427

Jan Paweł II oficjalnie, jako błogosławiony “Spełniając pragnienie naszego brata (…) wikariusza generalnego dla diecezji Rzymu, wielu innych braci w episkopacie oraz licznych wiernych, po zasięgnięciu opinii Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych naszą władzą apostolską zgadzamy się, aby Czcigodny Sługa Boży Jan Paweł II, papież, od tej chwili nazywany był błogosławionym, a jego święto obchodzone mogło być w miejscach i zgodnie z regułami ustalonymi przez prawo 22 października każdego roku. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego” – tą formułą Benedykt XVI postawił wiernym Kościoła katolickiego Karola Wojtyłę za wzór do naśladowania (łac. czasownik ‘beatificare’ oznacza ‘wyróżniać’). Zgodnie z konstytucją apostolską DIVINUS PERFECTIONIS MAGISTER (łac. “Boski Nauczyciel doskonałości”; nota bene: tytuły większości dokumentów sygnowanych przez Stolicę Piotrową biorą swoje nazwy od pierwszych wyrazów tekstu; jest to tradycja sięgająca czasów formowania się kanonu Starego Testamentu – Żydzi nadawali nazwy poszczególnym księgom w oparciu o zdanie rozpoczynające tekst) Kościół katolicki uznaje, że “przyglądając się życiu tych, którzy wiernie naśladowali Chrystusa, otrzymujemy nową motywację i pobudkę do szukania przyszłego Miasta i poznajemy najpełniej drogę, po której wśród zmienności świata, stosownie do stanu i warunków każdemu z nas właściwych, możemy dojść do doskonałego zjednoczenia z Chrystusem, czyli do świętości”. Postawienie Jana Paweł II za wzór do naśladowania jest, więc kontynuacją tradycji sięgającej pierwszych wieków chrześcijaństwa. Kościół “zawsze wierzył w to, że Apostołowie i Męczennicy są ściśle złączeni z nami w Chrystusie, okazywał im szczególna cześć razem z błogosławioną Dziewicą Maryją i świętymi Aniołami oraz pobożnie wzywał ich wstawiennictwa i pomocy”. Papież podkreślił w homilii wygłoszonej podczas mszy na placu św. Piotra, że “chciał, aby – przy koniecznym poszanowaniu prawa Kościoła – proces beatyfikacyjny Jana Pawła II przebiegał w sposób możliwie najszybszy”. Benedykt XVI podkreślił, że “oczekiwany dzień, przyszedł szybko, ponieważ tak podobało się Bogu”. Kościół ogłosił papieża błogosławionym w zaledwie sześć lat po pogrzebie. Według informacji podanej przez Polską Agencję Prasową wśród przybyłych na plac św. Piotra znaleźli się prezydent Włoch Giorgio Napolitano, Meksyku Felipe Calderon, Bośni Bakir Izetbegović, Albanii Bamir Topi, Estonii Toomas Hendrik Ilves, Beninu Thomas Yayi Boni, Kamerunu Paul Biya, Demokratycznej Republiki Konga Denis Sassou Nguesso, Hondurasu Porfirio Lobo Sosa. We włoskiej delegacji jest również premier Silvio Berlusconi oraz przewodniczący obu izb parlamentu. Przybył uważany ze despotę przywódca Zimbabwe Roberta Mugabe. Belgię reprezentuje rodzina królewska – król Albert II z królową Paolą, Francję – premier Francois Fillon, Litwę – premier Andrius Kubilius, Stany Zjednoczone – ambasador.

Co za radość – zabili trupa! Kryminalne media przekrzykują się hasłami propagandowymi made in NWO: „Inwestorzy świętują śmierć ben Ladena… Osama bin Laden zabity…. śmierć bin Ladena to duży sukces propagandowy… Śmierć bin Ladena to triumf sprawiedliwości…” itp., jednocześnie działając już na podświadomość sugerując nadchodzący terroryzm: „Śmierć bin Ladena ostrzeżeniem dla terrorystów… Europa gratuluje Ameryce, choć boi się zemsty Al-Kaidy… ABW: Nie ma sygnałów o wzroście zagrożenia zamachami…” Psychologia strachu opracowana przez następców Mengele, Goebbelsa i Hitlera, ma też, więc swój odpowiednik w Polsce. Nie łudźmy się, jest to psychologiczny atak mający na celu przygotowanie psychiki ludzkiej do zamachów, które się odbędą w najbliższym czasie. Nie trzeba być Einsteinem by zrozumieć ten mechanizm, niestety – większość ludzi nie potrafi wnioskować gdyż nie ma odpowiedniej wiedzy. Wiedza z gazet to destrukcja dla umysłu, z telewizją jest jeszcze gorzej. To są narzędzia ludobójstwa – uważam, że wszyscy dziennikarze tam pracujący są odpowiedzialni za nadchodzące masowe zbrodnie.

Jeśli chodzi o samego Bin Ladena to przypomnijmy kilka faktów:

Biznesy rodzin Bin Ladenów i Bushów są blisko ze sobą powiązane. Jak pisze Michael Ruppert (http://www.fromthewilderness.com/free/ww3/09_18_01_bushbin.html) , te „biznesy” to przede wszystkim handel narkotykami. Warto przeczytać cały ten artykuł gdyż ujawnia on kulisy terroryzmu światowego i jego powiązanie z polityką i wielkim biznesem. Jak wiadomo, samoloty z członkami rodziny Bin Ladenów swobodnie opuściły teren USA zaraz po zamachu na WTC, podczas gdy jakiekolwiek inne loty cywilne były całkowicie zakazane! A już wtedy na ekranach telewizorów pokazywano Bin Ladena jako głównego podejrzanego. http://old.nationalreview.com/york/york091102.asp

FBI na swojej stronie nawet nie oskarżała Bin Ladena o zorganizowanie ataków na WTC! http://www.fbi.gov/wanted/topten/usama-bin-laden Poszukiwany był w związku z powiązaniami zamachu bombowego w Ambasadach amerykańskich, które zabiły 200 osób oraz innymi zamachami na świecie. Wyznaczono na niego nagrodę 25 milionów dolarów. Strona FBI z Bin Ladenem nadal funkcjonuje, wygląda na to, że ktoś celowo jej nie wymazuje by było jasne, że z Bin Ladenem jest jedna wielka ściema.

Zamordowana później Benazir Butto w wywiadzie dla Al Jazeera w 2007 roku (http://www.youtube.com/watch?v=UnychOXj9Tg) wspomniała nazwisko mordercy Bin Ladena Omara Sheikha. Kryminaliści w BBC ozenzurowali wywiad wycinając kluczowy moment o Bin Ladenie.

Z innych doniesień wynika, że Bin Laden nie żyje już od 26 grudnia 2001 roku. Egipska gazeta Al Wafd podała informację o pogrzebie Bina Ladena, który zmarł na skutek powikłań płucnych: http://www.welfarestate.com/binladen/funeral/

Informację o śmierci szefa Al kaidy podał również wywiad izraelski, potwierdzając grudniową datę, z tą jednak różnicą, że „Bin Laden zginął podczas walki z Amerykanami” http://www.worldtribune.com/worldtribune/WTARC/2002/me_terrorism_10_16.html

Jak to jest, więc możliwe, że Osama tak często występował później w telewizji?

"Osama" z zegarkiem Odpowiedzi na to pytanie udzielił sam „Washington Post” – w jednym z artykułów Jeff Stein podaje, że nie, kto inny jak „Biuro Obsługi Technicznej” CIA przygotowywało te nagrania! (Office of Technical Services) W jednym z nich – Osamy siedzącego z innymi „terrorystami” wokół ogniska, dzielącego się z nimi jakimś napojem w butelkach, wystąpili agenci CIA z ciemniejszym zabarwieniem skóry. Ponieważ nagrania były tworzone przez ludzi nieznających realiów arabskich, było w nich szereg błędów, jak np. zegarek i obrączka, którą nosił rzekomy Osama. A w Islamie noszeni biżuterii jest zakazane…

http://www.youtube.com/watch?v=1W6QLfXE3wA

Ta sama ekipa fałszowała inne nagrania, jak Saddama Husseina uprawiającego seks z chłopcami. W artykule Stein tłumaczy, że błędy były tak oczywiste, że zaprzestano dalszej tego typu produkcji. Albo też zlecono komuś w Hollywood? Nota bene ci sami „eksperci” mieli pomagać Antoniemu Macierewiczowi w ustaleniu sprawców zamachu w Smoleńsku. Forsowanie rewelacji na temat zamordowania Osamy Bin Ladena przez media, be wspomnienia o powyższych faktach, ma podłoże kryminalne. Krach dolara, zaburzenia aktywności Słońca, co, do których nie ma jeszcze zadowalającego wytłumaczenia, sztucznie tworzone klęski żywiołowe i konflikty międzynarodowe, prowadzą do III wojny światowej. Najlepszą drogą do przekonania opinii publicznej i mięsa armatniego w krajach takich jak Polska do ataku na inne kraje może być „terroryzm”, który już tak wiele razy zdał egzamin. Czy opinia publiczna jeszcze raz da się na to nabrać psychopatycznym ludobójcom? Marek Bieńkowski

Adam Wielomski (konserwatyzm.pl) o beatyfikacji z perspektywy tradycjonalisty Stało się i już tego nikt nie cofnie. Jan Paweł II został uznany za błogosławionego, pomimo wszystkich tradycjonalistycznych zastrzeżeń i wątpliwości. Nic nie poradzimy. Od samego początku pontyfikatu Benedykta XVI w środowisku tradycyjnych katolików trwa spór o ocenę papieża. Dla wszystkich jest oczywiste, że po pontyfikatach posoborowych jest to zmiana jakościowa w Rzymie, acz jej oceny są bardzo niejednolite, a wręcz skrajnie odmienne. Przeglądając internetowe dyskusje na ten temat dostrzegam występowanie dwóch opcji „skrajnych”. Pierwsza z nich z góry zakłada, że którykolwiek z papieży wybranych przez posoborowy Kościół, przez kardynałów nominowanych przez „radykalnego modernistę” Jana Pawła II, nie może być tradycjonalistą. W myśl tego poglądu Benedykt XVI jedynie udaje tradycjonalistę, zastawiając w ten sposób „pułapkę” na naiwnych, którzy idą na lep tych haseł i porzucają sztandary Bractwa św. Piusa X. Przyznam, że osobiście uważam ten pogląd za podszyty pychą, gdyż wynikałoby zeń, że tradycjonaliści są taką potęgą, że cała linia nauczania Rzymu jest podyktowana przez makiaweliczny plan oszukania ich, zniszczenia im struktur i wchłonięcia przez „modernistyczny” Kościół. Prawda jest taka, że jest nas jeśli nie garstka, to co najwyżej garść i trudno przypuszczać aby cała linia Watykanu nastawiona była na oszukanie i pozyskanie grupy liczącej nie więcej niż 200 tysięcy ludzi w całym katolickim świecie. Drugi pogląd „skrajny” głosi, że Benedykt XVI jest, po kilku poprzednich pontyfikatach „modernistycznych”, autentycznym tradycjonalistą, który chętnie przeprowadziłby eklezjalną kontrrewolucję, cofnął reformy Soboru Watykańskiego II i restaurował Tradycją katolicką w formie znanej za Piusa XII. Taktyka wymusza na papieżu skrywanie swoich poglądów i przeprowadzanie zmian powolnych. Dlatego trzeba spokojnie czekać i wspierać Benedykta XVI. Pomijam już to, że w sumie obydwa poglądy przypisują Ojcu Świętemu większy polityczny makiawelizm niźli świątobliwość. Gorzej, że oba są błędne. Dosyć dobrze dowodzi tego fakt, że o ile początek pontyfikatu był wybitnie tradycjonalistyczny (restauracja Mszy św. w rycie tradycyjnym, encyklika „Spe salvi”, spór z islamistami), o tyle potem zapowiedziano dwa wydarzenia „modernistyczne”. Mam tu na myśli zapowiedziane uroczystości dialogu między religijnego w marcu 2011 roku (Asyż II) oraz beatyfikację Jana Pawła II (1 maj 2011). Obserwują pośród moich kolegów-tradycjonalistów rodzaj paniki z powodu tego, co w marcu ma się stać w Asyżu, a w maju w Rzymie. Zaczyna się pomrukiwać o „zdradzie” Benedykta XVI lub o „zmianie kierunku”, o „odejściu od dotychczasowego kursu” itd., itp. Oczywiście dla tych, którzy uważali, że Benedykt XVI tylko udaje tradycjonalistę, – aby zastawiać pułapkę na tradycjonalistów autentycznych – te decyzje to nic innego jak tylko zdjęcie przez wilka owczej skóry. Prawdę mówiąc nie jestem zaskoczony tym, co zaplanowano w Watykanie na rok 2011. Wyniesienie Jana Pawła II do rangi błogosławionego, choć dla tradycjonalistów trudna do przełknięcia, było nie do uniknięcia. Nacisk mediów, wiernych, niższego kleru był tak wielki, że Benedykt XVI musiał odstąpić od wszystkich reguł i zwyczajów. Sytuacja od razu była beznadziejna. Jedyne, co z Janem Pawłem II może zrobić tradycjonalista to nie spierać się o jego świętość, lecz o interpretację. O ile moderniści zwracają uwagę na takie elementy tego pontyfikatu jak ekumenizm, dialog między religijny, akceptację praw człowieka, to tradycjonaliści powinni starać się wyakcentować te elementy, które są dla nich akceptowalne: obronę życia poczętego (aborcja, in vitro), kult maryjny, kwestię rozumu i wiary (encyklika „Fides et Ratio”). Trzeba walczyć nie z Janem Pawłem II, lecz o zjadalną recepcję jego nauczania. Na tym polega „realizm eklezjalny”. Jak wspomniałem wcześniej, nie byłem zaskoczony ani zapowiedziami Asyżu II, ani beatyfikacji Jana Pawła II. Co więcej, nie uważam, aby te wydarzenia stały w sprzeczności z treścią „Spe Salvi” czy uwolnieniem tradycyjnej Mszy św. Te posunięcia mogą się wydawać wewnętrznie sprzeczne, ale tylko dla tego, kto nie zapoznał się z tekstami Josepha Ratzingera, które wyszły spod jego pióra jeszcze zanim został Benedyktem XVI. W licznych publikacjach Josepha Ratzingera pojawia się teza o potrzebie ustanowienia w Kościele katolickim rodzaju „teologicznego pluralizmu”. Ratzinger sprzeciwiał się koncepcji Jana XXIII, Pawła VI i Jana Pawła II, że w Kościele może istnieć tylko jedna oficjalna nauka, a wszystkie odchylenia tradycjonalistyczne należy zwalczać z całą stanowczością. Efektem takiej polityki było traktowanie tradycjonalizmu właściwie jako herezji. Ratzinger od dawna głosił, że w ramach Kościoła powinien panować „pluralizm teologiczny” dla wszystkich tych nurtów, które nie negują dogmatów wiary. Jeśli nawet Ratzinger tego nie pisał wprost, to uważał, że polityka rzymska wobec tradycjonalistów jest błędna, ponieważ wypycha ich z oficjalnego Kościoła, zmusza albo do kapitulacji przed autorytetem Rzymu, albo do schizmy. Dlatego Benedykt XVI realizuje odmienny kierunek: w Kościele mogą współistnieć różne nurty, który winny się spierać o rozumienie i rolę Tradycji, ale mają prawo współistnieć, ponieważ nie głoszą niczego, co wprost zaprzeczałoby dogmatom wiary. Dlatego na początku mieliśmy ruchy protradycjonalistyczne. Ich sensem było równouprawnienie tradycjonalistów w Kościele: dowartościowanie ich nauczania i rytu. Potem Benedykt XVI zapowiedział ukłony wobec „modernistów” i dlatego 1 maja stało się to, co się stało. Niestety, czy się to komuś podoba czy nie, Benedykt XVI nie zaproponował całkowitej zmiany kierunku i odwrotu od Soboru Watykańskiego II. Zaproponował nam tylko „równouprawnienie”. Biorąc pod uwagę jak nas traktowano przez ostatnie dziesięciolecia to nie jest „tylko”. To jest „aż”. Adam Wielomski

Jan Paweł II. Normalny, czyli święty Wyjątkowo – zamiast ukazywać nadchodzące burze biurokratycznych absurdów – postanowiliśmy skoncentrować się na promieniach słońca, która przenikają nawet przez najciemniejsze chmury polskiej i światowej legislacji. Bez wątpienia takim promieniem jest beatyfikacja Jana Pawła II. Błogosławiony to z łaciny wyróżniony, postawiony za wzór (łac. beatificare). Niedzielną uroczystość na placu św. Piotra można postrzegać nie tylko w kontekście tradycji sięgającej pierwszych wieków chrześcijaństwa, która pozwala z życia „tych, którzy wiernie naśladowali Chrystusa” czerpać „nową motywację i pobudkę (…) do dążenie do świętości”. Katolicka tradycja wynoszenia na ołtarze ma również swój wymiar społeczno – polityczny. Współcześnie przewartościowaniu uległo, bowiem pojęcie „normalności”. Normalny to w demokracji statystyczny („człowiek GUS” – wyłoniony przez socjologów). Tymczasem beatyfikacja papieża przypomina, że dla chrześcijan normalność to świętość, a nie przeciętność! Oczywiście cywilizacja europejska również niewierzącym konserwatystom stawia punkt odniesienia. W starożytnej Grecji – kolebce naszego zachodniego dziedzictwa – desygnat normalności konstytuowali filozofowie. Normalny to w starożytności mędrzec, który wie, że prawda nie leży po środku, ale leży tam gdzie leży. I trzeba jej za wszelką cenę szukać! Zaprzyjaźnione z NCZ! stowarzyszenie im. Piotra Skargi zamieściło szereg komentarzy idących “pod prąd” medialnemu, spłyconemu “kultowi” Jana Pawła II, którego pontyfikat niesłusznie postrzega się przez pryzmat wadowickiej kremówki. Redaktorzy stowarzyszenia znanego m.in. z wydawania dwumiesięcznika “Polonia Christiana” przypomnieli m.in. fragmenty homilii papieża, które jasno pokazują jego stosunek do zabijania nienarodzonych. Oba wypisy warto przytoczyć w kontekście sentymentalnych fajerwerków, którymi największe polskie media raczyły grillujących Polaków. Nawet tzw. redakcja katolicka telewizji publicznej nie odważyła się odpalić żadnej z etycznych bomb minionego pontyfikatu. Tradycyjnie ograniczono się do podkreślania “soborowej otwartości” papieża (furorę robiły obfite cytaty z nostalgicznych wspomnień prof. Szewach Weissa, których wspólnym mianownikiem był papież jako “polsko-żydowski bohater”). Tymczasem sprowadzanie nauczania papieża do ekumenicznej wydmuszki to nieporozumienie. Papieskie encykliki i adhortacje (te pierwsze “są przede wszystkim panoramą papieskiego myślenia”, te drugie “wiążąc to myślenie z działaniem kładą nacisk bardziej na praktykę życia chrześcijańskiego”), konstytucje apostolskie, listy, homilie, przemówienia to łącznie kilkadziesiąt tysięcy stron (vide: 16 tomowe wydanie “dzieł zebranych” Jana Pawła II), z których wiele dotyczy spraw ważnych a niepopularnych w wygodnej, postmodernistycznej Europie. Przypomnijmy, więc – za stowarzyszeniem Piotra Skargi – wyjątki z dwóch tylko homilii, jasno napominających Polaków w kwestii obrony życia: Kalisz, 4 czerwca 1997 r.: “Miarą cywilizacji – miarą uniwersalną, ponadczasową, obejmującą wszystkie kultury – jest jej stosunek do życia. Cywilizacja, która odrzuca bezbronnych, zasługuje na miano barbarzyńskiej. Choćby nawet miała wielkie osiągnięcia gospodarcze, techniczne, artystyczne oraz naukowe. (…) Naród, który zabija własne dzieci, jest narodem bez przyszłości. Wierzcie, że nie było mi łatwo to powiedzieć. Nie było mi łatwo powiedzieć to z myślą o moim narodzie, bo ja pragnę dla niego wspaniałej przyszłości. Potrzebna jest, więc powszechna mobilizacja sumień i wspólny wysiłek etyczny, aby wprowadzić w czyn wielką strategię obrony życia. Dzisiaj świat stał się areną bitwy o życie. Trwa walka między cywilizacją życia a cywilizacją śmierci”. Radom, 4 czerwca 1991 r.: „Czy jest taka ludzka instancja, czy jest taki parlament, który ma prawo zalegalizować zabójstwo niewinnej i bezbronnej ludzkiej istoty? Kto ma prawo powiedzieć: Wolno zabijać, nawet: Trzeba zabijać, tam gdzie najbardziej trzeba chronić i pomagać życiu?”. (…) „Nie zabijaj, ale raczej przyjmij drugiego człowieka, jako dar Boży – zwłaszcza, jeśli jest to twoje własne dziecko. (…) Nie zabijaj, ale raczej staraj się pomóc twoim bliźnim, aby z radością przyjęli swoje dziecko, które – po ludzku biorąc – uważają, że pojawiło się nie w porę” Piotr Żak

“Zmiana” – zarys programu Nowej Prawicy Trwa organizacja nowego ugrupowania prawicowego. Ideowe założenia ruchu przedstawił na naszym portalu JKM w tekście „Manifest. Czym jest Nowa Prawica” kilka tygodni temu. Trwają dyskusje, jaką nazwę ma ostatecznie przyjąć nowa organizacja. Nie mniej ważne jest sformułowanie programu partii, które na język konkretów przełoży założenia ideowe. Oto moje propozycje programowe, które są jednocześnie zaproszeniem do dyskusji. Najciekawsze, a jednocześnie najbardziej sensowne propozycje rozwiązań programowych będziemy zamieszczać w kolejnych numerach „NCz!”.

Podatki Akurat tutaj nie ma niejasności – postulat zniesienia podatków bezpośrednich, czyli CIT-u i PIT-u, jest jednocześnie prosty, jak i likwiduje bezsensowne w gruncie rzeczy dyskusje na temat ich kształtu. Prowadzi do radykalnego zmniejszenia biurokracji podatkowej, co łączy się z ograniczeniem ingerencji państwa w życie obywateli, a jednocześnie w sensie przychodów państwa nie będzie rewolucyjny. Istnieje też dobre, historyczne uzasadnienie dla takiego punktu programowego – w Stanach Zjednoczonych istniała specjalna poprawka do konstytucji zakazująca podatków bezpośrednich, która była efektem dość dobrze umotywowanej dyskusji przeprowadzonej przez amerykańskich Ojców Założycieli. Najważniejszą konkluzją tej dyskusji było stwierdzenie, że podatki bezpośrednie prowadzą do podatkowego niewolnictwa, który to proces właśnie obserwujemy. Do postulatu zniesienia podatków bezpośrednich można dołączyć postulat likwidacji opłat skarbowych. Ich istnienie, oprócz dolegliwości finansowej, prowadzi też do znacznego skomplikowania wszystkich czynności administracyjnych. Niektórzy ekonomiści argumentują nawet, że koszt tego skomplikowania jest większy od sumy wpływów z tych opłat.

Zakaz deficytu budżetowego Ten element programowy też jest oczywisty. Może być nośny propagandowo z uwagi na to, że znaleźliśmy się w okolicy tzw. konstytucyjnego progu bezpieczeństwa – patrz tekst Marka Łangalisa we wtorkowym (03.05) e-wydaniu NCZ! – i może się okazać, że kolejny rząd tak czy inaczej będzie musiał konstruować budżet bez deficytu. Argumentem, który trzeba przedstawiać w trakcie dyskusji na ten temat, jest fakt, iż deficyt jest w istocie przesuniętym na dzieci albo osoby, które nawet nie są jeszcze w planach rodziców, obciążeniem podatkowym. Należy też wiązać z długiem osoby, które najbardziej przyczyniły się do jego powstania – takie jak Jerzy Buzek, Leszek Balcerowicz, Leszek Miller, Marek Belka czy Donald Tusk. Trzeba też zastanowić się, czy osoby te za swoją „długotwórczość” powinny ponieść tylko odpowiedzialność polityczną, czy także kryminalną.

Niepodległość Nowa Prawica ma być ugrupowaniem nie tylko wolnościowym i konserwatywnym, ale także narodowym. Trzeba, więc akcentować potrzebę zachowania niepodległości. Narzędziem takiego działania może być wzywanie do referendum w tej sprawie oraz wyraźnego określenia granic tzw. integracji z UE. Sprawa ta jest wyjątkowo trudna, bo obecnie większość polskiego prawa składa się z ustaw unijnych. Prawo ustanawiane wyłączne przez polskich polityków, z wyjątkiem takich potworków jak np. ustawa medialna, w zasadzie nie powstaje. Dobrym postulatem jest też oddzielnie prawa unijnego od prawa polskiego. Dzięki temu można pokazać, które działania państwa są zależne od UE, a które są pomysłem samych tylko polskich polityków. Takie oddzielenie pozwoli także na sprawne funkcjonowanie państwa w przypadku wyjścia z UE czy rozpadu tej organizacji. Kolejnym postulatem programowym dotyczącym niepodległości jest wzmocnienie armii. Polskie wojsko zostało sprofesjonalizowane, jednocześnie jednak, jak twierdzą specjaliści, mimo sporych nakładów ma ograniczoną zdolność bojową. Należy dążyć do jej zwiększenia – zarówno poprzez zwiększenie nakładów, jak i poprzez podkreślanie, że wojsko to jeden z tych obszarów państwa, który nigdy nie zostanie osłabiony.

Odpowiedzialność za próby ograniczania wolności Wydaje się, że trzeba z góry określić na poziomie programu środki, jakie trzeba będzie przyjąć dla ochrony wolności. Wiadomo, że system demokratyczny, w którym brakuje wyraźnego zastrzeżenia, że pewne sprawy w zakres doraźnych zmian prawnych nie wchodzą, bardzo szybko wyradza się w socjalizm. Stąd twórcy amerykańskiej konstytucji wprawdzie wprowadzili demokrację, ale z góry znacznie ją ograniczyli. Najlepiej chyba skorzystać z tego wzorca i jasno określić sfery, w które państwo z zasady nie ingeruje. Trzeba też uznać za przestępstwo próby ograniczenia wolności – oczywiście na poziomie konkretnych działań.

Wolność w mediach Najważniejszym elementem socjotechniki ułatwiającym utrzymanie w Polsce socjalistycznego status quo są media – zwłaszcza telewizje. System faktycznego duopolu, który obecnie zresztą przeobraża się w całkiem już jawny kartel, będący kamieniem węgielnym naszego układu politycznego, został wprowadzony pod pretekstem braku częstotliwości do emisji telewizyjnych. Teraz technologia się zmieniła i takich ograniczeń już nie ma, a mimo to duopol trwa. Dobrym pomysłem programowym jest zlikwidowanie tego duopolu przez państwo i zrobienie nowego otwarcia w zakresie telewizji już przy pełnej wolności. W podobny sposób należy uwolnić rynek radiowy. Z kolei, jeśli chodzi o internet, należy wzmocnić ten środek przekazu poprzez gwarancję pełnej wolności.

Likwidacja instytucji Wprowadzenie programu wolnościowego z zasady nie może się odbyć bez zlikwidowania dużej liczby instytucji, które ten system ograniczają. Na poziomie propagandowym można domagać się likwidacji ministerstw, trzeba jednak wiedzieć, jakie inne organizacje nadają się do natychmiastowego zamknięcia. Instytucji tych jest obecnie tak wiele, że należy przyjąć jakiegoś rodzaju ogólne wytyczne dotyczące ich redukcji – przykładowo: można postulować wycofanie się państwa ze wszystkich fundacji i prowadzenie zakazu uczestnictwa państwa w fundacjach, pozostawiając tę formę działalności tylko do użytku prywatnego.

Likwidacja praw specjalnych Oprócz likwidacji instytucji ważne jest zlikwidowanie prawodawstwa, na podstawie którego instytucje te mogły powstać i funkcjonować. Trzeba np. głosić potrzebę likwidacji prawa związkowego – by związki zawodowe były normalnym stowarzyszeniami; prawa pracy – by spory wynikłe na tym obszarze życia trafi ały do zwykłych sądów cywilnych; przepisów dotyczących mniejszości narodowych – by ich przedstawiciele byli traktowani jak wszyscy polscy obywatele. Należy zastanowić się, które prawa tego typu są najbardziej dolegliwe i na ich likwidację kłaść szczególny nacisk. Dobrym przykładem może tu być postulat zniesienia, wraz z całym prawnym sztafażem, takiej instytucji jak użytkowanie wieczyste, które powinno zostać przekształcone w normalne, niczym nieograniczone prawo własności.

Prywatyzacja szkolnictwa Ważnym elementem programowym jest prywatyzacja szkolnictwa oraz przedszkolnictwa, będąca wstępem do likwidacji przymusu szkolnego. Prywatyzacja przedszkoli może się dokonać poprzez sprzedaż państwowych placówek i przekazanie środków, które dotąd były przeznaczane na ich funkcjonowanie, w ręce rodziców. Z kolei na poziomie szkół ich prywatyzacja musi być związana z wprowadzeniem w życie systemu otwartego bonu oświatowego. Prywatyzacji muszą podlegać także uczelnie wyższe. Nadal niewypracowany pozostaje model tego procesu. Uniwersytety można zwyczajnie sprzedać, można ich udziałowcami zrobić wykładowców, absolwentów i studentów – w każdym razie nie ma wątpliwości, że powinny funkcjonować niezależnie od władz państwowych, także na poziomie finansowym.

