773

Alfa i omega prowokacji Wersja Goebbelsa triumfuje" - w ten sposób Władysław Szwed skomentował wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie Janowiec i inni przeciwko Rosji. Artykuł pod tytułem "Kłamstwo i prawda Katynia" ukazał się 9 maja na stronie internetowej specnaz.ru. Data i miejsce tej publikacji zdają się posiadać znaczenie wręcz symboliczne. Ujawnienie sprawy przez "Nasz Dziennik" spowodowało interwencję posłów w resorcie spraw zagranicznych. W efekcie Ambasada RP w Moskwie wskazała na liczne kłamstwa Szweda. Podobne publikacje domagają się jednak nie tylko polemiki, ale także pogłębionej analizy ich kontekstu.
Poparcie dla Putina "Specnaz Rosji" to oficjalny organ stowarzyszenia weteranów antyterrorystycznego oddziału "Alfa". Grupa "A", potocznie nazywana grupą "Alfa", powstała w 1974 roku i wchodziła w skład służby ochrony przedstawicielstw dyplomatycznych siódmego zarządu KGB. Obecnie istnieje w strukturach Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Oficjalnie miała zwalczać terroryzm i obcą dywersję, ale w rzeczywistości sama często dokonywała zamachów, na przykład obalając prezydenta Amina w Afganistanie w grudniu 1979 roku. Miesięcznik "Specnaz Rosji" ukazuje się od 1995 roku i według deklaracji redakcji przeszedł długą drogę od "frontowej ulotki" do "autorytatywnego wydawnictwa mocarstwowo-patriotycznego". Na jego łamach ukazują się reportaże o działalności służb specjalnych, materiały śledcze i analityczne, publicystyka polityczna oraz "głębokie artykuły filozoficzne i religijne". Nie wyraża on opinii oficjalnych, ale na jego łamach prezentowane są poglądy i poszukiwania ideowe typowe dla części społecznego zaplecza prezydenta Władimira Putina. Środowiska te odegrały istotną rolę w ostatniej "kampanii wyborczej", demonstrując bezapelacyjne poparcie dla pułkownika KGB w stanie spoczynku. Artykułu Władysława Szweda, który jest już emerytem, nie możemy, więc traktować, jako stanowiska oficjalnego. Odzwierciedla on jednak jeden ze sposobów myślenia obecny w głównym nurcie społecznego zaplecza Putina. Realia tego sposobu myślenia dobrze ilustruje chociażby artykuł Aleksandra Siewastjanowa "Rosjanie - kim są?", dowodzący, że Rosjanie stanowią "ostatnią nadzieję białej Europy, ostatni znaczący depozyt europoidalnego genofondu". Autor, powołując się na prace sowieckich antropologów, dowodzi, że Rosjanie są "wzorcowymi europoidami". Charakterystyczna jest także ideologiczna ewolucja, której dokonał obecny redaktor naczelny miesięcznika "Specnaz Rosji" Paweł Jewdokimow. Technik zatrudniony w Uniwersytecie Moskiewskim rozpoczął działalność publiczną u boku popularnego w latach pierestrojki polityka demokratycznego Olega Rumiancewa. Potem działał w nowych partiach politycznych - socjaldemokratycznej i demokratycznej. Na początku lat dziewięćdziesiątych przeszedł na pozycje nacjonalistyczne - zakładał Związek Odrodzenia Rosji i Kongres Wspólnot Rosyjskich, uczestniczył w "obronie" Domu Sowietów, aby w 1996 roku nawiązać współpracę z prasą weteranów organów bezpieczeństwa. Napisał ok. siedmiuset artykułów o działalności bojowej jednostek specjalnych KGB-FSB. Wielokrotnie wyjeżdżał w długie delegacje służbowe do Czeczenii i Tadżykistanu. Odznaczony został krzyżem "Za służbę na Kaukazie" i odznaką "Za braterstwo broni".
Katyń według Szweda Władysław Szwed, zawodowy funkcjonariusz partii komunistycznej Litwy, w 1990 roku został drugim sekretarzem jej komitetu centralnego. Stanowiska drugich sekretarzy w republikach narodowych z reguły zajmowali Rosjanie pełniący funkcję oka i ucha Moskwy. Po upadku Związku Sowieckiego wielu byłych drugich sekretarzy zrobiło kariery polityczne, np. Oleg Łobow i Wiktor Polaniczko zostali wicepremierami Rosji. Szwed musiał jednak w 1992 roku wyemigrować na Białoruś, a w 1996 roku przyjechał do Moskwy. Tu przygarnęła go Liberalno-Demokratyczna Partia Rosji Władimira Żyrinowskiego, z którą współpracował przez wiele lat. Szwed w licznych artykułach oraz w książce "Tajemnica Katynia" przekonuje, że wiele dowodów świadczących o winie NKWD zostało sfałszowanych. Nie wyklucza on całkowicie odpowiedzialności Związku Sowieckiego, a jedynie ogranicza się do podważania konkretnych dowodów. Część informacyjna uzasadnienia wyroku Trybunału stanowi - zdaniem Szweda - wyłożenie "niemiecko-polskiej" wersji wydarzeń. Sąd, całkowicie podzielając tę wersję, bezapelacyjnie uznał odpowiedzialność za tę zbrodnię Związku Sowieckiego oraz Rosji, jako jego następcy prawnego. Zasadnicza odpowiedzialność za sądową porażkę Rosji spoczywa - według Szweda - na jej władzach, które uznały w politycznych deklaracjach winę Związku Sowieckiego. Z tego powodu władze Rosji nie są zainteresowane wznowieniem śledztwa, gdyż może ono doprowadzić do podważenia wielu dowodów, sfabrykowanych - zdaniem Szweda - w latach dziewięćdziesiątych. Większość rosyjskich komentatorów i czynniki oficjalne uznały wyrok w sprawie umorzenia śledztwa katyńskiego za korzystny dla Rosji, natomiast Władysław Szwed twierdzi, że była to porażka Rosji. Wyrok Trybunału w Strasburgu przesądza o winie Związku Sowieckiego, a ponadto kwalifikuje Katyń, jako niepodlegającą przedawnieniu zbrodnię prawa międzynarodowego. Polacy - zdaniem Szweda - wykorzystają to w pełni i "nie zostawią Rosji w spokoju". Jeśli Rosja nie wypłaci odszkodowań krewnym ofiar zbrodni katyńskiej, to Polacy doprowadzą do konfiskaty dowolnej rosyjskiej własności, znajdującej się na obszarze Unii Europejskiej - snuje czarne wizje Szwed. Prowokacyjny charakter licznych publikacji Władysława Szweda polega na tym, że niczego nie wyjaśniając, od czasu do czasu sugeruje wspólną - sowiecko-niemiecką odpowiedzialność za zbrodnię katyńską. Oleg Kaszyn w artykule "Mądry wróg" zacytował słowa Szweda: "Uważam, że polskich oficerów rozstrzelali nasi i Niemcy, a rzeczywiste okoliczności śmierci Polaków w Katyniu do tej pory nie są wyjaśnione". W artykule "Dęby pamięci Katynia, doktryna Szczygło, jako polskie zaproszenie do dialogu" z marca 2010 roku, który niedawno przypomniał na portalu wpolityce.pl Leszek Pietrzak, Szwed zacytował słowa akademika Anatolija Torkunowa, współprzewodniczącego Grupy ds. Trudnych: "Pojawiają się jednak materiały, które absolutnie nie zaprzeczają temu, że oficerowie polscy padli ofiarą represji stalinowskich, ale mówią, że jakaś ich część mogła być zlikwidowana przez Niemców" (Katyń jest raną dla obu naszych narodów, "Gazeta Wyborcza", 28.05.2009 r.). Trudno powiedzieć, które publikacje historyczne Torkunow miał na myśli, mówiąc te słowa "Gazecie Wyborczej". Powoływanie się na anonimowe opinie nie ma sensu. W tym miejscu koło się jednak zamyka. "Sowiecko-niemiecka" wersja Szweda od kilku lat pojawia się w tle polsko-rosyjskich relacji, prowokując kolejne spory na temat bolesnych kart przeszłości.
Prawo przed siłą Z grzęzawiska tego typu rozważań wyprowadza nas wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, który wskazuje ścieżkę prowadzącą w stronę stałego lądu prawa. Wyrok ten jest bardzo ważny, gdyż Trybunał nigdy do tej pory nie rozpatrywał sprawy odnoszącej się do zbrodni, która miała miejsce na długo przed ratyfikacją Europejskiej Konwencji Praw Człowieka przez państwo skarżone. W kwestii nieprzestrzegania przez Rosję prawa do życia w kontekście proceduralnym (art. 2 Konwencji) Trybunał uznał się za niewłaściwy z tego względu, że nie nastąpiły w sprawie katyńskiej nowe okoliczności po dacie ratyfikacji konwencji przez Rosję w 1998 roku. Zapewne w tej sprawie można się spodziewać apelacji polskich wnioskodawców. Natomiast sąd uznał, że obywatele polscy skarżący prokuraturę wojskową byli traktowani w sposób nieludzki (art. 3). Skład sędziowski stwierdził też, że Rosja nie współpracowała z Trybunałem (art. 38), wiążąc to z naruszeniem konwencji i traktatów wiedeńskich. Tak, więc w dwóch kwestiach Trybunał Praw Człowieka orzekł o naruszeniu przez Rosję postanowień Europejskiej Konwencji Praw Człowieka po umorzeniu śledztwa katyńskiego, a w jednej sprawie nie zajął stanowiska. W tej sytuacji zdanie Władysława Szweda o porażce Rosji wydaje się nieuzasadnione. Trudno uznać wyrok sądu za porażkę państwa. Przestrzeganie prawa wyjdzie przecież państwu rosyjskiemu tylko na dobre. W tej dobrej sprawie wystąpili wspólnie polscy obywatele i ich adwokaci, także rosyjscy. To realny przykład polsko-rosyjskiej współpracy. Zresztą w sprawie Katynia wygrać możemy tylko wspólnie, nadal współpracując z ludźmi dobrej woli w wyjaśnianiu wszystkich okoliczności tej zbrodni.

Prof. Włodzimierz Marciniak

Bp B. Fellay FSSPX: Diabeł zerwał się z łańcucha i działa W czwartek 17 maja br. przełożony generalny Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X ks. bp Bernard Fellay udzielił sakramentu bierzmowania grupie wiernych w Stuttgarcie. Przy tej okazji odniósł się w kazaniu do bieżącej sytuacji FSSPX w kontekście spodziewanej papieskiej decyzji dotyczącej zawarcia porozumienia doktrynalnego i regularyzacji kanonicznej. Biskup Fellay powiedział m.in.:

„Jestem pewien, moi drodzy wierni, że chcielibyście dowiedzieć się czegoś o tym, jak mają się sprawy w Rzymie. To delikatny temat. Wiecie, że ta rzecz dotyczy przyszłości i dlatego nie jest prosta. Co się stanie? Zostaniemy przyjęci czy też nie? Wiem, jak wiele jest obaw. Przecież widzieliśmy już tak wiele! Boimy się właśnie tego, że sprawy mogą pójść w złym kierunku. Obawy te są jak najbardziej zrozumiałe. Nie zrobimy tego kroku ot tak, po prostu, z zamkniętymi oczami. To jest oczywiste. Jednak w tej chwili nie mogę nawet powiedzieć, czy to się stanie, czy nie! Ponieważ nie jest to jeszcze jasne. Musimy mieć pewność, że będziemy mogli kontynuować to, co robiliśmy do tej pory. I pod tym względem nie wszystko zostało jeszcze wyjaśnione. Po prostu nie wiadomo. To mogę wam powiedzieć: diabeł zerwał się z łańcucha! Działa naprawdę wszędzie. Zatem jedna rzecz jest dla nas oczywista: modlić się! Musimy się modlić, jak nigdy dotąd. W przeszłości zawsze powierzaliśmy się Matce Bożej i Ona z pewnością nas nie opuści, zwłaszcza, jeśli tak dużo się modlimy i jeśli pragniemy jedynie tego, by wypełniła się wola Boża. Dlatego nadal będziemy się modlić pokładając ufność w Bogu. To właśnie. Nie pozwólmy, by zachwiały nami nasze namiętności, nieuzasadnione obawy… Powiadam wam, diabeł naprawdę działa. I to wszędzie. W samym Bractwie i w całym Kościele. Tam naprawdę są ludzie, którzy nas nie chcą — moderniści i progresiści. I również oni wywierają dużą presję, by nie stało się to, co słuszne, by nie dokonała się sprawiedliwość, abyśmy znów nie zostali oficjalnie uznani za katolików. Nie oznacza to oczywiście, że nagle zaakceptujemy to, co wyrządziło w Kościele tak wiele szkód. Trzeba mieć świadomość, że nie o to w tym wszystkim idzie. To, że zostaniemy uznani takimi, jakimi jesteśmy, mamy w zasięgu ręki — że będziemy mogli kontynuować Tradycję, że będziemy mogli ją innym nie tylko pokazać, ale także przekazać. W tej chwili nie mam nic więcej do powiedzenia poza tym. Zatem nie ustawajmy w modlitwie, powierzajmy dobremu Bogu te wielkie, wielkie intencje. On nas nie opuści! Musimy mieć tę nadzieję! Kto prosi w imię Jezusa Chrystusa o Jego pomoc, nie zostanie przez niego opuszczony!” Uzupełnienie: Fragmenty kazania wygłoszonego przez bp. B. Fellaya w dniu 20 maja br. w kościele FSSPX w Wiedniu, gdzie udzielił sakramentu bierzmowania grupie tamtejszych wiernych. „Z pewnością słyszeliście, że Rzym w ostatnich miesiącach zaoferował nam rozwiązanie — możemy raczej powiedzieć: uznanie. Struktura kanoniczna, którą zaproponowano Bractwu, jest rzeczywiście najzupełniej odpowiednia. Oznacza to, że jeśli to faktycznie nastąpi, nie odczujecie żadnej różnicy między obecnym a przyszłym stanem. Pozostaniemy — że tak powiem — tacy, jacy jesteśmy. Problem leży w zabezpieczeniach: czy to rzeczywiście będzie działać w ten sposób? Istnieje wielka obawa o to, że ulegniemy zmianom… Jest oczywiste, że ta propozycja budzi naprawdę wielkie kontrowersje w całym Kościele. Mogę was zapewnić, że jest to wola papieża. Nie może być co do tego wątpliwości. Ale z pewnością nie jest to wola wszystkich w Kościele. Czy cała rzecz dojdzie do skutku, zależy od warunków, które nie są jeszcze jasne. Niektóre punkty wciąż są niedoprecyzowane. Może się zdarzyć, że w ciągu najbliższych dni, tygodni — bardzo trudno to stwierdzić — papież podejmie decyzję. Możliwe, że skieruje sprawę do Kongregacji Nauki Wiary. W Rzymie wywiera się dużą presję, dlatego nie mogę powiedzieć więcej niż to. Tak wygląda obecny stan rzeczy. Niech nikt nie myśli, że później wszystko będzie już łatwe. Aby użyć słów papieża, który całkiem dobrze ujął tę sytuację: „Wiem — powiedział — że byłoby łatwiej, zarówno dla Bractwa, jak i dla mnie, aby zachować status quo”. To bardzo dobry opis sytuacji, a zarazem dowód na to, że papież wie, iż kiedy podejmie decyzję, zostanie zaatakowany. I wie, że ta sytuacja nie będzie łatwa również dla nas. To, co z tego wyniknie, będzie oznaczało pójście z Rzymem lub przeciw niemu. Obie decyzje będą trudne. Ale pokładamy ufność w Bogu, który dotychczas dobrze nas prowadził. Nie wolno nam myśleć, że mimo naszej gorliwej modlitwy On nas porzuci w momencie największego niebezpieczeństwa. Sprzeciwiałoby się to nadziei. Liczymy na pomoc Bożą. Jesteśmy gotowi do ponoszenia ofiar. Niech się dzieje Jego wola”

http://news.fsspx.pl

Marszałek apostata? Marszałek Józef Piłsudski – wbrew temu, co twierdzi poseł Andrzej Rozenek – nigdy nie dokonał aktu apostazji. Piłsudski w 1899 r. nie porzucił wiary chrześcijańskiej, lecz zmienił wyznanie z rzymsko-katolickiego na luterańskie. (…) Józef Piłsudski zmienił wyznanie i dokonał konwersji do Kościoła ewangelicko-augsburskiego, aby móc wziąć ślub z Marią Koplewską, primo voto Juszkiewiczową. A skoro ślub katolicki nie był możliwy, dlatego, że była ona mężatką, Piłsudski ożenił się z Marią 15 lipca 1899 w luterańskim kościele w Paproci Dużej – informuje pismo „Idziemy”. Ta urocza awantura o Marszałka, wywołana kolejnym happeningiem Janusza Palikota i jego Ruchu, niemającym w moim odczuciu żadnego większego znaczenia (rzecz dotyczy medialnej apostazji ateistów), byłaby uznana za kolejny wybryk dziwaka, gdyby nie zaadoptowanie na patrona apostatów Józefa Piłsudskiego, co okazało się zręcznym zabiegiem PR, gdyż momentalnie wygenerowało zainteresowanie mediów oraz wściekłą reakcję czcicieli Marszałka, a także marszałkolubnej prawicy. Nic dziwnego, w końcu została naruszona świętość od lat okadzana kadzidłem uwielbienia. W publikacji pisma „Idziemy” zastanowiło mnie stwierdzenie – „Piłsudski w 1899 r. nie porzucił wiary chrześcijańskiej, lecz zmienił wyznanie z rzymsko-katolickiego na luterańskie”. Wydźwięk tych słów jest taki, że w ramach szeroko rozumianego chrześcijaństwa do przyjęcia jest każdy transfer. Protestant, zielonoświątkowiec, prawosławny, katolik czy anglikanin – żaden problem, ważne, że chrześcijanin. W myśl takiej wykładni Piłsudski to chrześcijanin integralny, tyle, że wędrowny. Ot, taki ekumenista praktykujący, proroczo wyprzedzający wielu ojców Vaticanum Secundum. Z Piłsudskim jest kłopot. Klaka, jaka towarzyszy tej postaci od lat, skutecznie ją zaciemnia i wykoślawia. Zamiast rzetelnej obdukcji historycznej mamy nieustającą hagiografię, która nie pozwala pokazać Piłsudskiego takim, jaki był, czyli człowiekiem dalekim od geniuszu. Jego perypetie z wiarą katolicką, to spora niewygoda dla jego wyznawców, bo Marszałek katolikiem był takim sobie, o ile w ogóle nim był. Do dzisiaj trwają spory, czy zdążył powrócić na łono Kościoła katolickiego, czy też umarł poza nim. Wprawdzie fani Marszałka wspominają o jego szczególnej atencji dla Matki Boskiej Ostrobramskiej, co jest oczywiście miłe, ale co to zmienia? Brak pozbawionej lukru oceny życia Piłsudskiego skutkuje tym, co właśnie obserwujemy. Na dziedzictwo Marszałka powołują się ateiści i apostaci, co jest oczywistym nadużyciem i działaniem krzywdzącym tę postać, niemniej nieprzetrawienie religijnych zawirowań Piłsudskiego i celowe spychanie tego wątku życiorysu na margines, daje amunicję takim ludziom jak Palikot, którzy zręcznie wykorzystując wyznaniowe sekrety Marszałka, bez ceregieli mówią – patrzcie ludzie, sam Piłsudski uciekł z Kościoła katolickiego, więc musi być nasz! Czyż to nie pierwszej wody apostata? I niewiele da się w tej sprawie zrobić, jeśli wyznawcy Józefa Piłsudskiego nie zrobią rachunku sumienia tej postaci. Czy jest to możliwe? Wątpię, bo „piłsudczyzm” to kwestia wiary, która wyłącza głębszą refleksję i krytykę obiektu kultu, gdyż jej dopuszczenie mogłoby tą wiarą porządnie zachwiać. Dlatego będziemy raczej obserwować kruszenie kopii o pamięć Marszałka, usprawiedliwianie jego życiowych i politycznych ucieczek, aniżeli uczciwe spojrzenie na niekoniecznie jasną stroną natury Józefa Piłsudskiego. Co ciekawe, w czynną obronę Marszałka angażują się księża katoliccy, co czyni całą sytuację jeszcze bardziej zagmatwaną i paradoksalną. Z jednej strony apostaci, wołający – my wszyscy z Niego! Z drugiej niepodległościowa prawica, krzycząca – zrodził nas Jego czyn! Wszystko to w atmosferze szczerego narodowego mordobicia, w którym jako naród specjalizujemy się od lat. Za chwilę do tego mordobicia dołączą parapsycholodzy i wywoływacze duchów, gdyż – o czym niewielu wie – Marszałek bywał też medium i kontaktował się z zaświatami, co można wyczytać w książce „Cuda współczesne” (Wydawnictwo „Natura i Kultura”, Kraków 1937). Bo dlaczego środowiska badaczy zjawisk nadprzyrodzonych miałby być pozbawione przyjemności posiadania tak znaczącego patrona, który, jak możemy wyczytać:

(…) Posiadał w wybitnym stopniu zdolności metapsychiczne i był, jak dawniej mówiono, wysoce „sensytywny”, to znaczy: mógł w pewnych chwilach posługiwać się utajonymi władzami ducha, dochodzić do poznania bez pośrednictwa znanych zmysłów, wyczuwać przyszłość (przeczucia), sięgać w świat podświadomości a raczej „nadświadomości”. Oczywiście ironizuję. Chcę jednak pokazać, że bezkrytyczny kult jednostki, skądinąd ciekawej, bywa prostą drogą do jej ośmieszenia. I to się właśnie dzieje. Maciej Eckardt

Kapitalizm, czyli cywilizacja strachuAby kapitaliści mogli panować ekonomicznie muszą najpierw podporządkować sobie pracowników. Dokonuje się to poprzez utrzymywanie pracowników w strachu przed utratą pracy i stwarzając cały system myślowy zakłamujący rzeczywiste relacje ekonomiczne panujące, pomiędzy kapitalistami i pracownikami (ideologia liberalna).” Politykom, kapitalistom i ideologom już dziękujemy. Istoty wysoko rozwinięte duchowo zrezygnowały ze wszelkich form rządzenia. Pozostawiły jedynie samorząd.

