Inflacja a rozwój nacji Absolutnie nie ma dowodów, że przy niskim poziomie inflacja jest zła dla rozwoju gospodarki. Kiedy byłem małym chłopcem znalazłem w piwnicy mojego domu dwie walizki pełne przedwojennych polskich i niemieckich papierowych banknotów. Były one duże, kolorowe i wydrukowane na ładnym papierze. Wymieniałem je na znaczki pocztowe do mojej kolekcji. Kiedy się pytałem członków rodziny skąd tyle pieniędzy (miliardy) i dlaczego w piwnicy, z niechęcią dawali mi krótką odpowiedż- inflacja. Otóż moja rodzina przez inflację straciła dużo pieniędzy, które trzymali w gotówce przed wojną. Dlatego zawsze bałem się inflacji. W 1985 roku w Peru, w pierwszym roku lewicowego rządu APRA z prezydentem Alanem Garcia zaskoczyła mnie hiper- inflacja na poziomie 3600% na rok. Moja pierwsza reakcja to chęć ucieczki. Ale ucieczka jest za łatwa – aby sprostać inflacji postanowiłem więc podnieść cenę usług moich firm 50% na miesiąc. Właściwie nie miałem nic do stracenia – mogłem się poddać bez walki lub ponieść klęskę w walce z hiper-inflacją. Jakie było moje zdumienie, że klienci normalnie płacili co miesiąc o 50% wyższe ceny. It tak pracowały moje firmy w Peru do końca kadencji rządów APRA, kiedy to chory na głowę prezydent Alan Garcia uciekł z kraju na 10 lat – prawny okres przedawnienia przestępstw finansowych. Oczywiście w czasie hiper-inflacji moje firmy co miesiąc podwyższały pensje moich pracownikom o 50%. Po takim doświadczeniu przestałem się bać inflacji. Dziś Peru, dzięki pro-eksportowym reformom i przy pełnej odpowiedziałności fiskalnej państwa ma stabilny pieniądz sol (słońce) i cieszy się lepszym wzrostem gospodarki niż większość członkowskich krajów EU. Po zakończeniu kadencji lewackiego prezydenta Alan Garcia zagranicę, Peru szybko ustabilizowało swój pieniądz bez nadmiernej prywatyzacji i bez bogusowych pożyczek z Banku Światowego i Funduszu Walutowego. Wiele propozycji prywatyzacji infrastruktury wywołało tak silne zamieszki uliczne, że zostały zaniechane. Peruwiańczycy to waleczny naród, który wie jak się bronić przed wyzyskiem ze strony oszukańczych i grabieżczych zagranicznych kapitalistów. W roku 2011 gospodarka (GDP) Peru wzrosla o 6.9% przy inflacji 4.7%. W całym poprzednim dziesięcioleciu Peru miało pozytywne saldo Eksport-Import. W pewnych okresach, już po drugiej wojnie światowej, inne kraje takie jak Argentyna i Zimbabwe miały roczną hiperinflację ekstra-ordynarną, 20,000% i 100,000%, co zmuszało ich zakłady pracy do wypłat pensji dwa razy dziennie. Przed wojną hiperinflacja szalała w Niemczech, Austrii, Węgrach – rządy wielu krajów w ten sposób ratowały się przed updadkiem. W Polsce komunistyczny rząd Wojciecha Jaruzelskiego robił to samo – w pewnych okresach lepiej było kupić pięc lodówek czy pralek niż trzymać pieniądze na procent w banku. Poszkodowani byli Polacy, którzy mozolnie ale naiwnie oszczędzali swoje pieniadze w państwowym banku PKO – na koniec ich oszczędnościowe książeczki nie miały żadnej wartości, jak to zwykle bywa w krajach realnego socjalizmu. Dlatego większość ludzi panicznie obawia się inflacji. Ale z nowych badań tych krajów, które zdołały znacznie podnieść dobrobyt swoich obywateli, okazuje się, że na początkowym etapie w celu rozruchu gospodarki inflacja do 10% na rok, a nawet jak niektórzy twierdzą 20%, jest pozytywna dla szybkiego rozwoju. Natomiast hiperinflacja to chaos, który jest fundamentalnym zaprzeczeniem kapitalizmu. W miedzywojennycy Niemczech hiper-infalcja zdeskredytowała Republikę Weimarską i pomogła wynieść Adolfa Hitlera do władzy. Niektórzy ekonomiści twierdzą, ze hiperinflacja w Niemchech była głównym powodem II-giej wojny światowej. Dlatego germańskie i żydowskie rasy panicznie boją się hiperinflacji i Bundesbank oraz żydowska grupa władzy w Polsce stały się słynne z nienawiści do lużnej polityki monetarnej. Nawet kiedy powstał pieniądz euro po faktycznej likwidacji narodowych banków centralnych w krajach członkowskich EU, pod naciskiem Niemiec, Centralny Bank Europejski ECB przez lata obstawał przy konieczności ścisłej kontroli polityki monetarystycznej , mimo rosnącego bezrobocia. W Polsce natomiast taka „dyscyplina” jest powodem bezrobocia i dla milionów Polaków przerażającej biedy w celu zniewolenia Polaków przez obcą nam kulturę, sprzeczną z fundamentami etyki kultury rzymsko-katolickiej. Podobnie dyktat znany jako „Konsensus Waszyngtoński”, który stał się podstawą „Planu Balcerowicza” spotkał się z ostrą krytyką ze strony ekonomistów. Za to, że ekonomista Leszek Balcerowicz wprowadził ten Konsensus w życie w Polsce należy mu się co najmniej dożywotna kara więzienia ale to temat na osobną książkę. Konsensus Waszyngtoński opiera się na 10 podstawowych punktach, które ponoćpowinny być realizowane w celu zapewnienia stabilnego i zrównoważonegowzrostu i rozwoju gospodarczego. Oto jego zalecenia:
1. Utrzymanie dyscypliny finansowej
2. Ukierunkowanie wydatków publicznych na dziedziny, które gwarantują wysoką efektywność poniesionych nakładów i przyczyniają się do poprawy struktury podziału dochodów
3. Reformy podatkowe ukierunkowane na obniżanie krańcowych stóp podatkowych i poszerzanie bazy podatkowej
4. Liberalizacja rynków finansowych w celu ujednolicenia stóp procentowych
5. Utrzymywanie jednolitego kursu walutowego na poziomie gwarantującym konkurencyjność
6. Liberalizacja handlu
7. Likwidacja barier dla zagranicznych inwestycji bezpośrednich
8. Prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych
9. Deregulacja rynków w zakresie wchodzenia na rynek i wspierania konkurencji
10. Gwarancja praw własności
Polityka zaproponowana przez Konsensus nie była do końca kompletna a co więcej w wielu punktach myląca. Jednym z jej punktow według amerykańskiego ekonomisty Olsona, czego tu nie ma, powinna być ochrona przed wszelką grabieżą. Liberalizacja handlu,prywatyzacja, makroekonomiczna stabilizacja oraz niska inflacja to nie wszystko, aby osiągnąć sukces. Nie można zapominać o bardzo istotnych regulacjach prawnych, polityce konkurencyjności, polityce wspomagania rozwoju technologii i ogólnej przejrzystości rynków. Szybki wzrost PKB per capita nie jest rozwiązaniem problemów gospodarczych. Należy uwzględniać także szeroko rozumiany rozwój demokracji i trwały, zrównoważony rozwój państwa oraz infrastruktury instytucjonalnej. Przy jednoczesnej ochronie przed grabieżą wszelkiego rodzaju. Z poszanowaniem własności prywatnej oraz państwowej. Jednym z bardziej znanych krytyków tego Konsensusu jest Joseph Stiglitz – noblista w dziedzinie ekonomii z 2001 roku – który wypowiadał się w jego kwestii w szczególności w kontekście regionu Europy Środkowo-Wschodniej (państwa postsocjalistyczne) oraz Azji (Chiny). Jako, że w większości przypadków założenia waszyngtońskie miały być implementowane w państwach rozwijających się, w praktyce wyszło na jaw, że wiele z nich było niewystarczająco przygotowanych pod względem gospodarczym na przyjęcie postulatów Konsensusu oraz tempa ich wprowadzania. Okazało się, iż wiele słabszych gospodarek rozwijających się, liberalizowało swoje systemy finansowe, posiadając jednocześnie niedojrzałe systemy bankowe oraz regulacje związane z przepływami finansowymi. Efektem tej polityki w Polsce po zmianie ustroju byla zarobkowa emigracja milionów ludzi przez utratę miejsc pracy z powodu złodziejskiej prywatyzacji. Stiglitz: „Efekty polityki wymuszanej przez porozumienie waszyngtońskie nie były zachęcające. W większości krajów, które oparły się na jego zasadach, rozwój był powolny, a tam, gdzie występował wzrost, korzyści nie były równo dzielone (...) Reformy oparte na porozumieniu waszyngtońskim wystawiły kraje na zwiększone ryzyko, przy czym ryzyko to w nieproporcjonalnie dużym stopniu ponosili ci, którzy byli najmniej zdolni do poradzenia sobie z nim”. Absolutnie nie ma dowodów, że przy niskim poziomie inflacja jest zła dla gospodarki. Na przykład, nawet badania przez IMF sugerują, że poniżej 10% inflacja nie ma wpływu na ekonomiczny wzrost. Niektórzy ekonomiści nawet podają pułap 40-o procentowy. Doświadczenia poszczególnych krajów sugeruja, że względnie wysoka inflacja rzedu jest dobra dla rozwoju. W 60-ch i 70-latach ubiegłego wieku Brazylia miała inflację 43% i była jedym z najszybciej rowijajacych się gospodarek świata z realnym wzrostem dochodów swoich obywateli na poziomie 4.5% na rok. W tym samym czasie Południowa Korea rosła 7% na rok mimo 20-o procentowej inflacji. Co więcej, mamy dowód, że nadmierna polityka duszenia inflacji jest zła dla rozwoju. Kiedy od 1996 roku Brazylia zaczeła walkę z inflacją wysokim procentem od pożyczanych pieniędzy (rzędu 10-12% na rok), roczna inflacja spadła do 7.1% ale wzrost dochodów ludności zmiejszył się do 1.3% w skali rocznej. Południowa Afryka miała podobny skutek, kiedy od 1994 roku zaczeła dusić inflację tak jak wyżej wspomniana Brazylia. Dlaczego tak jest? Ponieważ polityka duszenia inflacji zmniejsza ilość inwestycji i tym samym rozwój gospodarczy kraju. Neo-liberalni ekonomiści w obronie wolnego rynku argumentują, że stabilność pieniądza jest atrakcją do oszczędzania i nowych inwestycji, co z kolei napędza wzrost dobrobytu. Bank Światowy powiedział to w swoim raporcie w 1993 roku: „Makro-ekonomiczna stabilność zachęca długo falowe plany i prywatne inwestycje oraz przez wysokie stopy procentowe i realną wartość aktywów pomaga w gromadzeniu oszczędności”. Ale prawda jest całkiem inna – polityka dążenia do jednocyfrowej inflacji zniechęca nowe inwestycje. Bank Światowy zatrudnia wielką ilość specjalistów od spraw ekonomii, jest pod butem amerykańskiego imperium i z tego powodu jest nieomylny – ta instytucja, która służy bogatym krajom poprostu bezczelnie kłamie. Realna stopa procentowa rzędu 10% powoduje, że nie warto inwestować w przemysł bo takie inwestycje rzadko kiedy dają możliwość zysku powyżej 7%. W takim przypadku inwestorzy wolą zainwestować swoje pieniadze w ryzykowne instrumenty bankowe, takie jak pożyczki bankowe czy też akcje przedsiębiorstw na giełdzie papierów wartościowych, czy nawet w martwe złoto, które w ostatnich latach znacznie wzrosło w cenie ponieważ desperacka Ameryka nie może się powstrzymać od nałogowego drukowania pustych pieniędzy. A więc ekonomiści promujący wolny rynek z premedytacją wykorzystali ludzki strach hiper-inflacji aby wylansować antyinflacyjne programy gospodarcze, które niszczą ludzi. Polityka anty-inflacyjna w Polsce nie tylko wyhamowała inflację, ale także poniosła klęskę swojego celu – przez ćwierc wieku nie doprowadziła do ekonomicznej stabilności. Musimy skończyć z obsesją na temat inflacji. Inflacja stała sie straszakiem aby uzasadnić gospodarcze agendy korzystne dla finansistów i bankierów, kosztem dlugo falowej stabilności, wzrostu naszej gospodarki i ludzkiego szczęścia z owoców pracy. Inflacja faktycznie pobudza rozwój kraju bo zmusza kapitały do aktywnych inwestycji. Jest też ważnym narzędziem obrony przed grabieżą ze strony zagranicznych banków i finansowych rekinów. Grupa biznsmenów w dalekiej krainie dała bankowi w zastaw złoto w zamian za pożyczkę na powstanie nowej firmy. Spłacali pożyczkę 10% na rok przy inflacji 8-mio precentowej. Po trzech latach ich firma odniosła wielki sukces na rynkach krajowym i zagranicznych. Pożyczka bankowa została spłacona z zysków oraz inflacji ponieważ po 3 latach ze sprzedaży swojej produkcji mieli o wiele więcjej pieniędzy. Wtedy odebrali z banku swoje złoto, które zawsze było fałszywe. Zyski zainwestowali w państwowe Bony Rozwoju na 10% rocznie. Podaję tę bajkę jako przykład, że nasze Państwo przy umiarkowanej polityce inflacyjnej nie musi miec złota aby dodrukowac pieniedzy na konkretne potrzeby strategicznych wyselekcjonowanych przedsiębiorstw, które mają największe szanse stworzenia dodatkowych miejsc pracy. Oczywiście to banki komercyjne a nie bank centralny będą pożyczac tym firmom pieniądze ale z gwarancją rządu narodowej Polski. I ten ostatni warunek daje gwarancję, że te pieniądze nie zostaną skradzione, jak to z poręczenia kredytów przez premiera Włodzimierza Cimosiewicza w 1999 roku przepadło 61 milionów złotych z powodu afery Laboratorium Frakcjonowania Osocza (krwi) LFO w Mielcu. Między innymi z powodu nieuzasadnionych nacisków urzędników z biura prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Śledztwo w tej sprawie zostało umorzone w 2007 roku ponieważ zgineły dokumenty LFO w Ministerstwie Zdrowia. Przez niekorzystne krajowego rozwiązania w zakresie zakupu leków krwiopochodnych słuzba zdrowia mogła poniesc straty rzędu 1,5 mld. Złotych. Takie niekontrolowane inwestycje zdecydownanie mają wpływ na inflację i nigdy nie powiny zaistniec. Tylko rząd wyłoniony ze naszej elity narodowej może temu zapobiec i kredytami strategicznie wspomagac rozwój gospodarczy Polski. Stan Tymiński
11 Styczeń 2013 „Śmierć demokracji” - było napisane wczoraj na hali przy ulicy Waryńskiego w Radomiu, obok dawnej szkoły muzycznej. Widziałem ten napis jadąc samochodem na hiszpański. Zauważyłem go w ostatniej chwili.. Żeby kierowca się nie rozpraszał, powinien być natychmiast wprowadzony ustawowo- przy pomocy demokracji większościowej- zakaz czytania czegokolwiek wypisanego lub stojącego na ulicy- przyszło mi natychmiast do głowy.. Tym bardziej takiego napisu jak :” śmierć demokracji”. Ciekawe co miał na myśli autor tego napisu.? Chyba nie dyktaturę- bo właśnie demokracja większościowa jest dyktaturą większości, a tak naprawdę – dyktaturą zorganizowanej mniejszości.. Która wie i chce z nami zrobić- to co uważa.. Nie oglądając się na to co uważa jednostka zorganizowana w naród.. Jednostka oczywiście” niczym”, jednostka oczywiście” zerem- tak przynajmniej uważał poeta proletariacki- Majakowaki.. Z tego wszystkiego popełnił samobójstwo.. A może ktoś mu pomógł? Dyktatura proletariatu mu się nie podobała? Wolał dyktaturę większości przeciw jednostce? Może autorowi napisu marzyła się monarchia katolicka oparta o prawa naturalne, a nie prawa wymyślone przez większość.? A może marzyło mu się zwykłe państwo, stojące na straży wolności, własności i życia człowieka oparte o niezmienialne i nienaruszalne zasady- tym bardziej niezmienialne gdyby znalazła się nawet największa większość.. I nie obowiązywałaby zasada, że im większa większość- tym słuszniejsza racja.. Bo racji nie ustala się w drodze większości.. Racja istnieje niezależnie od większości.. Większość sobie- a racja sobie.. To jak można budować sprawiedliwe państwo oparte o rację większości, która wobec jednostki racji nie ma? A jednak! Codziennie demokraci większościowi budują ten chaos i odbierają nam wolność…. I jeszcze biorą za to nasze pieniądze. Duże pieniądze, żeby nam dużo „ dobrego” zrobić.. Pławią się w przywilejach i naszych pieniądzach- i śmieją się z nas w kułak, szczególnie z tych, którzy ich wybierają do demokratycznej Świątyni Rozumu.. Dziwna to Świątynia Rozumu, w której nie ma Rozumu? Bo go systematycznie przegłosowują.. I jeszcze zwiększają demokratyczno- populistyczne poparcie u tych, którzy na nich głosują.. Czy to nie wspaniała symbioza osłów z hienami? Lud głosujący nie widzi, że jest okradany, w tym z wolności, oszukiwany, manipulowany? Być może ludowi wolność nie jest do niczego potrzebna.? On kocha niewolę i bezpieczeństwo. A przecież całe nasze życie opiera się na codziennym ryzyku? W więzieniu przecież nie można podjąć ryzyka. Bo wszędzie mury.. Człowiek stworzony przez Pana Boga nie przypadkowo został obdarzony przez Niego wolnością, wolnością wyboru.. Bo co to za człowiek bez możliwości realizowania swojej woli? Dostał rozum i wolną wolę- i to powinno mu wystarczyć dla realizacji swoich marzeń- na chwałę Bożą.. Arystoteles był mądrym człowiekiem, i nie był demokratą.. Bo przecież rozsądny człowiek nie może być demokratą- tym bardziej Chrześcijanin, który co prawda nie żyje w królestwie z tego świata, ale obowiązują go zasady zawarte w naukach Chrystusa, a będzie żył w królestwie z innego świata. O ile wiem- nie ma tam nic o demokracji, żeby ją traktować z czcią boską.. W ogóle nie ma nic że demokracja jako najlepszym ustrojem świata. W całym Piśmie Świętym nie ma nic o demokracji.(!!!!). I żeby coś ustalać w drodze głosowania większościowego. Nie ma nic o parlamencie, komisjach sejmowych, posiedzeniach, w tym plenarnych, marszałkach i wicemarszałkach, dwóch izbach parlamentu i posłach reprezentujących skołowany lud.. Co prawda nie ma też nic o słowach Arystotelesa, że” demokracja to rządy hien nad osłami”… Ale są wielkie prawdy tam zawarte. I nie wynikły one w wyniku głosowania większościowego w Boskim parlamencie.. Bo takiego nie ma i nigdy – na szczęście- nie będzie.. Chaos na świecie panuje nie dlatego, że nie ma światowego parlamentu, który w przyszłości najpewniej będzie- ale jest dlatego, że istnieją parlamenty krajowe, które uchwalają chaos.. I topią swoje narody w chaosie.. Dzieląc je w nienawiści do siebie… Bo każda decyzja demokratyczna rozdziela ludzi i ich skłóca.. Jedni są „ za”- a inni są „ przeciw”. I tak w każdej sprawie…. Dobrze, że zdecydowana większość narodu się tym wszystkim nie interesuje i tego tak nie przezywa emocjonalnie- bo już byśmy mieli wojnę domową.. Każda demokracja parlamentarna wcześniej czy później prowadzi do wojny domowej.. Bo bardzo polaryzuje nastroje ludzi.. Nastroje się jeszcze bardziej pogorszą i spolaryzują kierowcom.. Bo walka z nim się coraz bardziej zaostrza- oni mają jeszcze trochę pieniędzy, które można im jeszcze odebrać, by spłacać odsetki od zaciągniętych długów.. Strach pomyśleć jak Platforma Obywatelska, jak najbardziej „liberalna”, wprowadzi zabieranie praw jazdy za dwukrotne przekroczenie prędkości w terenie zabudowanych, w którym obowiązuje prędkość 50km/ h.? Nie wiem ile kosztuje wyrobienie nowego prawa jazdy, ale chyba z 1500 złotych.. Zobaczcie Państwo ile dobrego dla Państwa można przy pomocy tych pieniędzy zrobić? Ilu kierowców za pierwszym razem nie zda powtórnie na prawo jazdy? Ile będzie zamieszania? Ile zakłóconych żyć i przerw w pracy? Bo dla wielu kierowców jazda samochodem jest częścią ich pracy.. I wszędzie dodatkowe patrole policyjne, czyhające na przekraczanie prędkości.. Do tego dojdą straże miejskie, jeszcze te niezlikwidowane przez mieszkańców, samochody tajniaków, i zwykłych policjantów.. No i Inspekcja Samochodowa, która ma już kilkadziesiąt samochodów i ponad 700” pracowników’.. Zaczynali od 50..(????) Już mają 700, a przyszłości- zgodnie z prawem Parkinsona- będzie ich więcej., Tym bardziej, że zadłużamy się 10 000 złotych na sekundę i nie nadążą z pokrywaniem odsetek od długów.. Musi ich być więcej i więcej! W 700 nie dadzą rady nas wszystkich obrabować.. Musi ich być co najmniej 20 000!!!!! Mają też już helikoptery! Czas na odrzutowce! Albo samoloty bezzałogowe, które totalnie będą wyłapywać pędzących kierowców. Totalnie i hurtem! Kilka tysięcy na raz.. I kasa! Wyłącznie kasa.. I pasy, komórki, kamizelki, trójkąty.. Wszędzie jest kasa do wzięcia.. Na naszych samochodach będą potrzebne wkrótce działka przeciwlotnicze.. Ale tak ukryte jak urządzenia antyradarowe..Dobrze , że jeszcze nie ma Prawa do Chodzenia.. Prawa wydawanego przez socjalistyczne państwo.. Każdy „obywatel”, który chodzi ,powinien mieć państwową zgodę na chodzenie. I tylko po miejscach do tego wyznaczonych, a więc po chodnikach.. Gdy sobie wypije- można byłoby odebrać mu Prawo Chodzenia.. Niech siedzi w domu i tam pije.. Jeśli uzyska od gminy Prawo Picia i Prawo Siedzenia.. W końcu żyjemy w państwie obywatelskim, i to państwo nadaje- kiedyś człowiekowi, a dzisiaj „ obywatelowi”- prawa.. Bo prawo naturalne do chodzenia, picia, siedzenia, leżenia-, czy jeżdżenia metrem i autobusem- tak jak jeżdżenia samochodem – nadaje „ obywatelowi”: państwo.. W normalnym państwie byłoby to prawo naturalne niezależnie od formy istnienia państwa.. Ale w państwie obywatelskim- jest inaczej.. Prawa nadaje państwo i ono może takie prawo odebrać.. Na przykład Prawo do Oddychania.. Jak ktoś przekracza ustaloną umyślnie prędkość przez socjalistyczne państwo- państwo powinno „ obywatelowi”: zabrać Prawo do Oddychania.. Niech się udusi- jak jechał za szybko.. Zresztą już dawno powinny być wydawane Prawa do Chodzenia, czy Oddychania.. Niech państwo obywatelskie święci triumfy! A pan minister Sławomir Nowak nadal będzie zabraniał kierowcom przekraczać prędkość w terenie zabudowanym, a niedalej jak wczoraj złapano go, jak jechał 100km/h w miejscu, gdzie sam,- jako minister transportu- ustawił znaki na szybkość- 50 km/h..(????) I to wszystko w demokracji.. i państwie praw człowieka.. To tylko dekoracja. WJR
Tajemnica Hitlera Ciszej nad tą rodziną W Trzeciej Rzeszy obowiązywało pewne tabu: nie wolno było interesować się rodziną Adolfa Hitlera. Na samą wzmiankę o jego pochodzeniu i krewnych w Dolnej Austrii Führer wpadał w szał. Jaką mroczną tajemnicę chciał ukryć? Odpowiedź znaleziono w zakurzonych aktach, odkrytych niedawno w archiwach. Albert Speer, minister budownictwa Rzeszy i ulubiony towarzysz rozmów Hitlera, wspominał w swych pamiętnikach jedną znamienną scenę. W trakcie rozmowy zameldowano Führerowi, że w rodzinnej miejscowości jego ojca tutejszy gauleiter wystawił tablicę pamiątkową: to z tej ziemi wywodzi się nasz wielki wódz. Zamiast się ucieszyć i pochwalić gorliwca, Hitler niespodzianie wpadł w furię. – Ile razy mówiłem, żeby nie wspominać o tej okolicy, a ten osioł gauleiter wyjeżdża z czymś takim! Natychmiast to usunąć! O podobnym ataku wściekłości Hitlera wspomina też Hans Frank, jego osobisty prawnik (a potem generalny gubernator okupowanych ziem polskich). W napisanej w więzieniu przed czekającą go egzekucją książce „Im Angesicht des Galgens” (W obliczu szubienicy) Frank wspominał, że wytrącony z równowagi Hitler, a działo się to w latach 30., zwierzył się z „podłej próby szantażu” podjętej przez jakiegoś „obrzydliwego krewniaka”. Ten ktoś miał zagrozić, że ujawni zagranicznej prasie jakieś kompromitujące dane na temat pochodzenia Führera. Dla wybadania, jakie dane mogły zachować się w urzędowych archiwach, Hitler wysłał wtedy Hansa Franka do Austrii. Co mogło skompromitować rosnącego w siłę przywódcę nazistowskiej, jawnie antysemickiej partii? Oczywiście domieszka krwi żydowskiej w żyłach. Z takimi aluzjami Hitler miewał do czynienia od początku swojej kariery. Pisano, że pozbywa się rywali „na żydowski sposób”. W 1933 r. „Daily Mirror” zamieścił zdjęcia nagrobków na cmentarzu żydowskim w Bukareszcie: na jednym z nich widniało nazwisko Hitler. Inna gazeta prezentowała zdjęcia nagrobków Huetlerów na cmentarzach żydowskich w Austrii. Sam Hans Frank w swych więziennych wspomnieniach porusza tę możliwość, to znów ją odrzuca. Pisze, że w swych poszukiwaniach natknął się na jakąś kobietę spowinowaconą z rodziną Hitlera. Miała mu opowiedzieć, że jego babka Maria Anna Schicklgruber służyła niegdyś w Grazu u żydowskiej rodziny Frankenbergerów. Potem urodziła nieślubnego syna Aloisa (ojca Adolfa), na którego utrzymanie Frankenbergerowie jakoby kilkanaście lat posyłali pieniądze. Miały istnieć nawet jakieś listy na poparcie tej historii. Niewiele zapisanych zdań w dziejach dało początek tak gruntownym badaniom historyków, jak ten fragment wspomnień straconego w 1946 r. Hansa Franka. Szukano jego tajemniczej rozmówczyni i owych listów, szukano śladów rodziny Frankenbergerów, szukano Marii Anny w zachowanych rejestrach służby domowej w Grazu. Wszystko na próżno. Ustalono natomiast, że Żydom od XV do końca XIX wieku nie wolno było się w tym mieście osiedlać. Renomowany historyk niemiecki Werner Maser w irytacji wyraził nawet pogląd, że Hans Frank zmyślił całą tę historię.
Heil Schicklgruber! Oczywiście i bez mitycznego dziadka Frankenbergera Hitler miał dość powodów, by utrzymywać swoje pochodzenie w tajemnicy. W „Mein Kampf” tylko krótko i mgliście wspomina o rodzicach. Chodzi o to, że Führer, który od swoich obywateli wymagał dostarczenia świadectwa aryjskiego pochodzenia, sam nie byłby w stanie przedstawić takiego dokumentu. Jego ojciec Alois był dzieckiem nieślubnym i do 40 roku życia nosił panieńskie nazwisko matki: Schicklgruber. W końcu udało mu się znaleźć dwóch świadków, którzy razem z nim udali się do miejscowej parafii w Döllersheim i poprosili o wystawienie Aloisowi nowej metryki. Zaświadczyli, że jego ojczym Johann Georg Hiedler (który ożenił się z jego matką Marią Anną pięć lat po urodzeniu Aloisa) jest jego prawdziwym ojcem i życzył sobie, by syn nosił jego nazwisko. W związku z tym w rejestrze chrztów – gdzie przy urodzeniu Aloisa w rubryce „ojciec” było wcześniej puste miejsce – wpisano „Hitler”. Świadkowie (z których jeden był, jak się przypuszcza, faktycznym ojcem Aloisa) nie zwrócili uwagi na nową pisownię nazwiska (Hitler zamiast Hiedler), bo byli po prostu analfabetami. Zamiast podpisów złożyli trzy krzyżyki. Prawie nikt z biografów Hitlera nie wierzy, by oświadczenie było prawdziwe. Johann Georg nie mógł wyrazić takiego życzenia, choćby dlatego że już od 20 lat nie żył – podobnie jak jego żona Maria Anna. W przyszłości tę zmianę nazwiska mieli wykpiwać przeciwnicy Adolfa Hitlera: Czyż to nie brzmiałoby komicznie, gdyby Parteigenossen zamiast „Heil Hitler” skandowali „Heil Schicklgruber”? Führer zawsze zasłaniał się tajemnicą, gdy chodziło o jego rodzinę. Ukrywał swych krewnych przed opinią publiczną. Starannie budował swój wizerunek. Dla tłumów miał być uwielbianym, samotnym wodzem, niemal nadczłowiekiem, nie zaś przeciętnym mieszczuchem obarczonym rodziną. Nie żenił się, gdyż przed 1933 rokiem obliczył na chłodno, że taki krok kosztowałby go w wyborach utratę tysięcy głosów kobiet. Wolał głosić, że „jego oblubienicą są Niemcy”. Siostrze Pauli pomagał finansowo, ale nakazał jej zmienić nazwisko na „Wolf”. Gdy jego bratanek zaczął rozpowiadać dziennikarzom za granicą o słynnym stryju, Hitler wezwał go do Niemiec, by przywołać do porządku. Podobno szalał: Wy idioci! Zniszczycie mnie! Ile ja dołożyłem starań, aby ukryć przed prasą moje sprawy prywatne i rodzinne! Ludzie nie mogą wiedzieć, kim jestem. Nie mogą wiedzieć, skąd przybywam ani z jakiej wywodzę się rodziny! W jakim stopniu Hitlera uwierała jego rodzinna biografia, miało się okazać zaraz po anschlussie Austrii. Już w 1938 r. wysłano z Berlina do Dolnej Austrii wojskowych kartografów, aby dokonali pomiarów wioski Döllersheim. Okazało się bowiem, że Wehrmachtowi pilnie potrzebny jest nowy poligon dla artylerii. I że taki poligon musi powstać właśnie w Döllersheim. Delegacja miejscowych notabli udała się do Berlina z prośbą o zmianę decyzji. Argumentowali, że Döllersheim jest bardzo starą miejscowością, pojawia się w kronikach już w 1143 roku. Miało nawet na wzgórzu zamek, póki nie spalili go husyci. I jest potrzebnym ośrodkiem administracyjnym jako siedziba gminy, parafii i szkoły dla okolicznych wiosek. Może udałoby się znaleźć inne miejsce, są przecież pustkowia?
Wrogie plotki I co? I nic. Dziś to dawne, malownicze Döllersheim można oglądać wyłącznie na czarno-białych zdjęciach z lat 30. Delegatom w Berlinie powiedziano, że niestety pilnie potrzebne jest „wzmocnienie obronności kraju od strony Czech”. Mieszkańcy zostali w ekspresowym tempie wysiedleni. Zaraz potem artyleria rozbiła w puch wszystkie budynki. Rozwalono doszczętnie nawet nagrobki na miejscowym cmentarzu. Nie zachował się nawet ślad po grobie owej kompromitującej babki Marii Anny Schicklgruber – służącej, a na domiar złego matki nieślubnego dziecka. Czego więc obawiał się Hitler, gdy wysyłał swego zaufanego do Austrii? Pogłosek o mitycznym Frankenbergerze – czy czegoś całkiem innego? Istnieje jeszcze inny ślad: notatka przesłana w 1944 r. przez Himmlera, szefa gestapo i policji, do Kancelarii Rzeszy. Notatce sporządzonej na maszynie do pisania – jednej z używanych przez gestapo – nadano klauzulę najwyższej tajności: geheime Reichssache. Anonimowy funkcjonariusz donosi tam o żyjącej w Austrii gałęzi rodziny Schicklgruber, w której „przychodzą na świat same matoły i idioci”. Złośliwe plotki na ten temat rozsiewają „wrogie ośrodki” – a tak konkretnie cioteczna babka Hitlera z Grazu, katoliczka, która ma tę upośledzoną rodzinę pod opieką. W notatce stwierdzono, że zostały podjęte stosowne kroki, by gadatliwą kobietę uciszyć. Ale prawdziwie tragiczna historia, do jakiej nawiązuje notatka gestapo, wyszła na jaw dopiero ostatnio, w 2005 roku, po otwarciu berlińskich archiwów dotyczących eksterminacji chorych umysłowo w okresie Trzeciej Rzeszy. Jest tam m.in. historia choroby niejakiej Aloisii Veit. Aloisia na zdjęciu rodzinnym spogląda poważnie przed siebie: spokojna, grzeczna dziewczynka w bluzce z marynarskim kołnierzem. Mała przyszła na świat w lipcu 1891 r., dwa lata po narodzinach Adolfa. Rodzina Schicklgruberów, jak widać, nie zadawała sobie trudu wymyślania coraz to nowych imion: Alois (imię ojca Hitlera i jego starszego, przyrodniego brata) nadawano w żeńskiej formie także dziewczętom. Prababka Aloisii, Josefa, była rodzoną siostrą Marii Anny Schicklgruber, babki Adolfa. Obie rodziny utrzymywały ze sobą kontakt. Ojciec Adolfa pisał do ojca Aloisii „Szanowny kuzynie”, starał się załatwić mu pracę w urzędzie celnym, gdzie sam był zatrudniony. W 1876 r. ojciec Adolfa wyjaśniał listownie kuzynom, zamieszkałym w Klagenfurcie, czemu podpisuje się już inaczej: „Hitler”: „będę odtąd oficjalnie nosił nazwisko mego Ojca, zamiast nazwiska mojej zmarłej Matki, niech spoczywa w pokoju…”. Mały Adolf zwierzał się wówczas koledze, że ta akcja ojca wyjątkowo mu się podobała: nazwisko Schicklgruber było przecież „takie prostackie”. Ojcowie Aloisii i Adolfa umarli wcześnie (Alois Hitler „w knajpie nad swoim porannym piwem”). Potem dzieje obojga potoczyły się jednak zupełnie inaczej i skrzyżowały raz jeszcze, w makabryczny sposób, dopiero w 1940 roku. W 1932 roku Hitler stoi u progu wielkiej kariery. Partia NSDAP zgłasza jego kandydaturę na prezydenta. Natomiast Aloisia – pracująca od lat jako pokojówka w renomowanym wiedeńskim hotelu Höller – trafia 23 stycznia 1932 roku do lekarza. Zaprowadził ją tam zaniepokojony chlebodawca, sugerując, że znana z niezwykłej sumienności Aloisia „po prostu się przepracowała”. Lekarz jednak zanotował: „Od tygodnia zachowuje się nienormalnie. Boi się iść hotelowym korytarzem… Widzi duchy, pragnęłaby patrzeć tylko w radosne dziecięce oczy”. Sama Aloisia pisała: „Co dzień jest ze mną inaczej. W zeszłym tygodniu był we mnie wielki smutek, a teraz przyszło uczucie szczęścia. Uklękłam w łóżku i dziękowałam Bogu”
Kuzynkę zapraszam do gazu Z akt choroby wynika, że płakała i skarżyła się, gdy zabrano ją do zakładu dla chorych psychicznie. Diagnoza brzmiała: schizofrenia połączona z bezradnością i depresją. Urojenia, omamy zmysłowe. W tamtych czasach nie było farmakologicznych metod leczenia schizofrenii. Chorych po prostu zamykano, izolując ich od świata. Egzystencja biednej Aloisii w zakładzie – to koszmar. Buntuje się przeciw zamknięciu, przestaje jeść. W aktach choroby są wzmianki o jej zasłabnięciach, o sztucznym odżywianiu przez sondę. Chora waży już tylko 29 kilogramów. W 1935 roku mówi pielęgniarce, że krew w jej żyłach już umiera, jest w niej jad trupi. Prześladuje ją widok trupiej czaszki. Są dni, kiedy czuje się nieco lepiej i wtedy marzy o wyjściu na wolność: Ale dokąd miałabym stąd pójść? W liście pokornie prosi o przysłanie jej trucizny: „Myślę, że wystarczyłaby mi teraz tylko odrobina, aby mnie uwolnić od tych strasznych tortur”. Tymczasem Adolf Hitler po objęciu rządów wprowadza w życie ustawę o przymusowej sterylizacji umysłowo chorych i pacjentów dotkniętych dziedzicznymi wadami. Takie jednostki „nie zasługują na życie”. Führer głosi, że jest to „pierwszy krok w walce przeciwko grożącej nam powolnej degeneracji niemieckiego narodu”.
Od 1938 r. w aktach choroby Aloisii pojawia się coraz częściej „żelazne łoże”, do którego przywiązywano niespokojną chorą. Ponadto podawano jej herbatę z domieszką opium. Rok później następuje u niej pewna poprawa. Pielęgniarki notują: „Chciała dziś pójść do szwalni, szyła, była cicha i pilna”. W tym samym roku Hitler podpisuje rozporządzenie o masowej likwidacji chorych umysłowo: to jedyny dokument nazistowskiej eksterminacji, noszący jego własny podpis. Data: 1 września 1939 r. – dzień rozpoczęcia II wojny światowej. W październiku rozpoczyna się akcja rejestrowania chorych psychicznie celem „eutanazji” – taką nazwę propaganda Trzeciej Rzeszy nadała masowej akcji mordowania chorych psychicznie. Likwiduje się ich tlenkiem węgla. To próba generalna przed „ostatecznym rozwiązaniem” kwestii żydowskiej. 6 grudnia 1940 r. kuzynka Hitlera opuszcza zakład. Jedzie wraz z innymi do Hartheim w Górnej Austrii. Autobus ma zamalowane szyby – chorzy nie mają wiedzieć, dokąd się ich wywozi, choć nie ma to już większego znaczenia. W aktach Aloisii, pozostałych w wiedeńskim zakładzie, pojawia się służbowa adnotacja „przeniesiona do nieznanego ośrodka”. To szyfr zrozumiały dla wtajemniczonych. Oznacza, że Aloisia Veit umarła w Hartheim w komorze gazowej. Czy Hitler był powiadomiony o losie kuzynki? Jest to możliwe. Czy lękał się, że i u niego pojawią się oznaki choroby umysłowej? Na pewno miał podstawy do przypuszczenia, że jest dziedzicznie obciążony. Wśród Schicklgruberów istniał – graniczący z kazirodztwem – obyczaj zawierania małżeństw w obrębie tej samej rodziny. Również rodzice Adolfa potrzebowali kościelnej dyspensy, by się pobrać. Byli blisko spokrewnieni.