Kadry decydują o wszystkim Wejście wolnościowców do sfery władzy może doprowadzić albo do ich akomodacji w systemie, albo do zwiększenia wolności. Przykładów tego pierwszego procesu, nawet pośród osób, które były prominentnymi członkami UPR, mamy aż nazbyt dużo. To jedna z takich osób doprowadziła np. do oddania prawie za darmo lokalu w centrum Warszawy lewackiej „jaczejce”. Z kolei przykładów zwiększenia wolności przez osoby z naszego środowiska można liczyć na palcach jednej ręki. Wynika to głównie z faktu, że ludzie idący z wolnościowym programem do władzy często nie zdają sobie sprawy, z jak istotną zmianą jego wprowadzenie się wiąże. I to głównie zmianą na poziomie instytucji. Na koniec, więc mam propozycję nazwy dla całego programu Nowej Prawicy. Powinien on być zatytułowany krótko i jasno: „Zmiana”. Pod takim hasłem zwyciężył swoją walkę o prezydenturę Barack Obama. Choć on miał na myśli zmianę w dokładnie przeciwnym kierunku… Tomasz Sommer

Skrzynek nie oddadzą, ale premiera zabrać mogą Fraza o „sztucznej mgle” z zamiłowaniem używana jest przez przedstawicieli tzw. elit do wykpiwania prób wyjaśnienia tragedii smoleńskiej. W istocie, jeśli traktować hipotezę czysto technicznie, nie jest ona absurdalna, a tylko bardzo mało prawdopodobna. Kto był w wojsku, albo, choć odrobinę się techniką wojskową interesuje, wie, że każda armia świata ma na składzie chemikalia oraz agregaty, za pomocą, których można w kilku minut zamglić, (bo to znacznie wydajniejsze od zadymiania) obszar wystarczający dla ukrycia sporego nawet pododdziału? Nie ma, więc, z czego drzeć łacha. Rzecz nie w tym, żeby wytworzenie sztucznej mgły było technicznie niewyobrażalne, ale w tym, że nie dałoby się tego zrobić w sposób niezauważony. Jeśli nawet przyjąć, że ktoś zdołałby tak skutecznie zastraszyć okolicznych mieszkańców, by do świata nie dotarła najmniejsza nawet wzmianka o rozjeżdżających od rana okolicę wojskowych ciężarówkach, to na zdjęciach satelitarnych każdy ekspert natychmiast pokazałby, iż mgła pojawiła się w sposób nienaturalny. Potencjalny zamachowiec wywiesiłby w ten sposób ogłoszenie z przyznaniem się do winy; suponując, teoretycznie, że zamachowcem tym miałyby być rosyjskie służby inspirowane przez władzę, byłoby to tak, jakby Rosjanie sami założyli sobie stryczek i drugi jego koniec wręczyli, z prośbą o pociągnięcie w chwili dowolnej, CIA, MI-6 i służbom jeszcze kilku innych krajów. Chyba, żeby założyć, że w plan zamordowania braci Kaczyńskich i grona ich najbliższych współpracowników włączeni byli także Amerykanie, Brytyjczycy, Chińczycy, Francuzi i kto tam jeszcze dysponuje satelitami szpiegowskimi. I tyle na temat mgły, helu i innych daleko idących teorii o domniemanym zamachu. Tytułem wstępu, bo chcę wspomnieć o problemie znacznie poważniejszym, niż te teorie. Otóż jest pewna grupa ludzi, których nic nigdy nie wybije z przekonania, że 11 września 2001 roku cztery tysiące Żydów nie przyszło do pracy w WTC, i ten fakt wszystko tłumaczy. Są i tacy, którzy z grymasem wyższości na twarzy gaszą wszelkie dyskusje o najnowszej polskiej historii ostatecznym dowodem żydowskiego megaspisku w postaci zapisu rzekomej rozmowy Bronisława Geremka z Hanną Krall, opublikowanego w prasie stanu wojennego. Identyczna jest mentalność części „wykształciuchów”, którzy od pierwszych chwil po tragedii całym sercem wiedzą, że tak czy owak jedynym winnym jest Lech Kaczyński. Bo niepotrzebnie się tam do Katynia pchał, bo naciskał na pilotów, a nawet jeśli nie naciskał, to sama jego obecność terroryzowała i paraliżowała wszystkich, włącznie z rosyjskimi kontrolerami lotów i ich najwyższymi przełożonymi. Ci ludzie mają swoje gazety, a nawet całodobowe radia i telewizje informacyjne, które dzień w dzień upewniają ich, że nienawiść, jaką żywią do ofiar katastrofy, jest uzasadniona i klasowo słuszna. I swoich ekspertów, tłumaczących wszystko pod założony z góry strychulec. A ktokolwiek przeczy ich wierze, jest śmiesznym oszołomem bredzącym o sztucznej mgle czy rozpylanym z samolotu helu. Z tymi ludźmi nie da się dyskutować. Trzeba ich, w najlepszym wypadku, leczyć. Fakt, wśród wypowiadających się o katastrofie zdarzają się ludzie plotący rzeczy zupełnie nieprawdopodobne, i niestety dotyczy to nie tylko internetowych anonimów. Ale jest to nieuniknione. Taka na przykład śmierć prezydenta Kennedy’ego zbadana była i wyjaśniona wielokrotnie, wedle standardów amerykańskich, a nie sowieckich, a od prawie pół wieku daje pożywkę do głoszenia szalonych teorii różnym oszołomom, z których wielu cieszy się poważaniem i nawet dostaje oskary. Tym bardziej nie może nie obrastać w szalone teorie katastrofa, której wyjaśnianie od samego początku jest pasmem kłamstw, manipulacji, zaniedbań, naginania faktów do z góry założonej tezy o wyłącznej winie pilotów, niszczenia bądź ukrywania dowodów, nieopisanego bałaganu, (co najmniej) i lekceważenia cywilizowanych procedur. Zwłaszcza, jeśli na to wszystko nakłada się jeszcze postępowanie polskich władz, trudne do wytłumaczenia nawet skrajną nieudolnością i paraliżującym lękiem przed premierem Rosji, oraz prowadzona przez wpływowe polskie media kampania insynuacji i zniesławiania ofiar tragedii. Wiemy na dobrą sprawę tylko tyle, że klucz do poznania prawdy jest przed nami skutecznie ukrywany. Ale po roku dociekań możemy formułować pewne dość prawdopodobne hipotezy. Idą one w dwóch kierunkach. Wątek pierwszy, to błędy kontrolera lotów, potwierdzanie pilotom pozycji innej niż faktyczna, niejasności, co do zapisów pracy komputera pokładowego oraz ustawienia radiolatarń, a także naprowadzanie samolotu mimo złej widoczności od strony mylącego przyrządy jaru, co raz już doprowadziło na tym lotnisku do wypadku. Wątek drugi, jak ja osobiście sądzę, kryjący klucz do zagadki, to możliwość nieprawidłowego działania sterów samolotu w chwili, gdy piloci próbowali przerwać lądowanie i odejść na drugi krąg. W każdym razie, żadne „naciski” czy „psychologiczna presja” nic do rzeczy nie miały i mieć nie mogły. Ale, jako się rzekło, to jest tak, jak z tymi „czterema tysiącami Żydów”. Ilekroć pojawiają się nowe fakty, mogące rzucić nieco światła na sprawę, „Gazeta Wyborcza” wyskakuje z jakąś pseudo sensacją (proszę sprawdzić w archiwach zbieżności dat) a to o zamierzchłym locie o Gruzji, a to o tym, co powiedział skompromitowany po wielokroć w tej kwestii szef BOR, choć sam nie widział, tylko słyszał, że tak mówili ci, co mówią, że wcale tak nie mówili. Z tymi ludźmi nie da się dyskutować. Trzeba ich, w najlepszym wypadku, leczyć. W najlepszym, bo wciąż optymistycznie zakładam, że ich obsesyjna nienawiść do zmarłego prezydenta i jego przypadkiem ocalałego brata jest spontaniczna, a niesponsorowana. Ale skoro zacząłem od krytykowania nader daleko idących teorii, to na zakończenie sam taką wygłoszę. Tyle, że nie dotyczy ona samej katastrofy rządowego samolotu z prezydentem i jego gośćmi na pokładzie, ale tego, co nazywam, „katastrofą po smoleńską” i co uważam za tragedię w skutkach jeszcze dla Polski gorszą. Kolejne zagrania władz rosyjskich można opisać, jako swego rodzaju testy, do jakiego stopnia można Tuskowi i jego ludziom wejść na głowę i co jeszcze z nimi zrobić; testy za każdym razem pokazujące, że można wszystko. Z takim doświadczeniem wyjechali właśnie z Priwislanskiego Kraju prokuratorzy, którzy przesłuchali tu naszych wysokich urzędników odpowiedzialnych za organizację feralnego lotu. Teraz będą opracowywać ten materiał. Znając sławną niezawisłość i rzetelność rosyjskiej prokuratury, można domniemywać, że jak długo będą go opracowywać i do czego ostatecznie dojdą, zależy od tego, jak będą się zachowywać miejscowi „partnerzy”. I gdyby na przykład premier Tusk zechciał teraz jakoś odzyskać dawno utraconą twarz, albo gdyby badania polskiej prokuratury czy komisji Millera poszły w kierunku hipotezy, że w dopiero, co serwisowanym u rosyjskiego producenta samolocie zawiódł układ sterowania, to nagle może się w Moskwie odbyć konferencja, na której ogłoszona zostanie światu wina ministrów Arabskiego i Klicha, a może nawet samego Tuska. I co wtedy zrobią nasze, z przeproszeniem, orły błotne? Nic właśnie. Nic nie zrobią, bo już sobie wszelkie możliwości zrobienia czegokolwiek odebrali. Nic by nie mogli zrobić nawet gdyby, jak za księcia Repnina, z nakazu swej prokuratury Rosjanie zapakowali potem Arabskiego, Klicha, a bodaj i samego Tuska do kibitki i za spowodowanie śmierci polskiego prezydenta oraz osób mu towarzyszących przeflancowali ich do jednej celi z Chodorkowskim. Opozycja w żadnym wypadku bronić ekipy Tuska nie będzie, bo nie znajdzie ku temu powodów, zresztą sama prosiła Putina, żeby sobie zabrał premiera, a oddał czarne skrzynki (skrzynek oczywiście Rosja nie odda, no, ale dobra i psu mucha). A propagandyści dziś drący łacha z „rozpylania mgły” zaczną chórem krzyczeć, że Tusk ma krew na rękach i zawsze to mówili, a nieprawidłowości w 36 pułku, w organizacji lotu etc. od dawna są przecież dla wszystkich oczywiste i kto za nie ponosi odpowiedzialność, wiadomo. Jako najwyższe autorytety przemówią zaś do nas w wywiadach profesor Norman Davies, który ponownie skrytykuje polski obsesyjny brak zaufania do Rosjan, i profesor Brzeziński, który raz jeszcze dobrotliwie pouczy, że cały demokratyczny świat ze Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej na czele oczekuje po nas dobrych stosunków z Rosją, że stosunki te traktowane są, jako probierz naszej dojrzałości do bycia podmiotem międzynarodowej polityki, i że w żadnym wypadku nie powinniśmy ulegać emocjom. Kpię sobie? Jasne. Jak wielokrotnie powtarzałem, kpina jest jedyną bronią kompletnie bezsilnych. Absurdy? Oczywiście. Ale, niech sobie każdy z ręką na sercu spróbuje wyobrazić, gdyby tak rok temu jakiś prorok opowiedział mu dokładnie, co się przez najbliższy rok w śledztwie smoleńskim zdarzy, co zrobią Rosjanie, co nasze władze polityczne, a co tzw. autorytety i media − czy nie uznałby wtedy jego słów za kompletne absurdy i brednie? Rafał Ziemkiewicz

Lumpenautorytety Kulturą masową rządzi zasada, że nie ma nic tak żenującego, żeby nie pojawiło się coś żenującego jeszcze bardziej. Po Frytce przychodzi Doda, po Dodzie – Jola Rutowicz. Zgodnie z tą zasadą lewicowa TVP 2 kreuje podróbkę Kuby Wojewódzkiego. Przepis na Wojewódzkiego był taki, żeby człowiek inteligentny i obyty udawał skończonego chama i prymitywa. Przepis zaś na przelicytowanie go, zastosowany przez TVP 2, taki, żeby znaleźć kogoś, kto udawać nie musi. Osobnik, którego znaleziono, nazywa się – względnie nosi taki pseudonim artystyczny – Starybrat. Przypadkiem obejrzałem popis elokwencji nowego nabytku TVP w programie, do którego zaprosił on byłego zbuntowanego rockmana, obecnie chałturzącego w muzyce knajpianej, Macieja Maleńczuka. Jako widowisko nie była to rzecz warta zauważenia, ale jako zjawisko socjologiczne – tak. Pokazuje ono, bowiem nową, jakość w sprawowaniu nad konsumentami mediów rządu dusz przez jedynie słuszne elity. Może nie nowe, ale jeszcze nienazwane: zjawisko lumpenautorytetów. W heroicznych czasach michnikowszczyzny na autorytety pouczające naród z moralnych wyżyn kreowano profesorów, noblistów i artystów z wyższej półki. Z czasem jednak okazało się, że o autorytecie autorytetu decyduje nie, co sobą reprezentuje, ale na ile soczyście i brutalnie potrafi zrugać „starszych, gorzej wykształconych i z małych ośrodków” oraz uosabiającego ich Kaczyńskiego. A w tej konkurencji profesorowie i artyści nieuchronnie przegrywają z takimi naturszczykami, jak niegdyś „zbuntowani”, a dziś „załapani” muzykanci w rodzaju wspomnianego Maleńczuka czy Hołdysa. Im rzucanie najbardziej wulgarnych obelg na opozycję idzie, mimo wszystko, łatwiej niż Wajdzie czy Kutzowi. Więc przyszłość Salonu należy do nich właśnie i im podobnych. Rafał A. Ziemkiewicz

“Ryzyko wiary” – Bł. Jan Henryk Newman „Odpowiedzieli Mu: Możemy” (Mt 20, 22). Te słowa świętych Apostołów Jakuba i Jana stanowiły odpowiedź na bardzo uroczyste pytanie postawione im przez ich Boskiego Mistrza. Pragnęli – a była to szlachetna ambicja, choć jeszcze niewypróbowana w najwyższej mądrości i nieoświecona najwyższą Prawdą – pragnęli zasiadać obok Niego na Jego tronie chwały. Jedyna rzecz (i nic innego), jaka mogła ich zadowolić, to ów szczególny dar, który Chrystus przyniósł swoim wybranym; który wkrótce nabył dla nich swoją śmiercią i który ofiarowuje również nam. Apostołowie proszą o dar życia wiecznego, On zaś nie mówi, że go nie otrzymają, gdyż dla nich faktycznie został przeznaczony, lecz przypomina im, co muszą dla niego zaryzykować. „Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić, i zostać ochrzczeni chrztem, którym Ja mam być ochrzczony? Odpowiedzieli Mu: Możemy.” Oto udzielona zostaje nam wielka lekcja:, jako chrześcijanie mamy obowiązek podejmować ryzyko dla życia wiecznego – bez absolutnej pewności, że się nam powiedzie. Jedynie ci otrzymają nagrodę wieczną, którzy wytrwają do końca. Nie wolno nam wątpić, że ryzyko, które dla Chrystusa podjęli Jego słudzy, zostanie z nawiązką wynagrodzone w Dniu Ostatecznym. Taka jest prawda: On oddaje nam daleko więcej, aniżeli Mu pożyczamy – i oddaje niezawodnie. Ja mówię jednak o konkretnych ludziach, o nas samych. Nikt z nas nie wie na pewno, czy wytrwa do końca, a mimo to, aby dać sobie przynajmniej szansę powodzenia, musimy podjąć ryzyko. Tak, więc, gdy idzie o poszczególnych ludzi, prawdą niepowątpiewalną jest, że wszyscy musimy coś zaryzykować ze względu na niebo, nie mając przy tym żadnej pewności, że się nam powiedzie. I zaiste takie jest prawdziwe znaczenie słowa „ryzyko”. Dziwne, bowiem byłoby ryzyko, które nie zawierałoby w sobie nic z lęku, niebezpieczeństwa, troski czy niepewności. A właśnie na podejmowaniu ryzyka zasadza się doskonałość i szlachetność wiary. Dlatego też wiara została wyszczególniona pośród innych łask i wyniesiona, jako specjalny środek naszego usprawiedliwienia, – ponieważ jej obecność oznacza, że mamy odwagę coś zaryzykować. Św. Paweł wyraźnie stawia nam to przed oczy w jedenastym rozdziale Listu do Hebrajczyków, który otwiera definicją wiary, a następnie podaje jej przykłady, jak gdyby chciał zapobiec wszelkim nieporozumieniom. Po przytoczeniu słów: „Sprawiedliwy z wiary żyć będzie”, – przez co wskazuje wyraźnie, że mówi o rzeczywistości, którą w Liście do Rzymian nazywał ‘wiarą usprawiedliwiającą’, kontynuuje: „Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy.” W swej najgłębszej istocie wiara uobecnia to, co niewidzialne; sprawia, że działamy dla obiecanych dóbr tak, jakbyśmy je już posiadali; że ryzykujemy teraźniejszą wygodę, szczęście i inne dobra dla niepewnej przyszłości. Dlatego też w innym liście mówi:, „Jeżeli tylko w tym życiu nadzieję w Chrystusie pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania” (1Kor 15, 19). Jeżeli umarli nie powstają z martwych, to faktycznie przeliczyliśmy się i popełniliśmy bardzo poważny błąd wybierając takie życie. A to, co się tyczy głównej doktryny, odnosi się również do prywatnych interesów, które od niej zależą. Apostoł zwraca naszą uwagę na ten fakt w Liście do Hebrajczyków, gdy pisze o starożytnych świętych, którzy zaryzykowali swoje doczesne szczęście dla przyszłości. Abraham „wyszedł, nie wiedząc, dokąd idzie”. I on, i wszyscy inni „w wierze pomarli, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i witali, uznawszy siebie za obcych i gości na tej ziemi” (Hbr 11, 13). Taka była wiara Patriarchów; taka – nieoświecona, lecz wielkoduszna i prosta – była wiara młodych Apostołów w [rozważanym] tekście. Chociaż nie zdawali sobie w pełni sprawy z tego, co mówią, to jednak ich słowa wyrażały ich ukryty charakter i proroczo zapowiadały przyszłe postępowanie. Powiedzieli Mu: „Możemy.” Składają obietnicę – jakby nieświadomie – i zostają pochwyceni przez Możniejszego od nich, który – można by rzec – w przebiegły sposób ich usidlił. Ale ponieważ ich obietnica była złożona szczerze, – chociaż niczego nie podejrzewali, ani nie wiedzieli, co obiecują, – dlatego została przyjęta. „Czy możecie pić kielicha, który Ja mam pić, i zostać ochrzczeni chrztem, którym Ja mam być ochrzczony? Odpowiedzieli Mu: Możemy.” On zaś, nie obiecując im nieba, łaskawie odpowiedział: „Kielich mój pić będziecie i zostaniecie ochrzczeni chrztem, którym Ja będę ochrzczony.” W ten sam sposób, jak się wydaje, nasz Pan postępuje ze św. Piotrem. Przyjmuje jego zobowiązanie służby, zarazem jednak ostrzega, że Piotr nie rozumie do końca, co to zobowiązanie oznacza. Gorliwy Apostoł chciał natychmiast podążyć za swoim Panem, Ten jednak odrzekł:, „Dokąd Ja idę, ty teraz za Mną pójść nie możesz, ale później pójdziesz” (J 13, 36). A kiedy indziej zażądał spełnienia obietnicy wcześniej Mu już złożonej i rzekł: “Pójdź za Mną”, wyjaśniając zaraz: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci:, Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (por. J 21, 18-22). Oto ryzyko, które w wierze i niepewności podjęli Apostołowie. Nasz Pan w Ewangelii Łukaszowej naucza, że wszyscy musimy podobnie i świadomie postępować:, „Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby położył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: „Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć.” I dodaje natychmiast: „Tak więc nikt z was, jeśli nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem” (Łk 14, 28-33), pokazując nam w ten sposób pełnię ofiary, jaką musimy ponieść. Oddajemy Mu wszystko, On zaś może zażądać tego czy tamtego lub dać nam coś z tego na jakiś czas według własnego uznania. Z drugiej strony przypadek bogatego młodzieńca, który odszedł zasmucony, gdy Pan kazał mu rozdać majątek i podążyć za Nim, stanowi przykład kogoś, komu zabrakło wiary, by zaryzykować ten świat na rzecz przyszłego ze względu na słowa Chrystusa. Jeżeli zatem wiara stanowi istotę życia chrześcijańskiego i jest taka, jak ją opisałem, oznacza to, iż nasz obowiązek zasadza się na tym, ażeby przez wzgląd na słowa Chrystusa zaryzykować, co posiadamy dla tego, czego jeszcze nie mamy. I winniśmy podjąć owo ryzyko w szlachetnym i wielkodusznym duchu – nie pochopnie czy lekkomyślnie, ale zarazem nie do końca wiedząc, co czynimy, czego dokładnie się wyrzekamy i co mamy zyskać: niepewni nagrody, nieświadomi, ile przyjdzie nam poświęcić, we wszystkim zależni od Niego, ufni, że Jego obietnice zostaną spełnione, przekonani, że da nam siłę, abyśmy mogli wypełnić nasze śluby; we wszystkich naszych sprawach postępując bez troski o przyszłość. Ośmielę się rzec, że to, co powiedziałem, na razie przynajmniej, wyda się większości moich słuchaczy, czymś jasnym i oczywistym. A jednak, gdy wskażę na wnioski praktyczne, jakie bezpośrednio z tego wynikają, znajdą się tacy, którzy w głębi serca, jeżeli już nie otwarcie, wycofają swoją zgodę. Ludzie pozwalają nam, sługom Chrystusa, głosić i nauczać dopóty, dopóki ograniczamy się do prawd ogólnych; do chwili, gdy nie zorientują się, że prawdy te dotyczą ich samych, bo w oparciu o nie powinni kształtować swoje życie. W tym momencie zatrzymują się, zbierają się w sobie i wycofują. Mówią, że nie widzą, nie rozumieją tego, że nie zgadzają się z tym czy tamtym. A chociaż nie potrafią powiedzieć, dlaczego owe wnioski nie miałyby wynikać z tego, na co się wcześniej zgodzili – a które, jak wykazaliśmy, muszą wynikać – to jednak upierają się i twierdzą, iż nie dostrzegają związku, szukają wykrętów, zarzucają nam, że posuwamy się w naszym nauczaniu za daleko, oskarżają o przesadę, każą nam ograniczać i modyfikować to, co głosimy. Mówią nam, że nie bierzemy pod uwagę, w jakich żyjemy czasach, etc. Oto ich postawa – i dobrze powiedziano, że gdzie jest chęć, tam znajdzie się i sposób. Nie ma, bowiem prawdy tak oczywistej, by ludzie nie mogli przed nią uciec, zamykając oczy. Nie ma takiego obowiązku, by nie znaleźli dziesięciu tysięcy powodów, dla których akurat ich ów obowiązek miałby nie dotyczyć. Tacy ludzie są przekonani, że przesadzamy i posuwamy się za daleko, gdy wskazujemy, iż nasze nauczanie odnosi się również do nich. Smutna ta przypadłość ludzi zwanych chrześcijanami znajduje ilustrację w przedmiocie naszych obecnych rozważań. Któż nie przyzna od razu, że wiara polega na podejmowaniu ryzyka ze względu na słowa Chrystusa? A mimo to można poważnie powątpiewać, czy ludzie w swej masie, nawet ci lepsi, ryzykują cokolwiek z powodu Chrystusowej prawdy. Zastanówcie się przez chwilę. Niech każdy z was, którzy teraz mnie słuchacie, zada sobie pytanie: ile zainwestował, ile zaryzykował przez wzgląd na prawdę Chrystusowej obietnicy? Ile by stracił, zakładając, choć to niemożliwe, ale zakładając, że obietnica ta okazałaby się fałszywa? Wiemy, co oznacza zainwestować w jakieś przedsięwzięcie tego świata. Ryzykujemy i inwestujemy naszą własność w projekty, które obiecują jakiś zysk; w plany, którym ufamy i w które wierzymy. Ile, zatem zaryzykowaliśmy dla Chrystusa? Cośmy mu oddali ufając Jego obietnicy? Apostoł mówi, że i on, i jego bracia byliby ze wszystkich ludzi najbardziej godnymi pożałowania, gdy zmarli nie mieli zmartwychwstać. Czy moglibyśmy w jakimkolwiek stopniu odnieść to stwierdzenie do nas samych? Wydaje się nam może teraz, że mamy jakąś nadzieję na osiągnięcie nieba – tę oczywiście byśmy stracili; ale, poza tym, w jakiej mierze nasze obecne położenie uległoby pogorszeniu? Kupiec inwestujący część swego majątku w przedsięwzięcie, które upada, nie tylko traci nadzieję dochodu, ale również coś z tego, co należało do niego, a co zainwestował w nadziei zysku. Oto pytanie, bracia:, co myśmy zaryzykowali? Naprawdę obawiam się, że gdy zaczniemy badać tę kwestię, okaże się, że nie podejmujemy żadnych decyzji, że nie robimy, nie unikamy, nie wybieramy, nie wyrzekamy się i nie dążymy do niczego, czego byśmy nie postanawiali, robili bądź nie, unikali, wybierali, wyrzekali się lub próbowali osiągnąć, gdyby Chrystus nie umarł, a niebo nie było nam obiecane. Lękam się, że większość ludzi zwanych chrześcijanami – niezależnie od tego, co ci ludzie sami deklarują i myślą o sobie, niezależnie od gorliwości, światła i miłości, jaką sobie sami przypisują – żyłaby, jak żyje teraz: ani lepiej ani gorzej, wierząc, że chrześcijaństwo jest bajką. W młodości pobłażają swoim pożądaniom, a w najlepszym wypadku gonią za próżnymi rzeczami tego świata. Z upływem czasu zaczynają oddawać się interesom lub obierają sobie inny sposób zarabiania pieniędzy; a później żenią się bądź wychodzą za mąż. Ponieważ ich interesy zbieżne są z ich obowiązkami, ludzie ci zdają się być i sami o sobie myślą, że są pobożni i godni szacunku. Stopniowo przywiązują się do istniejącego stanu rzeczy, nabywają gorliwości w walce z występkim i błędem, i żyją w pokoju z innymi. Tego rodzaju życie niewątpliwie zasługuje na pochwałę. Tyle, że niekoniecznie ma ono cokolwiek wspólnego z religią. Nie ma w nim niczego, co dowodziłoby obecności jakiejś religijnej zasady u tych, którzy je wybierają; nie ma w nim niczego, czego ci ludzie nadal by nie robili, chociaż nic nie mieliby na tym zyskać oprócz tego, co już zyskują: a zyskują coś teraz, zaspokajają swoje teraźniejsze pragnienia. Ich życie jest spokojne i uporządkowane, ponieważ godzi się to z ich interesem i odpowiada gustom. Ludzie tacy jednak nic nie ryzykują, niczego nie poświęcają i niczego nie porzucają ze względu na wiarę w słowa Chrystusa. Weźmy św. Barnabę, który na Cyprze posiadał majątek i oddał go biednym Chrystusowym. Oto przykład oczywistej ofiary. Barnaba uczynił coś, czego by nie zrobił, gdyby Ewangelia nie była prawdziwa. Oczywistym jest, że gdyby, nie daj Bóg, Ewangelia okazała się bajką, postępowanie Świętego byłoby nadzwyczaj niemądre – Barnaba popełniłby wielki błąd i poniósłby stratę. Byłby niczym kupiec, którego statki rozbiły się i zatonęły lub zawiedli kontrahenci. Człowiek wierzy człowiekowi, obdarza bliźniego kredytem zaufania; ale chrześcijanie nie ryzykują zbyt wiele dla słów Zbawiciela, a jest to jedyna rzecz, którą powinni uczynić. Sam Chrystus naucza: „Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy wszystko się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków.“ (Łk 16, 9), tzn. inwestujcie w przyszły świat te dobra, którymi świat doczesny posługuje się w sposób niegodziwy; nakarmcie głodnego, przyodziejcie nagiego, przyjdźcie z pomocą choremu, a zamieni się to wam w: „trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie złodziej się nie dostaje ani mól nie niszczy (Łk, 12, 33). Mówię, zatem, że jałmużna jest oczywistą ofiarą, jakimś ryzykiem i dowodem na obecność wiary. I znowu człowiek, którego perspektywy w tym świecie są dobre, a który odrzuca bogactwa czy znaczenie, aby być bliżej Chrystusa, by znaleźć miejsce w Jego świątyni, żeby mieć więcej sposobności do modlitwy – taki również składa jakąś ofiarę. Albo ktoś, kto szlachetnie dążąc do doskonałości, odrzuca pożądania i pociechy tego świata, i jak Daniel czy św. Paweł trudzi się i pracuje samotnie – taki również coś ryzykuje, wierząc mocno w świat, który ma nadejść. Lub człowiek, który po grzechu żałuje słowem i czynem, który nakłada na swe ramiona jakieś jarzmo, poddaje się karze, surowo umartwia swoje ciało, odmawia sobie niewinnych przyjemności lub wystawia się na publiczną wzgardę – taki również pokazuje, że jego wiara stanowi porękę dóbr spodziewanych i jest dowodem rzeczywistości niewidzialnej. Lub inny, który potrafi zmusić się, by prosić o oddalenie odeń tych rzeczy, które stanowią przedmiot dążenia tak wielu, i by przyjąć to, przed czym serce w naturalny sposób się wzdraga; ktoś, kto, gdy Bóg zdaje się dopuszczać jakieś zło doczesne, ubolewa nad tym, ale zarazem umie przemóc się i szczerze powiedzieć: “Bądź wola Twoja” – nawet i on nie pozostaje bez ofiary. Albo człowiek, który ma szansę wzbogacić się, lecz szczerze prosi Boga, by nigdy nie być bogatym; lub inny, który ma widoki na zajęcie jakiegoś stanowiska, a modli się gorliwie, aby go nigdy nie otrzymać; albo taki, który ma przyjaciół lub krewnych i z całego serca zgadza się, aby ci zostali mu odebrani, – choć w danej chwili nic nie zapowiada rozłąki – i który może powiedzieć: „Zabierz ich, jeżeli taka jest Twoja wola. Tobie ich oddaję i Tobie ich powierzam”, i który gotów jest, aby poważnie potraktowano jego słowa: także i on coś ryzykuje – i zostaje przyjęty. Jego słowa potraktowano poważnie, chociaż on nie do końca może rozumie, co mówi. Niemniej jednak zostaje przyjęty, gdyż mówi szczerze i wiele ryzykuje. Ludzie o wielkodusznym sercu, tacy jak Jakub i Jan czy Piotr często bardzo szeroko i ufnie opowiadają, co zrobią dla Chrystusa – nie nieszczerze, lecz nie do końca świadomie. W nagrodę za szczerość ich słowa zostają przyjęte, choć oni sami będą musieli dopiero się nauczyć, jak poważną złożyli obietnicę. „Odpowiedzieli Mu: Możemy.” – a ich przyrzeczenie zostaje zapisane w niebie. Podobnie rzecz ma się w naszym przypadku w różnych okresach naszego życia. Najpierw przy Bierzmowaniu, gdy przyrzekamy, co zostało za nas przyrzeczone w czasie Chrztu – niezdolni zrozumieć, jak wiele przyrzekamy, ale ufając, że Bóg stopniowo nam to ukaże i doda nam potrzebnej siły. I znowu ci, którzy przyjmują święcenia kapłańskie, przyrzekają, chociaż nie wiedzą, co, angażują się, chociaż nie wiedzą jak głęboko, wyrzekają się życia według zwyczajów tego świata, chociaż nie wiedzą jak radykalnie; przypadkiem może odkrywają, że muszą odciąć sobie prawą rękę, poświęcić pożądania oczu i poruszenia serca u stóp krzyża, – gdy sądzili, w swej prostocie, że wybierali dla siebie spokojne i łatwe życie „zwykłych ludzi mieszkających w namiotach”. I znowu, na różne sposoby okoliczności sprawiają, że w pewnym czasie, kierując się religią, ludzie wybierają tę czy inną drogę. Nie wiedzą, dokąd ich ona zaprowadzi; nie widzą kresu swojej wędrówki; nie wiedzą nic ponad to, że słusznym jest to, co czynią. W swoim wnętrzu słyszą cichy głos, który zapewnia ich – jak zapewniał dwóch świętych braci, – że niezależnie od tego, jaką przyszłość gotują sobie swoim obecnym postępowaniem, dzięki łasce Bożej będą w stanie jej sprostać. Dwaj błogosławieni Apostołowie powiedzieli, „Możemy”, i otrzymali siły, by żyć i cierpieć, jak rzekli. Św. Jakub otrzymał siłę wytrwania aż do męczeńskiej śmierci, gdy został ścięty mieczem w Jerozolimie. Św. Jan, jego brat, musiał znieść o wiele więcej, umierając, jako ostatni z Apostołów, jak Jakub umarł, jako pierwszy. Musiał znieść opuszczenie i śmierć najpierw swojego brata, a następnie innych Apostołów. Przeżył długie lata w samotności, słabości i na wygnaniu. Musiał doświadczyć smutku i cierpienia, które niesie z sobą opuszczenie, gdy ci, których miłował, zostali odwołani z tego świata. Musiał żyć pośród swoich myśli bez bliskiego przyjaciela, gdy wszyscy, którzy go otaczali, należeli do młodszego pokolenia. Nasz łaskawy Pan zażądał od niego, jako poręki jego wiary, tego wszystkiego, co miłowały jego oczy i co bliskie było jego sercu. Był jak człowiek, który stopniowo i partiami wysyła przed sobą to, co posiada, do odległego kraju, aż jego obecne mieszkanie staje się niemal puste. Wysłał w drogę przed sobą swoich przyjaciół, a sam pozostał w tyle, aby w niebie byli ci, którzy o nim myślą i czekają na niego, i którzy go przyjmą, kiedy zostanie wezwany przez Pana. Wysłał przed sobą inne zobowiązania i to, co zaryzykował dla wiary: wyrzeczenia, gorliwą troskę o zachowanie prawdy, posty i modlitwy, trudy miłości, dziewicze życie, cierpienia z rąk pogan, prześladowania i wygnanie. Przy końcu swych dni słusznie ten wielki święty mógł powiedzieć: “Przyjdź Panie Jezu!”, jak ci znużeni nocą i oczekujący poranka. Wszystkie jego myśli, rozważania, pragnienia i nadzieje złożone były w świecie niewidzialnym. Śmierć, gdy nadeszła, zwróciła mu widok tego, co czcił, miłował, z czym obcował w latach dawno minionych. A wówczas, kiedy ponownie znalazł się w obecności tego, co utracił, odnowiły się wspomnienia, a znajome, dawno pogrzebane myśli odżyły na nowo. Któż się ośmieli opisać szczęście tych, którym zwrócono wszystkie obietnice, jakie złożyli, i którym w pełni i nadmiarze wynagrodzono wszelkie ryzyko, jakie ponieśli? Niestety, moi bracia, że też nie mamy w sobie więcej tego wzniosłego ducha! Jak to się dzieje, że zadowalamy się tym, co jest; że tak bardzo chcemy, by zostawiono nas w spokoju, byśmy mogli używać tego życia, iż gdy ktoś próbuje przekonać nas o potrzebie czegoś wyższego, o obowiązku, – jeżeli chcemy zasłużyć na koronę – dźwigania krzyża Jezusa Chrystusa, my uciekamy się do wykrętów, wymówek i usprawiedliwień! Powtórzę, zatem: cóż zaryzykowaliśmy przez wzgląd na prawdę Jego słów? On, bowiem wyraźnie naucza: “Każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci, siostry, ojca, matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne posiądzie na własność. Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi.” (Mt. 19; 29, 30)

John Henry Newman, Parochial and Plain Sermons, vol. IV, The Ventures of Faith, s. 922-929, San Francisco, 1997, tłum. Paweł K. Długosz

Bin Laden zginął w wyniku akcji amerykańskich sił specjalnych. Obama: "Sprawiedliwości stało się zadość" Osama Bin Laden, najbardziej poszukiwany terrorysta na świecie nie żyje. Zginął w operacji amerykańskich sił specjalnych w Pakistanie. Ta informacja obiegła światowe media nad ranem czasu polskiego. Śmierć lidera Al-Kaidy potwierdził w przemówieniu prezydent USA Barack Obama. Jak powiedział, "sprawiedliwości stało się zadość". W USA, zarówno pod Białym Domem jak i w Nowym Jorku w Strafie Zero zbierają się wiwatujące tłumy. Bin Laden zginął w Pakistanie, po operacji sił specjalnych (Navy SEAL) USA, która byłą przygotowywana przez ostatnie kilka miesięcy. Tożsamość została potwierdzona po badaniach DNA, a ciało lidera Al-Kaidy zostało już pochowane na morzu.

