniczającego prawa człowieka w Polsce. Obóz postkomunistyczny zbudował wtedy zręby monopolu medialnego, z donosicieli i członków aparatu represji zbudowano warstwę elit III RP. Przypomnę tutaj słowa Olszewskiego, które ilustrują moje tezy dotyczące wewnętrznej okupacji, jakiej dokonały elity III RP w stosunku do społeczeństwa polskiego. „W porozumieniach Okrągłego Stołu zawarta jest zasada, że nowa demokratyczna polska państwowość będzie budowana w oparciu o struktury PRL. Ta zasada została zakwestionowana w wyborach 4 czerwca 1989 r. przez większość Polaków. Tzw. strona solidarnościowo-opozycyjna nie skorzystała z tej okazji, aby odrzucić porozumienia i podyktować własne warunki odbudowy państwa. W rezultacie po przeszło 20 latach dominuje w naszym życiu politycznym nie tylko mentalność, ale także konkretne struktury i układy personalne z tamtego okresu. Próby zmiany tego stanu rzeczy podjęte w 1992 r. przez pierwszy rząd powołany po wolnych wyborach do parlamentu, a potem w 2005 r. po wyborze Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta RP zakończyły się niepowodzeniem. W rezultacie mamy dziś w Polsce swoistą hybrydę prawno–ustrojową, w ramach, której instytucje demokratycznego państwa prawnego współegzystują z personalnymi i organizacyjnymi układami postkomunistycznej proweniencji. „....
(więcej). III RP, jej budujące państwowy ”kult Bolka” elity przejęły kontrole nad cala sceną polityczna. SLD, byli komuniści z UW, UD a później Platformy, PSL. Zbudowano kartel polityczny nie ważne, na kogo głosowano, i tak głosowano na budowniczych kultu Bolka. Stad ukuta na opis ustroju III RP nazwa demokracja fasadowa całkowicie odpowiadała rzeczywistemu stanowi rzeczy. I tutaj najwyższy czas przejść do opisu głębokiej przepaści jak dzieli okupująca Polskę i eksploatująca polskie społeczeństwo formację „Bolka”, spadkobierców PRL, z Tuskiem i Komorowskim, jako liderami i formację postsolidarnościowa. Formację antytotalitarną, akt buntu, rewindykacji praw i wolności, z Kaczyńskim na czele. Fedyszak Radziejowska tak pisze: „Trwałość politycznego podziału, Jeśli omawiane analizy są trafne, to tragedia smoleńska odsłoniła prawdę o trwałości postkomunistycznego podziału, zgodnie z opisem Mirosławy Grabowskiej, dyrektor Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS), na dwa pasma: postkomunistyczne i postsolidarnościowe, niezależnie od tego, czy symbolicznym liderem tej pierwszej grupy jest Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Donald Tusk czy Bronisław Komorowski. „....”Na koniec dwie refleksje Pierwsza, trudna, ale boleśnie prawdziwa: to na "ludzie pisowskim" zdaje się spoczywać większa odpowiedzialność za kondycję całej wspólnoty. Nie jestem pewna, czy możemy liczyć na "lud platformerski". Ich uległość wobec PRL sprawia, że ani demokracji, ani suwerenności nie traktują tak, jak inne, normalne europejskie narody i formacje polityczne. „.....”Bardziej realny wydaje się zamiar odtworzenia sytuacji przypominającej PRL, czyli państwa polskiego uległego wobec zewnętrznych, silnych doradców, rządzonego trwale przez "jedną" partię poza społeczną kontrolą opozycji, opinii publicznej, prawa, wymiaru sprawiedliwości i mediów. Dodam, że nie w Unii Europejskiej dostrzegam takie zagrożenie. Grozi nam sytuacja, w której obywatele polskiego państwa, członka UE i NATO, będą, co cztery lata wybierać przedstawicieli "słusznej partii" w przekonaniu, że jest to dla Polski najlepsze rozwiązanie.”....(źródło) I na koniec bardzo istotny fragment opisujący zjawisko celowego ,metodycznego poniewierania upodlenia , i w efekcie podporządkowania sobie narodu, społeczeństwa polskiego przez „bolkowców” III RP Fedyszak Radziejowska „jeśli oczywiście Leon Festinger ma rację, pisząc o dysonansie poznawczym. Cenimy bardziej tych, którzy nas krzywdzą, niż tych, których sami krzywdzimy. Jakoś przecież trzeba uzasadnić własną nikczemność - mam do niej prawo, bo "oni" nie są nic warci i zasłużyli sobie na takie traktowanie. Jakoś też trzeba usprawiedliwić własną uległość (konformizm) wobec krzywdzącego nas łajdaka- jest tak wybitny, zasłużony, wielki etc., że ma prawo do tego, co czyni. „....(źródło) Kluczową w wojnie ideologicznej dla nurtu patriotycznego jest zlikwidowanie „kultu Bolka„ jako symbolu upodlenia całego społeczeństwa. Oraz zniszczenie całej struktury patologii III RP zawłaszczającej wolności obywatelskie i prawa polityczne Polaków. Marek Mojsiewicz
17 września 1939 Im silniejszą Polska będzie, tym bardziej nienawidzić jej będą Niemcy, a my potrafimy posługiwać się tą ich niezniszczalną nienawiścią. Przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski i nawet sprzymierzyć się z Niemcami - W. Lenin 1920 Po wojnie polsko bolszewickiej stało się jasne w Moskwie, że sami bolszewicy nie są w stanie pokonać Polski. Sytuacja w Europie zresztą się stabilizowała po wojnie światowej, a co za tym idzie, społeczeństwa krajów zachodnich odchodziły od marzeń o rewolucji, która da ludziom równość bolszewicką i widziały w tym utopię. Komuniści dobrze to rozumieli. W Rosji zdobyli łatwo władzę, tylko dzięki wojnie światowej i chaosowi z tym związanemu. Potrzebna, zatem była nowa wielka wojna, która da im władzę nad całą Europą. W latach dwudziestych jednak ciężko było znaleźć sojusznika w Europie. Zachodnie kraje były zmęczone wojną i nie chciały za wszelką cenę kolejnego krwawego konfliktu. Uwaga bolszewików mogła być w tym względzie skierowana jedynie na Niemcy, upokorzone "traktatem wersalskim" i podobnie jak Rosja niezgadzające się na istnienie Polski. Był tylko jeden problem. Niemcy ograniczeni byli przez "traktat wersalski" militarnie i gospodarczo. Niemcy znajdowały się w chaosie, targane konfliktami społecznymi. Ówczesna sytuacja bolszewickiej Rosji nie była wcale lepsza. W wyniku działań Lenina w Rosji wymordowano już więcej ludzi niż zginęło w całej wojnie światowej. Użycie gazu w celu mordowania głodujących chłopów w guberni tambowskiej ukazało światu, w jaką stronę będzie podążać polityka Lenina i jego następców. Rosja była jednak krajem zacofanym i niezindustrializowanym, zaś jej izolacja na świecie utrudniała dostęp do nowych technologii i wymiany handlowej. Bolszewicy postanowili to zmienić łącząc się militarnie i gospodarczo z równie izolowanymi na świecie Niemcami. 16 kwietnia 1922 roku komisarz spraw zagranicznych Rosji Gieorgij Cziczerin i minister spraw zagranicznych Niemiec Walther Rathenau podpisali we włoskim Rapallo układ militarno handlowy. Zmieniał on sytuacje zarówno Niemiec jak i Rosji. To tam położono podwaliny pod przyszły konflikt światowy i stało się to z inicjatywy Rosjan. Od tej pory Niemcy mogli swobodnie korzystać z poligonów w bolszewickiej Rosji. To tam powstała koncepcja blitzkriegu. To tam szkolili się niemieccy piloci wojskowi i czołgiści. Tylko w Rosji było to zresztą możliwe, z dala od międzynarodowych obserwatorów sprawdzających czy Niemcy stosują się do "traktatu wersalskiego". W 1923 roku Lenin zmarł na syfilis. Władzę po nim objął Stalin, gotów z całych sił realizować dalej politykę swojego poprzednika. Stalin doskonale rozumiał, że niemożliwa jest już rewolucja komunistyczna w Niemczech i niemożliwe też jest, by komuniści zdobyli tam władzę w demokratyczny sposób. Coraz głośniej jednak robiło się o nowej niemieckiej partii robotniczo socjalistycznej, której program był mieszaniną komunizmu i socjal demokracji. Na zachodzie nowy ruch nazywano nie inaczej jak formą komunistycznego despotyzmu i nie wiązano go z faszyzmem, tym bardziej, że kraje faszystowskie odnosiły się do nazizmu z wrogą pogardą, zaś w faszystowskich krajach ruchy nazistowskie bywały zdelegalizowane, a członkowie ich traktowani na równi z komunistami, z którymi zresztą tworzyli w faszystowskiej Austrii wspólny, antyfaszystowski front. Partia ta odnosiła się do komunistów z natury wrogo, nic dziwnego, szukała wyborców w tych samych kręgach, używając podobnych haseł. Wielu nazistów to byli członkowie komunistycznej partii. Stalin i niemieccy komuniści zaczęli cicho wspierać nową partię, co dało wyraz w postępowaniu niemieckich komunistów. "Młodzi socjaliści! Odważni narodowi bojownicy: komuniści nie chcą angażować się w braterską walkę z narodowymi socjalistami" (Heinz Neumann – Komunistyczna Partia Niemiec). W 1933 roku Hitler zostaje kanclerzem Niemiec. W rok później esesmani na jego rozkaz dokonują zamachu stanu w Austrii i mordują kanclerza Dolfussa. Ze względu na możliwość zbrojnego konfliktu z faszystowskimi Włochami, nazistowskie Niemcy rezygnują z Anschlussu. Moskwa okrzyknęła Hitlera największym antyfaszystą na zachodzie... Dzisiaj trudno tak naprawdę powiedzieć, kiedy Stalin uznał że Polska nie będzie kolejną republiką ZSRR. Zazwyczaj podaje się 23 sierpnia jako datę tej decyzji, a niektórzy nawet późniejsze konferencje gestapo z NKWD. Zdaje się jednak że 23 sierpnia był ukoronowaniem tego, do czego bolszewicy przygotowywali się przez kilkanaście lat. W 1919 roku podczas agresji na Polskę stworzyli Polrewkom, rząd dla Polaków. Takie rządy zresztą posiadali niemal dla wszystkich krajów. Czy to była Finlandia, czy też Litwa, Niemcy, czy Francja, bolszewicy byli w stanie powołać od razu rządy dla tych krajów i te, które znalazły się w ich granicach natychmiast takie rządy otrzymywały. Jednak w 1938 roku Stalin zlikwidował polską sekcję kominternu, a jej członków wymordował. Osoby takie jak Bierut, czy ojciec pewnego redaktora swoje życie zawdzięczają tylko temu, że wówczas przebywały w polskich więzieniach. W 1938 roku Stalin, więc musiał powziąć decyzję, że Polska w żadnej formie nie będzie istniała, nawet, jako kolejna republika ZSRR, bo nie było dla niej rządów, rzecz niebywała w ZSRR, ale dopiero późniejsze wydarzenia wskazują dlaczego tak się