Szantażysta Hitlera A może to właśnie do chorób psychicznych w rodzinie (oprócz Aloisii były jeszcze dwa inne przypadki) robił aluzję ów „obrzydliwy krewniak” szantażujący Führera? I kto właściwie był tym tajemniczym szantażystą? W 1929 r. pewien 19-letni Anglik wziął dwutygodniowy urlop w swojej londyńskiej firmie i udał się do Niemiec. Interesował go polityk, o którym w Europie było coraz głośniej: Adolf Hitler. Chciał go zobaczyć. Zamiar się udał: młody londyńczyk nie tylko zobaczył, jak Hitler przemawia do zebranych nazistów w Norymberdze, lecz nawet zatrzymał się w prywatnym mieszkaniu Führera. Zdumiewający szczegół? Nie do końca. Nazwisko młodego Anglika brzmiało: William Patrick Hitler. Jego ojcem był Alois, starszy, przyrodni brat Adolfa, który jeszcze przed I wojną światową wyjechał do Irlandii i tam się ożenił. O irlandzkich koneksjach rodzinnych Hitlera do niedawna wiedziano niewiele. Historykom udało się ustalić, że Alois Hitler w 1909 r. w Dublinie spotkał na wyścigach konnych 17-letnią Bridget Dowling z ojcem. Elegant z zegarkiem na grubym złotym łańcuszku i pierścionkami na rękach wywarł wielkie wrażenie na dziewczynie i jej ojcu. Opowiadał, że jest bogatym hotelarzem, który właśnie zwiedza Europę. Ojcu panienki oczarowanie wkrótce przeszło – wykrył, że nowy znajomy tak naprawdę pracuje jako kelner w podrzędnej knajpie. Zabronił córce spotykać się z nim. Zakochana panienka zdecydowała inaczej: wkrótce razem z Aloisem uciekli do Liverpoolu i wzięli ślub. Niedługo potem przyszedł na świat William Patrick. Alois próbował swych sił w biznesie, ale splajtował. Wtedy, przed I wojną, postanowił wrócić do Niemiec. Bridget z małym została w Anglii – podobno zdążyła się już rozczarować do małżonka, który okazał się brutalem. Sprytny Alois po paru latach przekazał do Anglii wiadomość, że niestety zginął na wojnie. Bridget wkrótce dowiedziała się jednak prawdy: małżonek żył jak najbardziej, a nawet ożenił się powtórnie. Najwidoczniej uznała to za szczęśliwe zrządzenie losu, bo nie zgłaszała żadnych pretensji. Kilka lat później Alois, szczęśliwy, że nikt nie grozi mu wyrokiem za bigamię, zaprosił syna z wizytą do Niemiec. Po dojściu Hitlera do władzy w 1933 roku młody William Patrick znów pojawił się w Niemczech. Liczył chyba, że dzięki stryjowi zrobi karierę. Ale otrzymał tylko jakieś nic nieznaczące stanowisko w banku. Domagał się czegoś lepszego. Zawiedziony napisał list do Hitlera, grożąc, że ujawni „osobliwe szczegóły z historii rodziny”. To dziwne, ale Führer dał się zaszantażować i nawet dał bratankowi pewną sumę pieniędzy. Nie pomógł mu jednak w karierze. Oznajmił nawet: „Nie zostałem kanclerzem po to, aby zrobić dobrze mojej rodzinie. Nikt nie będzie mnie posądzał o kumoterstwo. I nikt nie będzie się wspinał po moich plecach do kariery”. Dopiero ze wspomnień Hansa Franka można się dowiedzieć, jakie uczucia miotały wtedy Führerem, gdy mówił mu o „podłej próbie szantażu” ze strony „obrzydliwego krewniaka”. Przez kilka lat William Patrick przebywał w Niemczech. Pracował w banku, potem w zakładach Opla, by wreszcie zająć się sprzedażą samochodów. Jesienią 1937 r. przyjechał z wizytą do Berlina. Dziennikarz „Daily Express”, który przyszedł zrobić z nim wywiad w domku jego matki Bridget, tak go opisywał: „Willliam Patrick Hitler powiedział mi: Jestem jedynym legalnym dziedzicem rodu – i skrzyżował przy tym ręce na piersiach, imitując charakterystyczny gest stryja Adolfa. Wyznał: Widać musimy to mieć we krwi, coraz częściej łapię się na tym, że robię ten gest. William Patrick jest bardzo podobny do swego stryja – ma dokładnie taki sam, skopiowany wąsik, czesze się z takim samym przedziałkiem, jest tego samego wzrostu i budowy ciała”.
Nienawidzę mojego stryja Doprawdy trudno wnosić z tego opisu, że William Patrick był antyfaszystą, szczerze nienawidzącym swego stryja Adolfa. Tymczasem już rok później bratanek pojawił się w Londynie i na dzień dobry opublikował w styczniu 1939 r. w „Look” i we francuskim „Paris-Soir” artykuł „Dlaczego nienawidzę mojego stryja”. Ostrzegał tam przed Adolfem Hitlerem, który przeistoczył się w szalonego zbrodniarza. A właściwie był nim już wcześniej – bo to on przecież zabił kiedyś w Monachium swoją siostrzenicę Geli Raubal, kiedy zaszła w ciążę… Historię dziewczyny William Patrick opisał z dużą znajomością szczegółów. Musiał słyszeć ją od rodziny. Być może od ojca Aloisa, który również był wujem Geli. Tak niedawno jeszcze dumny z tego, że jest dziedzicem rodu, William Patrick teraz zapewniał, że przejrzał na oczy: poznał prawdziwe oblicze nazizmu oraz stryja Adolfa. Ten ostatni miał mu nawet proponować ważną rolę w Trzeciej Rzeszy, ale pod warunkiem, że bratanek zrzeknie się brytyjskiego obywatelstwa. On oczywiście z oburzeniem odmówił, ale wtedy ostrzeżono go, że Hitler nie puści płazem takiej zniewagi. Dlatego bratanek musiał czym prędzej uciekać. Znając prawdziwy stosunek Hitlera do „obrzydliwego krewniaka”, można wątpić, czy istotnie proponowano mu „ważną rolę” w Trzeciej Rzeszy. Być może bratanek próbował się raczej w ten sposób dowartościować wobec zachodnich mediów. Możliwe natomiast, że poczuł się zagrożony – a nawet, że faktycznie groziło mu niebezpieczeństwo. Wkrótce potem William Patrick Hitler wyjechał wraz z matką do USA na zaproszenie koncernu prasowego Hearsta. Jeździli po Stanach, wygłaszając odczyty („Hitler przeciw Hitlerowi”) i ostrzegając przed Führerem. W 1944 r. Patrick zgłosił się na ochotnika do wojska. Oficerowi, do którego go skierowano, podał nazwisko. – Hitler? Roześmiał się tamten. – Skoro tak, to ja nazywam się Hess! W 1947 r. William Patrick zakończył służbę wojskową, ożenił się z Phyllis, Niemką z pochodzenia, zmienił nazwisko – i przepadł. Żadnych więcej wywiadów dla prasy, żadnych wspomnień.
Kawalerowie z wyboru Tymczasem oprócz losu Williama Patricka historyków intrygowała książka, jaką kiedyś napisała jego matka Bridget, „Mój szwagier Adolf”. Nieukończoną książkę wydało po latach jedno z amerykańskich wydawnictw. Bridget wspominała tam, jak szwagier spędził u nich w Liverpoolu kilka miesięcy przed I wojną światową. Podobno ukrywał się wtedy, by nie powołano go w Austrii do wojska. Bridget pisała, że Adolf „lubił przesiadywać w jej przytulnej kuchence, bawił się z dzieckiem, mało mówił, czasem opowiadał o potrawach, jakie gotowała jego matka”. Ponoć to ona, Bridget, zainteresowała Adolfa horoskopami i okultyzmem. Problem polegał na tym, że ten epizod z biografii Hitlera był całkowicie nieznany. Historycy uwierzyli natomiast od razu, że Hitler (jeśli w ogóle był w Liverpoolu) – mało tam mówił. W ogóle przecież nie znał angielskiego. Dopiero w latach 90. pewnemu dziennikarzowi, po czteroletnich poszukiwaniach, udało się trafić na trop tej gałęzi rodziny. „Ostatni z Hitlerów”, jak się okazuje, żyją na wsi na Long Island. Nazywają się oczywiście już inaczej, a dziennikarz zobowiązał się zachować ich nowe nazwisko i adres w tajemnicy. Nie żyje już Bridget Hitler ani William Patrick. Na Long Island mieszka wdowa po nim, dziś blisko 80-letnia Phyllis, i ich trzech synów: Alex, Louis i Brian. Zajmują się ogrodnictwem. W opinii sąsiadów to Phyllis – dumna i nieprzystępna Niemka – ponosi winę za to, że żaden z jej synów, choć dwaj starsi przekroczyli już pięćdziesiątkę, nigdy się nie ożenił. Prawda jest inna. Wszyscy synowie postanowili, że nigdy nie założą własnych rodzin. Chcą, by na nich zakończyła się historia rodu, który przyniósł ludzkości katastrofę. Nigdy też nie przyszło im do głowy, by ubiegać się o spadek po Hitlerze – uważają, że byłyby to „krwawe pieniądze”. W pobliżu wioski na cmentarzu są groby Bridget i Williama Patricka. Na płycie widnieją tylko imiona i napis „niech spoczywają w pokoju”. Żadnego nazwiska. Przy okazji wizyty dziennikarza Phyllis wyjaśniła sprawę tajemniczego pobytu Hitlera w Liverpoolu. Bridget, jej teściowa, przyznała się kiedyś, że po prostu wszystko to zmyśliła.
Koniec rodu na Syberii Nazwiska Hitler nie nosi już nikt. Brat Adolfa, Alois, zaraz po wojnie zmienił nazwisko na Hiller. Tylko na grobie siostry Adolfa, Pauli, w alpejskim Berchtesgaden widnieje nazwisko Hitler. Za życia, zgodnie z wolą brata, używała nazwiska Wolf. Jej grób pielęgnują weterani SS, jeden z nich nawet zarezerwował sobie sąsiednie miejsce – chce spocząć obok siostry Führera. Zarówno Paula jak jej przyrodnia siostra Angela zostały pod koniec wojny ściągnięte na życzenie wodza III Rzeszy do Berchtesgaden. Tam zastali Paulę Amerykanie, ale oficer Allen, który próbował ją przesłuchać, szybko dał za wygraną. Starsza pani opowiadała mu ze wzruszeniem o wspólnych zakupach z Adolfem przed laty w Wiedniu i o parteitagach w Norymberdze, na których widywała brata raz do roku. Zapewniła też, że nie miała pojęcia o warunkach panujących w obozach koncentracyjnych. Nie mógł o tym wiedzieć także jej brat Adolf: na pewno by czegoś takiego nie tolerował. Grając przed Allenem naiwną kretynkę, Paula nie krępowała się wyrażać później w listach swoje prawdziwe poglądy. Opublikowało je jedno z prawicowych wydawnictw. Paula oburza się tam m.in. na wydaną w Austrii książkę o młodości Hitlera: „Gdy Austriak obrzuca błotem największego syna swojej ojczyzny, jest to dla mnie niemal świętokradztwo”. Nazwiska Hitler nie nosi także nikt z rodziny pozostałej w Dolnej Austrii. Z tymi krewnymi los obszedł się mniej łaskawie. Rosyjski wywiad wytropił w Austrii piątkę krewnych Adolfa. Przewieziono ich do Moskwy. W śledztwie jeden z nich – inwalida – przyznał, że dostał od Hitlera osiem tysięcy marek tytułem zapomogi. Jako uprzywilejowany przez wodza został skazany i zmarł w więzieniu. Tylko jednemu z piątki – Johannowi Schmidtowi, ciotecznemu wnukowi Adolfa – udało się wrócić z Rosji z życiem. Ślady innych gubią się w więzieniach i syberyjskich łagrach. Schmidt, dziś już staruszek, ma o słynnym krewnym niewiele do powiedzenia. Słyszał, owszem, rodzinne opowiastki o tym, że Adolf jako dziecko łapał i kroił żaby. Sam pamięta z dzieciństwa tylko, jak uciszał go słuchający radia ojciec: Uwaga, teraz przemawia wuj Adolf! Ale kontakty z Führerem? Nie, kontaktów żadnych nie było. – Myśmy się nie liczyli, byliśmy dla niego zbyt prości. Nikt więc już nie nazywa się Hitler. Wyszło z użycia także imię Adolf. No, prawie. Bo William Patrick w USA nadał imię znienawidzonego stryja (jako drugie) swemu najstarszemu synowi. A więc czysta nienawiść – czy jednak z odrobiną fascynacji?
http://ofiaromwojny.republika.pl
WOLTER, DEPARDIEU, FUTRA I PODATKI Dziś w Rzepie, a właściwie to już wczoraj, ukazał się mój arykulik o podatkach, ktore potrafią uczynić idiotę z każdego. 250 lat temu Wolter wychwalał Katarzynę II, nazywając ją „Gwiazdą Północy” i „rosyjską Semiramidą”. Dziś Gerard Depardieu wychwala Władimira Putina i rosyjską demokrację. Jednak pewien francuski medyk, doktor Poissonier, podróżując po Rosji w czasach Woltera, ze zdumieniem zaobserwował, że tamtejsza rzeczywistość rażąco różni się od zapewnień autora Kandyda. Gdy mu o tym powiedział usłyszał w odpowiedzi: „Drogi panie, przysyłają mi stamtąd w prezencie takie wspaniałe futra, a ja jestem wielki zmarzluch…” Dziś przysłali Depardieu „stamtąd”… rosyjski paszport. Nie będzie więc musiał płacić 75% progresywnego podatku dochodowego we Francji. W Rosji podatek dochodowy jest liniowy i wynosi 13% dla wszystkich. Co ciekawe – po jego wprowadzeniu, wpływy podatkowe wzrosły a nie zmalały. O Rosjanach można powiedzieć wiele złych rzeczy, ale na pewno nie to, że są idiotami – jak by mogło wynikać z wielu wypowiedzi i działań niektórych polskich polityków. Można o nich powiedzieć też wiele dobrych rzeczy, ale na pewno nie to, że są demokratami. Wolter mógł powiedzieć wprost – plotłem coś o wolności bo dostałem futro. Depardieu nie stać na to, by zrobić to samo, albo przynajmniej zacytować Woltera. Bo demokracji to w Rosji nie ma, ale podatki są niższe. Czasy się jednak zmieniają. Na gorsze! Pewnym wytłumaczeniem zachowania Depardieu, może być wyznanie, że jego ojciec był komunistą. Głupota jak widać bywa dziedziczna. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że czym innym jest uzasadnienie jakiejś decyzji – nawet najbardziej kuriozalne, a czym innym jej prawdziwe przesłanki. Warto pamiętać co pisał inny wielki Francuz, dużo mądrzejszy od Woltera i Depardieu – Charles Louis de Montesquieu. Jego zdaniem, to złe podatki były przyczyną „tej osobliwej łatwości, z jaką mahometanie dokonali swoich zdobyczy. W miejsce nieustannych udręczeń, jakie wymyśliła chciwość cesarzy, ludy spotykały się z daniną prostą, łatwą do płacenia i do ściągania: wolej im było podlegać barbarzyńcom, niż skażonemu rządowi.” Właśnie udowadnia to filmowy Obeliks. W Polsce na razie najwyższa stawka podatkowa wynosi 32% i nikt się do Rosji nie wybiera – co najwyżej do Monaco, czy Szwajcarii. Ale jakby stawki podatkowe w całej Europie zostały scharmonizowane – jak się tego domagają niektórzy – na poziomie francuskim to kto wie… Może też „wolej by nam było podlegać barbarzyńcom…”? Przy okazji sprawdza się jednak i to, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W rosyjskiej sieci pokazały się już wirale z kołchoźnikami niosącymi transparent: „przyjmę obywatelstwo francuskie bez względu na podatki”... Gwiazdowski
Ins. Obywatelski Mistycyzm lewicowy ocali Unię Europejską A teraz trwają nadzieja, wiara i miłość. A największa z nich jest miłość"..Tylko wtedy, choć nie daję żadnych gwarancji, być może uda nam się zbudować „inną, lepszą Europę"! Każda ludzka istota -jak pisał filozof Max Scheller -wierzy w Boga albo w bożki”, a tymi bożkami, tymi idolami może być doprawdy wszystko „...(więcej)
Na początek zatrważające dane pokazujące postępujący sukces socjalizmu w Europie
„Z danych Komisji Europejskiej wynika, że ryzyko ubóstwa i wykluczenia społecznego zwiększyło się zwłaszcza w krajach południowej i wschodniej Europy. W 2011 roku prawie co czwarty mieszkaniec UE (24,2 proc.) był zagrożony tym zjawiskiem. Co więcej, w jednej trzeciej krajów członkowskich, w tym w Niemczech, Holandii i Danii zwiększyło się zagrożenie biedą osób pracujących. W 2011 roku 8,7 proc. pracujących żyło poniżej granicy ubóstwa. „....”Spadek przychodów gospodarstw domowych, najwyższe od prawie 20 lat bezrobocie, rosnące zagrożenie ubóstwem - taki obraz konsekwencji kryzysu wyłania się z raportu na temat zatrudnienia i rozwoju społecznego w UE „...(źródło)
Jak na dłoni widać starą prawdę . Socjalizm równa się bieda, nędza, zacofanie i zmuszanie poddanych do wiary w .. .różnych bożków . Polityczna religia , europejski socjalizm , czyli polityczna poprawność wpada w „religijny” obłęd , ba ideologiczną , religijną schiozofrenię. Socjalistyczna polityczna poprawność z jednej strony kwestionuje istnienie Boga , a z drugiej buduje teologię ideologi socjalizmu . Przykładem tego jest znajdujący się w nurcie Platformy , generalnie w nurcie II Komuny Instytut Obywatelski , którego szef zaczyna robić za religijnego guru politycznej poprawności . Makowski „Europejczycy nie potrafili zjednoczyć się w imię solidarności, by razem stawić czoła kryzysowi, ale zjednoczą się w imię wściekłości, by pogrzebać zjednoczoną Europę „....”Uczucie lęku ….Merkel, Hollande'a, Camerona, Montiego czy Tuska. Już dawno wszyscy nie czuli się tak bezsilni, gdy są pozbawiani mocy wobec otaczającej rzeczywistości„....”Politycy, którzy wczoraj mając do dyspozycji państwo i związane z tym wszystkie narzędzia posiadające moc, by kolonizować naszą niepewną rzeczywistość, systematycznie się ich pozbywali, zostawiając całe życie społeczne, od edukacji poprzez służbę zdrowia na pastwę mechanizmów rynkowych. „.....”Lecz mimo to rynek nie uchronił nas przed kryzysem. Przeciwnie: rynek w doskonały sposób potrafi stwarzać problemy, ale za żadne skarby nie wie, jak je rozwiązać „.....”Dojmująca jest jednak skala tego kryzysu: jesteśmy pogrążeni w kryzysie ekonomicznym, kryzysie gospodarczym, kryzysie politycznym, kryzysie społecznym, kryzysie wiary w Boga.. „.....”Wściekłość (...) jest zrozumiała, powiedziałbym nawet, że jest naturalna, a mimo to nie jest możliwa do zaakceptowania, ponieważ nie pozwala przynieść rezultatów, które zapewne może przynieść nadzieja". „....”By jednak móc zbawiać świat, potrzebujemy …. trzech cnót: nadziei, odwagi, determinacji. Nadziei, gdyż – jak się już rzekło – bez niej nie można w ogóle myśleć o przyszłości. Odwagi, gdyż zawsze pojawią się przeciwności, które trzeba nam będzie pokonać. Determinacji, gdyż „naprawianie świata" nie jest jednorazowym aktem, ale codzienną harówką. „...” Św. Paweł w I Liście do Koryntian powiada: „A teraz trwają nadzieja, wiara i miłość. A największa z nich jest miłość". Parafrazując św. Pawła powiedziałbym tak: „A teraz trwają nadzieja, odwaga i determinacja. A największa jest nadzieja". Jeśli chcemy naprawiać Europę, musimy ponownie rozbudzić w sobie cnotę nadziei. I każdego dnia praktykować odwagę i determinację. Tylko wtedy, choć nie daję żadnych gwarancji, być może uda nam się zbudować „inną, lepszą Europę"! „....”Autor jest filozofem, redaktorem naczelnym kwartalnika „Instytut Idei" i szefem Instytutu Obywatelskiego, think-tanku Platformy Obywatelskiej „......(źródło)
Zacznę od lewackiej propagandy , prymitywnej manipulacji Makowskiego twierdzącego ,że przyczyną kryzysu jest budowanie przez Merkel , Hollande, Tuska gospodarki rynkowej w tym stworzeniu prywatnego szkolnictwa i służby zdrowa .Fundamentem totalitarnego socjalizmu jakim jest polityczna poprawność jest ubezwłasnowolnienie ludzi. Przekształcenie szkół w totalitarne pralnie mózgów i terroru propagandowego „„Pod bokiem nauczycieli rozgrywają się dziecięce dramaty, które trwają miesiącami. „....”Przybywa też kradzieży, udziału w bójce i przestępstw narkotykowych „....(więcej)
Co do wolności gospodarczej i mechanizmów rynkowych Wellingsowi „ W odróżnieniu od czasów tradycyjnego socjalizmu aktualny interwencjonizm państwowy jest ukryty pod zasłoną nominalnej własności prywatnej przedsiębiorstw. Jednakże firmy nie działają w warunkach wolności, tylko sztywnych ram regulacyjnych kierowanych przez polityków i urzędników. „....(więcej)
I teraz przejdźmy do mistycyzmu Makowskiego ., Który bełkocze bez ładu i składu o ratowaniu Unii dzięki ….miłości . Niektórzy z politowaniem pochylą się nad nowymi cnotami wyznawców politycznej poprawności „ nadziei, odwagi, determinacji, i miłości „dzięki którym mamy zbudować „Nowy lepszy socjalistyczny świat „ , który Makowiecki nazywa „inną , lepszą Europą. Co ciekawe Makowski jest oficjalnym intelektualistą , etykiem Platformy , Tuska, w końcu Instytut Obywatelski jest think tankiem Platformy Obywatelskiej Aby przybliżyć państwu socjalistyczny mistycyzm Platformy ,jej nomenklatury , a być może i samego Tuska, Niesiołowskiego,Palikota ,Sikorskiego sięgnę do innego tekstu Makowskiego w którym widzimy pokręcony kult Matki Ziemi Makowski „Obywatele Unii muszą sobie zdać sprawę, żekierunek rozwoju karmiący się mitem o nieustannym postępie i wzroście zaprowadził nas w ślepą uliczkę Dlatego jednym z kluczowych słów, które każdy z nas musi sobie powtarzać, jest „dość": dość kupowania, dość życia na kredyt, dość bezmyślnego dewastowania Matki Ziemi.Rozwój polegający na samoograniczaniu się jest obecnie nie tylko naszymwymogiem moralnym, ale wręcz ostatnią deską ratunku. ”....”Obecny bezdyskusyjny kryzys Europy może się zamienić w jej spektakularną klęskę, jeśli my – obywatele jednoczącego się wciąż kontynentu –nie porzucimy dotychczasowego sposobu myślenia i stylu życia „...”Ludzie, szczególnie młodzi i niemający pracy, a co gorsza – niewidzący dla siebie świetlanej przyszłości, wychodzą na ulice i place europejskich stolic.Ten klimat chaosu i społecznej apatii napędza poparcie – jak Europa długa i szeroka –ruchom nacjonalistycznym i populistycznym. „.....”„Jutro nie będzie lepiej, bo lepiej już było". Oto nastrój europejskiej ulicy.”....„Jakie zatem idee mogłyby lec u podstaw tego nowego rozwoju Europy „....”Trzeba więc powiedzieć to najostrzej, jak tylko się da: albo solidarność, albo śmierć. „...”Po drugie: nie mniej integracji, ale więcej zjednoczonej Europy. Europejczycy muszą zdać sobie sprawę, że Unia ma sens tylko wtedy, kiedy integracja jest pełna i całościowa: od polityki społecznej, na gospodarce kończąc „....”Unia potrzebuje silnego rządu, który miałby mocną demokratyczną legitymizację jej obywateli. „....”Po trzecie: nie mniej osobistego samoograniczania, ale więcej powściągliwości „....(więcej)
Warto zauważyć kilka punktów służących maszynie terroru intelektualnego wymierzonego w społeczeństwo .Punkty te mają pomóc kontroli i eksploatacji budowanej przez bajecznie bogatą oligarchię socjalistyczną warstwy nowego chłopstwa pańszczyźnianego. Makowski apeluje o utrwalenie w doprowadzonym przez socjalistów do nędzy społeczeństwie bierności , potulności , uległości „ Wściekłość (...) jest zrozumiała, powiedziałbym nawet, że jest naturalna, a mimo to nie jest możliwa do zaakceptowania, ponieważ nie pozwala przynieść rezultatów, które zapewne może przynieść nadzieja" Do utrwalania wśród „ niewolników przemysłowych „ gotowości do poświęcenia się dzięki powiązania wartości takich jak miłość nadzieja z kultem mistycznej Unii , na rzecz nowego socjalistycznego ładu . Profesor Stawrowski „Nie wszyscy ateiści jednak tak płytko traktują ten problem, przypomnijmy choćby słowa Leszka Kołakowskiego, swojego czasu chyba najbardziej znanego polskiego ateisty: „deszcz bogów sypie się z nieba na pogrzebie jednego Boga, który się przeżył”. On w pewnym momencie rozumiał, że zawsze w coś wierzymy. „Każda ludzka istota -jak pisał filozof Max Scheller -wierzy w Boga albo w bożki”, a tymi bożkami, tymi idolami może być doprawdy wszystko „....(więcej)
Stany Zjednoczone zabrały głos w debacie na temat członkostwa Wielkiej Brytanii w UE, a przedstawiciel Departamentu Stanu wprost ostrzegł Londyn by nie robił nic, co mogłoby to członkostwo podać w wątpliwość - poinformował "New York Times". To kolejny głos ws. informacji o możliwym rozłamie w Unii Europejskiej i żądań wysuwanych przez premiera Wielkiej Brytanii Davida Camerona. „....”Wypowiedź dyrektora wydziału europejskiego w Departamencie Stanu Philipa Gordona jest utrzymana w podobnym tonie jak ostrzeżenia formułowane przez wielu europejskich polityków. Ale zapewne będą miały większy wpływ na Wielką Brytanię ze względu na jej bliskie związki z USA - pisze nowojorski dziennik. „.....(źródło) Marek Mojsiewicz
Zabrakło aż 16 mld zł wpływów podatkowych
1. We wtorek podczas debaty nad budżetem na 2013 rok w Senacie wiceminister finansów Majszczyk przyznała, że w budżecie za 2012 rok, zabrakło aż 16 mld zł wpływów podatkowych głównie z VAT, akcyzy, CIT i podatku od gier.
Najbardziej dotkliwa pomyłka dotyczy podatku VAT. Dochody budżetowe z tego tytułu miały być o aż 12 mld zł (o około 10%) większe niż w 2011, choć nie przewidywano kolejnej podwyżki jego stawek. Już wykonanie po 11 miesiącach wpływów z VAT, o 1,4% niższe niż w roku 2011 sygnalizowało, że wpływy z tego podatku za cały rok 2012 będą nominalnie niższe niż w roku poprzednim. Jest to sytuacja, która ma miejsce pierwszy raz od momentu wprowadzenia tego podatku czyli od roku 1993 Przypomnę tylko, że ma ona miejsce w sytuacji kiedy poziom inflacji jest wyraźnie wyższy niż ten przyjęty w ustawie budżetowej. W budżecie bowiem przyjęto wskaźnik inflacji na poziomie 2,8%, a przez wiele miesięcy tego roku wskaźnik inflacji wynosił blisko 5%, by w ostatnich miesiącach obniżyć się do 4%, a w październiku do 3,4%. Przy wyraźnie wyższym wskaźniku inflacji w stosunku do tego zaplanowanego wpływy z VAT-u powinny być wyższe w stosunku do tych zaplanowanych i to bardzo wyraźnie, bowiem oddziałuje na nie pozytywnie aż dwa czynniki wzrost gospodarczy i wyższa inflacja, a są nie tylko od nich wyraźnie niższe ale nawet niższe od wykonania wpływów z tego podatku w roku 2011. Ostatecznie z VAT-u zabrakło ponad 12 mld zł i blisko 4 mld zł z akcyzy, podatku CIT i podatku od gier wszystko to w sytuacji kiedy wzrost gospodarczy w 2012 przekroczył 2% PKB.
2. Ostatecznie w roku 2012 wpływy podatkowe, udało się zrealizować tylko w 97,9%, a wydatki w 96.9% i w związku z tym deficyt był niższy o 4 mld zł o tego zaplanowanego. Wykonanie wpływów podatkowych procentowo wygląda nieźle, bo NBP wpłacił ponad 8 mld zł z zysku za rok 2011 (wpływów z zysku NBP nie planuje się w ustawie budżetowej), dodatkowo minister finansów swoją decyzją, zwroty podatku VAT za grudzień w wysokości 1,5 mld zł zaliczył do wydatków styczniowych, a więc sztucznie zawyżył wpływy z tego podatku o tę kwotę. W ostatnich dwóch miesiącach przewidując, nie wykonanie wpływów podatkowych, zdecydowano zamrozić wydatki głównie inwestycyjne i w związku z tym nie wydano przewidziane w budżecie ponad 10 mld zł.
3. To nie wykonanie dochodów podatkowych w wysokości 16 mld zł przy wzroście PKB przekraczającym jednak 2%, źle rokuje dla wykonania budżetu na 2013 rok. Przypomnijmy tylko, że na 2013 rok planowany wzrost wpływów z PIT o 6,2% (mają wynieść ok.43 mld zł), a z CIT aż o 11,3% (mają wynieść ok.20 mld zł). Jeżeli te ostatnie nie zostały wykonane w 2012 roku to jak mają wzrosnąć aż o tyle procent przy niższym wzroście gospodarczym w 2013 roku, doprawdy nie wiadomo. Z kolei wpływy z VAT wprawdzie mniejsze o 4,4% niż tegoroczne ale jeżeli byśmy wzięli pod uwagę prawdopodobne wielkości wykonane, to jednak wyższe i to o blisko 6 mld zł (mają wynieść ok. 126 mld zł), a z akcyzy wzrost o 3,4% (mają wynieść ok. 65 mld zł). Trudno wręcz sobie wyobrazić, żeby przy załamaniu wpływów z tych dwóch podatków w roku 2012, nagle w roku 2013 wpływy te rosły przy niższym wzroście gospodarczym. Minister Rostowski na razie bagatelizuje te wszystkie wątpliwości i zastrzeżenia ale i on z niepokojem patrzy na spowolnienie gospodarcze wyrażające się coraz słabszą tendencją wzrostową PKB (3,6% w I kwartale 2012, 2,3% w II kwartale i zaledwie 1,4% w III kwartale). Jeżeli ta tendencja się utrzyma to w IV kwartale 2012 wzrost PKB wyniesie już poniżej 1% a w I i II kwartale 2013 może to już nie być wzrost tylko spadek PKB, a wtedy po stronie dochodów budżetowych, nastąpi prawdziwa katastrofa. Kuźmiuk
Kosztowne hobby premiera Tuska? Pod rządami PO trybuna Lechii Gdańsk stała się miejscem spotkań śmietanki towarzyskiej, biznesowej a przede wszystkim politycznej Pomorza, ale i Polski. Sam stadion i klub są finansowane głównie przez spółki skarbu państwa, samorząd i podatników. Pomoc ta pozwala niwelować skutki wyjątkowo nieudolnego zarządzania klubem.
Kibic Kilka miesięcy temu, w apogeum afery „Amber Gold”, głośna stała się prowokacja, w której dziennikarz podający się za pracownika kancelarii premiera, uzgadniał szczegóły dotyczące przebiegu sprawy z sędzią Ryszardem Milewskim. Premier Tusk stwierdził wówczas że zna sędziego jako osobę publiczną, natomiast nie było między nimi relacji towarzyskich. Wkrótce potem media obiegło nagranie, na którym premier wraz z sędzią kibicują na meczu Lechii Gdańsk. Panowie zdawali się być w jak najlepszej komitywie, a po strzeleniu gola przez Lechię przybili sobie „piątkę”. Nie powinno to dziwić, bowiem pod rządami PO trybuna Lechii stała się miejscem spotkań śmietanki towarzyskiej, biznesowej a przede wszystkim politycznej Pomorza, ale i Polski. Tak to jest, że w Polsce nie od dziś najlepsze towarzystwo i najlepsze biznesy znaleźć można blisko władz (że do władzy garną się politycy wszystkich szczebli to oczywista oczywistość). A osoba mająca obecnie najwięcej realnej władzy, Donald Tusk, to znany od lat zagorzały kibic Lechii. Historię kibicowskich fascynacji premiera bogato przedstawiały media, do czego okazją była wojna wydana „kibolom”. Młody Donald był aktywnym działaczem klubu kibica Lechii jeszcze w latach 70-tych. Prowadził doping, a nawet był autorem niektórych kibicowskich piosenek (za: „Mesjasz biało-zielony”, „Polska Dziennik Bałtycki” z dn. 13 maja 2011r.). Przy tej okazji słynny stał się też epizod ze starcia z kibicami Zawiszy Bydgoszcz, w którym w charakterze broni przyszły premier posłużył się gumowym wężem Wprawdzie daleka droga wiedzie od udziału w kibolskich starciach do honorowej loży jednego z najnowocześniejszych polskich stadionów – ale w swoich kibicowskich sympatiach Donald Tusk pozostał stały. Taka stałość budzi szacunek, jednakże może on zostać zmniejszony świadomością, że za klubowe sympatie premiera płacimy my wszyscy.
Sponsor W kontekście Lechii pierwszy raz państwowy sponsor pojawił się już na etapie budowy stadionu. Państwowa spółka Polska Grupa Energetyczna za to, że stadion PGE Arena nazywa się tak jak się nazywa zapłaci w przeciągu pięciu lat łącznie 35 milionów złotych. To jednak bardziej wątek dofinansowywania deficytowego Euro 2012 – pieniądze za wykup nazwy nie poszły do kasy spółki Lechia-Operator tylko zajmującej się jego budową spółki BIEG2012. Nie znaczy to, że Lechia została pozostawiona bez publicznego wsparcia. Jednym z największych państwowych przedsiębiorstw jest Grupa Lotos. Prezes Lotosu Paweł Olechnowicz tak wypowiadał się do lokalnego dodatku „Gazety Wyborczej” o sponsorowaniu piłki nożnej: „Sponsoring piłki nie mieścił się w standardach naszej firmy. Sprawy sądowe, korupcja czy awantury na stadionach nie odpowiadały standardom akceptowanym przez Grupę Lotos” („Gazeta Wyborcza Trójmiasto” 17 grudnia 2010 roku). Sam prezes na pytanie dziennikarza: „A premier Donald Tusk szepnął panu, ze warto wspomóc jego ukochaną Lechię?” zarzeka się „Absolutnie, żadnych rozmów nie było. Sądzę, że panu premierowi, choć czuje sympatię do Lechii, nawet przez usta by to nie przeszło”. By akapit dalej przytomnie zauważyć „Jesteśmy firmą państwową i w zakresie sponsoringu podlegamy rygorystycznej ocenie właściciela, czyli ministra skarbu państwa”. Aż chce się zakrzyknąć: jakie szczęście że minister skarbu państwa nie miał obiekcji wobec sponsorowania ulubionego klubu swojego zwierzchnika. Cóż za niebywały zbieg okoliczności. Firma nie podaje oficjalnie wysokości środków przekazywanych Lechii powołując się na tajemnicę handlową, spekulacje prasowe mówią o kwocie zbliżonej do 6 milionów złotych rocznie stałej dotacji plus premie za wyniki. Jak powiedział lokalnej prasie prezes Lechii Maciej Turnowiecki: „Mogę powiedzieć, znając sytuację w innych klubach, że nie ma klubu w Polsce z tak lukratywnym kontraktem” („Polska Dziennik Bałtycki” 24 listopada 2010). Za te środki Lotos nie otrzymał prawa do pojawienia się w nazwie klubu, co w warunkach polskich jest standardem dla znacznie mniej hojnych sponsorów.
Spółka Stadion PGE Arena w gdańskiej Letnicy powstał jako jeden z czterech głównych obiektów Euro 2012. Poza imprezą ma służyć gdańskiej Lechii. Zarządzaniem obiektem pierwotnie zajęła się spółka Lechia-Operator. Była to spółka-córka Lechii S.A, czyli klubu piłkarskiego najbardziej kojarzonego z drużyną piłkarską z ekstraklasy. W lipcu 2010 konsorcjum z Lechią-Operator na czele wygrało przetarg na 10-letnie zarządzanie PGE areną. Miała za to płacić miastu co miesiąc 2 miliony złotych oraz 5% osiągniętych przychodów. Działalność Lechii-Operatora od początku była serią porażek. Spółka właściwie nigdy w swojej działalności nie regulowała na bieżąco zobowiązań. W niecały rok wygenerowała ponad 5 milionów złotych długu i nic nie wskazywało na to by miała być zyskowna. Problemem była chociażby niska frekwencja na meczach, a działania prowadzące do jej zwiększenia należałoby nazwać nieudolną propagandą sukcesu. Jeden z lokalnych dziennikarzy sportowych tak komentował sprawę: „Otóż w przerwie meczu spiker ogłasza ilu jest widzów […] Niestety ma to tyle wspólnego z prawdą, co stwierdzenie że w Biedronce można zapłacić kartą kredytową” („Polska Dziennik Bałtycki” 5 grudnia 2011) „Znalezienie w mieście informacji o meczu jest możliwe tak samo jak spotkanie niedźwiedzia polarnego w afrykańskim buszu […] „mogą być tego trzy przyczyny. Po pierwsze to, że nie założono jeszcze spółki Lechia Słup (mamy już przecież Lechię S.A, Lechię Operator, a mamy mieć Lechię Med i Lechię Deweloper), która będzie odpowiedzialna za informowanie o spotkaniu biało-zielonych w Gdańsku.” („Polska Dziennik Bałtycki” 12 grudnia 2011). Podobnie dramatycznie wyglądała kwestia sprzedaży tzw. lóż VIP na stadionie. Jak donosiła „Gazeta Wyborcza Trójmiasto” z dn. 28 listopada 2011 w stałym użytkowaniu znajdowały się tylko cztery loże, należące do wspomnianego już PGE, Lotosu, samej Lechii oraz miasta Gdańsk. Oznacza to, iż de facto na rynku nie sprzedano żadnej loży. W tym samym czasie przykładowo na stadionie Cracovii sprzedane było 25 z 26 lóż, na Legii połowa z 40, zdecydowana większość lóż na stadionie Lecha itp. Podobnie kulała sprzedaż powierzchni komercyjnych, wynajem powierzchni reklamowej na stadionie czy organizacja innych niż mecze zyskownych imprez masowych. Na ratunek spółce pospieszyło miasto Gdańsk, rządzone przez Platformę Obywatelską. Miejska spółka Gdańska Agencja Rozwoju Gospodarczego przejęła spółkę Lechia-Operator wraz z jej długami. Tym samym miejscy podatnicy wzięli na siebie obowiązek spłaty zobowiązań powstałych poprzez nieudolne zarządzanie obiektem przez spółkę-córkę ulubionego klubu premiera – oraz pokrywania dalszego deficytu gdyby okazało się, że stadion mierzony był bardziej na propagandowe ambicje niż biznesową rzeczywistość.