W tym tekście przedstawię w ogromnym uproszczeniu i statycznie (bez uwzględnienie zmian w czasie) podstawowe tezy Nie – Marksowskiego Materializmu Historycznego opracowanego przez Profesora Leszka Nowaka (wykładowcę Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu).

http://pl.wikipedia.org/wiki/leszek_nowak
http://www.staff.amu.edu.pl/~epistemo/nowak/welcome.htm

Ten filozof, stosując te same metody badawcze, jakie stosował Marks, udowadnia fałszywość filozofii Marksa. Ujawnia podstawowe błędy w myśleniu Marksa. W jego sposobie postrzegania społeczeństwa.
Założenia Marksa Karol Marks twierdził, że społeczeństwo kapitalistyczne jest podzielone na dwie klasy: klasę kapitalistów i klasę robotniczą (bezpośrednich producentów). Kapitaliści to ci, co wyzyskują ekonomicznie pracowników zatrudnionych w swoich zakładach. Państwo (scentralizowany aparat przymusu: armia, policja, sądownictwo, więziennictwo, itp.) jest tylko narzędziem w rękach klasy panującej, czyli kapitalistów, aby w ogóle było możliwe wyzyskiwanie robotników. Państwo jest jedynie stróżem istniejącego porządku społecznego. Marks założył, że funkcjonariusze państwa nie mają żadnego własnego celu (interesu), jak tyko służba kapitalistom. Jako zabezpieczenie ich ekonomicznych interesów.

Czynnik ekonomiczny Leszek Nowak dowodzi w swoich pracach naukowych, że w społeczeństwie kapitalistycznym (tym wolnokonkurencyjnym z XVIII i XIX wieku, a nie tym dzisiejszym) ci, co są właścicielami środków produkcji (zakładów pracy – grunty, budynki, maszyny, narzędzia itp. - zatrudniających pracowników) stanowią klasę kapitalistów. Są to ludzie, którzy zmonopolizowali dysponowanie (zarządzanie) środkami produkcji oraz decydowanie o podziale powstałej w procesie pracy nowej wartości ekonomicznej (nadwyżki ekonomicznej, wartości dodanej). Właściciele, czyli kapitaliści (dzisiaj nazywający siebie biznesmenami lub przedsiębiorcami) stanowią niewielką część społeczeństwa, która wyzyskuje ekonomicznie ogromną większość społeczeństwa pozbawioną własności prywatnej, czyli możliwości wpływania na to jak zarządzać w procesie wytwarzania produkcji lub usług (nazwaną przez Nowaka bezpośrednimi wytwórcami) i zmuszoną do sprzedaży swojej siły roboczej (wytworów swojej pracy) kapitalistom (właścicielom). Tym, co dzieli ludzi i powoduje niesprawiedliwe stosunki społeczne jest stosunek do środków produkcji. A zatem jednym z podstawowych przyczyn niesprawiedliwości społecznej jest nierówność w dysponowaniu środkami produkcji. Wyzysk ekonomiczny polega na tym, że właściciele nie wypłacają pracownikom wynagrodzenia zgodnie z wartością wykonanej pracy. Wypłacają dużo mniej okradając w ten sposób pracowników. Dla kapitalistów wynagrodzenie pracowników, wydatki na bezpieczeństwo i higienę pracy oraz wydatki socjalne stanowią koszty pracy. Kapitaliści dążą, więc do obniżenia kosztów pracy, aby powiększyć swoje dochody, czyli zysk. Natomiast bezpośredni wytwórcy dążą do uzyskania wynagrodzeń jak najwyższych odpowiadających wartości ich pracy oraz do świadczeń umożliwiających utrzymanie ich zdolności do wykonywania pracy jak najdłużej. Dążą, zatem do wzrostu kosztów pracy i obniżenia zysku właścicieli. Wynik tej przepychanki zależy od stosunku sił kapitalistów i bezpośrednich wytwórców. Jak z tego wynika pracodawcą jest pracownik, ponieważ to on wykonuje pracę i oddaje "owoce" swojej pracy właścicielowi. Sprzedaje swoją pracę kapitaliście, ponieważ praca jest towarem. Pracownik jest, zatem pracodawca i wynagrodzeniobiorcą. Kapitalista jest pracobiorcą, ponieważ to właściciel kupuje, odbiera od pracownika wytwory jego pracy i w zamian za to wypłaca mu wynagrodzenie. Kapitalista jest, zatem pracobiorcą i wynagrodzeniodawcą. Kapitalista sprzedaje kupione od pracowników wytwory ich pracy dużo drożej niż poniósł koszty na ich wytworzenie. W ten sposób powstaje zysk dla kapitalisty. Tak, więc im mniej zapłaci pracownikom, tym większy ma zysk dla siebie. Ten z kapitalistów, który jest bardziej chciwy jest bogatszy i bardziej "konkurencyjny” wobec innych właścicieli. Kapitalista "niedostatecznie" chciwy szybko bankrutuje. Tak, więc interes kapitalistów polega na maksymalizacji zysku. W społeczeństwie kapitalistycznym (dla ukrycia prawdziwej istoty stosunków społecznych nazywanym demokracją) to kapitaliści są grupą, która panuje (rządzi) ekonomicznie. Sprawuje władzę ekonomiczną. Posiada monopol na posiadanie środków produkcji, dysponowanie nimi (zarządzanie) i decydowanie o podziale wytworzonej nadwyżki ekonomicznej (podziale dochodu pomiędzy kapitalistów i pracowników). Aby kapitaliści mogli panować ekonomicznie muszą najpierw podporządkować sobie pracowników. Dokonuje się to poprzez utrzymywanie pracowników w strachu przed utratą pracy i stwarzając cały system myślowy zakłamujący rzeczywiste relacje ekonomiczne panujące, pomiędzy kapitalistami i pracownikami (ideologia liberalna). Władza ekonomiczna kapitalistów opiera się na strachu przed utratą pieniędzy na utrzymanie. Kapitaliści działają według zasady – utrzymuj w strachu, "dziel i rządź". Władza ekonomiczna kapitalistów polega na ograniczaniu wolności pracowników poprzez zakazy i nakazy. Na egzekwowaniu podporządkowania się tym nakazom i zakazom.

Czynnik polityczny Są jednak jeszcze innej natury środki materialne, które powodują podobny podział społeczeństwa, co w sferze ekonomicznej. To środki materialne, których nierówność w dysponowaniu dzielą ludzi na dwie grupy. Są to środki do stosowania przymusu, ucisku i kontroli nad ludźmi. Środki (instytucje) te to: wojsko, policja, administracja państwowa, prokuratura, sądy, więzienia itp., czyli państwo. Niewielka część społeczeństwa, która dysponuje aparatem przymusu (aparatem państwowym) to politycy partii rządzącej. Tę grupę Leszek Nowak nazywa klasą władców. Tych, co nie mają wpływu na zarządzanie państwem Nowak nazywa obywatelami. To właśnie wobec nich klasa władców stosuje przymus (przymusza ludzi do zachowań, jakich władza oczekuje) stosując różnego rodzaju nakazy i zakazy ograniczając tym samym wolność dokonywania samodzielnych wyborów (czynów). Interes klasy władców polega na maksymalizacji ograniczenia wolności wyborów obywateli, na maksymalizacji władzy. Interes społeczny obywateli polega na uzyskaniu jak największego zakresu wolności wyborów (czynów). Zakres swobód obywatelskich zależy od stosunku sił pomiędzy tymi dwiema grupami społecznymi. Władza polityczna oparta jest na strachu. Im więcej strachu odczuwają obywatele, tym zakres władzy polityków jest większy, a zakres wolności obywateli mniejszy. Im silniejsze państwo tym mniej swobód i wolności mają obywatele. Władcy mają największą władzę nad obywatelami, a obywatele mają najmniej swobód i wolności obywatelskich w systemie totalitarnym. Obywatele mają najwięcej wolności wtedy, gdy państwo jest słabe a obywatele nie odczuwają strachu. Władza polityczna polityków opiera się na strachu przed zastosowaniem przemocy przez aparat państwowy. Politycy działają według zasady – utrzymuj w strachu, "dziel i rządź". Władza polityczna polityków polega na ograniczaniu wolności obywateli poprzez zakazy i nakazy. Na egzekwowaniu podporządkowania się tym nakazom i zakazom.

Czynnik ideologiczny Marks nie dostrzegał zupełnie, że jest jeszcze inny czynnik materialny powodujący istnienie nierówności i niesprawiedliwości społecznej. Coś, co dzieli ludzi na dwie przeciwstawne klasy. Są to materialne środki do przekazu informacji – dzisiaj są to telewizja, radio, prasa, kościoły, uczelnie, szkoły, itp. Są to środki do upowszechniania myśli, poglądów, idei. Ci, co nimi dysponują, czyli decydują o ich wykorzystaniu, (jakie poglądy rozpowszechniać, a jakie pomijać milczeniem lub zwalczać) Nowak nazywa klasą ideologów lub kapłanów. Pozostali, którzy nie mają wpływu na ich wykorzystanie, a jednocześnie są poddawani systematycznej indoktrynacji, czyli wtłaczaniu w ich umysły kłamliwych doktryn, dogmatów, koncepcji myślowych służących utrzymaniu dominującej pozycji klas panujących (kapitalistów, władców i ideologów) Nowak nazywa wiernymi. Interes klasy ideologów (kapłanów) polega na maksymalizacji indoktrynacji. Na maksymalizacji panowania nad umysłami. Na tym, aby ludzie przestali wierzyć w siebie, czyli w swoje samodzielne myśli i uczucia i zawierzyli w te poglądy i idee, które głoszą ideolodzy, kapłani. Wolność samodzielnego myślenia i wyrażania swoich myśli i uczuć przez wiernych jest większa, gdy klasa kapłanów jest słaba, gdy istnieje duża wolność słowa. Władza ideologiczna ideologów, kapłanów jest wtedy ogromna, gdy ludzie przestają myśleć samodzielnie i podporządkowują się oficjalnej ideologii. Zakres swobód i wolności słowa (myślenia) zależy od stosunku sił pomiędzy klasą wiernych i klasą kapłanów. Zdolność do samodzielnego myślenia wzrasta, gdy strach u wiernych słabnie. Władza ideologiczna kapłanów opiera się na strachu przed Bogiem, przed szatanem, przed karą za grzechy. Władza ideologiczna kapłanów opiera się na podważaniu twojej wiary w siebie. Na podważaniu twojej wiary w twoje pochodzenie, jako istoty boskiej, aby uzasadnić potrzebę istnienia pośredników (kapłanów) miedzy tobą a Boginią/Bogiem. Kapłani - ideolodzy działają według zasady – utrzymuj w strachu, ,,dziel i rządź’’. Władza ideologiczna kapłanów polega na ograniczaniu wolności wiernych poprzez zakazy i nakazy. Na egzekwowaniu podporządkowania się tym nakazom i zakazom.

Podsumowanie Według Leszka Nowaka społeczeństwo, w jakim żyjmy jest podzielone na cztery klasy: klasę właścicieli (kapitalistów), klasę władców (polityków), klasę ideologów (kapłanów) oraz klasę ludową, którą stanowią ci, co, są pozbawieni wpływu na dysponowanie środkami produkcji (bezpośredni wytwórcy), środkami przymusu (obywatele), i środkami przekazu informacji (wierni). Trzy klasy ciemiężców to stosunkowo małe grupy społeczne, które podporządkowały sobie klasę ludową, aby panować nad nią ekonomicznie, politycznie i ideologicznie. Zawarły układ pomiędzy sobą, którego celem jest utrzymanie istniejącego systemu społecznego. Tak, więc naprawdę nie ma znaczenia, która partia polityczna wygrywa tzw. wybory, ponieważ sposób sprawowania władzy politycznej jest taki sam przez wszystkich polityków. Społeczeństwo podzielone na klasy nadal takim pozostaje. A tzw. wybory parlamentarne niczego nie zmieniają. Jak z tego wynika Marks głosił filozofię materialistyczną, ale tylko w stosunku do materialnego czynnika ekonomicznego? Pominął zupełnie materialistyczną naturę czynnika politycznego (państwa) i materialistyczną naturę czynnika ideologicznego (środki masowego przekazu, techniczne środki rozpowszechniania myśli). Jak wynika z Nie – Marksowskiego Materializmu Historycznego Leszka Nowaka dzisiejsze społeczeństwa Europy zachodniej zmierzają do połączenie się trzech klas panujących (kapitalistów, polityków i kapłanów), czyli te społeczeństwa powoli przekształcają się w społeczeństwa socjalistyczne? Ale to już temat na inny tekst. My, jako Polacy już w takim systemie (socjalizmie) żyliśmy i system ten rozpadł się na skutek dążeń do wolności polaków. Według Nowaka społeczeństwo polskie jest najwyżej rozwiniętym pod względem społecznym (klasowym, ewolucyjnym) społeczeństwem na Ziemi. My Polacy wychodzimy już z kapitalizmu. To my właśnie rozpoczęliśmy już tworzenie społeczeństwa bezklasowego. To w Polsce właśnie najszybciej obumierają klasa kapitalistów, klasa władców, klasa ideologów. O rozpadzie tych klas społecznych świadczy narastający coraz bardziej chaos w życiu społecznym, ponieważ przestarzałe struktury społeczne nie spełniają już swojej dotychczasowej funkcji. Kiedy utworzymy społeczeństwo bezklasowe? To już zależy tylko od nas. Jak wynika z teorii Nowaka istnienie klas społecznych jest oparte na strachu? Dlatego cywilizację na Ziemi można nazwać ,,cywilizacją strachu”. Im szybciej uwolnimy się od strachu, tym szybciej zapanuje między ludźmi równość, sprawiedliwość, wolność i miłość. W socjalizmie ideologią panującą był Marksizm-Leninizm. Obecnie ideologią panującą jest Katolicyzm-Liberalizm (na tym kawałku planety Ziemia, na którym my mieszkamy) wtłaczany w umysły ludzi przez księży, nauczycieli, dziennikarzy, artystów, polityków i kapitalistów.
Społeczeństwo bezklasowe = cywilizacja miłości = komunia (jedność) z Bogiem = raj na ziemi = komunizm.
Właśnie o to toczy się ta gra. A "motorem napędowym" tej gry jest miłość. Im więcej miłości tym mniej strachu. A my Polacy jesteśmy na czele tych przemian na Ziemi. Politykom, kapitalistom i ideologom już dziękujemy. Istoty wysoko rozwinięte duchowo zrezygnowały ze wszelkich form rządzenia. Pozostawiły jedynie samorząd.

Tekst ten pochodzi z Książki internetowej – LIST DO ZIEMIAN

http://www.mm.pl/~adik_bob/(%2035%20)%20list%20do%20ziemian..pdf

Przeczytaj też http://interia360.pl/artykul/uratuje-nas-kryzys-gospodarczy-i-chaos,31762

Zenon Ryszard Kakowski

Leszek Nowak (ur. 7 stycznia 1943 w Więckowicach, zm. 20 października 2009 w Poznaniu) − polski filozof. Autor trzech koncepcji filozoficznych: idealizacyjnej koncepcji nauki, nie-Marksowskiego materializmu historycznego i negatywistycznej metafizyki unitarnej. Autor 25 książek oraz ponad 300 artykułów naukowych. W 1965 ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, pracę magisterską pisząc pod kierunkiem Zygmunta Ziembińskiego. W 1966 ukończył studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim (magisterium pod kierunkiem Janiny Kotarbińskiej) w 1966. W 1967 uzyskał doktorat z teorii prawa na podstawie rozprawy pt. Problemy znaczenia i obowiązywania normy prawnej a funkcje semiotyczne języka, napisanej pod kierunkiem Ziembińskiego. Habilitację uzyskał w 1970 na podstawie książki U metodologicznych podstaw 'Kapitału' Karola Marksa. W 1976 został profesorem nadzwyczajnym w zakresie filozofii, wówczas najmłodszym profesorem w Polsce[1], zaś w 1990 został zwyczajnym. W 1994 został członkiem-korespondentem PAN. W latach 1965−1970 pracował w Zakładzie Prawniczych Zastosowań Logiki UAM, zaś między 1970, a 1985 w Instytucie Filozofii UAM. W 1985 został zwolniony z pracy na UAM z powodu publikowania w wydawnictwach podziemnych[1]. W 1989 przywrócono go do pracy akademickiej na poprzednim stanowisku. W latach 1980-81 wiele publikował w prasie NZZS „Solidarność”, a po roku 1981 w prasie tzw. drugiego obiegu; jego artykuły ukazywały się również jako publikacje samoistne, wydawane przez podziemne oficyny wydawnicze. 13 grudnia 1981 roku został internowany. Przebywał w obozach dla internowanych w Gębarzewie, Ostrowie Wlkp. i Kwidzynie. Został zwolniony z internowania w grudniu 1982 roku, i powrócił do pracy w poznańskim uniwersytecie[2]. W latach 1980−1995 należał do „Solidarności”[1]. Pracował, jako visiting professor uniwersytetów w Berlinie (Freie-Universitaet), Canberze (Australian National University), Catanii i Frankfurcie nad Menem. Był Fellow w Instytutach Badań Zaawansowanych w Wassenaar i Berlinie. Wykładał na licznych uniwersytetach, miał referaty na seminariach i konferencjach międzynarodowych. W 1975 założył międzynarodową serię książkową Poznań Studies in the Philosophy of the Sciences and the Humanities (wydawnictwo: Rodopi, Amsterdam/New York), której redaktorem naczelnym był do 2006 r. W 1976 założył serię Poznańskie Studia z Filozofii Humanistyki (PWN, obecnie wydawnictwo Zysk & S-ka: Poznań). W latach 1976-1984 był jej redaktorem naczelnym, a od 1989 współredaktorem. Nowak był do roku 2000 promotorem 15 rozpraw doktorskich. Spośród wypromowanych przez niego doktorów 8 osób obroniło prace habilitacyjne, 4 uzyskało tytuł profesora nadzwyczajnego, dwie − zwyczajnego, a jedna wybrana została członkiem-korespondentem PAN[1]. W swoich zapatrywaniach społeczno-politycznych silnie zbliżał się do anarchizmu[3].