stało. Po pertraktacjach toczonych w Moskwie, dnia 23 sierpnia 1939 roku ambasador Niemiec Joahim von Ribbentrop i Wieczasław Mołotow podpisali pakt, który był faktycznie rozwinięciem traktatu z Rapallo, niewypowiedzianego dotąd przez żadną ze stron. Na nowy pakt i jego tajną część naciskał Stalin i tu rzecz bardzo ważna, to Stalin, nie Hitler był przy podpisaniu paktu, który podpisano w Moskwie, nie w Berlinie. Pakt zacieśniał stosunki między obydwoma krajami. Stały się one sojusznikami i podzieliły między siebie Europę w tajnej części owej umowy. W myśl paktu ZSRR miała graniczyć z Rzeszą na Wiśle. Otrzymywała od Niemiec ponad połowę Polski, z prawobrzeżną częścią Warszawy, Łotwę, Estonię, Finlandię i część Rumunii. W myśl postanowień paktu ZSRR przekazała Niemcom olbrzymią ilość surowców, w tym stali, paliw i zboża, niezbędnym dla niemieckiej machiny wojennej. Niemcy przekazali Rosjanom plany swych najlepszych pancerników i czołgów. Niemieccy doradcy pomagali w sowieckich fabrykach wprowadzać nowe technologie, tam też dowiedzieli się jak można wykorzystać więźniów obozów do pracy. Zakładano również ścisłą współpracę NKWD z niemieckim gestapo, zwłaszcza w kwestii zwalczania polskiego ruchu oporu. Treść paktu i jego tajnego załącznika znana była aliantom tuż po jego podpisaniu. Nie przekazano go jednak Polsce i w tym być może tkwi przyczyna „dziwnej wojny”, mającej miejsce po 3 września aż do agresji Hitlera na Francje. Początek konfliktu miała rozpocząć agresja na Polskę we wrześniu 1939 roku. Niemcy zaatakowali 1 września, sowieci wstrzymali się. Dlaczego? Są różne opinie na ten temat. Jedne mówią, że sowieci obawiali się szybkiego upadku Niemiec i kolejnej kompromitacji ZSRR, podobnej do tej z 1920 roku, inne że ZSRR nie chciało wojny a przystąpiło do niej w dwa tygodnie później by jak najdalej mieć granicę z Niemcami i wiele innych, bardziej, lub mniej utopijnych teorii. Przeczy im jednak sam pakt i ówczesna propaganda sowiecka, która mówiła, że wraz z Niemcami armia czerwona idzie niszczyć polski faszyzm. Moim zdaniem sprawa jest zupełnie gdzie indziej. Stalin chorobliwie obawiał się walki na dwa fronty, a na wschodzie trwała bitwa nad Chałchin – Goł, o której nie wiedziano, czy nie przerodzi się w wielki konflikt. Japonia nie była przecież słabym przeciwnikiem. Bitwa skończyła się 16 września, 17 września armia czerwona zaatakowała Polskę. Później podobnie postąpiło ZSRR napadając na Japonię dopiero po klęsce Niemiec. Polska do tej pory walczyła z dwoma agresorami od 1 września, kiedy to Niemcy i Słowacja zaatakowały. 16 września sytuacja Niemiec nie była jednak dobra. Brakowało paliwa i pojawiły się wielkie problemy logistyczne. Luftwaffe musiała odwołać szereg lotów. Straty w sprzęcie zmotoryzowanym wynosiły połowę stanu (w całej kampanii wrześniowej ¾). Polskie wojska postępowały według planu defensywnego przygotowanego przed wojną, trwała bitwa nad Bzurą. 16 września wieczorem, tuż po zakończeniu walk z Japonią do oddziałów sowieckich dotarł rozkaz Woroszyłowa nr. 16634 – UDERZAĆ O ŚWICIE SIEDEMNASTEGO. Klęska Polski była przesądzona. Bolszewicy użyli do agresji dwukrotnie więcej czołgów i samolotów niż Niemcy. W tej sytuacji prowadzenie wojny przez armię Polską było beznadziejne. Bardzo dobrze oceniam decyzję polskich władz o ewakuowaniu armii i rządu na zachód. Jakie mieli wyjścia? Skapitulować? Jedyną opcją była ewakuacja rządu i armii w celu dalszego prowadzenia walki u boku zachodnich aliantów aż do zwycięstwa. Jeśliby tego nie zrobili, zwiększyli by jedynie listę katyńską, a my do dzisiaj bylibyśmy święcie przekonani, że zrobili to Niemcy, zaś PRL byłby dla nas kontynuacją II RP i kto wie co jeszcze. Zbrodnie bolszewików z tamtego okresu to temat na większe rozważania i temat bardzo obszerny, że nie sposób go poruszyć w jednym wpisie. Dość, że bolszewicy planowali całkowitą eksterminacje Polaków w swoich obozach w głębi Rosji i do podobnego czynu namówili Niemców podczas konferencji między NKWD a gestapo. Całkowite, biologiczne wyniszczenie Polaków zaplanowano do roku 1975, sowieci natychmiast przystąpili do realizacji tego planu bardziej się doń angażując niż Niemcy, którzy nie dali się jeszcze poznać ze swej najgorszej strony. Dopiero uczyli się technik eksterminacji, sowieci byli w tym doświadczeni i byli dla Niemców nauczycielami. Dysponowali oni największą siecią obozów koncentracyjnych, sama tylko Kołyma pochłonęła według Wikipedii sześciokrotnie więcej ofiar niż cały zespół obozowy Auschwitz. Natychmiast po wkroczeniu wojsk sowieckich na wschód ruszyły bydlęce wagony przepełnione Polakami. Śmiertelność w czasie podróży bywała różna. Według rosyjskich więźniów zdarzały się transporty, z których nikt nie przeżył miesięcznej podróży, zwano je „transportami śmierci”, czy Polaków spotykał taki los? Moskiewskie archiwa są niedostępne, warunki na wschodzie znamy tylko z późniejszych relacji, tych nie było, jeśli wszystkich wymordowano. Współpraca między gestapo a NKWD doprowadziła do wielu wspólnych akcji, przeprowadzanych jednocześnie po dwóch stronach zaboru. W niemieckiej części polską inteligencje wymordowano w czasie "Ausserordentliche Befredungsaktion", zaś sowiecka część owego przedsięwzięcia znana jest dzisiaj, jako Katyń.
Mussolini upierał się by zachować dla Polaków autonomię, jednak sowieci nie zgodzili się na to. W myśl obopólnych ustaleń Polska miała nie istnieć pod żadną postacią. Niemcy stworzyli, więc Generalną Gubernie, która zadowoliła duce, a była faktycznie terytorium bezwzględnego okupacyjnego terroru. Polacy nie byli widziani przez Rosjan, jako ludzie. Zwykli Rosjanie, z którymi spotykali się Polscy więźniowie bolszewickich obozów koncentracyjnych traktowali ich nie, jako ludzi, ale jako „polskich panów”, których można bezkarnie rabować i mordować. Władza oczywiście patrzyła na to z przyzwoleniem, nic, zatem dziwnego, że co czwarty Polak zmarł w niewoli, mimo że dla większości ta trwała zaledwie kilka miesięcy. Hitler przejrzał grę Stalina. Wiedział, że ten zamierzał go zaatakować, gdy Niemcy wykrwawią się w walkach na zachodzie by później jako wyzwoliciel zająć całą Europę. Nie miał też wielkiego mniemania o bolszewickiej armii, która skompromitowała się ponosząc klęskę w wojnie z małą i słabo uzbrojoną armią fińską. Wiedział od wywiadu, że bolszewicy grupują potężne armie uderzeniowe na granicy z Rzeszą. Musiał pierwszy zaatakować. 22 czerwca 1941 roku napędzane ruską ropą czołgi, stworzone z ruskiej stali przekroczyły granicę z ZSRR. Przygotowane do ataku armie bolszewickie padały jedna za drugą, przygotowane do ataku, nie były gotowe do obrony. Stalin musiał zmienić front. Jego jedynym sojusznikiem na świecie były do tej pory Niemcy, zachód uznawał wówczas ZSRR za państwo „osi”. Musiał poprosić zachód o pomoc, a by ten pomocy mu udzielił, musiał nawiązać stosunki dyplomatyczne z polskim rządem. Wkrótce po układzie Sikorski – Majski otworzyły się przed Polakami bramy obozów koncentracyjnych, zaś do ZSRR napłynęła wielka pomoc w surowcach i sprzęcie w ramach Lend Lease, bez której bolszewicy nie byliby w stanie stawić czoła nadciągającym armiom niemieckim i ich sojuszników. Gdy tylko udało się je odeprzeć, Stalin w pośpiechu naprawiał swój błąd z 1938 roku i w pośpiechu odbudował komunistyczną partię dla Polski, w której granicę weszła niebawem armia czerwona pod hasłami wyzwolenia niosąc zniewolenie. Był to plan przygotowany wiele lat wcześniej. Stalin wygrał wojnę, do której bolszewicy przymierzali się od 1920 roku. Zdołał podbić Polskę, Czechy, połowę Niemiec itd i zachował to, co dał mu Hitler w 1939 roku. W Polsce nikt nie ufał drugiemu okupantowi, ten jednak wykorzystał swoje wcześniejsze zbrodnie i na miejsce wymordowanych elit postawił nowe, swoje, które są elitami do dzisiaj i nigdy nie stanęły do konfrontacji ze swoją przeszłością, bo są tylko dziećmi hańby i zbrodni. Dziećmi paktu Ribbentrop Mołotow... 17 września nie zapomnijmy o zniczach pod pomnikami bolszewickich żołnierzy niszczących „polski faszyzm”... Lju
Polityka ponad prawem. W czasach pokoju prawo powinno stać ponad polityką, trzymać ją w ryzach sprawiedliwości. Tylko czy żyjemy jeszcze w czasach pokoju? Tyle nienawiści wokół. Tyle wszechobecnego kłamstwa. Napisałem pean dla prawa ponad polityką i przeszło bez echa. A kogo obchodzi w moim kraju, który jest zieloną wyspą zatopionej utopii Donalda Tuska, że prawo powinno stać ponad polityką, a ponad prawem prawda? Nikogo. Bu. Nikomu nie spodobała się konsekwencja tezy: prawo ponad polityką, polityka w ryzach prawa. Teza taka nijaka. Trzeba by powiedzieć wówczas: Nie, nie godzę się na hucpiarską demokrację pozorów. Nie, nie godzę się na nierówność podmiotów wobec prawa. Osoba z krwi i ciała oraz osoba prawna, w tym każda partia lub obywatelski komitet wyborców, funkcjonują w państwie prawa i mogą liczyć na to, że prawo jednako i sprawiedliwie, zapewni im ten sam zestaw reguł i zasad dla prowadzonej aktywności. Pozory won. Pora skończyć z klanami i przywilejami, z mafiami i wyzyskiem społeczeństwa przez klasy pasożytów. Taka jest ostateczna wykładnia zasady: prawo ponad polityką. (Jasne, w mocnym uproszczeniu.) Czyż nie? Tymczasem, PKW popełniła występki przeciw kodeksowi wyborczemu: celowo, czy bezcelowo? - nie potrafię rozstrzygnąć. Popełniła wobec kilku komitetów, w tym najwyraźniej przeciw komitetowi Nowej Prawicy, Janusza Korwin -Mikke. Gdyby policzyła głosy rzetelnie i zgodnie z obowiązującym prawem, a nie tajnymi instrukcjami, komitet Nowej Prawicy zarejestrowałby listy wyborcze w całym kraju i brał udział w realnej grze o miejsca swych kandydatów w ławach Sejmu. PKW została złapana za rękę na procederze podrasowywania demokracji - nie raz, lecz wiele razy, m. in. przez komitet Nowego