Klub specjalnego znaczenia Tak to na różne sposoby pieniądze płyną i pewnie będą płynąć do Lechii. Z różnych źródeł i na różne sposoby, ale dwie cechy mają wspólne: źródło publiczne (spółki skarbu państwa, samorząd) i polityczną zależność ofiarodawcy od rządzącego ugrupowania i jej lidera. Jedno wydaje się pewne: dopóki pierwszy kibic rządzi w Polsce klub może się nie obawiać skutków nietrafionych inwestycji czy biznesowej nieudolności zarządzających. Skarb państwa ma jeszcze wiele spółek a i rządzony przez PO samorząd zawsze coś może z budżetu wyskrobać.
Marcin Horała
Fotoradary do załatania dziury budżetowej
1. Po wczorajszej konferencji prasowej ministrów transportu Sławomira Nowaka i spraw wewnętrznych Jacka Cichockiego nie powinniśmy już mieć wątpliwości, w 2013 roku kierowcy w znacznie większej niż do tej pory mierze, będą się musieli złożyć na załatanie dziury budżetowej. Wprawdzie ministrowie wychodzili ze skóry, żeby przekonać zgromadzonych na konferencji dziennikarzy, a za ich pośrednictwem opinię publiczną, że rządowi Tuska chodzi głównie o poprawę bezpieczeństwa na drogach ale od dłuższego czasu jest jasne, że rządzący traktują kierowców jak swoiste dojne krowy, od których można pociągnąć sporo grosza. Minister Rostowski założył wpływy z mandatów w 2013 roku w wysokości 1,5 mld zł i są one wyższe od tych zaplanowanych w roku w roku 2012 o 200 mln zł (w 2012 roku wpływy te miały wynieść 1,3 mld zł). Tyle tylko, że w rzeczywistości te wpływy wyniosły około 50 mln zł, a więc kwoty, które planuje się na rok 2013, są aż 30-krotnie wyższe.
2. Tutaj należy przypomnieć pewien epizod z parlamentarnej kampanii wyborczej w 2007 roku. Mimo tego, że Jarosław Kaczyński po utracie sejmowej większości, zdecydował się zaledwie po 2 latach rządzenia Prawa i Sprawiedliwości na przedterminowe wybory, był atakowany z każdej strony, dosłownie za wszystko. Jest jeszcze na YouTube filmik pokazujący jak lider ówczesnej opozycji Donald Tusk, mówi o złym stanie dróg i jednoczesnym stawianiu radarów, co ma oznaczać nie tylko gnębienie kierowców przez władzę ale także jeszcze jedną formę powszechnego kontrolowania obywateli. Ten fragment przemówienia Tusk kończy „zgrabną” puentą, „że tylko facet bez prawa jazdy może tak gnębić kierowców i wydawać tyle pieniędzy na fotoradary” i zbiera za to wręcz aplauz zebranych na sali polityków Platformy.
3. Minęło zaledwie 5 lat, zbudowano wprawdzie trochę nowych dróg ale trudno ich było nie budować skoro rząd Prawa i Sprawiedliwości wynegocjował w Unii aż 68 mld euro na fundusz spójności z czego dużą część przeznaczono na tego rodzaju inwestycje. Minister Nowak wymienił wczoraj kwotę 115 mld zł, które w ciągu tych 5 lat wydano na budowę nowych i modernizację dotychczas istniejących dróg, szkoda tylko, że niejako przy okazji takie olbrzymie wydatki na drogi, spowodowały załamanie całej branży budującej drogi (ale to specyfika rządów Platformy). Jednak równocześnie trwają wielkie zakupy nowych 160 fotoradarów (gospodarzami wszystkich przy drogach krajowych do końca 2014 roku ma się stać ostatecznie Inspekcja Transportu Drogowego), nowych samochodów z wideorejestratorami dla policji i inspekcji, a ze środków europejskich tzw. systemy odcinkowych pomiarów prędkości za setki milionów złotych.
Pojawiły się nawet pomysły aby na wyposażeniu ITD znalazły się śmigłowce, które zajmowałyby się pomiarem prędkości nad głównymi ciągami drogowymi, a nawet drony (samoloty bezzałogowe) wyposażone w fotoradary. ITD szacował, że godzinny przelot śmigłowca z Warszawy do Krakowa, pozwoliłby na zarejestrowanie około 1000 wykroczeń.
Na razie jednak ze względów finansowych z tych ostatnich pomysłów zrezygnowano.
4. Wczoraj minister Nowak po konferencji prasowej, obleciał wszystkie stacje telewizyjne, w których cały czas zapewniał, że wszystko to w imię poprawy bezpieczeństwa na drogach i ograniczenia ilości ofiar śmiertelnych wypadków. Ba zaklasyfikował wszystkich tych, którzy mają zastrzeżenia do tych planów rządu jako „stojących po stronie śmierci”. Mimo tego zaklasyfikowania, nadal uważam, że zasłaniając się poprawą bezpieczeństwa na drogach, rząd Tuska, chce ordynarnie sięgnąć głęboko do kieszeni kierowców i chociaż w ten sposób podreperować wpływy do budżetu na 2013 rok, bo dochody z podatków raczej będą malały, a nie rosły.Kużmiuk
Słupy FOZZ We wrześniu 2012 były członek rady nadzorczej FOZZ, Dariusz Rosati, bawił się na gali TVN razem z Łukaszem Wejchertem. Kilka tygodni później likwidator FOZZ sprzedał na aukcji kolekcję jednego ze słupów FOZZ, mafijnego pracza pieniędzy z Chicago. Dariusz Rosati był członkiem rady nadzorczej FOZZ. Wybuch afery FOZZ nie przeszkodził mu w zrobieniu pięknej politycznej kariery w III RP, z następującymi przystankami: minister spraw zagranicznych (1995-1997), członek Rady Polityki Pieniężnej (1998-2004) i od 2011 roku poseł na Sejm VII kadencji. Kobiety Rosatiego także zrobiły piekną karierę niewiast salonu III RP, według klasycznej formuły “moda & media”: małżonka projektuje fatałaszki a córka Weronika pokazuje cyce i świeci gołym tyłkiem w amerykańskich serialach telewizyjnych. Nie wiemy czy rozbierana hollywoodzka pasja filmowa Weroniki Rosati skłoniła rodziców do udziału w listopadowej aukcji zdjęć Marylin Monroe, pochodzących z kolekcji zajętej przez likwidatora FOZZ. Zdjęć będących wcześniej własnością chicagowskiego pracza mafijnych pieniędzy, Dino Matingasa. Aukcja odbyła się przy tradycyjnym lamencie mainstreamowych mediów o tym że FOZZ to przeszłość, żadnej kasy już nie ma i w ogóle czas zakończyć tą sprawę. Stara piosenka. Dino Matingas był jednym ze słupów FOZZ, przez który kasjer Grzegorz Zemek przeprał około 15 milionów dolarów. Ponieważ Mantigas już wcześniej prał pieniądze dla przestępców, był słupem idealnym. Do tego mieszkał w Chicago, mieście Edwarda Mazura i mieście, w którym zdobywali swoje szpiegowskie szlify komunistyczni szpiedzy Marian Zacharski i Gromosław Czempiński. Matingas stwierdził później, że on kasy FOZZ już nie ma, co jest z pewnością prawdą, jako że kasa FOZZ płynęła przez jego konta po to aby skończyć na innych kontach bankowych w Panamie i na Antylach holenderskich. Dla lepszego bezpieczeństwa operacji, biuro Matingasa w Chicago znajdowało się w sąsiedztwie wydziału handlowego konsulatu PRL a sam konsul mieszkał piętro niżej:
www.magazynpolonia.com/artykul/polonia-usa,chicagowska-odnoga-afery-fozzu,4e09fc5202bfd
Takich Matingasow było wielu. Pieniądze lądowały na Panamie lub Antylach holenderskich i po odpowiednim przepraniu częściowo wracały do Polski już jako "prywatne" inwestycje młodych zdolnych biznesmenów, wyhodowanych przez wojskową rozwiedkę. No ale z pewnością Dariusz Rosati nic o tym nie wie. I dlatego z czystym sumieniem może dalej dobrze się bawić. Balcerac
Dług Polski wynosi już 3 biliony? Wchodzimy na stronę internetową amerbroker.pl i czytamy"Dług Polski wynosi już 3 biliony zł. Zdaniem profesora Janusza Jabłonowskiego z departamentu statystyki NBP polski dług wynosi 3 biliony zł. Informację można nazwać szokiem. Nikt oficjalnie jej ani nie zanegował, ani nikt nie podważa wyliczeń... Zdaniem prof. Jabłonowskiego do jawnego długu powinniśmy doliczyć dług ukryty, który według jego obliczeń sięga aż 180 procent PKB. Wynika z tego, że całkowity dług Polski sięga 220 procent PKB. Zadłużenie takie w relacji do PKB jest dwa razy większe niż zadłużenie Grecji."- koniec cytatu ze strony amerbroker.pl. Miejmy nadzieję, że ta informacja zostanie zdementowana przez oficjalnych przedstawicieli koalicyjnego rządu PO-PSL i urzędnicy ci przedstawią rządowy sposób liczenia polskiego długu. Może doczekamy się komentarza politycznych celebrytów z koalicji PO-PSL, którzy powinni uspokoić opinię publiczną podając własny "celebrycki" sposób liczenia polskiego zadłużenia. Z prawdziwą "przyjemnością" byśmy wysłuchali telewizyjnej opinii Stefana Niesiołowskiego na ten temat. Dla ułatwienia można ich wcześniej poinformować, że milion złotych pomnożony przez tysiąc to jest miliard złotych, a miliard pomnożony przez tysiąc to jest bilion złotych. Dług trzech bilionów złotych pociąga za sobą astronomiczną sumę wydawaną co miesiąc na obsługę takiego monstrualnego zadłużenia. Przy 3 bilionach zadłużenia cały naród jest zakładnikiem braku gospodarności obecnych gospodarzy. To jest właśnie to neo-niewolnictwo w "liberalnej" odmianie demokracji europejskiej. Nie samym długiem człowiek żyje, więc wchodzimy na stronę Gazeta.pl i tam czytamy, że "Indyjski biznesmen sprawił sobie koszulę ze złota za 220 tysięcy dolarów. Koszula waży blisko 3,5 kilograma. Datta Phuge, mąż działaczki rządzącej Partii Kongresowej, oprócz koszuli dźwiga na sobie blisko 4 kg złota - dwie wielkie bransolety, kilka naszyjników i pierścienie niemal na każdym palcu. Według miejscowego jubilera, któremu powierzono wykonanie koszuli, trudziło się nad tym przez dwa tygodnie po 16 godzin dziennie 15 złotników z Bengalu" - koniec cytatu.
Jak te egzotyczne ciekawostki korespondują z naszą mitologią i wiedzą o Mahatmie Gandhi, polityku, filozofie i duchowym przywódcy Indusów? W Polsce, która również miała ascetycznych rewolucjonistów na początku lat dziewiędziesiątych, stworzono obecnie złotą "kastę" biznesmenów, którzy mogliby nosić po kilkaset kg złota na grzbiecie jak twórcy Amber Gold. Polscy politycy i związani z nimi biznesmeni są jednak bardziej pruderyjni. W Polsce można otrzymać w prezencie telefon z "pluskwą", czyli ze szpiegowskim oprogramowaniem. Takie oprogramowanie telefonu kosztuje 1,2 do 3 tys. złotych w zależności od systemu w jakim działa telefon. Dięki takiemu szpiegowskiemu oprogramowaniu można ściągać z podsłuchiwanego telefonu każde zdjęcie , SMS-a , e-maila i podsłuchiwać rozmowy. Według właścicieli sieci, dopuszczalne przez prawo zastosowanie szpiegowskich programów to : kontrola rodzicielska, kontrola pracowników w firmie, zabezpieczenie własnego telefonu w razie kradzieży czy porwania właściciela. Jeżeli chodzi o podsłuch pracowników, to jest on legalny tylko wtedy, kiedy wiedzą oni o tym, że ich rozmowy i SMS-y są czytane przez zwierzchników. Te rewelacje "orwellowskie" przeczytałem na stronie internetowej forbes.pl. Tak w praktyce wygląda realizacja naszego marzenia o wolności. O czym innym marzyliśmy, a co innego mamy. Wszystko można próbować zrozumieć, ale 3 bilionowy dług trzeba spłacać. Jak pisałem w poprzednim felietonie: Ta "pozornie" bezbolesna niewola polegająca na oddaniu Polski pod kontrolę obcych banków, pozostaje poza emocjonalnym i intelektualnym zainteresowaniem Polaków? Czy to jest możliwe, aby przez 20 lat poczynić takie spustoszenia w umysłach polskiej inteligencji? Zmowa milczenia jest zastanawiająca. Wojciech Borkowski
„Ekspercka” komisja dr. Laska Jak każdego 10. dnia miesiąca i dziś zgromadzą się na Mszy Świętej w archikatedrze warszawskiej, w intencji ofiar smoleńskiej tragedii, ludzie, którzy nie tracą nadziei na ostateczny tryumf prawdy. To powinność chrześcijanina, gdyż mamy żyć w prawdzie i na prawdzie budować nasze życie. Prawda należy się nam wszystkim, obywatelom i państwu, a przede wszystkim ofiarom tragedii oraz ich bliskim. Tych, którzy tak myślą, pogardliwie nazywa się w mediach „sektą smoleńską”, gdyż z uwagą wsłuchują się w ustalenia sejmowego zespołu Antoniego Macierewicza, a równocześnie uznają za niepełne, a przez to niewiarygodne ustalenia rządowej komisji ministra Jerzego Millera, komisji, która powtórzyła i zaakceptowała „prawdy” na temat przyczyn katastrofy przedstawione przez rosyjską komisję gen. Tatiany Anodiny. Dlatego „sekta”, zdaniem władzy, zagraża najlepszym jak dotąd stosunkom międzynarodowym Polski z Rosją. Mogło się wydawać, że zapowiedź obecnego przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych dr. Macieja Laska, dotycząca powołania specjalnej komisji ekspertów, jest jakąś nową szansą na poszukiwanie prawdy o Smoleńsku, sposobem na porozumienie się z tymi, którym przyświeca podobny cel. Wszak wyjątkowa aktywność oraz efektywność prac sejmowego zespołu Antoniego Macierewicza, w szczególności znacząca rola jego międzynarodowych ekspertów, dowodzi konieczności kontynuowania prac nad wyjaśnieniem przyczyn katastrofy smoleńskiej. Wiele ustaleń tego zespołu stoi dziś w zasadniczej sprzeczności z oficjalnymi dokumentami. Okazuje się jednak, że przed tzw. komisją ekspertów Laska, a szczególnie przed jej przewodniczącym, zapraszanym ostatnio bardzo często do głównych mediów, postawiono zupełnie inne zadanie, podyktowane przez przeciwników prawdy. Sam fakt wręcz powszechnego w mediach, pejoratywnego określenia „sekta smoleńska”, ma prowadzić do wniosku o zagrożeniu bezpieczeństwa państwa. Zdaniem premiera Donalda Tuska, komisja ma nie tyle dążyć do poszukiwania nowych dowodów, tez i hipotez na temat katastrofy, ale ma wybijać Polakom z głowy „absurdalność niektórych zarzutów czy fantasmagorii”. Przed komisją Laska nie postawiono też zadania kontynuowania prac komisji Jerzego Millera, te zostały przecież definitywnie zakończone. Nowa komisja Laska ma jedynie wyjaśniać „fałszywe tezy wynikające czasami z braku kompetencji”. Geneza powstania „eksperckiej” komisji Laska, zadania, jakie przed nią stawia premier, to niestety zapowiedzi eskalacji walki obozu władzy z tymi, którzy uznają za swój obywatelski obowiązek pełne wyjaśnienie prawdy o smoleńskiej katastrofie. Wszelkie tezy podważające ustalenia komisji Millera, w której od początku uczestniczył dr Maciej Lasek, mają być „zwalczane”, jak się wyraził przewodniczący.
Nic też dziwnego, że jedną z jego pierwszych decyzji jako szefa nowej komisji (tej, jak widać od „zwalczania sekt”) jest brak zgody na spotkanie się z członkami parlamentarnego zespołu Antoniego Macierewicza. Tego typu spotkanie miałoby, zdaniem Macieja Laska, „charakter polityczny”. Nie wyklucza on jednak spotkań z niektórymi ekspertami z zespołu Macierewicza, przy czym nadal odrzuca możliwość wznowienia prac komisji państwowej. Jaką zatem inną rolę niż polityczną ma pełnić przewodniczący komisji dr Maciej Lasek? Tym bardziej że już dużo wcześniej zdecydowanie odrzucił hipotezę wybuchu na pokładzie tupolewa. Po co zatem ta hucpa z komisją? Czy po to tylko, aby dezawuować, ośmieszać ustalenia innych? Czy po to, aby uspokoić sumienia ludzi odpowiedzialnych za katastrofę, czy może po to, aby dostarczać nowego propagandowego paliwa mediom, które w pewnym momencie poczuły się pozostawione same sobie, bez rządowego wsparcia dla „jedynej prawdy” Millera i Anodiny? Wojciech Reszczyński
Owsiak odsyła potrzebujących do tabloidu! Warzecha Ty ciężki frajerze! Celebryta ofiarności, Jerzy Owsiak, zorganizował konferencję, na której rozliczył się z kolejnego rekordu w dyscyplinie zwanej: „żebractwo”. Tradycyjnie już WOŚP liczyła zyski ponad dwa miesiące. Podczas konferencji pojawiło się kilka kuriozalnych, jak na działalność charytatywną, informacji, których nie odważył się drążyć żaden z dziennikarzy. Zacznę od pierwszego kuriozum. Po 20 latach, niektórzy ludzie zaczęli pytać… przepraszam... nie ludzie tylko wilki zaczęły pytać, co „Juras” robi na co dzień, jak już odpocznie po charytatywności od święta? W odpowiedzi Owsiak przyniósł na konferencję plik próśb indywidualnych. W tym efekciarskim i typowym dla Owsiaka zabiegu przepadła, a nawet prysła jak bańka mydlana słynna zasada transparentności – wszyscy wiemy na co zbieramy i każdy grosz idzie na zdefiniowany co roku cel. Ni z gruszki, ni z pietruszki okazało się, że nie każdy grosz, ale 2 miliony z puli idą na indywidualne nieszczęścia piszących do fundacji biednych ludzi (kwotę z czapki podaje Owsiak). Odkąd pamiętam, a pamięć mam niezłą, Owsiak nigdy nie wspominał o tym, że pieniądze zbierane na konkretne cele, w niemałej kwocie 2 milionów złotych, idą na 400 innych celów. Skąd te 400 celów? Z ust samego Owsiaka, tylu nieszczęśnikom rocznie, według Owsiaka, WOŚP udaje się pomóc. Gdzie możemy zobaczyć konkretne rozliczenie 400 beneficjentów i zweryfikować samą liczbę? Nigdzie! Zatem 2 miliony złotych idzie do 400 indywidualnie potrzebujących ludzi, o których żaden ofiarodawca nie ma bladego pojęcia i chociaż wrzuca na pompę insulinową dla matek w ciąży, jego pieniądze mogły pójść na pampersy dla pani Jadzi, po nieudanej aborcji w Holandii. Bez większych oporów używam przykładów dosadnych, ponieważ jest to dokładna ilustracja tego co robi Owsiak w swoich medialnych spektaklach - gra na emocjach. Kuriozum drugie. Każde urządzenie się liczy, liczy się też czas, bo życie ludzkie… itd. Tymczasem, nie wiem jak inni, ale ja pierwszy raz słyszę, że kasę jaką zebrali wolontariusze, Owsiak kisi na kontach bankowych i zakupuje urządzenia w tak zwanych „zakupach wiosennych i jesiennych”. Zatem matki w ciąży czekające na pompy insulinowe, od czasu letniej zadymy w środku zimy, muszą poczekać do wiosny i ten termin dotyczy bardziej szczęśliwych kobiet w ciąży, natomiast pozostałe czekają do jesieni. Naturalnie w tym miejscu można powiedzieć, że to bardzo dobrze, przecież pieniędzy będzie więcej. Skoro tak można powiedzieć, należy patent Owsiaka przenieść na pozostałe fundacje. Jeśli zbieramy na powodzian, którzy żyją pod gołym niebem, niech przeczekają do jesieni. Gdy Ochojska zbiera na ofiary tsunami, czy innej klęski w Haiti, niech biedaki czekają do wiosny. Jak tylko znów się pojawi akcja – miska kaszy dla Murzyniątek, niech umierające z głodu somalijskie Murzyniątka uzbroją się w cierpliwość. Zresztą, po co kombinować „dowcipy”, kiedy dowcip jest zapisany w statucie. Obok matek w ciąży, w tym roku, WOŚP zbierała na ratowanie życia wcześniaków. Wcześniak musi zaczekać. Kuriozum trzecie. Owsiakowi równo po pół roku kończą się fundusze na „zlecenia” indywidualne i wtedy Owsiak przesyła prośby…. do Fundacji Polsatu i Fundacji TVN. Nie wiem czy to lepsze od obracania kasą na kontach bankowych i rynkach finansowych, o czym zapomniałem napisać, ale też dobre. Pośrednictwo charytatywne i aż strach pytać o prowizję. Tak czy inaczej wcześniaki, cukrzycy, nie wyłączając cukrzyków w ciąży i z dzieckiem na ręku, poczekają do wiosny, reszta do jesieni. Lokaty bankowe, udziały lub akcje (za 2010 rok ponad 1,5 miliona) i pampersy dla pani Jadzi, jeszcze nie są wielką tragedią dla ofiarodawcy, chociaż jest to niewątpliwie wpuszczenie ofiarodawcy w maliny, choćby z tego powodu, że część ofiarodawców może mieć w rodzinie cukrzyków i ich ofiara była motywowana w ten właśnie sposób. Znacznie gorzej mogą się poczuć inni dobrzy ludzie, których datki z 1% podatków poszły na koszty bieżące i nową siedzibę fundacji WOŚP. Szef fundacji oświadczył, że WOŚP się nie mieściła w starej siedzibie i nabył nową, rzucił półgębkiem kwotą ponad miliona złotych, co może znaczyć 1 000 0001 lub 1 999 999. Jak zwykle żadnych szczegółów Owsiak nie podaje, ale pewne rzeczy da się ustalić. Poprzedni adres siedziby WOŚP to ulica Niedźwiedzia 2A. Z tego co widać na załączonym zdjęciu, oraz w mapach google, był to tak zwany domek jednorodzinny i najprawdopodobniej bliźniak lub zabudowa szeregowa, natomiast zgodnie ze sprawozdaniem WOŚP za 2010 w pozycji: budynki, lokale i obiekty inżynierii lądowej i wodnej, widnieje 7 472 259,40 złotych. Nie umiem powiedzieć, czy ta pozycja dotyczy w całości lokalu przy ulicy Niedźwiedzia 2A, ale z cen w tej części Warszawy wynika, że za metr mieszkania trzeba zapłacić lekko licząc 8 tysięcy. Jak łatwo policzyć za milion złotych można kupić 125 metrów, a za 7 milionów 875 m2. Ten "stary" domek 125 metrów powinien mieć, ale 875 nie ma na pewno. Pytań nasuwa się kilka, przede wszystkim takie, jaką powierzchnię miała stara siedziba i jaką ma nowa, bo jakby nie liczyć coś tu śmierdzi na odległość. Nie wydaje mi się, aby pół bliźniaka przy Niedźwiedziej 2A miało powierzchnię dużo mniejszą jeśli w ogóle mniejszą niż 125 metrów, a ceny nieruchomości są nieubłagane i za milion nie da się kupić w tej części Warszawy więcej metrów. Zatem najwyraźniej Owsiak, poniższy pałac kupił nieziemsko okazyjnie lub wydał na nową siedzibę więcej niż "ponad" milion, tym bardziej, że odpada argument lokalizacji, bo między Dominikańską 19C (nową siedzibą) i Niedźwiedzią 2A jest, niemal w linii prostej, 150 metrów różnicy i 32 sekundy drogi. Dane według map google, ale i sam Owsiak potwierdza te dane i nawet chętnie zaprowadzi gdzie trzeba, niestety tylko na parter pałacu Za co Owsiak kupił nową willę, która na pierwszy rzut oka ma co najmniej 200 m2 i za jaką konkretną kwotę? Zaznaczam, że na te spekulacje skazuje mnie sam Owsiak, który w charakterystyczny dla siebie sposób niewygodna pytania przykrywa opisowymi odpowiedziami w stylu "ponad milion", natomiast rekordy podaje co do grosza. Ponad to sprawozdania za 2011 rok w Internecie nie ma, a ta ze wszech miar transparentna fundacja, żadnych innych dokumentów nie przedłożyła. Jako "ciekawostkę" trzeba dodać, że w siedzibie zakupionej za pieniądze z 1% podatków mieści się również siedziba: Złoty Melon Sp. z o.o, firmy Owsiaka, która przy Dominikańskiej 19C prowadzi komercyjną działalność. Na podstawie danych ogólnych, dostępnych w sieci, można stwierdzić, że nic tu transparentne nie jest. Co to znaczy ponad 7 milionów w nieruchomościach, za jakie pieniądze te nieruchomości zostały nabyte i za jakie zbyte lub wynajęte? Co konkretnie wchodzi w skład nieruchomości fundacji? Za jakie pieniądze zakupiono nową siedzibę? Jakiej powierzchni jest ta siedziba? Te wszystkie informacje, podobnie jak sprawozdania POWINNY BYĆ DOSTĘPNE NA STRONIE FUNDACJI. Z dwóch powodów, żeby zamknąć usta takim jak ja zawistnikom i oszołomom, i żeby „dzieło charytatywne” nie miało nic do ukrycia. Niestety „dzieło charytatywne” kryje ile się da, co się nie da tworzy niesamowicie interesujące kwoty i inne liczby które nie mają nic wspólnego z pompami i inkubatorami, czyli wyposażeniem szpitali, ale są kosztami: W zarządzie fundacji są trzy osoby:
Jerzy Owsiak – Prezes Zarządu Fundacji WOŚP
Bohdan Maruszewski – Wiceprezes Zarządu
Lidia Niedźwiedzka-Owsiak – Członek Zarządu (żona Owsiaka)
W ostatnim, dostępnym w Internecie, sprawozdaniu finansowym, za rok 2010, fundacja zatrudniała 25 osób. Gdy policzyć zarząd i zatrudnionych mamy 28 osób, które nie pomieściły się w poprzedniej siedzibie, ale to nie jedyna rozrzutność i kawior fundacji. Oto pozycje wraz z kosztami „dzieła” za 2010 rok, przy zatrudnieniu 28 osób, w tym zarządu, którego nie ma na liście płac, nazwy pozycji i kwoty skopiowane ze sprawozdania
Wydatki na działalność propagatorską i informacyjną i pożytku publicznego 4 801 859,26 (pogadanki i biuletyny)
Pozostałe koszty finansowe- ujemne różnice kursowe 1 515 709,63 (arcyciekawa pozycja)
Usługi obce 1 369 717,42 (niezmiernie ciekawa pozycja)
Wynagrodzenia 1 269 217,62
Ubezpieczenia społeczne i inne świadczenia 299 079,32
Pozostałe koszty 263 137,57
Koszty operacyjne 195 624,97
Zużycie materiałów i energii 121 059,58
Koszty reprezentacji i reklamy 57 028,74
W sumie: 9 629 296,54
28 ośmiu członków fundacji, w tym troje w zarządzie, nie mieści się na 125 m2 w luksusowej dzielnicy Warszawy, najdroższej po Śródmieściu, i generuje roczny koszt, tylko z wymienionych i dostępnych pozycji, na poziomie bliskim 10 milionów. Te „skromne” 10 milionów kosztów, to jest 20% tego co świąteczna trupa cyrkowców zebrała w tym roku. Czas antenowy, obciążenia budżetu państwa i samorządów, itd itp, są praktycznie niepoliczalne, ale bez wątpienia jest to kwota bliska, jeśli nie wyższa od 50 milionów. Ostatnie kuriozum WOŚP i już nie wiem, który prostacki zabieg Owsiaka polega na rzewnym happeningu. Po krytyce ze strony publicystów, Owsiak przesłał listy z prośbami rozmaitych nieboraków do Warzechy i Wybranowskiego. Wybranowski zachował się jak należy, czyli olał prymitywną prowokację, natomiast Warzecha, pono przejął się i skruszył emocjonalnie, niczym na widok rumuńskiej cyganki klęczącej na chodniku. Jeśli najbardziej popularny prezes fundacji w Polsce, korzystający z mediów i usług państwa, zwalniany z podatków i fruwający F16, nie ma w sobie tyle skuteczności, żeby pomóc 400 potrzebujący w dodatku z pomocą dwóch innych fundacji, to może powinien się zająć jakąś uczciwą robotą, kartę w fabryce podbijać? Na tę prowokację na miejscu Warzechy odpowiedziałbym adekwatnie. Niech Fakt zorganizuje akcję pod tytułem napisz co Cię trapi i w jakiej biedzie żyjesz. Po zgromadzeniu nie 400, ale jak przypuszczam tysięcy listów, całą korespondencję należy przesłać do fundacji WOŚP, bo to Owsiak, nie Fakt czy Rzepa, wylansował się na mistrza charytatywności, a w połowie roku gubi się w pomocy i odsyła nieboraków już nie tylko do Fundacji Polsat, czy TVN, ale do tabloidu Fakt. Nakłady na WOŚP ze wszystkich stron są gigantyczne, natomiast skuteczność tego molocha żałosna, finanse „upchane” na kontach, w nieruchomościach i przedziwnych pozycjach kosztowych. Wszystkie te niewygodne fakty, nie wyłączając komercyjnego festiwalu "Woodstock" były i są zakrzykiwane emocjonalnym szantażem i tanią kaznodziejką - to zawiść małych ludzi. WOŚP z grubsza udaje transparentność, "szczegóły" umiejętnie przykrywa prostackimi happeningami i szlachetnymi osiągnięciami. Szkoda, że o tym się mówi identycznie jak działa Owsiak - od wielkiego dzwonu. Według mnie jest to jedna z modelowych i najlepiej zorganizowanych, nomen omen, ściem i zadym dla mas.
Analiza sprawozdań WOSP za okres 2006-2010 czyli ostatnie 5 lat wg obojętnych na działalność P. Owsiaka
1. Teza jakoby Przystanek Woodstock był finansowany z odsetek jest połowiczną prawdą. Za okres 5 lat z odsetek uzyskano 5,5 mln, a na Woodstock wydano 11 mln
2. Na działalność statutową w stosunku do przychodów 2010 -85% 2009-58% (sic!); 2008-80%; 2007-79%; 2006-73%
3. Zaopatrzenie placówek w sprzęt, pomoc medyczna itp. To w sumie 63,4% zbiórki, Program „ratujemy i uczymy ratować” 5,2 %; Program Badań słuchu noworodków 4% , reszta % to rózne akcje każda poniżej 1%
4. Koszty organizacji finału, to średnio 4% czyli w sumie 9 mln (ciekawe że mniej niż jeden „Przystanek Woodstock”)
5. W 2007 Owsiak zakupił za 9 milionów jakiś fundusz inwestycyjny , na którym następnym roku poniósł stratę 1,6 miliona. Też sposób na wyprowadzenie kasy z funduszu. Inwestycja na 9 mln nie została opisana w informacji dodatkowej. Ciekawa jestem co to za fundusz i kto miał w nim udziały.
6. W 2004 roku WOSP zainwestowała 1,5 miliona w spółkę z o.o. „Złoty Melon” gdzie prezesem jest Owsiak, dochód jaki WOSP uzyskał od 9 lat to 164tys. Jakby tą kasę trzymać na lokacie to by było ponad pół miliona z samych odsetek.
7. W 2009 roku WOSP wykazał 3 mln straty na różnicach kursowych , ciekawa jestem skąd aż taka wielka wartość ponieważ z samego przeliczenia lokat dewizowych w związku ze spadkiem kursu Euro i USD to tylko 1,2 miliona.
8. Owsiak trzyma gotówke ponad 30 milionów na lokatach. Pragnę zaznaczyć że 34 milionów to tyle ile WOSP uzbierał w całym 2006 roku. Czyli rok 2006 zasilił banki. Chyba tylko aby mieć „odsetki” na Woodstock
9. Co do programów 5,2% „ratujmy i uczmy ratować” kosztował tylko w okresie 2006-2010 w sumie 12 milionów. Ciekawa akcja!!!! Jakoś dziwnym trafem zbieżna z przedmiotem działalności „złoty melon” Sp. z o.o. Ze strony WWW.zlotymelon.pl „Firma Złoty Melon:
- prowadzi sprzedaż internetową produktów z logo Fundacji Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, z której dochód w całości przekazywany jest na realizację celów statutowych WOŚP;
- zajmuje się organizacją imprez - w tym jednego z większych plenerowych festiwali, jakie odbywają się w Europie - Przystanku Woodstock;
- jesteśmy największym wydawcą płyt DVD z polską muzyką rockową w wersji "live" - dotychczas wydaliśmy 31 albumów z koncertami zarejestrowanymi podczas Festiwali Przystanek Woodstock; - bierzemy aktywny udział w organizacji Finałów Fundacji Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy;
- i w końcu, we współpracy z Fundacją WOŚP oraz instruktorami certyfikowanymi przez American Heart Association, prowadzimy szkolenia z zakresu resuscytacji krążeniowo oddechowej, pierwszej pomocy i defibrylacji.”
Czyli spółka zajmuje się tym samym co robi WOSP, po co? , czy nie można tego robić w ramach WOSP, można, ale na WOSP się nie zarobi .Zloty melon to firma komercyjna nastawiona na zysk a nie działalność dobroczynną. Założę się że niezłą marżę ma na tych usługach. Po co zakładać komercyjną spółkę i płacić podatki , skoro WOSP z nich jest zwolniony?
„Złoty melon” również organizuje „przystanek Woodstock” , na który WOSP wydał 11 milionów
10. Dochód w całości który jakoby był przekazywany na WOSP, przekazany został tylko raz 162 tys.
11. Następna akcja 4% (9 milionów) – słuch noworodków , akcja pani dr n. med. Marzanny Radziszewskiej - Konopka , Poczytałam opinie o pani doktor i niektórzy pacjenci skarżą się, że pani doktor wciska im drogi sprzęt rehabilitacyjny, z firmy OPTICON przypadkowo bedącej własnością jej męża? Czy WOSP kupuje również sprzęt w tej firmie? Niezła maszynka do robienia kasy.
I jak co roku – o Owsiaku, a on się śmieje z głupich
[Muszę tyle o tym picerze - bo w tRelewizji ciągle głupotki powtarzają...MD]
O dobroczyńcy “Jurku” Owsiaku można w nieskończoność. Można udowadniać, iż wpływy z kwesty zaledwie pokrywają (o ile w ogóle pokrywają) koszty ponoszone przez państwo celem umożliwiania mu działalności, że już nie wspomnimy o darmowej pracy młodocianych i starszych lemingów, no bo to przecież na ochotnika. Nic to. Grochem o ścianę, bo przecież “Owsiak pomaga dzieciom”… choć tak naprawdę, to pomaga państwo. Admin [Ale naprawdę – to my – z podatków, co poniżej tłumaczą.. ...md] Blog MatkaKurka
DLACZEGO NIE DAJĘ OWSIAKOWI – argumenty w punktach Młodzieży zbierającej do puszek WOŚP można w prosty sposób wyjaśnić naszą odmowną decyzję. Zamiast dyskutować, wręczać krótki wypunktowany spis argumentów. Wystarczy wydrukować sobie mały zapasik i ruszyć w miasto. Proponuje coś w tym rodzaju:
1. Pieniądze z WOŚP nie trafiają do chorych dzieci, tylko do „chorych”, czyli niedofinansowanych instytucji publicznych, jakimi są szpitale. Działalność charytatywna powinna z definicji trafiać do osób (Caritas = miłosierdzie można okazywać osobom, a nie instytucjom)
2. WOŚP nie pomaga chorym dzieciom, tylko uzupełnia braki wyposażenia szpitali, odciążając w ten sposób budżet państwa z ustawowego obowiązku zapewnienia opieki zdrowotnej swoim obywatelom z zebranych podatków. Wrzucając pieniądze do puszki płacę podatek drugi raz.
3. Owsiak tylko za część zebranych pieniędzy (ok. 50%) kupuje sprzęt dla szpitali. Reszta idzie na koszty obsługi imprez i koszty własne fundacji. Można to sprawdzić w sprawozdaniu finansowym fundacji dostępnym w internecie. Nie wszyscy artyści grają za darmo, niektórzy pobierają spore gaże. Fundacja wydaje milionowe kwoty na własną siedzibę, nowe samochody, sprzęt studyjny, tzw. „działania propagatorskie”, etaty pracowników itp.
4. Zgodnie ze statutem fundacji WOŚP, tylko pieniądze z działalności gospodarczej fundacja musi wydać na cele statutowe, czyli ochronę zdrowia. Natomiast pieniądze uzyskane ze zbiórek publicznych, aukcji, darowizn, imprez może legalnie wydać na dowolny cel.
5. Fundacja WOŚP jest 100% udziałowcem spółki „Złoty Melon”, a J. Owsiak jej prezesem. Spółka w przeciwieństwie do fundacji nie musi ujawniać sprawozdania finansowego. Po co istnieje i dlaczego jest ściśle powiązana z WOŚP?
6. Zebrane pieniądze Owsiak przetrzymuje do jesieni danego roku obrachunkowego na lokatach, a z odsetek (kilka milionów zł), jak twierdzi, organizowany jest Przystanek Woodstock. Nie chcę, aby z moich datków, a nawet odsetek od nich była finansowana impreza pod hasłem „róbta co chceta”, na której nie obowiązują żadne zasady moralne, a nieletnia młodzież używa narkotyków i alkoholu. Na każdym Przystanku Woodstock promowana jest sekta Hare Kriszna (ma stałą „wioskę”). Jak wygląda ta impreza można zobaczyć wpisując w YT: Przystanek Woodstock (thanks to http://www.ojciec-dyrektor.de)
7. Koszty obsługi WOŚP są bardzo wysokie. Część Owsiak pokrywa z zebranych pieniędzy poważnie uszczuplając kwotę przeznaczoną na zakup sprzętu. Resztę pokrywają np. budżety telewizji publicznej (czas antenowy), budżety miast (en. elektryczna, ochrona policji i straży miejskiej itp.), budżet Obrony Narodowej (np. przelot Owsiaka samolotem F16 w 2010r.) To wszystko są pieniądze z naszych podatków.
8. Sprzęt dla szpitali kupowany jest bez przetargów, a szpital nie ma wpływu na wybór firmy i negocjację umowy kupna. Sprzęt często stoi nierozpakowany, bo materiały eksploatacyjne do urządzeń są zbyt drogie, lub szpital nie ma pieniędzy na dodatkowy etat dla osoby obsługującej. Są poważne wątpliwości, na jakiej zasadzie wybierane są firmy od których WOŚP kupuje sprzęt.