Praca naukowa Twórca, wraz z Jerzy Kmitą i Jerzym Topolskim, tzw. "poznańskiej szkoły metodologicznej", której program badawczy koncentrował się na rekonstrukcji teorii materializmu historycznego za pomocą aparatury pojęciowej pozytywizmu logicznego. Poglądom "poznańskiej szkoły metodologicznej" i filozofii Leszka Nowaka poświęcone jest studium krytyczne Jacka Tittenbruna Dialektyka i scholastyka. O pewnej próbie obalenia Marksa (wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1986). Twórca nie-Marksowskiego materializmu historycznego, który przewidział upadek komunizmu w Europie Wschodniej i ZSRR[4].

Publikacje

Jeden z najbardziej znanych poznańskich uczonych: filozof, logik i teoretyk prawa, pracownik naukowy poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza zmarł we wtorek, 20 października w wieku 66 lat. W latach 70. był najmłodszym profesorem w Polsce, a od 1990 roku członkiem i korespondentem Polskiej Akademii Nauk. Wraz z Jerzym Topolskim i Jerzym Kmitą stworzył tzw. "poznańską szkołę metodologiczną", której program badawczy koncentrował się na rekonstrukcji teorii materializmu historycznego.

Staniszkis: Rząd rozbija system  – Upieranie się przy wieku emerytalnym na poziomie 67 lat jest po prostu próbą integracji, co najmniej regionalnych polskich rynków pracy z gospodarką niemiecką, w której taki wiek obowiązuje i uruchomienie kolejnego strumienia wypływu z Polski najcenniejszego w obecnej sytuacji demograficznej czynnika, czyli pracy – mówi socjolog prof. Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Barbarą Michałowską.

– Podniesienie wieku emerytalnego uchwalono w niecały miesiąc po tym, jak projekt rządowy w tej sprawie trafił do sejmu. Czy to nie jest Pani zdaniem niepokojąco szybkie tempo przeprowadzania tak ważnych zmian? – Sposób przeprowadzenia tej tzw. reformy emerytalnej był oburzający. Niewłaściwe były m.in. pozorne konsultacje, nadzwyczajna komisja sejmowa, która utrudniła funkcjonowanie posłom partii opozycyjnej, a także nie do końca zrozumiałe cele tej ustawy. Moim zdaniem upieranie się przy wieku emerytalnym na poziomie 67 lat jest po prostu próbą integracji, co najmniej regionalnych polskich rynków pracy z gospodarką niemiecką, w której taki wiek obowiązuje i uruchomienie kolejnego strumienia wypływu z Polski najcenniejszego w obecnej sytuacji demograficznej czynnika, czyli pracy. To jest rezygnacja przez rząd z własnej strategii rozwoju Polski. Wskazuje na to brak jakiejkolwiek wizji rozwoju, która by zatrzymała młodych ludzi przed emigracją na Zachód, która by dała im pracę, słowem brak jakichkolwiek osłonowych posunięć towarzyszących podniesieniu wieku emerytalnego. To jest dramatyczne. Przy tym obserwujemy ciągłe ucieczki dyskusji publicznej w zastępcze problemy, stawianie na jednym poziomie chamskich rozgrywek i spraw naprawdę istotnych – być albo nie być dla bardzo wielu ludzi. Np. przepychanki z Januszem Palikotem, a obok dyskusję o przedłużeniu wieku emerytalnego kobiet do 67 roku, kiedy naprawdę nie ma pracy i ich sytuacja, już teraz dramatyczna, na pewno jeszcze się pogorszy. Niestety, temu sejmowi brakuje powagi. 
– Czy reforma to element większej strategii rządu obranej na tę kadencję? – W tej chwili obserwujemy działania rządu, które mają głęboki antyrozwojowy charakter. Z jednej strony w ostatnim raporcie Narodowego Banku Polskiego o inflacji w Polsce wskazuje się, że niemal w 100 procentach inflacja jest produkowana przez decyzje rządu, m.in. podniesienie cen leków, przygotowywaną deregulację energii, różnego typu fiskalizmy itd. Równocześnie ilość pieniędzy na rynku maleje. Taka strategia rozbija system. Z drugiej strony obserwujemy przerzucanie przez rząd kosztów na społeczeństwo przez drastyczne obniżanie standardów w różnych dziedzinach życia ludzi. Tzw. reforma emerytalna wpisuje się w te działania. Widać wreszcie polityczne przyzwolenie tego rządu na regionalizację Polski. To jest strategia ucieczki od odpowiedzialności władzy, braku wizji rozwojowej. Rząd po prostu idzie drogą najłatwiejszą i najbardziej dla ludzi bolesną. W tej sytuacji opozycja i związki zawodowe powinny zdecydowanie dążyć do odsunięcia tego rządu od władzy. Przecież tu chodzi o kwestie przyszłości Polski, następnych pokoleń Polaków. Jesteśmy okłamywani i wydaje mi się, że jeśli się rządowi nie przeszkodzi, jest on jeszcze w stanie mydlić oczy społeczeństwu i utrzymywać władzę. 

– Solidarność bardzo ostro protestowała przeciwko tzw. reformie emerytalnej. Słusznie? – Wobec pomysłu premiera partie opozycyjne i Solidarność miały do wyboru dwie strategie: albo całkowite odrzucenie zmian, albo uznanie, że jakieś zmiany wieku emerytalnego są konieczne i negocjowanie w dwóch punktach, w których rząd moim zdaniem przygotowywał się na ustępstwa i był zaskoczony, że nie jest naciskany. Pierwsza sprawa to możliwość dopłat do połowy minimalnego poziomu emerytury przy wypłacaniu emerytur częściowych. Pamiętajmy, że ok. 2 mln pracowników, nawet pracując do 67 roku życia, nie wypracuje sobie minimalnego świadczenia. Po drugie zwiększenie składki emerytalnej od samozatrudnionych osiągających pewien próg dochodów, żeby zasilić system. Myślę, że postawa: wszystko albo nic, jaką wybrała Solidarność i PiS, była ryzykowna. Związek powinien pomyśleć o złożeniu u premiera własnych propozycji dotyczących reformy, zanim projekt rządowy znalazł się w sejmie.  Od początku było jasne, że ustawy rządowe zostaną przegłosowane. Rząd ma koalicję, zawsze może kupić koalicjanta stanowiskami. Waldemar Pawlak próbował, co prawda robić różne ruchy i sporo uzyskał, ale nie udało mu się przebić z argumentami do społeczeństwa, nie miał dostatecznego wsparcia w konkretnych punktach, szczególnie, jeśli chodzi o warunki wcześniejszego przechodzenia na emeryturę. W rezultacie projekt rządowy bez większych problemów został przegłosowany.  Rozumiem, że blokada sejmu przez związkowców była rozpaczliwą reakcją na działania posłów. Ci ludzie biorą pieniądze, mimo że są niekompetentni, nie pracują ciężko, nie zamawiają ze swoich środków na prowadzenie biur ekspertyz itd. Większość z nich nie była nawet obecna w sejmie podczas dyskusji na temat podniesienia wieku emerytalnego. Prof. Hrynkiewicz, która obecnie jest posłem, a przedtem była ekspertem, mówi, że ten sejm jest znacznie mniej merytoryczny niż poprzednie, nie ma wiedzy i nie ma potrzeby jej gromadzenia. Związkowcom chodziło po prostu o pokazanie tym ludziom, żeby siedzieli, żeby też dłużej pracowali. Ale ta interpretacja do opinii publicznej się nie przebiła. I skończyło się niepotrzebną przepychanką. Ale gra wciąż się toczy, ustawę musi jeszcze przegłosować senat i podpisać prezydent. 

– Co może więc w obecnej sytuacji zrobić Solidarność, aby zminimalizować negatywne skutki reformy? – Myślę, że w odbiorze społecznym skuteczniejsze niż np. planowane blokady w czasie Euro, mogłyby być merytoryczne konsultacje. W tej chwili należy przede wszystkim postraszyć senat. Na przykład zrobić imienne listy posłów, którzy głosowali za reformą, rozesłać do regionów, z których kandydowali, zanim jeszcze senat będzie procedował, i uprzedzić, że ci ludzie w następnych wyborach w parlamencie się nie znajdą. Tyle może zrobić Solidarność w regionach. Po drugie przygotować się bardzo dobrze do konsultacji u prezydenta Komorowskiego. Bo on też gra swoją własną grę i być może będzie skłonny w niektórych kwestiach ustąpić. Na pewno jest swoboda manewru, jeżeli chodzi o warunki wypłat połówkowych emerytur i dopełnienie systemu przez obciążenie wyższych dochodów samozatrudnionych. Przede wszystkim jednak postawa Solidarności powinna polegać na tym, że żąda się w imieniu społeczeństwa od rządu ogólnopolskiej strategii rozwoju, wizji polityki przemysłowej itd. Myślę, że problem rozwoju miejsc pracy dla młodych powinien być wyraźnym żądaniem Solidarności. Powinna się tego domagać od rządu o wiele głośniej niż do tej pory. W innych krajach nieustannie toczy się na wspomniane wyżej tematy dyskusja. W Polsce nikt się o to stanowczo nie upomina. To powinno się zmienić. Tygodnik Solidarnosc

Księżniczka mafii Od kilku tygodni gazety i depesze agencyjne biją w oczy tytułami, z których dowiadujemy się, że była premier Ukrainy odsiadująca prawomocnie orzeczoną karę 7 lat pozbawienia wolności „ma objawy trądu”, „jest systematycznie podtruwana”, „cierpi na przepuklinę kręgosłupa”, „odmówiła przeniesienia do szpitala”, „nie zgadza się na leczenie”, ale „nie wyklucza, że w najbliższym czasie zmieni zdanie”, „została poturbowana”, „pokazuje na ciele ślady świadczące o pobiciu”, „rozpoczęła głodówkę”, „przerwała głodówkę”, „zacznie jeść i będzie się leczyć”, „może być kaleką do końca życia”... Europejscy politycy domagają się uwolnienia więźniarki, grożąc bojkotem uroczystości towarzyszących Euro 2012, a nasi małpują zachodnich kolegów, przebijając się w roszczeniach, (gdy prezydent Bronisław Komorowski nalegał na zmianę ukraińskiego prawa, Jarosław Kaczyński zażądał przeniesienia finałów piłkarskich mistrzostw z Kijowa do Warszawy). O kogo tak walczą? Julia urodziła się 27 listopada 1960 r. w Dniepropietrowsku. Po maturze kontynuowała naukę w miejscowym instytucie górnictwa, skąd przeniosła się na uniwersytet. W1979 r. poślubiła Ołeksandra Tymoszenkę, równolatka, syna Hennadija, wpływowego aparatczyka lokalnego komitetu partii wiadomo jakiej. Według oficjalnej legendy poznali się przypadkowo. Ona błędnie wykręciła numer telefonu, on zaproponował spotkanie. Owocem tego związku jest Eugenia (rocznik 1980). Po studiach pracowała w zakładach zbrojeniowych. W1988 r. na fali radzieckiej pierestrojki otworzyła wypożyczalnię kaset wideo. 3 lata później z Ołeksandrem oraz teściem przerzucili się na paliwa. Ich spółka Korporacja Ukraińska Benzyna dostarczała kołchozom z okolic Dniepropietrowska ropę i gaz sprowadzane z Rosji. Klientów napędzał niepodzielnie rządzący regionem biznesmen Paweł Łazarenko (zwany także „Pasza Panamczik” od panamskiego paszportu wykorzystywanego w podróżach po świecie) – gubernator obwodu dniepropietrowskiego (1992–1995), który we wrześniu 1995 roku dostał posadę wicepremiera, a w okresie maj 1996 – lipiec 1997 pełnił funkcję premiera Ukrainy. Pod jego „opieką” korporacja rozwijała się błyskawicznie. W 1995 r. była już zrzeszeniem kilkunastu firm i zmieniła nazwę na Zjednoczone Systemy Energetyczne Ukrainy. Układy „Paszy Panamczika” zaowocowały tym, że prywatna spółka Systemy zmonopolizowała import rosyjskiego gazu na Ukrainę (roczne obroty firmy przekraczały 10 mld dol.), zaś Julia zdobyła miano „księżniczki gazowej”. W mediach zaczęły się pojawiać oskarżenia, że szły za tym kolosalne łapówki, wiele transakcji przeprowadzono bez opodatkowania, olbrzymie ilości gazu ziemnego podkradano z rurociągów tranzytowych i sprzedawano na Zachód, podczas gdy płatności obciążały budżet państwa... Tymoszenko przez dwa lata (1995–1997) sprawowała w Systemach funkcję prezydenta i dorobiła się ogromnego majątku – należała do najbogatszych ludzi biznesu na Ukrainie. Oszołomiona powodzeniem przyznała w jednym z wywiadów: „Pieniędzy mamy tyle, że nie wiemy, co z nimi robić, a czasem już nawet nie umiemy ich policzyć”. Później zmądrzała i już nigdy nie wypowiadała się publicznie na temat swojego bogactwa. W lutym 1999 r. Łazarenko uciekł z kraju. Grunt palił mu się pod nogami (w parlamencie oczekiwał na rozpatrzenie wniosek o uchylenie immunitetu poselskiego), bo oprócz przekrętów finansowych (zajmował ósmą pozycję w rankingu najbardziej skorumpowanych polityków świata) pojawiły się również podejrzenia, że był zamieszany w zlecenie zabójstwa. Ofiarą stał się stojący Systemom na drodze deputowany Jewhen Szczerbań, zamordowany 3 listopada 1996 r. na lotnisku w Doniecku przez kilku mężczyzn przebranych za milicjantów (zginęła wówczas także żona Szczerbania i jedna przypadkowa osoba). „Pasza Panamczik” ewakuował się do Grecji na pokładzie samolotu należącego do… Julii. Gdy przyjechał później do USA, został aresztowany. W śledztwie grupa amerykańskich prokuratorów i adwokatów dwukrotnie wizytowała Kijów, żeby przesłuchiwać świadków. Zaproponowali Julii układ: gwarancja bezkarności w zamian za ujawnienie tajemnic patrona. Nie wiadomo, czy przyjęła ofertę, ale 25 sierpnia 2006 r. sąd w San Francisco skazał go na 9 lat więzienia i 10 mln dol. grzywny za oszustwa, defraudacje i pranie brudnych pieniędzy na skalę międzynarodową (poprzez banki Ukrainy, Polski, Węgier, Holandii, Szwajcarii, USA). W2000 r. sąd w Genewie wymierzył mu zaocznie karę 1,5 roku w zawieszeniu i konfiskatę 6,7 mln dol. Zgromadzonych w szwajcarskich bankach. Jak działano w Systemach Energetycznych? Weźmy pierwszy z brzegu udokumentowanych przykładów – operację dokonaną w połowie lat 90 przy współudziale generałów z rosyjskiego ministerstwa obrony. Julia dostała od nich 405 mln dol. Zaliczki na fikcyjną z samego założenia dostawę materiałów budowlanych. Pieniądze wpłynęły na konto spółki United Energy International Ltd., zarejestrowanej przez nią w Londynie i będącej przedstawicielstwem Systemów. Firma ta natychmiast przelała kasę na konto „Gazpromu” z tytułu płatności za tani gaz, który już zdążyła drogo sprzedać na Zachód. Innymi słowy: rosyjski MON, do którego materiały budowlane oczywiście nigdy nie dotarły, płacił za gaz, a Julia et consortes zarabiali, dzieląc się częścią łupów ze skorumpowanymi generałami. Rosyjska prokuratura wpadła na trop afery latem 2000 r. Wojskowi poszli siedzieć, a ona oświadczyła, że w ogóle nie wie, o co chodzi... Od 1996 r. Tymoszenko była deputowaną i wiceprzewodniczącą finansowanej przez Systemy partii Hromada, utworzonej przez „Paszę Panamczika” dla ochrony mafijnych interesów. Gdy w 1998 r. prokuratura wszczęła przeciwko niemu śledztwo, Julia zrozumiała, że wkrótce może zostać odcięta od paliwowych fruktów. Zrezygnowała z biznesu, aby zająć się wyłącznie polityką. Decyzja przyszła o tyle łatwo, że posiadała już luksusową willę pod Kijowem, dom w Londynie, a w zachodnich bankach procentowało kilkaset milionów dolarów (według ukraińskich mediów ma ona dostęp również do tajnych kont Łazarenki, na których są miliardy). Tak zabezpieczyła swoje dobra, by w złożonej 10 lat później deklaracji majątkowej napisać, że mieszka w wynajętym domu, a jej konta bankowe są puste. Po ucieczce szefa przekonała działaczy do zmiany nazwy skompromitowanego ugrupowania na Batkiwszczyna (Ojczyzna). Propagandowo zmiana ta była przedstawiona, jako spektakularne wystąpienie deputowanych „oburzonych” i „odcinających się od brudnej przeszłości”, dzięki czemu doświadczona bizneswoman „wkraczająca na drogę uczciwości” mogła objąć newralgiczną gospodarczo funkcję przewodniczącej komisji budżetowej ukraińskiego parlamentu. W grudniu 1999 r. Julia zainaugurowała karierę rządową, obejmując funkcję wicepremiera w rządzie Wiktora Juszczenki, którego wcześniej wspierała. Później była także premierem (w okresie luty – wrzesień 2005, a następnie grudzień 2007 – marzec 2010). Juszczenko, będąc już prezydentem i bohaterem „pomarańczowej rewolucji”, ujawnił publicznie, że Julia nadużywała stanowiska rządowego do „regulowania dawnych długów biznesowych”. Mówił o gigantycznych długach Systemów (równowartość 5 mld zł) i naciskach na wierzycieli, aby wycofali się z roszczeń. Choć już w 2001 r. Tymoszenko trafiła na krótko do aresztu, w poważne tarapaty wpadła dopiero w maju 2010 r., kiedy to po zmianie na szczytach ukraińskiej władzy prokuratura wznowiła „stare” śledztwo dotyczące machinacji Systemów i wszczęła kolejne – tym razem w sprawie dokonań Julii Tymoszenko na stanowisku premiera. Te nowe zarzuty nie wzięły się z sufitu, bo rząd zamówił w renomowanej, niezależnej amerykańskiej kancelarii prawnej Akin Gump Strauss Hauer&Feld specjalny audyt „spadku” po ekipie Tymoszenko. W końcowym raporcie kontrolerzy oznajmili, że co najmniej w sześciu przypadkach można mówić o defraudacji środków budżetowych, które wydawano nielegalnie, korzystając z fikcyjnych umów i firm zarejestrowanych w rajach podatkowych. Prokuratura generalna zarzuciła byłej premier, że przekroczyła uprawnienia, zatwierdzając w styczniu 2009 r. bardzo niekorzystną umowę z „Gazpromem” (Ukraina musiała płacić za gaz więcej niż Unia Europejska) osobiście i jednoosobowo, choć powinien to uczynić cały rząd. Instrukcję negocjacyjną zezwalającą na zawyżoną cenę podpisała swoim nazwiskiem i podbiła pieczątką premiera nawet bez konsultacji z ministrami, z których znaczna część była przeciwna drakońskim warunkom. Kodeks karny Ukrainy powiada (art. 365), że „umyślne dokonanie przez osobę służbową czynów, które jawnie wychodzą poza granicę udzielonych jej praw”, w przypadku doprowadzenia do „ciężkich skutków” zagrożone jest karą pozbawienia wolności od 7 do 10 lat. Proces w sprawie nadużycia przez Julię władzy zainaugurowano w czerwcu 2011 r. Odpowiadała z wolnej stopy, ale gdy zaczęła ostentacyjnie obrażać sąd, trafiła do aresztu. Została skazana na 7 lat (dolna granica kary) i 195 mln dol. grzywny, czyli tyle, ile państwo straciło na fatalnym kontrakcie. „Wyrok w mojej sprawie oznacza podeptanie konstytucji i cofa nasz kraj do czasów sowieckiego terroru” – krzyczała Tymoszenko do dziennikarzy. Co działo się dalej, wiadomo: odmowa podporządkowania się rygorom więziennym, żądania telefonu w celi i sprowadzenia zagranicznych lekarzy, głodówka, akcje wyjazdowe córki... A co będzie dalej? Na jej poprawę zdrowia (Tymoszenko przebywa obecnie w szpitalu pod opieką niemieckiego medyka) czeka sąd rejonowy w Charkowie, przed którym rozpoczął się już proces o machinacje finansowe Systemów w okresie, gdy kierowała spółką. To jednak nie wszystko: – W najbliższych dniach będą gotowe zarzuty w sprawie zlecenia przez Tymoszenko i Łazarenkę zabójstwa Szczerbania. Mamy wystarczająco dużo dowodów potwierdzających, że są odpowiedzialni za organizację i finansowanie tego morderstwa. Mamy zeznania kilku osób, które wskazują na nich bezpośrednio, oraz dokumenty – zapowiedział Renat Kuźmin, zastępca prokuratora generalnego Ukrainy, w wywiadzie dla portalu internetowego EurActiv. Według prokuratury Tymoszenko okradła swój biedny kraju na miliardy euro i była de facto wiceszefem mafii. Teraz zabiega o to, by świat zbojkotował Mistrzostwa Europy na Ukrainie, chociaż ich organizacja wiązała się z ogromnym wysiłkiem dla lichej gospodarki kraju. Czym tak uwiodła polityków Polski i Zachodu? Słowem „demokracja”, tak często wypowiadanym, czy ładną i niewinnie wyglądającą buzią? A może blond warkoczykami? ANNA TARCZYŃSKA