Ekranu. Zastanówmy się, jak klasa polityczna, która wystawiła własne drużyny, zechce zamieść fakt złamania ordynacji wyborczej pod dywan? Robocza hipoteza: wybory mogą być uznane za nieważne, przy czym nie decyduje o tym wykładnia prawna, lecz wola polityczna - wydaje się stać na mocnym fundamencie. Z prymatu polityki wynika, że wybory zostaną uznane za nielegalne dopiero po wyborach i w tym scenariuszu, w którym stanie się to opłacalne dla grupy trzymającej władzę w Polsce. Wówczas Sąd Najwyższy i Prezydent przebudzą się z letargu, zaś media zaczną dostrzegać problem i nadawać nową narrację. Na rozkaz. Czarodziejska różdżka, Hokus-Pokus - wyciągamy z rękawa nowe argumenty i zaczynamy zabawę od nowa. Zapiszmy powyższą kwestię bardziej pragmatycznie. Nie masz wyborco nic do gadania - zatańczysz, jak zagrają. Pytanie, kto jest dyrygentem orkiestry chochołów? Tylko pozornie wielki demiurg służb, które przemieniły Rzeczpospolitą w kondominium. Tak naprawdę, my naród, czyli obywatele. Postanowiliśmy nie być obywatelami. Abdykowaliśmy bez jednego słowa protestu na rzecz uzurpatorów. I tak sobie trwamy w letargu. Dlaczego nie potrafimy być obywatelami? Otóż, nie ujrzysz innego wyjaśnienia (a jak dojrzysz, podziel się nim) ponad to: najwidoczniej wierzymy, że prawo nie ma stać ponad polityką, lecz polityka ponad prawem. Pogląd o prymacie polityki, z różnych powodów, uznaje dziś demokratyczna większość wyborców. Są realne powody dla takiej dziwacznej i pokracznej postawy? Są. A jakże, tylko pozornie przestaliśmy zachowywać się racjonalnie. Najogólniej, racjonalne, nowoczesne i trzeźwo myślące społeczeństwo dało podzielić się na dwa obozy, pomiędzy którymi nie ma wrogości. Obóz pierwszy to - wielki zbiornik osobników tu-mi-wisi wasza hucpa demokratyczna. Nie chodzę do wyborów, gdyż to nic nie zmieni, zajmuję się własnymi sprawami, wybrałem emigrację wewnętrzną i opuściłbym zieloną wyspę przy pierwszej okazji. Oczywiście obóz ten dzieli się na setki różnych koczowisk, barwnych i malowniczych, niezbadanych przez socjologów. Są w nim ludzie zaradni i bezradni, bogaci i nędzarze, młodzi i starzy (...) egoiści i altruiści. I obóz drugi to - teraz k... my, bo wy beznadziejnie rządzicie, rządziliście lub będziecie rządzić. Metoda walki: pała nienawiści na wroga i kiełbasa wyborcza obietnic dla potencjalnego elektoratu. Paradygmat poznawczy: kurza ślepota, która źdźbło widzi w oku bliźniego a belki we własnym za cholerę. Sytuacja jak ze sławnej nad Wisłą, z racji sarmackich tradycji, sentencji: złapał Kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma - z taką nowoczesną modyfikacją, że to my, establishment III RP, decydujemy, kto jest Kozakiem a kto Tatarzynem, i - jaki chwyt Nelsona zaciągnięty na łbie Jarosława Kaczyńskiego - drogi wyborco - zobaczysz w naszych mediach. Koczowiska obozu są w stanie permanentnej wojny wszystkich przeciw jednemu i wszystkich ze wszystkimi. Tu nic nie rozgrywa się do końca na serio, co stanie się bardziej zrozumiałe, gdy uświadomimy sobie prostą i nadrzędną regułę gry. Oto ona: teraz k...my. I mniej już ważne, że w obecnym ustroju państwa, przy obecnej ordynacji wyborczej, przy kasie wypłacanej wyłącznie dla partii zasiadających w Parlamencie, przy wodzowsko oligarchicznych modelach podejmowania decyzji, zasada ta - niezależnie od wyniku wyborów - nie będzie podważona. Zwycięzcy tak już mają, że nie zmieniają reguł gry. Jak żre, to, po co coś zmieniać? Gorzej z nami, kibolami tak uformowanych partii. Niezależnie od powodów naszego uwielbienia czy nienawiści dla aktorów z trup politycznych odgrywających swoje role w teatrze cieni mediów, tylko nieliczni załapią się na okruchy ze stołu ich uczty. Reszta zostanie wykiwana. Nie, dlatego, że ktoś kogoś nie lubi, lecz z samej istoty, że system został tak zwodniczo uformowany i tak formuje trupy cyrkowców i widzów. Konstatacja rysuje się raczej smutno, wprawdzie nie dla wszystkich, lecz dla większości. Kogokolwiek wybieramy i tak nie załapiemy się do konfitur. Po epoce sadzenia gruszek na wierzbie, nadejdzie, bowiem era twardej konfrontacji z rzeczywistością i władza nie będzie już miała głowy do myśli, komu co obiecała, lecz komu zabrać, by mieć więcej dla siebie i samych swoich. Uzasadnię tezę tytułu notki. Uczestnicy obozu pierwszego nie przeczytają moich słów, ergo wypada coś rzec do rozbijających biwaki w obozie drugim. Słuchajcie, nieważne, z której opcji, parafii czy komitetu wyborczego jesteście. Nie wierzycie chyba, że polityka powinna stać ponad prawem, a ponad polityką kłamstwo. Tak, tak... dobrze czujecie moi kochani - to jest ta rzeczywistość, w której żyjemy, którą oddychamy i którą tworzymy. Taką rzeczywistość sobie wyobrażacie i taką otrzymujecie w prezencie od Wielkiego Brata. Co to za wyobraźnia, która ciąży ku zniewoleniu? Jak sama nazwa wskazuje: zniewolona wyobraźnia wyrzekająca się wolności praw obywatelskich, żeby politykom żyło się lepiej. Żyjemy w Polsce, a tu polityka jest ważniejsza od prawa, a kłamstwo jest sercem polityki. Jak wyglądałaby polska polityka, gdybyśmy wyrwali jej to serce? Nie ma takiej mocy przeliczeniowej nasz mózg, żebyśmy mogli sobie to wyobrazić. Jedno jest pewne - przestałaby być kompatybilna z polityką europejską i światową. Polska wypadłaby poza mapę wielkich geopolitycznych szachów. Lubimy dobre kłamstwa i sprytnych kłamczuchów. Przynajmmniej potrafią kadzić i okadzać nasze życie pełne znoju codzienności i troski o dzień jutrzejszy, świetlanymi mirażami beztroskiej przyszłości. Drobne kłamstewka sami popełniamy codziennie i nasz zmysł oceny, w takim szarym spectrum postrzegania prawdziwości rzeczy i osób, działa niezawodnie. Jakoś tam odróżniamy prawdę od kłamstwa. Nie uwierzymy w coś, co zaprzeczy naszej praktyce drobnych kłamstw, z których tkamy pajęcze sieci naszego, współzależnego od innych kłamczuchów, żywota. Co innego kłamstwo tak ogromne, że aż niewyobrażalne w swej bezczelności - ono oślepia nas pogromem absurdu, że aż zaczynamy widzieć w nim prawdę. Oczywiście, na szczęście, nie wszyscy. Coraz więcej osób budzi się i wyrywa z pułapki, że każde zanegowanie wielkiego kłamstwa znaczy to samo, co teoria spiskowa. Nie dajemy sobie wmówić, że obywatel kontestujący oficjalne wersje dziejów bądź tylko pojedynczych zdarzeń, to człek bez piątej klepki lub w najlepszym razie, oszołom. Proces uwalniania naszego myślenia od ściem propagandy władzy, w Polsce najlepiej prześledzimy sobie na przykładzie tragedii Smoleńskiej. Kto dopuszcza do siebie możliwość, że tragedia mogła być zamachem, wchodzi na drogę jawnego kontestowania medialnych konstruktów polskiego i światowego establishmentu? Stawia hipotezy i może dociekać prawdy. Oczywiście nie sam. Takie dociekanie wymaga szerokiej współpracy obywatelskiej, wręcz budowy alternatywnego do meistreamu sytemu sieci informacyjnej. Póki, co, mamy internet. A co nam zostanie, gdy władza zaaresztuje internet, do czego już jawnie się przymierza? Doprecyzujmy, zatem dylematy aktywnych obywateli, którzy wierzą w siłę kartki wrzuconej do urny. Polityka może lege artis stanąć ponad prawem tylko wówczas, gdy moja partia wygrywa. A jeśli przegrywa, to lamentujmy i badajmy, że prawo było złamane. Oczywiście, że nie ma tu równości stron. Dziś jedna strona pozornego sporu (PO) ma wszelkie instrumenty państwa i mediów do nagłaśniania lamentu, zaś druga (PiS) praktycznie ich nie ma. Póki, co, wygląda na to, że 9 października pójdziemy do urn - pomimo wystarczających przesłanek prawnych, żeby unieważnić obecną kampanię i wyznaczyć nowy termin wyborów. To nie znaczy, że myślenie starszych i mądrzejszych przetrwa próbę czasu i charakteru. Co władzunia wymyśli przy wariancie solidnej wygranej PiS? Pożyjemy zobaczymy. Strażnicy prawa, zamiatający dziś problem pod dywan, nie wierzą w taki scenariusz. Pewnie słusznie. A co, jeśli się mylą? PiS wygra z miażdżącą przewagą - popuśćmy na moment wodze fantazji. Czy Prezydent i Sąd Najwyższy ogłosi nieważność wyborów z powodu uchybień formalnych PKW? Czy wówczas Bronisław Komorowski odbierze wysokie oznaczenia funkcjonariuszom PKW? Mam nadzieję, że wynik wyborczy będzie taki, że będziemy mogli sprawdzić, na ile moje wnioskowania są prawidłowe. Niestety, Polska to nie Węgry, PiS to nie Fidesz, czyli - jak zwykle - obudzimy się w III Rzeczpospolitej. Ona nie będzie taka sama, lecz ta sama. Bylejaka i nijaka dla obywateli. I zakończę optymistycznie, acz jakby bardziej refleksyjnie. Prawo w państwie prawa powinno stać ponad polityką. Być jej ramą i zasadą. Dobre prawo, twarde, konkretne i sprawiedliwe. Co jednak zrobić, gdy prawo jest złe, wręcz chore, jak w Rzeczpospolitej? Zmieniać je - od samego fundamentu, od Konstytucji. A jeżeli zmiana ma przyjść na drodze politycznej, to niechby to była i rewolucja. Oczywiście, nie ta na barykadach i sterowana przez służby, lecz rewolucja zaczynająca się w świadomości obywatelskiej. Puk, puk. Obudźmy się! Trzeba organizować się oddolnie. Nadchodzi czas dla solidnej pracy, dla przebudowy przestrzeni publicznej - poczynając od kultury - kończąc na państwie, prawie, gospodarce. Pora na jeden ruch. Więźniowie, z własnej lub cudzej woli, przebywający czasowo w jednym z dwóch obozów, wyjdźcie na wolność. Miejcie, choć tyle wyobraźni, żeby wyjść poza druty kolczaste projekcji cudzych, którymi was karmią. Czas na odbudowanie pierwszej siły - wielkiego obozu nowej "Solidarności". Łatwiej napisać niż zacząć czynić zaczyn, prawda? Piotr F. Świder