9. WOŚP nie jest apolityczna. Przy okazji tej imprezy promują się politycy (szczególnie jednej opcji).
10. Caritas zbiera rocznie wielokrotnie większą kwotę bez rozgłosu i wydawania publicznych pieniędzy, a pieniądze trafiają do konkretnych potrzebujących osób.
11. Owsiak otwarcie promuje eutanazję „Osobiście dopuszczam taki sposób pomocy, bo ja to tak rozumiem – eutanazja to dla mnie pomoc starszym w cierpieniach” – to jego wypowiedź dla „Dziennika”. Maria Kowalska
Enea – afera większa od Amber Gold Na korytarzach sejmowych i w mediach aż huczy, że dymisja szefa agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego może być związana „z aferą większą niż amber gold”, w którą są zamieszani wysocy przedstawiciele władz. W tym kontekście stale powraca nazwa potężnego koncernu energetycznego Enea i jego tajemniczych transakcji z poprzednich trzech lat. Oficjalnie powodem nagłej rezygnacji szefa ABW były różnice zdań między nim a premierem w kwestii reformy służb specjalnych. Nieoficjalnie mówi się, że przyczyną dymisji gen. Krzysztofa Bondaryka mogła być zemsta premiera za rolę, jaką ABW odegrało w aferze Amber Gold. Przyczyną mogła być jednak zupełnie inna afera, którą od wielu miesięcy zajmuje się poznańska prokuratura okręgowa we współpracy z ABW. Chodzi o zarządzanie majątkiem spółki Enea.
Spółka jest notowana na giełdzie, a rynek wycenia ją na ponad 7 mld zł. Jest ona jednym z trzech najważniejszych graczy na polskim rynku energetycznym. Ponad 51 akcji należy do skarbu państwa. Enea jest zaangażowana w projekty związane z budową polskiej elektrowni jądrowej oraz wydobyciem gazu łupkowego. Firmą doradczą Enei była od 2010 r. kancelaria prawna CMS Cameron McKenna, w której pracowała prawniczka Dominika Uberman. Związała się ona prywatnie z prezesem Enei Maciejem Owczarkiem, a latem ub.r. została jego żoną. Według doniesień medialnych w czasie romansu kancelaria prawna, w której pracowała, dostawała intratne zlecenia od Enei. Potem zlecenia zaczęła dostawać nawet sama prawniczka. Sprawa nabrała rozgłosu, bo włączyły się w nią związki zawodowe firmy, które są w ostrym konflikcie z zarządem. Według „Dziennika Gazety Prawnej” prezes firmy Maciej Owczarek zarabiał wówczas 80 tys. zł miesięcznie plus drugie tyle premii. Według ustawy kominowej szef państwowej spółki może zarabiać ok. 20 tys. zł miesięcznie. W kwietniu 2012 r. wpłynęło do poznańskiej prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa prezesa firmy. Kontrakty Enei zaczęła badać ABW.Doniesienie ws. Enei trafiło także do Najwyższej Izby Kontroli. Zbigniew Matwiej, kierownik wydziału prasowego NIK‑u, powiedział „Codziennej”: „NIK na bieżąco interesuje się tym, co dzieje się w spółce Enea i zapewne nasi kontrolerzy zajmą się działalnością tej spółki”. We wrześniu 2012 r. Enea podpisała gigantyczny kontrakt na budowę nowego bloku energetycznego w Kozienicach. Zaraz potem prezes Maciej Owczarek nagle podał się do dymisji. Miesiąc później Dominikę Uberman znaleziono martwą. O sprawie nie chcą mówić związkowcy, który toczyli z byłym prezesem wojnę i stawiali mu długą listę zarzutów. Piotr Adamski, przewodniczący Solidarności w Enei, powiedział „Codziennej”, że on podobnie jak wszystkie inne osoby, które zeznawały w tej sprawie, zobowiązał się do zachowania tajemnicy w sprawach objętych postępowaniem. Wczoraj „Rzeczpospolita”, powołując się na swoich informatorów w ABW, podała, że za sprawą dymisji szefa Agencji mogą się kryć dwie sprawy, w których przewijają się nazwiska ludzi władzy. Chodzi o podejrzenie nieprawidłowości w Enei przy przetargu na budowę Informatycznego Systemu Obsługi Klientów i przy instalacji inteligentnych liczników prądu. Według informatorów tego zbliżonego do rządu dziennika „spekuluje się o jeszcze jednej grubej sprawie, w którą są zamieszane osoby z Platformy, a której ponoć ABW nie chciała ukręcić głowy”.
Kolejna afera. Rząd pozwala na omijanie prawa
Enea przejęła Elektrociepłownię Białystok
Śmierć prawniczki ENEI Kilka dni temu odebrała sobie życie młoda prawniczka Dominika Uberman (na zdjęciu). Los rzucił byłą podwładną Dariusza Mioduskiego (człowieka Jana Kulczyka) w ramiona prezesa ENEI, spółki na celowniku Kulczyka. Czy Uberman była polską Anną Chapman? Błyskotliwa kariera i życie Dominiki Uberman zakończyły się kilka dni temu. Uberman powiesiła się. Uberman była młodą zdolna prawniczką, która wspinała się po szczeblachkarieryw prestiżowych warszawskich kancelariach prawnych: najpierw Allen & Overy a następnie Cameron McKenna. W Cameron McKenna pracował także przez dziesięć lat (1997-2007) Dariusz Mioduski, aktualny prezes Kulczyk Investments SA. Mioduski był tzw. partnerem wykonawczym, czyli szefem, do tego odpowiedzialnym za sektor energetyczny. W Cameron McKenna partnerem została też Uberman.“Rzeczpospolita” opisała 3 września proces szybkiej promocji prawniczki Uberman do rangi najpierw kochanki a następnie małżonki prezesa ENEI, Macieja Owczarka:
“Na początku września 2010 roku, podczas Forum Gospodarczego w Krynicy ktoś przedstawił prezesowi ENEI Maciejowi Owczarkowi młodą i atrakcyjną prawniczkę z Warszawy – Dominikę Uberman. Pani mecenas współpracowała wówczas z kancelarią CMS Cameron McKenna, która rok wcześniej zabiegała o to, by doradzać Enei w sprawach budowy nowego bloku, ale przegrała ze spółką inżynieryjno-doradczą Energy Management & Conservation Agency. Spotkanie z prezesem Maciejem Owczarkiem w Krynicy było przełomowe nie tylko w życiu osobistym Dominiki Uberman. Wkrótce zaufanie prezesa do jakości usług świadczonych przez CMS Cameron McKenna zaowocowało szeregiem zleceń dla Enei i za pieniądze Enei oraz na usługi doradcze min. Dominiki Uberman. W tym samym czasie między prezesem i prawniczką kwitło skrywane przed otoczeniem uczucie. Najpierw prawniczka zarabiała pieniądze za usługi na rzecz Enei w kancelarii, której była partnerem. Później, kiedy pełną parą ruszyły w Enei i Elektrowni Kozienice prace nad jednym z najdroższych w historii polskiej energetyki kontraktów, pani prawnik sama zaczęła wystawiać Enei faktury. Co ciekawe, posługiwała się adresem e-mailowym z końcówką enea.pl, mimo że była dla Enei jedynie zewnętrznym wykonawcą. To prestiż i uwiarygodnienie dla wykonującego indywidualną praktykę adwokata. Tym większy, że kancelaria Dominiki Uberman znajdowała się w zwykłym lokalu mieszkalnym w stolicy.”
http://www.rp.pl/artykul/929770.html?print=tak&p=0
Romans pomiędzy prezesem ENEI i Uberman zaowocował także ślubem pary w polskim konsulacie w Mediolanie w lipcu tego roku. Niestety ciąg dalszy był mniej romantyczny. Sprawa Uberman nabrała rozgłosu medialnego, Uberman zakończyła swoja współpracę z ENEA a jej małżonek, prezes ENEI, podał się do dymisji w końcu września. Mówi się że służby chodziły od pewnego czasu za Uberman. Czy chodziło tylko o honoraria Uberman płacone przez spółkę jej małżonka czy może o coś więcej ? Na przykład o dostęp do informacji poufnych itd ? Dominika Uberman zamilkła już na zawsze. Prezes Kulczyk Investments SA, Dariusz Mioduski, oświadczył miesiąc temu, że Kulczyk Investments SA uważa się za naturalnego inwestora dla ENEI, jeżeli będzie ona wystawiona na sprzedaż. Balcerac
"Autorytety" i marketing śmierci Ponieważ znów powraca próba definiowania zabijania osób starszych, chorych, cierpiących jako "dobrej śmierci", a tym razem w misję tę zaangażowały się osoby będące autorytetami dla wielu młodych ludzi, warto przypomnieć sobie, czym w rzeczywistości jest "dobra śmierć". Od kilku lat promuje się wizję eutanazji jako dobrej śmierci. Dobrej – bo skracającej cierpienie, szybkiej i bezbolesnej. Ta promocja jest, jak się okazuje, dość skuteczna. Badania przeprowadzone w roku 2000 wśród osób śmiertelnie chorych[1] wykazały, że 60 procent z nich uważało, iż eutanazja byłaby najlepszym rozwiązaniem ich problemów, choć tylko 10 procent osób w końcu z niej skorzystało. Jednak czy eutanazja to naprawdę ta „dobra”, szybka i bezbolesna śmierć? Doświadczenia holenderskie pokazują, że wcale nierzadko eutanazja i śmierć z asystą lekarską (PAS)[2] zmienia się w trwającą wiele dni, bolesną agonię. Choć Holendrzy mają największe doświadczenie w przeprowadzaniu eutanazji (pierwszy kraj na świecie, który zalegalizował ten proceder) nadal zdarzają się nieprzewidziane skutki podania śmiertelnej dawki leków. W 18 proc. przypadków gdy pacjent dokonuje samobójstwa z asystą lekarską, lekarz musi interweniować i zabić pacjenta. Przyczyny bywają różne – człowiek budzi się ze śpiączki, ma problemy z połknięciem trucizny, wymiotuje po jej zażyciu lub zapada w sen zanim przyjmie pełną, śmiertelną dawkę. Co więcej, w niemal połowie przypadków pacjent nie umiera wystarczająco szybko i lekarz musi mu „pomóc” – czyli dobić. Choć zakłada się, że po zażyciu śmiertelnej dawki leków pacjent umrze w ciągu pół godziny, w co piątym przypadku umieranie trwa od 45 minut aż do siedmiu dni[3]! W przypadku eutanazji – tzn. gdy lekarz bierze śmierć pacjenta w swoje ręce, komplikacje zdarzają się rzadziej, jednak nadal u co dziesiątego pacjenta agonia trwa dłużej niż zamierzano – czasem nawet kilka dni. Zarówno w przypadku samobójstwa z asystą lekarską, jak i eutanazji pewna (choć niewielka) grupa pacjentów budzi się ze śpiączki i lekarz musi ich dobijać. Tak więc żaden zwolennik eutanazji nie może zagwarantować „dobrej” – w znaczeniu szybkiej i bezbolesnej – śmierci[4].
Kto pragnie eutanazji? Ludzie decydujący się na śmierć zwykle jako motyw podają poczucie, że nic dobrego ich już nie może spotkać, a także cierpienie i chęć uniknięcia sytuacji, w której są ciężarem dla bliskich. Badania wykazują, że zwykle wola śmierci jest wynikiem depresji, bólu i słabej kontroli nad symptomami choroby. Życzenie śmierci często znika wskutek podjęcia leczenia choroby (a więc zwiększenia poczucia kontroli nad chorobą), podjęcia leczenia depresji i/lub załagodzenia bólu. W Oregonie (USA), gdzie legalne jest „samobójstwo z asystą lekarską”, niemal co drugi pacjent zmienił swe zdanie po rozpoczęciu leczenia. Poczucie zwiększonej kontroli nad chorobą, leki przeciwbólowe i antydepresyjne okazały się skutecznie zmieniać wizję świata[5]. Warto spojrzeć na badanie postaw osób śmiertelnie chorych – a więc takich, dla których „dobra” eutanazja została pierwotnie zalegalizowana. Wśród pacjentów śmiertelnie chorych około połowa okazjonalnie przeżywa pragnienie śmierci, jednak tylko 9 procent niezmiennie wyraża to pragnienie. Wola śmierci najsilniejsza jest wśród osób cierpiących dotkliwy ból, nie mających wsparcia w rodzinie i cierpiących na zaburzenia depresyjne. Spośród osób stale pragnących umrzeć aż 60 procent cierpi na depresję.[6] Oznacza to, że w większości przypadków wskazana jest nie eutanazja, a leczenie psychiatryczne.
Dobrze żyć, dobrze umrzeć Pisząc na ten temat, przeczytałam dziesiątki opisów „dobrej śmierci” – w artykułach, blogach, na forach dyskusyjnych. Mimo iż tworzyli je ludzie o różnych światopoglądach, mieszkający w różnych warunkach socjo-ekonomicznych, przebijała wspólna wizja: dobra śmierć to umieranie w domu, w otoczeniu kochającej rodziny, w pokoju serca i z poczuciem dobrze przeżytego życia. W Polsce, w wielu parafiach istnieją apostolstwa dobrej śmierci. Ich członkowie modlą się za siebie nawzajem, prosząc o łaskę dobrej śmierci. W mszale jest nawet specjalny formularz mszy świętej o dobrą śmierć. Z drugiej strony, pragnienie „nagłej a niespodziewanej śmierci” jest cechą człowieka współczesnego, zlaicyzowanego, który dom traktuje jak hotel, noclegownię, coraz częściej też świadomie wybiera pozbawione zobowiązań życie „singla”. Jednak uciekanie od myśli o śmierci, nadzieja, że nas „nagły szlag trafi” nie pomaga, a statystycznie rzecz biorąc, szybka a niespodziewana śmierć nie jest częsta. Na dobrą śmierć zapracowujemy już teraz, tak by nie stanąć kiedyś przed wynikającym z rozpaczy i depresji pragnieniem eutanazji.
Bogna Białecka
Chciałbym umrzeć w domu, we własnym łóżku, ze starości. Żeby czuwała przy mnie żona, a przyszło też grono dzieci i wnuków pożegnać się z dziadkiem. Żeby był ksiądz, przyjął ostatnią spowiedź, przyniósł Pana Jezusa i pobłogosławił mnie na ostatnią drogę. Tak chciałbym umierać. Paweł
Gdybym mogła wybrać rodzaj śmierci, to wolałabym nie wiedzieć. Chciałabym śmierci znienacka, szybkiej, bez cierpienia, tak, bym nie zdążyła się przestraszyć. Najbardziej boję się pełnej cierpienia wegetacji przez lata w łóżku szpitalnym. Gdyby w dodatku okazało się, że wskutek jakiegoś uszkodzenia mózgu jestem świadoma tego, co się dzieje dookoła mnie, ale nie mogę się skontaktować, byłby to najgorszy horror. Antonina
Chciałbym umrzeć po katolicku, zanurzony w modlitwie, i żeby moim ostatnim słowem było „Amen”. Wiem, że na to trzeba zapracować, że muszę już teraz być najlepszym jak potrafię, ale to byłoby coś – umrzeć otoczony miłością i modlitwą. Joachim
Śmierć powinna być szybka, bezbolesna. Nie zniosłabym trwającego nie wiadomo jak długo cierpienia. Nie zniosłabym tego obrzydliwego wyczekiwania rodziny: „Kiedy w końcu kipnie?” i szabrowania w moich rzeczach, póki jeszcze żyję, ale już nie mam siły zaprotestować.
Anna
[1] (Emanuel EJ i in. Attitudes and desires related to euthanasia and physician-assisted suicide among terminally ill patients and their caregivers. JAMA 2000; 284: 2460-8.)
[2] Praktyczna różnica między PAS a eutanazją polega na tym, że w przypadku PAS lekarz podaje pacjentowi trującą dawkę leku, którą pacjent samodzielnie zażywa, podczas gdy w eutanazji to lekarz aplikuje truciznę.
[3] (Groenewoud JH et al. Clinical problems with the performance of euthanasia and physician assisted suicide in the Netherlands. New England Journal of Medicine 2000; 342: 551-6.)
[4] (Groenewoud JH et al. New England Journal of Medicine 2000; 342: 551-6.)
[5] (Ganzini L i inni Physicians’experiences with the Oregon Death with Dignity Act. New England Journal of Medicine 2000; 342: 557-63.)
[6] (Chochinov HM i inni Desire for death in the terminally ill. American Journal of Psychiatry. 1995; 152: 1185-91)
Wielka orkiestra politycznej poprawności zawiedziona Góra urodziła mrówkę. Nie ma zawiadomienia o „stalinowskich zbrodniach CBA”, są ledwie zastrzeżenia.
1. A tyle było radości nad panem sędzią Tuleyą, tyle zachwytu. Szósty rok trwa pościg za zbrodniami IV Rzeczypospolitej i nic, żadna prokuratura, żadne komisje śledcze ani naciskowe żadnych zbrodni nie znalazły. Krwawy reżim z lat 2005-2007 wciąż pozostaje nieosądzony. Aż wreszcie pan sędzia Tuleya, śmiesznie się co prawda szamotając z opadającym łańcuchem i uciekającym w bok Orłem, jednak nabrał powietrza do płuc i nazwał te zbrodnie po imieniu. Metody przesłuchań były przerażające… starsi ludzie dręczeni wielogodzinnymi przesłuchaniami…konwejer, skojarzenia z czasami najgorszego stalinizmu… – i to mówił sędzia znad leżącej przed nim harmonii akt. Wiarygodny autorytet!
2. Wielka orkiestra politycznej poprawności wpadła aż piała na dźwięk słów sędziego, Tydzień trwało rozwlekanie stalinowskich zbrodni CBA i rytualne ubijanie PiS-u. A potem cała Polska wstrzymała oddech – pan sędzia Tuleya pisze doniesienie, już prawie gotowe… już gotowe… zaraz będzie wysłane. A tu nie ma zawiadomienia i nie będzie. Ot, skromne zastrzeżenia do przerażających metod…
3. Sprawa jest poważna, panie sędzio Tuleya. Teraz bowiem trzeba zapytać o zakres pańskiej odpowiedzialności. Jeśli bowiem tych stalinowskich tortur CBA nie było – to jako sędzia, funkcjonariusz publiczny, dopuścił się pan nadużycia uprawnień, przez pomówienie niewinnych funkcjonariuszy. Jeśli natomiast te stalinowskie tortury były, a pan, mający o nich wiedzę jako funkcjonariusz publiczny nie składa oficjalnego zawiadomienia o przestępstwie – dopuszcza się pan niedopełnienia obowiązku na szkodę dobra publicznego i tych wszystkich ofiar „stalinizmu CBA.”
4. W zasadzie należałby teraz wnieść zawiadomienie przeciwko panu sędziemu o nadużycie uprawnień bądź niedopełnienie obowiązków. Sam nie wiem, czy lepiej spuścić już zasłonę miłosierdzia, czy przedłużać ten żałosny spektakl?
Wojciechowski
CZTERY PYTANIA do prof. Biniendy. "Cały prestiż rządu jest angażowany, aby nie wyjaśniać kontrowersji i wątpliwości związanych z tragedią smoleńską" wPolityce.pl: Członkowie byłej komisji Millera, z poparciem władz, zapowiadają stworzenie komisji weryfikującej hipotezy przygotowane przez ekspertów współpracujących z parlamentarnym zespołem badającym przyczyny katastrofy smoleńskiej. W tym kontekście mówi się o walce z „kłamstwami smoleńskimi”, czyli teoriami przeczącymi oficjalnej wersji wydarzeń. Jak Pan odbiera inicjatywę strony oficjalnej w Polsce? Prof. Wiesław Binienda: Wszystkie wypowiedzi strony rządowej świadczą o tym, że nie istnieje wola wyjaśnienia sprzeczności i kontrowersyjnych wniosków zawartych w Raporcie Komisji Millera oraz Raporcie MAKu. Celem działań rządu jest wyłącznie propagowanie oficjalnej wersji wydarzeń i dyskredytowanie wszelkich stanowisk, które demaskują błędne rozstrzygnięcia oficjalnych raportów. Cały prestiż rządu jest angażowany, aby nie wyjaśniać żadnych kontrowersji i wątpliwości związanych z tragedią smoleńską, tylko przyjąć oficjalne raporty jak Biblię. Niechęć obozu rządzącego do wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej obserwujemy od dawna. W tę politykę wpisuje się niedawne odrzucenie przez Sejm wniosku Solidarnej Polski o powołanie obywatelskiej komisji ds. zbadania katastrofy smoleńskiej. W tym duchu większość sejmowa wypowiadała się już wielokrotnie. Przypomnijmy działania przeciwko sprowadzeniu wraku czy przeciwko powołaniu międzynarodowej komisji w tej spawie. Znamienne jest, że przedstawiciele rządu krytykują niezależnych ekspertów za brak dostępu do danych ze śledztwa, a jednocześnie robią wszystko, aby ten dostęp do danych zebranych w czasie śledztwa im uniemożliwić. Strona rządowa systematycznie uniemożliwia ekspertom zespołu parlamentarnego dostęp do pełnych danych Komisji Milllera, ze stoickim spokojem akceptuje natomiast całą masę skandalicznych zaniechań i zaniedbań tej komisji, nie podejmuje żadnych starań, aby otrzymać pełen odczyt z amerykańskiego rejestratora TAWS, nie mówiąc już o zwrocie wraku i czarnych skrzynek. Proponowałem wielokrotnie dyskusję naukową ekspertów przy wspólnym stole. Konferencja Smoleńska z Października 2012 roku jest dobrym przykładem, że można znaleźć właściwą formułę dyskusji, jeśli istnieje dobra wola. Tymczasem strona rządowa zamiast odnieść się do zarzutów stawianych oficjalnym raportom, woli wysyłać do mediów swoich lojalnych przedstawicieli, którzy mają za zadanie dyskredytowanie niezależnych ekspertów i ich badań w oczach opinii publicznej.
Swoją prezentację dotyczącą katastrofy smoleńskiej, z którą Maciej Lasek chce walczyć, przedstawiał Pan na wielu forach naukowych na całym świecie. Jak była ona przyjmowana? Czy jakiś naukowiec podważył Pana ustalenia na gruncie nauki? Rzeczywiście, wielokrotnie przedstawiałem swoje wyniki dotyczące symulacji uderzenia skrzydła tupolewa w brzozę, demonstrując całą gamę przypadków, w oparciu o szeroki przedział danych wejściowych. Prezentowałem również symulacje upadku kadłuba na ziemię w wersji bez wybuchu oraz po wybuchu w powietrzu, a także uderzenia całego samolotu w miękkie podłoże. Ta ostatnia symulacja miała pokazać, jaki krater i jakie zniszczenia są widoczne w takich sytuacjach. Poza Polską przedstawiałem swoje badania w USA, Kanadzie, Chinach, Francji, Wielkiej Brytanii, przedstawiałem swoje wyniki dla naukowców, specjalistów od badań wypadków lotniczych oraz zwykłych ludzi zainteresowanych tym tematem. Komentarze, jakie otrzymywałem po swoich prezentacjach, były zawsze pozytywne. Nikt, ani nie kwestionował, ani nie podważył moich wyników na gruncie naukowym. Jest zadziwiającym zjawiskiem, że jedynymi zagorzałymi krytykami moich badań są wyłącznie moi rodacy, związani z obozem rządzącym. Ich krytyka opiera się na argumencie, że użyłem niewłaściwych danych, ale jednocześnie skrupulatnie utajniają wszystkie swoje dane i do dziś nie przedstawili żadnych własnych symulacji, badań mikroskopowych czy chemicznych.
Czy był Pan zapraszany na jakieś spotkania czy konferencje z udziałem ekspertów komisji Millera? Czy brał Pan w nich udział? Nigdy nie spotkałem się z ekspertami komisji Millera. Wbrew krążącym pogłoskom, nigdy nie byłem zaproszony na konferencję „Mechanika w lotnictwie” w Kazimierzu Dolnym.
Jak Pan ocenia pomysł posła Antoniego Macierewicza zorganizowania konferencji naukowej z udziałem ekspertów strony rządowej oraz ekspertów zespołu parlamentarnego? Czy zamierza Pan wziąć w niej udział? Czego się Pan po niej spodziewa? Po pierwsze warto zaznaczyć, że dr Maciej Lasek nie weźmie udziału w tej konferencji. A szkoda. Ja jako naukowiec zaoferowałem swoją wiedzę i możliwości badawcze, aby pomóc w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej. Praca moja oraz praca całej mojej grupy naukowej, włącznie z moimi doktorantami oraz młodymi pracownikami naukowymi, jest wykonywana społecznie, profesjonalnie, tak jak każda inna praca naukowa. Nie odmówiłem spotkania się i prezentowania moich wyników nikomu. Szkoda, że nie dojdzie do spotkania z ekspertami strony rządowej w celu przeprowadzenia rzetelnej, uczciwej i merytorycznej dyskusji. Dziś Polsce jest bardzo potrzebna dyskusja ekspertów poza podziałami politycznymi. Ponawiam więc zaproszenie na takie spotkanie.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Tuleyizm i konwejeryzm Dla wszystkich miłośników Igora Tuleyi lektura dzisiejszego tekstu Marsza Cieślika w „Rzeczpospolitej” będzie ciężkim i gorzkim doświadczeniem. Autor rozprawia się z głupotami wypowiadanymi przez najsłynniejszego sędziego III RP w sposób okrutny i elegancki jednocześnie. A jeszcze okrutniej i z jeszcze większą elegancją traktuje wszystkich akolitów Igora Tuleyi, którym wyimaginowane upiory Ziobry i Kaczyńskiego odbierają resztki zdrowego rozsądku i przyzwoitości. Cieślik zaczyna od pewnego historycznego porównania, opowiadając historię, która nigdy się nie wydarzyła. Zabieg wykorzystywany w przeszłości ad nauseam (niżej podpisany osobiście stosował go po wielokroć), choć – przyznajmy – wyjątkowy przydatny, gdy chce się odpowiednio „skalibrować” problem. „Pewien niemiecki sędzia był tak oburzony postępowaniem funkcjonariuszy służb specjalnych z Urzędu Ochrony Konstytucji wobec jednego z podejrzanych, że w sentencji wyroku porównał ich zachowanie do hitlerowskiego gestapo” – fantazjuje publicysta. „Jego wypowiedź została pochwalona przez najbardziej wpływowe media, kolegów prawników oraz większość polityków, jako że do przekroczenia uprawnień doszło za rządów poprzedniej ekipy. Sędzia stał się symbolem odwagi wymiaru sprawiedliwości i gwiazdą mediów, a wyrok klasyką gatunku. Od tego czasu porównania z gestapo są na porządku dziennym, a twórczość publicystyczna sędziów, wobec kryzysu na rynku prasy, zastępuje w przestrzeni medialnej teksty dziennikarzy”. Teatr absurdu? Owszem. Lecz ten spektakl właśnie odbywa się na naszych oczach, tu i teraz, między Bugiem a Odrą. Cieślik przypomina, że okres stalinowski, do którego odwoływał się sędzia Tuleya, to czas, w którym „wymordowano dziesiątki tysięcy ludzi, w większości bardzo zasłużonych dla walki o niepodległość Polski, zmuszanych wcześniej torturami do składania fałszywych zeznań, sposobami wśród których osławiony konwejer nie należał do najbardziej drastycznych”. „Nie byłoby pewnie o czym mówić, gdyby niefortunne zachowanie sędziego spotkało się z reakcją, na jaką zasługuje” – pisze dalej autor. „Ale wsparcie, jakie sędzia Tuleya otrzymał od dziennikarzy, polityków, a już szczególnie od swoich kolegów prawników, musi martwić. Bo dowodzi, że żyjemy w kraju, gdzie zachowanie ocenia się jako naganne w zależności od kontekstu politycznego (…). Kwestią elementarną w przypadku każdego prawnika, a już szczególnie tego wymierzającego wyroki w imieniu Rzeczypospolitej, jest odpowiedzialność za słowo. Tym bardziej że żyjemy w kraju, gdzie wszystko można porównać ze wszystkim i nikomu szczególnie to nie przeszkadza. (…) Porównywanie Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera czy sugerowanie mu choroby psychicznej, a z drugiej strony oskarżanie polityków obozu rządowego o zdradę (np. Donalda Tuska czy Bronisława Komorowskiego) tak bardzo znormalniały, że dziś już nikogo nie dziwią”. Cieślik nie usprawiedliwia CBA i nie twierdzi, iż w sprawie doktora Mirosława G. wszystko odbywało się zgodnie z prawem. Przede wszystkim jednak stara się rozgryźć powody, dla których sędzia Tuleya postanowił użyć tak obraźliwego porównania. „Być może, jako inteligentny obserwator życia publicznego, zauważył, że w Polsce jest duże zapotrzebowanie na ludzi, którzy wstrząsają sumieniami” – sugeruje komentator. „Takich, którzy wskazują na nadużycia władzy. Oraz takich, co to z podniesioną przyłbicą występują przeciw politycznemu wykorzystywaniu służb. Oczywiście, pod warunkiem, że są to służby tak zwanej IV RP, a nadużycia władzy miały miejsce za czasów rządów PiS (za które to nadużycia, przypomnę, nikogo wciąż nie skazano mimo pięciu lat gorączkowych poszukiwań)”. Równie nieprzyjemny dla wyznawców tuleyizmu i konwejeryzmu jest ostatni wpis na blogu byłego marszałka Sejmu i ministra spraw wewnętrznych Ludwika Dorna, dziś jednego z partyjnych kolegów Zbigniewa Ziobry. Dorn obnaża w nim manipulacje „Gazety Wyborczej”, która w ostatnich dniach przeistoczyła się w „Głos Tuleyi”. Autor streszcza tekst w „GW” na temat „stalinowskich” metod stosowanych przez CBA: „Anestezjolożkę z Suwałk CBA zatrzymywało, gdy reanimowała pacjentkę. Agenci nie chcieli czekać, ale potem na przesłuchanie kazali lekarce czekać do nocy. Protokół podpisała o 1.15. Przyznała się, gdy prokurator pogroził jej ośmioma latami więzienia. No, grozą wieje”. Potem Dorn rozkłada na czynniki pierwsze relację gazety, której „nie jest wszystko jedno”: „Tak wedle sądowych zeznań pani anestezjolog wyglądało zatrzymywanie w trakcie reanimacji: Zostałam zatrzymana podczas swojego dyżuru w szpitalu. Agenci CBA weszli na blok operacyjny, tak jak stali. Panowie z CBA (były trzy osoby) nie mogli zrozumieć, że nie mogę od razu wyjść. Miałam pacjentów, którzy byli podłączeni do respiratorów. W chwili zatrzymania przyjmowałam pacjentkę, była reanimacja. Odmówiłam wyjścia, bo byłam jedynym anestezjologiem w szpitalu. Dwie, trzy godziny szukałam kogoś na zastępstwo”. „Czyli nie było zatrzymania w trakcie reanimacji, ale w trakcie dyżuru po znalezieniu zastępstwa” – ciągnie b. marszałek. „A cwany dziennikarz może się bronić: wszak on użył czasownika niedokonanego „zatrzymywało”. Niby prawda: przystąpiło do zatrzymania, czyli zatrzymywało, ale po informacji od pani anestezjolog odstąpiło na trzy godziny od zatrzymywania, czyli nie zatrzymało (podczas reanimacji)”. Ale to tylko przygrywka do naprawdę dużego dziennikarskiego świństwa, jakim było zacytowanie anestezjolożki, iż „grożono jej w prokuraturze”, bez sprawdzenia, o co w tym „grożeniu” tak naprawdę chodziło. Cytat z „GW”: „Od razu w prokuraturze powiedziano mi, że grozi mi osiem lat więzienia. Mam wrażenie, że wtedy mi grożono”. Dorn: „Pani anestezjolog miała wrażenie, że jej grożono. Ale co zrobił prokurator? Przypomnijmy, że przesłuchanie zaczęło się od przedstawienia zarzutu. Kodeks postępowania karnego nakłada na stawiającego zarzut dwa obowiązki: pouczenie podejrzanego o jego prawach (art. 300, czyli prawo do odmowy składania zeznań itp.) oraz dokładne określenie zarzucanego podejrzanemu czynu oraz jego kwalifikacji prawnej (art. 313) . Ponieważ w omawianym przypadku chodziło o art. 229 kk (wręczenie łapówki) prokurator MUSIAŁ (podkreślenie moje – mm) przytoczyć treść artykułu wraz z minimalną (6 miesięcy więzienia) i maksymalną (8 lat) sankcją karną. W ten sposób z wykonywania przez prokuratora kodeksowego obowiązku poinformowania podejrzanego o zagrożeniu karnym zrobiono grożenie w celu przyznania się do winy. To naprawdę przypomina propagandę stalinowską w wykonaniu Wandy Odolskiej”. Dorn, najwyraźniej poirytowany medialną kampanią w obronie Tuleyi, także nie przebiera w słowach: „Takich półprawd i manipulacji będzie więcej, bo sprawa „konwejera” to nie propagandowe zawirowanie, ale tsunami. (…) Jak jest tsunami, to gdzieś, głęboko pod powierzchnią wody doszło do ruchów tektonicznych. To one są najważniejsze. Tabuny gorliwych dziennikarskich lokajczyków zaczerniających łamy „Gazety Wyborczej” oraz „użytecznych idiotów” cwałujących w programach publicystycznych TVN24, to tylko objaw, wskaźnik. Istotni są „wajchowi”, którzy przestawili propagandową wajchę oraz zasadnicze społeczne i polityczne cele, które chcą osiągnąć. (…) Potępianie „stalinowskiej” IV RP i zbrodni Zbigniewa Ziobry jest bardziej użyteczną formą artykulacji ważnych celów politycznych niż realnym celem. Realnym celem jest wywarcie nacisku na organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości ( służby, prokuraturę), całe państwo i grupę kierowniczą w państwie, czyli obecnie premiera Tuska wraz z ekipą. Mówiąc w przenośni: mocodawcy Lwa Rywina doszli do wniosku, że warto renegocjować swoją pozycję w państwie i przystąpili do ostrego przetargu z Donaldem Tuskiem i PO”. Z kolei dzisiejsza „Gazeta Wyborcza” broni… samej siebie, tym razem piórem Dominiki Wielowieyskiej. Publicystka cytuje tytuły i komentarze dzienników oraz tygodników, które w stosunki do Mirosława G. używały określenia „Doktor Śmierć”. Wielowieyska twierdzi, iż „spora część mediów stanowiła wtedy integralny element machiny propagandowej IV RP. Władza podrzucała kandydatów na przestępców, a media obrabiały tych osobników zgodnie z jej oczekiwaniami. Dzięki temu mogły liczyć na coraz tłustsze kąski i interes się kręcił. Czy ktoś pamiętał o prostej zasadzie: człowiek podejrzany, póki sąd go nie skaże, jest wciąż niewinny? A gdzie tam”.
Co ciekawe, w tekście Wielowieyskiej nie ma ani jednego cytatu z „Gazety Wyborczej”, która w tamtym okresie własną piersią, bohatersko osłaniała chirurga, kreśląc jego nieskalaną sylwetkę na podobieństwo Dziewicy Orleańskiej. Gdy zaś autorka przypomina o zasadzie domniemania niewinności, to akurat w tej dziedzinie „Gazeta Wyborcza” ma na swoim koncie tyle niewinnych osób skazanych na publiczny ostracyzm, że nie powinna raczej pouczać innych. Że przytoczę tylko największy mord IV RP, czyli samobójstwo Barbary Blidy. Porównajcie sobie, drogie koleżanki i koledzy, liczbę osób, które w tej sprawie zostały przez Was napiętnowane jako „winne”, z liczbą osób, które zostały skazane przez sądy. Marek Magierowski
Lasek: Eksperci Macierewicza nie potrafią interpretować danych "Tezy, którymi jesteśmy karmieni przez półtora roku, nie mają żadnego potwierdzenia w faktach" - powiedział Maciej Lasek szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych na antenie RMF FM. Jego zdaniem eksperci komisji Antoniego Macierewicza źle interpretują dane. Dlatego ma powstać komisja polemiczno-edukacyjna. Początek formularza
Dół formularza
Tezy Antoniego Macierewicza dotyczące katastrofy smoleńskiej nie mają potwierdzenia w faktach - uważa Maciej Lasek szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i dodał: Niestety, opinie publiczną kształtują te wypowiedzi, które mają najlepszą chwytność i są wielokrotnie powtarzane - powiedział Lasek na antenie RMF FM. Według niego eksperci komisji Macierewicza nie potrafią poprawnie zinterpretować danych. - Żadna z tych osób, która się wypowiada, nie zajmowała się profesjonalnie badaniem wypadków lotniczych - powiedział szef PKBWL. Dlatego powstał pomysł stworzenia polemiczno-edukacyjnej komisji w sprawie katastrofy smoleńskiej. Mimo, że ma ona być w większości złożona z członków komisji Millera to, zdaniem Macieja Laska nie będzie reaktywacją komisji badają przyczyny katastrofy smoleńskiej. Poddaliśmy pomysł stworzenia zespołu osób, które znają się na badaniu wypadków (...) aby przybliżyć tezy naszego raportu - powiedział Maciej Lasek. Szef PKBWL zapewnił, że bardzo chciałby spotkać się z ekspertami Macierewicza, ale na jego warunkach, bez polityków i kamer. - Spotykamy się jak ekspert z ekspertem (...) Jeżeli pan ma inne zdanie, proszę nas przekonać, my panu udowodnimy, że pana tezy nie mają pokrycia - wyjaśniał Lasek. Oznajmił jednocześnie, że nie chce przekonywać polityków, bo jak twierdzi "polityka i badanie wypadków to są dwie różne rzeczy".