SŁUŻBY WOKÓŁ SMOLEŃSKA Gdybyśmy mieli wskazać scenę, która być może najtrafniej charakteryzuje postawę służb specjalnych wobec tragedii smoleńskiej, należałoby otworzyć książkę Leszka Misiaka i Grzegorza Wierzchołowskiego zatytułowaną „Musieli zginąć” i przeczytać opisy dwóch wydarzeń. Pierwsze dotyczy zachowań funkcjonariuszy BOR-u, wysłanych przed 10 kwietnia do Smoleńska, by chronili prezydenta Polski. Autorzy książki cytują słowa jednego z funkcjonariuszy BOR: „Poprzedniego dnia w hotelu ostro popili z Rosjanami. Cały BOR o tym mówił zaraz po tragedii, podobnie jak o autach dla prezydentów – że kolumny samochodowej dla głowy państwa nie podstawiono. Jeden z chłopaków ma – jak sądzę jego zachowanie w różnych sytuacjach – problemy z alkoholem. Dziwne, że go wysłano do Smoleńska”. Druga ze scen miała miejsce dzień po tragedii smoleńskiej. Na stronie 183 książki można przeczytać: „w siedzibie Służby Kontrwywiadu Wojskowego przy ul. Oczki w Warszawie urządzono suto zakrapianą alkoholem imprezę. Jeden z szefów Biura Kadr SKW miał się upić do nieprzytomności. Tylko dwaj oficerowie nie chcieli w niej uczestniczyć, poszli pod Pałac Prezydencki oddać hołd poległym pod Smoleńskiem”. Wspólne libacje z kagebistami czy impreza zorganizowana dzień po tragedii, w czas narodowej żałoby – mogą szokować tylko tych, którzy żyją w przeświadczeniu, że służby III RP są profesjonalnymi formacjami wolnego państwa i zajmują się sprawami naszego bezpieczeństwa. Gdyby taka opinia była, choć w części uzasadniona – nie żylibyśmy dziś w stanie całkowitej kapitulacji i nie musieli znosić ciosów i upokorzeń ze strony reżimu pułkownika Putina. Jeśli 10 kwietnia 2010 roku doszło do tragicznego zdarzenia, które totalnie obezwładniło i skompromitowało cały system bezpieczeństwa, a w wyniku tego zdarzenia państwo polskie dobrowolnie wyrzekło się części swoich zewnętrznych prerogatyw oraz zrezygnowało z istotnych składników suwerenności – stało się tak, ponieważ III RP już na początku swojej drogi została pozbawiona profesjonalnych i propaństwowych służb. Na mocy paktu komunistycznych kacyków z wyselekcjonowaną opozycją zastąpiono je zgrają pospolitych sowieciarzy z przestępczych organizacji zwanych „służbami PRL”, a nadając tym organizacjom nowe szyldy, kazano Polakom wierzyć, że zyskali służby specjalne wolnego i niepodległego państwa.

Tymczasem służby te stanowiły integralny element megasłużb sowieckich i nigdy nie posiadały autonomii działania. Były zaledwie ekspozyturą służb ZSRR na obszar PRL-u, realizując wyłącznie interesy okupanta i strzegąc władzy namiestników sowieckich. Działania ludzi policji politycznej PRL nie miały, zatem nic wspólnego z zadaniami wywiadów wolnego świata. Nie obejmowały ochrony bezpieczeństwa państwa i obywateli i nie strzegły jego suwerenności. Ta „pierworodna skaza”, już na starcie III RP przesądziła, o jakości i roli służb. Ponieważ po roku 1989 szkoleniem nowych kadr zajmowali się wyłącznie funkcjonariusze bezpieki i oni również obsadzali kierownicze stanowiska w służbach- na działaniach agencji wywiadowczych i kontrwywiadowczych III RP ciąży nadal esbecki model funkcjonowania i związana z nim mentalność. Pijacka komitywa z kagebistami czy urządzanie libacji w czasie największej żałoby narodowej wydaje się, zatem czymś w pełni naturalnym dla ludzi służb III RP – wyrosłych z tradycji megasłużb sowieckich, kierowanych lub inspirowanych przez funkcjonariuszy podległych ongiś Moskwie. Od moralnej oceny tych sytuacji, ważniejsza jednak wydaje się opinia na temat działań służb w okresie poprzedzającym tragedię smoleńską. Nawet powierzchowna analiza tematu wyraźnie wskazuje, że zdarzenie to przyniosło służbom III RP całkowitą kompromitację. Nie tylko dlatego, że nie potrafiły zapobiec katastrofie i profesjonalnie chronić życia prezydenta i najwyższych oficjeli - ale przede wszystkim w związku z zachowaniami tych formacji przed i po 10 kwietnia. Jeżeli skutki tragedii smoleńskiej możemy porównać do następstw zbrojnej agresji, w wyniku, której ginie głowa państwa i całe dowództwo wojsk, a pozostała w kraju władza wykonawcza ogłasza całkowitą i bezwarunkową kapitulację – służbom specjalnym należałoby wówczas przypisać rolę tych, którzy pierwsi wywiesili białą flagę. Stało się to na długo przed 10 kwietnia, gdy Polska znalazła się w centrum zainteresowania rosyjskiego wywiadu, a w polskim życiu publicznym zaczęły dominować postaci forsujące ideę „przyjaźni” z reżimem Putina. Stało się to wówczas, gdy przy zamkniętej kurtynie medialnej i wrzasku propagandy podejmowano obłędne decyzje polityczne i gospodarcze służące interesom moskiewskich ludobójców. W czasie, gdy szef FBI Michael McConnell porównywał aktywność służb specjalnych Federacji Rosyjskiej do okresu „zimnej wojny”, zaś wywiady Czech, Gruzji, Słowacji i Łotwy alarmowały o wzmożonej aktywności agentury i służb rosyjskich – jedynie państwo zarządzane przez Donalda Tuska oraz służba kontrwywiadowcza Krzysztofa Bondaryka nie wykazywały najmniejszych oznak niepokoju o bezpieczeństwo Polski. Główna troska ABW dotyczyła wówczas znalezienia materiałów kompromitujących ludzi Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz inwigilacji i działań operacyjnych przeciwko prezydentowi Polski Do annałów osobliwość służb specjalnych przejdzie z pewnością ówczesny raport ABW na temat zamachu gruzińskiego, w którym służba Krzysztofa Bonadaryka w całości powieliła tezy rosyjskiej propagandy o rzekomej „prowokacji gruzińskiej”. Gdy służby państw zachodnich ostrzegały, że w NATO aktywnie działa wywiad rosyjski, a prestiżowy tygodnik "The Ecoomist" przynosił informację o obsadzeniu rosyjskimi szpiegami przedstawicielstwa Rosji przy Pakcie Północnoatlantyckim– jedynie służby III RP zdawały się nie dostrzegać żadnych zagrożeń płynących z ekspansji rosyjskich „dyplomatów” i podejmowanych przez nich zabiegów o rozdzielenie wizyt prezydenta i premiera w Katyniu. W tym samym czasie, gdy prezydent Rosji ogłaszał doktrynę wojskową uznającą NATO i nowe państwa sojuszu za największych wrogów Federacji, gdy po raz pierwszy od upadku ZSRR rosyjska armia dostała nieograniczone prawo na prowadzenie działań militarnych poza granicami oraz miliardy dolarów na zbrojenia, zaś wysoki przedstawiciel partii rządzącej Rosją uznał, że „gdyby nie Armia Czerwona, to Polacy byliby dziś służącymi i prostytutkami u Aryjczyków" – służby wojskowe III RP zastanawiały się, jak zatuszować zniknięcie szyfranta z WSI, a rząd Donalda Tuska konstruował prawo umożliwiające formacji „moskiewskich kursantów” powrót do czynnej służby i usilnie przepraszał kolejne „ofiary” Komisji Weryfikacyjnej. To w słowach ostatniego szefa WSI - „nie ma podstaw, aby wątpić w wiarygodność działań Rosjan. W tej chwili nie ma potrzeby używania służb, dlatego że poziom zaufania w tej konkretnej sprawie jest na tyle wysoki, że można pytać o wszystko " – znajdziemy najpełniej wyrażone stanowisko ludzi postpeerelowskich formacji w sprawie tragedii smoleńskiej. Gdybyśmy uznali, że służby wywiadowcze stanowią forpocztę w relacjach z sojusznikami – za znak zbliżających się czasów należałoby wskazać współpracę polskich służb z białoruskim KGB, datowaną od roku 2008, gdy wydano zakaz wjazdu do Polski Józefowi Porzeckiemu – wiceprezesowi zwalczanego przez Łukaszenkę Związku Polaków na Białorusi. Z kolei pod koniec 2009 roku służby III RP przekazały do KGB dane o transakcjach Białorusinów w naszym kraju – na tyle ważne, że białoruska bezpieka szantażowała tymi informacjami swoich obywateli oraz pracowników polskiego konsulatu w Grodnie. Ujawniony niedawno kazus Alesia Bialackiego był jedynie „wypadkiem przy pracy” potwierdzając, że współpraca z reżimem Łukaszenki trwała od dawna. Ponieważ to służby specjalne rozpoznają sytuację międzynarodową i przygotowują grunt pod nowe sojusze – nie ulega najmniejszych wątpliwości, że proces „pojednania” polsko-rosyjskiego musiał być poprzedzony wielomiesięcznymi kontaktami ludzi specsłużb na wielu – jawnych i tajnych poziomach. Takie kontakty musiały być podejmowane w związku z wizytą Putina na Westerplatte w roku 2009, negocjowaniem kontraktu gazowego oraz na długo przed spotkaniem Tuska i Putina w Katyniu. O specyfice tych więzi nie dowiemy się z oficjalnych komunikatów, istnieją jednak mocne przesłanki, by dostrzec jak ścisła była to współpraca. Może o niej świadczyć działalność Tomasza Turowskiego – wieloletniego funkcjonariusza komunistycznego wywiadu. To tej postaci należy przypisać rolę inicjatora i moderatora procesu „zbliżenia” polsko-rosyjskiego. Wynika to z aktywności Turowskiego w latach 2007-2010 oraz jego bliskich związków z moskiewską Akademią Ekonomii i Prawa (MAEiP) i powołaniem do życia tzw. Klubu Polskiego w Moskwie. W marcu 2008 roku powstał Klub Rosyjski w Warszawie, założony pod patronatem byłego ambasadora PRL w Moskwie Stanisława Cioska, prezesa Stowarzyszenia "Polska-Wschód" (wcześniejsza nazwa: Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej) Stefana Nawrota oraz „przyjaciela uczelni” Tomasza Turowskiego. Zwieńczeniem działalności ambasadora tytularnego były wydarzenia kończące rok 2010. Podczas wizyty w Polsce prezydenta Rosji Miedwiediewa, Warszawę odwiedziła również delegacja MAEiP i 6 grudnia w Pałacu Kultury i Nauki – w obecności Turowskiego - odbyło się wspólne posiedzenie „Klubu Rosyjskiego” w Warszawie i „Klub Polskiego” w Moskwie. Oficjalny komunikat głosił, iż „w oparciu o zasady dobrego sąsiedztwa i pojednania, podpisano porozumienie w sprawie utworzenia na ich bazie, "Polsko-Rosyjskiego Centrum” w Warszawie i "Polsko-Rosyjskiego Centrum” w Moskwie”. 25 marca 2011 r uchwalono ustawę o powołaniu Centrum, nadając mu kompetencje instytucji rządowej odpowiedzialnej za zadekretowanie „przyjaźni polsko-rosyjskiej”. Nie ulega wątpliwości, że Tomasz Turowski był jednym z najaktywniejszych architektów tego procesu, a jego działalność przerwała dopiero publikacja Cezarego Gmyza na temat przeszłości ambasadora. Gdy przed dwoma miesiącami, Sąd Apelacyjny w Warszawie uwolnił Turowskiego od zarzutu „kłamstwa lustracyjnego” i uznał, iż „sprawa w ogóle nie powinna trafić do sądu, a postępowanie lustracyjne nie powinno się odbyć" – w tle tego wyroku pojawiła się kwestia współpracy ambasadora tytularnego ze służbami III RP. Konkluzja wyroku mogła, bowiem wskazywać, że ten były oficer Departamentu I SB MSW i wieloletni watykański „nielegał” jest nadal funkcjonariuszem lub współpracownikiem Agencji Wywiadu. Mając na uwadze rodowód służb III RP - taka informacja nie byłaby zaskakująca. Gdyby tak w istocie było, należałoby całkowicie zweryfikować ocenę aktywności Turowskiego w latach 2007-2010 oraz w zupełnie innym świetle spojrzeć na jego rolę w przygotowaniu wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Jeśli służby sowieckie, a później rosyjskie doskonale znały pełne dossier agenta „Orsoma” – jego nagłe skierowanie na moskiewską placówkę należałoby raczej oceniać, jako formę nawiązania głębokiej współpracy służb III RP ze służbami Federacji Rosyjskiej. Wówczas pojawia się pytanie o rolę Agencji Wywiadu i innych tajnych formacji III RP w wielomiesięcznym procesie „zacieśniania” przyjaźni polsko-rosyjskiej oraz w przygotowaniach zmierzających do tragicznego lotu. Odpowiedź na pytanie: jaką misję wypełniał Tomasz Turowski - mogłaby przynieść rozstrzygnięcie w kwestii określenia środowisk odpowiedzialnych za śmierć prezydenta i polskiej elity oraz wiedzę o rzeczywistej roli służb specjalnych. Aleksander Ścios

WEJDĄ Tradycyjnie już, sprawy najważniejsze dla Polaków dokonują się w cieniu tematów zastępczych. Rozgrywanie ich decyduje dziś nie tylko o sukcesach propagandowych grupy rządzącej, ale pozwala na bezpieczne – czyli dokonywane bez naszej wiedzy – przeprowadzenie kolejnych aktów kapitulacji państwa. Szczęśliwie są środowiska uodpornione na ten prosty zabieg socjologiczny i doskonale zorientowane w polskich realiach. Trzeba było, zatem sięgnąć do informacji kremlowskiej tuby propagandowej -„Głosu Rosji”, by dowiedzieć się, że w czasie najbliższych 6 miesięcy powstanie w Rosji 38 punktów wizowych wydających obywatelom FR zezwolenia na wjazd do Polski. Pierwszy z nich otwarto już w Moskwie przy prospekcie marszałka Żukowa. W ceremonii otwarcia wziął udział ambasador RP w Moskwie Wojciech Zajączkowski oraz pracownicy MSZ Rosji. Powstanie „centrów wizowych” jest zwieńczeniem wielomiesięcznych dążeń rządu Donalda Tuska do szerokiego otwarcia polskiej granicy z obwodem kaliningradzkim. W czasie, gdy uwagę polskiej opinii publicznej zaprzątały kolejne występy dyżurnych błaznów i klakierów, w dniu 11 maja br. weszła w życie ustawa o zasadach małego ruchu granicznego z Rosją, pozwalająca na przekraczanie granicy polsko-rosyjskiej przez mieszkańców tzw. strefy przygranicznej. Ten rosyjsko-niemiecki projekt był najmocniej forsowanym zadaniem polskiej dyplomacji, czyniąc z niej de facto rosyjskiego „konia trojańskiego”. Pomysł był aktywnie wspierany przez związek „wypędzonych” z Prus Wschodnich i należał do priorytetów polityki Angeli Merkel i rosyjskich przywódców. Po pozorem dokonania „ożywienia społecznego, kulturalnego oraz gospodarczego, głównie w branży handlowej i usługowej” przez blisko dwa lata realizowano plan zmierzający do uczynienia z obwodu kaliningradzkiego „rosyjskich drzwi do Europy”, poprzez które Rosjanie wejdą w obszar polityki gospodarczej UE, a ich przedsiębiorcy uzyskają unijne fundusze. Tuż przed tragedią smoleńską, 24 marca 2010 roku szefowie MSZ Polski i Rosji wspólnie wystąpili do Komisji Europejskiej o wyrażenie zgody, by ruch przygranicznych objął cały obwód kaliningradzki. Osiągnięcie tego celu wydawało się niełatwe, ponieważ wynegocjowana kilka miesięcy później polsko-rosyjska umowa była od początku sprzeczna z prawem unijnym. Zakłada ono, że państwa UE mogą zawierać umowy dotyczące zewnętrznych granic lądowych, w których szerokość pasa przygranicznego wynosi od 30 do 50 km, podczas gdy obwód kaliningradzki rozciąga się z północy na południe na odległość ponad 100 km. Dla polskiej umowy, przewidującej objęcie ruchem bezwizowym całego obwodu, uzyskano, zatem odrębną regulację Sprawa należała do priorytetów tzw. polskiej prezydencji i obok wepchnięcia Rosji do Światowej Organizacji Handlu stanowiła podstawowy sukces dyplomacji ministra Sikorskiego. 14 grudnia 2011 podpisano umowę o małym ruchu granicznym, którą minister spraw zagranicznych Rosji nazwał „zwiastunem ruchu bezwizowego z całą UE”. Dzień później rosyjski szef obrony Serdiukow w szczególny sposób podziękował „polskim przyjaciołom” za ich dwuletnie starania, grożąc, że „jeśli tylko w Polsce pojawią się jakieś elementy amerykańskiej obrony antyrakietowej, to my podejmiemy adekwatne środki w odpowiedzi. Rosja nie dopuści do naruszenia strategicznej równowagi, do czego doprowadzą działania naszych zachodnich partnerów”. Odpowiedzią na polskie zabiegi była także decyzja prezydenta Miedwiediewa z listopada ub.r. o rozmieszczeniu w obwodzie kaliningradzkim – najbardziej zmilitaryzowanym miejscu na kuli ziemskiej - baterii rakiet Iskander, wymierzonych w cele na terytorium III RP oraz radaru nowej generacji Woroneż-DM, który pozwala śledzić ruch w przestrzeni powietrznej na odległość do 6 tys. km. Zapowiedziano także umieszczenie w obwodzie systemów rakietowych czwartej generacji typu ziemia – powietrze S-400 Triumf. Nawet najbardziej wrogie działania strony rosyjskiej nie zahamowały procesu wyważania „drzwi do Europy”. Projekt umowy granicznej wpłynął do Sejmu 13 lutego 2012 r., pierwsze czytanie odbyło się już 29 lutego, drugie zaś 14 marca br. Ustawę przyjęto w błyskawicznym tempie, bo już 16 marca, zaś Bronisław Komorowski podpisał ją kilkanaście dni później. Nie powinno dziwić, że grupa rządząca ukrywa przed nami ten błyskotliwy sukces i nie nadaje otwarciu granicy z Rosją należytej oprawy propagandowej. Przemilcza się w ten sposób nie tylko zagrożenia płynące z napływu „biznesmenów” spod znaku FSB i grup przedsiębiorczych reketierów oddelegowanych na „odcinek polski”. Nie mówi się o tym, że region kaliningradzki należy do rekordzistów pod względem najgroźniejszej przestępczości, przoduje w liczbie zachorowań na gruźlicę, AIDS i choroby weneryczne. Jest głównym ośrodkiem przemytu narkotyków i miejscem największej korupcji. Warunki życia w obwodzie sprawiają, że mężczyźni dożywają tam średnio 59 lat, co stanowi jedną z najniższych przeciętnych na świecie. Przed kilku laty Aleksander Kulikow informował w regionalnej Dumie, że w Kaliningradzie "przestępcy kontrolują 60 proc. państwowych instytucji, 80 proc. banków i większość prywatnych przedsiębiorstw, a obroty tych firm wzrosły w ciągu pięciu lat aż siedemnastokrotnie".