Jak podaje serwis

talkingpointsmemo.com

Operacja sił specjalnych trwała 40 minut. USA nie straciły ani jednego żołnierza, ale rozbił się jeden z helikopterów. Oprócz Osamy Bin Ladena zginęła kobieta, której używał, jako "żywej tarczy" i dwie inne osoby. Informacje o ważnym oświadczeniu Białego Domu podał reporterom wieczorem w niedzielę czasu lokalnego rzecznik Białego Domu. Chwilę później Dan Pfeiffer, jeden z jego zastępców poinformował o tym opinię publiczną - na twiterze oczywiście. Już wtedy było jasne, że dzieje się coś niezwykłego - takie oświadczenia o tej porze należą do rzadkości. W tym samym momencie na twiterze amerykańscy dziennikarze zaczęli pisać o "poważnej operacji sił specjalnych w Pakistanie". Przez kilkanaście minut plotki o śmierci Bin Ladena krążyły w globalnej sieci. Później przemówił sam Obama, który w mocnym oświadczeniu powiedział, że zabicie Bin Ladena to przykład nie tylko na to, że sprawiedliwości stało się zadość, ale i na to, że Ameryka nigdy nie rezygnuje z realizacji celów, politycznych, społecznych i wojskowych. Prezydent USA przypomniał jednocześnie, powołując się także na swojego poprzednika, że USA nie prowadzą wojny z islamem, a z Al-Kaidą. Pod względem politycznym śmierć Bin Ladena stanowi gigantyczne wzmocnienie pozycji prezydenta i niemal całkowicie odwraca kształt kampanii przed 2012 rokiem. Obamie udało się dokonać tego, co nie udało się Bushowi przez dwie jego kadencje - w ten sposób wygląda teraz krajobraz polityczny w USA. Michał Kolanko

Samotność Bronisława Łagowskiego Prof. Bronisław Łagowski jest bez żadnej przesady najbardziej wnikliwym obserwatorem polskiego życia publicznego. Piszemy o tym na naszych łamach od wielu lat, starając się propagować jego myśli. To zdumiewające, że człowiek, który ma najwięcej do powiedzenia o naszej rzeczywistości jest w zasadzie publicysta niszowym. Owszem, czasami jego teksty przebiją się w jakimś wysokonakładowym dzienniku, ale czy ktoś widział go w telewizji, pełnej prostaków i niejednokrotnie zwyczajnych idiotów? Nie, bo Łagowski jest poza nurtem głównym uznanym przez postsolidarnościowy establishment za jedynie obowiązujący. Być może Łagowski sam nie chce się „przebijać”, wiedząc, że to nie ma sensu, może nawet ma swego rodzaju pogardę dla tego politycznego świata, który upichcili nam „kombatanci” solidarnościowi i niedopieszczeni antykomuniści z NZS. Ale jednak publikuje z godną podziwu regularnością w lewicowym „Przeglądzie”, piśmie bardzo interesującym, choć jednocześnie z niezrozumiałych względów propagującym idiologiczne szaleństwa feminizmu i tzw. mniejszości seksualnych. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak pismo odwołujące się do pozytywnych tradycji PRL, broniące wysiłku wojska polskiego na Wschodzie, czy upominające się o ofiary zbrodni UPA – może jednocześnie, ot tak, lekką rączką serwować nam np. Roberta Biedronia? Ale to jest już słodka tajemnica obecnej lewicy, – po co jest ta kula u nogi. Tak czy inaczej Łagowski pisuje w „Przeglądzie”, choć powinien być stałym publicystą np. „Rzeczpospolitej” czy „Dziennika”. Tam jednak pisać nie może, bo byłby w każdym tekście sprzeczny z dominującymi w tych gazetach poglądami. Poglądami, które Łagowski uznaje za śmieszne i szkodliwe. Nie jest tajemnicą, że Łagowski odwołuje się w swojej publicystyce do dawnych mistrzów – do Bobrzyńskiego, Kalinki, ale i do Dmowskiego, potem do Aleksandra Bocheńskiego i Stanisława Stommy. Mieści, więc w nurcie konserwatyzmu polskiego najwyższej próby. Z tych pozycji jego opis Polski po 1989 roku jest nadzwyczaj krytyczny. Oddaje to tytuł obecnego wyboru jego felietonów „Symbole pożarły rzeczywistość”. Symbole fałszywe, wymyślone i szkodliwe. Kiedyś opozycyjni solidarnościowi publicyści pisali o nierzeczywistości PRL, sami stworzyli system ideologicznej nadbudowy nie mniej denerwujący i groteskowy. Łagowski opisując latami narastający w „elitach” stan agresji i szaleństwa nie godzi się na określanie go mianem „jakobinizmu” czy „bolszewizmu”, uznaje, że jest to „restauracja” Polski sanacyjnej. Coś na podobieństwo restauracji we Francji po upadku Napoleona. To jest teza dyskusyjna, ale ciekawa. Na pewno zgodzić się wypada, że mamy do czynienia i z restauracją (np. utrzymywanie, że wyroki na Witosa i Korfantego w procesie brzeskim były zgodne z prawem), ale i mamy jawne przejawy irracjonalnego szału patriotycznego rodem z epoki romantycznej. Mamy do czynienia z powrotem choroby mesjanistycznej będącej de facto herezją godną potępienia. Jednak większość publikowanych obecnie tekstów pisał Łagowski przed katastrofą smoleńską, która nadała opisywanym przez niego zjawiskom nowy wymiar. Jednak używanie dla opisu formacji postsolidarnościowej terminu „prawica” czy też „nacjonalizm” – jest wątpliwe. Po pierwsze, sam Łagowski odwołuje się do klasyków prawicy, więc trudno byłoby zestawiać np. Kalinkę, Dmowskiego czy Aleksandra Bocheńskiego z Antonim Macierewiczem czy Janem M. Rokitą. Myślę, że terminy typu „prawica” czy „lewica” w tym przypadku są zawodne. Po drugie, termin „nacjonalizm” też jest mylący. Chyba słuszniej używać terminu „postsolidarność”, bo to oddaje najlepiej ów nurt ideowy będący stopem najprzeróżniejszych tradycji i nurtów. Ale ad rem. W publicystyce Łagowskiego są dwa tematy główne – PRL i polska rusofobia. Autor niezmiennie i nieugięcie piętnuje mitologię solidarnościową, megalomanie i zadufanie jej spadkobierców, ich brak jakiejkolwiek pokory, w tym chrześcijańskiej, kierowanie się instynktem zemsty i odwetu. Znęcanie się, medialne i sądowe, nad Wojciechem Jaruzelskim jest dla niego namacalnym dowodem na potwierdzenie swoich tez. Uważa, że wytworzyła się sytuacja paradoksalna – to Jaruzelski swoją postawą, pełną godności i szacunku dla historii zachowuje się bardziej wedle zasad chrześcijańskich niż jego niby hurra katoliccy prześladowcy. Tłumaczy to wychowaniem, jakie Generał przeszedł u Księży Marianów. Zwraca jednocześnie uwagę na ciekawy szczegół – postsolidarność bardziej koncentruje się na atakowaniu Jaruzelskiego niż Czesława Kiszczaka. Dlaczego? Być może odpowiedzią jest następujący fragment tekstu Łagowskiego:

„Okrągły Stół był rzeczywiście oszustwem, ale w innym sensie, niż to sobie solidarnościowa prawica wyobraża. Ludzie Jaruzelskiego zadbali, żeby „Solidarność” nie miała liczących się konkurentów po stronie opozycji. Gdy władza była już de facto oddana „Solidarności”, cenzura ciągle nie dopuszczała wiadomości, że istnieje Stronnictwo Pracy; sama nazwa była zakazana. Poza targiem o władzę pozostawała najwartościowsza część społeczeństwa: merytokracja, kadra kierownicza przemyski, wyłaniający się biznes, ludzie o ugruntowanej pozycji w różnych profesjach itp. Od dania swobody politycznej tej części społeczeństwa należało zaczynać reformy. Tymczasem ówczesna władza nawet sobie samej tej swobody nie dała”. Jak wiadomo to Kiszczak był wtedy głównym rozgrywającym i to on uzgadniał z Solidarnością szczegóły. Ale – jak się okazuje – postsolidarność woli nie wspominać o tym, jak narodził się jej monopol władzy i monopol „idei przewodniej państwa polskiego”. Woli napawać się poczuciem zemsty. Jednym z jej elementów jest lustracja. Dla Łagowskiego apogeum tego szaleństwa był lincz na abpie Stanisławie Wielgusie, za który – według niego – odpowiadają w głównej mierze bracia Kaczyńscy – ludzie „złośliwej zabawy” politycznej, jak ich określa. Ale nie to jest dla niego najbardziej przerażające. Najbardziej przerażająca była dla niego reakcja Kościoła katolickiego. Pisze o tym zjawisku: „Jednego dowiedzieliśmy się z całą oczywistością: w Polsce nie istnieje katolicka wspólnota wiernych. Istnieje katolicka walka pokoleń, koterii i frakcji, prowadzona z niebywałą agresywnością, napastliwością, skłonnością do deptania godności przeciwnika. Lustracja w Kościele to walka księży z księżmi, walka katolickiej inteligencji, już zdemoralizowanej przez przywileje polityczne, z hierarchią. Ta ostatnia wydaje się obecnie tak zastraszona, jak nie była w PRL. Księża czują się pokrzywdzeni przez dotychczasowy przebieg lustracji. Czego się domagają? Rozszerzenia kręgu prześladowań. Nawet prymas, dobry człowiek, powtarza:, „dlaczego akurat wszystkie teczki są dzisiaj wyciągane przeciwko kapłanom… a nie dotyczy to innych grup społecznych?”. Zupełnie są pominięte? Ależ dotyczy, wcale nie są pominięte! Egoizm instytucjonalny Kościoła sprawia, że hierarchowie, prałaci nie wiedzą, co się w społeczeństwie dzieje. Stosuj ą taktykę ucieczki do przodu: im więcej będzie lustrowanych, tym łatwiej będzie nam, duchownym, ukryć się w tłumie; co i nie dziwota, bo trudno im skorzystać z dobrych rad tego rodzaju:, jeśli Kościół nie chce być lustrowany przez dziennikarzy, niech z wyprzedzeniem sam się zlustruje. Jeżeli nie chcesz być przez kogoś powieszony, to powieś się sam”. To jest zresztą przejaw szerszego zjawiska – Kościół dał sobie narzucić, jak pisze Łagowski, poglądy skrajnej odmiany obozu solidarnościowego na PRL. I wbrew historycznej prawdzie próbuje dotrzymać kroku jakobinom i rewolucjonistom, godząc się nawet na takie upokorzenia, jakich nie doświadczył w czasach minionych. Natarczywe ukazywanie wyłącznie własnych krzywd w okresie PRL, promowanie postaw tzw. księży niezłomnych – jest historycznym nadużyciem i porzuceniem tradycji Kardynała Wyszyńskiego, który z pełną świadomością polecał śpiewać w kościołach „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie”. I wreszcie kwestia polskiej rusofobii. Dla Łagowskiego jest to najbardziej złośliwa z polskich chorób narodowych. Zacytujmy większy fragment: „Polska polityka wobec Rosji ma w sobie coś urwisowskiego: jest złośliwa, ale realnej szkody nie wyrządza. Solidarnościowa władza gotowa jest obarczyć polską gospodarkę olbrzymimi kosztami tylko po to, aby Rosjanom coś pokazać. Nawet problemy energetyczne zostały wessane przez rusofobiczną mitologię. Śmiech bierze, gdy się słyszy „ekspertów” z rozmnożonych instytutów do spraw wschodnich i prasy opiniotwórczej. Zajmują się głównie dobieraniem przykładów do tez z góry przyjętych. „Rosja” jest słowem samogrającym, wystarczy je wymawiać i już się uzyskuje pozór głębszego sensu, a nawet wtajemniczenia. Sprzymierzanie się w duchu antyrosyjskiej misji z krajami, o których nawet w szkole na lekcjach geografii nie uczą, jest polityki poczętą w pijanym widzie; niczego zdrowego ona na świat wydać nie może. Nieszczęście polega na tym, że nie da się jej wyprowadzić z samego tylko kaczyzmu. Sondaże niezmiennie wykazują, że większość Polaków nie popiera polityki antyrosyjskiej. Naród jednak popiera. Co to jest naród? Pisałem już kiedyś, że gdy wybucha powstanie, to narodem może być szkoła podchorążych plus kilku literatów bez nazwiska i grupa wtajemniczonych studentów. Taki naród wywołał powstanie listopadowe. Nikt natomiast nie zalicza do narodu tych ośmiuset tysięcy mieszkańców Warszawy, którzy w czasie powstania 1944 r. kryli się przez dwa miesiące po piwnicach, przeklinali powstańców i myśleli tylko o tym, jak by tu nie zginąć z głodu lub od kuli. Narodem byli ci mało liczni, którzy ich na to wszystko, a później jeszcze na wygnanie z miasta narazili. Niejeden raz w historii „Naród”, ta nikła mniejszość, machał losem ogółu Polaków”. Ten fragment to także czytelny sygnał, jaką historiozofię wyznaje autor. Warto jeszcze w tym miejscy wspomnieć o oburzeniu, jakie budzi w Łagowskim uczynienie z Katynia symbolu 1000-lecia polskiej historii. Pisze: „Zdumiewający cynizm, z jakim Polacy posługują się Katyniem w psychologicznej wojnie z Rosją, nie byłby możliwy, gdyby tę zbrodnię brano konkretnie, egzystencjalnie, jako fakt zaistniały w określonym miejscu i czasie, przez ludzi opłakiwany od początku, przez państwo wielokrotnie należycie uczczony, dziś będący już tylko wspomnieniem. Z historii świeckiej, gdzie czyny się przedawniają, lekkomyślni Polacy przenoszą Katyń do sfery niby-świętej, gdzie wszystko, co było kiedykolwiek, może istnieć w nieskończoność, pod warunkiem, że jest podtrzymywane w symbolicznym bycie za pomocą odpowiednich rytuałów. Ludzie, którzy zginęli pod Smoleńskiem, lecieli, aby w Lesie Katyńskim odprawić jeden z takich rytuałów. Gdyby nie było w Polsce pseudo religijnego kultu Katynia, ci ludzie by żyli. Kto mówi, że podtrzymywanie kultu warte było tej ofiary, myśli jak wyznawca archaicznej religii nakazującej lub pozwalającej na składanie bóstwom ofiar z ludzi”. Myślę, że jest to bardzo cenna sentencja w kontekście zbliżającej się pierwszej rocznicy katastrofy. Wątpić tylko wypada, czy taka interpretacja znajdzie szerszy oddźwięk. U nas słucha się dzisiaj niczym proroków ludzi cynicznych i nawiedzonych, gdy tymczasem ludzi mądrych i roztropnych uważa się za podejrzanych. Mimo wszystko zakończyć wypada nutką optymizmu, bowiem wbrew pozorom tzw. ogół nie jest daleki od tej oceny rzeczywistości, jaką podaje autor, tyle tylko, że często sobie tego nie uświadamia. Jan Engelgard

Osama bin Laden: śmierć uwieczniona przez amerykański rząd

Osama bin Laden: A dead nemesis perpetuated by the US government

http://whatreallyhappened.com/WRHARTICLES/osama_dead.php

1.05.2011 roku, moment przed ogłoszeniem prezydenta Obamy o zabiciu przez Amerykanów Bin Ladena, ofiarą masowego ataku stała się nasza witryna, dokumentująca śmierć Bin Ladena w grudniu 2001 roku i wydaje się, że Biały Dom nie chciał by była ona dostępna w czasie tworzenia nowej propagandy. Możliwe, że jest to początek planu zainscenizowania ataku „zemsty” ze strony „Al-Kaidy” na Stany Zjednoczone w celu usprawiedliwienia totalnej wojny na Bliskim Wschodzie. Według Pentagonu, głos Bin Ladena regularnie wykrywali [do 14.12.2001] agenci wywiadu monitorujący transmisje radiowe w Tora Bora. Od tego czasu nie słyszano niczego od przywódcy Al-Kaidy i prezydent Bush powiedział prywatnie, że milczenie Bin Ladena może świadczyć o tym, że został zabity. [Telegraph, 12/28/2001]

Osama bin Laden: śmierć uwieczniona przez amerykański rząd Osama bin Laden nie żyje. Pierwsza wiadomość pochodzi ze źródeł w Afganistanie i Pakistanie prawie 6 miesięcy temu: uciekinier zmarł w grudniu [2001] i pochowano go w górach w płd.-wsch Afganistanie. Prezydent Pakistanu, Pervez Musharaff potwierdził te informację. Ale resztki gangu Obamy milczały, albo po to by podtrzymywać przy życiu ducha Osamy, albo z powodu braku środków komunikacji. Mając ego wielkości Ewerestu, Osama Bin Laden, gdyby żył, nie mógłby tak długo milczeć. Zawsze chciał brać kredyt za rzeczy, z którymi nie miał nic wspólnego. Czy milczałby przez 9 miesięcy i nie chwalił się tym, że przeżył? [New York Times. July 11, 2002]

Raport Fox News: Bin Laden już nie żyje Usama bin Laden zmarł spokojną śmiercią z powodu nieleczonej komplikacji płuc, pisze Pakistan Observer, cytując przywódcę talibskiego, którzy rzekomo uczestniczył w pogrzebie przywódcy al-kaidy. [Fox News. December 26, 2001]

Często mówiło się o Bin Ladenie, że nie jest zdrowy. Niektórzy mówią, że choruje na żółtaczkę typu C I spodziewa się, że może przeżyć tylko 2 lata. Według Le Figaro, w ub. roku [2000] zamówił przenośną maszynę dializującą, z dostawą do jego bazy w Kandaharze, Afganistan. [Guardian]

Peter Bergen: Bin Laden ‘ogromnie’ się postarzał To jest człowiek, który wyraźnie nie czuł się dobrze. Oznacza to, jak widać ze zdjęć, że w grudniu [2001] naprawdę źle wygląda.

Zdrowy Bin Laden Na pokazanym w grudniu filmie ledwie może poruszać lewą część ciała. Widać wyraźnie, że choruje na cukrzycę. Ma niskie ciśnienie krwi. Ma ranę stopy. Najwyraźniej przechodzi dializy… ma problem z nerkami. [CNN] Film [z 27.12.2001] został odrzucony przez rząd Busha, podczas gdy chora propaganda być może wymyśliła ukrywanie faktu, że przywódca Al-Kaidy już nie żył. „Mógł nagrać ten film, a potem rozkazał by go wyemitować po jego śmierci,” powiedział pracownik Białego Domu.[Telegraph]

Prezydent Musharraf: Bin Laden prawdopodobnie nie żyje Prezydent Pakistanu mówi, że Osama bin Laden najprawdopodobniej nie żyje, gdyż podejrzewany terrorysta nie mógł być leczony na chorobę nerek. [Urzędnik administracji Busha] powiedział amerykańskiemu wywiadowi, że bin Laden, co 3 dni wymaga dializy i „jest dość oczywiste, że to mogło sprawiać problem, kiedy przemieszczasz się z miejsca na miejsce i potrzebujesz mieć stały dostęp do energii elektrycznej w górskiej kryjówce.” [CNN] Dializa – mówimy o hemodializie – naprawdę jest przeznaczona dla pacjentów na ostatnim etapie niewydolności nerek. Oznacza to, że ich nerki po prostu całkowicie nie funkcjonują. Najczęstszą przyczyną takiego stanu byłaby cukrzyca i nadciśnienie tętnicze. Kiedy to się stało, jeśli jesteś oddzielony od urządzenia do dializy – a nawiasem mówiąc, maszyna do dializy wymaga energii elektrycznej, wymaga czystej wody, potrzebne są warunki sterylne – istnieje ogromne ryzyko zakażenia. Jeśli nie masz tego wszystkiego i funkcjonującej maszyny do dializy, jest mało prawdopodobne, że przeżyjesz kilka dni lub najwyżej tydzień. [CNN]

Karzai: bin Laden ‘prawdopodobnie’ nie żyje Osama bin Laden „prawdopodobnie” nie żyje, ale żyje były przywódca talibów Mullah Omar, powiedział prezydent Afganistanu. [CNN]

FBI: Bin Laden ‘prawdopodobnie’ nie żyje Szef kontrterroryzmu FBI, Dale Watson, mówi, że Obama bin Laden „prawdopodobnie” nie żyje. [BBC]

Czasopismo publikuje, jak nazywa, testament bin Ladena Redaktor naczelny arabskiego dziennika z siedzibą w Londynie powiedział, że rzekomy testament opublikowany w sobotę, napisany został w ub. roku [2001] przez Osamę bin Ladena, i pokazuje, że „umiera lub wkrótce umrze”. [CNN]

Przekład artykułu o pogrzebie z egipskiego dzienniika al-Wafd, środa, 26.12.2001, t. 15, nr 4633

Wiadomość o śmierci bin Ladena i pogrzebie 10 dni temu Usama bin Laden zmarł spokojną śmiercią z powodu nieleczonej komplikacji płuc, pisze Pakistan Observer, cytując przywódcę Talibów, który rzekomo uczestniczył w pogrzebie przywódcy Al-Kaidy. „Wojska koalicyjne angażują się w szalone poszukiwania, ale nigdy nie spełnią swego celu, złapania Usamy żywego lub martwego, powiedział. [FOX News]

Czołowy funkcjonariusz z ruchu afgańskich talibów ogłosił wczoraj śmierć Osamy bin Ladena, szefa organizacji al-kaidy, mówiąc, że bin Laden cierpiał na komplikacje płuc i zmarł naturalną i spokojną śmiercią. [Welfare State]

Osama bin kto?

Izrael nie uważa bin Ladena za zagrożenie. [Janes]

Izraelski wywiad: Bin Laden nie żyje, wybrano następcę

Izraelskie źródła mówią, że Izrael i USA szacują, że Bin Laden prawdopodobnie zmarł w czasie amerykańskiej kampanii militarnej w grudniu w Afganistanie. Powiedzieli, że pojawianie się nowych przekazów Bin Ladena to prawdopodobnie fabrykacja, mówi Middle East Newsline. [World Tribune]

[Zobacz The Fake bin Laden Audio Tape] Fałszywy bin Laden.

[Zobacz Benazir Bhutto says Osama is dead] Benazir Bhutto potwierdza zgon Osamy.

Kiedy słyszysz groźbę wypowiadaną „prawdopodobnie” przez bin Ladena, pamiętaj, że on „prawdopodobnie” zmarł.

Pomyśl również o tym, kto odnosi korzyści z tego byś wierzył, że on żyje.

Koniec artykułu. Czy należy oczekiwać masowego ataku zemsty? Jego sprawcami będą z pewnością Irańczycy. I wtedy się zacznie…

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Tłumaczenie Ola Gordon

Jeszcze w sprawie polemiki z p. Zarembą Tak – podtrzymuję swoje zdanie. Nasza kultura i cywilizacja to m.in. kultura alkoholu: kultura wina od Tagu do Badenii, Nadrenii i Wirtembergii – dalej kultura piwa, która gdzieś w Polsce przechodzi w kulturę wódki dominującą już w krajach ruskich. Jest to typowa kultura – ze swoimi rytuałami i obyczajami, – jako to litkup po zawarciu transakcji, bruderschaft itp. Oczywiście palenie marihuany to wprowadzenie do naszej kultury obcego, meksykańskiego elementu. Tym niemniej jest to element cywilizacji. Natomiast zakazywanie palenia czegokolwiek czy nakazywanie jazdy w pasach to element całkowicie spoza naszej cywilizacji, zaprzeczający jednemu z jej zasadniczych założeń, czyli „Chcącemu nie dzieje się krzywda”. Jest to rodząca się na naszych oczach jakaś nowa przerażająca anty-cywilizacja, w której jednostka zerem; nie liczy się wola jednostki, bo jest ona tylko członkiem kolektywu, zbiorowości. I p. Piotr Zaremba otwarcie tę tezę głosi: tak, człowiek powinien być pozbawiony wolności wyboru (tu: jazdy w pasach czy bez). I wręcz przerażeniem Go napawa, że pozwolenie człowiekowi, by sam wybrał „oznaczałoby, że nie jesteśmy w ogóle zbiorowością. Jedynie sumą jednostek.” Tak może rozumować Japończyk, – który uważa się właśnie za członka zbiorowości. Nie Europejczyk. I dlatego – przy całym szacunku dla Jego wyboru – nie uważam p. Zaremby za członka cywilizacji wywodzącej się z Mezopotamii, Jerozolimy, Aten, Sparty, Rzymu, Berlina, Wiednia, Kijowa, Moskwy i Londynu. P. Zaremba jest już członkiem innej, obcej nam, cywilizacji (czy anty-cywilizacji). Czuje się wręcz nieswojo, czuje się tragicznie odtrącony przez Państwo – tego Demiurga, – które nie zatroszczyło się o to, by – po przeprowadzeniu, oczywiście, naukowych badań - dla Jego dobra nakazać Mu np. chodzić po ulicy w kasku. A przecież cegły czasem spadają… Być może nie jest to potrzebne. Ale PAŃSTWO powinno jednak zająć się tym problemem i wyjaśnić p. Zarembie, dlaczego nie wydało takiego nakazu. Bo bez tego On czuje się nieswojo. Nie jest "członkiem zbiorowości". Jest tragicznie osamotnioną jednostką. JKM