Łukasz Warzecha: Doktorowi G. wyrywali paznokcie Sędzia miał prawo odrzucić część dowodów, jeżeli miał wątpliwości co do sposobu ich zdobycia. Mógł też – w sposób stonowany i lakoniczny – o swoich wątpliwościach poinformować w trakcie rozprawy. Tyle że to wszystko nie miałoby waloru medialnego, a sam sędzia nie doczekałby się peanów ze strony salonu. Żeby na nie zasłużyć, trzeba odpowiednio dokopać "stalinowskiemu reżymowi kaczystowskiemu"
Stalinowscy siepacze od Mariusza Kamińskiego wpadli do gabinetu doktora G., po czym w kajdanach zawlekli go na przesłuchanie. Tam doktora G. rozebrano do naga, posadzono na nodze od stołka, kazano robić przysiady, wbijano igły pod paznokcie, świecono lampą w oczy, odmawiano jedzenia i picia, a na koniec – przepraszam za drastyczność – jeden z siepaczy na niego nasiusiał (scena z "Przesłuchania" Bugajskiego). W końcu jak metody stalinowskie, to do końca - pisze w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha. No cóż, może nie do końca tak właśnie było. Doktora G. nie spotkały żadne fizyczne represje, a przy nim stale było kilku jego obrońców. Co ciekawe, żaden z tych obrońców – na pewno dobrze opłacanych i profesjonalnych – nie zgłosił podczas postępowania ani też po nim skargi na działania śledczych. A przecież mógł to zrobić bez problemu, gdyby tylko zażądał tego jego klient albo gdyby sam uznał, że podejrzany jest dręczony. Skoro zatem z tej roli z tajemniczego powodu nie wywiązali się obrońcy pana G., postanowił ich zastąpić sędzia Igor Tuleya, wygłaszając obszerny wywód o "stalinowskich metodach" działania CBA. No dobrze, nie było tam ani sadzania na nodze od stołka, ani wyrywania paznokci, ani potwornego, niekończącego się bicia, czyli tego wszystkiego, czego doświadczyli patrioci katowani w latach 40. i 50. przez funkcjonariuszy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Głównego Zarządu Informacji Wojskowej, Urząd Bezpieczeństwa albo wprost przez oddelegowanych do naszego kraju oficerów NKWD. Był, zdaniem sędziego Tulei, "konwejer". Cóż to takiego, ów "konwejer"? Możemy trafić na to słowo w aktach oskarżenia, jakie prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej kierowali przeciwko stalinowskim śledczym. Otóż konwejer było to przesłuchanie, w trakcie którego zmieniali się śledczy, a podejrzany nie miał szansy się przespać. Na dodatek zwykle był potwornie dręczony, nierzadko wręcz katowany. Np. w 2011 roku jeden z byłych funkcjonariuszy Głównego Zarządu Informacji został skazany m.in. za to, że stosował wobec podejrzanego konwejer, trwający od 11.30 8 grudnia 1952 r. do 24.00 10 grudnia. W 1948 r. ubecy przesłuchiwali w systemie konwejeru przez kilkanaście godzin 29-letnią harcerkę Emilię Szlachtę, „Milę”, bijąc ją i głodząc. W latach 1950-51 prowadzono śledztwo przeciwko gen. dywizji Stefanowi Mossorowi. I wobec niego stosowano konwejer, przy czym śledczy Kazimierz T. zmuszał generała "w czasie wielogodzinnych przesłuchań do siedzenia w jednej pozycji na stołku bez oparcia, wlewał wymienionemu szklanką zimną wodę za ubranie, przetrzymywał pokrzywdzonego podczas przesłuchań prowadzonych zimą przez wiele godzin przy otwartym oknie, doprowadzając do wyziębienia organizmu wymienionego, w wyniku czego generał Mossor będąc u kresu wytrzymałości fizycznej spadał ze stołka na podłogę i nie był w stanie samodzielnie się z niej podnieść" (cytat z dokumentów IPN). Którą z metod, zdaniem sędziego Tulei, zastosowali stalinowscy siepacze wobec doktora G.? Nie wiemy, ponieważ nie udało się uzyskać informacji, ile mianowicie, według sędziego, trwały owe "wielogodzinne przesłuchania". Sam sędzia Tuleya przyznał w wypowiedzi dla "Gazety Polskiej Codziennie", że nie pamięta, jak długo przesłuchiwano. Trochę dziwne, skoro właśnie z tego podobno powodu porównywał metody CBA do metod stalinowskich. Jeśli idzie o świadków (a właściwie podejrzanych, bo taki był formalny status osób wręczających łapówki, przesłuchiwanych w związku ze sprawą G.), którzy też mieli być poddani straszliwej procedurze "konwejeru", zgodnie z informacjami, jakie mamy, było to w najgorszym razie 10 godzin, ale w dwóch miejscach: CBA i prokuraturze. Wiemy też o dwu-, trzygodzinnych przesłuchaniach w nocy, po których przesłuchiwani wracali do domu. Każdy adwokat potwierdzi, że przesłuchanie, trwające cztery czy pięć godzin nie jest niczym nadzwyczajnym, podobnie zresztą jak przesłuchanie nocne. Tyle trwały choćby przesłuchania polityków z poprzedniego układu np. w sprawach związanych z samobójstwem Barbary Blidy. Podsumowując: merytorycznie słowa sędziego Tulei są nie do obrony. Każdy, kto ma podstawową choćby wiedzę o ubeckich metodach prowadzenia śledztw, widzi gołym okiem, że żadnego porównania tu nie ma. Próba tworzenia jakiegokolwiek skojarzenia jest obraźliwa podwójnie: i dla funkcjonariuszy biura, i – przede wszystkim – dla tych, których naprawdę sadzano na nodze od stołka, którym wyrywano paznokcie i którym łamano żebra, depcząc ich podkutymi butami. Powstaje zatem pytanie, jaki cel przyświecał panu sędziemu, gdy wygłaszał swoją tyradę przeciwko służbom, za sprawą których w ogóle doszło do procesu i na działaniach których oparła się prokuratura, tworząc akt oskarżenia. Są dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że Igor Tuleya jest, delikatnie ujmując, osobą niezbyt rozgarniętą i o małej wiedzy historycznej, a jego wypowiedź była nieprzemyślanym wyskokiem. Druga jest taka, że – przy być może faktycznie nikłej wiedzy o czasach stalinowskich – pan sędzia poczuł się zmuszony dla własnego dobra odciąć się w pewien sposób od wydawanego przez siebie wyroku. To mu się udało – w medialnym odbiorze pozostał następujący schemat: może tam i G. skazano za jakieś bzdury, ale tak naprawdę wyrok był na CBA i Mariusza Kamińskiego. Zakładam, że pan sędzia niemądry nie jest. Zakładam też, że mieści się w pewnej średniej poglądów i zachowań wielu polskich sędziów, z których część ma na koncie prawdziwie kuriozalne orzeczenia w głośnych sprawach. Wbrew temu, co twierdzą obrońcy sędziego Tulei, nie wykazał się on żadną odwagą, wygłaszając swoje publicystyczne tezy. Odwaga nie jest potrzebna, jeśli natychmiast dostaje się poparcie ogromnej części establishmentu i wyrasta się na kogoś na kształt bohatera. Sędzia wykazałby się odwagą, gdyby jednoznacznie potępił łapówkarstwo oskarżonego. No, ale tak głupi Igor Tuleya jednak nie jest. Skoro już musiał skazać dr. G. na podstawie zgromadzonych dowodów, to zarazem musiał go w pewnym sensie przeprosić za to, że go skazuje. Wkrótce w obronę wzięli go wszyscy święci, z Krajową Radą Sądownictwa włącznie. Co akurat nie jest w najmniejszym stopniu dziwne. Zadziwiające i zaskakujące byłoby, gdyby KRS zajęła odmienne stanowisko. Ale to się raczej w podobnej sytuacji nie zdarzy. Wśród sędziów powiedzenie, że ręka rękę myje sprawdza się jak mało gdzie. Trzeba przyznać, że Igor Tuleya wyznaczył również nowe standardy w wymiarze sprawiedliwości. Owszem, zdarzało się, że sędzia nie zostawiał suchej nitki na służbie, prowadzącej dochodzenie oraz na prokuraturze. Łączyło się to jednak z odrzuceniem aktu oskarżenia. Nie wiem natomiast, czy kiedykolwiek zdarzyło się, żeby prowadzący sprawę sędzia w ustnym uzasadnieniu wyroku dezawuował tak zdecydowanie sposób działania służby, która dostarczyła mu dowodów, na podstawie których jednak oskarżonego skazał. Oczywiście nie chodzi o to, aby uznać, że CBA zawsze działało perfekcyjnie i aby nie zgodzić się na żadną krytykę biura za czasów Mariusza Kamińskiego (przypomnę – pozostawionego na stanowisku przez Donalda Tuska do czasów afery hazardowej, a więc już po strasznych czynach wobec doktora G.). Można to było jednak zrobić inaczej. Sędzia miał prawo odrzucić część dowodów, jeżeli miał wątpliwości co do sposobu ich zdobycia. Mógł też – w sposób stonowany i lakoniczny – o swoich wątpliwościach poinformować w trakcie rozprawy. Tyle że to wszystko nie miałoby waloru medialnego, a sam sędzia nie doczekałby się peanów ze strony salonu. Żeby na nie zasłużyć, trzeba odpowiednio dokopać "stalinowskiemu reżymowi kaczystowskiemu". To pan sędzia uczynił wybornie i spełnił oczekiwania swoich obrońców na 110 procent. Teraz pozostaje śledzić jego dalszą karierę. Coś mi mówi, że za tej władzy będzie błyskotliwa. Łukasz Warzecha
POlska głuPOta czy świadoma POlityka? |
---|
Gdyby ktoś ćwierć wieku temu powiedział mi, że za 25 lat Polacy będą obarczani współodpowiedzialnością za holokaust, wypędzenia Niemców po drugiej wojnie światowej, a syn banderowca jako polski poseł będzie nawoływał do przepraszania Ukraińców za wyrządzone im przez Polaków krzywdy, to uważałbym, że ten ktoś jest kompletnie pijany lub, delikatnie mówiąc, zwariował.Żadna partyzantka działająca w sposób, jaki znamy z okresu drugiej wojny światowej i tuż po jej zakończeniu, kojarzona najczęściej z „chłopcami z lasu”, nie mogłaby istnieć nawet tygodnia czy miesiąca, gdyby nie oparcie w miejscowej ludności najczęściej z wiosek, która to ludność dostarczała żywności, melin w okresach zimowych czy pomagała organizować skrzynki kontaktowe w domostwach zaufanych gospodarzy. Niemiecki okupant doskonale rozumiał tę zależność i dlatego głównym sposobem walki z oddziałami leśnymi były pacyfikacje wiosek. Czasami poprzestawano na paleniu zabudowań wraz z inwentarzem, lecz znacznie częściej mordowano wszystkich zamieszkujących wioskę mężczyzn i dzieci płci męskiej lub wymordowywano całą ludność wraz z kobietami, starcami, dziećmi i niemowlętami. Nawet historycy mają dzisiaj spory kłopot z ustaleniem skali pacyfikacji dokonanej na dawnych polskich kresach wschodnich. Przez tamte tereny przecież dwukrotnie przetoczył się front, doszło do ludobójstwa dokonanego na ludności polskiej przez Ukraińców oraz pacyfikacji dokonywały tam nie tylko oddziały niemieckie, ale i partyzantka rosyjska oraz żydowska. Wiemy natomiast dość dokładnie, że na terenach obejmujących dzisiejsze granice Polski niemiecki okupant spacyfikował 817 miejscowości. Jedną z największych akcji pacyfikacyjnych była ta wymierzona w wioski położone w zachodniej części Lasów Janowskich i stanowiące bazę dla operujących tam oddziałów NSZ. Wtedy to, w wielkiej akcji przeprowadzonej przez Wehrmacht, SS, policję niemiecką i ukraińskich kolaborantów, spalono doszczętnie i wymordowano ludność wsi: Borów, Szczecyn, Wólka Szczecka, Łążek Zaklikowski, Łążek Chwałowski, Karasiówka. Warto dodać, że jednym ze sposobów mordowania było spędzanie ludzi do stodół i wrzucanie tam granatów bądź oblewanie benzyną i podpalanie. Jestem gotów założyć się o duże pieniądze, że żaden z uczniów polskiego gimnazjum czy liceum nie będzie w stanie wymienić ani jednej nazwy z tych 817 miejscowości, a bez zająknięcia wyrecytuje słowo „Jedwabne”. Jeżeli dodamy do tego informację, że we wspólnym, niemiecko-francuskim podręczniku historii młodzież obu państw uczy się na pamięć jednej jedynej nazwy wioski spacyfikowanej przez Wehrmacht w okupowanej Francji, to mamy obraz klęski polskiej polityki historycznej. Trzeba dodać, że klęski spowodowanej nie poprzez głupotę i brak wyobraźni „polskich elit”, ale sprowadzonej na Polskę z wyrachowaniem i premedytacją. Cały ten wstęp dedykuję wszystkim tym, którzy ulegli argumentacji posła Platformy Obywatelskiej, Mirona Sycza, syna striłca w kureniu UPA „Mensyky”. On to bowiem jest inicjatorem sejmowej uchwały, która ma potępić przeprowadzoną przez komunistyczne władze Polski akcję „Wisła”. Akcja „Wisła” polegała na pozbawieniu oddziałów UPA naturalnej bazy w postaci mieszkańców ukraińskich wiosek, ale nie przez palenie i wymordowanie całej ludności, tylko przymusowe przesiedlenie jej i wywiezienie na tak zwane „ziemie odzyskane”. Jeżeli porównamy działania Niemców i Ukraińców w stosunku do polskich wsi i ich mieszkańców to mimo niewątpliwej krzywdy, wyrządzonej ludności ukraińskiej akcja „Wisła” jawi się na tym tle jako niezwykle ludzka i humanitarna. Potępianie wysiedleńczej akcji „Wisła” i przepraszanie, kiedy nie uczynili tego ani Niemcy, ani Ukraińcy mający na sumieniu tysiące wymordowanych polskich matek, ojców, córek, synów, dziadków i babć, zakrawa na skandal i piramidalną głupotę polskich parlamentarzystów popierających inicjatywę posła PO będącego synem skazanego w 1947 roku bandyty z Ukraińskiej Powstańczej Armii. Gdyby ktoś ćwierć wieku temu powiedział mi, że za 25 lat Polacy będą obarczani współodpowiedzialnością za holokaust, wypędzenia Niemców po drugiej wojnie światowej, a syn banderowca jako polski poseł będzie nawoływał do przepraszania Ukraińców za wyrządzone im przez Polaków krzywdy, to uważałbym, że ten ktoś jest kompletnie pijany lub, delikatnie mówiąc, zwariował. Przypuszczam, że nie trzeba jeszcze nawet dziesięciu lat panowania okrągłostołowych elit, by z największej ofiary drugiej wojny światowej Polacy stali się znaną w każdym zakątku świata nacją katów i zwyrodnialców. W tej bitwie o historyczną prawdę władze III RP są przeciwko nam Polakom, dlatego musimy się sami temu przeciwstawić. Jak już mogliśmy się przekonać, kłamliwa akcja „Jedwabne” i jej ciąg dalszy pod tytułem „Pokłosie” ma na celu nie tylko przedstawienie Polaków jako morderczą dzicz, ale i pokazanie, że jedynymi motywami działania tej „zbrodniczej polskiej tłuszczy” są wyrosły na gruncie katolicyzmu „zwierzęcy antysemityzm” oraz zwykła żądza przywłaszczania sobie cudzego majątku. Dlatego za niestrudzonym profesorem Jerzym Robertem Nowakiem czy mecenasem Grzegorzem Wąsowskim z Fundacji „Pamiętamy” przypominajmy świadectwa złożone przez samych Żydów. Ustanówmy też, na wzór medalu „Sprawiedliwi wśród Narodów świata”, własną, polską nagrodę dla tych Żydów, którzy ocalili Polaków przed śmiercią lub wywózką podczas sowieckiej okupacji. Jako że za taki bohaterski czyn nie groziła natychmiastowa kara śmierci, jak w przypadku Polaków ukrywających Żydów na terenach okupowanych przez Niemców, to myślę, że kandydatów-bohaterów do nagrody będą całe tysiące. Czekamy na pierwsze zgłoszenia. Konspiracyjne Archiwum Getta Warszawskiego Emanuela Ringelbluma1 Żydówka z Lwowa: „Jeśli chodzi o Żydów, to ci odgrywali się na Polakach w sposób częstokroć bardzo ohydny; wyrażenie „To już nie są wasze czasy” bywało nie tylko zbyt często używane, ale przeważnie nadużywane. Pewnego razu sama byłam świadkiem, jak w przepełnionym wagonie kolejowym stojący Żyd zwrócił uwagę do siedzącego Polaka z pretensją, że nie ustępuje mu miejsca. Gdy Polak odpowiedział, iż nie widzi powodu, dla którego miałby to czynić, został obrzucony całą lawiną inwektyw i obelg, wśród których jak refren powtarzało się „Co pan myślisz, że to są dawne czasy?”. Takie i podobne incydenty spotykało się na każdym kroku i sprawiły one, iż żądza zemsty zapiekła się Polakom w sercach, zwłaszcza, że nie mogli się zrewanżować nawet słowami, albowiem choćby za „niewinne” „ty parszywy Żydzie” groziło pięć lat więzienia za szerzenie nienawiści narodowościowej”. Żydówka z Grodna:„Gdy bolszewicy wkroczyli na polskie tereny, odnieśli się oni z dużą nieufnością do ludności polskiej, zaś z pełnym zaufaniem do Żydów. Bardziej wpływowych Polaków oraz takich, którzy przed wojną zajmowali ważniejsze stanowiska, bolszewicy wywieźli w głąb Rosji, zaś wszelkie urzędy obsadzali przeważnie Żydami i im powierzali wszędzie funkcje kierownicze. Z tych względów ludność polska ustosunkowała się na ogół bardzo wrogo. Wytworzyła się nienawiść jeszcze silniejsza, niż była przed wojną. Polacy jednakowoż nie mogli dać owej nienawiści żadnego ujścia, toteż pielęgnowali ją tylko i dławili w sobie. Należy zaznaczyć, że w dużym stopniu nienawiść tę wywołali Żydzi sami, bowiem z chwilą wkroczenia wojsk rosyjskich odnieśli się oni do Polaków lekceważąco i często ich poniżali. Przybycie bolszewików przyjęli Żydzi z wielką radością. Odtąd czuli się dumni i bezpieczni, uważali się niemal za panów sytuacji, zaś Polaków traktowali z góry i arogancko, dawali im często odczuć ich niemoc i naigrywali się z nich”. Żyd z Wilna: „Wśród tłumu dotarłem do Wielkiej, tam obok ratusza witano Krasną Armię w całej okazałości i z całą okazałością. Szczypałem się od czasu do czasu, by się przekonać czy jestem przytomny. Ciągle podejrzewałem, że to koszmarny sen. Tyle krzyków radosnych, wiwatów na cześć Stalina, Woroszyłowi, Mołotowa, Krasnej Armii nie słyszałem nigdy i nigdzie. Jakkolwiek nie znałem dokładnie członków poszczególnych organizacji lewicowych polskich (powinno być: komunistycznych – przyp. GW) – to stwierdzam, że i takich nie poznałem. Przypuszczam raczej, że byli. Natomiast cały spontaniczny entuzjazm wywoływali Żydzi. Nie było chyba organizacji żydowskiej, która by nie miała swych powitalnych przedstawicieli. Bund na ten dzień chyba ściągnął z najdalszych okolic Żydów, by tylko pokazać, że jest tego olbrzymia masa. Krzykom i wiwatom nie było końca. Żydóweczki były bezkonkurencyjne. Ich pomysły, kto ma żyć, wprowadzały w podziw. Ich slogany, już nie Polakowi, ale przeciętnie uczciwemu człowiekowi, wywracały kiszki”. Mniej znany raport Jana Karskiego z lutego 1940 roku: „…Gorzej już jest np. gdy denuncjują oni (Żydzi) Polaków, polskich narodowych studentów, polskich działaczy politycznych, gdy kierują pracą milicji bolszewickich zza biurek lub są członkami tej milicji, gdy niezgodnie z prawdą szkalują stosunki w dawnej Polsce. Niestety, trzeba stwierdzić, że wypadki te są bardzo częste, dużo częstsze niż wypadki wskazujące na lojalność wobec Polaków czy sentyment wobec Polski.(…) W zasadzie jednak i w masie Żydzi stworzyli tu sytuację, w której Polacy uznają ich za oddanych bolszewikom i – śmiało można powiedzieć – czekają na moment, w którym będą mogli po prostu zemścić się na Żydach. W zasadzie wszyscy Polacy są rozżaleni i rozczarowani w stosunku do Żydów – olbrzymia większość (przede wszystkim oczywiście młodzież) dosłownie czeka na sposobność krwawej zapłaty”. „Nie obchodzą nas partie lub te czy owe programy. My chcemy Polski suwerennej, Polski chrześcijańskiej, Polski – polskiej”. Jakże aktualny i dziś fragment ulotki 6. Wileńskiej Brygady AK kpt. Władysława Łukasiuka „Młota”, Podlasie, 1946 r. Źródła: http://wpolityce.pl/artykuly/43 319-krotka-refleksja-zainspirowana-filmem-poklosie-oparta-na-cytatach-z-materialow-pomocniczych-do-nauki-o-polsce-i-swiecie-wspolczesnym (1) Od października 1939 Emanuel Ringelblum gromadził materiały i dokumenty na temat sytuacji Żydów w okupowanej Polsce (często opierając się przy tym na własnych notatkach i kontaktach). Wiosną 1940 zdołał pozyskać do współpracy grupę kilkudziesięciu żydowskich pisarzy, nauczycieli, naukowców i działaczy społecznych. W ten sposób narodziło się podziemne Archiwum Getta Warszawskiego („Archiwum Ringelbluma”). Ze względów konspiracyjnych przyjęło ono nazwę „Oneg Szabat” (pol. „Radość szabasu”), którą wybrano ze względu na fakt, iż zebrania pracowników odbywały się najczęściej w soboty (za Wikipedia) |
Kokos
Wałęsa najważniejszy bój o współczesną Polskę stoczył w latach 90. Wybrał swój prywatny interes, zamiast dobra kraju Lech Wałęsa w czasie pracy nad realizacją uchwały lustracyjnej z 1992 roku był świadomy problemów związanych z jego agenturalną przeszłością oraz współpracą z SB. Mówił o tym były szef MSW Antoni Macierewicz na posiedzeniu połączonych zespołów parlamentarnych - ds. obrony demokratycznego państwa prawa oraz ds. obrony wolności słowa. Posłowie wysłuchali w środę historii procesów, jakie Lech Wałęsa wytacza Krzysztofowi Wyszkowskiemu. Lech Wałęsa jako prezydent RP był informowany wielokrotnie o tym, że będzie objęty procedurą lustracji. Przeprowadziliśmy przynajmniej trzy rozmowy na temat lustracji. W ramach tych rozmów uprzedzałem Lecha Wałęsę, że ten problem jest bezdyskusyjny. Do jego propozycji oddałem opracowanie rozwiązania jego problemu. To, że on był, było oczywiste. Oddawałem Lechowi Wałęsie możliwość uprzedzającego działania. Wiedziałem, że jego publiczna deklaracja spowoduje rozwiązanie problemu - mówił Macierewicz. Z jego słów wynika, że Lech Wałęsa stanął przed decyzją, czy wybrać ujawnienie swoich związków z SB czy też rozpocząć działanie zmierzające do ponownego utajnienia tych związków. Wybrał jak wiadomo drogę łatwiejszą dla siebie. Zmontował szybko koalicję przeciwko rządowi Jana Olszewskiego i rozpoczął jawną i tajną walkę o utrzymanie w tajemnicy swojej przeszłości. W wyniku tego prowadził działania zmierzające do brakowania dokumentacji, dogadywał się z postkomunistami, utrzymywał w mocy umowy okrągłostołowe i działał tak, by prawda o polskiej historii nie wyszła na jaw. Wydaje się, że na początku lat 90. Wałęsa miał do stoczenia najważniejszą dla siebie bitwę w walce o wolną Polskę. Bitwę, w której stawką był on sam, jego ambicje i prestiż. I wtedy stchórzył, wybrał kłamstwo i życie wbrew polskim interesom. Dokonał zbrodni na odradzającej się Polsce. Jasna i silna deklaracja Wałęsy, mówiąca, że był on TW, wyjaśniająca okoliczności jego współpracy, być może dla Wałęsy byłaby ciosem, być może oznaczałaby konieczność odejścia z urzędu - choć wcale nie jest to pewne. Jednak w sposób oczywisty byłaby to bardzo mocna deklaracja popierająca proces uzdrowienia Polski i dalszego prowadzenia lustracji. Wałęsa jednak nie zdecydował się na to, nie zdecydował się na kontrolowane zdetonowanie bomby, jaką były tajne związki ludzi publicznych ze środowiskiem służb specjalnych państwa totalitarnego. Łamiąc procedurę lustracji zgodzono się, by te tajne związki przenieść na grunt III RP. Zniweczono tym samym szansę na budowę demokratycznej i bezpiecznej rzeczywistości. Otwarto ją na szantaże i manipulacje stosowane przez tych, którzy mają wiedzę o związkach SB i ludzi publicznych.
Mechanizmy widoczne w tej sprawie wyjaśniał w rozmowie ze Stefczyk.info Piotr Naimski, były szef UOP:
Pozostające w ukryciu związki osób uczestniczących w życiu publicznym z komunistyczną służbą bezpieczeństwa mogły i mogą w sposób oczywisty stanowić materiał do szantażu i wpływania na te osoby. Taką możliwość mają ludzie, instytucje lub nawet państwa, które dokumentację przejęły, zawłaszczyły czy skopiowały. Z tego punktu widzenia lustracja była od początku istotnym elementem bezpieczeństwa rodzącego się państwa polskiego.
Obecny na środowym posiedzeniu Piotr Woyciechowski, jeden z urzędników realizujących uchwałę lustracyjną wyjaśniał, na jakiej zasadzie brak lustracji może skutkować obcą ingerencją w polską politykę. Przywołał pewien dokument:
Chodzi o notatkę przygotowaną przez Miodowicza (posła PO, Konstantego Miodowicza - red.). To była notatka przygotowana na podstawie źródła w ambasadzie Rosji w Polsce. Tam znalazło się stwierdzenie, że dokumentacja na temat Wałęsy jest w dużej mierze składowana poza granicami kraju. Ich badanie grafologiczne miałoby pokazać prawdziwość tych dokumentów. Do dziś ta sprawa nie została wyjaśniona. Słowa Woyciechowskiego wskazują na niezmiernie istotne dla bezpieczeństwa państwa zjawisko: materiały "hakowe" dotyczące najważniejszych osób w Polsce, również działających obecnie, mogą być w dyspozycji krajów trzecich oraz innych silnych grup interesu także za granicą. To jest pokłosie decyzji i działań Wałęsy. I te owoce działań są wciąż obecne i wciąż niszczą polskie państwo. Nie jest prawdą, że sprawa zniszczenia lustracji w Polsce jest już historią. Ona działa do dziś i niszczy wolność kolejnych pokoleń polityków i urzędników. Wciąż nowi ludzie dają się uwiązać i uwikłać w związku z brakiem lustracji. Są przecież nowe pokolenia, nowe osoby zaangażowane w tuszowanie prawdy o ludziach służb działających w kraju. I one znów stają się podatne na naciski, znów mogą być szantażowane z racji przyzwolenia na kłamstwo publiczne oraz niszczenie podstaw bezpieczeństwa państwa. Taka sytuacja dotyczy np. obecnego posła PO Konstantego Miodowicza. Piotr Naimski w czasie posiedzenia ws. Wyszkowskiego mówił:
Gdy okazało się, że wykonanie uchwały lustracji w czerwcu 1992 może skutkować zmianą na stanowisku szefa MSW i UOP, powołałem specjalną komisję, składającą się z 6 osób. Wśród nich był m.in. Konstanty Miodowicz. Ta komisja miała przejrzeć i sporządzić protokół z natury. Ona miała zbadać dokumenty, dotyczące przeszłości Lecha Wałęsy i jego związków z SB. Te słowa oznaczają, że poseł Miodowicz przynajmniej od lat 90. ma wiedzę o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Powziął ją jako urzędnik państwowy, w czasie wykonywania obowiązków służbowych. I do dziś z pełną świadomością bierze udział w przemyśle zaciemniania sprawy przeszłości Wałęsy oraz realiów jakie panują w Polsce. To również otwiera pole do nacisków na obecnego posła PO. Skoro bowiem wiedział a milczy może zostać skompromitowany (ciekawe, czy ta sprawa może być wykorzystana w debacie o zmianach w służbach, które wywołały krytykę Miodowicza). Jak wielu ludzi jest w podobnej sytuacji, co Miodowicz? Ile osób przez ostatnie ponad 20 lat powzięło wiedzę o realiach, w jakich żyjemy, o tym, co dzieje się pod płaszczykiem przekazów medialnych? Jak wiele osób uznało, że woli własne interesy, koniunkturalnie uznało, że lepiej milczeć niż działać na rzecz naświetlenia patologii Polski i próbować uzdrowić kraj? Takich można liczyć w tysiące. Mamy tysiące zniewolonych umysłowo ludzi, którzy poddali się dyktatowi milczenia i włączyli się - choćby milczącym przyzwoleniem - w wytwarzanie sztucznie wykreowanej rzeczywistości. Jednym z ojców założycieli tej rzeczywistości, patronem i mentorem był, jest i będzie do końca swych dni Lech Wałęsa. On uznał, że woli Polskę oplecioną tajnymi związkami, ogarniętą patologiami, ale bezpieczną i wygodną dla siebie. Zamiast dobra wspólnego wybrał własną wygodę. Takiego wyboru nie można nazwać patriotycznym. Taką osobę trudno nazwać patriotą... Blog Stanisława Żaryna
MIEJSCA PRACY... Jest tak, jak to od roku zapowiadam: nieprawda-ż? Mówiłem, że będą podwyżki – i są. To zresztą nietrudno było przewidzieć... Tymczasem w normalnym kraju wszystko z dnia na dzień tanieje, a nie drożeje! Tanieje – bo ludzie nabierają wprawy. To samo co wczoraj dziś robią szybciej i lepiej. Oni zarabiają trochę więcej – my kupujemy trochę taniej. Normalny kraj poznajemy po tym, że tam wszystko tanieje. Kraj socjalistyczny poznajemy po tym, że tam wszystko drożeje. W Polsce jest dziwnie. Tam, gdzie rząd się nie wtrąca, tam, gdzie panuje kapitalizm – tam wszystko tanieje. Komputery, telefony komórkowe... A tam, gdzie panuje socjalizm, gdzie rządzi państwo: szkolnictwo, lecznictwo, elektrownie, gazownie – tam drożeje. To chyba widać? ONI mówią, że chcą naszego dobra. To prawda. Dlatego nasze dobra należy schować głęboko i IM nie pokazywać. Bo zabiorą! ONI za wszelka cenę chcą być pożyteczni. My IM mówimy: my WAS nie chcemy, idźcie sobie w cholerę! A ONI nic: nadal pchają się, by nam pomagać. Za pieniądze, oczywiście. Jest bezrobocie? No, to ONI biorą się za „tworzenie miejsc pracy”. Polega to na tym, że powołuje się jakiś Urząd, zatrudnia za grube pieniądze kilkuset z NICH – to, i ONI tworzą. Te miejsca pracy, znaczy się. Tymczasem gospodarka nie jest po to, by tworzyć miejsca pracy – tylko po to, by je likwidować! Jak przychodzi jakiś działacz związkowy, polityk, urzędnik albo inny idiota i mówi, że „Najważniejsze jest tworzenie miejsc pracy” – to proszę mu odpowiadać tak: „Niech Pan podziękuje Adolfowi Hitlerowi. Kazał zburzyć Warszawę? Kazał! Ile miejsc pracy przy odbudowie dzięki temu powstało...”! I to samo się dzieje, gdy za „tworzenie miejsc pracy” zabiera się jakiś Tusk czy inny Kaczyński. Nieszczęście. To jak? Mamy nie tworzyć miejsc pracy? Gospodarka będzie coraz wydajniejsza, to co dawniej robiło czterech ludzi, dziś robi dwóch. To co z tymi dwoma? Oczywiście, trzeba im tworzyć miejsca
pracy. Ale to my mamy je tworzyć – a nie ONI! My? Jak prosty tokarz Kowalski ze Zduńskiej Woli ma tworzyć miejsca pracy? Bardzo prosto! Dzięki lepszej organizacji pracy zamiast czterech ludzi robi to samo dwóch. Ich zarobki rosną. Nie, nie dwukrotnie – ale: o połowę. I Kowalski, mając więcej pieniędzy, chce, by jego dziecko uczyło się nie w klasie 40 dzieci – tylko w klasie 20 dzieci. Kowalski za to płaci – bo go już stać! A jeśli klasy będą dwa razy mniejsze, to klas będzie dwa razy więcej i potrzeba będzie dwa razy więcej nauczycieli! I to Kowalscy te miejsca pracy stworzą! Kowalski będzie chciał mieć telewizor trójwymiarowy. Trzeba stworzyć nowe fabryki, nowe maszyny... Kowalski będzie chciał mieć telewizor zapachowy: pokazują puszczę w Brazylii – i w pokoju pachnie puszczą. Trzeba stworzyć zupełnie nową technikę, nowe badania, nowe maszyny, nowe odbiorniki... I znów: tych ludzi zatrudnią prywatni kapitaliści, a kupi to prywatny Kowalski. Powstaną setki tysięcy miejsc pracy. Całkowicie bez jakiejkolwiek pomocy urzędników państwowych! A dlaczego nie zarabiamy coraz lepiej? Bo państwo w podatkach zabiera nam te pieniądze. Bo potrzebuje ich na „walkę z bezrobociem”. Więc bezrobocie zamiast maleć – rośnie. A o zapachowych telewizorach możemy tylko pomarzyć. Tyle pięknych rzeczy mogłoby powstać. A cała forsa idzie na biurka dla urzędników. Z tym obłędem (bo to jest obłęd!) – trzeba skończyć! JKM
NASZ WYWIAD. Prof. Żaryn o rocznicy Powstania Styczniowego: W obliczu gdy oficjalni przedstawiciele państwa wykazują nieumiejętność decydowania, niezbędna jest postawa społeczna wPolityce.pl: - Powołano Społeczny Komitet Obchodów Rocznicy Powstania Styczniowego, czy jest to odpowiedź na podejście Sejmu do kwestii powstania i odrzucenia pomysłu ustanowienia roku 2013 rokiem Powstania Styczniowego? Prof. Jan Żaryn: - Osoby wchodzące w skład komitetu, to grupa ludzi, którzy po 10 kwietnia 2010 roku zaczęła przejawiać postawę obywatelską, kiedy w słabszy sposób swoje obowiązki w temacie polityki historycznej wypełniały władze państwowe. Tak było w zeszłym roku, kiedy świętowaliśmy rocznicę związaną z Żołnierzami Wyklętymi. Uważamy 150. rocznicę wybuchu Powsptania Styczniowego za tak ważną, że postawa oddolna, społeczna, w momencie gdy oficjalni przedstawiciele państwa wykazują nieumiejętność decydowania w tym temacie jest niezbędna.
- Jednak prezydent Bronisław Komorowski zadeklarował pomoc w kwestii obchodów rocznicy powstania? - Bardzo dobrze się stało, taka jest właśnie rola prezydenta. Jednak uważamy i taki był również cel powstania naszego komitetu, że bardzo ważnym zadaniem jest budowanie dzieł samorządnych i w sposób samorządny, które wypływają z oddolnej potrzeby serca i ta potrzeba albo jest wspierana przez czynniki oficjalne albo jest tępiona, gdy nie widać żadnego ruchu władz w tym temacie. Jeżeli pan prezydent wspiera takie inicjatywy, to tylko może cieszyć. Trzeba jednak pamiętać, że istnieje wiele inicjatyw lokalnych, są miejsca, które upamiętniają ówczesne bitwy i potyczki a ludzie z tym związani żyją w całym kraju, zbierając się w grupach oddając cześć poległym w walkach.
- Dlaczego nasze władze ignorują tak ważną rocznicę? Owszem mieliśmy uczczenie poprzez przyjęcie przez aklamację uchwały rocznicowej, jednak wyraźnie widać jakąś niemoc w działaniach Sejmu... - Oczywiście, należy również taki pytanie zadać parlamentarzystom, bo to oni tutaj decydują, natomiast z poszatkowanych informacji, które do mnie docierają, wiem, że władze nie bardzo chcą upamiętniać wydarzenia, które kojarzą się z narodową klęską, podobnie jak informacje, że poprzez upamiętnianie, takich wydarzeń jak Powstanie Styczniowe naruszamy nasze dobre stosunki polsko-rosyjnie, czy polsko-ukraińskie. Tylko to pobudki tak niskie intelektualnie, że nie warto zniżać się do tego poziomu dyskusji.
- Może potrzebna jest pomoc publiczna, aby dbać o groby powstańców, wzmocnić edukację w tym kierunku, aby nigdy nie zapomnieć o tym co się wydarzyło? - To jest bardzo poważny problem z którym myślę, radzi sobie Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, która pod przewodnictwem śp. Andrzeja Przewoźnika, czy Andrzeja Kunerta wiele zrobiła. Upamiętnienie grobów powstańczych w Warszawie na Ursynowie, czy również za granicą, we Lwowie, gdzie znajduje się zaniedbana nekropolia powstańców, to bardzo ważna rzecz. Nie chodzi tylko o oznaczenie nagrobków w przewodnikach, ale również na samych cmentarzach, gdyż, ktoś kto odwiedza taki cmentarz nie ma pojęcia, że znajduje się tam mogiła.
- To podstawowa sprawa... - Zaniedbywana jednak od ponad 20 lat i obawiam się, że również z powodów politycznych. Polska polityka historyczna w tej części w której jest suwerenna nie jest tożsama z polityką ukraińską, a oczywiście interes polegający na tym abyśmy Ukrainę mniej lub bardziej na siłę wciągali do struktur europejskich, staje się ważniejszy niż prawda historyczna o poległych bohaterach. Jednak wracając do tego co mówiłem już wcześniej, społeczności lokalne dbają, aby pamięć o ważnych miejscach historycznych pozostała i tu można wymienić choćby inicjatywę budowy pomnika Mariana Langiewicza dyrektora Powstania Styczniowego. Takich i innych inicjatyw lokalnych na terenie całego kraju jest oczywiście więcej. Rozmawiał Łukasz Żygadło
Zadufanie i pycha władzy oraz skala bezczelnego marnorawstwa wróżą nam dużo gorzej niż sam nadchodzący kryzys Kryzys za rogiem, kryzys tuż - tuż. Media odłożyły na półkę płytę z pieśnią o nieustającym rozwoju, powszechnym szczęściu i lepszym życiu. Pan premier, autor owego niedokonanego rozwoju, pozostał wprawdzie ten sam i nadal będzie nas prowadził, ale teraz już przez kryzys. Można by godzinami ironizować z tego przestawienia medialnej wajchy. Ale ostatnio małą mam na to ochotę. To bowiem co naprawdę niepokoi i zasmuca to nie sama skala wyzwań, ale beztroska i lodowatość emocjonalna rządzących, tak w państwie, jak w wielu samorządach. Daleki jestem od wezwań niektórych tabloidów by politykom wszystko zabrać i zmusić do chodzenia w wytartych lnianych portkach, ale przynajmniej nie wyrzucania do śmieci naszych pieniędzy, dziesiątków i setek milionów, można od nich wymagać. Oto pięć przykładów marnotrawstwa, które wołają o pomstę do nieba, a przynajmniej o krytyczny komentarz.
1. 600 tysięcy złotych wędruje z kasy miasta stołecznego Warszawa do sejfów właścicieli koncernu ITI. Za te pieniądze zawsze przychylna władzy telewizja TVN wyemitowała spot "Zakochaj się w Warszawie w święta" (co na to pani Julia Pitera?)
2. Trudno dokładnie wyliczyć skalę transferów rządowych do prasy, ale można przeliczyć sztuki. Zdarzają się wydania dzienników i tygodników w których stosunek reklam finansowanych ze środków publicznych do tych komercyjnych wynosi 7:1.
3. Pan Maciej Lasek, obecny szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych za publiczne pieniądze, których zabrakło na badania analityczne tragedii smoleńskiej będzie propagandowo obalał ustalenia niezależnych ekspertów, którzy za własne pieniądze wykonali je w Stanach Zjednoczonych. Oczywiście, z ich wynikami tymi można polemizować, ale nie gadanie lecz także solidnymi badaniami. Władza wybrała pierwszą drogę.
4. Władze miasta Poznania wydały 700 tysięcy złotych na kampanię "Poznań szuka profesjonalistów". W efekcie zatrudniono 2 (słownie dwie) osoby. Gierek by tego nie wymyślił.