W stronę demokracji przewidywalnej Wybory, jak wiadomo, służą nie tylko temu, by lud pracujący miast i wsi wybrał sobie Umiłowanych Przywódców i to nie byle, jakich, tylko Najlepszych Z Najlepszych, ale również, a może nawet przede wszystkim - by dał wyraz swemu bezgranicznemu umiłowaniu demokracji, zwłaszcza tej prawdziwej. A jaka demokracja jest prawdziwa? Snop światła na tę sprawę rzucił sam Ojciec Narodów, kiedy przemawiając w latach 30-tych na wiecu wyborczym I Stalinowskiego Okręgu Wyborczego Miasta Moskwy wypowiedział te spiżowe słowa: „nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza!”. I rzeczywiście - w tym właśnie okręgu na Ojca Narodów wyborcy oddali grubo ponad 100 procent głosów! Na tym właśnie polega demokracja prawdziwa, że owszem - spontan, odlot i tak dalej - ale ktoś przecież musi tym kierować! Wprawdzie słyszymy, że tworzone są bataliony strażników demokracji, którzy będą pilnowali uczciwości i praworządności - ale warto też wziąć pod uwagę możliwość, iż do batalionów tych zostaną skierowani tajni współpracownicy wszystkich 7 tajnych służb działających w naszym nieszczęśliwym kraju - oczywiście gwoli zagwarantowania naszej młodej demokracji jak największej przewidywalności. Tą właśnie troską kierują się twórcy ordynacji wyborczych, dzięki czemu można później osiągać cele nie tylko w tych ordynacjach zapisane, ale również, a może przede wszystkim - te niezapisane, ale niemniej ważne, jeśli nie najważniejsze. Skoro już cytujemy Ojca Narodów, to warto zwrócić uwagę na jeszcze inne spiżowe jego słowa - że mianowicie nieważne, kto głosuje, tylko - kto liczy głosy. To oczywiście bardzo ważne, ale jeszcze ważniejsze - o czym Ojciec Narodów taktownie już nie powiedział - jest to, jaka alternatywa zostanie wyborcom zaprezentowana. Jeśli prawidłowa - a jakże inaczej, w przypadku prawdziwej demokracji kierowanej - to wybory będą zawsze wygrane, według popularnej za moich czasów w kołach wojskowych sentencji, że „tak czy owak - sierżant Nowak”. I o to właśnie chodzi - o czym mogliśmy przekonać się na podstawie determinacji Państwowej Komisji Wyborczej, na której nie robią najmniejszego wrażenia nawet orzeczenia Sądu Najwyższego. Widocznie już skądś wie, że może ten cały Sąd Najwyższy spokojnie zlekceważyć, bo bez względu na to, co się będzie działo, Siły Wyższe nakażą Sądu Najwyższemu uznanie ważności wyborów, zaś zmotywowany w ten sposób niezawisły sąd uzna je i to w podskokach. Nie ma, bowiem takich poświęceń, jakich nie moglibyśmy dokonać dla demokracji, zwłaszcza tej prawdziwej, której naturę mogliśmy poznać dzięki spiżowym słowom Ojca Narodów. I niech nikt sobie nie myśli, że takie akty poświęcenia dla demokracji są możliwe tylko w naszym nieszczęśliwym kraju. Na przykład ordynacja wyborcza w takiej Francji ma na celu zablokowanie dostępu do Zgromadzenia Narodowego działającemu tam Frontowi Narodowemu. Ten cel, ma się rozumieć, nie jest wprawdzie w tamtejszej ordynacji expressis verbis zapisany, ale wszyscy skądś wiedzą, o co chodzi i powinność swojej służby doskonale rozumieją. Więc kiedy w roku 1997 kandydat Frontu Narodowego w departamencie Var w Prowansji, Jan Maria Le Chevallier przedarł się przez wszystkie umieszczone w ordynacji zapory, to Sąd Najwyższy unieważnił wybory w tym okręgu. Skoro, bowiem demokracja, zwłaszcza ta prawdziwa, o której spiżowymi słowy mówił Ojciec Narodów, ma być przewidywalna - to będzie, żeby tam nie wiem, co. SM
Posłuchajmy krów Nie jest dobrze Marcinie - powiedziała do Marcina krowa w którejś tam z rzędu "rozmowie chłopów", jakie Sławomir Mrożek poumieszczał w swoim "Indyku". Całe szczęście, że w naszym nieszczęśliwym kraju krowy, podobnie jak inne zwierzęta domowe mówią ludzkim głosem tylko w wigilię Bożego Narodzenia, a i to przecież nie jest pewne. Bo gdyby mówiły, to ze stajen, obór, chlewików, kurników, kojców i psich bud rozbrzmiewałaby na cały świat, a jeśli nawet nie na cały świat, to w każdym razie - na cały kraj nieustająca skarga. Jakże kontrastowałaby ona z dziarskimi zapewnieniami naszych Umiłowanych Przywódców, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej! No, naturalnie, jakżeby inaczej, ale jakże tu wierzyć w te dziarskie zapewnienia, skoro minister Rostowski wprawił w bojaźń i drżenie całą Europę, zapowiadając wojnę, jeśli tylko rozpadnie się strefa euro? To znaczy - nie tyle "wprawił", co wprawiłby, gdyby deklaracje ministra Rostowskiego ktokolwiek w Europie traktował poważnie. Tak chyba jednak na całe szczęście nie jest, bo nawet w naszym nieszczęśliwym kraju minister Rostowski nie wydaje się specjalnie wiarygodny, i to chyba również wśród "młodych, wykształconych, z wielkich miast", co to pod natchnieniem redaktora Michnika wierzą we wszystko, nawet w globalne ocieplenie. Zresztą, jakże tu wieszczyć wojnę europejską, skoro Radio Erewań już dawno i raz na zawsze orzekło, że wojny nie będzie, a co najwyżej - walka o pokój, po której owszem - nie zostanie nawet kamień na kamieniu? Więc o ile nie ma specjalnego powodu, by przejmować się alarmistycznymi proroctwami ministra Rostowskiego, to nie znaczy, że nie można z nich wyciągnąć żadnych wniosków. Minister Rostowski, bowiem roztacza wizję wojny europejskiej, by wszyscy łatwiej zgodzili się z koniecznością przyspieszenia i pogłębienia integracji. A co oznacza przyspieszenie i pogłębienie integracji? Ano, utworzenie rządu europejskiego, który przejdzie na ręczne sterowanie Europą, to znaczy - IV Rzeszy. Jak pamiętamy, z takimi projektami wystąpiła niedawno nie tylko Nasza Złota Pani Aniela, ale również były Nasz Złoty Gerhard Schroeder, który - jako człowiek prywatny - mógł wyrazić tę złotą myśl znacznie jaśniej. Skoro tak, to trudno się dziwić, że Stronnictwo Pruskie w naszym nieszczęśliwym kraju też zostało zadaniowane, no i stąd te kasandryzmy ministra Rostowskiego. I dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć prawdziwy sens inicjatywy ustawodawczej, która zaniepokoiła nawet "Gazetę Wyborczą" - że oto nasi Umiłowani Przywódcy zamierzają zawęzić dostęp obywateli do informacji publicznej pod pretekstem ochrony narodowych i państwowych, a specjalnie - gospodarczych interesów. Naturalnie te wszystkie preteksty można spokojnie włożyć między bajki, bo nawet każde dziecko wie, że polskich interesów państwowych ani narodowych nikt nie broni. Pamiętamy wszak wszyscy list prezydenta Komorowskiego na uroczystości w Jedwabnem 10 lipca br., w którym wezwał on nasz naród, by się przyzwyczajał do tego, iż był "sprawcą" zbrodni II wojny światowej. Dobrze, jak ktoś tymi interesami nie frymarczy, ale obawiam się, że i tego u naszych Umiłowanych Przywódców nie moglibyśmy się doprosić. Zatem, skoro o żadnej ochronie interesów państwowych, narodowych, a zwłaszcza gospodarczych w przypadku naszych Umiłowanych Przywódców nie może być mowy, to, o co chodzi im naprawdę? Naprawdę chodzi im zapewne o to, by opinia publiczna jak najpóźniej i poniewczasie dowiadywała się o siuchtach, jakich będą dokonywali w ramach realizacji scenariusza rozbiorowego, która zapewne nabierze tempa po październikowych wyborach. Wszak dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że nowy rząd będzie musiał dokonać pojednania z Rosją. To jest oczywiste od końca ubiegłego roku, kiedy to szczyt NATO w Lizbonie ogłosił strategiczne partnerstwo Paktu Atlantyckiego w Rosją. Skoro cały pakt pogrąża się w partnerstwie, to nie może być tak, że jedno państwo członkowskie się na Rosję dąsa. Ono też musi w tym partnerstwie wziąć czynny udział, to znaczy - pojednać się. Ale jednostronne pojednanie nie jest przecież możliwe. Nie wystarczy, że Polska będzie chciała pojednać się z Rosją. Również Rosja musi chcieć pojednać się z Polską, to chyba jasne. No a kiedy Rosja będzie chciała pojednać się z Polską? Ano wtedy, gdy Polska wyjdzie naprzeciw oczekiwaniom Rosji względem nas. A jakie one są, te oczekiwania? Ano takie, byśmy zgodzili się na status "bliskiej zagranicy". Taka zgoda nie wszystkim musi się podobać, więc jest oczywiste, że lepiej będzie, jak wszyscy dowiedzą się o tym pojednaniu, kiedy będzie już "po harapie". Podobnie z realizacją majątkowych roszczeń żydowskich, w ramach tzw. odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej Wiąże się ono z wyszlamowaniem Polski na co najmniej 60, a może nawet 65 mld dolarów, więc lepiej będzie, kiedy i o tym wszyscy dowiedzą się już po fakcie. I tak dalej. Taka ci to "ochrona" państwowych interesów, dla której nasi Umiłowani Przywódcy zamierzają ograniczyć dostęp do informacji publicznej. Przy takim dodatkowym ograniczeniu, obok istniejącego już katalogu "tajemnic państwowych", o których ćwierkają nie tylko wszystkie razwiedki na świecie, ale i różne "fundacje" promujące „społeczeństwo otwarte" i temu podobne makagigi, łatwiej będzie wmawiać skołowanym ludziom, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej. Krowom takie rzeczy wmówić jest znacznie trudniej i pewnie dlatego Sławomir Mrożek w którejś tam z kolei "rozmowie chłopów" w "Indyku", zdecydował się opinię "nie jest dobrze Marcinie" włożyć w gębulę krowy. SM
Co robiliśmy pod płotem OBWE? Ano - chcemy wywierać nacisk psychologiczny na PKW - by zamiast literalnej stosowała celowościową wykładnię Kodeksu Wyborczego. Mieliśmy do wyboru: poprosić władze ościennych państw: Rosji, Litwy, Białorusi, Ukrainy, Słowacji, Czech i Moraw, Niemiec - a może jeszcze Danii i Szwecji - by wydelegowały obserwatorów na te wybory - albo udać się do wyspecjalizowanego organu Rady Europy, czyli OBWE właśnie. Kosztowało mnie to kwadrans antyszambrowania pod płotem - podczas gdy dygnitarze OBWE montowali we środku odpowiednio uroczystą delegację. Trudno się im dziwić: wreszcie ktoś z czymś do nich przyszedł. Prawdziwe święto! Uradowani urzędnicy OBWE zapewnili nas solennie i życzliwie, że OBWE zacznie śledzić wybory za dwa tygodnie - i już w dwa miesiące po wyborach przedłoży raport. Trzeba przyznać, że w porównaniu z unijną nasza biurokracja robi wrażenie sprawniejszej! Na portalu pojawiają się wykupione przez PiS reklamy. {tkgubin} napisał: proponuję, aby każdy odwiedzający kliknął na tę reklamę. PIS będzie się cieszyć, że na ich stronę weszło 200 tys. osób. GOOGLE zarobi na kliknięciu w reklamę, a PISowi skończy się budżet tej reklamy. A najlepiej niech każdy z nas wejdzie po kilka razy - budżet skończy się szybciej. Wyborcy JKM na PiS nie głosują, więc nie ma ryzyka infekcji mózgu. A czy i ja na tym nie zarabiam? Aha - i mam taką prośbę: nasz Kolega wystąpił w TV Podlasie:
http://www.youtube.com/watch?v=CmlwFHVitNM&feature=player_embedded
Proszę o ocenę: podobał się Państwu ten występ - czy nie? Tu, w komentarzu. Byle nie z nazbyt długim uzasadnieniem... JKM
Karta Praw Podstawowych nie musi być ratyfikowana. 'Bo obowiązuje' Premier Donald Tusk nie zamierza przywracać obowiązywania w Polsce Karty Praw Podstawowych, bo jak się okazuje... Karta w Polsce w pełni obowiązuje. Jeszcze pół roku temu szef rządu prezentował przeciwne stanowisko. Karta Praw Podstawowych, która została dołączona do traktatu lizbońskiego to zbiór fundamentalnych praw człowieka i obywatela Unii Europejskiej. Gdy wspólnota ją przyjmowała, w Polsce rządził PiS, który straszył, że Karta może wymusić na Warszawie m. in. uznanie związków partnerskich i ułatwi Niemcom odzyskiwanie majątków. Z tego strachu, rząd Jarosława Kaczyńskiego przystąpił do tzw. protokołu brytyjskiego, który miał ograniczyć obowiązywanie Karty. Podczas kampanii wyborczej w 2007r., Platforma Obywatelska deklarowała, że po wygranej przywróci pełne obowiązywanie Karty. Po zwycięstwie Donald Tusk wycofał się jednak z tych zapowiedzi, tłumacząc, że to może dać argument prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, który długo nie chciał podpisać traktatu lizbońskim. Kaczyński traktat ostatecznie podpisał. Jeszcze pół roku temu, Donald Tusk pisał natomiast w liście do Gazety Wyborczej, że "szybkiej ratyfikacji wymaga Karta Praw Podstawowych, której Polska, jako jedyna obok Wielkiej Brytanii i Czech jeszcze nie przyjęła". Pomijając błędy w terminologii, intencja była jasna. Ale najwyraźniej się zmieniła. - Protokół brytyjski ma znaczenie czysto symboliczne. Karta Praw Podstawowych w pełni w Polsce obowiązuje - mówił w TOK FM rzecznik polskiej prezydencji, Konrad Niklewicz. Przekonywał, że w związku z tym nie ma potrzeby wycofywać się z protokołu brytyjskiego i rząd takich prób nie podejmuje. Innego zdania jest Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, który uważa, że protokół brytyjski wyklucza możliwość, by Polacy powoływali się na Kartę w polskich sądach i w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości w Luksemburgu - Kompletnie nie rozumiem zmiany stanowiska rządu - mówił. Do wycofania się z protokołu wzywa też w tegorocznej kampanii SLD. - On praktycznie wyrywa zęby Karcie - komentuje prof. Genowefa Grabowska, która zgadza się z argumentacją Bodnara. Były minister spraw zagranicznych Włodzimierz Cimoszewicz jest zdania, że wycofanie się z protokołu brytyjskiego miałoby przede wszystkim znaczenie symboliczne: - To taki sygnał, po, której stronie jesteśmy. Karta rzeczywiście nie zmieni realiów, ale zmieni niewątpliwie wizerunek Polski - mówi. Wystąpienie z protokołu brytyjskiego jest rzeczywiście trudne, bo wymaga zgody wszystkich państw Unii. Polską deklaracje w tej sprawie można by dołączyć do innego traktatu, który musiałyby ratyfikować wszystkie państwa członkowskie, ale po mękach z ostatnim, na nowy się nie zapowiada. - Nie można też wykorzystać do tego celu traktatu akcesyjnego z Chorwacją - zapewnia Niklewicz. Źródło: Tokfm.pl Agnieszka Lichnerowicz
Ponury tryumf JKM Przed niemal dwoma laty tłumaczyłem, że federaści będą chcieli na siłę wcisnąć „Kartę Praw Podstawowych” tym krajom UE, które jej nie ratyfikowały: Polsce, Czechom i Morawom oraz Wielkiej Brytanii. Chwaliłem przy tym III Rzeczpospolitą, Republikę Czeską i Zjednoczone Królestwo, że starają się oszczędzić okupowanym przez siebie krajom działania tej piekielnej machiny. JE Lech Kaczyński nie chciał jej jednak podpisać z powodów „homoseksualnych”, (ale deklarował, że jej część gospodarczo-socjalną podpisze natychmiast!!), natomiast JE Donald Tusk nie chciał właśnie z tych drugich powodów (queer Mu nie przeszkadzało). No, i bardzo dobrze, że nie podpisali. Napisałem wtedy na tym blogu, że nie minie rok, a EURONI zmuszą i Królestwo i obie Rzeczpospolite do ratyfikacji KPP. Na co ktoś na blogu zaczął odliczać czas – do spełnienia tego proroctwa. Niestety: nie minęło i pół roku, gdy doniosłem, że dalsze odliczanie jest bez sensu, bo EURONI zadecydowali, że nie będą już „naszych” ONYCH do niczego zmuszać; postanowili wprowadzić KPP tylnymi drzwiami! Jak? To proste: euro-trybunały będą, jeśli ktoś się do nich odwoła, wydawać wyroki takie, jakby w Polsce, w Czechach, na Morawach i Wyspach - KPP obowiązywała!!! Na szczęście: nikt o tym nie wiedział. A część Komentatorów na blogu potraktowała to moje stwierdzenie, jako nędzną próbę wyłgania się z niesprawdzonego proroctwa. Nie uwierzyli! Cóż: śp. Winston L.S. Churchill wyraźnie powiedział: „Dobry polityk potrafi dokładnie przewidzieć, co się wydarzy – a następnie równie przekonująco wytłumaczyć, dlatego to się nie zdarzyło”... Z tym, że to się ZDARZYŁO!
Proszę zerknąć tu:
Dla leniwych – cytaty:
„Premier Donald Tusk nie zamierza przywracać obowiązywania w Polsce Karty Praw Podstawowych, bo jak się okazuje... Karta w Polsce w pełni obowiązuje. Jeszcze pół roku temu szef rządu prezentował przeciwne stanowisko”.
„Protokół brytyjski ma znaczenie czysto symboliczne. Karta Praw Podstawowych w pełni w Polsce obowiązuje - mówił w TOK FM rzecznik polskiej prezydencji, Konrad Niklewicz. Przekonywał, że w związku z tym nie ma potrzeby wycofywać się z protokołu brytyjskiego i rząd takich prób nie podejmuje”.
To, że w Unii panuje kompletny bałagan prawny, wszystko jest niejasne, a EURONI interpretują to, jak chcą – to oczywiste. Ale proszę sobie jeszcze poczytać, co ja pisałem o tym na blogu:
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/Czym-jest-KPP-uzup-V-BLOGu-nie,2,ID420167008,n
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/Powazne-pytanie-o-KPP,2,ID421198958,n
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/1,DA2011-02-05,index.html
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/Genialny-manewr-federastow,2,ID401246702,n
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/No-i-jak-Szanowny-Panie,2,ID401074874,n
Dobre zajęcie na weekend JKM
W kampanii wyborczej zginęła rocznica napadu ZSRS na Polskę My, Polacy, na ogół nienawidzimy Związku Sowieckiego. Trudno się dziwić: najpierw próbował nas podbić (OK, Piłsudski zaczął, – ale plany Trockiego były faktem), potem mordował Polaków na swoim terenie, potem wywołał powstanie warszawskie... i natychmiast zaczął działać, by upadło, potem nas zwasalizował, mordując tysiące polskich patriotów. W sumie do 1955 to ponad 200.000 trupów - a i po 1956 protektorat sowiecki był przykry. Ale przecież Związek Sowiecki podbił całą Rosję, zamordował kilkanaście milionów Rosjan, w tym prawie całą elitę! I Federacja Rosyjska zamiast odciąć się od ZSRS – chlubi się jego dziedzictwem! Owszem: RFN też uznała się za prawną następczynię III Rzeszy. Ale nie chlubi się jej dziedzictwem – przeciwnie: aż nazbyt gorliwie, wręcz histerycznie, się od niego odcina. Hmmmm... Czy gdyby Stalin wziął ze 2 miliony Polaków na kierownicze stanowiska w ZSRS – to my też lubilibyśmy dziś Związek Sowiecki? To jest całkiem praktyczne pytanie - o granice przekupstwa. Np. Unia Europejska posady polskim biurokratom funduje. I jak ONI ją kochają! Cóż - te posady są znacznie lepiej płatne. JKM
Wywiad Jana M. Fijora z profesorem Normanem Finkelsteinem, autorem głośnej książki „Przemysł Holokaustu”
Poniższy tekst nadesłała „Katerina 404″ – admin.
– Panie profesorze, jakie związki łączą Pana z Polską? – Moi przodkowie byli polskimi Żydami, w Polsce urodzili się moi rodzice, mieszkali w Warszawie, ich ostatnim miejscem zamieszkania do 1943 roku, czyli do czasu przymusowego przeniesienia do getta, był ich własny dom przy ulicy Miłej, pod dziewiętnastym. Moja mama była absolwentką wydziału matematycznego Uniwersytetu Warszawskiego, ojciec zajmował się interesami. Posiadali w Polsce jakieś sklepy, manufakturę, nieruchomości… W czasie wojny wszystko to stracili. Holokaust przeżyli, lecz z Polski wyemigrowali, ja już urodziłem się w Stanach Zjednoczonych… Nigdy jeszcze w Polsce nie byłem.
– Czy Pan, Pańska rodzina, rościcie sobie pretensje do majątku pozostawionego w Polsce? - Absolutnie nie…
– Dlaczego? Przecież to był wasz legalny majątek, Pan byłby jego spadkobiercą… Nieruchomość w centrum Warszawy to dzisiaj duże pieniądze. - Takie roszczenia nie mają sensu. Większość majątku należącego niegdyś do mojej rodziny uległa w czasie wojny zniszczeniu. Wprawdzie po wojnie został on częściowo odtworzony, lecz myśmy w tej restauracji nie brali udziału. Trudno, więc ocenić nasz rzeczywisty w nim udział. Nie płaciliśmy podatków, nie konserwowaliśmy tego majątku… Sprawa uległa przedawnieniu…
– To jest słaby argument. Władza ludowa wam majątek skonfiskowała, więc o zaległościach podatkowych nie ma mowy. Co prawda zaraz po upaństwowieniu, po konfiskacie majątku, należało decyzję komunistów zaskarżyć w sądzie, ale nawet gdybyście polski rząd wzięli do sądu, to i tak własność nie zostałaby wam przywrócona… W takiej sytuacji trudno mówić także o przedawnieniu. Moim zdaniem, nawet średnio zdolny adwokat jest w stanie udowodnić pańskie prawo do roszczeń majątkowych wobec władz Polski… - Ale ja tego nie chcę. Nie tylko ja, znakomita większość ofiar holokaustu nie zamierza ani doprowadzać Polski do gospodarczej ruiny, ani tym bardziej pozbawiać polskie dzieci przedszkoli, szkół czy parków? Bo do tego sprowadziłaby się restytucja naszego mienia.