Jest oczywiste, że otwarcie granicy z obwodem (a w praktyce z całym obszarem Rosji) spowoduje napływy tych zagrożeń - nie tylko na tereny przygraniczne. Uwagę zwraca przede wszystkim rażąca niesymetryczność działań polskiej dyplomacji w stosunku do wrogich poczynań strony rosyjskiej. Otwarcia granicy z FR dokonano rękami polityków obecnego rządu, nie wymagając od Rosji żadnych ustępstw ani nawet wzajemności w życzliwym traktowaniu polskich interesów. Najpoważniejsze zagrożenie wynika jednak z historycznych konsekwencji tego kroku. Można się spodziewać, że staną się one widoczne w czasie kilku, najdalej kilkunastu lat. Zgoda rządu III RP na budowanie politycznej koncepcji Prus Wschodnich jest aktem samobójczym i głęboko sprzecznym z naszymi interesami. Polsce wyznaczono rolę państwa tranzytowego, wręcz - „europejskiej wycieraczki” - po której rzesze Rosjan wejdą do Europy, a nad głowami Polaków zostanie zawiązany antypolski sojusz Moskwy i Berlina. Aleksander Ścios

Hegemonia i wykluczenie W III RP wizja liberalizmu zmieniała się w tezę, że „szare jest piękne” i że nie ma innej prawdy niż prawda „Gazety Wyborczej”. W „wojnie pozycyjnej” o hegemonię kulturową stosowane są środki przemocy symbolicznej. Nie strzela się kulami, lecz słowami, nie zabija fizycznie, ale skutecznie eliminuje przeciwnika. Jak w każdej wojnie, tak i w tej trzeba mieć stosowne wyposażenie, trzeba zadbać o odpowiednią pozycję w mediach. Po 1989 r. mieliśmy dość eksperymentów i utopii. Mieliśmy wrócić do normalności. W rzeczywistości ta normalność była kolejną utopijną wizją, która legitymizowała nowy system ze wszystkimi jego nierównościami i zagwarantowała dawnej elicie przetrwanie.

Nieomylność Leszka Balcerowicza Na tę utopijną wizję normalności składały się różne cząstkowe wyobrażenia, m.in. neoliberalna utopia otwartości gospodarki i nieomylnego rynku, w którym ostatecznie nie ma przegranych i wszyscy się bogacą, choć w niejednakowym stopniu. Nieomylność rynku wyrażała się w nieomylności ekonomistów, a w naszym lokalnym kontekście w nieomylności Leszka Balcerowicza. Drugim ważnym składnikiem tej wizji była utopia liberalnej demokracji, zgodnie, z którą w społeczeństwie panuje pluralizm równorzędnych poglądów oraz minimalny konsens moralny, powszechna tolerancja i odbywają się merytoryczne deliberacje, a wszystko to we wspólnych, akceptowanych przez każdą stronę ramach instytucjonalnych. W III RP ta wizja liberalizmu zmieniała się w tezę, że „szare jest piękne” i że nie ma jednej prawdy, chyba, że jest to prawda „Gazety Wyborczej”. Tutaj duch absolutny dochodził do swej samowiedzy w głowie Adama Michnika i innych redaktorów tej gazety. Do tych dwóch elementów trzeba dodać jeszcze teorię wiecznego pokoju w stosunkach międzynarodowych, w którym wszelka rywalizacja między państwami zostanie zastąpiona harmonijną współpracą i globalnym zarządzaniem przez instytucje transnarodowe, a suwerenność i państwo narodowe odejdą do lamusa. Ogólnie rzecz biorąc, w każdej z tych utopii chodziło o to samo – o przekonanie, że wraz ze zniknięciem „komunistycznego totalitaryzmu” zniknie władza pod wszelkimi jej postaciami – jako władza gospodarcza, polityczna czy ideologiczna – że zniesione zostanie „panowanie człowieka nad człowiekiem”, a wszelkie nierówności między obywatelami będą tylko skutkiem ich zaradności, przedsiębiorczości, pracowitości i talentów. III RP miała być merytokracją doskonałą, spełnieniem marzeń o sprawiedliwości. I wystarczy posłuchać niektórych audycji ekonomicznych w mediach prorządowych, by przekonać się, że tak sądzi wielu polskich ekonomistów i najbogatszych przedsiębiorców oraz sekundujący im dziennikarze.

Idee dla naiwnych Te utopijne wizje nigdy nie odpowiadały rzeczywistości, czemu nie można się dziwić, bo taka jest w ogóle natura utopii. System gospodarczy III RP nie przypominał i nie przypomina kapitalizmu z książek Miltona Friedmana czy Augusta von Hayeka, stosunki międzynarodowe i tym samym położenie Polski w Europie nie są jak z teorii Habermasa, nasza demokracja nie była i nie jest miejscem deliberacji, wolnego od panowania dyskursu czy chociażby tolerancyjnej różnorodności, lecz zaciekłej walki i symbolicznej przemocy. Polski kapitalizm nie ukształtował się w wyniku działań wolnego rynku, lecz niejasnych, mafijnych powiązań, klientelizmu i procesów prywatyzacyjnych pełnych korupcji. Polska nie stała się równoprawnym członkiem rodziny narodów, lecz bardzo szybko została skonfrontowana z jednej strony z imperialnymi dążeniami Rosji, z drugiej poddana hegemonicznym dążeniom Niemiec, które wymuszały na niej i wymuszają odpowiednie decyzje oraz przemiany tożsamościowe. Polska demokracja od początku nie gwarantowała równości światopoglądowej i nie oznaczała w miarę swobodnej dyskusji, w której liczył się lepszy argument, lecz brutalną walkę, w której każda metoda do dezawuacji kogoś, kto odważył się mieć ów lepszy argument, była dobra. Ci, którzy owe utopijne wizje roztaczali, podejmowali czyny kierując się w istocie zupełnie innymi wzorcami i ideami niż te oficjalne. Owe idee służyły tylko legitymizacji ich władzy i wzmocnieniu ich „soft power”. W gruncie rzeczy te utopijne poglądy były przeznaczone tylko dla naiwnych, którzy uznawali komunizm za jedyne zło, byli zapatrzeni w Zachód, wierzyli w „normalność” i gotowi byli zaufać postsolidarnościowej elicie, która właśnie stawała się częścią nowego establishmentu III RP.

Renesans leninizmu Dlatego, jeśli chcemy rozumieć, co się stało w Polsce, jak kształtowała się jej rzeczywistość polityczna i jakie było realne zachowanie establishmentu, to nie powinniśmy szukać odpowiedzi w importowanych książkach teoretyków liberalizmu, zwłaszcza amerykańskich, których tyle przekładano w pierwszej dekadzie III RP. Oczywiście nie miały one znaczenia, służąc – odpowiednio przetworzone, zmienione w „liberalizm po polsku”, (co opisywałem w „Demokracji peryferii”) – do legitymizacji nowego systemu władzy i wybranej strategii rozwojowej, ale system był budowany działaniami według zupełnie innych zasad. Aby zrozumieć te zasady, lepiej jest od razu sięgnąć po dzieła, które rzeczywiście przez dwa, trzy pokolenia kształtowały umysły przedstawicieli obecnej polskiej elity – ich dziadków i ojców. Powinniśmy zajrzeć do dzieł marksistów – dawnych i współczesnych. To tradycja marksistowska ukształtowała habitus polskiego establishmentu (dawnych „czerwonych” i niegdysiejszych „różowych” z Solidarności), z niej wynikają rezydua ich zachowań, nawet, jeśli chwilowo zmieniają się ideologiczne derywaty. Nie przypadkiem obserwujemy dzisiaj renesans leninizmu wśród młodego pokolenia. W tym sensie przywrócenie imienia Lenina na bramie stoczni w Gdańsku wpisuje się w głębsze tendencje rehabilitacyjne. Tak jak w Niemczech pokolenie wnuków wchodzi w łagodzący, rozumiejący dialog z pokoleniem dziadków zaangażowanych w narodowy socjalizm, tak i u nas młode pokolenie nawiązuje do dzieła swoich dziadków i ojców – twórców i właścicieli PRL. Także w filozofii politycznej na Zachodzie obserwujemy powrót komunizmu, o czym świadczą dzieła Żiżka czy Badiou, studiowane z zapałem przez polskich neoleninistów. Użytecznym autorem, który może pomóc wyjaśnić realne zachowanie establishmentu III RP, jest Antonio Gramsci i jego koncepcja hegemonii. Jak wiadomo, Gramsci postrzegał społeczeństwo obywatelskie, jako pole walki o uzyskanie trwałej władzy? Zrozumiał, że nie zdobywa się jej jednym szturmem, atakiem na Pałac Zimowy, lecz w ciężkiej wojnie pozycyjnej, w której walczy się o teren piędź po piędzi, by osiągnąć hegemonię kulturową. Hegemonia pozwala nie tylko wygrać wybory, ale i rzeczywiście sprawować władzę polityczną. Wbrew teorii uproszczonego liberalizmu społeczeństwo obywatelskie to nie są „organizacje pozarządowe” i nie ma ostrej granicy dzielącej „społeczeństwo obywatelskie” od „państwa” i „społeczeństwa politycznego”. Państwo, twierdził Gramsci, to polityczne społeczeństwo plus społeczeństwo obywatelskie, a więc „hegemonia opancerzona przemocą”.

Przemoc symboliczna, czyli strzelanie słowami Porażka rządzących PRL-em nie byłaby możliwa bez ich porażki kulturowej – przegrali walkę o „rząd dusz”, utracili legitymizację i w konsekwencji upadek ich władzy politycznej był nieuchronny. Można go było tylko powstrzymać terrorem na wielką skalę, Na początku polskiej transformacji ta część elit postsolidarnościowych, która wychowana była na marksizmie, była przekonana, że teraz należy wygrać nową „wojnę pozycyjną” o hegemonię kulturową i że to rozstrzygnie o układzie władzy w Polsce. W wojnie tej stosowane są środki przemocy symbolicznej. Nie strzela się kulami, lecz słowami, nie zabija fizycznie, ale skutecznie eliminuje przeciwnika. Jak w każdej wojnie, tak i w tej trzeba mieć odpowiednie wyposażenie – ci z dwururkami nie mają szans w starciu z tymi wyposażonymi w nowoczesne uzbrojenie. Dlatego było jasne, że trzeba zadbać o odpowiednią pozycję w mediach, o prasę, o telewizję i radio. Wpływowa gazeta czy stacja telewizyjna liczą się nieporównanie więcej w walce o hegemonię kulturową niż niewielka partia polityczna czy stanowisko posła w parlamencie. Okres po roku 1989 to lata walki politycznej w sferze publicznej, nie mniej ostrej niż za czasów komunizmu, choć bez fizycznych represji. W pierwszym okresie chodziło przede wszystkim o obronę komunistów i poskromienie „fundamentalistów”, „nacjonalistów” i „oszołomów” – a więc tych wszystkich, którzy domagali się rozliczenia komunizmu i oparcia życia publicznego i gospodarczego na silnych zasadach prawa i etyki. Należało także odpowiednio zakreślić granice wpływu Kościoła, stąd walka z wyimaginowanym niebezpieczeństwem „teokracji”. Obrona komunistów była jednocześnie obroną własnych tradycji rodzinnych, a w przypadku tych opozycjonistów, którzy zaczynali karierę w PZPR, obroną własnej biografii. Walka z lustracją miała pozwolić na zachowanie tego, co dawało uzasadnienie władzy, zwłaszcza władzy ideologicznej – mit nieskalanego bohaterstwa. Dlatego od samego początku przeciwnikiem nie byli przedstawiciele odchodzącego reżimu, lecz właśnie ci, którzy do niedawna byli po tej samej stronie – w ruchu Solidarności. Niezupełnie się to udało. Mimo wszystko powstały instytucje takie jak IPN, które udaremniały osiągnięcie hegemonii. Zdarzyła się także katastrofa – afera Rywina, która zachwiała polską sceną polityczną. Linia frontu się załamała, przesunęła się gwałtownie. W 2007 r., po upadku rządów PiS-u, nastąpiła gwałtowana kontrofensywa w celu „dorzynania watahy”. Kampania przeciw Lechowi Kaczyńskiemu pokazywała, że barierą nie jest nawet szacunek dla najwyższego urzędu RP i dla jej podstaw ustrojowych. Udoskonalone techniki PR-owe i koncentracja władzy w jednym ręku sprawiły, że teraz, po Smoleńsku, osiągnięto rzeczywiście „hegemonię opancerzoną przemocą”, choć jest to głównie przemoc niejawna i niekoniecznie fizyczna.

„Mohery” zastępują „oszołomy” Zmienił się język – „oszołomy” zostały zastąpione „moherami”, pojawiły się nowe słowa, jak „obciach” – choć sposób jego użycia pozostał ten sam. Jest rzeczą charakterystyczną dla stanu polskiej demokracji, że obecnie najgorszą, wykluczającą, otwarcie stosowaną obelgą stała się po prostu nazwa partii opozycyjnej i tworzony od niej przymiotnik. Gdy czołowy polityk partii rządzącej krzyczy „won do PiS-u”, gdy twierdzi się, że związek zawodowy Solidarność stał się „pisowski”, że Kościół jest przybudówką „PiS-u”, ma to mieć znaczenie ostatecznej dyskwalifikacji i wykluczenia. Pisowskie może być wszystko, co nie odpowiada interesom rządzącym – dzisiaj ci „niedzielący Polaków” mówią o „pisowskich” dziennikarzach, „pisowskich” gazetach, „pisowskich” profesorach itd. Nie liczą się przy tym rzeczywiste poglądy czy przynależność partyjna – chodzi o użyteczną stygmatyzację. Ataki, z którymi spotka się każdy, kto odważa się wystąpić przeciw obowiązującym poglądom, wynikają z tego dążenia do utrzymania hegemonii za wszelką cenę i postrzegania sfery publicznej, jako sfery bezwzględnej walki o władzę. Nie znaczy to, że zwycięstwo obozu rządzącego jest trwałe i całkowite. Ta wojna pozycyjna jest możliwa jedynie w systemie formalnie respektującym reguły demokratyczne. Gdy system zastyga, gdy hegemonia zostaje osiągnięta, utrzymanie realnej demokracji nie jest możliwe – w końcu zakłada ona istnienie opozycji i możliwość (choćby fikcyjną) autentycznej publicznej debaty. Demokracja zamienia się w postdemokrację lub pseudodemokrację. W postdemokracji formalne reguły i instytucje zostają zachowane, ale pozbawione swojego znaczenia. Postdemokracja jest bardziej elastyczna niż systemy autorytarne, gdyż zachowuje pozory demokracji. Ale szansa na zmianę wynika właśnie z owej konieczności zachowania pozorów. Możliwość wykorzystywania formalnych reguł demokracji sprawia, że zawsze można na nowo podjąć walkę z hegemonią, a ponieważ ostateczny werdykt, kto zwycięża, zależy od kapryśnego, choć łatwego do manipulowania „ludu”, nie można wykluczyć jej gwałtownego złamania się. Prof. Zdzisław Krasnodębski

OŚWIADCZENIE: Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Bolek, donosił na kolegów i brał za to pieniądze – czytamy w oświadczeniu podpisanym przez 712 osób m.in. ze świata nauki, kultury, mediów, działaczy opozycji demokratycznej w czasach PRL, duchownych czy działaczy społecznych.

Oświadczenie Od 20 lat mamy do czynienia z wciąż ponawianymi próbami zakłamywania biografii Lecha Wałęsy, a w konsekwencji również i polskiej historii. W tym destrukcyjnym dziele, niestety, uczestniczą również sądy. Wydają one wyroki sprzeczne z udokumentowaną wiedzą historyczną. Ofiarą tak pojętej „prawdy sądowej” stał się m.in. Krzysztof Wyszkowski. Chcąc przerwać ten proces destrukcji polskiego życia publicznego, my, niżej podpisani – po zapoznaniu się z opracowaniami badawczymi oraz zawartymi w nich dokumentami historycznymi, których prawdziwość nie została podważona przez żadne poważne publikacje naukowe – stwierdzamy, iż według aktualnego stanu wiedzy:

Lech Wałęsa był w latach 70 (rejestracja czynna obejmuje okres 1970-1976) tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o ps. „Bolek”; Donosił na kolegów i brał za to pieniądze; W okresie urzędowania Lecha Wałęsy, jako Prezydenta RP, wypożyczył on podstawowe dokumenty dotyczące swojej osoby, z których najważniejsze zaginęły i nigdy nie zostały zwrócone do archiwum. W obronie prawdy historycznej oraz wolności słowa apelujemy do wszystkich ludzi dobrej woli o dołączenie się do naszego oświadczenia. Protest ma charakter otwarty.

Wyszkowski: Poczułem prawdziwą solidarność Ponad 700 znanych osób podpisało się pod oświadczeniem stwierdzającym, że Lech Wałęsa był w latach 70. tajnym współpracownikiem SB i donosił za pieniądze na swoich kolegów. Sygnatariusze protestują przeciw zakłamywaniu historii, również przez polskie sądy, których ofiarą w procesach z Wałęsą jest Krzysztof Wyszkowski. O skomentowani tego gestu portal wPolityce.pl poprosił właśnie Krzysztofa Wyszkowskiego.

WPolityce.pl: – Jak pan ocenia ten list, w pana obronie, podpisany przez tyle osób, które, tak, jak Pan potwierdzają, że Lech Wałęsa był agentem SB…? Krzysztof Wyszkowski: – Po pierwsze jestem uszczęśliwiony i niesłychanie się cieszę. Po drugie, jestem również bardzo zaskoczony, ponieważ spodziewałem się, że w Polsce jest sporo osób, które mi kibicują, popiera mnie moralnie, ale co innego wystąpić publicznie, zaryzykować gniew władzy. Tego się, przyznaję, nie spodziewałem, bo po tych latach procesów z Wałęsą – ciągną się one już od 2005 r., czyli od 7 lat – miałem poczucie pewnego osamotnienia w tej walce, zwłaszcza na początku. Z czasem coraz więcej ludzi udzielało mi pomocy, a przecież to ja w 78 roku, to hasło “solidarności” uznałem za właściwe i najlepsze dla tego ruchu, który w Gdańsku, w Wolnych Związkach powołaliśmy. I dzisiaj się okazuje, że otrzymałem nagrodę za tamten ówczesny wysiłek. Poczułem tę prawdziwą solidarność. Dlatego bardzo, ale to bardzo jestem szczęśliwy.