5. Stadion Miejski we Wrocławiu, niedawno wybudowany, inspekcja budowlana określa jako "przykład wyjątkowego niedbalstwa". Lotnisko w Modlinie zamknięte, a panowie z młoteczkami wypukują dziurki w nawierzchni by uzupełnić ubytki. I tak trzeba będzie zerwać nawierzchnię, ale pobawić się można. Nikt stanowiska nie stracił, wszyscy samozadowoleni. I co? I nic. Cisza. Zadufanie władzy, pycha zwycięzców, przekonanie (może słuszne?) iż mechanizmy kontrolne nie działają, że wszystko wolno wróżą nam w nadchodzących miesiącach i latach dużo gorzej niż sam kryzys. Puenta tych działań jest zresztą znana: wyższe podatki, jeszcze większy dług, rosnące bezrobocie. Wprawdzie lepiej żyje się tylko niektórym, ale rachunek będziemy mogli i musieli zapłacić wszyscy. Władza wydaje się też pewna, że nie ma granicy obciążeń, które można nałożyć na ludzi. No i jeszcze jedno. Gdzie jest Najwyższa Izba Kontroli, gdzie się zagubiła pani Julia Pitera? Zabawne jak po latach stare okładki nabierają nowego sensu. Faktycznie, szefa CBA ustrzelono, sędzia, którego nazwiska lepiej nie wymawiać, dalej wali z kapiszonów, a tak dziwne transfery jak ordynarne złodziejstwo rozkwitają! Michał Karnowski
Wałęsa najważniejszy bój o współczesną Polskę stoczył w latach 90. Wybrał swój prywatny interes, zamiast dobra kraju Lech Wałęsa w czasie pracy nad realizacją uchwały lustracyjnej z 1992 roku był świadomy problemów związanych z jego agenturalną przeszłością oraz współpracą z SB. Mówił o tym były szef MSW Antoni Macierewicz na posiedzeniu połączonych zespołów parlamentarnych - ds. obrony demokratycznego państwa prawa oraz ds. obrony wolności słowa. Posłowie wysłuchali w środę historii procesów, jakie Lech Wałęsa wytacza Krzysztofowi Wyszkowskiemu. Lech Wałęsa jako prezydent RP był informowany wielokrotnie o tym, że będzie objęty procedurą lustracji. Przeprowadziliśmy przynajmniej trzy rozmowy na temat lustracji. W ramach tych rozmów uprzedzałem Lecha Wałęsę, że ten problem jest bezdyskusyjny. Do jego propozycji oddałem opracowanie rozwiązania jego problemu. To, że on był, było oczywiste. Oddawałem Lechowi Wałęsie możliwość uprzedzającego działania. Wiedziałem, że jego publiczna deklaracja spowoduje rozwiązanie problemu - mówił Macierewicz. Z jego słów wynika, że Lech Wałęsa stanął przed decyzją, czy wybrać ujawnienie swoich związków z SB czy też rozpocząć działanie zmierzające do ponownego utajnienia tych związków. Wybrał jak wiadomo drogę łatwiejszą dla siebie. Zmontował szybko koalicję przeciwko rządowi Jana Olszewskiego i rozpoczął jawną i tajną walkę o utrzymanie w tajemnicy swojej przeszłości. W wyniku tego prowadził działania zmierzające do brakowania dokumentacji, dogadywał się z postkomunistami, utrzymywał w mocy umowy okrągłostołowe i działał tak, by prawda o polskiej historii nie wyszła na jaw. Wydaje się, że na początku lat 90. Wałęsa miał do stoczenia najważniejszą dla siebie bitwę w walce o wolną Polskę. Bitwę, w której stawką był on sam, jego ambicje i prestiż. I wtedy stchórzył, wybrał kłamstwo i życie wbrew polskim interesom. Dokonał zbrodni na odradzającej się Polsce. Jasna i silna deklaracja Wałęsy, mówiąca, że był on TW, wyjaśniająca okoliczności jego współpracy, być może dla Wałęsy byłaby ciosem, być może oznaczałaby konieczność odejścia z urzędu - choć wcale nie jest to pewne. Jednak w sposób oczywisty byłaby to bardzo mocna deklaracja popierająca proces uzdrowienia Polski i dalszego prowadzenia lustracji. Wałęsa jednak nie zdecydował się na to, nie zdecydował się na kontrolowane zdetonowanie bomby, jaką były tajne związki ludzi publicznych ze środowiskiem służb specjalnych państwa totalitarnego. Łamiąc procedurę lustracji zgodzono się, by te tajne związki przenieść na grunt III RP. Zniweczono tym samym szansę na budowę demokratycznej i bezpiecznej rzeczywistości. Otwarto ją na szantaże i manipulacje stosowane przez tych, którzy mają wiedzę o związkach SB i ludzi publicznych.
Mechanizmy widoczne w tej sprawie wyjaśniał w rozmowie ze Stefczyk.info Piotr Naimski, były szef UOP:
Pozostające w ukryciu związki osób uczestniczących w życiu publicznym z komunistyczną służbą bezpieczeństwa mogły i mogą w sposób oczywisty stanowić materiał do szantażu i wpływania na te osoby. Taką możliwość mają ludzie, instytucje lub nawet państwa, które dokumentację przejęły, zawłaszczyły czy skopiowały. Z tego punktu widzenia lustracja była od początku istotnym elementem bezpieczeństwa rodzącego się państwa polskiego.
Obecny na środowym posiedzeniu Piotr Woyciechowski, jeden z urzędników realizujących uchwałę lustracyjną wyjaśniał, na jakiej zasadzie brak lustracji może skutkować obcą ingerencją w polską politykę. Przywołał pewien dokument:
Chodzi o notatkę przygotowaną przez Miodowicza (posła PO, Konstantego Miodowicza - red.). To była notatka przygotowana na podstawie źródła w ambasadzie Rosji w Polsce. Tam znalazło się stwierdzenie, że dokumentacja na temat Wałęsy jest w dużej mierze składowana poza granicami kraju. Ich badanie grafologiczne miałoby pokazać prawdziwość tych dokumentów. Do dziś ta sprawa nie została wyjaśniona. Słowa Woyciechowskiego wskazują na niezmiernie istotne dla bezpieczeństwa państwa zjawisko: materiały "hakowe" dotyczące najważniejszych osób w Polsce, również działających obecnie, mogą być w dyspozycji krajów trzecich oraz innych silnych grup interesu także za granicą. To jest pokłosie decyzji i działań Wałęsy. I te owoce działań są wciąż obecne i wciąż niszczą polskie państwo. Nie jest prawdą, że sprawa zniszczenia lustracji w Polsce jest już historią. Ona działa do dziś i niszczy wolność kolejnych pokoleń polityków i urzędników. Wciąż nowi ludzie dają się uwiązać i uwikłać w związku z brakiem lustracji. Są przecież nowe pokolenia, nowe osoby zaangażowane w tuszowanie prawdy o ludziach służb działających w kraju. I one znów stają się podatne na naciski, znów mogą być szantażowane z racji przyzwolenia na kłamstwo publiczne oraz niszczenie podstaw bezpieczeństwa państwa. Taka sytuacja dotyczy np. obecnego posła PO Konstantego Miodowicza. Piotr Naimski w czasie posiedzenia ws. Wyszkowskiego mówił:
Gdy okazało się, że wykonanie uchwały lustracji w czerwcu 1992 może skutkować zmianą na stanowisku szefa MSW i UOP, powołałem specjalną komisję, składającą się z 6 osób. Wśród nich był m.in. Konstanty Miodowicz. Ta komisja miała przejrzeć i sporządzić protokół z natury. Ona miała zbadać dokumenty, dotyczące przeszłości Lecha Wałęsy i jego związków z SB. Te słowa oznaczają, że poseł Miodowicz przynajmniej od lat 90. ma wiedzę o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Powziął ją jako urzędnik państwowy, w czasie wykonywania obowiązków służbowych. I do dziś z pełną świadomością bierze udział w przemyśle zaciemniania sprawy przeszłości Wałęsy oraz realiów jakie panują w Polsce. To również otwiera pole do nacisków na obecnego posła PO. Skoro bowiem wiedział a milczy może zostać skompromitowany (ciekawe, czy ta sprawa może być wykorzystana w debacie o zmianach w służbach, które wywołały krytykę Miodowicza). Jak wielu ludzi jest w podobnej sytuacji, co Miodowicz? Ile osób przez ostatnie ponad 20 lat powzięło wiedzę o realiach, w jakich żyjemy, o tym, co dzieje się pod płaszczykiem przekazów medialnych? Jak wiele osób uznało, że woli własne interesy, koniunkturalnie uznało, że lepiej milczeć niż działać na rzecz naświetlenia patologii Polski i próbować uzdrowić kraj? Takich można liczyć w tysiące. Mamy tysiące zniewolonych umysłowo ludzi, którzy poddali się dyktatowi milczenia i włączyli się - choćby milczącym przyzwoleniem - w wytwarzanie sztucznie wykreowanej rzeczywistości. Jednym z ojców założycieli tej rzeczywistości, patronem i mentorem był, jest i będzie do końca swych dni Lech Wałęsa. On uznał, że woli Polskę oplecioną tajnymi związkami, ogarniętą patologiami, ale bezpieczną i wygodną dla siebie. Zamiast dobra wspólnego wybrał własną wygodę. Takiego wyboru nie można nazwać patriotycznym. Taką osobę trudno nazwać patriotą... Blog Stanisława Żaryna
Wipler dla Fronda.pl: Owsiak się bardzo wystraszył
- Problemem podstawowym jest to, co Owsiak uważa, bo moim zdaniem, jest tak, że jest on za dopuszczalnością aborcji jak i eutanazji. Potwierdziły to jego działania wobec fundacji Mariusza Dzierżawskiego – mówi portalowi Fronda.pl Przemysław Wipler, poseł PiS.
Wypowiedź Jerzego Owsiaka o eutanazji: "Osobiście dopuszczam taki sposób pomocy, bo ja to tak rozumiem - eutanazja to dla mnie pomoc starszym w cierpieniach" była dla ciebie zaskakująca? W mojej ocenie Owsiaka, i jego poglądów, które głosi od dawna oraz zaangażowania politycznego, bo jest przecież zaangażowany politycznie – wiele pozytywnych rzeczy z Wielką Orkiestrą zrobił. Gdy czwórka moich dzieci rodziła się w szpitalu św. Zofii w Warszawie, to widziałem małe dzieci leżące w inkubatorach, które były kupowane z pieniędzy zebranych przez WOŚP. To robiło na mnie wrażenie, tak jak i to, że wiele osób angażuje się w to wydarzenie całym sercem. Polacy uczestniczą w czymś co robią od serca dla innych. To samo w sobie jest dobre. Tym bardziej wymieszanie tych dobrych intencji i owoców ze wszystkimi innymi czynnikami, jak poglądy Jerzego Owsiaka i jego zaangażowane polityczne – zabolało mnie. Tak jak i to, co się dzieje na Przystanku Woodstock, który ma być wielkim podziękowaniem za zaangażowanie na rzecz WOŚP.
A jeśli chodzi o eutanazję? Jerzy Owsiak za długo robi w tym biznesie, obcuje w sferze publicznej i w sposób wystudiowany udziela komentarzy, żeby nie wiedział jakie będą skutki jego wypowiedzi. On działa profesjonalnie, tak też prowadzi Orkiestrę. Bardzo ściśle też zarządza informacją i bardzo ściśle selekcjonuje jaki przekaz jest generowany również przy Przystanku Woodstock. On nie dopuścił, aby zaistniała podczas Przystanku wystawa „Wybierz życie” organizowana przez Fundację Pro, gdy jego ochroniarze ją zdewastowali i pozwalano, aby nieznani sprawcy ją niszczyli. Wystawa była nakierowana na ochronę życia i godność człowieka. Jeśli chodzi o eutanazję Owsiak postawił kropkę nad „i” z jednej strony uruchamiając zbiórkę na osoby starsze, pomoc seniorom, a z drugiej strony wypowiadając się w sprawie eutanazji dla starszych. Problemem podstawowym jest to, co Owsiak uważa, bo moim zdaniem, jest tak za dopuszczalnością aborcji jak i eutanazji. Potwierdziły to jego działania wobec fundacji Mariusza Dzierżawskiego. W sprawie eutanazji przekroczył pewną granicę, tabu i rozpoczął kampanię społeczną na rzecz eutanazji, równocześnie posiłkując się swoją sytuacją rodzinną.
Czy odpowiedź Owsiaka, na twój i trzech innych posłów list skierowany do niego, była dla ciebie satysfakcjonująca? Moim zdaniem Owsiak się bardzo wystraszył. Mówiła, też o tym duża liczba memów w internecie, gdzie śmiano się z niego w komentarzach, podpisywano go na obrazach jako świętego Eutanazego. On się wystraszył, przeprosił, ale jednoznacznie się o tego nie odciął. Uważam, że jego odpowiedź była nieszczera, jest starym wyjadaczem i wiedział co mówi i jakie będą konsekwencje. Wystraszyły go też głosy zabierane publicznie przez księży czy biskupów. Wiele osób, który były jego wolontariuszami - zrezygnowały.
Czy ty wesprzesz w tym roku WOŚP? Nie, nie robię tego od czasu, gdy Owsiak tak, a nie inaczej potraktował Mariusza Dzierżawskiego i fundację promującą życie, która do woodstockowej młodzieży, chciała dotrzeć z jasnym przekazem czym naprawdę jest aborcja. Gdy on z nią walczył i usuwał, stwierdziłem, że nie będę go wspierał, on nie ma mojego kredytu zaufania. Z drugiej strony babcia mojej żony przez wiele lat była chora na Alzheimera i miażdżycę, a zmarła w wieku 94 lat. Bohaterstwem była opieka nad nią jej córki, która opiekowała się nią jak dzieckiem, z przebieraniem, karmieniem, zakładaniem pampersa itp. Jest wiele takich rodzin. Chrześcijańskim i ludzkim uczynkiem jest pomoc takiej osobie w jej trudnym stanie, a nie jej uśpienie.
I tu się te drogi rozchodzą... Jak się widzi staruszków, to ich starość czy choroba, nie jest powodem do eutanazji. Ich długoletnie życie wymaga szacunku. Eutanazja jest czymś nieprzyzwoitym wobec człowieka.
Rozmawiał Jarosław Wróblewski
Ludzie Koryta i Ludzie Wartości Co to jest za magnes, który przyciąga czasami zupełnie rozsądnie myślących ludzi do Platformy Obywatelskiej? Co trzyma cały ten elektorat przy najbardziej antyspołecznej partii rządzącej kiedykolwiek Polską, partii, która tak zwane masy społeczne traktuje jak zwierzynę, by tylko przywołać tu fotoradary. I co, w przeciwieństwie do tuskoludu, przyciąga jedną trzecią Polaków do Prawa i Sprawiedliwości? Najprostsza odpowiedź, prawdziwa - choć niepełna, w odniesieniu do PO - jest taka, że ludzi przyciąga koryto. Elektorat PiS-u w PiS- e, na koryto, przynajmniej na razie, liczyć nie może. Tu, przeważają pewne idee, postulaty, wartości. Innymi słowy, nieco uogólniając, ludzie idą za Platformą jak za wielkim korytem, a za Prawem i Sprawiedliwością idą dlatego, bo bliskie są im pewne wartości, ogólnie uznawane zresztą w Polsce jako ważne: państwo, sprawiedliwość, uczciwość, patriotyzm, wolność. Oczywiście, partia Tuska z tymi wartościami nie ma nic wspólnego, choć w imię takich wartości powoływano ją do życia. Jednak od momentu przejęcia władzy, PO realizuje w praktyce program zwalczania wolności, uczciwości, sprawiedliwości. Gdzieniegdzie udało się nawet Tuskowi zrealizować go w całości. Państwo zostało rozłożone i już w zasadzie nie działa. Dywagacje o uczciwości w ogóle pomińmy, bo ta cecha u wielu działaczy PO budzi wręcz obrzydzenie. Koryto jest symbolem, jest magnesem, który przyciąga elektorat lemingów, kryptolemingów oraz złodziei, aferzystów, cwaniaków, kombinatorów, oraz głupków. Głupków można oczywiście znaleźć wśród zwolenników każdej formacji politycznej, ale liczba głupków w elektoracie PO jest imponująca. Są to osobnicy już tak politycznie zaprogramowani, że zmiana programu spowodowałaby u nich gigantyczną awarię umysłową, rozstrój nerwowy, ucieczkę ostatnich neuronów, depresję, katatonię, oraz trwały, dożywotni wytrzeszcz oczu. Kiedy już przyssani do koryta zwolennicy Tuska zobaczą, jak jest naprawdę (o ile zobaczą), zapadną na ten super wytrzeszcz, a my ich z łatwością rozpoznamy na ulicy. Gałki oczne będą wystawały circa dwa centymetry do przodu. Dzięki temu, w Polsce będą kręcone wszystkie filmy o kosmitach i już dziś zapisujemy Tuskowi to na plus jego rządów. Jest oczywiście w korytowym elektoracie jakaś część ludzi, którzy są świadomi degrengolady całego państwa, ale nie ruszą palcem, by cokolwiek zmienić. Dzięki temu, że są przy korycie, albo znają ludzi, którzy w tym korycie wręcz siedzą dniami i nocami (są tacy), wykorzystują ich do załatwiania swoich prywatnych interesów, oddając w zamian głos na partię władzy. Grupą nieliczną, i jakoś tam wartościową, są zwolennicy systemu, którzy nie chcą nic od Tuska, ale głosują na Tuska. Tak sobie dłubią tam to swoje życie na co dzień, sądząc, że Jarosław Kaczyński, gdyby przyszedł, to by im wszystko zabrał, wszystko im popsuł w domu i nie byłoby prądu, a świat by się śmiał. Świat by się śmiał. Byłoby strasznie. Koryto w Polsce było magnesem od początku PRL-u. Kiedyś jednak koryto miało kształt Fiata 126 p, a dziś ma kształt służbowego mercedesa i miesięcznej pensji w wysokości od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Magnes przyciąga jak nigdy. Tym większe uznanie – bo przecież wszyscy jesteśmy grzesznikami – należy się tym milionom ludzi, dla których świat wartości ma jeszcze jakieś znaczenie, dla których uczciwość w codziennym życiu jest czymś naturalnym i niepodważalnym. Ludzie koryta dominują dziś w Polsce, zawarli niepisany układ z systemem. Nie ma żadnych szans na ich powrót do normalnego, uczciwego życia. To stracone pokolenie i trzeba mieć tego świadomość. Trzeba w wolnej Polsce odciąć ich od jakiegokolwiek wpływu na losy państwa. Są to ludzie nieuleczalnie chorzy na życie w świecie układu, korupcji i złodziejstwa. Oczyszczenie państwa z obecności takich ludzi w życiu publicznym jest patriotycznym obowiązkiem. W tym kontekście, IV RP była tylko wielce łagodną próbą naprawy państwa. Dziś jest o wiele gorzej, dlatego powracając do idei modernistów*, ludzi gotowych do budowania wielkiej Polski, wolnych od systemu, potrzebujemy wręcz wstrząsu w świadomości Polaków, by dokonać przełomu w historii Polski. Nie da się już pogodzić tych dwóch światów. I nie wolno tego robić, bo to jest wielka utopia, szkodliwa dla wolnej, nowej Polski.
*http://benevolus.salon24.pl/476735,modernisci-i-nowa-polska
http://benevolus.salon24.pl/476989,modernisci-i-zmiana-systemu-czyli-koniec-iii-rp
GrzecgG
Owsiak i Stalin. Czy Premier jest już gotowy? Przy braku demokracji, wolnych mediów, wszechobecnej władzy służb, grupy trzymającej władzę, można odstawić dowolny numer, na zamówienie. Można sprowokować opozycję, a jak ona da się sprowokować, wtedy oni jeszcze ostrzej, tak jak z Tuleją. W niedzielę będzie znowu wielki szoł, więc akcję „tulejka” trzeba jakoś wyciszyć, na razie przynajmniej, bo na scenę wchodzi Jurek. Wiadomo, co się będzie działo na portalach. Znowu dobierzemy mu się trochę do skóry, ale on ma takie wsparcie, że i tak spłynie to po nim podobnie jak po całym wsiowym mainstreamie. Bo to jest taki wsiowy mainstream, przy którym Heniek spod sklepu Pani Zosi to jest Platon. On widzi bowiem rzeczywistość taką, jaką ona w Polsce naprawdę jest, on tak jak Platon wie, jak wygląda świat poza pieczarą. Odpuszczą więc, ochłoną z tej swojej jak najbardziej stalinowskiej ekstazy, w jaką wpadli tydzień temu. Taki redaktor Morozowski to powinien wisieć na billboardach w całej Polsce: „Towarzysz Morozowski. 800% normy dla chwały Stalina!”. Albo: „„Gazeta Wyborcza” podjęła rewolucyjne zobowiązanie napisania kolejnych trzystu artykułów o CBA, potępiając jego zbrodnicze metody. To wspaniałe zobowiązanie wytworzyło braterskie współzawodnictwo bohaterskich dziennikarzy. Monika Olejnik powiedziała, że w tym roku co najmniej 100 razy obnaży kontrrewolucyjne i agenturalne związki PiS – u , a także nie dopuści do głosu na antenie żadnego polityka z partii Kaczyńskiego do głosu” – donosi dziennik „Boninews”. Nie jest może tak? Jest może inaczej? Przecież monopol władzy zupełnie przewrócił im w głowie, upojenie sięga zenitu, wpadli już w nałóg. Jak to się skończy? Albo wykitują od tych stachanowskich zobowiązań medialnych, albo będziemy mieli jeszcze większy cyrk. Przecież ten system cudownie się rozwijał przez lata, dojrzewał, zarzucał swoje sieci na kolejne sfery życia społecznego, dotąd jakoś tam jeszcze autonomiczne. Terror kulturowy, bo z takim mamy dziś realnie do czynienia w Polsce, właśnie wszedł w fazę swojej pełni, widać go w całej okazałości. Gdzie się nie obejrzysz, są już gotowe nowe wzorce postępowania. Autonomiczna pozostaje jeszcze w jakimś stopniu rodzina, tu mamy jeszcze coś do powiedzenia. Realnego wpływu na władzę, Polacy, nie mają dziś żadnego. Gigantyczne afery i przekręty, w jaki uwikłani są ludzie III RP, pozostają nierozstrzygnięte. Władza oligarchów jest realna, władza służb jest realna, władza obcych państw w Polsce jest realna. Demokracja, zresztą nie tylko u nas, jest natomiast złudzeniem. Oczywiście, raz na jakiś czas rzuci się kogoś na pożarcie. Jak władza uzna, że Owsiak nie jest już trendy, to go odstrzelą. Wystarczy przyjrzeć się dobrze samej jego fundacji i uzyskać odpowiedź na pytanie, co dzieje się z odsetkami (niemałymi), które pochodzą z wpłat podczas szoł. Mało się o tym mówi, bo i po co, ale w TVP (może i teraz) cała ta styczniowa akcja sprowadzała się głównie do tego, kto lepiej wypadnie, kto miał lepsze wejście, kto lepiej puścił światełko do nieba, kto się ciekawiej wydarł do kamery, kto miał fajniejszy pisk. Co to ma wspólnego z akcją charytatywną? Nie wiem, ale z prawdziwym dniem świra na pewno dużo. No bo, jak jakaś koleżanka redaktorka weszła na wizję normalnie ubrana i powiedziała, bez należnego entuzjazmu: - No, piękna akcja, cieszymy się, że pomagamy dzieciom - to były w redakcji jęki, po prostu obciach. Ale jak ktoś wszedł „na żywo” i pierwsze co zrobił, to wydarł się, ile sił tylko w płucach: „Jeeeee!!! Jurrrreeeek!!! Łołłołłołł..!!! Maaamyyy!!!! Sto.............(tu cisza) , nieee!!!!!!!!!! Mamy już dwieście (tu znowu wymowna cisza) .........nie Waaaaaarszaaawaaa!!!!! Mamy już trzysta tysięcy złotych..!!!!!!!!” – to wtedy było git. To w redakcji (ach) padały słowa: No..., ekstra! Mocne, dobre, lepiej niż Wrocław, i te czerwone włosy! Ten mainstreamowy świryzm właśnie wszedł w fazę dojrzałą. Przy braku demokracji, wolnych mediów, wszechobecnej władzy służb, grupy trzymającej władzę, można odstawić dowolny numer, na zamówienie. Można sprowokować opozycję, a jak ona da się sprowokować, wtedy oni jeszcze ostrzej, tak jak z Tuleją. Narodziła się „tulejowszczyzna”. To termin oznaczający przypisanie pewnej potwornej, budzącej powszechne oburzenie, społeczne cechy, idei, wartości, którą się posiada bądź wyznaje, innym ludziom. Tulejowszczyzna to dojrzała forma wsiowej agitki, wsiowego mainstreamu. System dociska i żąda ofiar. Czy Pan Premier jest już gotowy? GrzechG
TYLKO U NAS! Rząd ukrywa skalę zadłużenia czyli dziura budżetowa Rostowskiego - Istnieje realne zagrożenie, że pod koniec 2013 roku dług publiczny przekroczy bilion złotych. To efekt wirtualnej księgowości ministra finansów Jacka Rostowskiego. Na dodatek ukrywa się załamanie dochodów podatkowych w ubiegłym roku – mówi Niezależnej.pl Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów.
Minister finansów Jacek Rostowski cały czas uspokaja, choć sytuacja finansów publicznych jest coraz gorsza. Czy podczas swoich wystąpień podaje nam jednak prawdziwe liczby i rzeczywistą skalę problemu? Prawdziwy deficyt budżetowy nie wynosi 31 miliardów złotych, jak zostało podane, gdyż olbrzymia część długów budżetu państwa jest ukryta. W samym krajowym funduszu drogowym w formie obligacji jest prawie 50 miliardów złotych. 11 miliardów złotych ukrytych jest w długach szpitali, a 2,5 miliarda zł za tzw. nadwykonania szpitali, czyli usługi wykonane, a nie zapłacone przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Kolejne prawie trzy miliardy złotych długów państwa pochodzą z tytułu roszczeń przedsiębiorstw budowlanych, głównie podwykonawców będących małymi firmami polskimi. Czyli jakby doliczyć to wszystko do oficjalnego deficytu budżetowego, to mamy dziurę na poziomie około stu miliardów złotych.
A może jest szansa na wyjście z kłopotów i nie ma czym się martwić? Ciągle pojawiają się nowe pomysły rządzący jak łupić kieszenie Polaków. Chociażby za pomocą fotoradarów. Sensacją minionych dni były wydarzenia z debaty budżetowej w Senacie, gdzie wiceminister finansów Hanna Majszczyk potwierdziła, że wpływy podatkowe za ubiegły rok były mniejsze od zakładanych aż o 16 miliardów złotych, z czego tylko z samego VAT-u wpłynęło mniej o 12 miliardów złotych. Mniej było również podatku od akcyzy, czy gier. To oznacza totalne załamanie systemu dochodu podatkowych w budżecie państwa w roku 2012. Roku jeszcze nie najgorszym, bo obserwowaliśmy wzrost gospodarczy. A w tym roku grozi podobna sytuacja. Prawdopodobnie na kwotę szacowaną przez niektórych ekspertów nawet na 20 miliardów złotych. Minister finansów nie wyciągnął żadnych wniosków z tego ubytku dochodów podatkowych za ubiegły rok i zaplanował je w kolejnym budżecie na poziomie wyższym o 11 procent. To świadczy o księżycowej, wirtualnej księgowości. A w 2013 roku, w którym wkraczamy w oko kryzysowego cyklonu, może nam grozić nie tylko nowelizacja budżetowa, właściwe wyrzucenie budżetu do kosza, ale przede wszystkim załamanie się dochodów państwa. Na dodatek masowo bankrutują firmy, rośnie bezrobocie, płace są zamrożone. Dziura budżetowa Rostowskiego może być większa niż ta słynna Bauca.
A dług publiczny ciągle rośnie. Ten trend w tym roku nie zostanie raczej zahamowany? To pokazuje jak nieodpowiedzialna politykę prowadzono w ostatnich latach. Minister Rostowski narobił nam nowych długów prawie tyle samo co poprzednich kilkudziesięciu ministrów finansów przez poprzednie 15 lat. Z poziomu 500 miliardów złotych długu publicznego wywindował go do około 900 miliardów. Jeśli doliczyć, że minister wyliczył, iż ten dług wzrośnie w tym roku o 50 miliardów złotych netto plus ukryty dług około 70 miliardów zł, to pod koniec 2013 roku Polska przekroczy bilion złotych zadłużenia. To będzie absolutna katastrofa, a dług będą spłacać przez trzy pokolenia Polaków. Długi Gierka były mikroskopijne przy tym co robi minister Rostowski. Grzegorz Broński
Wielka orkiestra politycznej poprawności zawiedziona. A tyle było radości nad panem sędzią Tuleyą, tyle zachwytu Góra urodziła mrówkę. Nie ma zawiadomienia o „stalinowskich zbrodniach CBA”, są ledwie zastrzeżenia.
1. A tyle było radości nad panem sędzią Tuleyą, tyle zachwytu. Szósty rok trwa pościg za zbrodniami IV Rzeczypospolitej i nic, żadna prokuratura, żadne komisje śledcze ani naciskowe żadnych zbrodni nie znalazły. Krwawy reżim z lat 2005-2007 wciąż pozostaje nieosądzony. Aż wreszcie pan sędzia Tuleya, śmiesznie się co prawda szamotając z opadającym łańcuchem i uciekającym w bok Orłem, jednak nabrał powietrza do płuc i nazwał te zbrodnie po imieniu.
Metody przesłuchań były przerażające... starsi ludzie dręczeni wielogodzinnymi przesłuchaniami...konwejer, skojarzenia z czasami najgorszego stalinizmu... - i to mówił sędzia znad leżącej przed nim harmonii akt. Wiarygodny autorytet!
2. Wielka orkiestra politycznej poprawności aż piała na dźwięk słów sędziego. Tydzień trwało rozwlekanie stalinowskich zbrodni CBA i rytualne ubijanie PiS-u. A potem cała Polska wstrzymała oddech - pan sędzia Tuleya pisze doniesienie, już prawie gotowe... już gotowe... zaraz będzie wysłane. A tu nie ma zawiadomienia i nie będzie. Ot, skromne zastrzeżenia do przerażających metod...
3. Sprawa jest poważna, panie sędzio Tuleya. Teraz bowiem trzeba zapytać o zakres pańskiej odpowiedzialności.Jeśli bowiem tych stalinowskich tortur CBA nie było – to jako sędzia, funkcjonariusz publiczny, dopuścił się pan nadużycia uprawnień, przez pomówienie niewinnych funkcjonariuszy. Jeśli natomiast te stalinowskie tortury były, a pan, mający o nich wiedzę jako funkcjonariusz publiczny nie składa oficjalnego zawiadomienia o przestępstwie – dopuszcza się pan niedopełnienia obowiązku na szkodę dobra publicznego i tych wszystkich ofiar „stalinizmu CBA.”
4. W zasadzie należałby teraz wnieść zawiadomienie przeciwko panu sędziemu o nadużycie uprawnień bądź niedopełnienie obowiązków. Sam nie wiem, czy lepiej spuścić już zasłonę miłosierdzia, czy przedłużać ten żałosny spektakl? Janusz Wojciechowski
Jutro rocznica ujawnienia prawdy o gen. Błasiku 12-tego stycznia 2012 dowiedzieliśmy się, że przedstawione wcześniej dowody na obecność gen. Błasika w kokpicie okazały się nieprawdziwe. Jako pierwszy napisał o tym Cezary Gmyz w Rzeczpospolitej. Po kilku dniach potwierdził to rzecznik PW na oficjalnej konferencji. Opinii publicznej udostępniony został też stenogram IES. Porównanie go z wcześniejszym stenogramem KBWL praktycznie wyklucza możliwość obecności gen. Błasika w kokpicie, co wyjaśniłem w tej notce.
Naturalnymi konsekwencjami ustaleń IES powinny być: rzetelna debata na temat wcześniejszych nieprawdziwych informacji, anulowanie ich negatywnych konsekwencji, przełom w stosunku Polaków do tej sprawy, zadośćuczynienie ze strony osób i ośrodków opiniotwórczych zaangażowanych w szkalowanie generała, międzynarodowa kampania informacyjna rządu obalająca wymierzony w polską rację stanu fałszywy przekaz Anodiny. Niestety nic takiego się nie stało. Jedynie Edmund Klich bąknął jakieś „przeprosiny” zastrzegając przy tym, że i tak uważa, że gen. Błasik był w kokpicie. KBWL w wyniku decyzji premiera nie wznowiła prac. Nie wystosowała też żadnego sprostowania swojego oczywistego błędu i żadnych przeprosin. Rząd nie zrobił w ciągu ostatniego roku nic, żeby świat dowiedział się, że gen. Błasika nie było w kokpicie. Najwięksi producenci nacisków gen. Błasika zamiast przeprosin zareagowali kampanią zakłamywania tej sprawy, która trwa do dziś. Trzeba niestety stwierdzić, że kampanii skutecznej. Wystarczy porównać komentarze sprzed roku i dzisiejsze. Ekspertyza IES była długo oczekiwana jako ważna i w pierwszej reakcji tak została potraktowana. Dziś w głównym nurcie medialnym albo się ją przemilcza, albo bagatelizuje. Sprawę obecności gen. Błasika w kokpicie traktuje się jako nierozstrzygniętą lub nawet wprost sugeruje się, że tam był. W rocznicę upublicznienia ustaleń IES warto przypomnieć jak i dlaczego gen. Błasik „pojawił się” w kokpicie. Warto też wyjaśnić dlaczego rządzący i wspierające je media utrzymują to kłamstwo. Generała Błasika wprowadzono do kokpitu w programie TVN Teraz My 24.05.2010. Odbyło się to niedługo po upublicznieniu rosyjskiego stenogramu, w którym nie przypisano gen. Błasikowi żadnej wypowiedzi. Pojawia się tam tylko jeden enigmatyczny zapis „głos w tle czytania karty – gen. Błasik”. Nie było w tym czasie żadnych innych oficjalnych dokumentów i ustaleń. Rosjanie sfabrykowali tylko maleńki, problematyczny, łatwy do obalenia ślad – głos w tle, który nie wyartykułował żadnego wyrazu i mimo to został przypisany konkretnej osobie. Prawdopodobnie chcieli, żeby kampania pomówień generała została zainicjowana w Polsce. W każdym razie tak właśnie się stało. Zainicjowali ją: zarządzający stacją TVN, Sekielski, Morozowski i Edmund Klich. Z jednej strony generał był naturalną ofiarą pomówień. Wśród pasażerów nie było drugiej osoby, która nadawałaby się do tego lepiej niż Dowódca Sił Powietrznych. Był pilotem i przełożonym, co uprawdopodabniało możliwość jego obecności w kokpicie i wywierania presji. Z drugiej jednak strony był ofiarą postronną. Głównym celem ataku był przecież tragicznie zmarły prezydent. Naciski Lecha Kaczyńskiego na lądowanie w Smoleńsku w centrum naszej debaty publicznej pojawiły się już 24.04.2010 za sprawą GW, której redaktorzy przypominając tzw. „incydent gruziński” „nie rozstrzygali” czy to naciski na załogę były przyczyną katastrofy (por. Moją definicję GW). Oczywiście wiele elementów tej kampanii pojawiło się wcześniej. Np. już 10 kwietnia dostaliśmy „informację” o czterech podejściach do lądowania. Kampania naciskowa, choć oparta na insynuacjach i spekulacjach okazała się bardzo skuteczna. Duża grupa Polaków uznała wtedy za pewnik, że dowody owych nacisków są tylko kwestią czasu. Tymczasem stenogram MAK ich nie przyniósł. Każdy kto przeczytał go ze zrozumieniem, nie miał wątpliwości, że dowodów na naciski już nie będzie. Skąd bowiem mogłyby pochodzić jeśli nie z rosyjskiego odczytu czarnych skrzynek? Propagatorzy nacisków robili co mogli, żeby to zakłamać. Potrzebna była wtedy jakaś spektakularna informacja, odwracająca uwagę od oczywistego braku dowodów na naciski i pozostawiająca nadzieję na dalsze rozgrywanie tej sprawy. Pojawienie się gen. Błasika w kokpicie znakomicie spełniało te warunki i takie jest narzucające się wyjaśnienie tego, że go tam wprowadzono. Po „znalezieniu się” w kokpicie gen. Błasik stał się głównym bohaterem mediów i ofiarą dalszych pomówień. Pojawiły się liczne nieprawdziwe informacje mające uprawdopodobnić jego presję na pilotów. Posadzono go za sterami samolotu, wymyślono jego kłótnię na lotnisku z Arkadiuszem Protasiukiem, sfabrykowano wypowiedź „jak nie wyląduję to mnie zabije” będącą ewidentnym „dowodem” presji. Głównym producentem tych newsów była stacja TVN, o której można powiedzieć, że wyspecjalizowała się wtedy w gen. Błasiku. Skutkiem tej kampanii było zbudowanie nienawiści milionów Polaków do generała, którego jedyną „winą” było to, że był jednocześnie pasażerem tego lotu i Dowódcą Polskich Sił Powietrznych. Z s24 i nie tylko wiem, że większość Opętanych 2010 nienawidzi go tak samo jak Lecha i Jarosława Kaczyńskich. To sklejenie nienawiści do generała z nienawiścią do braci Kaczyńskich jest jednym z głównych powodów, dla których szkalująca go kampania nie została przerwana po opublikowaniu stenogramu IES. Generał stał się „pisowcem”. Oczyszczenie go z zarzutów mogłoby skutkować również złagodzeniem stosunku do braci Kaczyńskich. Budowanej naciskami na lądowanie nienawiści nie można było nadkruszyć, bo rządzący i ich akolici są jej zakładnikami, jak wyjaśniałem kiedyś w tej notce. Drugim powodem podtrzymywania kłamstwa o gen. Błasiku jest troska jego autorów o własną pozycję i bezpieczeństwo. Zderzenie prostej i klarownej prawdy, że generała nie było w kokpicie z wyprodukowanymi przez nich wcześniej „informacjami” było i jest dla nich groźne. Dlatego muszą sprawę zamazywać, przedstawiać jako nierozstrzygniętą, spychać w sferę niedomówień i zapomnienia. Czy np. TVN mogłaby przeprosić za umieszczenie gen. Błasika w kokpicie, sadzanie go za sterami Tupolewa i liczne inne fałszywe informacje na ten temat? Prawda, że trudno to sobie wyobrazić? Trwanie w kłamstwie i liczenie na słabą pamięć Polaków wydają się jedynym jej wyjściem. Na osobną uwagę zasługuje postawa przyjęta przez KBWL. Sprostowanie przez nią oczywistego błędu i wykreślenie gen. Błasika z raportu nie miałoby żadnego wpływu na jej ustalenia przyczyn katastrofy. Podkreślali to i Jerzy Miller i dr Maciej Lasek tłumacząc dlaczego komisja nie powraca do tej sprawy. Pewnie nie byli świadomi, że tym samym obnażyli polityczne uwarunkowanie komisji. Mogli naprawić błąd, który nie miał merytorycznego znaczenia dla wyjaśnienia katastrofy, miał natomiast ogromne konsekwencje moralne i polityczne. Pozostali przy nim zamieniając go tym samym w kłamstwo, a komisję w narzędzie propagandy, co znajduje pełne potwierdzenie w obecnej działalności dr Laska. W traktowaniu sprawy gen. Błasika przez główny nurt polityczno-medialny najjaskrawiej uwidacznia się obecny stan naszego państwa i debaty publicznej. Rok po ujawnieniu ustaleń IES ten stan jest gorszy niż wtedy. Kłamstwo dominuje. Czy już zawsze tak będzie? j.k.50
Polityk na urlopie? Kłopoty murowane Mirosław Drzewiecki, podczas gdy cała Polska żyła aferą hazardową, wypoczywał na Florydzie Stach Antkowiak Gdy politycy odpoczywają, wybuchają kryzysy, afery, rządowe zmiany. Brak reakcji oznacza często polityczny koniec Urlop to dla polityka czas podwyższonego ryzyka. Zwłaszcza w Polsce. Afery, kryzysy rządowe wybuchają właśnie wtedy, gdy ich główni bohaterowie zażywają błogiego wypoczynku. Przekonał się o tym były już minister rolnictwa Marek Sawicki (PSL). Kiedy „Puls Biznesu" opublikował w poniedziałek nagrania z rozmowy dwóch działaczy PSL, w których jest oskarżany o obsadzanie stanowisk znajomymi, minister przebywał na urlopie. Początkowe sygnały były takie, że Sawicki urlopu przerywać nie zamierza. Gdy kolejni dziennikarze dopytywali o to polityków PSL, ci sami nie byli pewni, czy Sawicki wracać powinien czy nie. Wreszcie, kiedy i PSL, i Platforma stwierdziły, że afery taśmowej bagatelizować się jednak nie da, Sawicki został wezwany na dywanik do lidera ludowców Waldemara Pawlaka. We wtorkowe popołudnie opalony Sawicki z uśmiechem na twarzy przyjechał na spotkanie z władzami partii. – O siebie jestem spokojny – mówił. Kiedy wyszedł, ogłosił, że podaje się do dymisji.