“Ryzyko wiary” – Bł. Jan Henryk Newman „Odpowiedzieli Mu: Możemy” (Mt 20, 22).Te słowa świętych Apostołów Jakuba i Jana stanowiły odpowiedź na bardzo uroczyste pytanie postawione im przez ich Boskiego Mistrza. Pragnęli – a była to szlachetna ambicja, choć jeszcze niewypróbowana w najwyższej mądrości i nieoświecona najwyższą Prawdą – pragnęli zasiadać obok Niego na Jego tronie chwały. Jedyna rzecz (i nic innego), jaka mogła ich zadowolić, to ów szczególny dar, który Chrystus przyniósł swoim wybranym; który wkrótce nabył dla nich swoją śmiercią i który ofiarowuje również nam. Apostołowie proszą o dar życia wiecznego, On zaś nie mówi, że go nie otrzymają, gdyż dla nich faktycznie został przeznaczony, lecz przypomina im, co muszą dla niego zaryzykować. „Czy możecie pić kielich, który Ja mam pić, i zostać ochrzczeni chrztem, którym Ja mam być ochrzczony? Odpowiedzieli Mu: Możemy.” Oto udzielona zostaje nam wielka lekcja:, jako chrześcijanie mamy obowiązek podejmować ryzyko dla życia wiecznego – bez absolutnej pewności, że się nam powiedzie. Jedynie ci otrzymają nagrodę wieczną, którzy wytrwają do końca. Nie wolno nam wątpić, że ryzyko, które dla Chrystusa podjęli Jego słudzy, zostanie z nawiązką wynagrodzone w Dniu Ostatecznym. Taka jest prawda: On oddaje nam daleko więcej, aniżeli Mu pożyczamy – i oddaje niezawodnie. Ja mówię jednak o konkretnych ludziach, o nas samych. Nikt z nas nie wie na pewno, czy wytrwa do końca, a mimo to, aby dać sobie przynajmniej szansę powodzenia, musimy podjąć ryzyko. Tak, więc, gdy idzie o poszczególnych ludzi, prawdą niepowątpiewalną jest, że wszyscy musimy coś zaryzykować ze względu na niebo, nie mając przy tym żadnej pewności, że się nam powiedzie. I zaiste takie jest prawdziwe znaczenie słowa „ryzyko”. Dziwne, bowiem byłoby ryzyko, które nie zawierałoby w sobie nic z lęku, niebezpieczeństwa, troski czy niepewności. A właśnie na podejmowaniu ryzyka zasadza się doskonałość i szlachetność wiary. Dlatego też wiara została wyszczególniona pośród innych łask i wyniesiona, jako specjalny środek naszego usprawiedliwienia, – ponieważ jej obecność oznacza, że mamy odwagę coś zaryzykować. Św. Paweł wyraźnie stawia nam to przed oczy w jedenastym rozdziale Listu do Hebrajczyków, który otwiera definicją wiary, a następnie podaje jej przykłady, jak gdyby chciał zapobiec wszelkim nieporozumieniom. Po przytoczeniu słów: „Sprawiedliwy z wiary żyć będzie”, – przez co wskazuje wyraźnie, że mówi o rzeczywistości, którą w Liście do Rzymian nazywał ‘wiarą usprawiedliwiającą’, kontynuuje: „Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy.” W swej najgłębszej istocie wiara uobecnia to, co niewidzialne; sprawia, że działamy dla obiecanych dóbr tak, jakbyśmy je już posiadali; że ryzykujemy teraźniejszą wygodę, szczęście i inne dobra dla niepewnej przyszłości. Dlatego też w innym liście mówi: „Jeżeli tylko w tym życiu nadzieję w Chrystusie pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania” (1Kor 15, 19). Jeżeli umarli nie powstają z martwych, to faktycznie przeliczyliśmy się i popełniliśmy bardzo poważny błąd wybierając takie życie. A to, co się tyczy głównej doktryny, odnosi się również do prywatnych interesów, które od niej zależą. Apostoł zwraca naszą uwagę na ten fakt w Liście do Hebrajczyków, gdy pisze o starożytnych świętych, którzy zaryzykowali swoje doczesne szczęście dla przyszłości. Abraham „wyszedł, nie wiedząc, dokąd idzie”. I on, i wszyscy inni „w wierze pomarli, nie osiągnąwszy tego, co im przyrzeczono, lecz patrzyli na to z daleka i witali, uznawszy siebie za obcych i gości na tej ziemi” (Hbr 11, 13). Taka była wiara Patriarchów; taka – nieoświecona, lecz wielkoduszna i prosta – była wiara młodych Apostołów w [rozważanym] tekście. Chociaż nie zdawali sobie w pełni sprawy z tego, co mówią, to jednak ich słowa wyrażały ich ukryty charakter i proroczo zapowiadały przyszłe postępowanie. Powiedzieli Mu: „Możemy.” Składają obietnicę – jakby nieświadomie – i zostają pochwyceni przez Możniejszego od nich, który – można by rzec – w przebiegły sposób ich usidlił. Ale ponieważ ich obietnica była złożona szczerze, – chociaż niczego nie podejrzewali, ani nie wiedzieli, co obiecują, – dlatego została przyjęta. „Czy możecie pić kielicha, który Ja mam pić, i zostać ochrzczeni chrztem, którym Ja mam być ochrzczony? Odpowiedzieli Mu: Możemy.” On zaś, nie obiecując im nieba, łaskawie odpowiedział: „Kielich mój pić będziecie i zostaniecie ochrzczeni chrztem, którym Ja będę ochrzczony.” W ten sam sposób, jak się wydaje, nasz Pan postępuje ze św. Piotrem. Przyjmuje jego zobowiązanie służby, zarazem jednak ostrzega, że Piotr nie rozumie do końca, co to zobowiązanie oznacza. Gorliwy Apostoł chciał natychmiast podążyć za swoim Panem, Ten jednak odrzekł: „Dokąd Ja idę, ty teraz za Mną pójść nie możesz, ale później pójdziesz” (J 13, 36). A kiedy indziej zażądał spełnienia obietnicy wcześniej Mu już złożonej i rzekł: “Pójdź za Mną”, wyjaśniając zaraz: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci: Gdy byłeś młodszy, opasywałeś się sam i chodziłeś, gdzie chciałeś. Ale gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a inny cię opasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (por. J 21, 18-22). Oto ryzyko, które w wierze i niepewności podjęli Apostołowie. Nasz Pan w Ewangelii Łukaszowej naucza, że wszyscy musimy podobnie i świadomie postępować:, „Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby położył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: „Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć.” I dodaje natychmiast: „Tak, więc nikt z was, jeśli nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem” (Łk 14, 28-33), pokazując nam w ten sposób pełnię ofiary, jaką musimy ponieść. Oddajemy Mu wszystko, On zaś może zażądać tego czy tamtego lub dać nam coś z tego na jakiś czas według własnego uznania. Z drugiej strony przypadek bogatego młodzieńca, który odszedł zasmucony, gdy Pan kazał mu rozdać majątek i podążyć za Nim, stanowi przykład kogoś, komu zabrakło wiary, by zaryzykować ten świat na rzecz przyszłego ze względu na słowa Chrystusa. Jeżeli zatem wiara stanowi istotę życia chrześcijańskiego i jest taka, jak ją opisałem, oznacza to, iż nasz obowiązek zasadza się na tym, ażeby przez wzgląd na słowa Chrystusa zaryzykować, co posiadamy dla tego, czego jeszcze nie mamy. I winniśmy podjąć owo ryzyko w szlachetnym i wielkodusznym duchu – nie pochopnie czy lekkomyślnie, ale zarazem nie do końca wiedząc, co czynimy, czego dokładnie się wyrzekamy i co mamy zyskać: niepewni nagrody, nieświadomi, ile przyjdzie nam poświęcić, we wszystkim zależni od Niego, ufni, że Jego obietnice zostaną spełnione, przekonani, że da nam siłę, abyśmy mogli wypełnić nasze śluby; we wszystkich naszych sprawach postępując bez troski o przyszłość. Ośmielę się rzec, że to, co powiedziałem, na razie przynajmniej, wyda się większości moich słuchaczy, czymś jasnym i oczywistym. A jednak, gdy wskażę na wnioski praktyczne, jakie bezpośrednio z tego wynikają, znajdą się tacy, którzy w głębi serca, jeżeli już nie otwarcie, wycofają swoją zgodę. Ludzie pozwalają nam, sługom Chrystusa, głosić i nauczać dopóty, dopóki ograniczamy się do prawd ogólnych; do chwili, gdy nie zorientują się, że prawdy te dotyczą ich samych, bo w oparciu o nie powinni kształtować swoje życie. W tym momencie zatrzymują się, zbierają się w sobie i wycofują. Mówią, że nie widzą, nie rozumieją tego, że nie zgadzają się z tym czy tamtym. A chociaż nie potrafią powiedzieć, dlaczego owe wnioski nie miałyby wynikać z tego, na co się wcześniej zgodzili – a które, jak wykazaliśmy, muszą wynikać – to jednak upierają się i twierdzą, iż nie dostrzegają związku, szukają wykrętów, zarzucają nam, że posuwamy się w naszym nauczaniu za daleko, oskarżają o przesadę, każą nam ograniczać i modyfikować to, co głosimy. Mówią nam, że nie bierzemy pod uwagę, w jakich żyjemy czasach, etc. Oto ich postawa – i dobrze powiedziano, że gdzie jest chęć, tam znajdzie się i sposób. Nie ma, bowiem prawdy tak oczywistej, by ludzie nie mogli przed nią uciec, zamykając oczy. Nie ma takiego obowiązku, by nie znaleźli dziesięciu tysięcy powodów, dla których akurat ich ów obowiązek miałby nie dotyczyć. Tacy ludzie są przekonani, że przesadzamy i posuwamy się za daleko, gdy wskazujemy, iż nasze nauczanie odnosi się również do nich. Smutna ta przypadłość ludzi zwanych chrześcijanami znajduje ilustrację w przedmiocie naszych obecnych rozważań. Któż nie przyzna od razu, że wiara polega na podejmowaniu ryzyka ze względu na słowa Chrystusa? A mimo to można poważnie powątpiewać, czy ludzie w swej masie, nawet ci lepsi, ryzykują cokolwiek z powodu Chrystusowej prawdy. Zastanówcie się przez chwilę. Niech każdy z was, którzy teraz mnie słuchacie, zada sobie pytanie: ile zainwestował, ile zaryzykował przez wzgląd na prawdę Chrystusowej obietnicy? Ile by stracił, zakładając, choć to niemożliwe, ale zakładając, że obietnica ta okazałaby się fałszywa? Wiemy, co oznacza zainwestować w jakieś przedsięwzięcie tego świata. Ryzykujemy i inwestujemy naszą własność w projekty, które obiecują jakiś zysk; w plany, którym ufamy i w które wierzymy. Ile zatem zaryzykowaliśmy dla Chrystusa? Cośmy mu oddali ufając Jego obietnicy? Apostoł mówi, że i on, i jego bracia byliby ze wszystkich ludzi najbardziej godnymi pożałowania, gdy zmarli nie mieli zmartwychwstać. Czy moglibyśmy w jakimkolwiek stopniu odnieść to stwierdzenie do nas samych? Wydaje się nam może teraz, że mamy jakąś nadzieję na osiągnięcie nieba – tę oczywiście byśmy stracili; ale, poza tym, w jakiej mierze nasze obecne położenie uległoby pogorszeniu? Kupiec inwestujący część swego majątku w przedsięwzięcie, które upada, nie tylko traci nadzieję dochodu, ale również coś z tego, co należało do niego, a co zainwestował w nadziei zysku. Oto pytanie, bracia: co myśmy zaryzykowali? Naprawdę obawiam się, że gdy zaczniemy badać tę kwestię, okaże się, że nie podejmujemy żadnych decyzji, że nie robimy, nie unikamy, nie wybieramy, nie wyrzekamy się i nie dążymy do niczego, czego byśmy nie postanawiali, robili bądź nie, unikali, wybierali, wyrzekali się lub próbowali osiągnąć, gdyby Chrystus nie umarł, a niebo nie było nam obiecane. Lękam się, że większość ludzi zwanych chrześcijanami – niezależnie od tego, co ci ludzie sami deklarują i myślą o sobie, niezależnie od gorliwości, światła i miłości, jaką sobie sami przypisują – żyłaby, jak żyje teraz: ani lepiej ani gorzej, wierząc, że chrześcijaństwo jest bajką. W młodości pobłażają swoim pożądaniom, a w najlepszym wypadku gonią za próżnymi rzeczami tego świata. Z upływem czasu zaczynają oddawać się interesom lub obierają sobie inny sposób zarabiania pieniędzy; a później żenią się bądź wychodzą za mąż. Ponieważ ich interesy zbieżne są z ich obowiązkami, ludzie ci zdają się być i sami o sobie myślą, że są pobożni i godni szacunku. Stopniowo przywiązują się do istniejącego stanu rzeczy, nabywają gorliwości w walce z występkim i błędem, i żyją w pokoju z innymi. Tego rodzaju życie niewątpliwie zasługuje na pochwałę. Tyle, że niekoniecznie ma ono cokolwiek wspólnego z religią. Nie ma w nim niczego, co dowodziłoby obecności jakiejś religijnej zasady u tych, którzy je wybierają; nie ma w nim niczego, czego ci ludzie nadal by nie robili, chociaż nic nie mieliby na tym zyskać oprócz tego, co już zyskują: a zyskują coś teraz, zaspokajają swoje teraźniejsze pragnienia. Ich życie jest spokojne i uporządkowane, ponieważ godzi się to z ich interesem i odpowiada gustom. Ludzie tacy jednak nic nie ryzykują, niczego nie poświęcają i niczego nie porzucają ze względu na wiarę w słowa Chrystusa. Weźmy św. Barnabę, który na Cyprze posiadał majątek i oddał go biednym Chrystusowym. Oto przykład oczywistej ofiary. Barnaba uczynił coś, czego by nie zrobił, gdyby Ewangelia nie była prawdziwa. Oczywistym jest, że gdyby, nie daj Bóg, Ewangelia okazała się bajką, postępowanie Świętego byłoby nadzwyczaj niemądre – Barnaba popełniłby wielki błąd i poniósłby stratę. Byłby niczym kupiec, którego statki rozbiły się i zatonęły lub zawiedli kontrahenci. Człowiek wierzy człowiekowi, obdarza bliźniego kredytem zaufania; ale chrześcijanie nie ryzykują zbyt wiele dla słów Zbawiciela, a jest to jedyna rzecz, którą powinni uczynić. Sam Chrystus naucza: „Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy wszystko się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków.“ (Łk 16, 9), tzn. inwestujcie w przyszły świat te dobra, którymi świat doczesny posługuje się w sposób niegodziwy; nakarmcie głodnego, przyodziejcie nagiego, przyjdźcie z pomocą choremu, a zamieni się to wam w: „trzosy, które nie niszczeją, skarb niewyczerpany w niebie, gdzie złodziej się nie dostaje ani mól nie niszczy (Łk, 12, 33). Mówię, zatem, że jałmużna jest oczywistą ofiarą, jakimś ryzykiem i dowodem na obecność wiary. I znowu człowiek, którego perspektywy w tym świecie są dobre, a który odrzuca bogactwa czy znaczenie, aby być bliżej Chrystusa, by znaleźć miejsce w Jego świątyni, żeby mieć więcej sposobności do modlitwy – taki również składa jakąś ofiarę. Albo ktoś, kto szlachetnie dążąc do doskonałości, odrzuca pożądania i pociechy tego świata, i jak Daniel czy św. Paweł trudzi się i pracuje samotnie – taki również coś ryzykuje, wierząc mocno w świat, który ma nadejść. Lub człowiek, który po grzechu żałuje słowem i czynem, który nakłada na swe ramiona jakieś jarzmo, poddaje się karze, surowo umartwia swoje ciało, odmawia sobie niewinnych przyjemności lub wystawia się na publiczną wzgardę – taki również pokazuje, że jego wiara stanowi porękę dóbr spodziewanych i jest dowodem rzeczywistości niewidzialnej. Lub inny, który potrafi zmusić się, by prosić o oddalenie odeń tych rzeczy, które stanowią przedmiot dążenia tak wielu, i by przyjąć to, przed czym serce w naturalny sposób się wzdraga; ktoś, kto, gdy Bóg zdaje się dopuszczać jakieś zło doczesne, ubolewa nad tym, ale zarazem umie przemóc się i szczerze powiedzieć: “Bądź wola Twoja” – nawet i on nie pozostaje bez ofiary. Albo człowiek, który ma szansę wzbogacić się, lecz szczerze prosi Boga, by nigdy nie być bogatym; lub inny, który ma widoki na zajęcie jakiegoś stanowiska, a modli się gorliwie, aby go nigdy nie otrzymać; albo taki, który ma przyjaciół lub krewnych i z całego serca zgadza się, aby ci zostali mu odebrani, – choć w danej chwili nic nie zapowiada rozłąki – i który może powiedzieć: „Zabierz ich, jeżeli taka jest Twoja wola. Tobie ich oddaję i Tobie ich powierzam”, i który gotów jest, aby poważnie potraktowano jego słowa: także i on coś ryzykuje – i zostaje przyjęty. Jego słowa potraktowano poważnie, chociaż on nie do końca może rozumie, co mówi. Niemniej jednak zostaje przyjęty, gdyż mówi szczerze i wiele ryzykuje. Ludzie o wielkodusznym sercu, tacy jak Jakub i Jan czy Piotr często bardzo szeroko i ufnie opowiadają, co zrobią dla Chrystusa – nie nieszczerze, lecz nie do końca świadomie. W nagrodę za szczerość ich słowa zostają przyjęte, choć oni sami będą musieli dopiero się nauczyć, jak poważną złożyli obietnicę. „Odpowiedzieli Mu: Możemy.” – a ich przyrzeczenie zostaje zapisane w niebie. Podobnie rzecz ma się w naszym przypadku w różnych okresach naszego życia. Najpierw przy Bierzmowaniu, gdy przyrzekamy, co zostało za nas przyrzeczone w czasie Chrztu – niezdolni zrozumieć, jak wiele przyrzekamy, ale ufając, że Bóg stopniowo nam to ukaże i doda nam potrzebnej siły. I znowu ci, którzy przyjmują święcenia kapłańskie, przyrzekają, chociaż nie wiedzą, co, angażują się, chociaż nie wiedzą jak głęboko, wyrzekają się życia według zwyczajów tego świata, chociaż nie wiedzą jak radykalnie; przypadkiem może odkrywają, że muszą odciąć sobie prawą rękę, poświęcić pożądania oczu i poruszenia serca u stóp krzyża, – gdy sądzili, w swej prostocie, że wybierali dla siebie spokojne i łatwe życie „zwykłych ludzi mieszkających w namiotach”. I znowu, na różne sposoby okoliczności sprawiają, że w pewnym czasie, kierując się religią, ludzie wybierają tę czy inną drogę. Nie wiedzą, dokąd ich ona zaprowadzi; nie widzą kresu swojej wędrówki; nie wiedzą nic ponad to, że słusznym jest to, co czynią. W swoim wnętrzu słyszą cichy głos, który zapewnia ich – jak zapewniał dwóch świętych braci, – że niezależnie od tego, jaką przyszłość gotują sobie swoim obecnym postępowaniem, dzięki łasce Bożej będą w stanie jej sprostać. Dwaj błogosławieni Apostołowie powiedzieli, „Możemy”, i otrzymali siły, by żyć i cierpieć, jak rzekli. Św. Jakub otrzymał siłę wytrwania aż do męczeńskiej śmierci, gdy został ścięty mieczem w Jerozolimie. Św. Jan, jego brat, musiał znieść o wiele więcej, umierając, jako ostatni z Apostołów, jak Jakub umarł jako pierwszy. Musiał znieść opuszczenie i śmierć najpierw swojego brata, a następnie innych Apostołów. Przeżył długie lata w samotności, słabości i na wygnaniu. Musiał doświadczyć smutku i cierpienia, które niesie z sobą opuszczenie, gdy ci, których miłował, zostali odwołani z tego świata. Musiał żyć pośród swoich myśli bez bliskiego przyjaciela, gdy wszyscy, którzy go otaczali, należeli do młodszego pokolenia. Nasz łaskawy Pan zażądał od niego, jako poręki jego wiary, tego wszystkiego, co miłowały jego oczy i co bliskie było jego sercu. Był jak człowiek, który stopniowo i partiami wysyła przed sobą to, co posiada, do odległego kraju, aż jego obecne mieszkanie staje się niemal puste. Wysłał w drogę przed sobą swoich przyjaciół, a sam pozostał w tyle, aby w niebie byli ci, którzy o nim myślą i czekają na niego, i którzy go przyjmą, kiedy zostanie wezwany przez Pana. Wysłał przed sobą inne zobowiązania i to, co zaryzykował dla wiary: wyrzeczenia, gorliwą troskę o zachowanie prawdy, posty i modlitwy, trudy miłości, dziewicze życie, cierpienia z rąk pogan, prześladowania i wygnanie. Przy końcu swych dni słusznie ten wielki święty mógł powiedzieć: “Przyjdź Panie Jezu!”, jak ci znużeni nocą i oczekujący poranka. Wszystkie jego myśli, rozważania, pragnienia i nadzieje złożone były w świecie niewidzialnym. Śmierć, gdy nadeszła, zwróciła mu widok tego, co czcił, miłował, z czym obcował w latach dawno minionych. A wówczas, kiedy ponownie znalazł się w obecności tego, co utracił, odnowiły się wspomnienia, a znajome, dawno pogrzebane myśli odżyły na nowo. Któż się ośmieli opisać szczęście tych, którym zwrócono wszystkie obietnice, jakie złożyli, i którym w pełni i nadmiarze wynagrodzono wszelkie ryzyko, jakie ponieśli? Niestety, moi bracia, że też nie mamy w sobie więcej tego wzniosłego ducha! Jak to się dzieje, że zadowalamy się tym, co jest; że tak bardzo chcemy, by zostawiono nas w spokoju, byśmy mogli używać tego życia, iż gdy ktoś próbuje przekonać nas o potrzebie czegoś wyższego, o obowiązku, – jeżeli chcemy zasłużyć na koronę – dźwigania krzyża Jezusa Chrystusa, my uciekamy się do wykrętów, wymówek i usprawiedliwień! Powtórzę, zatem: cóż zaryzykowaliśmy przez wzgląd na prawdę Jego słów? On, bowiem wyraźnie naucza: “Każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci, siostry, ojca, matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne posiądzie na własność. Wielu zaś pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi.” (Mt. 19; 29, 30)

John Henry Newman, Parochial and Plain Sermons, vol. IV, The Ventures of Faith, s. 922-929, San Francisco, 1997, Paweł K. Długosz

Paweł Olszewski PO – dziecko rozlicznych układów Żeby zrozumieć, jak zdobył swoją dzisiejszą pozycję, trzeba zacząć od prześledzenia drogi życiowej jego ojca, bo tak jakoś mi się wydaje, że jedna kariera bez drugiej nie byłaby możliwa. Wiesław Kierbel, po zmianie nazwiska na Olszewski, działał najpierw w komunistycznej młodzieżówce studenckiej (ZSP – dziś Ordynacka), potem w PZPR aż do wyprowadzenia sztandaru. Zawierał ciągle nowe znajomości, budował zaplecze, dzięki któremu pracę zawodową zaczął od kierowniczego stanowiska (kierował spółdzielnią Inventus), a następne były już dyrektorskie (dyrektor administracyjny ATR, potem dyrektor oddziału banku). Nawet w okresie PRL takie błyskawiczne kariery należały do rzadkości. Okazuje się jednak, że i w wolnej Polsce są one możliwe, czego dowodzi droga zawodowa syna Wiesława Olszewskiego. Pierwsza posada Pawła – menedżer, po niecałym roku druga – dyrektor finansowy. Absolwentowi studiów z zerowym doświadczeniem zawodowym nie powierza się od razu, na tzw. piękne oczy, odpowiedzialnej funkcji. Przyjmowany jest na okres próbny, a gdy się sprawdzi, podpisuje się z nim umowę o pracę, ale najpierw na szeregowym stanowisku, dopiero po kilku latach może się starać o kierowniczą funkcję. Inaczej było w przypadku Pawła Olszewskiego. Oddaję mu głos, bo tak opisał swoją drogę zawodową na stronie internetowej, że nie sposób nie przytoczyć jego słów w dosłownym brzmieniu, z zachowaniem wszystkich wielokropków. To naprawdę wzruszająca powiastka. Chwyta za serce. Wydawać się wręcz może, że słowa te wyszły spod ręki jakiejś egzaltowanej panienki, a nie młodego, drapieżnego wilczka: „Praca zawodowa Za ciosem… Tuż po zakończeniu studiów, z dyplomem w ręku podjąłem swoją pierwszą pracę. Stanowisko menedżera ds. exportu w Bydgoskiej Fabryce Mebli odpowiadało moim oczekiwaniom i pozwalało na wykorzystanie wiedzy, którą zdobyłem w toku studiów. Poznałem z bliska mechanizmy rządzące rynkiem, nauczyłem się skutecznej negocjacji oraz indywidualnego podejścia do ludzi…Świetna szkoła dla młodego człowieka stojącego u progu kariery zawodowej. Ogromna szansa…. przyszła nieoczekiwanie. W takiej sytuacji zwykło się mówić „propozycja nie do odrzucenia”. Przed taką właśnie stanąłem w 2004 roku, gdy zaproponowano mi objęcie funkcji dyrektora finansowego w Zakładzie Mechanicznym Skraw-Mech sp. z o.o. prężnie rozwijającej się spółce należącej do holdingu Pojazdy Szynowe PESA Bydgoszcz S.A. Odpowiedzialność ogromna…satysfakcja jeszcze większa.” Wygląda na to, że w bydgoskich firmach aż się trzęśli z niecierpliwości, żeby zatrudnić młodego Olszewskiego. Oczywiście, ta niepohamowana chęć nie miała nic wspólnego z tym, że tatuś absolwenta był wcześniej wojewodą, a jest obecnie dyrektorem banku, który może dawać korzystne kredyty. Jest równie oczywiste, że w holdingu PESA zawsze marzono o dyrektorze finansowym z paromiesięcznym stażem i nie miało to nic wspólnego z tym, że Wiesław Olszewski jest członkiem rady nadzorczej PESY. Interesująco przedstawiał się zakres obowiązków młodocianego dyrektora. Odpowiadał m.in. za współpracę z instytucjami finansowymi i zapewnienie środków pieniężnych, niezbędnych do finansowania bieżącej działalności. Innymi słowy, miał znaleźć bank, który będzie przyjazny dla spółki. Z tym chyba Olszewski junior nie miał większych trudności. Nie całkiem zrozumiałam Pawła Olszewskiego, gdy wyznał, iż była to dla niego „propozycja nie do odrzucenia”. Jak to niby miało wyglądać? Znalazł odcięty koński łeb w swoim łóżku? Musiał przyjąć tę propozycję, bo dawano mu niedwuznacznie do zrozumienia, co go spotka, jeśli nie zgodzi się zostać dyrektorem finansowym spółki? Już, jako poseł uczestniczył Olszewski w bydgoskim Festiwalu Przedsiębiorczości. W auli Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego studenci wysłuchali wykładu Krzysztofa Mateli, kanclerza Bydgoskiej Loży BCC, „Jak osiągnąć sukces w biznesie w wieku 20 lat?”. Najciekawszym punktem pierwszego dnia festiwalu była debata zatytułowana, „Dlaczego absolwenci zarządzania zmywają naczynia w zagranicznych barach”. Paweł Olszewski skończył kierunek marketing i zarządzanie, więc był osobą jak najbardziej właściwą do udziału w dyskusji. Studenci znaleźli mnóstwo powodów na „tak”: pieniądze, podszkolenie języka, zaznajomienie się z obcą kulturą i zdobycie nowych umiejętności. Ich argumenty starał się zbić poseł Olszewski: – Często ci, którzy wracają po kilku latach zmywania garów za granicą, budzą się w Polsce z ręką w nocniku. Patrzą z zazdrością na tych, którzy zostali w kraju. Często nie są już przedstawicielami handlowymi, ale menedżerami. A ci, którzy wrócili z zagranicznych wojaży, nie mają, czym pochwalić się w CV. Widać wyraźnie, że Paweł Olszewski wie, jak wygląda droga typowego absolwenta zarządzania. Zostaje przedstawicielem handlowym firmy, czyli agentem i jeśli nagoni dużo klientów, ma szansę po kilku latach zostać menedżerem. Całkowicie nietypowy absolwent od razu po studiach zostaje menedżerem. Nie musi się niczym wykazać, poza właściwym nazwiskiem. Hipokryzja Pawła Olszewskiego dorównuje tupetowi. Uczestnicząc w audycji telewizyjnej, zaatakował PiS za to, że na czele jednej ze spółek państwowych postawił 27-letniego politologa. Młodzian ów mógł się poszczycić jedynie tym, że przez kilka lat kierował własną firmą i nauczył się zdobywać środki z funduszy unijnych. Był więc o kilka lat starszy i dużo bardziej doświadczony od Olszewskiego, kiedy ten obejmował stanowisko dyrektorskie w spółce PESY . A jednak poseł PO miał czelność przedstawiać tę nominację, jako dowód całkowitego braku odpowiedzialności. Paweł Olszewski, świadomie czy nie, naśladował młodzieńcze działania ojca i wstąpił do partyjnej młodzieżówki. Oddaję mu ponownie głos: „Mój udział w życiu społeczno-politycznym to wspaniałe lata spędzone w stowarzyszeniu Młodzi Demokraci, związanym najpierw z Unią Wolności, a następnie z Platformą Obywatelską. Tam uczyliśmy się jak skutecznie walczyć o nasze prawa i brać czynny udział w lokalnym życiu politycznym.” Młodzi ludzie, którzy angażują się po stronie jakiegoś ugrupowania, czynią to z różnych powodów. Jedni – nazwijmy ich romantykami – chcą publicznie manifestować swoje poglądy polityczne, nawiązywać kontakty z osobami podobnie oceniającymi aktualne wydarzenia, bawić się wspólnie, uczestnicząc w politycznych happeningach. Drudzy – pragmatycy – chcą się ustawić, budować odskocznię do przyszłej kariery politycznej. Tych drugich łatwo namierzyć, bo starają się pełnić różne funkcje, które pozwalają im zaistnieć publicznie, co w politycznym slangu nosi nazwę przecierania nazwiska. Paweł Olszewski nie był szeregowym członkiem partyjnej młodzieżówki. Pełnił funkcję przewodniczącego zarządu regionu kujawsko-pomorskiego Stowarzyszenia Młodzi Demokraci. Jednak ta rola, zważywszy na sporadyczną obecność stowarzyszenia w mediach, nie stwarzała zbyt wielu okazji do „przecierania nazwiska”. Rolą, która to najlepiej umożliwia, jest funkcja rzecznika prasowego. Olszewski zaczął asystować Teresie Piotrowskiej, która była początkowo liderem bydgoskiej Platformy Obywatelskiej. Szybko wkradł się w jej łaski. Piotrowska nie mogła się go nachwalić: grzeczny, troskliwy, pomocny w każdej sytuacji. Jej zaufanie zaowocowało nowymi funkcjami dla Olszewskiego, który opisał je na swojej stronie internetowej : „Pierwsza ważna funkcja w Platformie Obywatelskiej związana była z wyborami parlamentarnymi w 2001 roku, kiedy byłem rzecznikiem prasowym w okręgu bydgoskim. Następnie zostałem sekretarzem Zarządu Regionu Kujawsko-Pomorskiego Platformy Obywatelskiej, a podczas kampanii do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku, ponownie zostałem rzecznikiem prasowym w naszym województwie.”

Nieopisana chęć działania Wcześniej jednak, bo w 2002 roku, wziął udział w wyborach samorządowych z listy utworzonego przez poseł Teresę Piotrowską (wbrew władzom krajowym PO) komitetu wyborczego Bydgoskie Porozumienie Obywatelskie. Nie mogę się oprzeć przed zacytowaniem Olszewskiego, bo jego opis tego wydarzenia jest rzadko spotykanym przejawem minoderii, połączonej z umiejętnym retuszowaniem rzeczywistości: „To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące… Od zawsze marzyłem, żeby działać publicznie. W 2002 roku wystartowałem w wyborach do Rady Miasta Bydgoszczy. Jak się później okazało…skutecznie. Uważam ten moment za przełomowy w moim życiu politycznym. Świadomość, że tak wiele osób obdarzyło mnie zaufaniem budziła we mnie nieopisaną chęć działania.” Sformułowanie „tak wiele osób” sugeruje, że na Pawła Olszewskiego zagłosował dziki tłum bydgoszczan. Tymczasem otrzymał śmiesznie małą ilość głosów, zaledwie 382. Radnym zostawało się wówczas z wynikiem czterocyfrowym albo zbliżonym do 1000. Rekordziści otrzymali znacznie większą liczbę głosów : Elżbieta Krzyżanowska ponad 3000, Tomasz Latos ponad 2000. Inni liderzy okręgowych list wyborczych Bydgoskiego Porozumienia Obywatelskiego, z ramienia, którego startował Paweł Olszewski, osiągnęli wyniki znacznie wyższe od niego.– Dembek 517 głosów, Bałdyga 485, Turczynowicz – Kosmowska 748, Eljasz 550, Obremski 934, a jednak, poza Józefem Eliaszem, nie uzyskali mandatu radnego. Dlaczego więc Olszewski, z tak słabym wynikiem, został radnym? Żeby to zrozumieć, trzeba znać specyfikę wyborów do rady miasta. Bydgoszcz podzielona została na sześć okręgów wyborczych. W pięciu z nich do zdobycia jest po pięć mandatów. W największym okręgu, który obejmuje Fordon, wybiera się aż sześciu radnych. Ten dodatkowy mandat sprawia, iż zyskać go może kandydat z relatywnie małą ilością głosów. Zapewne ta możliwość sprawiła, że Olszewski sprytnie wybrał na miejsce swojego startu w wyborach właśnie okręg fordoński. Uczestnicy tamtych wyborów do dzisiaj wspominają noc, podczas której liczono głosy. Już po kilku godzinach od zamknięcia lokali wyborczych spłynęły wyniki z poszczególnych komisji obwodowych. Świeżo upieczeni radni zaczęli świętować, nie wiadomo było tylko, kto zdobył szósty mandat w Fordonie. Walczyła o niego Liga Polskich Rodzin, która miała lekką przewagę nad platformijnym komitetem BPO. Zadecydować miały głosy liczone w ostatniej komisji obwodowej, która jeszcze nie przekazała protokołu. Tymczasem mijały godziny, a komisja liczyła i liczyła. Wreszcie dostarczony został protokół, z którego wynikało, że Paweł Olszewski otrzymał w tym obwodzie tak dużą ilość głosów, że to komitetowi BPO przypadł szósty mandat i trafił do Olszewskiego juniora. Trudno stwierdzić, z jakich względów, czy dlatego, że ta akurat komisja obwodowa kazała na swój protokół tyle godzin czekać, czy też z tego powodu, że właśnie w tym obwodzie Olszewski uzyskał wyjątkowo dobry wynik, ale natychmiast pojawiły się na mieście przeróżne spekulacje i pogłoski. Najdalej idąca brzmiała: w lokalu wyborczym pojawił się Wiesław Olszewski i zmotywował komisję, do której należała jego dobra znajoma, by jeszcze raz przeliczyła karty do głosowania, a im dłużej liczyła, tym więcej było głosów oddanych na jego syna. Ja, oczywiście, w taką bajkę nie wierzę. Przecież nikt postronny nie może wejść do lokalu wyborczego w trakcie liczenia głosów, a poza tym w składach komisji obwodowych są przedstawiciele różnych komitetów wyborczych i patrzą sobie na ręce. Nie ulega wszakże wątpliwości, że u podłoża takich paskudnych plotek leży powszechne w Bydgoszczy przekonanie, że Wiesław Olszewski jest gotów na bardzo wiele, by pomóc synowi w robieniu kariery. Pokazał to zresztą podczas kampanii parlamentarnej w 2005 roku. Kampania ta stanowi jednocześnie doskonały przykład potęgi pieniądza. Ponieważ nie wszyscy dokładnie znają sposób przydzielania komitetom wyborczym mandatów po ustaleniu wyniku wyborów, przypomnę, jak to się odbywa. Rzeczą drugorzędną jest, ile głosów dostał pojedynczy kandydat do sejmu. Istotne jest, ile głosów zdobyła cała lista danego ugrupowania. To od sumarycznego wyniku zależy ilość mandatów uzyskanych przez partię. W 2005 roku lista PO w okręgu bydgoskim zdobyła liczbę głosów, uprawniającą do obsadzenia trzech mandatów poselskich. Mandaty te powędrowały do kandydatów, którzy uzyskali najlepsze wyniki: Teresy Piotrowskiej, Macieja Świątkowskiego i Pawła Olszewskiego. O ile fakt, że dwie pierwsze osoby zostały posłami, nie budzi zdziwienia – zajmowały na liście wyborczej miejsca z numerami jeden i dwa – o tyle sukces Olszewskiego był niespodziewany, bo jego nazwisko figurowało na odległej, ósmej pozycji. Nie dla wszystkich była to jednak niespodzianka. Gołym okiem dało się zauważyć, że Olszewski prowadzi najdroższą ze wszystkich kandydatów kampanię wyborczą. Mnóstwo plakatów, stosy ulotek. A jak twierdzą specjaliści, ilość pieniędzy włożonych w kampanię przekłada się na ilość zdobytych głosów. Nie wszyscy jednak wiedzą, że kandydaci mogą wydać na nią ograniczoną ilość pieniędzy. Partie mają określone prawem limity nakładów na kampanię wyborczą, większość tych pieniędzy wykorzystują na spoty telewizyjne, reszta jest dzielona na okręgi wyborcze. Największe środki otrzymują kandydujący z pierwszych miejsc list do Sejmu. W 2005 roku bydgoskie jedynki SLD i PiS miały do dyspozycji 10 tys. zł. Osoby na dalszych miejscach odpowiednio mniej. Paweł Olszewski startował z pozycji ósmej. A wydał grubo ponad 100 tys. zł. A tak w ogóle, to skąd młody człowiek na dorobku miał tak ogromne środki na kampanię?! I tutaj dochodzimy do Olszewskiego seniora. Zaangażował się w promocję syna bezgranicznie. Ten tymczasem nie okazał mu, przynajmniej publicznie, żadnej wdzięczności. Oto jak opisuje we właściwy sobie manieryczny sposób, swój wynik wyborczy i będące jego konsekwencją pożegnanie z PESĄ: „Pewnie moja przygoda z tym przedsiębiorstwem trwałaby do dziś, gdyby nie dzień 25 września 2005 roku, kiedy to wolą wyborców podjąłem się misji budowania lepszej Polski…”. Wolą wyborców i tatusia, chciałoby się powiedzieć. Zachowanie Olszewskiego seniora do tego stopnia wzburzyło członków SLD, że uznali, iż należy go postawić przed sądem dyscyplinarnym za lansowanie kandydata konkurencyjnej partii. Bydgoski dodatek „Gazety Wyborczej” wykazał wówczas duże zrozumienie dla troskliwego rodzica i zaatakował SLD za to, że zarzuca Wiesławowi Olszewskiemu zaangażowanie w kampanii po stronie ukochanego syna, a nawet, o zgrozo, zamierza ukarać go usunięciem z partii. Pryncypialnie zachował się wtedy bydgoski SLD, czego wyrazem był tekst autorstwa Pauliny Zarzeckiej na stronie internetowej partii:

„Otóż prawdą powszechną jest, że członek SLD – Wiesław Olszewski, który z nadania tej partii pełnił i pełni różne funkcje publiczne (od wojewody po wiceprzewodniczącego Rady Miasta Bydgoszczy) ma syna Pawła. Kiedy ojciec został radnym z ramienia SLD, a jego syn – z Platformy Obywatelskiej, nikt z SLD nie czynił Wiesławowi Olszewskiemu jakichkolwiek zarzutów z powodu odmiennych politycznie poglądów syna. Żyjemy w wolnej światopoglądowo Polsce i wiadomo, że granice pluralistycznych wyborów politycznych przebiegają także w gremiach rodzinnych. Poza współczuciem, nic nikomu do tego i tak było do czasu niedawnej kampanii wyborczej do parlamentu. Do wojewódzkiego rzecznika dyscypliny partyjnej SLD Bogdana Michalaka docierały wówczas informacje od członków SLD oburzonych zachowaniem Wiesława Olszewskiego, który aktywnie wspierał kampanię wyborczą swego syna, kandydującego na posła PO. Nie tylko publicznie pokazywał się na ulicach Bydgoszczy kierując samochodem oblepionym plakatami reklamowymi syna, ale również telefonował do znajomych, w tym… członków SLD i namawiał do głosowania na kandydaturę Pawła (Tego jakoś ani „Wyborcza” ani jej informatorzy nie zauważyli.) W sytuacji, kiedy SLD mobilizował szeregi do wspierania swoich kandydatów, bo była to walka o być albo nie być w parlamencie – prominentny członek tej partii oficjalnie i publicznie działał na rzecz kandydata innej konkurencyjnej formacji.(…) Nie rezygnując z prymatu miłości do syna i, co zrozumiałe, wspomagania jego wysiłków w walce o mandat poselski za pomocą rodzinnych funduszy i znajomości – Wiesław Olszewski mógł przecież sam zrezygnować z niższego w hierarchii jego wartości członkostwa w SLD lub przynajmniej zawiesić to członkostwo na czas jakiś, bo taką możliwość daje statut SLD. Czarno widzę natomiast posłowanie Pawła Olszewskiego, który na samym wstępie do swej parlamentarnej kariery za oczywiste uznaje stosowanie innej miary moralnej wobec siebie, jednocześnie dyskredytując kodeks wartości etycznych wyznawanych przez partię swego ojca, której jest on od lat świadomym członkiem. Retoryka używana w wypowiedzi Pawła Olszewskiego, zarzucającej wnioskowi o ukaranie nieetycznego zachowania ojca, stosowanie praktyk właściwych totalitarnym reżimom, źle współbrzmi z jego hasłem wyborczym „Poseł nowego pokolenia”. To właśnie rówieśnicy Pawła Olszewskiego z SLD ustanowili rygorystyczne wymagania wobec członków partii, by nigdy nie powtórzył się czas utraty zaufania społecznego przez SLD tylko, dlatego, że niektórzy działacze „zasiadali” w partii dla własnych korzyści.(…). Swój bardziej przemyślany komentarz napisał też naczelny bydgoskiej „Wyborczej” radząc, by syn tak kochającego ojca, który na szalę kariery syna rzucił własną – odwdzięczył mu się teraz szefostwem we własnym biurze poselskim, jeśli „miejscowe SLD oszaleje i wyrzuci Wiesława Olszewskiego z partii”. A ja posłowi Pawłowi Olszewskiemu radzę porozmawiać przynajmniej z posłanką Teresą Piotrowską, partyjną szefową PO w Bydgoszczy i spytać, co by zrobiła gdyby sytuacja była odwrotna? Człowiek się uczy całe życie, nie tylko z książek, a mandat posła automatycznie mądrości nie daje.” Po raz pierwszy publicznie padł wtedy wobec Pawła Olszewskiego uzasadniony zarzut podwójnej moralności. Ale ujawnił się wówczas też talent młodzieńca do umiejętnego odwracania kota ogonem. Oto, co powiedział „Gazecie Wyborczej”: „Wyrzucanie z partii za poglądy swoich dzieci – znam to tylko z książek o najczarniejszej historii Polski – komentuje Paweł Olszewski. – Nie myślałem, że przeżyję takie wydarzenie na własnej skórze. Takie postawy są bliskie reżimom totalitarnym, a nie demokratycznym państwom prawa. Jak widać – w bydgoskim SLD jest wiele osób, którym bardzo blisko do PZPR i to z tych najgorszych lat swojej działalności?” Bydgoskiemu SLD było najzupełniej obojętne, jakie poglądy polityczne wyznaje syn Wiesława Olszewskiego. Paweł mógł się zapisać nawet do LPR i nikogo by to nie ruszyło. Oburzenie wzbudziło jedynie to, że członek Sojuszu Lewicy Demokratycznej ostentacyjnie robi kampanię kandydatowi konkurencyjnego ugrupowania. Ledwie minęło kilka miesięcy od dnia wyborów i Olszewski pokazał pazurki. Grzeczny chłopiec, który nosił teczkę za Piotrowską, przemienił się w bezwzględnego politycznego gracza. W kwietniu 2006 roku wykosił swoją promotorkę i od tej pory kieruje bydgoską PO, pełnił też do 2010 roku funkcję zastępcy przewodniczącego partii w województwie. Piotrowska, która zdobyła dwa razy więcej głosów od Olszewskiego, została przez niego całkowicie zmarginalizowana. Nie zmieniły tego wyniki następnych wyborów. Tym razem posłanka kandydowała z niższego miejsca niż jej dużo młodszy kolega partyjny i chociaż nawet wtedy zdobyła kilka tysięcy głosów więcej od niego, nadal rządy w Bydgoszczy sprawował Olszewski. I jeszcze jeden publiczny zarzut wobec przewodniczącego bydgoskiej Platformy, dotyczący podwójnej moralności. Tekst Waldemara Pankowskiego z „Gazety Pomorskiej”: „Po tym jak nowa szefowa Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska przestała lokować miliony w Nordea Bank Polska, poseł PO Paweł Olszewski zarzucił jej m.in., że pije w pracy alkohol. Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej obraca ogromnymi sumami, które pochodzą z opłat ponoszonych np. przez zakłady pracy wpuszczające ścieki do rzek lub zanieczyszczające atmosferę. Pieniądze te trafiają później do gmin, które realizują za nie inwestycje ekologiczne. WFOŚiGW w Toruniu trzyma pieniądze na koncie w Banku Milenium. Jednak przez ostatnie osiem lat część z nich fundusz lokował także w innych placówkach, m.in. w oddziale Nordea Bank Polska. Jakie to były kwoty? Marek Kalinowski, wiceprezes WFOŚiGW na nasze pytanie w tej sprawie odpowiedział, że siedmiocyfrowe, czyli kilkumilionowe. Dla każdego banku taka lokata to smaczny kąsek. Szefem Nordea Bank Polska w Bydgoszczy jest Wiesław Olszewski, były eseldowski wojewoda i znany działacz lewicy. Jego syn Paweł Olszewski jest natomiast posłem Platformy Obywatelskiej, liderem tej partii w Bydgoszczy. WFOŚiGW podlega samorządowi województwa. Przez poprzednie osiem lat naszym regionem rządziła koalicja SLD-PSL. W tym czasie, przypomnijmy, fundusz lokował milionowe kwoty w Nordea Bank Polska. Rok temu jednak lewica władzę w Kujawsko-Pomorskiem straciła na rzecz koalicji, której przewodzi PO. Nastąpił szereg zmian w instytucjach podległych marszałkowi Piotrowi Całbeckiemu. Nowym szefem WFOŚiGW została, rekomendowana właśnie przez Platformę, Emilia Kawka-Patek. Po objęciu przez nią stanowiska złożył jej wizytę dyrektor Nordea Bank Polska w Bydgoszczy. – Przedstawiłem siebie, bank, akcjonariuszy. Tak zawsze postępujemy wobec naszych dobrych klientów – mówi Wiesław Olszewski. – Poprosiłem, żeby jak będą lokować środki, dali nam szansę na złożenie oferty. Jednak, jak przyznaje Wiesław Olszewski, kierowana przez niego placówka tym razem od WFOŚiGW szansy nie dostała. Dlaczego? – Nasza współpraca nie została zerwana. Środki z rozwiązanej w związku z upływem terminu lokaty zostały przekazane na rachunek bieżący. Obecnie dokonujemy dużych wypłat pożyczek i dotacji w związku, z czym ograniczamy lokowanie środków finansowych w wielu bankach – wyjaśnia Marek Kalinowski, wiceprezes funduszu. Tymczasem na posiedzeniu regionalnych władz Platformy, Paweł Olszewski zarzucił prezes funduszu, że pije w miejscu pracy alkohol oraz że na rachunek WFOŚiGW kupiła sobie torebkę. PO oddelegowała dwóch swoich działaczy: Alfreda Raka i Andrzeja Rakowicza, by zbadali sprawę na miejscu. Zarzuty się nie potwierdziły. Owa torebka okazała się teczką na dokumenty służbowe. O alkoholu w ogóle nie było mowy. – Jako funkcjonariusz publiczny, poseł Platformy Obywatelskiej, nie mogę bagatelizować tego rodzaju sygnałów, tym bardziej, że pani prezes pełni tę funkcję z rekomendacji PO. Z tego też powodu chciałem, aby tak istotne kwestie były omawiane na najwyższym z możliwych szczebli, czyli na posiedzeniu zarządu regionu PO – twierdzi tymczasem Paweł Olszewski i dodaje, że nie wysuwał zarzutów tylko „stawiał pytania”. A co odpowiedział poseł na postawione przez nas pytanie: Czy istnieje związek (poza czasowym) między zakończeniem współpracy Funduszu z Nordea Bank Polska w Bydgoszczy a jego „pytaniami” pod adresem nowej prezes WFOŚiGW? – Po pierwsze, nie istnieje tego rodzaju związek, bo istnieć nie może – zapewnia poseł Platformy. – Rzeczą oczywistą jest, że WFOŚiGW, lokując swe środki w bankach, stosuje najważniejsze kryterium wyboru, czyli jak najwyższe oprocentowanie lokat i jeśli w istocie Nordea Bank obsługiwała w tym zakresie WFOŚiGW, to zapewne oferowała najlepsze warunki. Innej sytuacji sobie nie wyobrażam. Po drugie, lokaty są zawsze terminowe, więc zapewne akurat skończył się okres lokaty. Po trzecie, działalność bankowa mojego ojca nie leży w kręgu moich zainteresowań, więc w razie jakichkolwiek dodatkowych pytań proszę się kontaktować bezpośrednio z nim. – Jeżeli ktokolwiek chciałby wiązać tę sprawę z polityką, robi błąd – kończy Wiesław Olszewski. Towarzysko-rodzinne powiązania to system wartości PiS. Kto to powiedział? Poseł PO Paweł Olszewski, w piątek dla naszej gazety.” System wartości posła Olszewskiego jest dość specyficzny. Gdy w 2002 roku został radnym miejskim, jeszcze studiował. Wymógł wtedy na prezydencie Dombrowiczu, że w składzie rady nadzorczej jednej ze spółek komunalnych znajdzie się Edward Cyrson. Dlaczego młody radny tak bardzo nalegał? Dr hab. Edward Cyrson jest profesorem Uniwersytetu Adama Mickiewicza, gdzie studiował wówczas Olszewski, ktory właśnie zapisał się na seminarium magisterskie z zakresu ekonomii i polityki ekonomicznej, prowadzone przez tego naukowca. Zapewnił, więc promotorowi swojej pracy magisterskiej niezłą dietę miesięczną. Edward Cyrson był członkiem rady nadzorczej spółki MWiK przez blisko osiem lat. Zarobił z tego tytułu 213 tys. zł. – To dyplom, który najdrożej miasto kosztował – skomentował tę sytuację wysoki urzędnik Ratusza.

Chrześniak polityczny? Młody polityk krytycznymi ocenami się nie przejmował, tylko systematycznie piął się po szczeblach partyjnej drabiny. Podczas wyborów samorządowych w 2006 był już członkiem sztabu krajowego PO. Rok później, decyzją zarządu krajowego partii został powołany na zastępcę szefa sztabu, którym kierował Sławomir Nowak. Potem został skarbnikiem klubu parlamentarnego PO i członkiem jego prezydium. To niepojęte. Bardzo liczny klub, dziesiątki osób bardziej doświadczonych, a to raczkującemu w polityce młodzianowi z Bydgoszczy kierownictwo Platformy powierza różne odpowiedzialne funkcje. Chyba ma jakieś ukryte talenty, bo zewnętrznie nie wyróżnia się niczym szczególnym. Wypowiada się w dyskusjach bezbarwnie i na okrągło, bez obawy można wyłączyć dźwięk odbiornika radiowego czy telewizyjnego, kiedy występuje Olszewski, gdyż niczego ciekawego się nie straci. Był świeżo upieczonym posłem, gdy uczestniczyłam z nim w audycji radiowej, poświęconej wydarzeniom minionego tygodnia. Już po paru minutach zorientowałam się, że o żadnej wymianie poglądów nie ma mowy. Olszewski wypowiadał same komunały. Powiedziałam wtedy, że jestem bardzo rozczarowana, bo miałam nadzieję, iż wchodząc do Sejmu, wniesie ze sobą powiew świeżości, będzie posługiwał się innym językiem niż jego starsi partyjni koledzy, a przede wszystkim będzie myślał samodzielnie. Tymczasem zachowuje się jak stary propagandzista, powtarzający do znudzenia te same frazesy, jakimi byliśmy karmieni w minionych dniach. Nic nie odpowiedział. Z czasem ulepszył swój warsztat propagandzisty. Zamiast odpowiadać na pytania dziennikarza, mówił to, co powinno wbić się słuchaczom do głowy. Lekko zdenerwował nawet Annę Raczyńską, prowadzącą program telewizyjny „Sejmowe echo”, bo powiedziała: podobno Polacy nie umieją czytać ze zrozumieniem, ale pan poseł nie potrafi chyba słuchać ze zrozumieniem, bo nie rozumie pan zadawanych pytań. A obecnie sprawia wrażenie politycznego cyborga: wygląda jak człowiek, ale mówi jak zaprogramowana maszyna, a teksty są mniej więcej takie: gabinet Donalda Tuska pracuje bardzo intensywnie, rząd Kaczyńskiego nic nie robił; dzięki Platformie będą drogi, mimo dwóch straconych dla Polski lat rządu PiS-u; mądra polityka rządu Donalda Tuska sprawiła, że jesteśmy zieloną wyspą, gdyby nadal rządził Kaczyński, bylibyśmy drugą Grecją, itd., itd., stale na jedno kopyto. Czy właśnie to, że mówi, zdaniem internautów, zawsze „PO linii i na bazie”, zaowocowało powierzeniem mu prestiżowej funkcji szefa zespołu medialnego Platformy? Czy raczej umiejętność nawiązywania właściwych kontaktów? W czerwcu 2009 roku stanął Olszewski na ślubnym kobiercu. Na uroczystość specjalnie przyjechał ówczesny szef klubu parlamentarnego Platformy, poseł Zbigniew Chlebowski oraz kilku innych parlamentarzystów PO. – To nie tylko moi przyjaciele z pracy. Również prywatnie utrzymujemy kontakty towarzyskie – wyjaśnił Paweł Olszewski. Wkrótce okazało się, że ulubionym miejscem spotkań towarzyskich Chlebowskiego jest cmentarz w pobliżu stacji benzynowej, a niektóre jego kontakty, zwłaszcza z Rychem i Mirem, uznano za naganne i poseł ten stracił funkcję szefa klubu PO. Zastąpił go kolega partyjny, który świeżo pozbawiony został posad ministra i wicepremiera.

Grzegorz Schetyna z rozmachem przystąpił do ozdrowieńczych działań w klubie Platformy. Zarządził nowy podział obowiązków, przygotowanie kodeksu etyki, a także powołanie do życia zespołu medialnego. W październiku 2009 roku można było przeczytać w „Dzienniku” tekst zatytułowany „Gwardia Schetyny zaczyna dziś pracę”: „Dziś rozpoczyna pracę zespół szybkiego reagowania w PO. Posłowie pod wodzą Pawła Olszewskiego mają dbać o spójny wizerunek Platformy. Ale nie tylko: zespół będzie w przekazie medialnym wyciszał wewnętrzne spory. Dlatego przez partyjnych kolegów został nazwany gwardią Schetyny. Paweł Olszewski, który odpowiada za prace zespołu, pseudonim taki uważa za krzywdzący. – Po prostu będziemy dbać, by wszystko to, co do mediów ze strony Platformy wychodzi, było jasne, spójne i klarowne – przekonuje. I zapewnia, że nikomu na pewno ust nie będzie zamykał. – Wypowiedzi Palikota i Gowina są ich indywidualnymi opiniami i nie zamierzam w nie ingerować. My będziemy przygotowywać przekaz będący wyrazem oficjalnej linii – zapowiada Olszewski. Czy więc tworzenie zespołu ma w ogóle sens? Zdaniem politologa dr. Jarosława Flisa wyciszanie wewnętrznych sporów jest ważne w działalności każdej partii, ale musi być budowaniem jej jedności, a nie narzucaniem odgórnej opinii. Bo to może oznaczać rozsyłanie przez zespół szeregowym posłom przekazów dnia, czyli instrukcji wypowiadania się do mediów. – Istnieje niebezpieczeństwo ubezwłasnowolnienia posłów, a na pewno osłabienia ich inicjatywy. A to na pewno nie jest ideał demokracji – podkreśla. Schetyna chce jednak, by klub parlamentarny był monolitem, bo tylko wtedy PO będzie w stanie skutecznie odpierać ataki związane z aferą hazardową, które tym mocniej będą biły w partię, im dłużej będzie działać komisja śledcza w tej sprawie. Dlatego Schetyna zdecydował się stworzyć ten zespół i dlatego wysyła do niego młodych posłów potrafiących się poruszać w świecie mediów. Do pomocy w roli nadzorcy dodaje im doświadczonego Rafała Grupińskiego, by nad zespołem zachować pełną kontrolę.” Nawet zaprzyjaźnione, że użyję określenia Andrzeja Wajdy, z Platformą media nie odniosły się do tego pomysłu z sympatią. Dziennikarzom średnio się podoba to, że wszyscy zapraszani przez nich politycy PO mówią dokładnie to samo, stosując się rygorystycznie do otrzymywanych drogą sms-ową instrukcji. „To nie pierwszy pomysł Platformy związany z usprawnianiem medialnych wypowiedzi swoich posłów. W lipcu media wytropiły «przekazy dnia», które parlamentarzyści odbierali z kancelarii premiera. Były to polityczne ściągawki na temat stanowiska partii w aktualnie gorących politycznie kwestiach – poinformował portal TVN24. – Wymyślanie posłom chwytliwych powiedzonek, pisanie dla nich «przekazów dnia» i pomoc w autoryzowaniu wywiadów – m.in. takie są zadania zespołu medialnego PO zwanego «gwardią Schetyny». Tygodnik „Wprost” twierdzi, że dotarł do wewnętrznego dokumentu opisującego działanie tego zespołu. W dokumencie, na który powołuje się „Wprost”, znajduje się wyjaśnienie, czym ma zajmować się «gwardia Schetyny». Jednym z celów jej działalności ma być pisanie instrukcji, zgodnie, z którymi posłowie mają wypowiadać się w mediach. «Nabierają (one – red.) jeszcze większego znaczenia w obecnych warunkach politycznego przesilenia i de facto kampanii wyborczej» – piszą autorzy dokumentu. Zespół ma również zajmować się wymyślaniem atrakcyjnie brzmiących powiedzonek, którymi podczas publicznych wystąpień będą «sypać» politycy PO. «Podniesiona zostanie atrakcyjność medialna wystąpień (np. poprzez propozycje tzw. sound bite’ów) » – czytamy w dokumencie. «Gwardia Schetyny» oferuje też pomoc w autoryzowaniu wywiadów. «Pozwoli to wyeliminować niezręczne lub całkowicie niepotrzebne wypowiedzi» – tłumaczą autorzy tekstu. Jednym z zadań zespołu ma być też «analiza procesu legislacyjnego (…) pod kątem atrakcyjności medialnej». W dokumencie przeczytać można także analizę obecnej sytuacji politycznej. Autorzy piszą m.in., że mamy do czynienia «z okresem wzrostu niezdecydowania» oraz «rozedrgania nastrojów społecznych». Dlatego też – przekonują – «umożliwienie korzystania ze wsparcia PR-owego szerszemu gronu polityków zwiększy szanse w walce o poparcie». Szef zespołu medialnego poseł Paweł Olszewski dystansuje się od tych słów. W rozmowie z „Wprost” mówi, że powyższa analiza sytuacji politycznej «to wersja robocza dokumentu», a owa analiza ostatecznie się w nim nie znalazła. Poseł nie chciał jednak zdradzić, kto jest autorem tego fragmentu.” Jestem przekonana, iż nie powstał żaden zespół parlamentarny, tylko istnieje grupa wynajętych za duże pieniądze specjalistów od marketingu politycznego, analizujących codziennie doniesienia medialne i przeprowadzających własne badania sondażowe w celu zorientowania się, co robić, by rząd się podobał. Zobaczmy, jak wygląda w praktyce realizacja zadania tegoż zespołu, polegającego na „analizie procesu legislacyjnego pod kątem atrakcyjności medialnej”. Opisał to tygodnik „Wprost”: „O powrocie alkoholu do wagonów restauracyjnych mówiło się od miesięcy. Tymczasem podczas ostatniego posiedzenia Sejmu sprawa przepadła. Dlaczego? Ponoć tajemniczy zespół medialny uznał, że nie przysporzy to rządowi poparcia. Pozostaje, więc tak, jak było: w pociągach polskich nie można wypić piwa, ale w europejskich, przejeżdżających przez Polskę – tak. Zmienić tę sytuację miała sztandarowa poprawka komisji «Przyjazne państwo». O jej odrzuceniu Platforma Obywatelska zdecydowała w ostatniej chwili, tuż przed wieczornymi głosowaniami. Zdumieni byli nawet koalicjanci. – Na komisji infrastruktury, która przejęła ten projekt, posłowie PO jednogłośnie go poparli – twierdzi poseł PSL Wiesław Woda. – Słyszałem, że to zespół medialny PO uznał, iż ustawa jest niekorzystna dla partii i dlatego posłowie PO w ostatniej chwili zmienili zdanie. Zaskoczony jest klub Lewicy. Na dziś zapowiada konferencję prasową, na której domagać się będzie od premiera wyjaśnień, czy rzeczywiście o tym, co popiera rząd, decyduje zespół pozakonstytucyjny. – Chcemy, by premier przedstawił podstawę prawną funkcjonowania tajemniczego zespołu i jego skład – mówi Marek Wikiński z SLD. O zespole medialnym nie chcieli rozmawiać z nami ani Sławomir Nowak, szef gabinetu premiera, ani Igor Ostachowicz, który zajmuje się w rządzie wizerunkiem Donalda Tuska.” Cel działania tajemniczego zespołu opisał Rafał Ziemkiewicz: „Otóż trzeba powiedzieć bardzo stanowczo: posyłając swych ludzi do mediów z tak szczegółowymi instrukcjami, PO bynajmniej nie traktuje ich jak idiotów. Podobnie jak nie traktuje swych żołnierzy jak idiotów sztab, który wydaje poszczególnym pododdziałom szczegółowe rozkazy, w jakim kierunku i z jaką szybkością mają się poruszać, jaką rubież osiągnąć, a jakiej nie przekraczać. Żołnierze są po to, żeby wykonywać każdy swoją cząstkę zadania; ogólny obraz operacji, na który się ich wysiłki złożą, zna tylko dowódca i nie ma powodu, żeby dzielił się tą wiedzą z podwładnymi. Sens demaskowania przez media partyjnych ściągawek leży w tym właśnie, że ich zawartość bardzo wyraźnie pokazuje, czym w istocie jest w Polsce twór nazywany partią polityczną. Bynajmniej nie jest partią w sensie zachodnim, – czyli nie jest organizmem, który umożliwia społeczeństwu organizowanie się dla celów wspólnotowych, pozwala mu artykułować swoje polityczne potrzeby, odzwierciedla istniejące różnice poglądów, interesów i postaw życiowych, pozwalając je przełożyć w demokratycznej grze na mniej więcej znośny dla wszystkich kompromis, jakim jest ostatecznie polityka demokratycznego państwa. Jest właśnie swego rodzaju wojskiem, którego zadaniem jest wygranie wojny – w znacznym stopniu wojny propagandowej. Propaganda zaś, jak trafnie zauważył już szef gierkowskiego Radiokomitetu, przypomina wbijanie gwoździ: aby była skuteczna, należy skupić się na kilku prostych tezach i te proste tezy wbijać ludziom do głów przy każdej możliwej okazji. Wszelka finezja jest przy tym nie tylko zbędna, ale wręcz niewskazana, bo rozwadnia przekaz i osłabia jego siłę. Pomiędzy czasami propagandy sukcesu a obecnymi istnieje oczywiście poważna różnica: mamy do czynienia z ogromnym rozmnożeniem mediów. Ale wynika z tego tyle tylko, że dla skutecznej propagandy partia musi mieć więcej funkcjonariuszy przemawiających tym samym głosem. Wtedy przekaz płynący do obywatela z różnych stron pozostaje spójny – gwóźdź zostanie wbity bez względu na to, czy obywatel słucha tego czy innego radia, zagląda do którejś ze stacji telewizyjnych albo korzysta z portalu. Sławomir Nowak nie, dlatego «formatuje » wypowiedzi szeregowych posłów PO, że nie wierzy, by mieli oni dość rozumu, aby samodzielnie znaleźć sensowne odpowiedzi na pytania dziennikarzy, ale dlatego, żeby wszyscy mówili to samo, to, co ma dotrzeć do ludzi, nie rozdrabniając propagandowego przekazu na niepotrzebne dygresje.” Wszystko jasne. Żeby skutecznie wbić coś ludziom do głowy, trzeba bez przerwy powtarzać to samo. Młody poseł liczył chyba na ogólnopolską sławę, gdy dostał się do sejmowej komisji śledczej do zbadania okoliczności porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Jednak członek takiej komisji staje się dopiero wtedy powszechnie znany, gdy posiada wyrazistą osobowość. Do niedawna mało kto wiedział, kim jest Bartosz Arłukowicz, a obecnie jest on jednym z najpopularniejszych polityków lewicy w Polsce. Olszewski został członkiem sejmowej komisji śledczej i, kto wie, czy nie stał się nawet mniej lubiany niż był wcześniej. Zdają się o tym świadczyć wynik potyczki o przywództwo partii w regionie, która odbyła się w maju 2010 roku, a stanęli do niej posłowie Tomasz Lenz z Torunia i Paweł Olszewski z Bydgoszczy. Bydgoski parlamentarzysta przegrał z torunianinem (195: 246) Nie zagłosowali na niego delegaci z okręgu bydgoskiego! „Nigdy się nie dowiemy, kto konkretnie, kogo poparł w tajnym plebiscycie, ale ze słów usłyszanych w kuluarach można wnioskować, że kluczowe były głosy Żnina i Mogilna. Lenz, choć od wielu lat mieszka w Toruniu, wywodzi się właśnie z tamtych stron. Często rodzinne okolice odwiedza, wita się z partyjnymi kolegami, gra z nimi w piłkę. Olszewski częściej ściska prawicę Grzegorza Schetyny czy Sławomira Nowaka. Delegaci z prowincji Olszewskiego zwyczajnie nie znają, jest dla nich odległym przedstawicielem Warszawy w terenie. Komisje śledcze, dyskusje w TVN24, sztab marszałka Komorowskiego – to wszystko się nie liczy, kiedy w grę wchodzi interes gminny czy powiatowy.” – tak skomentowała jego porażkę „Gazeta Wyborcza”, w tekście „Triumf Lenza, pycha Olszewskiego ukarana.” Kiedy zastanawiałam się nad zagadką partyjnych awansów młodego posła, uświadomiłam sobie, że to samo intrygowało mnie przed laty, gdy opisywałam karierę Marka Koczwary, założyciela bydgoskiego Kongresu Liberalno-Demokratycznego? Nie mieściło mi się w głowie, że osoba ze średnim wykształceniem, bez osiągnięć zawodowych (drobny urzędnik w WSS „Społem”, właściciel zakładu fotograficznego, który splajtował), jest wybierana do kierownictwa partii, w której jest wielu ludzi sukcesu, dysponujących znaczącym dorobkiem intelektualnym bądź materialnym. Tymczasem w 1991 roku został Koczwara ni stąd ni zowąd zastępcą przewodniczącego KL-D, Donalda Tuska. Napisałam w pierwszej mojej książce: „Kariera Marka Koczwary w Kongresie Liberalno-Demokratycznym jest dość zagadkowa. Oczywiście powoływać do życia lokalne ogniwo jakiejś partii może dowolna osoba. Rzeczą znacznie mniej prawdopodobną jest awans takiej osoby do krajowych władz partii, zwłaszcza, jeśli nie posiada specjalnego wykształcenia ani inteligencji, pozwalającej, mimo braków edukacyjnych, na twórczy, koncepcyjny wkład w myśl programową danej organizacji. Marek Koczwara szczególnych talentów do niczego nie wykazał, poza umiejętnością robienia ładnych fotek. Skąd się, więc wzięły jego awanse w Kongresie? Powiada się, że jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Ale przecież Koczwara żadnym majątkiem nie dysponował. W latach 80. nie utrzymywał się z własnej pracy, ale z zapomóg, które z zagranicy przysyłał mu ojciec. Powtórzmy, więc pytanie: jak zrodziła się wysoka pozycja Koczwary w Kongresie Liberalno-Demokratycznym? Może wspomagał fundusz partyjny nie swoimi, bo takowych nie posiadał, ale cudzymi pieniędzmi, hojnymi datkami bogatych bydgoskich sympatyków KL-D.” Do najzamożniejszych obywateli naszego miasta, zaliczanych do grupy najbogatszych Polaków, należeli wówczas (dzisiaj nie afiszują się ze swym majątkiem) bracia Janusz i Mirosław Stajszczakowie. Czy Koczwara był z nimi powiązany, jest pytaniem retorycznym. Skąd niby bydgoski KL-D wziął walizkę pieniędzy, którymi przewodniczący tej partii, Marek Koczwara i jego zastępca, Ryszard Kulawiak, próbowali przekupić członków KPN, by odstąpili od popierania kandydatury Antoniego Tokarczuka na stanowisko wojewody bydgoskiego? Kiedy w roku 1991 gościł w naszym mieście Janusz Lewandowski z KL-D, ówczesny minister przekształceń własnościowych, spotkał się nie z kim innym, jak z miejscowymi biznesmenami, w tym z bohaterami afery alkoholowej. Koczwara zresztą nie ukrywał swoich powiązań. – Gdybym nie opiekował się Stajszczakiem, gdybym występował przeciwko niemu, mógłby zejść do przestępczego podziemia gospodarczego – tłumaczył dziennikarzom. Słynni bracia zniknęli obecnie z pierwszych stron gazet, ale od chwili, kiedy wymienili żony na urodziwe misski, ich nazwiska pojawiają się często w rubrykach towarzyskich. Nie oznacza to, że tylko odcinają kupony od wcześniej zdobytego majątku. Nie miejsce tutaj, by opowiadać o ich obecnych działaniach, jednak jedno pomysłowe posunięcie muszę opisać. W 2006 roku rząd Jarosława Kaczyńskiego przygotował nowelizację ustawy o podatku od spadków i darowizn. Od nowego roku zwolnione miały być od niego zwolnione osoby pozostające w pierwszym stopniu pokrewieństwa (małżonek, dziecko, pasierb, wnuk, rodzice, ojczym, macocha, dziadkowie i rodzeństwo). Jednocześnie nałożono na podatnika obowiązek poinformowania fiskusa o spadku lub darowiźnie w przeciągu jednego miesiąca od dnia otrzymania. Sejm tę znowelizowaną ustawę uchwalił. W roku 2007 nadeszła do Pierwszego Urzędu Skarbowego w Bydgoszczy informacja od Czesława Stajszczaka, że podarował swoim synom, Januszowi i Mirosławowi, po kilka milionów złotych. Fiskus zawsze wykazuje zainteresowanie źródłem pochodzenia majątku. Starszy pan został, więc poproszony o wyjaśnienie, jak dorobił się 12 mln zł. Do US hojny tatuś przybył z całą teczką zaświadczeń lekarskich. Wynikało z nich niezbicie, że Czesław Stajszczak cierpi na luki w pamięci. A skoro tak, to ma prawo nie pamiętać, w jaki sposób stał się posiadaczem kilkunastu milionów złotych. Oczywiście, Stajszczakowie nie utrzymują się z darowizn. Są właścicielami bądź współwłaścicielami wielu firm i nieruchomości, m.in. kołobrzeskich hoteli-sanatoriów Arka i Mega. Zatrzymam się przy nich, bo na ich przykładzie można pokazać najwyraźniej jak ścisłe były związki bohaterów afery alkoholowej z bydgoskim Kongresem Liberalno-Demokratycznym. Otóż prezesem zarządu zespołu sanatoryjno-wypoczynkowego Arka-Mega w Kołobrzegu jest Ryszard Kulawiak, który na początku lat 90. był prawą ręką szefa KL-D w Bydgoszczy, Marka Koczwary. To ten sam Kulawiak, który pełnił funkcję wiceprezesa, sponsorowanego przez Weltinex, klubu sportowego „Chemik”, ten sam Kulawiak, który z Koczwarą próbował walizką pieniędzy przekupić działaczy KPN, ten sam Kulawiak, którego wojewoda Włodzisław Giziński, z poręczenia KL-D, widział na stanowisku wicewojewody, ten sam Kulawiak, który został doradcą ministra łączności z KL-D w rządzie Hanny Suchockiej. W Krajowym Rejestrze Sądowym można stwierdzić, że ze spółką, do której należy kompleks sanatoryjno-wypoczynkowy Arka-Mega w Kołobrzegu związane są m.in. następujące osoby: Aleksandra Spieczyńska (Miss Polonia 1993, od roku żona Mirosława Stajszczaka) , Janusz Stajszczak, Łukasz Stajszczak (syn Janusza) i Monika Wilga (finalistką Miss Polski 1997, przyjaciółka Janusza). Marek Koczwara we władzach żadnych spółek Stajszczaków nie występuje. Prowadzi własną firmę. Natomiast jego poprzednie zajęcia budzą zdumienie. Kiedy rządy w kraju objęła koalicja AWS-UW, został szefem bydgoskiego Ruchu.W dokumentach, które musiał złożyć w 2004 roku, w związku z powołaniem na członka rady nadzorczej MZK, w rubryce wykształcenie wpisał: wyższe, administracja, WSP. Ponieważ pod określeniem „wyższe” może kryć się zarówno magisterka, jak i licencjat, sprawdziłam, o jakie konkretnie wykształcenie chodziło w tym przypadku. W Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy nie było magisterskich studiów z administracji, jedynie licencjackie. Oznacza to, że Koczwara zdobył zaocznie, w dojrzałym wieku, licencjat z administracji i w nagrodę został szefem dużej firmy państwowej. Dla mnie to niepojęte. Nie wiadomo, czy to nie dowód megalomanii, ale Koczwara zwykł się chwalić, iż jest politycznym ojcem chrzestnym Pawła Olszewskiego. Że byli blisko związani, nie da się zaprzeczyć. Kiedy PO zdobyła władzę, prezesem bydgoskiego Zachemu, przedsiębiorstwa, które jest częścią kontrolowanego przez państwo holdingu chemicznego CIECh, został członek Platformy Konrad Mikołajski i swoim doradcą uczynił nie posiadającego stosownego do profilu tej firmy wykształcenia Marka Koczwarę. Pracownicy pamiętają jeszcze, jak nowego doradcę odwiedził poseł Olszewski i był przez niego oprowadzony po przedsiębiorstwie. Koczwara po paru miesiącach stracił tę funkcję. Pracownicy Zachemu śmieją się, że odróżniał się od nich głównie wysokością poborów i późniejszym o kilka godzin przychodzeniem do pracy. W Internecie znalazłam komentarz, podpisany „były zachemowiec”, który pojawił się w związku ze spekulacjami, iż Koczwara może zostać członkiem rady nadzorczej CIEChu: „Mam obawy po doniesieniach, że do RN Ciech S.A. ma wejść znany w Bydgoszczy Pan Marek Koczwara. Jedyne dla niego uzasadnienie obecności w RN, to jak określił go Pan Poseł Suski, to „przyjaciel Tuska”. Facet bez kwalifikacji (tylko licencjat nauk humanistycznych!), jego „dokonania” można przeczytać w „Bydgoskiej Ośmiornicy”, znany też w bydgoskim Zachemie z nieróbstwa i niekompetencji, gdzie też był przysłany w teczce na Prezesa, ale na szczęście został tylko doradcą Prezesa, chociaż za grube pieniądze. Jeżeli Pan Minister obsadza Rady Nadzorcze w chemii takimi ludźmi i myśli o prywatyzacji to skutek może być podobny jak ze stoczniami.” W wyborach samorządowych 2006 roku na liście PO do Rady Miasta znalazła się zaprzyjaźniona z Koczwarą Blanka Olszewska. Wprawdzie dostała tylko czwarte miejsce, ale, jak wiadomo, ilość wyłożonych na kampanię pieniędzy przekłada się na ilość zdobytych głosów i Olszewska przeskoczyła dwóch uplasowanych przed nią kandydatów. Przypomnę wyniki w okręgu nr 1, w którym startowała: Łukasz Kowalski – 1675; Rafał Bruski – 481; Michał Buzalski – 736; Blanka Olszewska – 893. Niektórzy łączą postępowanie tej radnej ze stosunkiem lokalnych władz Platformy do Marka Koczwary. Póki stosunki były ciepłe, Olszewska głosowała podczas sesji Rady Miasta tak, jak klub radnych PO. Idylla trwała dwa lata. W drugiej połowie kadencji na jej głos przy ważnych uchwałach mógł już liczyć klub radnych PiS. Co takiego zdarzyło się w 2008? W czasie panowania ciepłych stosunków PO zarekomendowała Marka Koczwarę na członka rady nadzorczej MZK. Pełnił tę funkcję blisko cztery lata. W kwietniu 2008 odszedł na własne życzenie. Został doradcą prezesa Zachemu i członkiem rady nadzorczej spółki Zachem Ucr. Coś się później musiało popsuć na linii Olszewski-Koczwara. Czy poseł uznał, że zdobył już silną pozycję w PO i wsparcie „ojca chrzestnego” nie jest mu więcej potrzebne? Tego nie wiem, ale faktem jest, że w grudniu 2008 Koczwara stracił dobrze płatne stanowiska, jakie zajmował z partyjnego namaszczenia i wrócił do samodzielnej działalności. Także Blanka Olszewska w 2008 roku doznała zawodu. Starała się o należący do miasta lokal przy Starym Rynku 5, do którego chciała przenieść swoją firmę cateringową. Nie udało się. Pomieszczenia te przypadły, promującemu regionalne potrawy, sklepowi „Spiżarnia Kujawska”. W 2009 roku stało się już zasadą, że Blanka Olszewska głosuje odwrotnie niż jej klubowi koledzy.