WPolityce.pl: – Jak pana zdaniem, na to oświadczenie zareaguje Lech Wałęsa. Czy tak, jak pana, również te ponad 700 osób poda do sądu? - Nie, na pewno nie. To już jest wielokrotnie sprawdzone. Parę lat temu Antoni Macierewicz publicznie w radiu mówił, że Lech Wałęsa jest agentem, Wałęsa na to odpowiadał, że jutro pozew będzie w sądzie, itd. Oczywiście nic takiego nie zrobił. Podobnie groził dr. Cenckiewiczowi i dr. Gontarczykowi o opublikowanie książki o jego agenturze, no i wielu innym osobom. Nikomu, nigdy żadnego procesu nie wytoczył, tylko mnie. Przyznaję, że to jest rodzaj szczytnego wyróżnienia. Przypomnę, że to ja go przyjmowałem do Wolnych Związków, on się do mojego domu, do mojego mieszkania w Gdańsku zgłosił do działalności. Ja go otoczyłem pewną opieką. Jeśli po latach ten człowiek mnie wybrał za swojego głównego przeciwnika w szerzeniu kłamstwa, to przyznaję, jest to zaszczyt. Rzeczywiście, myślę, że on mi zazdrości dobrego imienia. Nigdy, od nikogo nie zależałem, ani od KOR-u, ani od nikogo innego, nie mówiąc już o służbach. Byłem zawsze niezależny, mogę mówić prawdę. Jesteśmy mniej więcej w podobnym wieku, więc myślę, że on mi zazdrości mojego życia i chce przekonać, że swoje powodzenie w życiu zawdzięczać może wyłącznie oszustwu, kłamstwie, zdradzie itd. Jest to jego linia obrony, własnego życia, ja jej nie podzielam. Myślę, że ta ocena publiczna, która się dzisiaj dokonuje dowodzi, że Polacy raczej wybierają tę stronę moralną niż niemoralną.

WPolityce.pl: – A jak Wałęsa może na to zareagować? - Myślę, że może zacząć krzyczeć – zdaje się, że on już traci panowanie nad sobą – o pałowaniu, ale gdzie on wyśle te trójki milicyjne, robotniczo-chłopskie, po całej Polsce do pałowania. Będzie na pewno wściekły, będzie mówił, że to nic nie znaczy, może będzie mówił, że Polacy go nie docenili, że się wyprowadza i inne różne głupstwa. Ale może dzisiaj warto go otoczyć pewnego rodzaju opieką, bo to rzeczywiście jest sytuacja już omal, że nie tragiczna. To jest dziś człowiek samotny, boi się wszystkiego i nie wiem jak on sobie z tym wszystkim poradzi. Prawdę mówiąc, zaczynam mu współczuć.

WPolityce.pl: – Jutro ma pan kolejny proces, który panu wytoczył Lech Wałęsa. Czy nie obawia się go pan, bo można odnieść wrażenie, że polskie sądy w tak, co najmniej niejednoznacznych i kontrowersyjnych sprawach, potrafią ferować wyroki jednoznacznie broniące Wałęsę? - Ale trzeba też pamiętać, że nie wszyscy sędziowie. Osobiście doświadczyłem różnicy pomiędzy taką grupą szczególnie pań sędzi – agresywnych, krzykliwych, wrogich, które skazywały mnie bez sądu, a osobą, która w moim poczuciu jest chlubą polskiego sądownictwa – panią sędzią Urszulą Malak, która po przeprowadzeniu postępowania dowodowego oddaliła pozew Wałęsy, uznając, że ja dochowałem należytej staranności przy zbieraniu i przy badaniu tej sprawy. Niestety Sąd Apelacyjny to zmienił i wydał wyrok, który nie jest chlubą wymiaru sprawiedliwości, czyli według zasady “Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Mnie przyznał, że co prawda staranności dochowałem, ale ponieważ Lech Wałęsa poczuł się obrażony, a Lech Wałęsa jest sławnym człowiekiem, znany go cały świat, to muszę go przeprosić i to w dodatku w głównych telewizjach, w godzinach największej oglądalności, co przekracza moje możliwości finansowe. Ale ja uważam, że ta sprawa sądowa, nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało, ale ma ona dla mnie mniejsze znaczenie niż właśnie reakcja opinii publicznej. Nie po to w okresie komunizmu występowałem przeciwko kłamstwu, nie po to siedziałem w więzieniu, nie po to walczyłem, żeby w wolnym kraju poniżyć się do kłamstwa. To by zaprzeczało sensowi mojego życia. Poza tym, już w nowej Polsce, z powództwa Unii Wolności, ówczesnego posła Rokity miałem proces o obrazę Mazowieckiego, Skubiszewskiego – twierdzono, że ja oskarżam ich o zdradę Polski na rzecz Moskwy – mam już ponad 10 lat doświadczeń tamtych procesów, od siedmiu lat teraz z Wałęsą – to naprawdę nie jest tak, żeby to dla mnie było nowością. Najważniejszą kwestią jest dla mnie postawa opinii publicznej, ludzi, którzy nie lubią procesów sądowych, tych sporów, kłótni, ale uważają, że w sprawach ważnych dla życia publicznego, prawda jest najważniejsza, ważniejsza od osoby, która stoi za kłamstwem. Stefczyk.info

24 maja 2012 Cena asfaltu przez ostatni rok - wzrosła o 40%- stwierdził jeden z fachowców związanych z budową dróg. Cena asfaltu musiała wzrosnąć wobec silnego zapotrzebowania kształtującego popyt na asfalt. Skoro rośnie popyt- musi wzrastać cena. Tak funkcjonuje prawo popytu i podaży. Ale tego nie uwzględniono przy negocjacjach w sprawie budowy dróg i autostrad. Asfaltu nie zabrakło - ale zabrakło pieniędzy dla 40% firm zajmujących się budową.. I to zabrakło dla tych, którzy naprawdę się napracowali.. Jak to w socjalizmie biurokratycznym? Biurokracja pośrednicząca pieniądze wzięła - ci, co naprawdę pracowali - nie! Ciekawy jestem ilu podwykonawców dialogowo- biurokratycznych nadrzędnych nad tymi, którzy pracowali obłowiło się milionami naszych pieniędzy, skoro zabrakło dla firm pracujących? I ile było poziomów firm biurokratyczno- pośredniczących zanim zamówienie bez przetargu dostało się w ręce tych, którzy naprawdę pracowali? Może pięć, może sześć.. Im więcej poziomów pośredniczących – tym więcej nas ta zabawa kosztowała.. Ale najlepsza część serialu Kariera Nikodema Dyzmy dopiero przed nami.. Jak zabrakło pieniędzy dla tych, którzy pracowali przy budowie dróg, to teraz trzeba te pieniądze skądś znaleźć dla nich.. Najlepiej z budżetu.. Tam jest ich najwięcej, bo na rynku – coraz mniej. Dzięki rządom biurokracji przywłaszczającej. Już demokraci kombinują ustawę demokratyczną i sejmową, która wykluczy w przyszłości tego typu sytuacje.. To znaczy, co? Znowu będą igrzyska i nowe stadiony..? Zwróćcie Państwo uwagę.. Ci, co pieniądze przywłaszczyli, zgarnęli miliony nic nie robiąc tylko politycznie pośrednicząc- nie będą ciągani, żeby te pieniądze oddali i dali je tym, którzy pracowali, ale – wygląda na to-, że budżet zapłaci tym, którzy pieniędzy nie otrzymali. Zapłacimy za drogi dwa razy. I to za pierwszym razem drożej - bo i pośrednikom politycznym. Za drugim razem- tylko tym, co pracowali. A nie można było zapłacić tylko raz tym, którzy pracowali przy budowie dróg? Bez pośredników politycznych? Już nie wspominając o tym, że rząd nie powinien odpowiadać za umowy pomiędzy wykonawcami, podwykonawcami i pośrednikami. Jedynie za to, że sankcjonuje taki system bez przetargów, gdzie pośrednicy zgarniają pieniądze.. A nie ma pieniędzy dla tych, którzy naprawdę pracują.. Bardzo sprytnie wymyślone.. Włoska camorra by lepiej tego nie wymyśliła.. Ale ja lubię słuchać pana Janka Tomaszewskego, tego, co zatrzymał Anglię.. Zawsze zgadza się ze swoim własnym zadaniem. W końcu nie wiem, komu on będzie kibicował..? Polakom nie chce, bo są w śród nich Niemcy DPH9- Niemcom też nie, bo tam są Polacy, tyle, że zniemczeni.. Jeden nawet powiedział, że chce na starość grać w Polsce. Nie wymieniam nazwisk, bo – przyznam się Państwu - że sport nie jest moją najmocniejszą stroną. W ogóle nie jest stroną: sport mnie wcale nie interesuje.. Nie mam o nim pojęcia- wiem jedynie, kiedy grają, a kiedy nie.. Po szumie tłumu na stadionie.. I jeśli chodzi o piłkę, to mnie dziwi, że dwudziestu dwóch facetów biega za jedną piłką.. Przecież każdy z nich mógłby sobie kupić swoją i każdy biegałby za swoją. Pana Janka dziwi, że jakaś Chinka-Polka po chińsku uczy Polaków ping- ponga.. Jak ma polskie”obywatelstwo” to jest Polką.. Kiedyś - jeszcze nie tak dawno, bo do roku 1918 w Europie, człowiek był poddanym Jego Królewskiej Mości, nie był żadnym „obywatelem”. Tylko krótko podczas tzw. Rewolucji Francuskiej. Wtedy obywateli było wielu. Obywatel Robespierre, Obywatel Danton,, Obywatele Desmulins.. Obywatele ze Stowarzyszenia Przyjaciół Konstytucji- zwani Klubem Jakobinów, czy Obywatele ze Stowarzyszenia Przyjaciół Praw Człowieka i Obywatela- zwani Klubem Kordylierów. Masoneria Obywatelska – i tyle.. Teraz też mamy różnych Przyjaciół Konstytucji, na którą się powołują przy każdej okazji.. I wielkich przyjaciół Praw Człowieka i Obywatela. I ją zmieniają jak im się niepodoba.. Za Stalina była inna- teraz jest inna.. Ale władza należy do ludu.. Nie do Króla, ale do ludu.. Król już nie jest” Porucznikiem Boga”.. Król jest obywatelem- też przywiązany do państwa demokratycznego i prawnego. Konstytucja jest mętna - jak woda po wypraniu spodni robotnika budowlanego po miesiącu jego pracy.. Bo w mętnej wodzie - i tak dalej.. Teraz „obywatel” jest poddanym- biurokratycznego państwa prawnego. Właściwie jest niewolnikiem socjalistycznego państwa.. Pan Janek- też! Ile on się nagada o tych działaczach biurokratycznych Polskiego Związku Piłki Nożnej? A wystarczy uwolnić piłkę od tych właśnie działaczy. Tak jak gospodarkę od biurokracji państwowej... Pan Janek chciałby zamienić swoich na naszych i że wtedy będzie lepiej.. To tak jakby w Auschwitz zamienić SS- manów na Franciszkanów pozostawiając obóz koncentracyjny.. Trzeba było zlikwidować obóz, a nie wymieniać strażników - nawet o najbardziej gołębim sercu.. Nawet sercu synogarlicy.. Tak jak poseł Brudziński z Prawa i Sprawiedliwości i ze Szczecina jednocześnie.. A może w przyszłości honorowy „obywatel” Szczecina.. Nawet biskupi zostają dziś honorowymi obywatelami miast. Albo się jest poddanym Boga- albo biurokratycznego państwa. Biskup obywatelem, tak jak papież.. To jest dopiero dowcip!. Nie można być sługą dwóch panów.. Państwo obywatelskie to rozdwojenie obywatelskiej jaźni.. Albo Prawa Człowieka i Obywatela, albo Prawa Boże. Te dwie kategorie prawne się wykluczają.. I w takim dualizmie żyjemy... Pan Janek - mówiący emocjonalnie - bardzo dobrze orientuje się w sytuacji panującej w Polskim Związku Piłki Nożnej i Obywatelskiej.. Pełno tam obywateli skorumpowanych, z których już ponad setka ma postawione zarzuty korupcji.. Za Robesspierra było to nie do pomyślenia.. Obywatel Robesspierre był” Nieprzekupny”.. Ale jako Obywatel powędrował na obywatelski szafot.. A za nim inni obywatele.. Szafot, jako przejaw i fundament państwa obywatelskiego, jakim była ówczesna Francja.. Jak państwo demokratyczne i obywatelskie - to państwo demokratyczne i obywatelskie.. Wtedy przetrwało jedynie do 18 brumeira 1799 roku.. Napoleon koronował się cesarzem Francuzów. Dzisiaj mamy państwo obywatelskie bez szafotu... Tak jak swojego czasu demokrację w Rosji- Dopóki Lenin nie wpadł na pomysł dyktatury proletariatu. Każdą głupotę - jak ktoś potrafi - można uzasadnić. To tylko kwestia propagandy i nośności tub propagandowych. Czy ktoś kiedyś słyszał w telewizji czy radio, żeby w ogóle dyskutowano o istocie praw człowieka i obywatela? Demokracji zagrzebują się w szczegółach, akurat tam - gdzie tkwi diabeł.. I mamy ten diabelski bałagan! WJR

Anna Komorowska i Rotary Club Dlaczego pierwsza dama manifestuje wszem i wobec swoje poparcie dla organizacji, której związki z masonerią są tajemnicą poliszynela? Polska „pierwsza dama”, czyli Anna Komorowska jak każda pierwsza dama wykazuje pewną aktywność we wspieraniu różnych „szlachetnych” inicjatyw. Jedną z inicjatyw, które wspiera jestrotariański program „Mali Ratownicy”, który polega na szkoleniu uczniów szkół podstawowych w zakresie pierwszej pomocy. Pani Prezydentowa napisała list do warszawskich rotarian, którego skan natychmiast zamieścili na swojej stronie internetowej traktując go w sposób wyraźny, jako niezwykłą promocję Klubów Rotariańskich. Anna Komorowska napisała w tym liście, między innymi: „Mając świadomość jak ważna społecznie jest ta akcja, z ogromna przyjemnością i przekonaniem obejmuję jej tegoroczna edycję (chodzi o rok 2012 – dop. S. K.) honorowym patronatem”[1]. Program ma swoją stronę internetową. Pierwsza informacja, jaką tam znajdujemy mówi o patronacie nad nim Anny Komorowskiej. Jest tam już nie tylko skan jej listu, ale nawet skan koperty[2]. O związkach Rotary Club z masonerią pisałem w wielu swoich książkach, powołując się między innymi na Ludwika Hassa i Leona Chajna[3]. W tym miejscu warto jednak przypomnieć kilka spraw. W „Wolnomularzu Polskim” nr 5 został opublikowany materiał pt. „Wolnomularz w Czasie”. Jest to zapis rozmowy, która odbyła się w redakcji krakowskiego „Czasu”. W jej trakcie przedstawiciel redakcji powiedział do Adama Witolda Wysockiego, reprezentanta polskiej masonerii rytu francuskiego i redaktora naczelnego periodyku „Wolnomularz Polski”: „Skoro trudno jest mówić o żyjących masonach powiedzmy coś o organizacjach Lions Club, Rotary Club i YMCA”. Wysocki stwierdził na to: „Bezspornym faktem jest, że przy tworzeniu tych organizacji dużą rolę odegrali wolnomularze. Są tam jednak nie tylko masoni. Można natomiast stwierdzić, że organizacje te realizują programy zbliżone do celów wolnomularstwa”[4]. Przedstawiciel redakcji zadał, więc następujące pytanie: „Czy z organizacjami typu YMCA, Lwy, Rotarianie nie jest tak jak z komunistami, którzy mieli swoich poputczików, pożytecznych idiotów?”[5]. Odpowiadając na nie polski mason powiedział: „W odróżnieniu od wszystkich innych organizacji, do masonerii się nie wstępuje tylko jest się do niej przyjmowanym. W odniesieniu do Lwów i Rotarian uważam, że musi istnieć jakaś forma działalności społecznej, żeby kandydat na masona mógł się sprawdzić, pokazać, co potrafi. Taki Lions Club to raczej rodzaj sita, a nie szukanie poputczików”[6]. Dlaczego pierwsza dama manifestuje wszem i wobec swoje poparcie dla organizacji, które związki z masonerią są tajemnicą poliszynela? Jest to fragment rozdziału X książki Stanisława Krajskiego pt. „Masoneria polska 2012”

[1] http://rotary.org.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=293

[2] http://www.maliratownicy.eu/dla_rodzicow.html

[3] Por. Chocby S. Krajski, Masoneria 1993, Warszawa 1993, s. 94-100; tenże, Masoneria i okolice, Warszawa 1997, s. 291-306; tenże, Szkice o masonerii i pogaństwie, Warszawa 2000, s. 57-66.

[4] „Wolnomularz” w „Czasie”, Wolnomularzu Polskim” nr 5, s. 11

[5] Tamże.

[6] Tamże.

Manewr matematycznie niemożliwy Infonurt2 : idąc za głosem innych – to  dobrze że prof. Blinienda podważa raport MAK. To jest tylko kolejny głos, który mówi, że prawda jest po stronie inż K. Cierpisza w jego raporcie–analizie http://zamach.eu. Za każdym razem kieruję uwagę czytelnika we własciwym kierunku.. Wszyscy zgineli w Polsce… zamordowani przed odlotem ..POlecam też OSTATNI TRANSPORT DO KATYNIA- H.Pajaka gdzie doskonale opisuje spiskowców PO przygotowujacych ZAMCH.Jest u nas w 2 czesciach na www.infonurt3.com Z serią wykładów poświęconych prezentacji wyników badań dotyczących przyczyn katastrofy na Siewiernym przyleciał do Polski prof. Wiesław Binienda z Uniwersytetu w Akron w USA. Jutro weźmie udział w posiedzeniu parlamentarnego zespołu smoleńskiego Profesor Binienda w poniedziałek wziął udział w XX Francusko-Polskim Seminarium Mechaniki na Wydziale Samochodów i Maszyn Roboczych Politechniki Warszawskiej, jego macierzystej uczelni. Przedstawił tam za pomocą symulacji komputerowych rezultat swoich badań dotyczących przyczyn katastrofy smoleńskiej. W swoich obliczeniach zastosował różne parametry skrzydła i brzozy, starał się, by skrzydło było jak najsłabsze, a drzewo jak najmocniejsze. Za każdym razem efekt był ten sam – brak utraty panelu skrzydła po zderzeniu z drzewem. Tego samego dnia wieczorem do kina Palladium na prezentację wyników prac Biniendy przyszły prawdziwe tłumy. Ludzi było tak wielu, że nie wszyscy zdołali w ogóle wejść do sali, w której odbywała się prezentacja. Binienda omówił kilka przykładów katastrof lotniczych zbliżonych do smoleńskiej, w których pasażerowie przeżyli zderzenie z ziemią. Jedna z nich dotyczyła samolotu Tu-134, który wylądował do góry kołami (wszyscy pasażerowie przeżyli, rannych zostało 31 osób), inna wypadku samolotu Tu-154, do którego doszło 5 grudnia 2010 roku (wszyscy przeżyli, ranne zostały 83 osoby), choć samolot, podobnie jak w Smoleńsku, wylądował w lesie. W tej katastrofie maszyna rozbiła się na kilka części. Na trzecim przykładzie profesor zaprezentował zdjęcie wraku samolotu, który uderzył lewym skrzydłem o betonową lub stalową zaporę, wyrywając całe skrzydło razem z częścią kadłuba. – To skrzydło jest tak solidnie zbudowane, że raczej wyrwie pół kadłuba, niż się złamie – dowodził Binienda. Podkreślił, że to właśnie wiedza na temat przebiegu i skutków tych katastrof sprawiła, że zajął się, jako ekspert w dziedzinie wytrzymałości materiałów i analizy mechanicznej uderzeń o wielkiej energii, próbą wyjaśnienia tego, co stało się 10 kwietnia 2010 roku. – Chciałem wykorzystać swoją wiedzę i metodologię, nad którą pracowałem razem z grupą ekspertów z różnych przedsiębiorstw silników odrzutowych, jak FAI, Boeing czy NASA. Metodologia ta polega na wirtualnych eksperymentach, które służą na przykład do konstrukcji silników odrzutowych – powiedział profesor.