– Nie przypuszczał, że będzie musiał to zrobić. Próbował przekonać kolegów z partii, że jest niewinny, a całą sprawę bagatelizował – mówi jeden z uczestników spotkania. Czy sprawy mogłyby potoczyć się inaczej, gdyby od razu był w centrum wydarzeń?
– W polityce nieobecni na miejscu wydarzeń nie mają głosu. Zawsze są na przegranej pozycji, bo nie mogą przedstawić mediom swojej wersji, a potem często jest już na to za późno – mówi „Rz" dr Wojciech Jabłoński, politolog i specjalista ds. wizerunku z UW.
– Zanim bohaterowie afery zabiorą głos, są już medialnie upieczeni. Wówczas nie ma tak naprawdę znaczenia, jak będą się tłumaczyć – mówi „Rz" dr Jacek Kloczkowski, politolog z krakowskiego Ośrodka Myśli Politycznej.
Drzewiecki na Florydzie Przekonał się o tym także były minister sportu Mirosław Drzewiecki (PO), którego ujawniona przez „Rz" afera hazardowa zaskoczyła podczas wypoczynku na Florydzie. Kiedy jego partyjny kolega Zbigniew Chlebowski tłumaczył się dziennikarzom ze swoich kontrowersyjnych rozmów z przedstawicielami branży hazardowej i oskarżeń o lobbowanie w ich interesie, Drzewiecki był wówczas nieuchwytny. – Mirek liczył na to, że zanim wróci do Polski, cała sprawa zdąży się już wypalić – opowiada jeden z bliskich mu polityków Platformy. Bardzo się przeliczył. Kiedy bowiem wrócił do Polski, Chlebowski został już odwołany z funkcji szefa Klubu PO i cała uwaga mediów skupiła się na nim.
– Premier powiedział mu, że zostanie w rządzie, jeśli uda mu się w przekonujący sposób wytłumaczyć. Jednak dziennikarze zadawali tak dużo szczegółowych pytań, że Mirek po prostu nie dał rady – dodaje polityk PO. Urlopowa klątwa dopadła też samego premiera Tuska. Kiedy w styczniu 2011 roku szusował na nartach we włoskich Dolomitach, rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) opublikował swój raport o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Całą winę zrzucił w nim na polskich pilotów, ani słowem nie wspominając o zaniedbaniach po stronie rosyjskiej. Zupełnie nie uwzględnił też uwag przesłanych przez polskich ekspertów.
Tusk na nartach Szef rządu przerwał pobyt we Włoszech i przyleciał do Polski na konferencję prasową, która odbyła się następnego dnia. Jednak rozmowy kontrolerów lotu z załogą polskiego tupolewa przedstawione zostały opinii publicznej dokładnie tydzień po raporcie MAK. Główne światowe media szeroko relacjonowały rosyjską wersję wydarzeń. Polska odpowiedź już się tak dobrze nie przebiła.
– Nie ma w tym cienia przypadku, że strona rosyjska opublikowała tak ważny raport w momencie, gdy polski premier był na urlopie – mówi dr Kloczkowski. – Problem w tym, że polskie władze dały się zaskoczyć i nie miały gotowej natychmiastowej odpowiedzi. Reakcja premiera spotkała się z głośną krytyką ze strony opozycji. Jednak nie tylko. Także partyjny kolega Tuska marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna stwierdził, że jego reakcja była spóźniona. – Zabrakło przygotowanej z dobrym pomysłem reakcji, byliśmy zakładnikami tej trudnej sytuacji – mówił. Nie wpłynęło to dobrze na i tak napięte już relacje między Tuskiem i Schetyną. Tusk do dziś nie zapomniał mu tej wypowiedzi. Ostro zaatakowali go za nią także koledzy z partii. Narastająca niechęć obu polityków ostatecznie zakończyła się pozbawieniem Schetyny stanowiska marszałka Sejmu i mianowanie w to miejsce Ewy Kopacz.
Gdzie jest premier? Nic dziwnego, że kilka miesięcy później premier musiał sam dementować medialne informacje o tym, że wybiera się na urlop do Grecji.
– Nie do Grecji, ale w sprawie Grecji, i nie na urlop, tylko do Brukseli – mówił z przekąsem dziennikarzom pytającym o tę sprawę, przyznając, że „jego małżonka nie jest z tego powodu zachwycona". W tym roku również wyjazd premiera na narty zbiegł się z poważnymi kryzysami. Po tym, gdy postrzelił się wojskowy prokurator Mikołaj Przybył, wybuchł konflikt między naczelnym prokuratorem wojskowym gen. Krzysztofem Parulskim a prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem. Równolegle trwało olbrzymie zamieszanie wokół listy leków refundowanych. To wtedy tabloidy jednym głosem z posłami opozycji pytały dzień po dniu: „Gdzie jest premier?".
Polityczny lipiec Sezon urlopowy to także czas, kiedy dochodzi do rządowych przesileń. Po wybuchu afery gruntowej w lipcu 2007 r. rozpadła się koalicja PiS z Samoobroną i LPR. – Kryzys zaskoczył mnie niemal w przeddzień zaplanowanego dwutygodniowego urlopu – opowiada były wicepremier i lider LPR Roman Giertych i podkreśla, że wrócił do zupełnie innej rzeczywistości politycznej z przedterminowymi wyborami na horyzoncie. – Zresztą lipiec to w naszej polityce z reguły wyjątkowo gorący okres – dodaje. Rok wcześniej właśnie w lipcu Jarosław Kaczyński zastąpił na stanowisku szefa rządu Kazimierza Marcinkiewicza, który dowiedział się o tym niemal w przeddzień wyjazdu do Chorwacji. – Politycy, nie będąc pewni reakcji społeczeństwa, lubią przeprowadzać takie zmiany właśnie w wakacje, kiedy zainteresowanie obywateli polityką jest znacznie mniejsze – podkreśla dr Kloczkowski. Podobnie na sprawę patrzy dr Wojciech Jabłoński. – Tu nie ma przypadków. Najlepiej jest uderzyć, gdy ofiara nie ma szans się obronić. To stara tradycja. Gdy Gomułka wyjechał do Bułgarii, wydarzenia marcowe mu Moczar zrobił – mówi. Może zatem najlepszym sposobem dla polityka, aby uniknąć urlopowej klątwy, jest unikanie urlopu w ogóle? – Chyba tak – śmieje się dr Jabłoński. – Choć w polskich warunkach samo uprawianie polityki często przypomina wypoczynek – mówi.
Jarosław Stróżyk, Kamila Baranowska
SKANDAL! DISCOVERY WORLD o obozach koncentracyjnych w Polsce Wczoraj, 10 stycznia 2013 r. o godzinie 22:00 Discovery World wyemitowała ósmy odcinek serii „Kolaboranci Trzeciej Rzeszy” (Nazi Collaborators) poświęcony Wielkimu Muftimu Jerozolimy Mohammedowi Aminowi al-Husajni. W treści dokumentu poza interesującymi informacjami przedstawiającymi konflikt między Palestyńczykami a Anglikami w latach 30-tych XX wieku dopuszczono się subtelnej manipulacji, która promuje rzekomy udział Polski w eksterminacji Żydów.
Po omówieniu przyczyn konfliktu na Bliskim Wschodzie związanym między innymi z napływem do Palestyny niemieckich Żydów po przyjęciu w Trzeciej Rzeszy tzw. ustaw norymberskich. Twórcy odcinka na bazie dostępnych im materiałów filmowych przedstawiają autentyczne migawki więźniów obozów koncentracyjnych z porażającymi planami niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Informuje się też, że Mohammed Amin al-Husajni wiedział o eksterminacji europejskich Żydów co najmniej od lipca 1943 r. Sam muzułmański duchowny miał według twórców dokumentu doskonałe kontakty z dygnitarzami III Rzeszy, m.in. z reichsführerem SS Heinrichem Himmlerem i to od jego zbrodniczego środowiska wiedział o ustaleniach niemieckiej konferencji w Wansee. Pod wpływem nazistów Wielki Mufti Jerozolimy miał wezwać przywódców europejskich do wysyłania Żydów nie do Palestyny … a do Polski! Twórcy odcinka nie informują, że w efekcie agresji Niemiec z września 1939 roku nie są uprawnione twierdzenia o wysyłaniu kogokolwiek „do Polski” albowiem faktycznie Polska miała rząd na emigracji, który w sposób efektywny i nieskrępowany nie zarządzał swoim terytorium. Jednocześnie twórcy ósmego odcinka „Kolaborantów Trzeciej Rzeszy” przesądzają o decydującym wpływie Mohammeda Amina al-Husajni na powstanie bośniackiej formacji SS złożonej z wyznawców Islamu. Uznają przy tym też, że nie ma obecnie dowodów na zbrodnicze działania ani Wielkiego Muftiego Jerozolimy, ani wspomnianej formacji. W odcinku nie ma też ani słowa komentarza dotyczącego eksterminacji Żydów w obozach śmierci … poza wskazaniem ich lokalizacji w Polsce. Aby uwiarygodnić taką „informację historyczną” twórcy odcinka posługują się rzekomo tak sformułowanym i publicznym wezwaniem bohatera tego odcinka. Wyemitowanie ósmego odcinka „Kolaborantów Trzeciej Rzeszy” w takiej formie jest skandaliczne i wymaga natychmiastowej reakcji. Wypada domagać się przeproszenia Polaków przez Discovery za obrzydliwe zestawienie nazwy naszego kraju z eksterminacją Żydów wszędzie tam, gdzie zdecydowano się wyemitować w takiej formie ten odcinek serii. Okazuje się, że międzynarodowy skandal z wypowiedzią amerykańskiego prezydenta Barracka Obamy o „polskich obozach koncentracyjnych” nie stał się katalizatorem pozytywnej zmiany w zakresie promowania jawnej nieprawdy historycznej. Samo określenie „nazizm” jest ściśle i na wieczność przypisane do Niemców nawet w sytuacji, gdy z politycznej poprawności często zastępuje się nim jasne wskazanie narodu, który wyhodował zbrodniczą ideologię. Zachęcam wszystkich do przesyłania protestów do polskiego oddziału opiniotwórczego kanału (discoverymedia@discoverymedia.pl) i domagam się oficjalnej reakcji polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych adekwatnej do opisanego skandalu. Paweł Czyż
Fundusz Kościelny, czyli pułapka na wierzących Przeciąganie dyskusji nad Funduszem Kościelnym nie wynika z niezdecydowania strony rządowej, ale z głębszego planu politycznego. I dlatego wierzący powinni dążyć do jak najszybszego, nawet za cenę strat finansowych Kościoła, jego zakończenia. Zacznę od sprawy oczywistej. Fundusz Kościelny nie jest przywilejem, jakiego państwo udziela Kościołowi katolickiemu i innym związkom wyznaniowym, ale absolutnym wymogiem sprawiedliwości. Jest to bowiem rekompensata za to, co przez lata komunizmu Kościołom ukradziono. Oddawanie kradzionego nie ma nic wspólnego z klerykalizacją, tylko stanowi fundament państwa prawa. Zmiana jakichkolwiek przepisów w tej sprawie wymaga świadomości tego, z jakich powodów Fundusz w ogóle powstał. A w debacie publicznej można odnieść wrażenie, że wszyscy już o tym zapomnieli, i dyskutuje się wyłącznie na temat tego, czy Kościół powinien dostawać pieniądze od państwa, a nie o tym, czy państwo powinno zwracać to, co zostało rozmaitym instytucjom i obywatelom ukradzione.
O co chodzi PO Ta prosta konstatacja, choć moralnie sprawę ustawia zupełnie jasno, nie rozwiązuje niestety wszystkich problemów związanych z Funduszem Kościelnym. Pozostaje kwestia miejsca, które Fundusz zajmuje w strategii politycznej Platformy Obywatelskiej i jej medialno-politycznych partnerów. O co zatem chodzi PO, gdy z podziwu godną konsekwencją przesuwa rozwiązanie Funduszu (ostatnio takie decyzje podjęły komisje senackie), lawiruje, a jednocześnie nieustannie powraca do tematu „równego obciążenia Kościoła kosztami kryzysu”. Najprostsza odpowiedź jest taka, że chodzi tu o temat zastępczy (gdy nic się nie dzieje, zawsze można skupić uwagę obywateli na Kościele), a także przysłowiowe niezdecydowanie polityków PO, którzy swoje decyzje uzależniają od słupków sondażowych (a te wciąż dają Kościołowi mocną pozycję). Ale odpowiedź ta nie wyjaśnia wszystkich aspektów sprawy. Ograniczenie środków przekazywanych Kościołowi znalazłoby przecież poparcie elektoratu PO. A silny protest Kościołów i związków wyznaniowych oraz ich konflikt z rządem byłby dla obozu rządzącego opłacalny. Jeśli więc PO tego nie robi, to prawdopodobnie ma jakiś inny niż czysto finansowy powód takiego zachowania.
Osłabić partnera dialogu społecznego O co więc może chodzić? Pierwszy powód, dla którego debata wciąż jest podtrzymywana, to nadzieja, że gdy kryzys rzeczywiście mocno uderzy w Polskę, łatwo będzie można wskazać kozła ofiarnego, którego „pazerność” skazuje nasz budżet na problemy. Skłonni do antyklerykalizmu Polacy zaś chętnie kupią taką wersję, szczególnie jeśli będzie ona propagowana przez usłużne media. Ale i to nie wyjaśnia wszystkiego. Według mojej tezy, podstawowym powodem, dla którego PO nadal utrzymuje kwestię Funduszu Kościelnego na tapecie, jest chęć utrudnienia Kościołowi zajmowania mocnej pozycji w kluczowych obecnie sprawach moralnych. Dzięki temu Platforma może szantażować Kościół, gdyby ten usiłował skrytykować obóz rządzący i jego posunięcia. Potępienie polityków PO za propagowanie zapłodnienia in vitro, jasne wskazanie, że radny, poseł czy minister, który wspiera refundacje takiej metody czy też jej wprowadzenie do systemu prawnego, wyklucza siebie z Kościoła, jest w tej sytuacji trudniejsze, może bowiem skończyć się przykręcaniem finansowej śruby. Moje słowa zawierają sugestię, że część hierarchii może poddać się takiemu swoistemu finansowemu korumpowaniu, ale... trudno udawać, że takie sytuacje nie występują. Szczególnie gdy widzimy, że mimo faktu, iż kolejne samorządowe struktury PO zaczynają popierać refundowanie zapłodnienia pozaustrojowego, a rząd otwarcie zapowiada łamanie konstytucji w tej sprawie, to na jasne potępienie działań obozu rządzącego zdecydował się tylko metropolita szczecińsko-kamieński abp Andrzej Dzięga. Pozostali, w tym metropolita krakowski, milczą. Powody oczywiście mogą być różne, ale nie można wykluczyć, że hierarchom nie jest łatwo potępiać tych, z którymi prowadzi się obecnie trudne dyplomatyczne rozmowy.
Nowy rok, nowe wyzwania Trzeba mieć świadomość, że ten rok przyniesie także nowe tematy, z którymi Kościół jako wspólnota, ale także jako instytucja, będzie musiał się zmierzyć. Debata nad eutanazją, a może bardziej szczegółowo „testamentem życia”, którą zapoczątkowała wypowiedź Jerzego Owsiaka i którą podjęli parlamentarzyści Ruchu Palikota, jest na pewno jedną z nich. Tak samo jak próby (tym razem platformerskie) wprowadzenia do systemu prawnego rejestrowania konkubinatów. W debatach tych niezwykle istotne będzie mocne i zdecydowane stanowisko Kościoła, które nie powinno ograniczać się tylko do słów, ale w razie konieczności także do konkretnych działań. Kościół ograniczony debatą w sprawach finansowych będzie łatwiejszym partnerem. I dlatego mam coraz silniejsze przekonanie, że być może warto zrezygnować z pewnych – w pełni należnych Kościołowi – praw i bardziej skupić się na obronie nie tyle pieniędzy i własności, ile zasad. Kiedyś arcybiskup Józef Michalik powiedział mi, że Kościół poradzi sobie bez pieniędzy, ale nie bez autorytetu moralnego. Warto o tym pamiętać, także debatując nad Funduszem Kościelnym, który stał się wygodną metodą rozgrywania instytucji Kościoła. I to w momencie, gdy jego głos ma tak fundamentalne znaczenie. Tomasz P. Terlikowski
Wujek Włodek Któż mógł przypuszczać, że Adam Włodek, patron stypendium ustanowionego na mocy testamentu Wisławy Szymborskiej, okaże się konfidentem UB? „Informacje o przeszłości Adama Włodka były nieznane Instytutowi Książki w chwili podejmowania decyzji” – oświadczył Grzegorz Gauden, a kierowana przez niego „narodowa instytucja kultury” wycofała się ze współorganizowania projektu. Przykra sprawa, zwłaszcza w kontekście ostatniej woli noblistki. Żegnając się z naszym chaotycznym światem, Szymborska pragnęła upamiętnić zasługi byłego męża, który w okresie stalinizmu „opiekował się Kołem Młodych przy Związku Literatów Polskich i pomógł wielu znakomitym poetom u początku ich twórczej drogi”. A tu się okazuje, że ślęcząc nad becikami literackich niemowląt, Włodek pisywał donosy na Macieja Słomczyńskiego. Biedna Szymborska. Przecież gdyby o tym wiedziała, na pewno wskazałaby innego męża opatrznościowego dla stypendystów-nieboraków. Trzeba przyznać, że Włodek był perfekcyjnym donosicielem. Znakomicie się kamuflował. Także przed samym sobą udawał, że nie jest świnią. W listach do UB, pisanych w poczuciu „czujności partyjnej i obywatelskiej”, podkreślał, że „podane fakty powiązane są przypuszczeniami – a nie twierdzeniami”. I że „nie jest to oskarżenie, lecz zwrócenie Waszej uwagi”. Ubecy nie potrzebowali dokładniejszych danych. Tak intensywnie zwrócili uwagę na Słomczyńskiego, że ten po paru przesłuchaniach podpisał deklarację Tajnego Współpracownika. Co ciekawe, złamany pisarz wybrał sobie pseudonim... „Włodek”. Od stycznia 1953 r. w środowisku krakowskich literatów działało więc dwóch Włodków – jawny i tajny. Nie trwało to jednak długo, bo po kilku miesiącach Słomczyński, próbując zerwać kontakt z UB, wyjechał do Gdańska. Jego denuncjator został pod Wawelem. Dla ludzi zainteresowanych kulturą ta historia to żadna nowość. W 2007 r. opowiedział ją Maciej Gawlikowski w poświęconym Słomczyńskiemu filmie z cyklu „Errata do biografii”. Jeśli dyrektor Gauden usłyszał o niej wczoraj, to pewnie dlatego, że w Instytucie Książki ogląda się wyłącznie filmy Wajdy i Almodóvara. A szkoda, bo dokument Gawlikowskiego zasługuje na wnikliwą analizę. Jest tam np. kadr z donosem, w którym Adam Włodek precyzuje źródła swoich newsów: „Pochodzą one z obserwacji i rozmów przeprowadzonych ze Słomczyńskim przeze mnie, żonę moją Wisławę Szymborską-Włodkową (również członka Partii i literata) oraz Sławomira Mrożka (kandydata Partii i literata)”. Konfident dodaje: „Towarzysz Mrożek nie jest poinformowany, iż oświadczenie to składam”. A towarzyszka Szymborska? Czyżby nasza kochana noblistka została wtajemniczona w korespondencję męża? A mimo to po latach zdecydowała się wskazać go jako autorytet dla młodych twórców? Najgorsza jest obłuda. Instytucje kulturalne III RP co pewien czas godzą się na deprecjację jakiegoś nieistotnego, dawno zmarłego stalinisty, żeby zasłonić przeszłość aktualnych „autorytetów”. Włodek – mały człowiek, ale Szymborska – wielka poetka, Mrożek – wielki prozaik, Bauman – wielki filozof. Klientom tego systemu wydaje się, że żyją w normalnej kulturze, która rozliczyła się z komunizmem. Nie dostrzegają, że choć nastąpiła wymiana pokoleń, przetrwały mechanizmy światopoglądowego monopolu, konformizmu, wykluczeń. Pożegnalny gest Szymborskiej, wyznaczającej młodym twórcom protektorat komunistycznego „opiekuna”, jest prowokacyjny, ale bardzo szczery. To odpowiedź na rzeczywistość, w której roi się od literatów pokroju Włodka – dobrych wujków, którzy wiedzą, gdzie stoją konfitury. Chętnie pomogą młodszym kolegom i koleżankom na początku ich kariery, załatwią recenzję, stypendium, może nawet nominację do głośnej nagrody. Od literackich niemowląt wcale nie będą żądać partyjnego zaangażowania. Wręcz przeciwnie: będą je przekonywać, że literatura to beztroska zabawa językiem, a polityką, zwłaszcza w wydaniu prawicowych „oszołomów”, należy się brzydzić. Dopiero gdy któryś z osesków zacznie myśleć samodzielnie i zapragnie opuścić Koło Młodych, szczerze się zmartwią. A podczas najbliższego bankietu podzielą się tym zmartwieniem z zaprzyjaźnionymi wydawcami, jurorami i redaktorami gazet. Oczywiście z zastrzeżeniem, że „nie jest to oskarżenie, lecz zwrócenie Waszej uwagi”. Wojciech Wencel
Romaszewski wygrał: dostanie 240 tys. za dwa lata więzienia w PRL 240 tys. zł zadośćuczynienia i odszkodowania przyznał w piątek sąd znanemu opozycjoniście z PRL i b. działaczowi NSZZ "Solidarność" Zbigniewowi Romaszewskiemu. W latach 80. był on przez ponad dwa lata więziony za działalność niepodległościową. Sąd Okręgowy w Warszawie przyznał 73-letniemu Romaszewskiemu od Skarbu Państwa 192 tys. zł zadośćuczynienia i 48 tys. zł odszkodowania. Uzasadnił to znacznym stopniem krzywdy, wyrządzonej mu w wyniku wyroku 4,5 lat więzienia, wydanego w 1983 r. przez sąd wojskowy za zorganizowanie podziemnego Radia "Solidarność". Romaszewski wnosił o 85 tys. zł odszkodowania i "stosowne" zadośćuczynienie. Prokurator była przeciwna odszkodowaniu, wnosiła o 96 tys. zł zadośćuczynienia. Wyrok nie jest prawomocny. Prokurator powiedziała PAP, że będzie się zastanawiać, czy apelować. Romaszewski był usatysfakcjonowany z wyroku. Zanim sąd wydał wyrok, zgodnie z procedurą pytał Romaszewskiego o jego dochody przed aresztowaniem. Powiedział on, że był pracownikiem Instytutu Fizyki PAN, gdzie w 1980 r. zrobił doktorat. Podkreślił, że władze usiłowały nie dopuścić, by - jak się wyraził - "figurant był doktorantem". W PAN zarabiał ok. 5 tys. zł miesięcznie; udzielał też korepetycji z fizyki. Od czerwca 1981 r. wziął bezpłatny urlop z PAN i został funkcyjnym pracownikiem prezydium zarządu Regionu Mazowsze NSZZ "S", gdzie zarabiał 11 tys. zł miesięcznie, co skończyło się z wprowadzeniem stanu wojennego.
"Nie zostałem internowany, gdyż ukrywałem się od 12 grudnia 1981 r. aż do chwili aresztowania" - zeznał. Dodał, że utrzymywał się wtedy ze "zrzutek", jakie robili jego koledzy z PAN, co "wystarczało na przeżycie". W sierpniu 1982 r. został aresztowany; był sądzony w procesie twórców Radia "Solidarność". Został skazany w lutym 1983 r.; wyszedł na mocy amnestii w sierpniu 1984 r.; uniewinniono go w 1991 r. Zeznał, że był w więzieniu szantażowany przez władze, które uzależniały amnestię dla wszystkich ówczesnych więźniów politycznych od emigracji lub rezygnacji z działalności przez kilku czołowych opozycjonistów. W więzieniu nasiliły się jego dolegliwości zdrowotne, m.in. pogorszył się wzrok (musiał czytać przy żarówce o mocy 40 W). Dodał, że miał trudności w widzeniach z rodziną (żona też była aresztowana). Po zwolnieniu z więzienia nie pozwolono mu wrócić do pracy w PAN; podjął gorzej płatną pracę w Instytucie Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie dostał też paszportu na wyjazd na stypendium do laboratorium laserowego w USA, co - jak powiedział - było dla niego "gigantyczną szansą na powrót do zawodu". "Od tego czasu podjąłem działalność polityczną, działałem w obronie represjonowanych w podziemnej +S+; byliśmy obiektem działań SB" - oświadczył Romaszewski. Pełnomocnik Romaszewskiego mec. Antoni Łepkowski powiedział sądowi, że jest on "ikoną walki o prawa człowieka" jako twórca biura interwencji KSS KOR i NSZZ "Solidarność". "Wsłuchiwaliśmy się wszyscy w Radio +Solidarność+, które krzepiło nas w stanie wojennym" - dodał adwokat. Przedstawicielka prokuratury nie miała wątpliwości co do zasadności wniosku, bo Romaszewski spędził 24 miesiące w więzieniu i wniosła o przyznanie mu za to 96 tys. zł zadośćuczynienia. Zarazem wniosła o oddalenie jego wniosku o odszkodowanie wobec "braku szkody majątkowej". Sam Romaszewski uznał, że taką szkodę poniósł. Sąd uznał, że Romaszewskiemu z powodu doznanych krzywd należy się wyższe zadośćuczynienie niż zwykle przyznawane w takich sprawach. Sąd za każdy miesiąc więzienia przyznał mu 8 tys. zł, choć z reguły jest to od 3 do 5 tys. Jako powody sędzia Ewa Jethon wymieniała, oprócz rozłąki z rodziną, także silną "presję psychiczną ze strony władz ws. amnestii". Uzasadniając przyznane odszkodowanie, sędzia powiedziała, że składa się na nią wyliczona przez sąd na podstawie średniej krajowej kwota, jaką Romaszewski mógłby zaoszczędzić, gdyby go nie uwięziono. Sąd uznał, że powinno to być 2 tys. zł za każdy miesiąc więzienia. Sąd podkreślił, że uniemożliwiono mu zarówno powrót do PAN, jak i wyjazd na stypendium do USA. Romaszewski w 1976 r. uczestniczył w organizowanej przez Komitet Obrony Robotników akcji pomocy represjonowanym. Od 1977 r. był członkiem KSS KOR; z żoną Zofią prowadził biuro interwencyjne, rejestrujące przypadki łamania praw człowieka i niosące pomoc ofiarom bezprawia. W stanie wojennym był poszukiwany przez SB. Współorganizator podziemnego Radia "Solidarność". Aresztowany w sierpniu 1982 r. W 1989 r. wybrany do Senatu z listy Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Był też wybierany do Senatu w kolejnych wyborach: w 1991, 1993, 1997, 2001, 2005, 2007. Członek PiS. W 2011 r. prezydent Bronisław Komorowski odznaczył go Orderem Orła Białego. PAP
Tusk jest zmęczony Kwestia katastrofy smoleńskiej będzie żyła, bo pewne sprawy zamieciono pod dywan, na przykład odpowiedzialność Biura Ochrony Rządu – twierdzi senator w rozmowie z Elizą Olczyk Co pan sądzi o słowach sędziego Igora Tulei, który działanie CBA porównał do praktyk stalinowskich? To są tylko słowa. Dla mnie ważniejsza jest istota sprawy, czyli funkcjonowanie służb specjalnych. Twierdzę, że od lat funkcjonują one nieprawidłowo. I odnoszę to do wszystkich służb, nie tylko do CBA. Wszystkie one mają na sumieniu inicjowanie rozgrywek politycznych, wpuszczanie przecieków o politykach do mediów i coraz większą inwigilację społeczeństwa. Tym się powinniśmy zająć, a nie mniej czy bardziej bulwersującymi sformułowaniami jakiegoś sędziego.
Te słowa padły przy okazji sprawy doktora G., oskarżonego o korupcję. Czy wyrok, uznający go za winnego, jest istotny? Na razie jest nieprawomocny, to po pierwsze. Po drugie, wydaje mi się, że nie udowodniono doktorowi G. uzależnienia jego działań od uzyskania korzyści majątkowych. Nie ma więc żadnej szkody społecznej. Można sobie wyobrazić, że minister dostaje w prezencie od prezydenta innego państwa drogie pióro pamiątkowe. Czy uzyskuje korzyść majątkową? Pewnie tak. Ale czy to powinno być karalne? Chyba nie.
Ale można wyobrazić sobie inną sytuację. Po zakończeniu procesu do sędziego podchodzi jedna ze stron i powiada: panie sędzio, sprawiedliwość zatriumfowała, a tu – w dowód wdzięczności – koniak i kwiaty. Czy to byłoby dopuszczalne? Władza Platformy rozczarowuje. Rok 2012 był czasem straconym. Rząd turlał się od jednej sensacyjki do drugiej Widzę różnicę między zawodem lekarza i sędziego. Pewne obyczaje panują w szpitalach od lat i wywodzą się z czasów, gdy na wsiach lekarzowi płaciło się np. kurami i jajami. To się powoli zmienia, ale ciągle pokutuje w naszym społeczeństwie.
Podobno razem z Aleksandrem Kwaśniewskim zabiega pan o szerokie porozumienie na lewicy przed wyborami do europarlamentu. Czy ten projekt ma szanse na realizację? Rozmawiam na ten temat z Aleksandrem Kwaśniewskim. Zastanawiamy się, jak przekonać polityków, żeby się dogadali. Byłoby dobrze, żeby centrolewica miała poważną reprezentację, bo Unia Europejska znajduje się w historycznym momencie. Ale czy coś z tego wyniknie – trudno powiedzieć. Przed poprzednimi wyborami do europarlamentu sam wystąpiłem z podobną inicjatywą. Przez parę miesięcy mediowałem między politykami centrum i lewicy. A ostatecznie wszystko licho wzięło z powodu zachowania kierownictwa SLD.
Czy uda się przełamać opory SLD co do uczestnictwa w takiej inicjatywie. Leszek Miller dosyć bojowo mówił, że jeżeli powstaną dwie listy do europarlamentu, to trudno, niech się zetrą. To byłoby nierozsądne. Jednak obserwując działalność SLD, nie dostrzegam otwartości, co jest dziwne, biorąc pod uwagę niski poziom poparcia dla tej partii.
Czym pan to tłumaczy? Malejącymi ambicjami. Jeżeli jakaś formacja godzi się na dosyć marginalne położenie, choć oficjalne głosi co innego i bardziej jest zainteresowana utrzymaniem tego stanu rzeczy niż zmianą, to tak się właśnie zachowuje.
Niektóre środowiska liczną, że porozumienie na eurowybory może później zaowocować powołaniem nowej partii na lewicy. Aleksander Kwaśniewski nie ma takich zamiarów. Zresztą nie ma klocków, z których można by zbudować nową konstrukcję. Na tym polega dramat centrolewicy i całej sceny politycznej, która nie jest zrównoważona. Przecież polskie społeczeństwo nie jest w 80 proc. prawicowe. Dlatego byłoby dobrze, żeby chociaż w europarlamencie nasze proeuropejskie społeczeństwo miało pełniejszą reprezentację. Bo my należymy do największych euroentuzjastów w Europie.
Za to nie chcemy euro jako waluty. W ostatnich latach staliśmy się przeciwnikami euro. Szkoda, że nikt Polakom nie przypomina o korzyściach, które by mieli z przyjęcia wspólnej waluty, ani o zagrożeniach, które się pojawią, jeżeli tego nie zrobimy. Unia walutowa już wsiadła do pociągu, który za chwilę ruszy. Jeżeli Polska do niego nie wsiądzie, to ryzkuje, że stanie się podmiotem przypadkowym. Patrzmy, co się dzieje w Europie. Brytyjczycy są na najlepszej drodze do swoistego samobójstwa, czyli odłączenia się od Unii. Oni też nie rozumieją zachodzących procesów. Żyją w oparach imperialnej przeszłości. Ale jeżeli rzeczywiście wystąpią z Unii Europejskiej, to my zostaniemy jedynym dużym krajem niemającym euro.
Czy groźba wystąpienia Brytyjczyków z UE jest realna? Na chłopski rozum nie, bo to jest sprzeczne z ich interesem. Tyle że czasami w polityce uruchamiane są procesy, które prowadzą do czegoś absurdalnego. Brytyjczycy byli proeuropejscy. Stali się eurosceptykami, bo ich politycy przyjęli strategię walki z Unią Europejską po to, żeby zachować wpływy w kraju. A jeżeli ich premier dla ratowania swojej pozycji składa obietnicę rozpisania referendum europejskiego w 2015 roku, a wie, jak rośnie eurosceptycyzm jego rodaków, to on się nie przeciwstawia temu procesowi, tylko go wzmacnia. To jest niemądry scenariusz i dla Brytyjczyków, i dla całej Unii, ale może się spełnić.
Wróćmy do naszego podwórka. Dlaczego lewica nie jest w stanie przyciągnąć dawnego elektoratu, który utraciła na rzecz PO? Jest chyba bardzo duże rozczarowanie Platformą? Lewica od wielu lat uporczywie popełnia rozmaite błędy i nie wyciąga z nich wniosków. A co do Platformy, to rzeczywiście rozczarowuje ona pasywnością i niepodejmowaniem poważnych kwestii. Rok 2012 był czasem straconym. Poza jedną decyzją dotyczącą podwyższenia wieku emerytalnego żadnych poważnych inicjatyw nie zauważyłem. Rząd turlał się od jednej sensacyjki do drugiej. Raptem się okazało, że rok minął i nic nie zrobiono.
Nie wiadomo, czy w 2013 roku coś zostanie zrobione. Zgadzam się, bo nie widzę żadnych inicjatyw. Niecałe trzy lata temu rozmawiałem z Donaldem Tuskiem. Powiedziałem mu: jesteście pierwszą partią, która ma szansę na reelekcję, i musicie sobie uświadomić, jaka to jest odpowiedzialność, jeżeli zmarnujecie 8 lat, i to w okresie, gdy świat zmienia się nieomal w rewolucyjnym tempie. Niestety, mam wrażenie, że oni marnują ten czas. Premier w drugim exposé powiedział: jeżeli oczekujecie wizji, to nie ode mnie. To jest dramat. Premier nie wie, dokąd nas prowadzi. Jako naród nie mamy żadnej wizji tego, dokąd zmierzamy. Dryfujemy.
Sądzi pan, że Tusk zapisze się jako premier, który rządził przez dwie kadencje i niczego przez ten czas nie dokonał? Tak brutalnie bym go nie podsumował, bo jednak uspokoił sytuację w kraju i poprawił nasz wizerunek za granicą.
Stosunki z Rosją nie bardzo się poprawiły, co wyszło na jaw, gdy szef MSZ Radosław Sikorski postawił sprawę wraku tupolewa na forum Unii Europejskiej. Z tym bym się nie zgodził. Jednak nie mamy poważnych problemów z Rosją. Wrak tupolewa to jest sprawa symboliczna. Oczywiście trzeba o niej rozmawiać. Niedawno przyjmowałem deputowanego rosyjskiej Dumy Państwowej Michaiła Margiełowa i wspólnie z senatorem Bogdanem Klichem wyraźnie mu mówiliśmy, że to są rzeczy nie do zaakceptowania, bo wpływają na relację między naszymi krajami.
Czy sprawa śledztwa smoleńskiego jest problemem dla rządu Tuska? Samo śledztwo – nie. Komisja Jerzego Millera rzetelnie wyjaśniła przyczyny katastrofy. Dla mnie jest jasne, że doszło do niej w wyniku potwornego splotu okoliczności będącego efektem naszego lekceważenia prawa, procedur, a czasami nawet zdrowego rozsądku. To jest wyjaśnienie trudne do przyjęcia, bo pokazuje gorszą część naszej osobowości, ale jedyne logiczne. Natomiast prezentacja całej tej sprawy przez rząd budzi poważne zastrzeżenia. To wyniosłe milczenie, widoczna niechęć do polemizowania ze zwolennikami teorii zamachu. Okropne są też pomyłki w pochówkach. Ręce opadają. Należało przeprowadzić badania DNA wszystkich ciał, których nie dało się rozpoznać, bo konsekwencje popełnionych błędów – ekshumacje i powtórne pogrzeby – są bardzo bolesne dla rodzin.
Po katastrofie przekonywano nas, że te badania zostały zrobione. Nie mogły być, bo czasu było zbyt mało. A więc błędy zostały popełnione. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że katastrofa była wydarzeniem bez precedensu, a w takiej sytuacji nawet ludzie na świecznikach mogą popełniać błędy. Tak czy inaczej jest za co przepraszać.
A czy rząd Tuska może się pośliznąć na sprawie Smoleńska? Raczej nie. Głównie dlatego, że PiS i tzw. obóz smoleński zachowują się tak irracjonalnie, iż jest to do zaakceptowania tylko przez najbardziej gorliwych wyznawców. Ale ta kwestia będzie żyła, bo pewne sprawy zamieciono pod dywan, na przykład odpowiedzialność Biura Ochrony Rządu. Przy okazji katastrofy ujawniła się totalna niekompetencja tej instytucji i do dziś nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków ani prawidłowo tej instytucji nie rozliczono.