– Skoro tak, na jakiej podstawie Światowy Kongres Żydowski (WJC) skierował w początkach grudnia do sądu w Nowym Jorku pozew przeciwko państwu polskiemu o odszkodowanie za majątek utracony przez Żydów, ofiary holokaustu w Polsce? - Takiej podstawy nie ma. Nikt im nie dał prawa do reprezentowania ofiar holokaustu. Jeśli ja nie chcę się o ten majątek upominać, to tym bardziej nie chcę, aby robił to ktoś rzekomo w moim imieniu .
– Czy WJC działa z upoważnienia ofiar holokaustu? - Skądże! To jest czysta uzurpacja! Hucpa! Gdyby Kongres reprezentował ofiary holokaustu, odzyskane mienie czy odszkodowania zostałyby przekazane właśnie im. Tymczasem wiadomo, że do ofiar holokaustu dociera zaledwie ułamek tego, co Kongres Żydowski dotychczas uzyskał.
– Kilka dni temu prasa doniosła jednak, że sąd federalny w Nowym Jorku zatwierdził sposób wypłaty odszkodowań dla tych wszystkich, którzy ucierpieli z powodu przymusowej pracy w niemieckich fabrykach, będących własnością Szwajcarów, lub zostali oszukani przez szwajcarskich bankierów. Wynika z niego, że gros funduszy z odszkodowań przekazanych zostanie jednak ofiarom holokaustu… - To nieprawda! Posiadam dokumenty świadczące o tym, że do ofiar holokaustu dotrze, w najlepszym razie, może 3 do 5 proc. z wymuszonych na Szwajcarach, prawie 1,5 mld dol. Ponadto pieniądze te wypłaca się w takim tempie, że wielu ich adresatów do wypłaty nie dożyje. Przecież to są w większości ludzie w podeszłym wieku.
– A pozostałe 95 proc., co się stanie z resztą pieniędzy? - Znajdą się na dziwnych kontach dziwnych fundacji, czyli praktycznie w kieszeniach aktywistów Kongresu Żydowskiego. Ta cała akcja odszkodowań dla Żydów to jeden wielki rabunek!
– Nie powie mi Pan, że ludzie tego nie wiedzą. Jeśli jest tak, jak Pan pisze w „Holocaust Industry”, to, dlaczego w środowisku żydowskim nie wrze? Nie uwierzę, żeby Żydzi, naród mądry, wykształcony i tak ciężko doświadczony, godzili się tak łatwo na ten rabunek! - Większość jest niezorientowana, nie wiedzą, o co toczy się gra. Inni udają, że nie wiedzą. Jeszcze innych to nie interesuje albo uważają, że nie ma, po co wyważać drzwi. W końcu Niemcom się to należało, bo naziści tę wojnę rozpętali, Szwajcarzy na krzywdę żydowską nie reagowali, zaś Polacy to naród antysemitów, nie lubią Żydów, więc nie ma sensu ich żałować. Dużą rolę odgrywa żydowski szowinizm, solidarność etniczna, narodowa. W końcu to Żydzi cierpieli, nikt inny. Nam się te pieniądze należą. Jeśli więc pozostają w rękach żydowskich, o co kruszyć kopie? Zresztą gdyby nawet ktoś chciał zaprotestować, w walce ze Światowym Kongresem Żydowskim nie ma szans. Ich wspiera prasa, telewizja, życzliwa jest im administracja Clintona, bankierzy, sądy – to jest ogromna siła, która może złamać każdego. Ludzie się ich boją.
– Jaka była reakcja środowiska żydowskiego na Pańską książkę? - Kierownictwo WJC ją zignorowało, nabrali wody w usta, wysyłając gdzieniegdzie sygnały, że to, co napisałem, to nieprawda. Starają się przylepić książce etykietkę „antyżydowskiej” albo przeznaczonej dla środowisk… antysemickich. Jednakże dla 90 proc. czytelników żydowskich książka była szokiem. Widać to choćby po listach, jakie od nich otrzymuję. Spotykam się, co prawda z opiniami negatywnymi, że kalam własne gniazdo, że jestem pieniaczem, ale generalnie komentarze są mi życzliwe i przyjazne. W oczach znakomitej większości czytelników żydowskich, w tym w oczach ofiar holokaustu, książka spotkała się z uznaniem; wielu piszących do mnie Żydów prosi, abym więcej na temat holokaustu publikował.
– Czy dostaje Pan listy z pogróżkami? - Niewiele, i co ciekawe, nie są to listy od Żydów, ich autorami są przeważnie niemieccy neonaziści.
– Jak się książka sprzedaje? - W Europie, a szczególnie w Niemczech, dość dobrze. W Stanach Zjednoczonych jest nieco gorzej, ale sprzedaż rośnie. Na pewno nie jest to bestseller…
– Czy „Holocaust Industry” jest bojkotowana? - Może należałoby powiedzieć: przemilczana lub zignorowana, zwłaszcza przez takie opiniotwórcze tytuły, jak „New York Times”, „Washington Post”. Trudno się jednak dziwić, skoro i one są częścią spisku, który ja nazwałem Holokaustowym biznesem („Holocaust Industry”), a który na tragedii Żydów robią dzisiaj ogromne pieniądze.
– Panie Profesorze, ile ofiar holokaustu żyje do dzisiaj? - Moim zdaniem ok. 25 tysięcy, choć Kongres Żydowski twierdzi, że jest ich ponad milion. Na potrzeby „holokaustowego biznesu” sfabrykowano dokumenty dowodzące rzekomo takiej liczby, ale jest ona wyssana z palca. Dla uzasadnienia nacisków na Szwajcarię, Niemcy, a teraz Polskę, skromne „25 tysięcy” brzmiałoby śmiesznie. Aby uzasadnić grabież miliardów dolarów, potrzebne były wielkie liczby.
– Przed sądem trzeba to było jednak jakoś udokumentować… - W tym celu przyjęto wyjątkowo „elastyczną” definicję „ofiary holokaustu”. Jest nią – według działaczy WJC – każdy Żyd, który przeżył II wojnę światową. Ofiarą holokaustu jest, więc nie tylko więzień Auschwitz czy Majdanka, lecz także żydowski oficer Armii Czerwonej lub NKWD czy nawet legitymujący się żydowskim pochodzeniem – byli tacy – oficer Wehrmachtu, pod warunkiem, że przeżyli oni wojnę. Gdyby Kaganowicz żył do naszych czasów, też byłby ofiarą holokaustu!
– Kto, poza działaczami Kongresu, ma kontrolę nad wydatkowaniem pieniędzy pochodzących z odszkodowań? - Nikt, choć mnie się na przykład udało dotrzeć do dokumentów, do prawdziwych liczb. Opublikowałem je w Holocaust Industry…
– Panowie Bronfman, Singer czy Sultanik mogą się o to na pana gniewać, muszą jednak w jakiś sposób kwoty te wytłumaczyć. Pieniądze nie mogą ot, tak sobie, zniknąć… - Zniknąć nie, ale można je odłożyć „na inny cel”. Utworzono przy Kongresie tzw. fundusz medyczny dla ofiar holokaustu, który ma finansować ich leczenie, pomoc medyczną w latach… 2030-2035. Komu ta rezerwa służy? Przyszłym pokoleniom ofiar holokaustu? Przecież to absurd zakładać, że w 90 lat po wojnie będą jeszcze żyły jej ofiary! Tworzy się więc fikcję, która ma uzasadnić rabunek. A przy okazji jest argument wobec tych nielicznych, którzy odważyli się Światowy Kongres Żydowski z odszkodowań rozliczyć. Dlaczego wypłacono ofiarom tak mało? Ponieważ stworzono „fundusze rezerwowe” na ich rzecz. Tymczasem tu o żadne ofiary nie chodzi. Liczą się jedynie korzyści osobiste aktywistów WJC! Tej bandzie zachłannych cyników nie zależy ani na prawdzie historycznej, ani na pomocy ofiarom, im chodzi tylko o pieniądze! Dla nich nie cofną się przed żadnym trickiem, łgarstwem czy fałszerstwem.
– Czy na nich nie ma jednak prawa? Czy nie można im dowieść defraudacji? - To są wszystko procesy cywilne, skoro druga strona się zgodziła zapłacić, to jej problem. Stroną atakującą jest grupa wyjątkowo przebiegłych ludzi, którzy wykorzystując bezprecedensową tragedię narodu, naginają prawo do własnych celów. Po swojej stronie mają skorumpowane media, najlepszych adwokatów, sądy, przekupnych polityków. To szczwane lisy. Nie udało się z nimi wygrać Szwajcarom, nie udało się Niemcom… Szwajcarzy walczyli o sprawiedliwość trzy lata, próbowali protestować, argumentować, negocjować i co? Poddali się! Wypłacili łobuzom z World Jewish Congress lekką ręką prawie 1,5 mld dol.
– A ile, Pana zdaniem, Żydom się należało? - Co najwyżej 100-150 mln dol.!
– Plus odsetki za 50 lat… - Nie, to już jest razem z odsetkami! Pamiętajmy, że większość wschodnioeuropejskich Żydów przed wojną to byli ludzie ubodzy. W latach 30 prawie jedna trzecia z nich nie zarabiała więcej niż 100 dol. rocznie. Wielu nie posiadało kont bankowych w krajach zamieszkania, a co dopiero w Szwajcarii. Prawie 25 proc. Żydów żyło na skraju nędzy, od głodu ratowały ich tylko amerykańskie organizacje charytatywne…
– A mimo to Szwajcarzy zapłacili? - Co mieli robić? WJC to groźny przeciwnik, wystraszyli się.
– A Niemcy? - Niemcy poddali się znacznie szybciej, bo już po roku wysupłali ponad 6 mld.
– Niemcy dopuścili się straszliwej zbrodni, ja ich nie żałuję! - Ile razy można odpowiadać za to samo przestępstwo? Niemcy płacą Żydom od 1952 roku, łącznie, więc wypłacili już 50 mld dol.
– Następna na liście Kongresu Żydowskiego jest Polska. Czy wie Pan, czego się od nas WJC domaga? - Oficjalnie dowiemy się tego 14 grudnia w Nowym Jorku, podczas pierwszego przesłuchania świadków. Domyślam się jednak, że World Jewish Congress skarżyć będzie Polskę o ok. 65 mld dol.! Na tyle szacują oni wartość mienia, które po wojnie pozostało po polskich Żydach.
– Polski na takie odszkodowanie nie stać. - Tych ludzi to nie obchodzi. Wiedzą wprawdzie, że w przypadku Polski będzie im nieco trudniej, bo biedna, ale i tak swoje dostaną…
– A jeśli Polacy im nie dadzą? - To ich do tego przymuszą!
– W jaki sposób? - Bojkot ekonomiczny Polski i Polaków, konfiskata polskiego majątku za granicą, a zwłaszcza naciski na niektóre kraje Unii Europejskiej – głównie Anglię i Niemcy, – aby nie zgadzały się na przyjęcie Polski do wspólnoty.