Mięta Póki Olszewski pozostawał miejskim radnym, bezwzględnie popierał wszystkie inicjatywy prezydenta. Podczas sesji Rady Miasta bywał jednak czasami całkowicie osamotniony, chociaż z list Bydgoskiego Porozumienia Obywatelskiego, którego kandydatem na najwyższy urząd w mieście był Konstanty Dombrowicz, radnym został także Józef Eliasz, więc powinni wspólnie wspierać prezydenckie projekty. Na sesji w maju 2005 roku wszystkie kluby skrytykowały zamiar przekształcenia Pałacu Młodzieży w zakład budżetowy. Jak wynika z protokołów, do oponentów dołączył Józef Eliasz: „Pani Przewodnicząca, Panie Prezydencie, jest mi dzisiaj niezmiernie trudno podjąć decyzję, którą jednak podejmę. Jak wcześniej zauważono, należę do tzw. zbrojnego ramienia Pana Prezydenta, i bardzo szanuję i wspieram jego propozycje. Niemniej bardzo zależy mi na tym, aby Pałac Młodzieży funkcjonował dobrze, żeby mu się krzywda nie stała i przyłączam się tutaj do głosu Pana Radnego Latosa, który również wyznaje zasadę, aby nie zmieniać tego, co funkcjonuje dobrze. Ja do tej pory również taką zasadę wyznawałem, na tym nigdy nie traciłem i będę również kierował się tą zasadą i będę głosował, niestety, przeciwko temu projektowi.” Wbrew wszystkim bronił tej koncepcji radny Olszewski: „Pani Przewodnicząca, Panie Prezydencie, w odniesieniu do wystąpień moich przedmówców mam pewną wątpliwość. Albo Państwo nie rozumieją, czym jest zakład budżetowy, albo uprawiają Państwo skrajną demagogię. Nikt na tej sali, i myślę, że Pan Prezydent, nie dąży do tego, aby zlikwidować Pałac Młodzieży, tylko usprawnić pewną strukturę, usprawnić możliwość zarządzania taką strukturą.” Jak widać, był absolutnie oddany Dombrowiczowi. We wrześniu jednak Olszewski został posłem i mu się odmieniło. W wyborach samorządowych 2006 roku na stanowisko prezydenta Bydgoszczy PO wystawiła Teresę Piotrowską, ale do drugiej tury weszli Konstanty Dombrowicz i Roman Jasiakiewicz. Prawo i Sprawiedliwość udzieliło poparcia temu pierwszemu. W ogóle nie wchodziło w rachubę, by apelować do elektoratu PiS o głosowanie na kandydata, którego w poprzednich wyborach rekomendował Leszek Miller. Inaczej zachowała się Platforma Obywatelska. Następnego dnia po pierwszej turze nastroje badał Marcin Kowalski: „Ciekawie zapowiada się sytuacją przed drugą turą. Jasiakiewicz już w nocy rozpoczął negocjacje z Platformą. On sam twierdzi, że na zaproszenie PO. Poseł Paweł Olszewski, szef bydgoskich struktur partii, zaprzecza, choć przyznaje, że rozmowy z Jasiakiewiczem się toczą. Roman Jasiakiewicz: – Pozdrawiam wszystkich bydgoszczan i dziękuję za poparcie. Gorąco zachęcam do głosowania na mnie w drugiej turze. Jestem właśnie w siedzibie sztabu Platformy Obywatelskiej, rozmawiamy o innej Bydgoszczy niż tej rządzonej przez Konstantego Dombrowicza. O Bydgoszczy rozwoju, z dobrosąsiedzkimi stosunkami, z pieniędzmi z Unii Europejskiej. Mam zapewnienie przyjaciół z PO, że otrzymam ich poparcie w drugiej turze.” Wszystko wskazuje na to, że mówił prawdę. Kiedy do drugiej tury zostały ostatnie dni, dotarła do ówczesnego szefa PiS wiadomość, że poseł Piotrowska zaprasza dziennikarzy na konferencję prasową, podczas której zamierza ogłosić, iż w drugiej turze poprze Romana Jasiakiewicza. Markowski natychmiast do niej zadzwonił: – Nie wyrabiaj głupot, Teresa. Nie widzisz, że Olszewski instrumentalnie ciebie traktuje? Mam takie kwity na Jasiakiewicza, że jeśli Platforma go poprze, rozjadę was na miazgę. Piotrowska się przestraszyła i odwołała konferencję prasową. PO nie poparła żadnego kandydata. To, czego nie udało się Olszewskiemu zrobić w 2006 roku, zrealizował, acz nieco inaczej, cztery lata później. We wrześniu 2010 roku ukazał się w „Gazecie Pomorskiej” tekst pt. „Powrót byłego prezydenta Bydgoszczy Romana Jasiakiewicza. Tym razem z listy PO”: „Roman Jasiakiewicz wystartuje w wyborach samorządowych z listy Platformy Obywatelskiej. Popiera też kandydaturę Rafała Bruskiego na prezydenta Bydgoszczy. - Roman Jasiakiewicz przyjął naszą propozycję, by o mandat radnego walczyć z listy Platformy Obywatelskiej – informuje Paweł Olszewski, szef bydgoskiej PO. Jeżeli b. prezydent zdobędzie mandat, to w następnej kadencji może zostać przewodniczącym bydgoskiej Rady Miasta. Jasiakiewicz wystartuje z pierwszego miejsca w okręgu obejmującym Bartodzieje i osiedle Leśne. To spore zaskoczenie, bo Jasiakiewicz do tej pory był kojarzony ze środowiskiem lewicowym.” Wywiad z byłym prezydentem Bydgoszczy przeprowadzili dziennikarze bydgoskiego dodatku „GW”, a zatytułowali go całkowicie bezstronnie „Wraca, żeby ratować miasto”. Przytaczam tylko fragment początkowy: „- Po co panu polityka? Nie wystarczy czasu i na radę miasta, i na krowy. - Nie szukam polityki. To szef PO mnie znalazł, zaproponował kandydowanie.” Z dużym uznaniem przyjął wiadomość o kandydowaniu Jasiakiewicza Marcin Kowalski, czemu dał wyraz na swoim blogu, tytułując wpis „Jeden cios, dwóch trafionych”: „Roman Jasiakiewicz będzie kandydatem PO do bydgoskiej rady miasta. Za to, że zgodził się firmować listę PO swoim nazwiskiem, w przyszłej kadencji ma zostać przewodniczącym RM. To pierwsza naprawdę sensacyjna informacja powoli rozkręcającej się kampanii samorządowej. Cena za poparcie z pewnością będzie wysoka – przynajmniej stanowisko przewodniczącego rady, a to przecież po prezydenturze najbardziej prestiżowy zaszczyt w mieście. Platforma zapłaci ten rachunek bez mrugnięcia okiem. I zrobi dobry interes. Jasiakiewicz ma coś z Gierka: im więcej czasu mija od jego rządów, tym milej jest wspominany. Powoli odchodzi w niepamięć nie zawsze dobry styl sprawowania przez niego władzy. Zostały po nim wielkie budowle – Hala Łuczniczka, Węzeł Zachodni, – którymi przyćmił niemrawe inwestycje ekipy Konstantego Dombrowicza. Platforma musi jednak pamiętać, że Jasiakiewicz w drużynie, to nie tylko atuty. Ma butny charakter, wysoką samoocenę i z pewnością nie da się łatwo uwiązać na partyjnej smyczy. Jasiakiewicz w Platformie to mocny cios wymierzony prezydentowi Dombrowiczowi, ale również Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Dombrowicz jest dzisiaj smutny, bo wie, że kandydat PO Rafał Bruski z Jasiakiewiczem u boku, jest rywalem o wiele bardziej wymagającym, niż bez niego. Szczególnie w drugiej turze. Dla SLD to zły dzień, bo Platforma okazała się bezlitosna i wystawia byłego prezydenta na Osiedlu Leśnym, czyli tam, gdzie lewica dotychczas królowała. Jasiakiewicz może zakończyć tę dominację.

Ciekawe czym odpowiedzą Platformie sztabowcy Dombrowicza i Jana Szopińskiego (kandydat SLD)? Jeśli nie chcą zbyt wiele stracić na tym sprytnym zagraniu PO, muszą odeprzeć atak szybko i spektakularnie.” Na te ostatnie słowa błyskawicznie zareagował szef bydgoskiego SLD, Łukasz Chojnacki i na stronie internetowej partii ukazała się jego odpowiedź: „Nie ma racji Marcin Kowalski, że wyborcy lewicy darzą Romana Jasiakiewicza wielką sympatią, bo gdyby tak było to jak wytłumaczyć wyborczą klęskę Romana Jasiakiewicza – 1495 głosów, (co stanowiło 0,83 oddanych ważnych głosów) w Bydgoszczy do Sejmu RP z list PSL?” Nieważne, kto ma rację, choć akurat w tej jednej jedynej sprawie zgadzam się z Chojnackim. Jestem całkowicie przekonana, że elektorat lewicowy nie zagłosuje na kandydata, zmieniającego barwy polityczne przy każdych kolejnych wyborach. W tej sprawie interesująca jest jednak wolta dziennikarza. Nie było częściej i dotkliwej atakowanego przez niego działacza SLD niż Roman Jasiakiewicz. W 2010 roku pisze, że „Zostały po nim wielkie budowle: Hala Łuczniczka, Węzeł Zachodni”, a w 2004 roku wielokrotnie opisywał układ bydgoski, w którym za czarnego luda robił były prezydent. Przypomnę tylko fragment jednego z wielu artykułów tej sprawie poświęconych. „Układ bydgoski cd. Hala sportowa na wybory”: „Nowe wątki afery bydgoskiej: przy budowie hali sportowej „Łuczniczka” miliony z miejskiej kasy popłynęły do firm i ludzi związanych z SLD. Rzeczywistym wykonawcom nie zapłacono.” Ten zarzut jednak to pikuś w porównaniu z oskarżeniem, zawartym przez Kowalskiego i Aładowicza w artykule „Bydgoskie interesy posła Pęczaka”. „Śledztwo „Gazety”: Skompromitowany poseł SLD Andrzej Pęczak chciał robić interesy z Romanem Jasiakiewiczem. Łódzki parlamentarzysta i bydgoski prezydent bawili razem w USA na koszt prywatnej firmy. Ta sama firma miała dostać od Bydgoszczy kontrakt na 60 mln dolarów Chodzi o firmę Lemna International z Minneapolis, która w 1999 roku planowała zbudować linię tramwajową do Fordonu. Zwolennikiem inwestycji, szacowanej na 240 mln zł, był Roman Jasiakiewicz, ówczesny prezydent Bydgoszczy. Amerykanie przekonali go osobiście – Jasiakiewicz poleciał do Stanów zapoznać się z projektem. Jak ustaliliśmy – nie był tam sam, a z byłym wicewojewodą bydgoskim Tomaszem Gliwą i posłem SLD Andrzejem Pęczakiem. Z naszych informacji wynika, że to Pęczak – dobry znajomy Jasiakiewicza i Gliwy – namawiał do zlecenia przez nasz ratusz gigantycznej roboty Amerykanom. Po powrocie do kraju Jasiakiewicz jeszcze zacieklej walczył o kontrakt dla Lemny. Ale sam nie mógł podjąć takiej decyzji – potrzebował zgody rady miasta. Wydawało się, że to formalność – w radzie przewagę miał klub SLD. W czerwcu 2001 roku Sojusz niespodziewanie odrzucił pomysł prezydenta ze swojej partii. – Szczegółów już nie pamiętam, ale to nie była korzystna oferta dla Bydgoszczy – mówi Wiesław Olszewski, były i obecny radny SLD. – Raty kredytu spłacanego przez miasto miały być bardzo wysokie, to nas odstraszyło – twierdzi przewodnicząca rady Felicja Gwincińska (SLD). - Projekt Lemny brzmiał wręcz nierealnie – przekonuje Grażyna Ciemniak, wtedy zastępczyni Jasiakiewicza, dzisiaj posłanka SLD. – Było w nim coś o jednotorowej linii sterowanej satelitarnie. To jakaś kosmiczna wizja. Kiedy radni zagłosowali przeciw Lemnie, Jasiakiewicz nie krył oburzenia. Wszedł na mównicę i zabrał głos: – Dyskusja w tej sprawie trwa od lat. Dziś tą decyzją powiedzieliśmy mieszkańcom Fordonu, że nie mają szansy dojechać do domu i pracy w normalnych warunkach! – wykrzyczał. Także Lemna zareagowała nerwowo na niekorzystną dla siebie decyzję rajców. Przedstawiciele firmy próbowali doprowadzić do zwołania nadzwyczajnej sesji rady miasta. Kiedy to nie wyszło, ogłosili spektakularne „wycofanie się z Bydgoszczy”. Dlaczego łodzianin lobbował w USA w bydgoskiej sprawie? Działacze SLD twierdzą dzisiaj, że nie byli oficjalnie poinformowani przez Jasiakiewicza, z kim ten wybrał się za ocean. – Wiem tylko, że do Stanów leciał też pan Gliwa – przekonuje Olszewski. – Coś słyszałam, że był tam również poseł, o którym teraz jest bardzo głośno w Polsce, ale wtedy nie widziałam w tym niczego złego – mówi Gwincińska. Zapytaliśmy samych uczestników lotu do Minneapolis, dlaczego właśnie w takim składzie się tam wybrali?

Pęczak: – Pan z Bydgoszczy? Jestem właśnie u adwokata. Proszę o telefon za godzinę. Zadzwoniliśmy jeszcze kilkanaście razy, poseł nie odebrał już naszego telefonu. Gliwa: – Mogę się z panem umówić na rozmowę, ale w piątek rano. Potwierdzam, że Andrzej Pęczak był z nami w USA, ale to przypadek. – Przypadkowo spotkaliście się w samolocie? – Więcej nic nie powiem przez telefon. Proszę dzwonić w piątek. Jasiakiewicz: – Jeżeli chodzi o zdobywanie pieniędzy dla Bydgoszczy, to rozmawiałbym nawet z diabłem.” Te ostatnie słowa są szczególnie interesujące. Jasiakiewicz, bowiem w przedziwny sposób „zdobywał” pieniądze dla Bydgoszczy. Uczynił mianowicie wiele, by do kasy miejskiej nie wpłynęły pieniądze, które się tam znaleźć powinny. W 2000 roku pojawili się w Bydgoszczy przedstawiciele francuskiego koncernu Auchan. Pod budowę hipermarketu upatrzyli sobie teren w okolicach Fordonu, który jednakże posiadał wielu właścicieli i użytkowników. Francuzi pertraktowali z każdym z osobna. Pominę podmioty, które posiadały tam działki z tytułu dzierżawy wieczystej, a zajmę się właścicielami. Było ich dwóch na tym terenie: Międzynarodowe Targi Pomorza i Kujaw oraz Gmina Bydgoszcz. Z Targami negocjacje trwały bardzo długo, firma zatrudniła nawet drogą kancelarię warszawską. Opłaciło się. Cena wywoławcza wynosiła 18 dolarów za metr kwadratowy. W czerwcu 2000 roku podpisano akt notarialny, z którego wynika, że należąca do Międzynarodowych Targów Pomorza i Kujaw działka o powierzchni 2,81 ha stała się własnością Auchan za cenę 2.431374 dolarów. Oznacza to, że negocjatorom udało się o przeszło 400% podnieść cenę wyjściową. Początkowo metr kwadratowy miał kosztować 18 USD , przy sprzedaży był wart aż 86 dolarów. Gmina Bydgoszcz podpisała akt notarialny z Auchan w styczniu 2001 roku. Sprzedała francuskiemu koncernowi działkę o powierzchni 3,96 ha za 3.254580. Powie ktoś: dobra cena, porównywalna z tą, jaką wynegocjowały Targi. Nic błędniejszego. Gmina sprzedała swoją działkę nie za dolary, ale za złotówki. Dolar był wart wówczas około 4 zł, więc kwotę uzyskaną od Francuzów trzeba podzielić przez cztery. Teraz o kulisach transakcji. Jasiakiewicz podpisał z Auchan porozumienie, w którym zobowiązał się do wywołania uchwały Rady Miasta o bezprzetargowym trybie zbycia tej nieruchomości, a koncern do przekazania grantu w wysokości 10 mln zł i przebudowy ulicy Fordońskiej. Rada Miasta stosowną uchwałę podjęła, sporządzony został operat szacunkowy, kierowany przez Jasiakiewicza Zarząd Miasta ustalił, że nie będzie kwoty podanej przez rzeczoznawcę podnosił i koncern nabył gminną działkę. Innymi słowy, w ogóle nie negocjowano z Francuzami wyższej ceny. To tak, jak gdyby Międzynarodowe Targi Pomorza i Kujaw, sprzedały swoją działkę, kasując 18 dolarów za metr kwadratowy. Tymczasem wskutek negocjacji cena za metr kwadratowy podskoczyła do 86 USD. Rozmawiałam z urzędnikami Wydziału Mienia i Geodezji. Pokazałam, na przykładzie Targów, że Jasiakiewicz mógł negocjować cenę z Auchan i więcej niż pewne, że do kasy miejskiej wpłynęłaby wtedy znacznie wyższa kwota, nie trzy miliony, ale ponad dziesięć. Próbowali znaleźć jakieś wytłumaczenie dla bierności ówczesnego prezydenta Bydgoszczy. Jeden przypuszczał, że cena naszej działki nie mogła być wyższa, gdyż miała ona posłużyć do wybudowania drogi dojazdowej. Nie znalazł jednak odpowiedzi na moje pytanie, czy ma rację bytu hipermarket bez drogi dojazdowej. Drugi twierdził, że istotnie mało wzięliśmy za działkę, ale miasto dostało 10 – milionowy grant. Zdziwił się ogromnie, kiedy go poinformowałam, iż w mediach ukazała się informacja, że Auchan pomniejszył wysokość grantu dla miasta do miliona złotych. Reasumując, francuski koncern zaoszczędził na wydatkach w Bydgoszczy niebagatelną sumę, która mogła zasilić kasę miejską. Jak to się ma do stwierdzenia Jasiakiewicza: „Jeżeli chodzi o zdobywanie pieniędzy dla Bydgoszczy, to rozmawiałbym nawet z diabłem.”? W 2002 roku napisałam tekst pt., „Kto wziął w łapę?”, który ukazał się w „Ilustrowanym Kurierze Polskim”: „Znalezienie niemieckiego udziałowca dla KPEC-u władze Bydgoszczy przedstawiły, jako sukces. Uwierzyli w tę bajkę tylko najbardziej naiwni mieszkańcy miasta.

Ktoś oszukał bydgoszczan W Bydgoszczy dokonano następujących działań : podwyższono kapitał zakładowy spółki KPEC o udziały wartości 56 mln zł, które przeznaczono dla spółki z Mannheim, a zarazem uprzywilejowano udziały komunalne w KPEC-u. W zakresie kapitałowym Niemcy posiadają obecnie blisko 55 proc. udziałów, a w zakresie siły głosów jedynie 40,45 proc. Bydgoski KPEC jest firmą, która w latach 1997-99 przyniosła straty na łączną kwotę około 40 mln zł – jak poinformował jej opiekun z ramienia zarządu miasta Jacek Bukowski. W 1999 roku prezes Żemojcin zabrał się za restrukturyzacji przedsiębiorstwa: zmienił taryfę opłat za ciepło i zwolnił 40 proc. załogi. W wyniku tej operacji od 2000 roku KPEC notuje zyski. W roku 2001 wynosiły one ponad 10 mln zł. Firma została wyprowadzona na prostą. Można powiedzieć, że stała się łakomym kąskiem. Mówienie, więc, że trzeba było – poszukując nowego udziałowca – ratować KPEC przed popadnięciem w ruinę, jest jednym wielkim oszustwem. Straty z ubiegłych lat można było niwelować aktualnymi zyskami. Swoją drogą, ciekawie brzmią opowiastki, że 56 mln zł, które w zamian za udziały wniosła spółka z Mannheim, miały być przeznaczone na zniwelowanie strat z minionych lat, gdyż, po pierwsze, były one dużo niższej wysokości, a po drugie, zostały już w znacznej mierze spłacone. A co do środków na ewentualne inwestycje, to każdy bank udzieliłby kredytu dobrze prosperującej firmie. Kolejnym oszustwem jest epatowanie sumą 56 mln zł jako nadzwyczajnym zastrzykiem finansowym ze strony Niemców, a konkretniej utworzonej przez nich na potrzeby działalności w naszym mieście spółki MVV ESCO Polska S.A. Wydaje się, że Niemcy nabyli udziały w Bydgoszczy za relatywnie bardzo niską cenę. W kwietniu 2002 roku spółka MVV ESCO Polska S.A. wraz z Ruhrgas Energie Beteiligungs objęła w równych częściach 49,9 proc. udziałów w Szczecińskiej Energetyce Cieplnej za kwotę 108 mln zł. Wynika z tego, że za sumę, która w Bydgoszczy pozwoliła MVV objąć 55 proc. udziałów, w Szczecinie pozyskano tylko 25 proc. Poznaniacy wybrali na udziałowca Poznańskiej Energetyki Cieplnej francuską firmę Dalkia Termika. Za 51 proc. udziałów zapłaciła ona 161,8 mln zł. Jacek Bukowski twierdzi, że nie można zestawiać Bydgoszczy z Poznaniem, „bo tam mają większe obroty”. Oczywiście, nasze miasto jest mniejsze, ale przecież nie trzykrotnie mniejsze. Poza tym dla kupującego istotna jest kondycja firmy. Poznański KPEC miał w 2001 roku 5,6 mln zł zysku, a bydgoski ponad 10 mln. Włodarze miasta oszukują bydgoszczan obwieszczając, że zachowali pełną kontrolę nad KPEC-em. Pozornie tak to wygląda, gdyż Niemcy mają 55 proc. udziałów, ale tylko 40 proc. głosów. To jednak oni kontrolują całkowicie KPEC, bowiem wszystkie ważne decyzje muszą zapadać większością 2/3 głosów. Innymi słowy, przedstawiciele Bydgoszczy absolutnie nic nie mogą bez zgody Niemców przeforsować. Nie mogą nawet odwołać kogokolwiek z zarządu spółki, gdyż taka decyzja również wymaga uzyskania 2/3 głosów. Poza tym § 20 umowy wspólników otrzymał brzmienie: „Zgromadzenie Wspólników zdolne jest do podjęcia uchwał, jeżeli obecne jest, co najmniej 50 % całego kapitału zakładowego.” Niemcy są właścicielem 55 proc. kapitału zakładowego, nie muszą się, więc oglądać na pozostałych udziałowców. Wybór firmy, która miała objąć udziały w KPEC-u jako żywo przypomina wyłanianie firmy do budowy aquaparku. Najpierw prezydent Jasiakiewicz podpisał list intencyjny z Energoexportem, a następnie dla stworzenia pozorów ogłoszono w prasie tzw. zapytanie ofertowe i z siedmiu zgłoszeń wybrano Energoexport. 15 listopada 1999 roku podpisany został list intencyjny między zarządem miasta Bydgoszczy, MVV Polska sp. z o.o. i KPEC – Bydgoszcz. 26 stycznia 2000 roku ukazało się w „Rzeczpospolitej” ogłoszenie o zaoferowaniu udziałów w podwyższonym kapitale zakładowym spółki KPEC. Wpłynęły oferty od dziewięciu firm. Następnie mieliśmy do czynienia z parodią procedury przetargowej, taki mianowicie obraz wyłania się ze sprawozdania, które Jacek Bukowski złożył bydgoskim radnym: „Z przedstawicielami wszystkich oferentów przeprowadzono rozmowy telefoniczne. Z oferentami, którzy w następstwie rozmów telefonicznych przysłali swoich przedstawicieli prowadzono rozmowy w siedzibie KPEC.” Wskutek tych rozmów, rzecz jasna poufnych, na placu boju pozostała tylko firma z Mannheim, która została rok później większościowym udziałowcem KPEC-u. (…)

Kto wziął w łapę? Nikogo za rękę nie złapano, więc tradycyjnie mamy do czynienia z tzw. nieznanymi sprawcami, czyli w tym przypadku biorcami. Nie ulega jednak najmniejszej wątpliwości, że każda firma jest gotowa poświęcić sporą sumę za możliwość nabycia czegoś za pół darmo. Jeden fakt daje do myślenia. List intencyjny podpisano w 1999 roku z firmą MVV Polska sp. z o.o., a ostatecznie udziały w KPEC-u objęła firma MVV ESCO Polska S.A. Właściciel nie uległ zmianie, bo obie te firmy są spółkami – córkami , a matką jest MVV Energie AG z Mannheim. Dlaczego więc na potrzeby interesów w Bydgoszczy utworzono nową spółkę? Otóż, firma, z którą podpisano list intencyjny jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością, gdzie udziały są jawne, a MVV ESCO Polska jest spółką akcyjną. Po podpisaniu nowej umowy wspólników KPEC-u miała nastąpić emisja akcji serii E. Nikt się nie dowie, czy jakieś pakiety tych akcji nie staną się wyrazem wdzięczności dla osób, które przyczyniły się do niezwykle korzystnej dla Niemców transakcji w Bydgoszczy. „Umowę wspólników Komunalnego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej spółka z o.o. w Bydgoszczy” podpisano 17 października 2001 roku. W imieniu naszego miasta podpisy złożyli adw. Roman Jasiakiewicz i mgr Jacek Bukowski. Interesujący jest jej § 12, którego pkt. 5 mówi: „Żadna ze Stron nie będzie dawać żadnych ogłoszeń, komunikatów ani nie będzie podawać do wiadomości publicznej w inny sposób informacji lub wypowiedzi na temat niniejszej Umowy….” Po paru dniach nadeszła do „IKP” odpowiedź KPEC-u, żadne sprostowanie informacji nieprawdziwych czy nieścisłych, tylko inna ich interpretacja. Po jej wydrukowaniu, „Kurier” opublikował mój drugi artykuł, tej sprawie poświęcony, zatytułowany, „Kto wziął w łapę? – c.d.”: „Bardzo mnie ucieszyło, że kierownictwo KPEC-u zdecydowało się odpowiedzieć na mój tekst, gdyż dzięki temu uzyskałam możliwość podzielenia się z informacjami, dla umieszczenia, których nie starczyło mi poprzednio miejsca. (…)