Dlaczego tak się stało? Możliwe, że przekonano ówczesnego szefa MSWiA Jerzego Millera, iż wszystko było w porządku. Bo jak się słuchało tych ludzi z BOR, to można było odnieść wrażenie, że rzeczywiście nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Warunki atmosferyczne – to nie ich działka, tylko służb meteorologicznych. Zapewnienie bezpieczeństwa w Rosji – to nie ich sprawa tylko gospodarzy. Zachowują się jak kelner z PRL, który przywoływany przez klienta mówił: to nie mój stolik, to kolegi. Tak naprawdę to BOR powinno było powiedzieć, nie tylko przed lotem Lecha Kaczyńskiego, ale i wcześniejszym Tuska: nie wyrażamy zgody na lądowanie na tym lotnisku, bo ono nie jest bezpieczne. Mam wrażenie, że w tej sprawie niczego takiego nie powiedziano.
Skoro sprawa Smoleńska nie zaszkodzi Platformie, to czy pobije ona rekord i będzie rządziła jeszcze trzecią kadencję? Nie wykluczałbym tego. PiS, ilekroć poprawia swoje notowania, to natychmiast postanawia sobie zaszkodzić. Ten schemat oglądaliśmy już kilkakrotnie. A centrolewica nie stanowi żadnego zagrożenia. Jedyną niewiadomą jest zmęczenie Tuska. Czasami odnoszę wrażenie, że on jest wręcz wycieńczony, wyeksploatowany i dlatego pojawia się w nim niechęć do publicznej aktywności. Zdarzają mu się kilkutygodniowe okresy zniknięcia. Pojawia się dopiero wtedy, gdy sondaże robią bęc. A jeżeli Tusk się zużyje jako przywódca i powie: mam tego dosyć, wycofuję się, to PO będzie miała problem. Kto go zastąpi, skoro cała ta formacja jest coraz bardziej jałowa? To jest nadal bardzo duży pojazd, ale bez busoli i paliwa w zbiornikach. A ten stan może się tylko pogorszyć. Eliza Olczyk
Francja, motor postępu Mało kto odmawia Francji tego tytułu, a sami Francuzi są przekonani o tym całkowicie: to z Francji wychodzą wszelkie nowe idee, to Francja jest ojczyzną wynalazków. I choć ów francuski progresizm postrzegamy dziś niemal wyłącznie (i w sumie wulgarnie) przez pryzmat triumfu idei oświeceniowych, intelektualnych mód czy zwykłych „módek", cywilizacyjny wkład znad Sekwany nosił całkiem różne imiona. Warto pamiętać, że to frankijska monarchia króla Chlodwiga, po jego chrzcie w Reims w 496 roku, została nazwana i długo się miała za „pierwszą córę Kościoła". Owa katolicka tożsamość była tak mocna, że to właśnie z terenów współczesnej Francji po synodzie we francuskim Clermont wyruszyła pierwsza krucjata do Ziemi Świętej. Wezwał do niej papież Urban II, Francuz skądinąd, a uczestniczyli w niej też głównie jego krajanie, przez co krzyżowcy „in gremio" zyskali miano Franków. Czy dziś uznajemy krucjaty za „postępowe", to inna kwestia; niemniej w wiekach średnich niewątpliwie ruszyły Europę mocno do przodu. Równie, a może jeszcze bardziej postępowy na miarę swoich czasów był król Francji Filip II Piękny, który nie tylko – w imię budowania nowoczesnego i świeckiego państwa – zlikwidował nowatorski w różnych dziedzinach francuski zakon templariuszy, ale na dodatek jako pierwszy zastosował całkiem współczesny mechanizm propagandy. Pierwsza „konferencja prasowa" króla po ataku na zakon świątyni miała miejsce następnego dnia w ogrodach pałacowych na paryskiej wyspie Cite. Kolejne odbyły się we wszystkich większych ośrodkach królestwa w ciągu następnych kilku dni. To właśnie dzięki tej zmasowanej akcji informacyjnej lud powszechnie dowiedział się o zbrodniach i zwyrodnialstwach w szeregach templariuszy. O sile i skuteczności akcji Filipa świadczy, że w większość ogłoszonych przez niego bzdur Francuzi wierzą do dziś. Ci sami zresztą Francuzi właśnie za czasów Filipa podnosili wieże gotyckich katedr, tworzyli zręby nowożytnej literatury pięknej, a chwilę później reformację czy fundamenty nowoczesnej teorii państwa. Potem w istocie – wydarzyło się oświecenie, które zaciążyło na kulturze Francji i świata upartą skłonnością do wywracania naturalnego porządku. Produktem tej epoki był nie tylko Robespierre, ale także Marks z Engelsem, Lenin, Marcuse czy Sartre. To właśnie ów nurt i jego intelektualne dzieci bardziej niż epokowe odkrycia Pasteura czy Piotra Curie zaciążyły na francuskim rozumieniu i pojmowaniu postępu. O Chlodwigu, krucjatach, gotyckich katedrach i „pierwszej córze Kościoła" może nie tyle zapomniano, ile pamięć o nich zamknięto w albumach i podręcznikach . Symbolami Francji stały się wolność prowadząca lud na barykady i „laicite". I tak jest. Albo było. Do wczoraj.
Bo nagle we francuskim progresizmie coś się popsuło i wyjrzała z niego... kontrrewolucja. Bo czymże innym jest masowy bunt przeciw postępowej ustawie Taubiry, która ma zezwolić na adopcję dzieci przez pary homoseksualne? Kimże innym, jeśli nie jej heroldem, jest Frigide Barjot, liderka protestów, kobieta, która ma odwagę krzyczeć, że przeciw planom adopcji dzieci przez gejów jej „macica woła: nie"? Nie tylko cała intelektualna Francja z prezydentem Francois Hollandem na czele, ale cały świat na ten krzyk zastygł w osłupieniu. Francja, lider postępu, staje się symbolem wstecznictwa? Gdyby jeszcze tłumy były mniejsze, można by powiedzieć, że to nieszkodliwy, ekscentryczny margines, ale tłumy wielkie jak rzadko. A może to nawet coś więcej? Nieszczęsne dla świata przebudzenie wytrzebionej francuskiej religijności? Powracająca fala ciemnoty i zabobonu? Znak chrześcijańskiego renesansu? To już dla świata nie do uwierzenia. A jednak jest. Jednak coś się dzieje. Może nawet „pierwsza córa Kościoła" otwiera po długim śnie oczy, by trzeźwo spojrzeć na Europę i poprowadzić w nowym kierunku? Dziwne to i nieoczekiwane. I piekielnie trudne zarazem. Zawrócić koło historii? Tak. Ale z drugiej strony, któż temu podoła, jeśli nie Francuzi? To oni wymyślili asfalt, szczepionki, montgolfiery i gilotynę. Może więc im się uda? Byle tylko ten ostatni wynalazek schować jak najgłębiej. W tym nowym scenariuszu nie powinien zagrać nawet najmniejszej roli. Chrabota
Największy skandal polityczny ostatnich lat? - Roman Giertych sugeruje, że w okresie, gdy u władzy był Jarosław Kaczyński, PiS przekupiło ojca Rydzyka wielomilionowymi kontraktami rządowymi na inwestycje geotermalne. W zamian ojciec Rydzyk miał nie domagać się od PiS-u zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej - stwierdził europoseł Michał Kamiński na antenie radia RMF FM Dziś Roman Giertych ujawnił na swoim profilu na Facebooku, że napisał list do o. Rydzyka, w którym czytamy m.in.: "Ojciec Dyrektor prowadził z kierownictwem PiS negocjacje nt. wielomilionowych kontraktów rządowych na inwestycje geotermalne. Dziwnym trafem państwowe decyzje o inwestycjach w interesy Ojca Dyrektora czasowo korelowały z brutalnymi atakami na mnie i na moją formację organizowanymi w mediach mu podległych. Decyzje te podejmowali urzędnicy podlegli moim największym konkurentom w ówczesnym czasie, czyli politykom PiS".
Sprawę skomentował Michał Kamiński. Jego zdaniem warto prześledzić zmianę stanowiska Radia Maryja i PiS-u w sprawie konstytucyjnej ochrony życia poczętego w roku 2007 i w roku ubiegłym. - W tym w jednym przypadku, w roku ubiegłym, kiedy to było wygodne dla PiS-u, bo trzeba było rywalizować z Ziobro i trzeba było podlizywać się katolickiej opinii publicznej, nagle bardzo twarde stanowisko, którego nie było w 2007 roku, kiedy PiS miał wszelkie możliwości - ocenił Kamiński.
- Gdyby ta sugestia, która jest w liście do biskupów pana Romana Giertycha okazała się prawdą, to byłby to być może największy skandal polityczny ostatnich lat, bo okazałoby się, że z jednej strony partia polityczna, a z drugiej strony medium, które nazywa się katolickim, kupczy sprawą ochrony życia. I to byłby gigantyczny skandal - podsumował Michał Kamiński. W związku z brakiem sprostowania i przeprosin ze strony Telewizji Trwam, mec. Roman Giertych wystosował w dniu wczorajszym (tj. 11.01.2013 r.) list do Prowincjała Zakonu Redemptorystów i do wszystkich biskupów. Oto treść:
Wielce Czcigodny Ojciec Janusz Sok CSsR Przełożony Prowincji Warszawskiej Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela. Czcigodny Ojcze Prowincjale! Zwracam się do Ojca, jako do przełożonego o. Tadeusza Rydzyka CSsR, dyrektora Radia Maryja i Telewizji Trwam, w związku z sytuacją, jaka miała miejsce na antenie Telewizji Trwam w dniu 30.12.2012 r. W „Informacjach dnia" w obszernym materiale komentującym pewną plotkę polityczną padło oszczercze sformułowanie pod moim adresem: „były lider LPR przedstawia się jako zwolennik in vitro, łagodzi swój stosunek do ideologii ruchów homoseksualistów, czy wreszcie rezygnuje z rozszerzenia ochrony życia dzieci poczętych". W związku z tym kłamliwym pomówieniem, jawnie godzącym w moje dobre imię zwróciłem się bezpośrednio do dyrektora Telewizji Trwam z żądaniem przeprosin i sprostowania. Napisałem m.in.: „nie zmieniłem swoich poglądów odnośnie do kwestii etycznych, co do których Kościół katolicki głosi jednoznaczne stanowisko (...), nigdy nie byłem i nie jestem zwolennikiem legalizacji in vitro (...), nie zmieniłem swoich negatywnych poglądów odnośnie do ideologii ruchów homoseksualnych (...), nie zrezygnowałem z rozszerzenia ochrony życia dzieci poczętych" (pełna treść listu do o. Tadeusza Rydzyka w załączniku). Niestety nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Ponieważ oszczerstwo wyemitowane przez Telewizję Trwam narusza moje dobra osobiste i zniesławia mnie w oczach polskich katolików, proszę Ojca Prowincjała o interwencję u dyrektora tej stacji celem uniknięcia stosownych działań prawnych w tym zakresie. Nie po raz pierwszy media podległe Ojcu Dyrektorowi podejmują kampanię zniesławiającą mnie w oczach katolickiej opinii publicznej.
Już w 2006 r. w całej serii artykułów zamieszczonych w Naszym Dzienniku atakowano mnie i moją formację polityczną posługując się kłamstwem i insynuacjami. Redakcja rozpisywała się o rzekomym wyprowadzaniu pieniędzy z LPR i sugerowała wykorzystywanie ich do wynajmowania bandytów mających rzekomo zastraszać naszych przeciwników politycznych, a dwaj redaktorzy posunęli się aż do złożenia doniesienia do prokuratury (na podstawie pomówień anonimowych informatorów), która wszczęła śledztwo w sprawie trwające ponad pięć lat. Przesłuchano ponad 500 świadków, działaczy LPR z całego kraju. W ubiegłym roku prokuratura umorzyła postępowanie nie znajdując podstaw do oskarżenia kogokolwiek, a redakcja Naszego Dziennika nigdy za te pomówienia nie przeprosiła. Wiem, że na osobiste polecenie Ojca Dyrektora dziennikarze za prowadzenie przeciwko mnie kampanii zniesławiającej otrzymywali wielotysięczne premie miesięczne. Rzekoma afera finansowa służyła natomiast PIS do eliminowania LPR z elektoratu. Był to czas sporu LPR z PIS o kwestie fundamentalne z punktu widzenia nauczania moralnego Kościoła – obronę życia, świadczenia prorodzinne (becikowe), nowy – bardziej wychowawczy - kanon lektur szkolnych (jako minister edukacji wprowadziłem do kanonu m.in. „Pamięć i tożsamość" Jana Pawła II). We wszystkich tych kwestiach spotkałem się z ostrym sprzeciwem PiS i popierającego to ugrupowanie Radia Maryja (nawet „becikowe" było krytykowane w Radiu Maryja i Naszym Dzienniku bez pardonu). Ojciec Dyrektor prowadził wówczas z kierownictwem PiS negocjacje nt. wielomilionowych kontraktów rządowych na inwestycje geotermalne. Dziwnym trafem państwowe decyzje o inwestycjach w interesy Ojca Dyrektora czasowo korelowały z brutalnymi atakami na mnie i na moją formację organizowanymi w mediach mu podległych. Decyzje te podejmowali urzędnicy podlegli moim największym konkurentom w ówczesnym czasie, czyli politykom PiS. To wówczas sformułował on pod moim adresem złowieszcze zdanie: „jest już na katafalku" (uwaga ojca Rydzyka była bardzo szeroko komentowana w mediach i któregoś dnia moja mała córeczka zapytała mnie: „co to znaczy tatusiu, że jesteś na katafalku?"; jak boleśnie słowa katolickiego zakonnika przeżyła moja matka, wówczas jeszcze żyjąca, nie będę opisywał). Skąd taka zajadłość u osoby duchownej? Mój spór z Ojcem Dyrektorem bierze swój początek od spotkania w Krakowie w 2002 r., na którym zażądał on podporządkowania politycznego i finansowego LPR jego władzy. Wówczas stanowczo i jednoznacznie sprzeciwiłem się ingerowaniu osoby duchownej w życie polityczne, uznając, że bieżąca działalność polityczna jest domeną osób świeckich. W odpowiedzi usłyszałem od Ojca Dyrektora, że zostanę zniszczony. Początkowo próbami zniszczenia politycznego było popieranie inicjatyw marginalnych Antoniego Macierewicza (Razem Polsce), czy „Dom Ojczysty". Następnie Ojciec Dyrektor w sposób jednoznaczny poparł PiS. W kwietniu 2007 r. LPR podjęła inicjatywę wprowadzenia konstytucyjnej ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Lider PiS Jarosław Kaczyński oficjalnie sprzeciwił się tej inicjatywie, żądając od swoich posłów, by jej nie popierali. W efekcie aż 94 posłów PiS nie udzieliło w głosowaniu poparcia wnioskowi o konstytucyjną ochronę życia (w tym sam J. Kaczyński). Ojciec Dyrektor wprawdzie publicznie zadeklarował poparcie dla naszej inicjatywy, ale de facto nie uczynił nic, by wymóc na PiS pozytywne głosowanie, gdyż prowadził w tym samym czasie inne negocjacje nad kolejnymi dotacjami rządowymi na swoje inwestycje. Dziś w mediach ojca Rydzyka występują w charakterze cenzorów mojej postawy katolickiej politycy PiS, którzy wówczas nie głosowali za życiem. (Charakterystyczne, że ówczesny poseł PiS Jacek Kurski najpierw w TVN24 w dniu 18 marca 2007 r. w programie Moniki Olejnik atakował inicjatywę konstytucyjnej ochrony życia, a następnie tego samego dnia na antenie Radia Maryja promowany był jako polityk autentycznie katolicki – tym samym dano czytelny sygnał kierownictwu PiS, że sprawa obrony życia nie jest traktowana przez Radio Maryja poważnie). W dniu głosowania projektu jeden z liderów PiS poseł Marek Suski podarł ze złości na sali sejmowej kilkanaście egzemplarzy listu skierowanego do posłów autorstwa J. E. ks. bpa Kazimierza Górnego (przewodniczącego rady ds. rodziny Konferencji Episkopatu Polski) z poparciem dla inicjatywy konstytucyjnej. W związku z postawą prezesa PiS i brakiem poparcia dla obrony życia, ówczesny marszałek sejmu Marek Jurek wystąpił z tego ugrupowania na znak protestu. Skutkiem ówczesnego głosowania w Sejmie jest dzisiejsza niepełna ustawowa ochrona życia. Dyrektorowi Radia Maryja wszystkie te fakty nie przeszkodziły w dalszym zwalczaniu LPR i popieraniu PiS, a dzisiaj mi zarzuca, że nie chcę w pełni chronić życia. Trudno o większą obłudę.
W moim najgłębszym przekonaniu - zgodnie z „Notą doktrynalną o niektórych aspektach działalności i postępowania katolików w życiu politycznym" wydaną przez Kongregację Nauki Wiary z 2002 r. (podpisaną przez Kard. Josepha Ratzingera i Prefekta Abp Tarcisio Bertone) oraz z zasadami, które sformułował Jan Paweł II w encyklice Evangelium Vitae (1995) i adhortacji apostolskiej Christifideles laici (1988) - katolicy świeccy mają prawo i obowiązek czynnego i ofiarnego angażowania się w życie społeczne i polityczne, natomiast hierarchowie Kościoła mają prawo i obowiązek oceniania tejże działalności z punktu widzenia zgodności z nauką społeczną i moralną Kościoła. Sytuacja natomiast, w której rozgłośnia katolicka, będąca własnością zakonu katolickiego, oraz jej dyrektor – osoba duchowna angażuje się jednoznacznie po stronie jednej określonej partii politycznej, a nawet usiłuje kierować działaniami konkretnej partii – obiektywnie godzi w dobro Kościoła i jest sprzeczna z nauczaniem kolejnych Papieży i Soborów. Zaangażowanie Radia Maryja i osobiście jej dyrektora w promowanie jednej partii politycznej oznacza bezprzykładne szkodzenie Kościołowi poprzez dzielenie społeczności katolickiej w Polsce. Atak Ojca Dyrektora na moją osobę i wcześniej na formację polityczną, którą kierowałem jest elementem tego dzielenia. Próbuje się na siłę - wbrew prawdzie - dopasować do swoich interesów scenę polityczną w ten sposób, że każdy, kto popiera PiS prezentowany jest jako wierny nauczaniu Kościoła, a każdy, kto ośmiela się krytykować PiS jako ten, kto temu nauczaniu jest przeciwny. Proszę czcigodnego Ojca Prowincjała o stosowną interwencję u Ojca Dyrektora w celu spowodowania przeprosin i sprostowania przez Telewizję Trwam i Radio Maryja nieprawdziwych i krzywdzących informacji o mnie. Jednocześnie pragnę poinformować, że rozsyłam niniejszy list do środków masowego przekazu, gdyż nie zostały sprostowane wypowiedziane oszczerstwa, a chcę aby wszyscy, którzy mogli uznać na podstawie kłamliwej audycji, że odszedłem od wierności nauczaniu Kościoła, dowiedzieli się, że jest to kłamstwo. Z poważaniem, Roman Giertych
W załączeniu: List do o. Tadeusza Rydzyka z dnia 2.01.2013 r. Do wiadomości:
- wszyscy biskupi w Polsce
- massmedia
RMF FM
Prof. Andrzej Zybertowicz o Kulczyku i Kwaśniewskim Cechą mediów systemu III RP jest to, iż informacjom nie nadaje się rangi stosownie do ich społecznej ważności, ale stosownie do potrzeb aktualnej rozgrywki. W niedawnym tekście „Przemysł nagonkowo-przykrywkowy” opisałem rzecz na przykładzie zdjęć agenta Tomka/posła Kaczmarka. Dzisiaj o kolejnym przypadku. Chodzi o materiał „Gazety Wyborczej” o dorabianiu przez b. prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego u oligarchy Jana Kulczyka. Moim zdaniem informacja „GW” jest tej samej rangi, co wieści o dymisji szefa ABW – gen. Krzysztofa Bondaryka. W obu przypadkach – jeśli się dobrze przyjrzeć – odsłania się część tego samego mechanizmu systemu III RP. Państwo rękoma swoich funkcjonariuszy – prezydenta, premierów, szefa służb – okazało się być wobec oligarchy usłużne. W przypadku relacji premier Tusk – gen. Bondaryk oligarcha jest inny – ale mechanizm podobny. Jaki?
Informacja Informacja została nagłośniona przez „GW” z 4 stycznia i ponownie podjęta w wydaniu weekendowym 5–6 stycznia 2013 r. Podobno nie nowa, ale teraz uwypuklona. Cytuję:
„Aleksander Kwaśniewski zasiada w międzynarodowej radzie doradców firmy Kulczyk Investments wraz z byłym prezydentem Niemiec Horstem Köhlerem i emerytowanym generałem Jamesem L. Jonesem, doradcą prezydenta Obamy ds. bezpieczeństwa narodowego w latach 2009–2010. Według naszych informacji członkom tego typu ciał doradczych wypłacana jest pensja rzędu 200 tys. dol. rocznie (ok. 52 tys. zł miesięcznie). (…) Firma Kulczyk Investments nie odpowiedziała, na czym dokładnie polegają zadania jej międzynarodowych doradców (nie odpowiedziała zresztą na żadne pytanie). (…) W przypadku Kwaśniewskiego problem polega na tym, że rząd jego macierzystej partii bardzo sprzyjał Kulczykowi, choć sam prezydent nie podejmował decyzji bezpośrednio związanych z interesami miliardera. Z zeznań m.in. byłego ministra skarbu w rządzie SLD Wiesława Kaczmarka przed orlenowską komisją śledczą wiadomo, że w lutym 2002 r. prezydent Kwaśniewski, premier Miller i Jan Kulczyk uzgadniali do późnych godzin nocnych skład rady nadzorczej PKN Orlen. Kulczyk był wówczas akcjonariuszem koncernu, ale nie na tyle silnym, by skarb państwa musiał się z nim liczyć; jego wpływy w Orlenie były nieproporcjonalnie duże w stosunku do małego pakietu akcji. Gdyby teraz Aleksander Kwaśniewski stanął na czele lewicy, miałby kłopot z wizerunkiem: oto lider formacji lewicowej pobiera pensję od jednego z najzamożniejszych biznesmenów w Polsce. Wracając do polityki, zapewne by zrezygnował z tego intratnego zajęcia. Ale i tak dotychczasowe otrzymywanie wynagrodzenia z firmy Kulczyka stawiałoby pod znakiem zapytania bezstronność Kwaśniewskiego, gdyby (np. jako premier) miał wpływ na decyzje, od których zależy pomyślność interesów Kulczyka” (podkreślenie dodałem, by wskazać centralny punkt tej informacji).
Przeciw Kwaśniewskiemu? Tekst gazety mówi o sprawach dla b. prezydenta RP niewygodnych. Utrudnia nieco powrót Kwaśniewskiego do bieżącej polityki – zwłaszcza gdyby chodziło o projekt o jakimś wyraźnym lewicowym obliczu. Niektórym środowiskom tzw. lewicy nie podoba się polityk na usługach międzynarodowego kapitału – bo taką już skalę mają biznesy Kulczyka. Przypomina się PZPR-owska definicja koniaku: „jest to napój ludowy, spożywany ustami przedstawicieli ludu”. No, ale to stary problem lewicy i jej przywódców. Nas interesuje co innego: jakie światło na mechanizmy III RP rzuca informacja podana przez gazetę – tym bardziej iż artykuł został częściowo pogłębiony o przypomnienie relacji Kulczyka z rządami SLD. Zanim jednak zajmę się tą kwestią, rozważmy pytanie, dlaczego „GW” – trafnie, moim zdaniem, uznawana za grupę interesów sprzyjającą postkomunistom i lewicy w ogóle – ogłosiła niewygodny dla Kwaśniewskiego i Kulczyka materiał.
Dlaczego „Wyborcza” to napisała Takie pytanie postawili m.in. twitterowcy po moim wpisie na ten temat. Przecież „Wyborcza” jest z Kwaśniewskim zakumplowana. Odpowiedź przedstawimy tylko przypuszczalną.
Hipoteza 1: znajdziemy ją w „Gazecie Polskiej Codziennie” z 7 stycznia 2013 r. „Wyborcza” wprawdzie b. prezydenta kocha, ale mniej niż p. Janusza, twórcę Ruchu Imienia Swojego Nazwiska. Ponoć Kwaśniewski nie chce z p. Januszem współpracować w realizacji projektu, na którym „GW” zależy, więc wysyłamy do Kwaśniewskiego sygnał ostrzegawczy.
Hipoteza 2: jest nieco bardziej ogólna. Motywy „Wyborczej” mogą być podobne do tych z tzw. afery Lwa Rywina. Najpierw nic nie publikujemy, starając się dograć sprawę pod stołem. Gdy to się nie udaje, korzystamy z „Gazety” – wysyłamy publiczne sygnały, że wiemy, że możemy piętnować, „pompować” temat, by publicznie przywołać do porządku tego, kto narusza nasze interesy.
Hipoteza 3: mentalność właścicieli III RP – tu nie może się dziać nic ważnego bez nas; proszę dopuścić osoby przez nas wskazane do negocjacyjnego stołu. Nie może bez nas powstać żadna nowa, potencjalnie silna konfiguracja sił.
Hipoteza 4: jej prezentację zostawię na inne czasy…
Dowód na „Układ”? System III RP się częściowo odsłania wtedy, gdy walczą ze sobą różne grupy interesów. Walczą o swoje wizje i sposoby zarządzania systemem, jego przebudowy, dostosowania do nowych warunków, w tym podczepiania się pod różne podmioty zagraniczne. Dla wielu komentujących tę sprawę internautów nie ulega wątpliwości, że to, co „GW” tylko sugeruje, jest faktem. Że „naturalne jest pytanie, czy obecna posada nie jest pewną formą spłaty długu wdzięczności sprzed lat?” – jak napisał poseł PiS Marcin Mastalerek na portalu Stefczyk.info. Za co dług miałby być spłacany? Prawdopodobny trop wskazuje powyżej wytłuszczony fragment tekstu z „Wyborczej”. Oto Kulczyk był „akcjonariuszem koncernu, ale nie na tyle silnym, by skarb państwa musiał się z nim liczyć; jego wpływy w Orlenie były nieproporcjonalnie duże w stosunku do małego pakietu akcji”. W jaki sposób można uzyskać taki nieproporcjonalnie duży wpływ? Dzięki uzyskaniu kontroli nad tymi faktycznymi dysponentami akcji, którzy formalnie nie są ich właścicielami. Czyli np. nad tymi funkcjonariuszami publicznymi, którzy wykonywali uprawnienia właścicielskie wobec akcji Orlenu. Z ekonomicznego punktu widzenia taką sytuację określa się mianem pogoni za rentą polityczną. Zamiast kupować akcje np. za 200 mln zł, wystarczy zjednać – ponosząc wielokrotnie niższe koszty – tych polityków, którzy aktualnie akcjami o takiej wartości dysponują. Zamiast angażować się w tworzącą dobrobyt działalność gospodarczą, sięgamy po redystrybucyjne instrumenty polityki i przejmujemy dobra wypracowane już przez kogoś innego. Na tym polega – dobrze przez ekonomistów opisana – pogoń za rentą polityczną.
Drzwi obrotowe Jak można odpłacić się owym funkcjonariuszom za korzystne dla nas (choć niekoniecznie dla skarbu państwa) działania? Jeden ze sposobów opisywany jest jako tzw. revolving door – drzwi obrotowe. Drzwi między światem polityki i gospodarki. Ludzie będący funkcjonariuszami publicznymi oddają przysługi biznesowi i po skończeniu pracy w polityce otrzymują w nagrodę synekury w biznesie. Oczywiście, to działa i w drugą stronę, i trwać może przez kilka obrotów. Oto b. funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa i b. minister spraw wewnętrznych przechodzi do biznesu (m.in. telekomunikacyjnego) jednego z oligarchów. A stamtąd znów wraca na posadę państwową – tym razem w roli szefa jednej ze służb. To przypadek Krzysztofa Bondaryka. Jeśli taki właśnie mechanizm wchodził w grę w przypadku relacji Kulczyk–Kwaśniewski, to rzecz wygląda na tzw. układ. Na skrytą i nieformalną sieć powiązań zbudowaną w celu uzyskiwania nienależnych korzyści. Takich układów jest w świecie pełno. Ale tylko niektóre z nich stają się układami przez duże „U”. Tylko niektóre układy uzyskują postać takiej sieci interesów, która nie tylko działa obok ustawowych instytucji państwa, ale też jest w stanie paraliżować kontrolne funkcje tych instytucji. Jak sparaliżować? Poprzez swoich ludzi w rdzeniowych instytucjach państwa – rdzeniowych, czyli mających wpływ na inne instytucje. Taką rdzeniową instytucją jest np. urząd prezydenta kraju.
Tego tematu nie pociągną A ponieważ dzięki tekstowi „Wyborczej” uzyskujemy kolejną poważną poszlakę dowodową o istnieniu w III RP „Układu”, można śmiało założyć, iż najważniejsze centralne motywy tej sprawy nie będą przez media głównego nurtu drążone. Już są i będą dalej – wytłumiane i zamazywane. Andrzej Zybertowicz
Znamy datę premiery filmu National Geographic o katastrofie smoleńskiej. Jak sprawę 10/04 ujęli twórcy serialu "Katastrofy w przestworzach"? Znamy termin emisji programu "Katastrofy w przestworzach", który będzie poświęcony tragedii smoleńskiej. To jeden z odcinków serii "Air Crash Investigation”, która opisuje lotnicze katastrofy z całego świata i próbuje dociec ich przyczyn. Początkowo odcinek poświęcony 10/04 miał być nazwany "Following orders", czyli "Wykonując rozkazy". Zapowiedzi odcinka poświęconego tragedii smoleńskiej wskazywały na to, że twórcy scenariusza wzięli pod uwagę wyłącznie raport MAK-u, przyczyny katastrofy wydają się być wzięte z konferencji Tatiany Anodiny.
Ogromne kontrowersje i lawina protestów, jaka spłynęła do twórców filmu od polskich widzów sprawiły, że tytuł został zmieniony na "Śmierć prezydenta" ("Death of the president"). Jak dowiedzieliśmy się w siedzibie stacji National Geographic Channel, premiera odcinka poświęconego katastrofie smoleńskiej odbędzie się 27 stycznia o godzinie 21:00. Warto przyjrzeć się temu programowi. W każdym z odcinków serialu wypowiadają się bowiem osoby bezpośrednio zaangażowane w wyjaśnianie przyczyn katastrofy, a autorzy próbują dociec, jak mogło do niej dojść. Czy autorzy serialu wzięli pod uwagę jedynie wyjaśnienia Komisji MAK oraz zespołu Jerzego Millera? Czy pojawią się wątki związane z niszczeniem wraku przez Rosjan oraz zacieraniem dowodów? Przypominamy raz jeszcze - emisja 27 stycznia o 21:00 na antenie National Geographic Channel. Powtórki programu odbędą się tego samego dnia o godz. 23:50 oraz w nocy z niedzieli na poniedziałek, o 02:50. Maf
Niemcy wykupują polskie firmy Niemcy zainwestowali już w Polsce 23 mld euro. Ostatnio Bosch poinformował, że kupuje rzeszowskiego Zelmera, zaś BASF o budowie fabryki katalizatorów samochodowych – największej fabryki w Europie. Nasi zachodni sąsiedzi wchodzą nie tylko w nasz przemysł. Nabywają także nieruchomości, media i państwowe obligacje.
- W tym roku niemieckie firmy zainwestują u nas 642 mln euro, realizując 18 projektów – podaje Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych (PAIiIZ). Na liście inwestorów nasi zachodni sąsiedzi zajmują drugie miejsce za Stanami Zjednoczonymi. Polska stała się na tyle atrakcyjna, że firmy niemieckie zdecydowały się na cięcia wydatków inwestycyjnych na świecie i w Europie po to, by m.in. ulokować swój kapitał w Polsce. Po Austrii jesteśmy dla niemieckich koncernów drugą lokalizacją w Europie, a na świecie stoimy tuż za podium: po Chinach, USA i Austrii. Przełomowym był rok 2011 r. Niemieccy przedsiębiorcy ulokowali u nas aż o 36 proc. więcej kapitału niż rok wcześniej, który był dla nich rekordowy. Wartość inwestycji w Polsce wyniosła niemal 3,5 mld euro. Ankietowani przez PAIiIZ inwestorzy zagraniczni (2/3 z nich były to firmy niemieckie) wskazywali na dobre warunki dla rozwoju ich biznesu w Polsce. A z badań przeprowadzonych przez niemieckie izby przemysłowo-handlowe wynika, że aż 95 proc. działających w naszym kraju niemieckich firm ponownie wybrałoby Polskę. Doceniają kwalifikacje pracowników, ich zaangażowanie w pracę i produktywność. Największe niemieckie koncerny, takie jak: E.ON, Siemens, Deutsche Telekom, Allianz, Volkswagen, Bayer, od dawna obecne są w naszym kraju. Ostatnio gigant chemiczny BASF poinformował, że buduje w Polsce za 90 mln euro największą w Europie fabrykę katalizatorów samochodowych w Środzie Śląskiej. Do 2016 r. wartość jego inwestycji wzrośnie do 150 mln euro. BASF dogadał się też z państwowym Ciechem, że odkupi od niego za 180 mln zł Zakłady Chemiczne Zachem. W ręce niemieckiego koncernu BSH Bosch und Siemens trafił już lider rynku drobnego sprzętu AGD w Polsce, rzeszowski Zelmer. Obserwatorzy uważają, że nie tyle sama spółka interesowała Niemców, ile jej sieć dystrybucji w naszym regionie Europy. Również niedawno firma ubezpieczeniowa Warta przeszła w ręce trzeciego co do wielkości ubezpieczyciela w Niemczech Talanx, który kontroluje już 15 proc. rynku majątkowego i 19 proc. ubezpieczeń na życie. Niemcy interesują się też polskimi nieruchomościami. Najwięcej zezwoleń MSWiA na zakup gruntów otrzymują właśnie nasi sąsiedzi z Zachodu. W ostatnich pięciu latach cudzoziemcy kupili w Polsce ponad 20 tys. mieszkań. Od dwóch lat ich właścicielami najczęściej stają się Niemcy. Niemiecki kapitał umacnia się też w polskich mediach. Axel Springer kupił kilka miesięcy temu grupę Onet. Niemieccy inwestorzy skupują też państwowe obligacje. Dorota Skrobisz
Tusk chce na wiosnę podjąć decyzję o wejściu Polski do strefy euro
1. Wydawało się, że głęboki kryzys w strefie euro, ostudził zapał wchodzenia do niej nawet wśród największych euroentuzjastów w naszym kraju. Także w rządzie Tuska, ostrożność w tej sprawie była na tyle dominująca, że w raporcie ministerstwa finansów pod koniec września poprzedniego roku, znalazły się zapisy podkreślające dystans wobec planów wprowadzenia euro w Polsce, a także rezygnacja z wyznaczenia jakiegokolwiek kalendarza. Sceptyczny jest również prezes Narodowego Banku Polskiego prof. Marek Belka. Na spotkaniu z klubem parlamentarnym Prawa i Sprawiedliwości w listopadzie poprzedniego roku , szef NBP wypowiedział w tej sprawie najogólniej w sposób, który najlepiej oddaje następujące stwierdzenie „Polska rozważy wejście do strefy euro wtedy, kiedy strefa euro uporządkuje swoje problemy ale ponieważ to uporządkowanie potrwa całe lata, więc na razie nie powinniśmy o tym myśleć”.
2. Przedstawiając przyczyny kryzysu w strefie euro, prezes Belka zwracał uwagę, że mają one wręcz charakter systemowy i w związku z tym próby ich usunięcia powinny mieć także charakter systemowy, a na razie wyglądają na działania incydentalne i to zarówno w wykonaniu krajów członkowskich, Komisji Europejskiej i Europejskiego Banku Centralnego. Główna przyczyna to taka, że kraje posługujące się wspólną walutą nie tworzą optymalnego obszaru walutowego, a to spowodowało powstanie ogromnych nierównowag w ciągu ponad 10 lat funkcjonowania wspólnej waluty. Kraje o bardzo wydajnych i konkurencyjnych gospodarkach wypracowały gigantyczne nadwyżki towarowe i usługowe, które zostały wchłonięte przez kraje południa strefy euro, dzięki znacznemu potanieniu kredyt To dzięki niskim stopom EBC kredyt w euro dla Greków Hiszpanów czy Włochów, był znacznie tańszy niż ten wcześniejszy w drachmach czy lirach przy wysokich stopach ustalanych przez grecki czy włoski bank centralny. I właśnie dzięki tym tanim kredytom zarówno państwo greckie, hiszpańskie czy włoskie, przedsiębiorcy i gospodarstwa domowe w tych krajach, nabywały towary i usługi niemieckie, francuskie czy holenderskie bez ograniczeń, aż przyszedł czas ich spłacania i wtedy okazało się, że wszyscy mają z tym poważny kłopot. Na razie widzimy tylko jak poważne kłopoty z tym spłacaniem, mają poszczególne państwa Południa strefy euro ale bardzo szybko objawią się także kłopoty przedsiębiorstw i gospodarstw domowych w tych krajach. Teraz trwają mozolne próby wyrównywania tych nierównowag, poprzez radykalne ograniczenia deficytów finansów publicznych w krajach Południa strefy euro i zmniejszania nadwyżek w bilansach płatniczych ale poważnym problemem jest to czy te równowagi będą trwałe w dłuższym okresie.
3. Od paru tygodni mamy jednak do czynienia z wysyłaniem sygnałów przez prominentne osoby z otoczenia premiera Tuska, że wręcz niezbędna jest zmiana stanowiska Polski w sprawie członkostwa w strefie euro, co więcej decyzja w tej sprawie powinna być podjęta bardzo szybko. Nie odzywają się wprawdzie ani minister Rostowski ani prezes Belka ale za to kilku wywiadów udzielili komisarz ds. budżetu UE Janusz Lewandowski, szef doradców premiera Jan Krzysztof Bielecki oraz szef sejmowej komisji finansów publicznych Dariusz Rosati. Najdalej posunął się komisarz Lewandowski, który wręcz stwierdził, że decyzja o wejściu Polski do strefy euro zostanie podjęta na wiosnę, a dostosowanie polskiej Konstytucji do tej decyzji może nastąpić po wyborach w 2015 roku (Platforma ma nadzieję, że wtedy do tych zmian uzyska większość konstytucyjną). Wygląda więc na to, że po ustaleniu budżetu UE na lata 2014-2020, co ma nastąpić w I połowie lutego, rządzący przypuszczą szturm na Prawo i Sprawiedliwość pod hasłem „kto za euro ten za pozostaniem Polski w UE, kto przeciw, ten ciągnie nasz kraj w stronę Białorusi”. Jak widać negatywne konsekwencje ekonomiczne wejścia do strefy euro dla naszego kraju, nie mają dla Tuska i jego doradców żądnego znaczenia. Nawet ostrzeżenie prezesa Belki, który odwołując się do przykładu Słowacji, kraju podobnego do Polski pod względem zarówno poziomu rozwoju jak i zamożności społeczeństwa, określa sytuację Słowaków wymownym terminem „że od 1 stycznia 2009 roku płaczą i płacą”, nie robi na nich żadnego wrażenia. Kuźmiuk