– Dlaczego wytoczono Polsce proces w Nowym Jorku? - Bo tutaj łatwiej wygrać; swój sąd, swoi sędziowie, adwokaci…
– Kongres nie ma upoważnienia prawowitych właścicieli do występowania w ich imieniu. Poza tym, co to znaczy „własność żydowska”? Nie ma takiej własności. Nie ma też własności plemiennej! Właścicielem mógł być Rosenkrantz, Bauman, Somer, obywatele polscy, Polacy, a nie wszyscy Żydzi. - To naiwność myśleć w ten sposób. Jeśli będzie trzeba, to ci złodzieje są gotowi sprowadzić do sądu Eastern District w Nowym Jorku tłumy ludzi, którzy przysięgną, że właśnie tak ma być, że upoważnili Kongres do takiego działania. Polacy to przecież znani antysemici, każdy sąd stanie po stronie rzekomych ofiar holokaustu. Konfrontacja jedynie sytuację pogorszy.
– Czy zatem Polska ma zbankrutować? - Absolutnie nie! Mówiłem już o tym w wywiadzie dla innej polskiej gazety. Z chwilą, gdy „banda Bronfmana” ruszy do ataku, Polacy powinni zebrać grupę kilkudziesięciu życzliwych Polsce Żydów, ofiar holokaustu, którzy podpiszą się pod całostronicowym ogłoszeniem w „New York Times”, iż rezygnują z jakichkolwiek roszczeń majątkowych wobec Polski. Takich ludzi nie brakuje, sam pomogę w ich znalezieniu, sam się pod tym ogłoszeniem podpiszę. W Izraelu mieszka wielu polskich Żydów, duża ich część myśli tak jak ja. Jest tam prof. Izrael Szahak, dla którego prawda historyczna ma wartość większą niż pieniądze. Takich ludzi trzeba zmobilizować do walki z łotrami spod znaku WJC. Pokazanie światu, że roszczenia WJC są bezzasadne, że nawet ofiary się ich zrzekają, że Kongres żydowski jest uzurpatorem, że działa bez upoważnienia ze strony ofiar – to ich obezwładni. Innego wyjścia dla Polski nie ma. Traktowanie ich jak partnerów, rozpoczęcie dialogu będzie równoznaczne z przegraną.
Równocześnie Polacy muszą zacząć negocjować z polskimi gminami żydowskimi, które są spadkobierczyniami majątku znajdującego się przed wojną w rękach żydowskich instytucji religijnych. Jeśli komuś należy się odszkodowanie, to właśnie im, a nie Światowemu Kongresowi Żydów! Na tyle, na ile Polaków stać, trzeba tym gminom i ich członkom, których jest dzisiaj niewiele ponad trzy tysiące, pomóc. Tak, aby pokazać światu, że Polacy starają się zadośćuczynić cierpieniom czy stratom swoich obywateli. W miejsce 3 mln nieruchomości, o które upomina się WJC, stworzona zostanie symboliczna rekompensata. To nie jest trudne czy niemożliwe. Chciałbym, aby Polacy wiedzieli, że porządni, prawdziwi Żydzi nie chcą Polski rujnować, nie chcą mieć także nic wspólnego z grupą szantażystów i awanturników…
– Boję się jednak, że pośród amerykańskich Żydów ludzie, tacy jak Pan, stanowią wyjątek. - Jest ich więcej niż się panu wydaje. W opublikowanej w ostatnim numerze „First Things” recenzji mojej książki wybitny historyk żydowski prof. William D. Rubinstein przestrzega przed utożsamianiem faktu lokalizacji obozów koncentracyjnych na terenie Polski, z uprawianiem przez Polaków ludobójstwa. Rubinstein przypomina, że z tego samego powodu, niższości rasowej, Niemcy mordowali zarówno Żydów, jak i Polaków. W odniesieniu zaś do zgłaszanych przez WJC roszczeń majątkowych pisze, że wprawdzie polscy komuniści konfiskowali majątek Żydom, robili to jednak nie, dlatego, że byli oni Żydami, lecz dlatego, że byli kapitalistami. Z tego samego powodu konfiskowano majątek gojów – kapitalistów. Rubinstein pisze wyraźnie, iż nie widzi najmniejszego powodu, aby polski rząd miał wypłacić komukolwiek choćby jednego centa.
– Nie przeszkadza to nowojorskiemu radnemu, p. Dov Hikindowi, Żydowi z Brooklynu, rozgłaszać zmyślenia na temat rozboju, jakiego ofiarą stali się w Polsce Żydzi. Jak takie argumenty obalać? - Trzeba się spytać p. Hikinda czy równie energicznie domagać się będzie restytucji majątku palestyńskiego w Izraelu? Jeśli domaga się, aby Polacy płacili „martwym”, to przecież tym bardziej powinien ulitować się nad losem „żywych” Palestyńczyków, których Izrael wyeksmitował z ich własnej ziemi. Pan Hikind nie może stosować innego standardu wobec Polaków, a innego wobec Żydów.
– Pan Hikind nie jest wyjątkiem. W tym samym mniej więcej czasie „akademik”, z uniwersytetu w Honolulu, prof. R. Rummel, stwierdził, iż Polacy są narodem „metamorderców”, że mamy na sumieniu prawie 2 mln zamordowanych w latach 1945-1949, Niemców, Żydów i Ukraińców. Co Pan na ten temat sądzi? - Uważam, że to nieprawda, ale gdyby nawet tak było, to co? Niech mi prof. Rummel pokaże naród, który w sytuacjach zagrożeń, w sytuacjach ekstremalnych nie zabijał. Ilu Indian zginęło podczas kolonizacji Ameryki? Ile istnień ludzkich mają na sumieniu Brytyjczycy? Albo Francuzi? Ilu Irlandczyków zginęło z rąk Anglików, i odwrotnie? Nie oskarżajmy innych, spójrzmy na siebie. A ilu Palestyńczyków wymordowali Izraelczycy? Co się dzieje w Izraelu? Izraelscy żołnierze strzelają w oczy palestyńskim chłopcom, mordują dzieci, eksterminują naród za to tylko, że domaga się godnego traktowania. Nie zapomijamy, że to Żydzi są w Palestynie gośćmi; Palestyńczycy są u siebie…
– A Judea, Galilea, Jerozolima – to nie są ziemie żydowskie? - Nie można dzisiaj posługiwać sie geografią sprzed dwóch czy trzech tysięcy lat. Biblia nie może być traktowana jak załącznik do traktatu terytorialnego. Współczesne konflikty ekonomiczne czy polityczne muszą być rozwiązywane przy użyciu współczesnych metod czy narzędzi. Status quo sprzed 2 tys. lat się nie liczy. Przecież, rozumując w taki sposób, Żydzi mogliby sobie rościć pretensje do Afryki Wschodniej skąd się etnicznie wywodzą. Tymczasem mają oni do Palestyny nie więcej praw niż ja mam w stosunku do Stanów Zjednoczonych. To, co robi dzisiaj Izrael, jest godne napiętnowania. Z tym, że jakiekolwiek głosy potępienia izraelskiego ludobójstwa traktowane są, jako przejaw antysemityzmu. Dużo mógłby na ten temat powiedzieć prof. Izrael Szahak.
– Kiedy ukaże się polska edycja Pańskiej książki? - Szczerze powiedziawszy, nie wiem. Książka miała być na rynku we wrześniu, od tego czasu nie mam wiadomości ani od wydawcy brytyjskiego, ani od polskiego. Mam jednak nadzieję, że wydanie nastąpi niedługo. Miałbym wreszcie okazję do odwiedzin Polski.
– Proszę czuć się już dziś zaproszonym. Dziękuję za rozmowę.
Encyklopedia spisku: Współczesne operacje fałszywej flagi Pisałem niedawno na temat ujawnionych operacji fałszywej flagi. Celem tych operacji od początku jest wprowadzenie w błąd, dlatego też kłamstwo i pomówienia stają się naturalnym narzędziem stosujących je służb. Wiele operacji, które wymieniłem w poprzednim artykule na ten temat została ujawniona dopiero po wielu latach, część z nich udowodnili niezależni badacze, historycy lub dziennikarze, inne ujawniono dzięki pracy konkurencyjnych służb specjalnych, w końcu niektóre po prostu odtajniono i podano do publicznej wiadomości. Oczywiście możemy się tylko domyślać jak wiele z nich wciąż pozostaje tajna, nawet dokumenty z czasów II Wojny Światowej pozostają w wielu przypadkach niejawne, chociaż od tych wydarzeń minęło blisko 70 lat. Stąd operacje, które miały miejsce 10 czy 20 lat temu jeszcze przez wiele lat pozostaną niepotwierdzone przez zainteresowane służby i pozostanie nam jedynie przyjmować bardziej lub mniej prawdopodobne hipotezy dotyczące prawdziwego przebiegu zdarzeń. Jakie współczesne wydarzenia możemy traktować, jako potencjalne operacje fałszywej flagi? Przygotowałem listę kilku budzących wiele kontrowersji wydarzeń, przy których wszystko jest nie tym, co się wydaje. Trzeba być ostrożnym w szafowaniu wyrokami na temat tego, które dokładnie wydarzenie ma charakter operacji fałszywej flagi. Nie brakuje jednak osób, które wskazują na szereg dowodów świadczących o tym, że ich inicjatorzy byli kim innym niż ci, których o to oskarżono. Podejrzenia o współczesne operacje false flag:
Katastrofa samolotu Pan Am 103 (Lockerbee, Wielka Brytania) (21.12.1988) – wybuch bomby na pokładzie samolotu doprowadził do śmierci wszystkich pasażerów i załogi
Oficjalna wersja: za atakiem stały libijskie służby wywiadowcze, co zostało udowodnione w procesie sądowym.
Krytyka: dowody zostały sfałszowane w celu zmuszenia Muammara Kaddafiego do otwarcia Libii na zachodnie przedsiębiorstwa naftowe, wrak w dziwny sposób zabezpieczono usuwając części samolotu, które były najbliżej miejsca wybuchu, niejasności podczas procesu oskarżającego Libię,
Rezultat: na Libię nałożono sankcje gospodarcze a także zmuszono do zmiany polityki wobec zagranicy,
Atak na budynki federalne w Oklahoma City (19.04.1995) – zawalenie 7-piętrowego budynku federalnego w wyniku wybuchu ciężarówki.
Oficjalna wersja: ciężarówka była wypełniona azotanem (V) amonu (nawóz sztuczny) i ropą. Za atak winę ponoszą Timothy McVeigh i Terry Nichols obywatele USA przedstawiani, jako prawicowi, antyrządowi ekstremiści.
Krytyka: Generał Partin wskazuje, że ilość ładunków, jakiej użyli zamachowcy nie była w stanie spowodować tak dużych szkód. Sam McVeigh był byłym żołnierzem U.S. Army i został stracony równo 3 miesiące przez atakami na WTC, 11 czerwca 2001 roku.
Rezultat: wzmocnienie działalności przeciwko lokalnemu terroryzmowi, osłabienie wewnętrznych antyrządowych organizacji paramilitarnych.
Ataki terrorystyczne w USA 11 września 2001 roku – uważany za najbardziej udaną operację fałszywej flagi.
Oficjalna wersja: terrorystyczna organizacja Al-Kaida i jej przywódca Osama Bin Laden zorganizowali akcję porwania samolotów pasażerskich a następnie użycia ich do zniszczenia strategicznych obiektów na terenie USA). W wyniku ataku zniszczone zostały wieże World Trade Center oraz częściowo budynek Pentagonu.