Dlaczego tak tanio? Wyraziłam pogląd, że udziały w bydgoskim KPEC-u niemiecka spółka MVV ESCO Polska S. A. nabyła za relatywnie niską cenę. W Szczecinie uzyskała 25 % udziałów w tamtejszym PEC-u, a za niemal identycznà kwotę w Bydgoszczy nabyła aż 55 % udziałów. Francuzi zapłacili za 51 % udziałów w poznańskim PEC-u 161, 8 mln zł, przeszło trzy razy więcej niż Niemcy wyłożyli w Bydgoszczy. KPEC wyjaśnia rzecz następująco: ” Operacje te różnią sił od siebie zasadniczo. Przede wszystkim w przypadku Poznania i Szczecina celem prywatyzacji miejscowych PEC-ów było uzupełnienie dziurawych budżetów tych miast. Natomiast celem operacji kapitałowej przeprowadzonej w Bydgoszczy było dokapitalizowanie balansującej na krawędzi upadłości spółki”. Wynika z tego wyjaśnienia, że w odróżnieniu od Szczecina i Poznania budżet Bydgoszczy jest w znakomitym stanie, za to KPEC był w stanie katastrofalnym, z którego by się nie podniósł, gdyby nie zastrzyk finansowy Niemców. W rzeczywistości jest odwrotnie. To właśnie nasze miasto posiada ogromny deficyt budżetowy, natomiast KPEC od dwóch lat przynosi duże zyski. Wniosek nasuwa sił prosty: miejscy włodarze nie myśleli przy okazji prywatyzacji KPEC-u o potrzebach miejskiej kasy.” Jak to się ma do stwierdzenia Jasiakiewicza: „Jeżeli chodzi o zdobywanie pieniędzy dla Bydgoszczy, to rozmawiałbym nawet z diabłem.”? Kasa miejska nie wzbogaciła się na tej transakcji ani o grosz, niczego na niej nie zyskał także KPEC. Kto zrobił świetny interes? Rewelacyjny!!! Niemcy. Nie wydali ani feniga, a zyskali dojną krowę. 56 milionów, za które kupili udziały w Bydgoszczy, wpłacili na subkonto i nie pozwalali ich ruszać, a ciągnęli corocznie kasę. W 2006 roku dowiedziałam się, że w minionych czterech latach z tytułu dywidendy z KPEC-u spółka MVV ESCO Polska otrzymała 26 mln zł. Kiedy poseł Markowski zapoznał się z materiałami na temat KPEC-u, oświadczył na konferencji prasowej, że jeśli Prawo i Sprawiedliwość zdobędzie wpływ na to, co się w Bydgoszczy dzieje, wyprowadzi niemieckiego udziałowca ze spółki i dokona uczciwej prywatyzacji KPEC-u, która przyniesie miastu grube miliony? Taka okazja zdarzyła się w 2006 roku. W zamian za poparcie PiS-u w drugiej turze wyborów, Dombrowicz zobowiązał się, że przywróci miastu Bydgoszcz właścicielskie władztwo nad Komunalnym Przedsiębiorstwem Energetyki Cieplnej. Słowa dotrzymał. Po wygranych wyborach, jednym ze swoich zastępców uczynił wskazanego przez PiS Wojciecha Nowackiego i powierzył mu nadzór nad KPEC-em. I udało się coś, co fachowcy uważają za niemożliwe do osiągnięcia, a mianowicie wyprowadzenie ze spółki większościowego udziałowca. Korzystając z uprzywilejowania głosów miejskich, zgromadzenie wspólników KPEC-u przegłosowało nie wypłacanie dywidendy. Następnego roku zrobiło to samo. Do Mannheim przestał płynąć strumień pieniędzy i nic nie wskazywało na to, że kurek zostanie odkręcony. Niemcy uznali, że pora się wycofać z Bydgoszczy. Odsprzedali miastu udziały, za kwotę 70 mln zł, tzn. wzięli swoje, zablokowane przez lata, pieniądze z subkonta oraz równowartość niezapłaconej dywidendy i się wynieśli. Nowacki rozpoczął przygotowania do prywatyzacji. Najpierw należało ustalić wartość firmy. Liczono ją trzema metodami. Za każdym razem okazywało się, że KPEC jest wart dużo ponad 200 mln zł. Dlaczego więc kierowany przez Jasiakiewicza Zarząd Miasta uznał, iż za 55 % udziałów Niemcy mogą zapłacić tylko 56 mln? Poseł Olszewski wie o sponsorowanej wizycie Jasiakiewicza w USA, wie jak wygląda prywatyzacja à la Jasiakiewicz na przykładzie KPEC-u, a jednak czuje do niego miętę. Może panowie poznali się na gruncie towarzyskim i polubili. Sądzę, że w czasie, gdy Jasiakiewicz był prezydentem Bydgoszczy, a ojciec posła wiceprzewodniczącym Rady Miasta okazji do spotkań nie brakowało. Wiesław Olszewski ma zresztą dług wdzięczności wobec Jasiakiewicza. W 1999 roku spółka wodna „Kapuściska potrzebowała gwarancji bankowej jako zabezpieczenia kredytu z Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska. Jej zarząd wybrał ofertę Banku Handlowego S.A. Tymczasem kierowany przez Jasiakiewicza Zarząd Miasta, dysponujący w spółce 50 % udziałów, zadecydował, że na zgromadzeniu udziałowców Gmina Bydgoszcz poprze oferty Pekso S.A. oraz LG Petro Banku. Tak się stało i te dwa banki zostały wybrane. Dyrektorem LG Petro Banku w Bydgoszczy był wówczas Wiesław Olszewski. Warto wiedzieć, że Bank Handlowy zadowoliłby się prowizją o 3,7 mln niższą od konkurencji. Jeszcze przy jednej sprawie nazwiska Jasiakiewicz i Olszewski pojawiają się obok siebie. Trwała kampania wyborcza 2002 roku. Spotkałam wówczas przemiłą panią, która była zgorszona na widok nazwiska jednego z kandydatów na stanowisko prezydenta Bydgoszczy. Po rozmowie z nią, zrozumiałam, dlaczego i napisałam tekst pt. „Uczciwość adwokata Romana Jasiakiewicza”, który ukazał się w „Ilustrowanym Kurierze Polskim”: „Adwokat Roman Jasiakiewicz został ukarany przez Sąd Dyscyplinarny Izby Adwokackiej w Bydgoszczy za postępowanie niezgodne z etyką zawodową. Jego teczka personalna jest jednak „czysta”, gdyż trzy lata po wyroku dokonuje się tzw. zatarcia. W 1985 roku państwu Kowalskim wymarzyła się działka nad jeziorem. Pojechali do Borówna i oglądali tamtejsze działki. Szukali terenu zaniedbanego, co by wskazywało, iż jego właściciel nie jest do swojej własności szczególnie przywiązany. W końcu wypatrzyli działkę, na której stał mocno podniszczony domek. Należała do braci Ostrowskich, którzy – jak się okazało – bardziej woleli zaglądać do kielicha niż zajmować się pracami ogrodniczymi. Nie trzeba było wielu starań, by bracia wyrazili zgodę na sprzedaż działki. Państwo Kowalscy byli uszczęśliwieni. Mieli stać się właścicielami wymarzonej działki nad jeziorem i to wcale niemałej – 1000 m. kw., za niezbyt wygórowaną cenę. Pozostało jedynie załatwić formalności. Ponieważ sprawy własnościowe nie były uporządkowane, konieczna stała się pomoc prawnicza. Kowalscy udali się do zespołu adwokackiego nr 1, gdzie ich sprawą zajął się Roman Jasiakiewicz. Wtedy zaczęły się problemy. Sprawę z pozoru prostą adwokat zaczął komplikować. Kiedy klienci do niego przychodzili, okazywało się zawsze, że muszą dostarczyć jeszcze jakieś dokumenty? Odnosili wrażenie, że ich po prostu zbywa. Żeby ostatecznie wyjaśnić sytuację, udali się do braci Ostrowskich. Wtedy dowiedzieli się, że nie mają, o co się starać, gdyż działka została już sprzedana. Kupił ją … adwokat Roman Jasiakiewicz. Kowalscy byli początkowo rozgoryczeni, ale wkrótce górę wzięła złość – jak to możliwe, żeby adwokat postępował tak nieuczciwie. Zamiast doprowadzić swoich klientów do zakupienia wskazanej przez nich nieruchomości, sam stał się jej nabywca. To im się w głowach nie mieściło. Napisali skargę do Izby Adwokackiej. Podczas rozprawy przed Sądem Dyscyplinarnym przesłuchano i adwokata, i jego klientów. Mimo iż Jasiakiewicz wił się jak piskorz, został uznany winnym. Państwo Kowalscy byli jednak rozczarowani, gdyż mieli nadzieję, iż sąd zmusi nieuczciwego adwokata do anulowania transakcji i umożliwi im nabycie działki w Borównie. Tymczasem na Jasiakiewicza nałożono jedynie karę pieniężną. Adwokat mógł się cieszyć nabytą w tak nieetycznych okolicznościach działką. Z rozmachem zaczął rozbudowywać domek po braciach Ostrowskich. Z małej chałupki zrobiła się ponad 300-metrowa dacza. Obecnie nieruchomość w Borównie ma nowego właściciela. Jest nim b. wojewoda bydgoski Wiesław Olszewski. Nazwisko b. klientów adwokata Jasiakiewicza zostało zmienione.” Kiedy ten tekst się ukazał, Paweł Olszewski działał aktywnie w sztabie wyborczym Konstantego Dombrowicza, więc na pewno – jak wszystkie pracujące tam osoby – go przeczytał. Wie, więc, że Jasiakiewicz jest uczciwy inaczej i to mu nie przeszkadza. Mój artykuł został opublikowany przed pierwszą turą wyborów. Przed drugą pojawiła się publikacja w „Super Expressie”, autorstwa Grzegorza Dudzińskiego. Zgodnie z poetyką tabloidu, artykuł posiadał nadtytuł, tytuł i podtytuł: „Kanciarstwa prezydenta miasta – z SLD ?

Sprzedał i odkupił Jak prezydent Bydgoszczy wykorzystał gminne przepisy Prezydent Bydgoszczy Roman Jasiakiewicz (SLD) kupił dom blisko centrum miasta od przedsiębiorcy Krzysztofa G., który wygrywa przetargi na roboty drogowe w Bydgoszczy. Dom jeszcze niedawno należał do miasta, a wniosek o jego sprzedaż za grosze przygotowywał… prezydent Jasiakiewicz. Ubiegający się o ponowny wybór na prezydenta miasta Roman Jasiakiewicz (SLD-UP) od dawna unikał odpowiedzi na pytanie o majątek. O kilku domach powiedział dopiero wtedy, gdy zorientował się, że reporter „Super Expressu” chodzi wokół sprawy zakupu domu na bydgoskich Bielawkach.

Obdarowali ojca Dom ma dwa piętra. Lokatorzy górnego zamienili się mieszkaniami z dziećmi bydgoskiego biznesmena Krzysztofa G. Dzięki temu dzieci, jako najemcy, mogli następnie wykupić mieszkanie od miasta za 30 proc. wartości. Zgodnie z decyzją Rady Miasta, po takim upuście nie mogli sprzedać lokalu, ale mogli przekazać go najbliższej rodzinie. Obdarowali ojca, Krzysztofa G., który zgodnie z prawem mógł sprzedać mieszkanie na wolnym rynku. Mieszkanie kupiła żona Jasiakiewicza. - Ci, którzy wiedzieli o takiej furtce w przepisach, mogli w majestacie prawa kupić od miasta dom za grosze i potem na tym zarobić – uważa prawicowy radny Bogdan Dzakanowski. – Wnioskowałem w Radzie Miejskiej o dokładne zbadanie transakcji, kiedy miasto sprzedaje swoje mienie za grosze. Głosami SLD mój

wniosek odrzucono. Do pełni szczęścia pozostało wykupić od właścicielki (ubogiej emerytki) mieszkanie na parterze. Kobieta dostała inne mieszkanie, cały dom stał otworem. Kolejnym jego właścicielem okazała się… Urszula Jasiakiewicz z mężem Romanem. Według nieoficjalnych informacji, małżonkowie mają rozdzielność majątkową.

Coś za coś… Decyzję o sprzedaży domu za grosze podjęła Rada Miasta w marcu 2001 r. Przygotowaniem wniosku zajmował się Zarząd Miasta, kierowany przez Jasiakiewicza. Czy pan prezydent nie wiedział, że kupuje byłą własność miejską? – A czy pan kupując mieszkanie pyta o jego historię? – odpowiada wymijająco rzecznik prezydenta Wojciech Woźniak. Choć w grę wchodzą pieniądze podatników, Woźniak nie chce podać ceny prezydenckiego lokum – to sprawa między kupującym i sprzedającym. Tymczasem firma Krzysztofa G. wygrywa obecnie przetargi na poważne roboty drogowe w mieście (m.in. dojazdy do wielkich hipermarketów, droga do oddawanej z wielkim hukiem Hali „Łuczniczki”). Pytaliśmy, czy to przypadkowa zbieżność, że gospodarz miasta kupuje nieruchomość u szefa prężnej firmy, która często pracuje za pieniądze miasta. – Proszę pytać G. – ucina rzecznik. Krzysztof G. wyznaczył nam wczoraj termin rozmowy – godz. 11. Niestety, najwyraźniej zapomniał, bo o oznaczonej godzinie i później pan G. nie odpowiadał na nasze telefony.” Artykuł ten ukazał się w piątek przed ciszą wyborczą. Jasiakiewicz nie mógł liczyć na to, że sąd w trybie wyborczym rozpatrzy jego powództwo, a jednak wysłał pozew. Czy po to, by opowiadać znajomym, że pozwał „Super Express”? Tego nie wiem. Wiem natomiast, iż został pouczony, że powinien w sprawie ochrony swoich dóbr osobistych udać się do sądu powszechnego. Wiem także, że w związku z tekstem „Sprzedał i odkupił” się nie udał.

Po wyborach też gazety Jasiakiewicza nie oszczędzały. Rozpisały się o dziwnym posunięciu firmy budowlanej Budlex, która kupiła od niego dom przy ul. Byszewskiej za 450 tys. zł, a później odsprzedała za cenę o 200 tys. zł niższą. Najbardziej zjadliwe były ataki Marcina Kowalskiego, starczy przeczytać tytuły jego artykułów: „Ujawniamy tajemnicę majątku Romana Jasiakiewicza”, „Podejrzane interesy byłego prezydenta Bydgoszczy”, „Jak ratusz za Jasiakiewicza robił interesy z Budleksem”. Przypomnę, jak ciepło pisze Kowalski o Jasiakiewiczu obecnie: „Roman Jasiakiewicz będzie kandydatem PO do bydgoskiej rady miasta. Za to, że zgodził się firmować listę PO swoim nazwiskiem, w przyszłej kadencji ma zostać przewodniczącym RM. To pierwsza naprawdę sensacyjna informacja powoli rozkręcającej się kampanii samorządowej. Cena za poparcie z pewnością będzie wysoka – przynajmniej stanowisko przewodniczącego rady, a to przecież po prezydenturze najbardziej prestiżowy zaszczyt w mieście. Platforma zapłaci ten rachunek bez mrugnięcia okiem. I zrobi dobry interes.” Starczyło, że były prezydent Bydgoszczy zmienił szyld z SLD na PO i już jest z nim po drodze. Jednak nie wszyscy czują miętę do Jasiakiewicza. Wielu bydgoskich działaczy Platformy zbulwersowała informacja o umieszczeniu go na liście kandydatów PO do Rady Miasta. Ponieważ Paweł Olszewski był w tej sprawie nieprzejednany, wysłali protest do Warszawy. Ewastarosta

Wunderkindus Pawełek Olszewski W obecnym sejmie nie ma większego wesołka i dowcipasa nad Pawła Olszewskiego z PO. Taki jeszcze młody, a taki już dowcipny i inteligentny – mówią ludzie. Człowiek renesansu, o szerokich zainteresowaniach podbija przedwyborcze notowania polityków. Jest obecny na Twitterze i Facebooku, gdzie prowadzi agitację oraz gdzie zamieścił wyjątkowo dowcipny fotomontaż Jarosława Kaczyńskiego w peruce i z umalowanymi ustami. Podpisał Olszewski swoje dzieło „Jarosława Kaczyńska”. Wprost boki zrywali ze śmiechu inni posłowie platformy i klepali z uznaniem Olszewskiego po plecach. To taka nowa, jakość wśród parlamentarzystów i nowy zwyczaj poselski.

Taki młody i taki zdolny... i do tego z czerwonym korzeniem Paweł Olszewski od dzieciństwa był przysposabiany do wielkiej polityki, za sprawą tatusia, Wiesława Olszewskego, byłego działacza PZPR i wojewody bydgoskiego z ramienia SLD. Szanowny Wiesław Kierbel, jeszcze przed zmianą nazwiska ma Olszewski, już dał się poznać, jako dobry towarzysz i aktywny działacz robotniczej partii. Dbał o syna niczym o idee socjalizmu w regionie i dzięki swoim pezetpeerowsko-eseldowskim koneksjom załatwiał swojej latorośli intratne etaty z dobrze płatnymi wynagrodzeniami.

Bo to taki genialny chłopak.... Młody Olszewski potrafił błysnąć intelektem a nawet geniuszem, już w wieku nastoletnim. Już, jako czternastolatek, potrafił odróżnić politykę finansową Balcerowicza od polityki finansowej Marka Borowskiego a jak twierdzi, Borowski go denerwował. Kilkakrotnie mały Pawełek oparty właśnie o te eselowskie ramie ojca był gościem Aleksandra Kwaśniewskiego w Belwederze. Jak mówią, ojciec-Olszewski przyjaźnił się bardzo z prezydentem i pozwalał mu klepać po pupci syna i głaskać po blond czuprynie w czasie wizyt, w ten sposób dopuszczając do symbolicznego namaszczania delfina. (Tygodnik Polityka, „Polityka polskich rodzin” 18 sierpnia 2008). Mimo czułości okazywanych przez „najwyższego z czerwonych” Pawełek wykombinował sobie inny wariant i inną trampolinę do sukcesu. Panowie Olszewscy podzielili role w rodzinie. Tatuś pozostał po stronie czerwonej natomiast syn zabezpieczył wariant „B”, czyli wstąpił do PO.

Ubóstwo nobilituje, czyli skromne a nawet ubogie życie posła Poseł Platformy Obywatelskiej Olszewski Paweł, to jeden z uboższych posłów obecnej kadencji. Aż idzie zapłakać nad dolą parlamentarzysty. Wszystko dla kraju, a nic dla siebie. Wystarczy prześledzić oświadczenia majątkowe Olszewskiego, by ocenić, że jest on kryształowym ideowcem. Nie ma prawie nic. Według jego oświadczeń majątkowych, w 2007 roku dysponował tylko 10.000 zł oszczędności. W 2008 roku nawet o złotówkę tych oszczędności nie powiększył (figuruje nadal 10.000 zł). Dopiero rok 2009 okazał się dla Pawła Olszewskiego przełomowy. Jego majątek powiększył się do 50.000 zł i taki też pozostał w roku 2010. Wynika z tego, że geniusz humoru platformianego bogaci się niewiele acz cyklicznie i okresowo tylko, co dwa lata. A czym jeździ geniusz? Rozpoczynał poselską służbę za kierownicą Citroena C5 z 2002 roku, o wartości (jak sam określił) około 30.000 zł. Już w roku następnym zamienił go na piękne Audi A6 z 2001 roku (!) bezcenne – gdyż kwoty wartości z oświadczeniu nie podał. Nieco wóz stracił na wartości w roku następnym, gdyż Olszewski wycenił już owe Audi na 35.000 zł. Na szczęście w 2010 roku spadek ceny samochodu cudownie się zatrzymał i Audi kosztowało nadal 35.000 zł. Co jeszcze ma Paweł Olszewski? Ma kredyt do spłacenia. Kredyt zaciągnięty w Nordea Banku a przeznaczony na zakup mieszkania. Zbiegiem okoliczności dyrektorem Nordea Banku jest... Wiesław Olszewski, tatuś i były już wojewoda eselowski, stąd wszystko pozostaje w rodzinie. Z dokumentów sejmowych wynika, że ze spłatą zadłużenia Paweł Olszewski zbytnio się nie spieszy. Widocznie bieda zagląda poprzez okna w hotelu poselskim. W oświadczeniu majątkowym z 2007 roku deklarował kwotę 498.000 zł zadłużenia. W roku następnym kwota ta pomniejszyła się tylko o 6.000 zł, a w 2009 roku w rubryce „zobowiązania pieniężne”, Olszewski deklaruje już, jak sam pisze „ok. 490 000 zł”. 2010 rok okazał się wyjątkowo chudy dla „wesołego geniusza”, bowiem z deklaracji wynika, że nie spłacił nic z kredytu i dalej deklarował „ok. 490 000 zł”. Wiadomo - kryzys.

Sejmowy Playboy Młody i ambitny poseł, najwyraźniej prócz wielkiego mniemania o swojej inteligencji i roztropności, posiada przekonanie o swojej męskiej sile urody. Posłanki PO wręcz piszczą na widok Olszewskiego a wyborcy ślinią się na jego widok. Tak przynajmniej musi uważać sam zainteresowany. Czym bowiem tłumaczyć, że na stronie poselskiej figuruje do dziś, jako kawaler (stan: wolny), mimo że od 14.VI.2009 roku jest żonaty z Bogumiłą Wresiło, dziennikarką radia PiK. Co więcej również Wikipedia lansuje Olszewskiego, jako wolnego kawalera. Żonaty nie byłby już taki atrakcyjny dla wyborców. Złośliwi mówią też o jego skłonnościach do męskich ciał... ale to zapewne złośliwcy.

Śpiewa, tańczy, recytuje.... Jak podaje na swojej stronie Paweł Olszewski, posiada on prócz obowiązku nudnej roboty sejmowej, szerokie zainteresowania humanistyczno-sportowe.Tenis, narciarstwo, gra na gitarze elektrycznej, muzyka, literatura, malarstwo – to jego żywioł. Nawet jestem w stanie wyobrazić sobie Olszewskiego naginającego na „Stratocasterze” solówkę z „Ballady o Tusku”, lub przy kominku delektującego się „Działami Wybranymi” Komorowskiego.... ale niech mu tam. Co do malarstwa, to być może całość zainteresowań zamyka się w domalowaniu Kaczyńskiemu fryzury z ondulacją oraz czerwieni ust. Jakoś dziwnie zarówno Pan Olszewski, jak i jego posłowanie trąci mi lipą. Życie nauczyło mnie zachowania dystansu w stosunku do prymusów i „synków swoich tatusiów na politycznym gruncie”. Mam wrażenie, że logika działalności politycznej rodziny Olszewskich zamyka się w twierdzeniu, że nie ważne z kim, ważne że u władzy. Nawet nie zdziwił by się, gdyby szanowna matka pana posła wspierała LPR lub Samoobronę. PS. Warto przeczytać materiał Pani Ewy Starosty na jej stronie Bydgoska Ośmiornica. Tam można poznać wiele faktów z życia rodziny Olszewskich, ot tak z pierwszej ręki...

http://ewastarosta.wordpress.com/moje-ksiazki/bydgoska-osmiornicaiii/pawel-o/

yarrok's blog

Opatrzność chciała, by żył Jan Paweł II był prorokiem. Kim są prorocy? Etymologicznie greckie słowo prophe-te-s oznacza "widzącego wcześniej" Z Ferdinandem Imposimato, włoskim prawnikiem i politykiem, prokuratorem prowadzącym śledztwo w sprawie zamachu na Papieża Jana Pawła II z 13 maja 1981 r., rozmawia Agnieszka Żurek

Jak zareagował Pan na wiadomość o wyznaczeniu terminu beatyfikacji Ojca Świętego? - Przyjąłem ją z wielką radością, podobnie jak miliony innych osób - nie tylko katolików, takich jak ja, ale i innych chrześcijan, wyznawców innych religii czy wreszcie ateistów. Jan Paweł II był człowiekiem kochanym przez całą ludzkość za to, co zrobił na rzecz wolności i demokracji. Beatyfikacja będzie niewątpliwie wielkim wydarzeniem, ale wciąż jeszcze niewystarczającym - czekamy na Jego kanonizację. Według mnie, przypadek Jana Pawła II jest absolutnie wyjątkowy - nie powinno być żadnych przeszkód w ogłoszeniu Go świętym. Jest to coś, czego chce ogół ludzkości - także wielu ateistów. Myślę, że nastąpi to bardzo szybko.

Wspomniał Pan o wolności. Czy według Pana, była to wartość, która w najpełniejszy sposób charakteryzowała pontyfikat Jana Pawła II? - Tak. Pontyfikat Jana Pawła II charakteryzowała walka o wolność - nie tylko dla Polski, ale także dla innych krajów pod reżimami totalitarnymi - nie tylko świata komunistycznego. Papież miał ekumeniczną wizję wolności - chciał jej nie tylko dla swojej Ojczyzny. Ale to właśnie z Polski wyszła iskra, która dała początek przemianom w Europie i na świecie. Stało się to widoczne szczególnie podczas dwóch pielgrzymek Ojca Świętego do Ojczyzny - w czerwcu 1979 r. i w czerwcu roku 1983. Ta iskra wolności doprowadziła do upadku muru berlińskiego w 1989 roku. Jan Paweł II był najlepszym Papieżem, jakiego mogliśmy mieć, Papieżem, którego bardzo kochamy i którego z biegiem czasu będziemy doceniać coraz bardziej.

Co w osobowości i duchowości Ojca Świętego ujmowało Pana najbardziej? - Bardzo mnie uderzała Jego charyzma, precyzyjna i strategiczna wizja historii, umiejętność widzenia wydarzeń w odpowiednim świetle i pozostania niezależnym, także wobec osób, które Go otaczały. Jego interpretacja wydarzeń i wizja historii przekraczała czasy współczesne. Jan Paweł II był prorokiem. Kim są prorocy? Etymologicznie greckie słowo proph-et-es oznacza "widzącego wcześniej". Prorocy to ci, którzy umieją przewidzieć wydarzenia. Jan Paweł II był człowiekiem dalekowzrocznym. Z tego powodu spotykał także trudności - niektórzy uważali, że Papież stawia sobie zbyt śmiałe cele, że chce zmienić cały świat. Ojciec Święty napotykał na swojej drodze wielu sceptyków, którzy sądzili, że obalenie wszystkich dyktatur komunistycznych jest niemożliwe. Tymczasem historia pokazała, że rację miał On. Jego przykład pokazuje, że historią może rządzić kilku wielkich ludzi, a nie tylko tłumy. Ci wielcy ludzie mogą stać na czele wielkich rzesz i oświecać je.

Kiedy nawiązał Pan osobisty kontakt z Ojcem Świętym? - Poznałem Go w 1997 roku. Napisałem wtedy do Niego list. Zachowałem sobie jego kopię. Napisałem w nim: "Wasza Świątobliwość, pragnę Go poinformować, że wyniki prowadzonego przeze mnie śledztwa wskazują na to, że Wasza Świątobliwość padł ofiarą międzynarodowego spisku. Powtarzana w niektórych kręgach wersja, że zamach na życie Waszej Świątobliwości był dziełem działającego autonomicznie fanatyka, nie jest prawdziwa. Na poparcie swojej tezy wysyłam Waszej Świątobliwości odpowiednie dokumenty". Ojciec Święty zapoznał się z tymi dokumentami, zrobiły one na Nim ogromne wrażenie. Odpowiedział na mój list za pośrednictwem ks. kard. Giovanniego Battisty Re, swojego bardzo bliskiego współpracownika. Podziękował mi, powiedział, że życzy sobie spotkać się ze mną, i zachęcił mnie do kontynuowania służby prawdzie i sprawiedliwości. Zachowałem ten papieski list, byłem bardzo szczęśliwy, że go otrzymałem. Niektórzy ludzie w otoczeniu Papieża usiłowali Go przekonać, że zamach na Jego życie był dziełem islamskich fanatyków. Teza ta była kłamstwem. Prawda wyglądała inaczej - zamach był efektem działania sowieckich służb specjalnych przy udziale funkcjonariuszy z Bułgarii, Szarych Wilków, ale także - niestety - także przy współpracy kogoś z Polski. Istnienie tego ostatniego śladu bardzo mnie zasmuciło, ponieważ zawsze broniłem Polaków. Istnieli oczywiście polscy szpiedzy, ale nie sądziłem, że brali oni udział także w przygotowaniu zamachu na życie Ojca Świętego wspólnie ze służbami ze Związku Sowieckiego i Bułgarii.

Jak przebiegało samo spotkanie z Papieżem? - Kiedy spotkałem się z Ojcem Świętym, byłem bardzo szczęśliwy, ponieważ Jan Paweł II przywitał mnie pięknym uśmiechem i powiedział, że bardzo chciał mnie poznać. Rozmawialiśmy. Papież był bardzo zainteresowany tym, o czym Mu napisałem. Powiedziałem, że niepowodzenie zamachu i to, że przeżył, było cudem. Zamachowiec wystrzelił dwie kule o tak ogromnym kalibrze i z takiego rodzaju pistoletu, że po tym, gdy jedna z nich trafiła Go w brzuch, fakt, że przeżył, mógł świadczyć tylko o tym, że chciała tego Boża Opatrzność. Te słowa spodobały się Ojcu Świętemu. Patrzył na mnie, uśmiechając się. Odkryłem, że planowany był także zamach na życie Lecha Wałęsy. Miało do niego dojść w styczniu 1981 roku. W tym samym czasie były, zatem organizowane dwa zamachy - na życie Ojca Świętego, ale także Lecha Wałęsy.

Wie Pan z pewnością o tym, że Lech Wałęsa także był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa? - Tak, słyszałem o tym. Są jednak dowody na to, że planowany był zamach na jego życie. Mogło to być powodowane także chęcią pozbycia się kogoś, kto najpierw współpracował z bezpieką, a potem przestał się wywiązywać ze swoich zadań. Możliwe, że miał to być akt zemsty. Myślę, iż trzeba nadal badać wszystkie okoliczności związane z zamachem na życie Ojca Świętego, nadal nie wszystko jest jasne. Tym, co można powiedzieć z pewnością, jest fakt istnienia międzynarodowego spisku, z udziałem, niestety, szpiegów wewnątrz samego Watykanu.

Czy zamach na Ojca Świętego - oprócz jego oczywistego aspektu zakorzenienia w konkretnych decyzjach i czynach ludzkich - postrzegał Pan także, jako realizację trzeciej tajemnicy fatimskiej? - Muszę wyznać, że po zapoznaniu się z wynikami badań lekarze byli zdumieni. Uznali fakt, że Ojciec Święty przeżył, za cud. Uderzył mnie również epizod związany z siostrą Łucją Giudici, która odważnie zatrzymała zamachowca 13 maja 1981 roku po południu. Dwie okoliczności szczególnie mnie zadziwiły i kazały myśleć o tym, że mieliśmy do czynienia z cudem. Pierwszą z nich był fakt, że kul wystrzelonych w stronę Ojca Świętego było więcej niż dwie - było ich, co najmniej trzy albo cztery. Sam ks. kard. Stanisław Dziwisz przyznał, że słyszał cztery wystrzały. Powiedział to jednak dopiero 30 lat po zamachu. Ocalenie Ojca Świętego było wielkim cudem. Jan Paweł II w chwili zamachu miał już 61 lat. Przeżył jednak dwa wystrzały z pistoletu o kalibrze 9 milimetrów. Także interwencja tej malutkiej zakonnicy, siostry Łucji, każe mi myśleć, że Opatrzność Boża nie chciała, aby Papież zginął w tym zamachu. Nie wierzę w magię, ale wierzę w cuda. To wydarzenie zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Jestem przekonany, że życie Ojca Świętego zostało ocalone dzięki Bożej Opatrzności oraz dzięki interwencji Czarnej Madonny z Częstochowy, w której Papież pokładał wielką ufność. Kulę, która go zraniła, Ojciec Święty ofiarował Madonnie Fatimskiej. Niestety, z tego powodu nie mogliśmy zbadać jej w śledztwie i dowiedzieć się dzięki temu, czy Papież został zraniony wystrzałem z jednego czy też z dwóch różnych pistoletów. Chciałbym się podjąć zbadania tej kuli. Jestem przekonany, że na placu Świętego Piotra znajdowała się nie jedna osoba biorąca udział w zamachu, ale co najmniej cztery.

Czy zgodziłby się Pan z tezą Ronalda Reagana, że Związek Sowiecki to było imperium zła? - Nie ma, co do tego wątpliwości. Służby specjalne ZSRS zorganizowały nie tylko zamach na Papieża, ale także porwanie niewinnej 15-letniej dziewczyny, Emanueli Orlandi. Stało się to dwa dni po powrocie Ojca Świętego z jego pielgrzymki do Polski, 23 czerwca 1983 roku. Papież zareagował natychmiast. Napisał osiem apeli o jej uwolnienie. Udał się także do Alego Agcy, aby poprosić go o pośrednictwo w tej sprawie. Wiedział, że jej porwanie jest związane z wcześniejszym zamachem na jego życie. Dziewczyna pochodziła z ubogiej rodziny, nie było to porwanie dla okupu. Ojciec Święty udał się z wizytą do rodziny Orlandi w czasie Bożego Narodzenia 1983 roku. Powiedział rodzicom dziewczyny, że została ona porwana z jego powodu. Porwanie dziewczyny było aktem wymierzonym w Ojca Świętego, który dopiero, co wrócił z Polski, gdzie wzbudził w Polakach odwagę i dodał im ducha. Porwanie Emanueli Orlandi miało te działania Papieża zablokować.

Przygotowuje Pan książkę o zamachu na życie Jana Pawła II? - Tak, mam nadzieję, że książka niedługo się ukaże. Nic nie jest nigdy pewne, ciągle napotykam przeszkody, różni ludzie mówią mi: "To jest za mocne, tamto jest za mocne"... Boją się. Za każdym razem, kiedy chcę powiedzieć niewygodną prawdę, bardzo trudno jest mi ją przekazać innym. A przecież biorę odpowiedzialność za to, co mówię.

Życzę, zatem powodzenia w pracy i opieki Matki Bożej. - Tak, jestem katolikiem, wierzę w Jej opiekę i potrzebuję jej. Dziękuję. Niech żyje Jan Paweł II, niech żyje prawda. Miejmy nadzieję, że sprawiedliwość zwycięży, choćby po upływie wielu lat. Dziękuję za rozmowę.

Jan Paweł II pokazał, że sumienie kruszy najtęższe mury i rzuca na kolana totalitarne reżimy. Jego stanowczy, aczkolwiek bierny opór wobec ideologii komunizmu okazał się zwycięski i zapobiegł rozlewowi krwi na masową skalę Pontyfikat pokoju "Wojna jest zawsze porażką ludzkości" - uważał Jan Paweł II. Przy rozwiązywaniu konfliktów narodowych wskazywał na konieczność unikania rozlewu krwi. Dlatego nie rezygnował z pielgrzymek do najbardziej zapalnych punktów świata i nieformalnych spotkań ze zwaśnionymi przywódcami. Obraz Papieża niewzruszenie celebrującego Eucharystię w Santiago de Chile w 1987 r., gdy podczas Mszy Świętej odbywały się regularne zamieszki, pozostanie na zawsze w pamięci, bo ukazuje odwagę i niezłomność Następcy św. Piotra wobec przemocy. Jeszcze bardziej heroiczną postawę przyjął Papież podczas drugiego zamachu na swoje życie, gdy w maju 1982 r. przybył do Fatimy i został ugodzony nożem przez księdza sedewakantystę. Ranny doprowadził ofiarę Mszy Świętej do końca. To zawierzenie woli Bożej i podkreślenie siły miłości zwyciężającej przemoc są charakterystyczne dla pontyfikatu Papieża Polaka.

Jednoznaczne potępienie wojny Moralna ocena wojny w katolicyzmie zawsze była jednoznaczna. Kościół potępiał działania wojenne, uważał je za przejaw zła. Późnoscholastyczny filozof dominikański Francisco de Vittoria w traktacie "De iure belli" wspomniał, że godziwe są wojny obronne. Sprawiedliwa odpowiedź na działania wojenne musi być jednak proporcjonalna, a do prowadzących działania militarne należy obowiązek zabezpieczenia cywilów przed skutkami przemocy. Nauczanie papieskie nawiązuje do dorobku scholastycznego. Jan Paweł II nie kwestionował prawa narodów do samoobrony. Przestrzegał natomiast przed wojną nuklearną, której skutki dla ludzkości mogą być nieprzewidywalne.

W przemówieniu do korpusu dyplomatycznego w 1993 r., gdy trwała wojna na Bałkanach, Jan Paweł II przypominał: "Społeczność międzynarodowa powinna bardziej zdecydowanie okazać polityczną wolę potępienia agresji i zbrojnych podbojów terytorialnych, a także szaleńczego absurdu czystek etnicznych. Dlatego uważam, że zgodnie ze swoją misją mam obowiązek zwrócić się do wszystkich rządzących państwami, które reprezentujecie, a także do tych, którzy w Europie i gdzie indziej atakują zbrojnie swych braci, i z całą powagą i zdecydowaniem przypomnieć im, że wojna zaczepna jest niegodna człowieka; zniszczenie moralne lub fizyczne przeciwnika bądź cudzoziemca jest zbrodnią; praktyczna obojętność wobec takich praktyk jest świadomym zaniedbaniem; ten, kto dopuszcza się tych aktów przemocy, kto toleruje lub usprawiedliwia, odpowie za to nie tylko przed społecznością międzynarodową, ale przede wszystkim przed Bogiem". Papież uznawał przemoc za podstawowy czynnik cierpienia narodów. Zbrojenia, brutalizacja stosunków międzyludzkich, nienawiść - to wszystko uważał za czynniki degradujące ludzką naturę. Absolutnym zaś wynaturzeniem przemocy jest terroryzm. Dla Papieża był to akt wyjątkowego okrucieństwa i w sposób zdecydowany potępiał tego rodzaju przemoc. Często wracał do wydarzeń z 11 września 2001 r., aby opowiedzieć się zdecydowanie przeciwko mieszaniu religii z bezsensowną przemocą.