Czy to w ogóle możliwe? Binienda skonfrontował się z pytaniem, czy dane zawarte w raporcie MAK można w ogóle pozytywnie zweryfikować, stosując wspomnianą metodologię, czy dadzą one efekt złamanej brzozy i skrzydła samolotu. – Chciałem odpowiedzieć na stwierdzenie z raportu MAK, że samolot uderzył w drzewo o średnicy 30-40 centymetrów, w wyniku, czego stracił jedną trzecią skrzydła, a następnie po 5-6 sekundach odwrócił się do góry kołami i upadł na ziemię, zabijając wszystkich pasażerów – wskazał. Binienda zbudował metodą elementów skończonych model matematyczny Tu-154M, konsultował się z innymi ekspertami w USA, m.in. głównym inżynierem Boeinga, który konstruował Boeinga 727, samolot zbliżony parametrami do tupolewa. Binienda zrobił sześć obliczeń dla sześciu różnych grubości poszczególnych elementów samolotu, które według niego mogły być najbardziej odpowiedzialne za tę katastrofę. Zwiększał grubość i masę drzewa, odejmował pewne części wzmacniające skrzydło od wewnątrz, tak by było słabsze. Wyniki symulacji wskazywały, że po zderzeniu z brzozą skrzydło, choć ze zniszczoną krawędzią natarcia, nadal pozostawało przytwierdzone do samolotu, a brzoza łamała się, przewracając w innym kierunku niż to widoczne na zdjęciach z katastrofy. Skrzydło, co prawda – wskazywał profesor – mogło zostać oderwane, ale nie przy zderzeniu z brzozą. Binienda zwrócił też uwagę na fakt, że gdyby uznać za prawdziwe informacje raportu MAK, samolot musiałby niezauważalnie przeniknąć przez las, który znalazł się na jego drodze, ponieważ nie wyciął w nim żadnej alei, przesieki. Co więcej, samolot po utracie jednej trzeciej skrzydła gwałtownie wznosi się do góry. Jeżeli tak miałoby być, ta stutonowa maszyna musiałaby w tym momencie osiągnąć przyspieszenie pionowe 10 g lub 8 g, by nabrać wysokości. Takiego manewru nie jest w stanie wykonać żaden samolot tego typu. Ale – według Rosjan – tak właśnie się stało, ten manewr miał uzasadniać kolejną daną z raportu MAK: półbeczkę autorotacyjną. Binienda wskazał również na niechęć członków komisji Jerzego Millera i Rosjan do konfrontacji z jego tezami. – 8 września, kiedy miałem swoją pierwszą prezentację, zaproponowałem ekspertom z komisji Millera i MAK, żeby przedstawili wyniki swoich obliczeń, jeszcze wtedy myślałem, że oni też coś policzyli, na konferencji w Pasadenie przed ekspertami z całego świata. Ku mojemu zdziwieniu nikt nic nie przysłał – zaznaczył profesor.

Tusk mówi: nie Binienda zaznaczył też, że jest jeszcze wiele istotnych problemów, na które do tej pory nie odpowiedziano w sposób konkluzywny. Wyjaśnienia wymaga m.in. kwestia, w jaki sposób Tu-154M znalazł się na wysokości 26 m nad ziemią, skoro dowódca na wysokości 100 m wydał komendę: odchodzimy. I dlaczego ta próba się nie powiodła? Binienda dodał, że w Polsce jest wielu wybitnych naukowców, którzy mogliby pomóc w wyjaśnieniu katastrofy, ale boją się angażować. Obecny na spotkaniu Antoni Macierewicz (PiS), szef parlamentarnego zespołu smoleńskiego, zwrócił uwagę na próby kneblowania ust środowisku naukowemu, dysponującemu wiedzą i instrumentarium, które można wykorzystać do rzetelnych badań. – Raport Millera jest fundamentem stanowiska rządu pana Donalda Tuska i nie można go zmieniać, nie wolno go zmieniać. To jest raport, który zamknął sprawę smoleńską, w którym żaden przecinek nie może zostać zmieniony i żadne dowody uwzględnione – powiedział poseł. Na spotkanie z profesorem Biniendą przyszło wiele znanych osób, m.in. satyryk Jan Pietrzak, reżyser filmowy Antoni Krauze oraz sędzia Wiesław Johann. Z rodzin smoleńskich byli: Ewa Kochanowska, Andrzej Melak, Dariusz Fedorowicz i Stanisław Zagrodzki. Wczoraj prof. Wiesław Binienda przedstawił również swój wykład na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Dzisiaj natomiast wyniki swoich badań zreferuje na Uniwersytecie Jagiellońskim, zaś w piątek na Politechnice Białostockiej. Piotr Czartoryski-Sziler

Odpowiedzi: 2 to “Manewr matematycznie niemożliwy” Joe powiedział/a Tak wyglada zderzenie z rzeczywistoscia planowane przez politycznych nieukow.Przywiazanie kostki trotylu do brzozy …..z niewlasciwego kierunku…..Oraz spowodowanie eksplozji w skrzydle samolotu podczas ladowania….Nieuki nie sa w stanie obronic swego nieuctw Binienda ma rację

Z prof. Miłoszem (Michaelem) Wnukiem, fizykiem z Uniwersytetu Wisconsin w Milwaukee i przewodniczącym Rady Polskiej Fundacji Kultury Amerykańskiej im. Ignacego Jana Paderewskiego, rozmawia Piotr Falkowski Jak Pan się zetknął z faktami podważającymi oficjalne raporty na temat katastrofy smoleńskiej? - Pracowałem w komisji, która badała katastrofę promu Columbia. Tam są elementy nawet trochę podobne do katastrofy smoleńskiej. Właśnie stamtąd znam prof. Wiesława Biniendę, który wykonał obliczenia na temat jej przebiegu.
I jak Pan je ocenia? - Bardzo dobrze. On zrobił to, co do niego należy, czyli symulację komputerową. Myślę jedynie, że miał może za mało danych. Powinien te prawdziwe dane zdobyć i słyszałem, że chciał. Widzę, że Binienda jest jakby na granicy zdrowego rozsądku i matematyki. Twierdzi, że brzoza nie mogła uciąć skrzydła oraz że nawet gdyby się tak stało, to ten kawałek skrzydła nie upadłby tak daleko. Sądzę, że wszystko trzeba jeszcze raz sprawdzić, by wyeliminować sprzeczności w oficjalnych ustaleniach. Może nie we wszystkim Binienda ma rację, ale prawie we wszystkim.
Na czym polegała Pana praca przy wyjaśnieniu przyczyn katastrofy Columbii? - Mieliśmy zadanie, by obliczyć, czy urwany kawałek osłony termicznej mógł uszkodzić kadłub wahadłowca na tyle, że przy wejściu do atmosfery rozgrzał się on do wysokiej temperatury i się rozpadł. Okazało się, że tak właśnie było. Ten kawałek był mały: wielkości walizki, ale rzecz działa się przy ogromnych prędkościach i energiach.
Jak Pan przyjął wypowiedź doradcy prezydenta USA Bena Rhodesa, że Stany Zjednoczone są gotowe udzielić Polsce pomocy w badaniu katastrofy, o ile rząd polski o taką się zwróci? - Widać dobrą wolę rządu amerykańskiego. Trochę dziwne jest to, że nie ma na to odpowiedzi ze strony rządu polskiego, który ze wszystkich jest najbardziej zainteresowany wyjaśnieniem tej zagadki. Polska jak najbardziej powinna skorzystać z amerykańskiej propozycji. Nawet teraz, dwa lata po wydarzeniu, można jeszcze wiele rzeczy zbadać i stwierdzić. Tylko wydaje się, że przyczyna jest polityczna. Polska podzieliła się na dwa obozy. Z jednej strony jest Macierewicz, który podważa ustalenia komisji rządowej, a z drugiej premier Donald Tusk, który uważa, że już nic w tej sprawie nie trzeba robić. Niezależnie od wyników badań jakiejkolwiek komisji ci ludzie będą przekonani, że było tak, jak oni uważają, i będzie to trudno zmienić nawet w ciągu dziesięcioleci. Komisja międzynarodowa byłaby jednak obiektywna, niezależna, niezaangażowana po którejś ze stron. Zawsze dobrze jest mieć coś takiego. Dziękuję za rozmowę.

Ziemkiewicz dla Fronda.pl: Polska może utracić niepodległość W czasach, kiedy pisałem fantastykę ostatnią rzeczą, jaka przyszła mi do głowy było to, że dożyję wolnej Polski. A gdy już dożyłem, to ostatnią rzeczą, jaka przyszła mi do głowy, była myśl, że Polska - przez własną głupotę - może tę niepodległość utracić. Teraz wydaje mi się to całkiem możliwe – mówi Rafał A. Ziemkiewicz w rozmowie z Aleksandrem Majewskim. Fronda.pl: Objął Pan patronat honorowy nad konferencją „Literatura, film science fiction i fantasy, jako przejaw kontestacji rzeczywistości politycznej”, która odbyła się na UMK w Toruniu. Czy rzeczywiście ten gatunek można uznać za formę buntu czy kontestacji? Rafał A. Ziemkiewicz: Gdybym w to nie wierzył, to bym nie pisał. Po cóż miałbym to robić? Wiem, że zawsze trzeba robić takie rzeczy, których nikt wcześniej nie robił. Przynajmniej w literaturze czy kulturze.  Myślę, że większość ludzi, którzy tworzyli fantastykę, zarówno na Zachodzie, jak i u nas, kierowało się przekonaniem, że robią coś nowego. Inne światy buduje się w dwóch celach: ucieczki od świata - eskapizmu albo w celu zanegowania świata, w którym się żyje i przedstawienia świata lepszego, czy też pozostawienia przestrogi. Tak można spojrzeć na całą fantastykę: ma swój nurt eskapistyczny, nurt utopijny czy wreszcie nurt antyutopijny. Natomiast nie jest polską specyfiką sam mechanizm tego, że fantastyka jest dla wielu autorów formą politycznej kontestacji, przeciwstawianiem się porządkowi świata, który zastali.

Można odnieść wrażenie, że fantastyka nadal jest odbierana przez przedstawicieli starszych pokoleń, jako fascynacja pryszczatych młodzieńców, a nie gatunek godny większość uwagi… Pewnie są ludzie, dla których poezja to jakieś egzaltacje pensjonarek i pisanie o pierwszej miłości, w dodatku pisane rymami częstochowskimi. Powiedzmy sobie szczerze: 95% społeczeństwa nie zagląda do żadnej poezji, więc może mieć takie wyobrażenie. Myślę, że jeżeli ktoś nigdy nie zetknął się z fantastyką, względnie zetknął się z najbardziej popularnymi filmami typu „Gwiezdne Wojny”, na tym opiera swoją opinię. Myślę, że zainteresowanie fantastyką jest jednak znacznie większe, niż za moich czasów. W l. 80 kiedy Janusz Zajdel był niesamowicie popularnym autorem, jego książki w ogóle nie wychodziły na ladę - całe nakłady znikały od razu spod lady, a na spotkania z nim przychodziły pełne sale ludzi w moim wieku. Był u szczytu sławy! Pan Włodzimierz Jurasz kiedyś głosił referat, poświęcony twórczości Janusza Zajdla na posiedzeniu krakowskiego, szacownego gremium, które nazywało się „Gazetą Mówioną Na Głos”. Po spotkaniu podeszła do niego p. Wisława Szymborska z miną osoby, która nie da się nabrać i zakomunikowała, że Juraszak, powinien się przyznać, że zmyślił sobie takiego pisarza Zajdla, bo przecież nikt o takim autorze nie słyszał i to musi być jakiś dowcip... Taki był wtedy stan wiedzy o fantastyce. Dzisiaj zauważa się, również w ośrodkach uniwersyteckich, że jest to część kultury, którą należy badać. Istnieją już całkiem liczne opracowania na ten temat, dochodzi również do przenikania się różnych gatunków. Autorzy tacy jak np. Olga Tokarczuk nie wstydzą się przyznać, że w dzieciństwie czytali fantastykę, czy wiedzą , kim był Philip Dick. Dlatego uważam, że lekceważenie fantastyki jest domeną półinteligentów.

Przez wiele osób jest Pan odbierany, jako publicysta, a nie pisarz. Pozostaje Pan jednak wierny fantastyce. Stara miłość nie rdzewieje? To, że jestem odbierany, jako publicysta, a nie pisarz, uważam za swoją życiową klęskę.  Po pierwsze: miałem być muzykiem rockowym, a nie pisarzem. To była pierwsze klęska. A po drugie: gdy chciałem być odbierany jako pisarz, okazało się, że dla ludzi jestem ciekawszy w tym wcieleniu, które było dla mnie - na początku - bardzo mało istotne, traktowanie wyłącznie jako możliwość dorobienia sobie, czyli wcieleniu publicysty. Niestety to się bardzo często zdarza. Przywołuję w tym momencie los Arthura Conan Doyle’a, który włożył bardzo dużo pracy w swoje powieści historyczne o czasach napoleońskich i chciał być uważany za poważnego pisarza, a pies z kulawą nogą nie znał jego powieści historycznych i dla większość pozostał twórcą Sherlocka Holmesa – postaci, którą później serdecznie znienawidził. Ja jeszcze publicystyki nie znienawidziłem, może, dlatego, że moja fantastyka cały czas cieszy się jakimś zainteresowaniem. Być może jest to zainteresowanie mniejsze, niż w stosunku do publicystyki, ale bardziej długotrwałe. Komentarz polityczny, którym się zajmuję, na co dzień, jest czymś bardzo użytkowym, a zarazem bardzo ulotnym, z natury rzeczy skazanym na szybkie zapomnienie. Trudno mi odpowiedzieć na pytanie, czy stara miłość nie rdzewieje. Cały czas czuję się pisarzem, chociaż znaczna część ludzi ma na ten temat inne zdanie, Urząd Skarbowy ma na ten temat inne zdanie, również ZUS ma na ten temat inne zdanie… (śmiech). Obecnie piszę książki i coraz rzadziej zastanawiam się nad tym, czy są to książki fantastyczne czy nie. Fantastyka wytwarza obiekt, który jest pewną pułapką. Wygodną, ale jednak niebezpieczną, bo pojawia się szklany sufit. Nie wiem jak jest teraz, ale jeszcze kilka lat temu mieliśmy do czynienia z następującą sytuacją: jeśli ktoś chciał zadebiutować w literaturze głównego nurtu, to miał bardzo duże szanse, że jego debiut wpadnie jak śliwka w kompot i nikt go nie zauważy. Natomiast, jeżeli został zauważony, jak np. Dorota Masłowska - pomijając kwestię, czy zasługiwała na to - mógł odnieść naprawdę duży sukces. Fantastyka jest polem małego ryzyka. Każdy debiut ma swój tysiąc egzemplarzy - kiedyś były to trzy tysiące - i to pójdzie w ciemno! Są miłośnicy fantastyki, którzy kupią, tylko, dlatego, bo jest to fantastyka. A jak na okładce jest jeszcze jakaś baba w blaszanym staniku z mieczem, to można liczyć na kilkaset egzemplarzy więcej (śmiech). Ale żeby przebić wspomniany szklany sufit i sprawić, aby taką książkę kupił ktoś, kto nie czytuje fantastyki, będzie cholernie ciężko. W efekcie taki autor jest zaszufladkowany. Całe życie starałem się wyrwać z jakiejś szuflady, również z szuflady pt. science-fiction. W tej chwili chyba funkcjonuję poza obiegiem fantastyki, chociaż nadal wydawnictwo Fabryka Słów wznawia moją twórczość. Sprawdzimy, czy to ma jeszcze jakąś siłę oddziaływania. W tej chwili po prostu piszę.

Powiedział Pan, że to osobista porażka. A może porażka społeczeństwa? Niewątpliwie społeczeństwo wiele straciło na tym, że nie doceniło mnie, jako pisarza (śmiech). Mówiąc poważnie: nasze porachunki ze społeczeństwem są bardzo trudne, bo nie wiadomo, do czego je przymierzać. Naszą cechą, cechą inteligentów, jest to, że przymierzamy się do wielkiej rzeczywistości, którą sami sobie wykreujemy, a przede wszystkim do pewnej legendy czy wręcz mitu. Np. stworzyliśmy sobie mit, że Polacy kochają wolność, że zawsze walczyli o tę wolność, że zawsze staraliśmy się samokształcić i osiągać cele wyższe. Jeżeli wczytamy się w dane historyczne i prześledzimy bieg dziejów, powstańcza legenda okaże się przesadzona. Zawsze takich ówczesnych „pisowców” było kilkanaście procent, a równie liczni byli Polacy, którzy uważali, że ich miejsce jest w służbie Jego Cesarskiej Mości, a najwięcej było takich, którzy byli gotowi ściągnąć buty powstańcowi, który padł niedaleko ich domu i tyle ich to obchodziło.

Czyli ten sam podział, który nakreślił Pan w „Polactwie”… Tak, sądzę, że trzeba to przyjąć, jako pewną normalność.  Wystarczy spojrzeć na inne kraje, które były w podobnej sytuacji. Myślę, że nie radzimy sobie ani znacząco lepiej, ani znacząco gorzej. Po prostu pewne rzeczy nie przychodzą same z siebie. Kraje demokratyczne budowały się przez wiele pokoleń. Mamy bardzo zdemoralizowane społeczeństwo po 50 latach PRL-u i fatalne elity postkolonialne. Pewnie mogliśmy osiągnąć więcej, ale udało się tyle, ile się udało i praca jest jeszcze dla kilku pokoleń.

A jak przenika się rola pisarza i publicysty? To są trochę różne role. Przepuszczam przez siebie, jak przez jakiś system sitek, prasę codzienną, wydarzenia, serwisy sieciowe, telewizyjne, bo muszę to wszystko chłonąć. Na każdym sicie odkładają się inne sprawy. Na najgrubszym oczku sita odkładają się sprawy, z których robię później komentarze i z tego żyję. Na drugim odkładają się rzeczy, które same nie nadają się na komentarze, ale jak je połączę, wychodzi większy artykuł czy  nawet książka publicystyczna. A gdzieś tam na najmniejszym oczku sita, zostają sprawy, z którymi nie wiadomo, co począć. Zbieram je i po jakimś czasie rodzą się pomysły na powieści. Tak to wszystko funkcjonuje. Człowiek pisze publicystykę, gdy zna jakieś odpowiedzi, a prozę, gdy zna tylko pytania. Taka jest różnica. Jeżeli coś wiem, piszę tekst publicystyczny i dzielę się moją wiedzą. Natomiast w momencie, gdy istnieje jakiś trudny do podchwycenia nastrój, istnieje jakaś historia i postać bohatera, wtedy rodzi się powieść. 

Jednak czasem opuszcza Pan rewiry fantastyki. Czyżby ta konwencja była dla Pana zbyt wąska? Myślę, że każdy twórca ma problem ze zbyt krępującą konwencją. Gdy pisarz zaczyna, to bardziej naśladuje i wtedy konwencja jest wygodna, prowadzi rękę, pozwala znaleźć rozwiązania fabularne, które nie są fatalne. Po osiągnięciu dojrzałości człowiek nie ma ochoty na to, żeby ktoś prowadził go za rękę i chce wymyślać sam. Myślę, że to naturalny proces.

Nie obawia się Pan ryzyka, związanego z opuszczaniem pewnej konwencji? To tak jak w biznesie: małe ryzyko, mały zysk. Jak się chce mieć duży zysk, to trzeba więcej zaryzykować. Napisanie czegoś konwencjonalnego, czy to z gatunku fantasy czy kryminału, może przynieść tylko mały sukces. Natomiast, jeżeli chce się osiągnąć duży sukces, trzeba zaryzykować, że pisze się coś zupełnie nowego, co może też zostać zupełnie odrzucone.