Krytyka: Sprawcy związani z CIA, Izraelem i Arabią Saudyjską. Zawalenie się trzeciego budynku WTC7, nienaturalne zawalenie się obu głównych budynków WTC (wg Douglasa Hermana z powodzeniem użyto wówczas nowej technologii wyburzania polegającej na uszkodzeniu rdzenia budynku), brak zdjęć przedstawiających szczątki samolotu, który uderzył w Pentagon, „problemy” osób, które przeżyły ataki, rodzin ofiar i strażaków.
Rezultat: Patriot Act, inwazja na Afganistan oraz Irak, wojna z terrorem,
Zamachy w Londynie (7.07.2011) – ataki przeprowadzone w stacjach metra oraz w autobusie w samym centrum Londynu.
Oficjalna wersja: grupa młodych, urodzonych w Wielkiej Brytanii muzułmanów dokonała samobójczych zamachów odpalając bomby znajdujące się w plecakach. Bomby w metrze zostały umieszczone w kubłach na śmieci.
Krytyka: Brak zgody Tony'ego Blaira na oficjalne śledztwo. Osoby zainteresowane zamachami odkryły między innymi, że pociąg na jednej ze stacji metra, w której wybuchł ładunek został zniszczony od spodu, co świadczyłoby o tym, że musiał tam zostać umieszczony o wiele wcześniej. Widać też, że bomb mogło być więcej.
Rezultat: wzmocnienie nastrojów antyislamskich w Europie, wzmocnienie infiltracji i kontroli obywateli na terenie Wielkiej Brytanii,
Zabicie Bin Ladena (2.05.2011) – przywódca organizacji, która miała wg oficjalnej wersji wydarzeń stać za atakami 11 września 2001 był poszukiwane przez całe 10 lat.
Oficjalna wersja: Bin Ladena udało się wytropić a następnie zabić w willi w bogatej dzielnicy Abbottabadu niedaleko stolicy Pakistanu. Ciało zostało wrzucone do morza. Pojawiły się oskarżenia, że władze Pakistańskie wiedziały o pobycie Bin Ladena a nawet go wspierały.
Krytyka: Brak ciała, sprzeczne informacje dot. przebiegu ataku. Zanim doszło do całej akcji od lat krążyły informacje o tym, że Bin Laden nie żyje od dawna i mógł zginąć jeszcze w 2001 roku podczas bombardowań w Afganistanie. Niedługo po atakach w katastrofie śmigłowca w Afganistanie zginęło wielu członków jednostki Navy SEALS, którzy brali udział w akcji zabicia przywódcy Al-Kaidy.
Rezultat: sukces propagandowy tuż przed obchodami 10-tej rocznicy 11 września; celowe pogorszenie stosunków z Pakistanem,
Zamachy w Norwegii 22 lipca 2011
Oficjalna wersja: Działający w samotności, skrajny prawicowiec Andres Breivik podłożył ładunek wybuchowy pod rządowy budynek w Oslo a następnie przez nikogo niezatrzymany udał się na wyspę Utøya, gdzie przy pomocy …. zastrzelił 69 osoby, głównie młodzież.
Krytyka: Norweski zamachowiec z pozoru przypomina „samotnego wilka” zbliżonego do Timothy'ego McVeigha, jednak istnieje wiele wątpliwości, co do tego czy faktycznie działał samodzielnie, tuż po zamachach pojawiały się informacje o dwóch osobach strzelających na wyspie. Ataki skierowane były na norweską Partię Ludową, która od pewnego czasu prowadziła aktywnie antyizraelską politykę. Powyższe przykłady są tylko jednymi z najbardziej znanych akcji podejrzanych o działalność osób trzecich. Jest ich jeszcze bardzo wiele... Orwellsky
AGRESJA Noc z 16 na 17 września 1939 okazała się przełomową w dziejach Polski. O godzinie drugiej nad ranem, do wicekomisarza spraw zagranicznych ZSRR Władimira Potiomkina został wezwany ambasador Polski w Moskwie Wacław Grzybowski. Spotkanie to miało niezwykle dramatyczny przebieg. Po przybyciu ambasadora Grzybowskiego Potiomkin zakomunikował, iż pragnie mu odczytać tekst noty rządu radzieckiego podpisanej przez Mołotowa, która zawierała uzasadnienie akcji radzieckiej przeciwko Polsce. Nota, uprzednio zredagowana przez Stalina w porozumieniu z Schulenburgiem, kłamliwie donosiła, iż „państwo polskie i jego rząd faktycznie przestały istnieć”, wobec czego ZSRR uznał za nieważne układy zawarte z Polską. Ponadto rząd radziecki nie może pozostawić ”pobratymców Ukraińców i Białorusinów na pastwę losu”, dlatego też wydał rozkaz, aby Armia Czerwona przekroczyła granicę i „wzięła pod ochronę życie i mienie ludności Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi”. Oświadczenie ZSRR spotkało się z właściwą reakcją ze strony Grzybowskiego, który odmówił przyjęcia tej noty, twierdząc, iż jej treść i forma kłócą się z wszelkimi zasadami współżycia międzynarodowego. Grzybowski kategorycznie zaprotestował przeciwko zerwaniu umów z Polską przez ZSRR, zarówno dwustronnych (traktat ryski z 1921, pakt o nieagresji z 1932), jak i wielostronnych ( pakt Brianda-Kelloga z 1928, protokół Litwinowa z 1929, konwencji londyńskiej o określeniu napastnika z 1933). W przededniu uderzenia Armii Czerwonej wschodniej granicy Rzeczypospolitej strzegło 20 batalionów Korpusu Ochrony Pogranicza, najlepiej zorganizowanej formacji zbrojnej na tym terenie. Zgodnie z planem wojny na zachodzie najlepsze i najbardziej doświadczone jednostki KOP zastały przekazane do wzmocnienia obrony granicy z Niemcami, co poważnie osłabiło jednolity system organizacji i dowodzenia KOP, który pozwalał na szybkie osiągnięcie gotowości bojowej. Ponadto KOP po oddaniu części żołnierzy i sprzętu na zachód nie zdołał zapewnić niezbędnego, pełnego wyposażenia w broń maszynową, artylerię oraz środki łączności i radiowywiadu. Szacuje się, że liczba polskich żołnierzy w przyszłym pasie działania Frontu Białoruskiego mogła wynosić około 36 000, zaś wojsk sowieckich przeznaczonych do pierwszego uderzenia liczyła około 200 000. Jeżeli chodzi o tereny działania przyszłego Frontu Ukraińskiego to liczba polskich żołnierzy była znacznie wyższa, oscylowała w granicach 350 000 – 380 000, przy czym połowa nie posiadała uzbrojenia. Armie Frontu Ukraińskiego liczyły ponad 260 000 żołnierzy. Zmasowane uderzenie Armii Czerwonej na Polskę nastąpiło w niedzielę 17 września o godzinie 5.00 nad ranem czasu moskiewskiego ( 3.00 czasu polskiego) na całej długości granicy od Dźwiny po Dniestr. Pierwszy impet uderzenia Armii Czerwonej w dniu 17 września wzięły na siebie oddziały Korpusu Ochrony Pogranicza, odgrywające rolę formacji osłonowych, które podejmowały często nierówną walkę z najeźdźcą. Żołnierze KOP –u, po rozpoznaniu wojsk nieprzyjaciela, decydowali się na desperacką obronę, częstokroć zadając wojskom sowieckim duże straty. Jak pokazuje szereg relacji z tamtych dni KOP - owcy zachowali się zgodnie z honorem żołnierskim, nie mając wątpliwości, co do intencji wroga. Julian Białowąs z Leonpolu wspomina, iż dnia 17 września o godzinie 4.00 nad ranem wojska sowieckie wkroczyły do Polski:
„Nasi żołnierze nie dali się zaskoczyć. Przywitali bolszewików ogniem, ale walka była nierówna. Bolszewików były bataliony, a z naszej strony kilka dwuosobowych patroli. […]„ …ranny w obie nogi erkaemista zacisnął je paskiem od spodni i bronił się do wyczerpania amunicji. Młody porucznik – tylko w koszuli- biegł z kwatery prywatnej do strażnicy. Prawie u celu został osaczony przez napastników. Położył trupem trzech. Został zadźgany bagnetami (swołocz ubił komandira.)”. Do ataków wojska sowieckie używały dużych sił, czego przykładem może być szturm na przygraniczne miasteczko Dzisna, w województwie wileńskim, które miało zostać opanowane przez znaczne siły równe trzem kompaniom strzeleckim, pod dowództwem Jermoczenkowa. Również tutaj strażnice polskie nie dały się zaskoczyć i dzielnie stawiły opór nieprzyjacielowi. W pamięci mieszkańców Dzisny, zapisała się bohaterska postawa miejscowych żołnierzy KOP czynnie wspieranych przez uczniów tamtejszego gimnazjum, pod kierownictwem nauczyciela geografii porucznika rezerwy Zygmunta Giergowicza, który później został zamordowany w Katyniu. Według jednej z relacji:
”Nasi żołnierze ostrzeliwali się ostro, słychać było nieustanną kanonadę” W pasie działań Frontu Białoruskiego broniły się zaciekle także strażnice KOP „Wilejka” ppłk. Józefa Kramczyńskiego, „Dziwniki” która uległa przeważającym siłom wroga kilkadziesiąt minut później niż inne. Do poważniejszych walk doszło również na odcinkach granicy strzeżonych przez baon KOP „Ludwikowo” dowodzony przez kpt. Andrzeja Szumlińskiego, których załoga dzięki znakomitej obronie zdołała zmusić nieprzyjaciela do powrotu na swoje pozycje wyjściowe. Relacje o tych wydarzeniach przekazał sam dowódca Andrzej Szumliński:
„17 września o godz. 4.00 odcinek batalionu KOP „Ludwikowo” został zaatakowany przez oddziały Armii Czerwonej. Podczas natarcia oddziały Armii Czerwonej spaliły dwie strażnice. Natarcie przeprowadzono silnymi oddziałami, przy wsparciu lotnictwa, które przeprowadzało patrolowanie terenu. Obsada strażnic broniła zaciekle swych stanowisk, zmuszając oddziały atakujące do wycofania się na pozycje wyjściowe”. Jak wynika z zachowanych relacji, wielu dowódców polskich strażnic zdawało sobie sprawę z zagrożenia sowieckiego, toteż ranek 17 września nie był szokiem. Jeden ze świadków wydarzeń w strażnicy KOP „Budki Snowidowickie, będącej częścią pułku KOP „Sarny”, tak oto wspomina:
„17 września 1939 r. około godz. 7 armia sowiecka ruszyła w kierunku granicy ogromną masą. Dowódca naszej strażnicy najprawdopodobniej przewidział ten atak, gdyż umieścił karabin maszynowy około dwustu metrów od granicy na brogu ( jest to stóg siana z daszkiem na czterech słupach) z czterema żołnierzami… Z brogu i od pozostałych żołnierzy posypał się siarczysty ogień w kierunku nawały… Nawała zaczęła się przerzedzać, natarcie po krótkotrwałym ogniu załamało się. Ogień z obydwu stron był bardzo silny, jednak na skutek wielkiej przewagi liczebnej bolszewicy pomimo wielkich strat szli do przodu”. Atak Armii Czerwonej niejednokrotnie zaskoczył polskie jednostki KOP, pomimo to ogromna większość nie uległa panice i podjęła zaciętą, choć nierówną walkę. Chwała Bohaterom! Martynka