Praca na rzecz pokoju Jan Paweł II był orędownikiem praw człowieka i poszanowania pokoju między narodami. Pokazał, że sumienie kruszy najtęższe mury i rzuca na kolana totalitarne reżimy. Jego stanowczy, aczkolwiek bierny opór wobec ideologii komunizmu okazał się zwycięski i zapobiegł rozlewowi krwi na masową skalę. W okresie zimnej wojny, gdy naprzeciw siebie stawały mocarstwa nuklearne, w Stolicy Piotrowej wielokrotnie spotykali się przywódcy państw demokratycznych oraz socjalistyczni aparatczycy. Wyjątkowo braterski i pojednawczy charakter miało papieskie pielgrzymowanie. Odbył ponad 100 pielgrzymek i podróży zagranicznych. Odwiedził większość krajów świata. Spotykał się nie tylko z politykami, urzędnikami, ale także ze zwykłymi ludźmi, przez co zawładnął ich sercami. Nie bez znaczenia było także Jego zaangażowanie dyplomatyczne. Podczas Jego pontyfikatu Stolica Apostolska ustanowiła stosunki z 82 nowymi krajami świata. Powstawały nuncjatury apostolskie tam, gdzie nie było dotychczas oficjalnych przedstawicielstw. Watykan brał także udział w bezpośrednich negocjacjach między zwaśnionymi stronami. W 1984 r. w Rzymie podpisano traktat o pokoju między Argentyną i Chile, które od wielu lat stały na krawędzi wojny o Kanał Beagle. Kryzys zażegnano. W 1982 r. wybuchła wojna o Falklandy między Argentyną a Anglią. Gdy pertraktacje pokojowe nie przyniosły rezultatu, a Anglicy dokonali desantu na wyspy, Papież napisał dwa telegramy: do Margaret Thatcher i generała Leopolda Galtieriego, aby jeszcze raz przemyśleli celowość działań militarnych. Aby nie wykazywać się stronniczością w tym konflikcie starego i nowego świata, mandat negocjacji i zaufanie powierzył Organizacji Narodów Zjednoczonych. Karol Wojtyła był aktywnie zaangażowany w kwestie porozumień pokojowych na Bliskim Wschodzie. Zabiegał o przyznanie Jerozolimie specjalnego statusu opartego na prawie międzynarodowym. Podczas historycznej pielgrzymki do Izraela w 2000 r. na lotnisku w Betlejem poparł prawo narodu palestyńskiego do samostanowienia.

Niewątpliwie porażką okazała się niemożliwa do powstrzymania rzeź w Rwandzie, gdzie w etnicznym konflikcie między plemionami Tutsi i Hutu zginęło ponad milion ludzi. W tej rzezi uczestniczyli też chrześcijanie.

W obliczu współczesnych konfliktów Jan Paweł II znał okrucieństwa wojny z autopsji. Z przyjaźni z Wandą Półtawską wyniósł przekonanie, że więźniarka z Ravensbruck cierpiała za Niego. Dlatego za każdym razem starał się nie dopuszczać do rozpoczęcia nowych konfliktów zbrojnych. Gdy w 1991 r. rozpadała się Jugosławia, Watykan przez 6 miesięcy naciskał, aby powstała konfederacja zaakceptowana przez wszystkie grupy narodowościowe. Jak przypominają Andrea Gianelli i Andrea Tornielli, autorzy książki "Papież a wojna", w czerwcu tego samego roku Jan Paweł II napisał trzy listy do Ante Markovicia, przewodniczącego Ligi Federacyjnej, Franjo Tudjmana, prezydenta Chorwacji i Milana Kuana, prezydenta Słowenii z postulatem zaniechania wrogich działań. Nie pomógł także dialog ekumeniczny między katolickimi Chorwatami, prawosławną Serbią i bośniackimi muzułmanami. W 1994 r. Pasterz Kościoła katolickiego wystąpił z orędziem do wspólnot religijnych byłej Jugosławii, nawiązującym do spotkania międzyreligijnego odbywającego się rok wcześniej w Asyżu. Przypominał, że konflikt ma podłoże polityczne, a nie religijne. Jak wspominał ks. kard. Angelo Sodano, "w okresie od 30 stycznia 1991 r. do 13 stycznia 1992 r. Ojciec Święty zabierał głos w sprawie kryzysu jugosłowiańskiego (w jego pierwszej fazie) aż 37 razy". Bezskutecznie. Odmienne interesy mocarstw europejskich spowodowały, że pokój zapanował dopiero po międzynarodowej interwencji. Z punktu widzenia polityki postawę Jana Pawła II musielibyśmy nazwać izolacjonistyczną. Papież sprzeciwiał się, bowiem interwencjom zbrojnym w imię zabezpieczenia przyszłego pokoju. Podczas gdy w Polsce politycy wszystkich opcji entuzjazmowali się zaangażowaniem Polski w Iraku, motywując to intratnymi kontraktami gospodarczymi po zakończeniu operacji, Ojciec Święty od samego początku był przeciwny interwencjom międzynarodowym Stanów Zjednoczonych i państw NATO. Przed rozpoczęciem inwazji podejmował się mediacji za pośrednictwem kard. Rogera Etchegaraya i kard. Pio Laghiego. Wielokrotnie przyjmował także amerykańskiego prezydenta George´a W. Busha. Po wybuchu wojny w Iraku wzywał do rozbrojenia kraju i organizowania samorządności wśród Irakijczyków.

Sukces Jana Pawła II Podczas papieskiego pontyfikatu globalna polityka zmieniała się jak w kalejdoskopie. Upadł reżim komunistyczny, choć wydawało się to niemożliwe. Najbardziej niemoralny i zbrodniczy reżim totalitarny w historii, który pochłonął życie 100 milionów ludzi, zawalił się bez większego rozlewu krwi. Od 1970 r. powstały 44 nowe państwa świata, a liczba konfliktów zbrojnych zmniejszyła się z 38 w 1987 r. do 28 obecnie. Jak widać, tendencje dezintegracyjne i nacjonalistyczne stanowiące czynnik państwotwórczy nie spowodowały eskalacji przemocy. Wręcz przeciwnie - liczba konfliktów zbrojnych na świecie zaczęła się wyraźnie zmniejszać. Niewątpliwie swoją zasługę ma w tym Jan Paweł II. Nasz Papież twierdził nieprzerwanie, że "każdy człowiek ma prawo, by szanowane było jego życie i godność, które stanowią dobra nienaruszalne. Tak mówi Bóg, sankcjonuje to prawo międzynarodowe, wyraża to ludzkie sumienie, a domaga się tego cywilizowane współistnienie". Jego pontyfikat stanowił praktyczną realizację wspomnianych wartości. Zawsze dobrze jest wiedzieć, że ma się przyjaciół. Dotyczyło to także Jana Pawła II i Ronalda Reagana. Każdy z nich wiedział, że może mieć oparcie w drugim, ponieważ mieli wspólny cel - walkę ze złem, którym był komunizm Dr Tomasz Teluk

Ambasadorzy wolności dla świata Z Michaelem Reaganem, synem byłego prezydenta USA Ronalda Reagana, rozmawia Mariusz Bober Niektórzy uważają, że w historii USA żaden prezydent nie miał tak dobrych relacji z Papieżem jak Pana ojciec. Zgadza się Pan z tą opinią? - Na pewno mój ojciec miał bardzo dobre relacje z Janem Pawłem II. Z całą pewnością zmieniły one historię świata. Ronald Reagan miał duży szacunek dla katolików. Także mój dziadek [John Reagan - przyp. red.] był katolikiem, podobnie jak moja mama. Mój ojciec dobrze wiedział, co mówi, gdy wyrażał opinie o Papieżu.

Czy jedyną przyczyną utrzymywania tych dobrych relacji między Janem Pawłem II i Pana ojcem było zagrożenie rozprzestrzenienia komunizmu na cały świat? - Rzeczywiście, jednym z najważniejszych powodów były wydarzenia polityczne. To był ich wspólny cel - zapewnić wolność Polsce i światu. Łączyły ich także podobne przeżycia. Na obu dokonano zamachów niemal w tym samym czasie. Obaj uniknęli śmierci od kul zamachowców i obydwaj, jako osoby wierzące w Boga, czuli się wobec Niego zobowiązani. Obaj mieli głębokie przekonanie, że Bóg ocalił ich dla wyższych celów, a w związku z tym, że obaj pełnili bardzo ważne funkcje, uznali, że muszą je wykorzystać, by zapewnić światu wolność. Obaj też od razu przebaczyli tym, którzy dokonali na nich zamachu.

Zarówno Jan Paweł II, jak i Pana ojciec kładli też nacisk na zasady moralne, na których chcieli odbudować tożsamość laicyzującego się Zachodu. Można, więc powiedzieć, że obaj walczyli również o "duszę" Zachodu? - Każdy z nich był szczególną osobowością i przykładem dla innych. Obaj zarówno mówili o swoich religijnych przekonaniach, jak też żyli nimi. Papież był takim wzorem w dwu znaczeniach tego słowa, zarówno, jako głowa Kościoła katolickiego, jak też, jako człowiek, który przykładem swojego życia świadczył o zasadach, którymi żył. W Ronaldzie Reaganie znalazł sprzymierzeńca, który również łączył przekonania polityczne z poglądami o potrzebie odnowy moralnej.

Co dla Pana ojca było najważniejsze w kontaktach z Janem Pawłem II? - Ojciec miał szacunek dla Papieża Polaka, dla pozycji, którą zajął, jako głowa Kościoła katolickiego. Zawsze dobrze jest wiedzieć, że ma się przyjaciół. Dotyczyło to także Jana Pawła II i Ronalda Reagana. Każdy z nich wiedział, że może mieć oparcie w drugim, ponieważ mieli wspólny cel - walkę ze złem, którym był komunizm. Choć myśleli podobnie, wielu rzeczy nie mogli mówić publicznie. Papież był przecież głową Kościoła i państwa watykańskiego, mój ojciec prezydentem Stanów Zjednoczonych. Ale jednocześnie Ronald Reagan mógł mówić to, czego nie wypadało mówić Papieżowi.

To właśnie Ojciec Święty zwrócił uwagę Ronalda Reagana na znaczenie Polski i ruchu "Solidarność" w zmaganiach z komunizmem. - Oczywiście. Gdyby Jan Paweł II nie pojechał do Polski i nie zaczął demontować komunizmu, zimna wojna pewnie by trwała. Gdyby komunizm nie upadł w Polsce, nie byłoby efektu domina - wyzwalania kolejnych krajów spod władzy i dominacji Związku Sowieckiego. Wywołane w ten sposób zmiany ogarnęły wszystkich, cały świat. Świat zmienił się dzięki Papieżowi i Ronaldowi Reaganowi, ale także dzięki Margaret Thatcher, Lechowi Wałęsie, Vaclavowi Havlowi i wielu innym ludziom. Gdyby ojciec został wybrany w wyborach prezydenckich w 1976 r., nie spotkałby tych ludzi, z którymi zmienił losy świata. Właśnie w 1980 r., gdy wygrał wybory, wszyscy ci liderzy pełnili już swoje funkcje. Ojciec zaczął wtedy współpracować z resztą świata, aby "wygrać" dla niego wolność.

Czy któreś spotkanie Papieża i Ronalda Reagana miało szczególne znaczenie np. dla losów zimnej wojny? Niektórzy uważają, że bardzo ważna była ich rozmowa na Alasce w maju 1984 roku. - Każde spotkanie było najważniejsze dla okresu, w którym się spotykali. Ojciec rozumiał, że ma sojusznika w Rzymie, a Papież, że ma wsparcie w Waszyngtonie. Dlatego Ronald Reagan wysłał ambasadora do Watykanu [wznawiając pełnoprawne stosunki dyplomatyczne USA z Rzymem - przyp. red.], by upewnić się, że zyskał sojusznika i przyjaciela w osobie Papieża. Każde spotkanie miało znaczenie dla ojca i jego administracji. Także Polacy i przywódcy "Solidarności" czuli, że Papież nie tylko mówi, ale że jest ważnym sojusznikiem w walce o wolność. To było bardzo istotne.

Jak Ronald Reagan wspominał prywatnie relacje z Papieżem? - Ojciec zawsze okazywał Papieżowi wielki szacunek, wobec tego, kim Jan Paweł II był i co robił. Ojciec szanował ludzi, którzy robili coś ważnego, podejmowali wysiłek, by zmieniać się na lepsze. Papież nie tylko mówił, także czynił wiele, by zmienić świat, by walczyć o wolność dla świata i dla Polski.

Uczestniczył Pan wraz z ojcem w jakimś spotkaniu z Janem Pawłem II? - Niestety, nie uczestniczyłem w ich rozmowach. Zawsze były to spotkania robocze przywódców dwu państw na najwyższym szczeblu. Niestety, nie uczestniczyłem też osobiście w spotkaniu z Papieżem.

Czy nauczanie Papieża i jego relacje z przywódcami USA zmieniły także samych Amerykanów? - Amerykanie zmieniają się cały czas. Jan Paweł II w jakiejś mierze może przyczynił się do tego. Był szanowany za to, kim był i co robił. Na pewno zmienił Kościół, a przez to również opinie Amerykanów o Kościele katolickim. Dziękuję za rozmowę. Kiedy Ronald Reagan oglądał zdjęcia z pierwszej papieskiej pielgrzymki do Ojczyzny, był wzruszony do łez i z entuzjazmem powiedział swoim doradcom, że Jan Paweł II jest kluczem do zrozumienia przeznaczenia Polski i że to On stanie się iskrą, która obali imperium sowieckie

Razem przeciw imperium zła 13 maja 1981 roku, w dniu święta Matki Bożej Fatimskiej, Papież Jan Paweł II został postrzelony przez niedoszłego zabójcę. Ojciec Święty niebezpiecznie zbliżył się wtedy do śmierci - podobnie jak prezydent Stanów Zjednoczonych, który został postrzelony zaledwie sześć tygodni wcześniej. Wielu z nas w Stanach Zjednoczonych jest przekonanych, że gdyby obydwaj zginęli, XX wiek nie zakończyłby się tak szczęśliwie, jak to się stało. Już na długo przed tragicznymi wydarzeniami z grudnia 1981 roku Ronald Reagan wierzył, że Polska może stać się katalizatorem, dzięki któremu zostanie obalona sowiecka dominacja w Europie Wschodniej. Postrzegał Polaków, jako tragiczne ofiary dwóch totalitaryzmów, które stawiał na równi - nazizmu i bolszewizmu. Alianci wyzwolili Polskę w czasie II wojny światowej, ale potem sprzedali ją w Jałcie Sowietom. Reagan Jałtę uważał za akt niemoralny i miał nadzieję, że pewnego dnia krzywda wyrządzona Polsce w Jałcie zostanie wynagrodzona. Komuniści wybrali złe miejsce na próby poszerzania swojego ateistycznego imperium. Polska jest Narodem homogenicznym, jednolitym etnicznie, zamieszkanym w 95 procentach przez Polaków, rzymskich katolików. Naród Polski jest niewzruszonym bastionem katolicyzmu. Rutynowe wypowiedzenie przez komunistów wojny religii było tutaj niezmiernie trudnym zadaniem. Polacy pozostali nadal głęboko wierzącym Narodem, Kościół był tu silniejszy i bardziej niezależny niż gdziekolwiek indziej w obrębie bloku sowieckiego. Dla Reagana Jan Paweł II reprezentował to, co najlepsze w dwóch planach ludzkiej egzystencji - duchowym i politycznym: niezachwianą wiarę w Boga i wyrazisty antykomunizm. Już, jako chłopiec Karol Wojtyła miał zwyczaj zatrzymywania się na chwilę po Mszy św., aby zapalić świeczkę i ofiarować modlitwę "za nawrócenie Rosji". Później, jako Papież, miał możliwość ofiarować Rosji coś jeszcze. 3 czerwca 1979 r. Jan Paweł II otwarcie nalegał, żeby wszystkie rządy Europy Wschodniej zagwarantowały swoim obywatelom wolność sumienia, poszanowanie praw człowieka, prawo do prywatnej własności, do indywidualnych wyborów i niezależności. Papież skonstatował: "Nie będzie sprawiedliwej Europy bez niepodległej Polski na jej mapie". W naturalny sposób Reagan znalazł w Ojcu Świętym bratnią duszę, kogoś, kto podzielał jego pragnienia i także - tak jak on - wypowiadał je otwarcie. W tym czasie Ronald Reagan nie był jeszcze prezydentem. Został nim wybrany rok później, w listopadzie 1980 roku. Zabrał jednak głos. Wystąpił w kilku audycjach poświęconych papieskiej pielgrzymce do Polski, których słuchano w stacjach radiowych na terenie całej Ameryki. Reagan był pod wielkim wrażeniem faktu, że w którekolwiek miejsce w Polsce udawał się Papież, witały Go "niewiarygodne rzesze" ludzi. Powiedział on swoim amerykańskim ziomkom, że przez 40 lat polski Naród żył najpierw pod dyktaturą nazistów, a potem Sowietów, poznał ich czołgi i karabiny. Głosy ukryte za tymi czołgami i karabinami mówiły im, że nie ma Boga. Teraz Papież Jan Paweł II przybył, aby przypomnieć swoim rodakom, Polakom, i całemu światu, że Bóg istnieje i że mają oni prawo w wolny sposób oddawać Mu cześć. Reagan pytał wówczas: "Czy Kreml kiedykolwiek znów będzie taki sam?". Podkreślał, że ten jeden człowiek dowiódł, że świat tęskni za odnową i duchowym przywództwem. Przyszły prezydent USA po tej pielgrzymce papieskiej nie był już tym samym człowiekiem, co przedtem. Zrozumiał, że oto stał się świadkiem doniosłego wydarzenia, które zagroziło władzy komunistycznej w Europie Wschodniej. Ronald Reagan, oglądając zdjęcia z papieskiej pielgrzymki, był wzruszony do łez i z entuzjazmem powiedział swoim doradcom, że Jan Paweł II jest kluczem do zrozumienia przeznaczenia Polski i że to On stanie się iskrą, która obali imperium sowieckie. Wizji Reagana o mocy papieskiej pielgrzymki do Polski w 1979 roku nie podzielała w tym czasie większość zachodniej opinii publicznej. 5 czerwca 1979 roku wydawca "The New York Timesa" autorytatywnie oświadczył: "Wizyta Papieża Jana Pawła II w Polsce z pewnością doda skrzydeł Kościołowi katolickiemu w Polsce, ale nie zagrozi porządkowi politycznemu państw Europy Wschodniej". Jak zwykle "The New York Times" się mylił, a Ronald Reagan, Jan Paweł II i Kościół katolicki mieli rację.

Reakcja na stan wojenny Od momentu wprowadzenia w Polsce stanu wojennego Reagan i Jan Paweł II byli w kontakcie. Już 14 grudnia prezydent USA zadzwonił do Papieża, żeby przedyskutować sytuację. Oprócz wyrażenia swojej odrazy wobec komunistów powiedział Ojcu Świętemu: "Nasz kraj był bardzo zainteresowany wizytą Waszej Świątobliwości w Polsce i zaangażowaniem Polaków w życie religijne i wiarę w Boga. Stało się to dla nas inspiracją... Wszyscy byliśmy bardzo poruszeni". Reagan stwierdził również, że nie może się doczekać, kiedy będzie mógł osobiście spotkać się z Ojcem Świętym. Tymczasem obaj szukali najlepszych dróg współpracy w kolejnych dniach stanu wojennego. Amerykański prezydent dzielił się swoim oburzeniem z Papieżem, pisząc do Niego dwa listy - 17 i 29 grudnia 1981 roku. W liście z 17 grudnia poprosił on Ojca Świętego o nakłonienie gen. Wojciecha Jaruzelskiego do spotkania z Lechem Wałęsą i z ks. abp. Józefem Glempem. W drugim liście opisywał, jakie środki podjęła jego administracja przeciwko ZSRS. Prosił także Jana Pawła II o użycie wszelkich wpływów w polskim Kościele, aby doprowadzić do zniesienia stanu wojennego, uwolnienia więźniów politycznych i nawiązania dialogu z "Solidarnością". Apelował, aby Papież wywarł presję na inne kraje Zachodu, żeby te z kolei przyłączyły się do działań podjętych przez Stany Zjednoczone. "Jeśli chcemy utrzymać żywą nadzieję na wolną Polskę, powinniśmy iść w tym właśnie kierunku" - napisał. Niedługo potem prezydent Reagan otrzymał list od Jana Pawła II. Papież napisał, że popiera środki zaradcze wprowadzone przez administrację Reagana skierowane przeciwko stanowi wojennemu w Polsce, gdyż uważa je za komplementarne wobec presji moralnej, którą z kolei pragnął wywrzeć na światową opinię publiczną. Na ten list Ojca Świętego odpowiedział z kolei Reagan. Treść jego listu była tajna przez prawie 20 lat. Przywódca USA wyznawał, że papieski list z 4 stycznia, w którym Jan Paweł II (według słów Reagana) opowiadał o "tragicznej historii" polskiego Narodu i jego "nieugaszonym pragnienia wolności", głęboko go poruszyła. Reagan był wstrząśnięty "okrutnymi zbrodniami" i "niewypowiedzianymi cierpieniami" znoszonymi przez Polaków na przestrzeni dziejów. W wartej zauważenia konstatacji religijnej, nietypowej dla Reagana, który zazwyczaj był bardziej skłonny do mówienia o Bożym przebaczeniu niż o Bożym gniewie, prezydent zapewnił Ojca Świętego: "W tragiczny sposób przywódcy zachodnich demokracji zbyt często byli skłonni, także w obecnym stuleciu, okrywać milczeniem wiele straszliwych konsekwencji działań politycznych w życiu narodów. Drżę, kiedy myślę o Bożej karze, która w równym stopniu spadnie na tych, którzy zgadzali się na popełnianie tych czynów, jak na tych, którzy się ich bezpośrednio dopuszczali". W swoim liście Reagan z mocą wskazywał, że Związek Sowiecki jest odpowiedzialny za wydarzenia w Polsce. Napisał: "Ostateczna odpowiedzialność Związku Sowieckiego za tę tragedię nie podlega dyskusji, jakkolwiek sprytnie Rosjanie by się od niej nie uchylali. Sowieckie działania w Polsce nie są błędami politycznymi. Są aktami przemocy".

Czerwiec 1982: spotkanie Jana Pawła II i Ronalda Reagana Ojciec Święty i Reagan przeprowadzili wreszcie osobiście długą dyskusję. Miało to miejsce 7 czerwca 1982 roku w Watykanie, nieco ponad rok po nieudanych zamachach na życie ich obu. "Było jasne od dawna, że prezydent spotka się z Ojcem Świętym, jak tylko będzie to możliwe" - powiedział Bill Clark, najbliższy współpracownik prezydenta Reagana i głęboko wierzący katolik, darzący wielkim szacunkiem Jana Pawła II. "Wspólne cele spowodowały, że prezydent USA i Papież Jan Paweł II musieli się spotkać i wypracować jakiś rodzaj współpracy". Reagan od dawna o tym marzył. Nie tylko zrozumiał już w czerwcu 1979 roku, że Papież był kluczem do dalszych losów Polski, ale także wśród priorytetowych celów jego polityki było oficjalne uznanie Watykanu, jako państwa i "uczynienie z niego swojego sojusznika". Jan Paweł II i Ronald Reagan blisko godzinę rozmawiali w cztery oczy w Bibliotece Watykańskiej. Dopiero, co zostało oddalone niebezpieczeństwo śmierci ich obu po nieudanych zamachach. Kardynał Pio Laghi relacjonował, że Reagan zwrócił się do Papieża tymi słowami: "Proszę zauważyć, w jaki sposób siły zła stanęły nam na drodze i w jaki sposób zainterweniowała Opatrzność". Bill Clark opowiadał, że obydwaj swoje przeżycie uważali za cud. Protestanta i katolika - wskazywał Clark - łączyła ta sama duchowość i ta sama "wizja imperium sowieckiego" oraz przekonanie, że "dobro i prawość ostatecznie zwyciężą - według Bożego planu". Tego dnia obydwaj podzielali wizję, że każdemu z nich została powierzona "duchowa misja - szczególna rola w Bożym planie życia". Według relacji Clarka, Papież i prezydent USA wyrazili zaniepokojenie "straszliwą agresją ateistycznego komunizmu" i zgodzili się z tym, że "ateistyczny komunizm zbudowany jest na kłamstwie, które - kiedy zostanie ostatecznie zdemaskowane - musi upaść". Posiadali także wspólną wizję zakończenia zimnej wojny. Jak konkludował Reagan, "obaj czuliśmy, że w Jałcie został popełniony wielki błąd i że coś trzeba z tym zrobić. "Solidarność" była na to właściwą odpowiedzią". Reagan zwrócił się do Papieża słowami: "Nadzieja jest w Polsce, a my, pracując wspólnie, możemy utrzymać ją przy życiu". Spotkanie z 7 czerwca 1982 roku nie było jedynym spotkaniem Jana Pawła II i Ronalda Reagana oraz ich współpracowników. Treść rozmów była jednak niezmiernie ważna. Z powziętych ustaleń wynikał konkretny wysiłek, zaangażowanie w działania prowadzone w bliskiej współpracy między Białym Domem a Watykanem. Głównymi graczami na tej scenie byli: wspomniany Bill Clark, dyrektor CIA Bill Casey, ambasador Vernon Walters, kardynałowie - Pio Laghi i Agostino Casaroli. Bill Clark, który żyje do dziś i ma się dobrze, mieszkając na swoim rancho w centralnej Kalifornii, tak opisuje charakter współpracy między dwoma stronami: "Wiedzieliśmy, że podążamy w tym samym kierunku, więc zdecydowaliśmy się działać razem, szczególnie w dziedzinie wywiadu dotyczącego państw bloku wschodniego". Dodaje: "Nastąpiła naturalna zbieżność celów, która doprowadziła urzędników Białego Domu do podjęcia współpracy ze swoimi partnerami w Watykanie". Ta współpraca zakładała dzielenie się informacjami wywiadów obu państw. Nie było jednak między nimi żadnego formalnego sojuszu. Clark opisuje wspólny wysiłek obu państw, jako "udaną kooperację" pomiędzy obiema stronami "pod przewodnictwem Ronalda Reagana". Podkreśla, że on sam, Casey, ambasador Walters - wszyscy praktykujący katolicy - oraz ks. kard. Laghi - odgrywali w tej specyficznej kooperacji istotną rolę. Clark odbywał częste narady z ks. kard. Pio Laghim w 1982 i 1983 roku, krytycznym okresie, kiedy Clark stał na czele Rady Bezpieczeństwa Narodowego powołanej przez Ronalda Reagana. Poza terytorium Stanów Zjednoczonych w odprawach w Watykanie uczestniczyli Walters i Casey, który poza swoimi wieloma zwykłymi spotkaniami poleciał nawet do Rzymu z tajną misją, czarnym Jetem C-141 bez okien. Administracja Reagana zapewniała przepływ informacji wywiadowczych pomiędzy Waszyngtonem a Stolicą Apostolską. W ten sposób Casey i Walters sekretnie informowali Papieża o sytuacji. Oprócz tego złożyli oni Janowi Pawłowi II, co najmniej 15 tajnych wizyt na przestrzeni sześciu lat. Walters odwiedzał Ojca Świętego mniej więcej, co sześć miesięcy.

W Waszyngtonie nawiązały się bliskie relacje pomiędzy Caseyem, Clarkiem i ks. kard. Laghim. "Casey i ja wpadaliśmy do jego [Laghiego] rezydencji we wczesnych godzinach rannych w krytycznych momentach, aby uzyskać analizę sytuacji i radę" - wspomina Clark. "Jedliśmy śniadanie, piliśmy kawę i dyskutowaliśmy o tym, co działo się w Polsce. Często rozmawiałem z nim przez telefon. On z kolei był w kontakcie z Papieżem" - opisuje. Przy co najmniej sześciu różnych okazjach ks. kard. Laghi przyjeżdżał do Białego Domu i spotykał się z Clarkiem i Reaganem. Za każdym razem wchodził do Białego Domu przez południowo-zachodnią bramę, aby uniemożliwić prasie zauważenie jego wizyt.

We współpracy pomiędzy Janem Pawłem II a Ronaldem Reaganem główną rolę odgrywał wywiad. Obaj z radością czekali na wymianę informacji. Papież opierał się na potężnym, długim ramieniu wywiadu technicznego USA, mając dostęp do niektórych najpilniej strzeżonych tajemnic państwowych i skomplikowanych analiz. Mógł także oglądać amerykańskie zdjęcia satelitarne. Na temat tej współpracy można by mówić długo, jak to zresztą uczyniłem w kilku swoich książkach, także w, dwóch, które zostały przetłumaczone na język polski: "Bóg i Ronald Reagan" oraz "Ronald Reagan i upadek komunizmu", w których można znaleźć wiele dokumentów i szczegółów wspomnianych także w tym artykule. Jest tam wreszcie przedstawionych kilka spotkań, nie wspominając już o opisie szczególnej więzi pomiędzy tymi już nawet nie jednymi z głównych, ale najważniejszymi dla świata ludźmi: Ronaldem Reaganem i Papieżem Janem Pawłem II. Spotkali się najprawdopodobniej przynajmniej siedem razy. Jednymi z najtrwalszych świadectw tamtych spotkań są zdjęcia. Pierwsza Dama Nancy Reagan tak opisuje jedno ze swoich ulubionych ujęć: "Papież siedzi z przechyloną głową, słuchając. Ronnie znajduje się w połowie drogi do papieskiego krzesła. Mówi coś Ojcu Świętemu, wyciąga rękę i coś pokazuje. Patrząc na to zdjęcie, zastanawiasz się: co też takiego Ronnie opowiada Papieżowi? Ojciec Święty słucha go bardzo uważnie". To był zwyczajny obraz tych dwóch niezwykłych szanujących siebie nawzajem i zaangażowanych w przemienianie świata.

"Mój najlepszy przyjaciel" Dzień po pamiętnym 7 czerwca 1982 roku, kiedy to Papież spotkał się w cztery oczy z Ronaldem Reaganem, prezydent odwiedził Londyn. Opuścił Watykan napełniony nowymi siłami ducha, zdeterminowany, aby nadal walczyć z komunizmem. Przynaglany poczuciem wielkiej misji 8 czerwca Reagan wygłosił w Westminsterze swoje najbardziej prorocze przemówienie, ogłaszając: "To, co teraz opisuję, jest drogą i nadzieją na długie lata - jest to marsz ku wolności i demokracji, który pozostawi marksizm - leninizm na śmietniku historii - tak jak uczynił to z innymi totalitarnymi ideologiami, które tłamsiły wolność i blokowały możliwość swobodnego wypowiadania się obywateli". Bardzo wymownie Reagan łączył tu pojęcie "polityki" ze słowem "nadzieja". To, o czym mówił Reagan, ziściło się i znalazło swoją kulminację w historycznych wydarzeniach z 1989 roku. Ten rok jest często kojarzony z upadkiem muru berlińskiego, który - co zrozumiałe - stanowi symbol upadku komunizmu w Europie Wschodniej. Prawda wygląda jednak tak, że upadek ten zaczął się wcześniej, wraz z wyborami w Polsce, które były ważnym momentem w relacjach Ronalda Reagana i Jana Pawła II: To było wiosną 1989 roku. Dwie kadencje prezydentury Ronalda Reagana dobiegły końca. Były prezydent USA bardzo się cieszył z tego, że oto Polska przygotowuje się do czegoś, co w grudniu 1981 roku byłoby nie do pomyślenia - do wolnych wyborów parlamentarnych, w których kandydować mogli członkowie każdej partii politycznej, włączając w to "Solidarność". Historia miała się wkrótce wypełnić. Były prezydent Ronald Reagan niecierpliwie oczekiwał tego momentu w swoim domu w Kalifornii. Kilka tygodni przed wyborami wizytę Reaganowi złożyło czterech mężczyzn: dwóch członków "Solidarności" i dwóch Amerykanów polskiego pochodzenia, u których tamci przebywali w gościnie. Jednym z gości był Krzysztof Zawitkowski, który obecnie stoi na czele Polsko-Amerykańskiej Fundacji Edukacji i Rozwoju. Zapytał on Reagana, mistrza prowadzenia kampanii wyborczych, czy ma jakieś słowa rady i zachęty dla tych dwóch członków "Solidarności", którzy przygotowywali się do startu w czerwcowych wyborach. Mężczyźni spodziewali się usłyszeć słowa o strategii politycznej albo przynajmniej wyjątki z deklaracji ojców założycieli Ameryki. Zamiast tego zostali zaskoczeni słowami: "Słuchajcie swojego sumienia, ponieważ to tam Duch Święty mówi do was". Spotkanie nabrało wymiaru duchowego. Były prezydent wskazał na zdjęcie Jana Pawła II wiszące na ścianie jego biura. "To jest mój najlepszy przyjaciel" - wyjaśnił Reagan. "Tak, jestem protestantem, ale to wciąż mój najlepszy przyjaciel". Jan Paweł II i Ronald Reagan - katolik i protestant, Polak i Amerykanin, mieszkający w Watykanie i w Białym Domu, wspólnie pokonali ateistyczne sowieckie imperium. Razem wbili sztylet w czarne serce morderczego sowieckiego komunizmu. Wspólnie położyli kres Związkowi Sowieckiemu i zimnej wojnie i zrobili to pokojowymi metodami. Wielu z nas, Amerykanów, ma dług wobec Ronalda Reagana, a także wobec człowieka, któremu na imię Karol Wojtyła, syna polskiego Narodu. Jesteśmy świadomi, że Ronald Reagan nie mógłby dokonać tego, co zrobił, bez Papieża Jana Pawła II, bez swojego najlepszego przyjaciela. tłum. Agnieszka Żurek


Wyszukiwarka