W wywiadzie-rzece „Wkurzam salon” powiedział Pan, że nie należy przywiązywać zbyt dużej uwagi do wątków biograficznych w Pańskich powieściach. Jednak wypowiadał Pan słowa żywcem wyjęte, choćby z powieści „Ciało Obce”. Czy był to jakiś sygnał dla czytelników? Nie, po prostu często wyposażam bohaterów we własne przemyślenia. Proszę nie czytać moich powieści tym kluczem. Często bohaterowie mówię słowa, które absolutnie nie są moimi myślami czy moimi zasadami. Tego wymaga uruchomienie fabuły.

Czy stara się Pan wyposażać postacie również we fragmenty Pańskich felietonów?  W jednej z powieści pojawia się postać homoseksualisty, gardzącego zjawiskiem „gejostwa”, który wypowiada dokładnie te same słowa, które padły kilka lat wcześniej w Pańskim artykule „Homoseksualista contra gej” na łamach „Newsweeka”. Używam do danej postaci tego, co mi akurat wygodne. Staram się traktować te sprawy rozłącznie, bo często pojawiają się takie pytania. Może to zuchwałe z mojej strony, ale uważam, że powieść będzie czytana za 5, 10, a może 20 lat i nikt wtedy nie będzie pamiętał o jakichś moich felietonach, które były wydrukowane gdzieś w gazecie i razem z tą gazetą skończyły żywot. Nie mam oporów przed używaniem jakichś tekstów, które pojawiły się w publicystyce, bo w publicystyce jest to robione na bardzo krótki dystans i nikt, za jakiś czas, nie będzie wyłapywał takich podobieństw. Chociaż faktycznie, czytelnicy często to zauważają.

Nie obawia się Pan zarzutu, że to pójście na łatwiznę? Szczerze mówiąc: nie. Przecież nie chodzi o to, czy to było łatwe czy trudne, ale żeby dobrze się czytało i było dobrą książką.

Konferencja, nad którą objął Pan patronat honorowy dotyczy fantastyki, jako przejawu kontestacji rzeczywistości politycznej. Chyba ostatnie wydarzenia tworzą podatny grunt pod taką twórczość? Sformułowałbym to mniej kategorycznie. Fantastyka bywa przejawem kontestacji rzeczywistości politycznej, nadaje się także do tego, ale różnie to bywa. Np. w USA, gdzie społeczeństwo jest bardziej konserwatywne, fantastyka jest – co przykro powiedzieć – lewicowa! Można powiedzieć, że wręcz lewacka. Po prostu tak wygląda kontestacja dominujących trendów. Dzisiaj, w przeciwieństwie do lat 70. Czy 80, jest znacznie więcej otwartych kanałów do kontestacji. Łatwo jest napisać i wydać powieść opisującą dzisiejsze paskudne czasy i ustrój III RP. Tym bardziej, taką kontestację można uprawiać w działalność społecznej, bieżącej, w związku, z czym fantastyka nie jest już tak atrakcyjna, nie narzuca się tak, jak narzucała się np. mojemu pokoleniu. Ale pamiętajmy, że George Orwell nie musiał się przed żadną cenzurą ukrywać, podobnie Aldous Huxley, gdy pisał „Nowy wspaniały świat”. Tworzyli w wolnych krajach i nie pisali w ten sposób, aby oszukać jakiegoś cenzora, ale po prostu, żeby ten świat opisać. Być może fantastyka zaistnieje w takiej funkcji.

Czyli nie ma potrzeby składania podziękowań Donaldowi Tuskowi za dostarczanie natchnienia autorom? Szczerze mówiąc, nie widzę powodu, aby mu składać podziękowania za cokolwiek, poza tym wyczekiwanym momentem, kiedy mu podziękuję za odejście ze stanowiska.

Czy kilka lat temu spodziewał się Pan takiego scenariusza politycznego? W czasach, kiedy pisałem fantastykę ostatnią rzeczą, jaką przyszło mi do głowy było to, że dożyję wolnej Polski. A jak już dożyłem, to ostatnią rzeczą, jaka przyszła mi do głowy, że Polska - przez własną głupotę - może tę niepodległość utracić. Teraz wydaje mi się to całkiem możliwe. Człowiek jest bez przerwy zaskakiwany.

Ale utrata niepodległości to straszak, z którym mamy do czynienia już od początku l. 90… Utrata niepodległości? Według pisarza to całkiem możliwe… Zawsze jako straszaka używa się swojej traumy. Wieloletni korespondent z Izraela mówił mi kiedyś, że nie ma kłótni w Knesecie, w której poseł opozycji po 15 minutach, nie porównałby partii rządzącej do Holocaustu i na odwrót. To siedzi im tak głęboko w głowach, że - prędzej czy później - tego użyją. U nas jest tak samo. Widmo rozbiorów jest częścią świadomości polskiej i tym się straszymy. Ale to, że się czymś straszymy nie oznacza, że to jest nierealne. Realne jest według mnie to, że jesteśmy na ścieżce od państwa kolonialnego, przez państwo neokolonialne, z powrotem do państwa skolonizowanego. Pytanie, jak daleko zabrniemy w poddanie się tej kolonizacji czy raczej jak nas ta kolonizacja obejmie i z której strony będzie miała bardziej przemożny charakter?

A zatem jakie plany ma Rafał Ziemkiewicz - pisarz? Planów mam całe mnóstwo, w zależności od potrzeb. Problemem jest tylko czas. Moim najbliższym celem są dwie książki. Jedna z nich chodzi za mną już od bardzo dawna, chyba będzie nosić tytuł „Pasja Judasza”. To książka, którą już pisałem, ale przerwałem po tragedii smoleńskiej, bo wtedy naszedł mnie nastrój na „Zgreda”. To dziwna powieść fantastyczna, opowiadająca historię ewangeliczną w realiach współczesnych. Mamy do czynienia z Palestyną, Rzymianami, ale technologia pozostaje współczesna. Bohaterem jest dziennikarz stacji telewizyjnej, którego zadaniem jest przygotowanie ukrzyżowania od strony propagandowej. Bardzo zależy mi na skończeniu tej książki. Jak tylko będę miał chwilę, to w pierwszej kolejności wezmę się właśnie za to.

A drugi pomysł? Alternatywna historia Andrzeja Trzebińskiego, który walczy na froncie wschodnim w 1946 r., razem z całą polską armią u boku Wehrmachtu przeciwko bolszewikom.

Znów podejmuje Pan ryzyko? Do ataków na swoją osobę z różnych stron jestem przyzwyczajony. Jestem ze wsi, mam grubą skórę, więc jakoś sobie z tym radzę (śmiech).

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Aleksander Majewski

Obowiązek świętowania i jednoczesne dokręcanie śruby zwykłym ludziom Zadekretowany z jednej strony przez rząd Tuska obowiązek świętowania, a drugiej strony dokręcanie ekonomicznej śruby zwykłym ludziom, każe przypuszczać, że jednak już na jesieni tego roku, ten rząd może znaleźć się w poważnych opałach.

1. Ministrowie rządu Tuska i sam premier coraz częściej wypowiadają się publicznie tak jakby całą Polskę wręcz zobowiązywali do świętowania podczas trwania w naszym kraju rozgrywek Euro 2012. Mamy nie narzekać, nie protestować, pokazywać na każdym kroku tradycyjną polską gościnność w szczególności dla kibiców, którzy przyjadą z zagranicy i cieszyć się nawet w sytuacji, kiedy rzeczywistość wyraźnie skrzeczy. Gołym okiem jednak widać, że ten entuzjazm rządzących jest zdecydowanie na wyrost, że konieczność zdążenia na Euro 2012 w wielu sprawach wręcz zastąpiła zdrowy rozsądek, a finisz niektórych inwestycji do złudzenia przypomina tak popularne w epoce Edwarda Gierka „malowanie trawy na zielono”.

2. Obowiązek świętowania przez czas trwania Euro 2012 nie wypełni jednak w całości codzienności zwykłych ludzi, zwłaszcza, że ta codzienność jest coraz bardziej szara i to dzięki decyzjom rządu Tuska. Takim coraz bardziej szarym obszarem jest refundacja leków dla ludzi chorych. Ustawa refundacyjna uchwalona w maju poprzedniego roku (i podpisana w czerwcu przez prezydenta Komorowskiego), miała jednak skrzętnie ukryty przed opinią publiczną, a w szczególności przed ludźmi chorymi cel, mianowicie znaczące zmniejszenie środków finansowych przeznaczanych corocznie przez NFZ na refundację. Głównym instrumentem, który miał ograniczać wydatki na leki refundowane, był swoisty bat finansowy na lekarzy, w postaci zwrotu kwot nienależnej refundacji razem z odsetkami ustalonej przez kontrolerów NFZ. Kontrole te mogłyby być przeprowadzane w ciągu 5 lat od daty wystawienia recepty, a kontrolowane miało być nie tylko uprawnienie pacjenta do leków refundowanych (a więc czy w momencie wizyty u lekarza był on ubezpieczony, a dokładnie czy miał opłaconą składkę zdrowotną), ale przede wszystkim czy przepisany pacjentowi lek podlega refundacji w danej jednostce chorobowej. Na skutek nacisku środowiska lekarskiego już na początku tego roku nowelizacją ustawy kontrole lekarzy pod tym względem przez NFZ, zostały wprawdzie zniesione, ale ciągle w ustawie znajdują się zapisy nakazujące lekarzowi przepisywanie z refundacją leku tylko w zastosowaniu w stosunku do jednostki chorobowej, na którą lek został w Polsce zarejestrowany.

3. Ustawa już dała pozytywne rezultaty dla NFZ ograniczając wyraźnie środki przeznaczane na refundację leków, co zostało odnotowane nawet w ostatnim raporcie NBP dotyczącym procesów inflacyjnych w Polsce. Wynika z niego, że ceny leków dla pacjentów od początku tego roku wzrosły średnio o około 10%, a ponieważ do tej pory mieliśmy już najwyższy udział pacjentów w płaceniu za leki i wynosił on około 32% to po wprowadzeniu nowej ustawy ten udział wrośnie przynajmniej do 38%. A to jak się wydaje jeszcze nie koniec. Otóż lekarze chcą masowo nie podpisywać z NFZ nowych umów na możliwość wystawiania recept na leki refundowane z tego względu, że w umowach tych znalazły się wykreślone z ustawy zapisy o karach dla lekarzy za błędy w wypisywanych przez nich receptach. Wszystko wskazuje na to, że od 1 lipca tego roku większość z tych, którzy mają prywatne praktyki lekarskie będzie wypisywała tylko recepty na leki ze 100% odpłatnością, co znaczący wzrost kosztów leków dla osób chorych albo szturmowanie przychodni i szpitali, bo tylko tam będzie można otrzymać recepty z refundacją.

4. Jeżeli dołożymy do tego informację, że od 1 stycznia 2013 roku rząd Tuska chce uwolnić ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych, a to oznacza podwyżki cen tej energii przynajmniej o 40%, to trudno się chyba dziwić, że dla zwykłych ludzi rzeczywistość w Polsce jest coraz bardziej szara. Zadekretowany z jednej strony przez rząd Tuska obowiązek świętowania, a drugiej strony dokręcanie ekonomicznej śruby zwykłym ludziom, każe przypuszczać, że jednak już na jesieni tego roku, ten rząd może znaleźć się w poważnych opałach. Kuźmiuk

Urojony zamach Czyli jak w 2006 roku Zbigniew Ziobro użył służb specjalnych przeciwko prywatnemu detektywowi, który obciążał zeznaniami bliską mu osobę. Zaczęło się od sensacyjnej notatki. Notatkę na polecenie Zbigniewa Ziobry sporządzono latem 2006. Stało się to po rozmowie ministra sprawiedliwości z dwoma zaprzyjaźnionymi dziennikarzami. Z notatki wynikało, że dziennikarze donieśli, iż szykowana jest przeciwko Ziobrze „prowokacja z możliwością fizycznego zagrożenia”. Wszystko przez to, że urzędujący minister poprzez swoją konsekwentną politykę miał stać się wrogiem dla świata przestępczego. Jeszcze tego samego dnia notatka trafiła na biurko Jarosława Kaczyńskiego, który zdecydował się powierzyć sprawę Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnemu Biuru Śledczemu. Chodziło wszak o rzecz bezprecedensową – o możliwość dokonania bezprawnej prowokacji przeciwko członkowi polskiego rządu. Z informacji dostarczonych wówczas Zbigniewowi Ziobrze wynikało, że akcja przeciwko niemu ma przebiegać na dwóch płaszczyznach: dyskredytacja medialna i eliminacja fizyczna. Za tą pierwszą miała odpowiadać prywatna firma mająca swoją siedzibę w centrum Warszawy, wg niektórych polityków PiS powiązana z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. Jednak znacznie ciekawsza jest druga część notatki. Wynika z niej, że na Zbigniewa Ziobrę przygotowywany jest zamach mający na celu pozbawienie go życia. W tym kontekście wspominano o zemście osób związanych ze światem zorganizowanej przestępczości. Notatka została opatrzona klauzulą „ściśle tajne” i wysłana w trybie pilnym do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Śledczego. Dokument wysłano również do wiadomości premiera Jarosława Kaczyńskiego. Sam Ziobro zwrócił się do premiera o przyznanie mu dodatkowej ochrony BOR-u., a Kaczyński jego prośbę poparł. Sprawa domniemanego zamachu na Zbigniewa Ziobrę wypłynęła we wrześniu 2006, podczas spotkania w gabinecie premiera, w którym uczestniczyły najważniejsze osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo państwa. Okazało się nagle, że szef ABW – pułkownik Witold Marczuk – nie nadał sprawie biegu, gdyż notatkę uznał za niewiarygodną.

– Ziobro urządził wówczas awanturę, oskarżył Marczuka o sprzyjanie przestępcom i tuszowanie zamachu na niego – wspomina uczestnik spotkania.

– Następnie zażądał od premiera zdymisjonowania Marczuka z funkcji szefa ABW. I Jarosław Kaczyński się na to zgodził i na prośbę Ziobry szefem ABW uczynił Bogdana Święczkowskiego. Do Witolda Marczuka nie udało mi się dodzwonić, aby zweryfikować tą relację. Sam Święczkowski przyznaje w rozmowie ze mną, że nie wie, co zdecydowało o jego powołaniu na stanowisko szefa ABW.

– Skoro mi zaproponowano to stanowisko to znaczy, że były jakieś okoliczności, które to uzasadniały – mówi Święczkowski.

– Mnie jednak nigdy o nich nie poinformowano. Zostałem tylko zapytany czy zgodzę się objąć to stanowisko, a ja taką zgodę wyraziłem. 12 września 2006 Witold Marczuk pożegnał się ze stanowiskiem szefa ABW (według oficjalnej wersji podał się do dymisji). W krótki czas później został szefem Służby Wywiadu Wojskowego. Wynika z tego, że Zbigniew Ziobro naciskał na odwołanie szefa ABW, bo ten nie chciał podjąć działań w sprawie rzekomego zamachu na niego. Tyle tylko, że – jak ustaliliśmy – ABW nie dysponowała żadnymi innymi informacjami (także od własnej agentury) potwierdzającymi treść tej notatki. Witold Marczuk miał, więc prawo stwierdzić, że cała sprawa jest wyssana z palca, a minister sprawiedliwości prowadzi własną gierkę. Sprawę powierzono do rozpoznania niezależnie dwóm służbom specjalnym: Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz policyjnemu CBŚ. – Ziobro szybko zaczął jednak naciskać, aby CBŚ został wyłączony od tej sprawy, tłumacząc, że nie ma zaufania do tej instytucji – wspomina Janusz Kaczmarek, były prokurator krajowy, później szef MSW. Sprawa rzekomego zamachu na Zbigniewa Ziobrę była poruszana na spotkaniach z udziałem najważniejszych osób w państwie odpowiedzialnych za walkę z przestępczością. W związku z tą sprawą, ABW rozpoczęła inwigilację dwóch prywatnych detektywów. Pierwszym był detektyw z Pomorza, a drugim Jerzy Godlewski. Z notatek informacyjnych przekazywanych wówczas przez służby wynikało, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego alarmowała, iż detektyw Godlewski ma powiązania z gangsterami, podejrzanymi biznesmenami, obcymi służbami specjalnymi, a nawet… z islamskimi organizacjami terrorystycznymi. Czy to oznacza, że Godlewski był wówczas inwigilowany przez służby? – Nie mogę ani potwierdzić ani zaprzeczyć, bo to, kto i dlaczego jest inwigilowany to informacja ściśle tajna – odpowiada Bogdan Święczkowski. Wszystko wskazuje na to, że inwigilacja nie tylko miała miejsce, ale odpowiedzialni za nią funkcjonariusze prowadzili ją w sposób wyjątkowo nieudolny. Próbowali wejść do mieszkania detektywa w Jastrzębiu Zdroju, ale zapomnieli o obserwacji i… nakrył ich sam Godlewski. Innym razem zorientował się, że śledzą go trzy tajemnicze pojazdy. Sprawdził je, więc w rejestrze i okazało się, że samochody używające takich numerów nigdy nie zostały zarejestrowane. Detektyw złożył więc w Prokuraturze Rejonowej w Jastrzębiu – Zdroju zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa nielegalnej inwigilacji (sygnatura akt 3 Ds. 502/06). „Samochody z tymi numerami rejestracyjnymi zlokalizowałem na parkingu katowickiej delegatury ABW” – napisał w zawiadomieniu. Jednak 13 grudnia 2006 prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa uzasadniając to tym, że – jak czytamy w uzasadnieniu – „brak jest danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa”. Nie wiadomo jak długo trwały działania operacyjne wymierzone w prywatnego detektywa. Wiadomo jednak, że nie wykryto żadnych jego związków z organizacjami terrorystycznymi (potwierdziły to prace sejmowej komisji śledczej ds. nacisków). A w 2008 roku prokuratura, która zajęła się sprawą próby wywierania nielegalnego nacisku na Ziobrę postawiła zarzuty… zupełnie innej osobie. Postawiła zresztą dość nieudolnie. Prowadzący sprawę prokurator zmieniał się aż cztery razy i przez cztery lata nie udało się skierować do sądu aktu oskarżenia. W efekcie, Sąd Okręgowy w Warszawie (sygn. akt X S 121/11) stwierdził przewlekłość i zasądził na rzecz tej osoby 10 tysięcy złotych odszkodowania od Skarbu Państwa. Jerzy Godlewski nie poddał się. Od 2007 roku kolejnych prokuratorów generalnych zawiadamiał o podejrzeniu popełnienia przez Zbigniewa Ziobrę przestępstwa przekroczenia uprawnień. Ostatecznie sprawa trafiła do Prokuratury Okręgowej w Bielsku – Białej i tam w styczniu 2012 roku po raz kolejny odmówiono jej wszczęcia. Oddalono wniosek o przesłuchanie w charakterze świadka Janusza Kaczmarka – byłego szefa MSW. Jeżeli nawet potwierdziłby on spotkanie i rozmowę z Jerzym Godlewskim, to wykluczone jest, aby posiadał informacje na temat działań Ministra Sprawiedliwości oraz ich ewentualnego przełożenia na postępowania – czytamy w uzasadnieniu decyzji o odmowie wszczęcia śledztwa, wydanej przez prokuratora Jarosława Babińskiego z Bielska - Białej. Czytając uzasadnienie, trudno się oprzeć wrażeniu, iż prokurator Babiński dysponuje darem jasnowidzenia. Skąd, bowiem mógł wiedzieć, co ma do powiedzenia w sprawie były minister spraw wewnętrznych, skoro go nie przesłuchał? Co ciekawe: prokurator Jarosław Babiński został delegowany z Prokuratury Rejonowej do Okręgowej 1 marca 2007, gdy ministrem sprawiedliwości był Zbigniew Ziobro. A Ziobro – jak powszechnie wiadomo - awansował tylko tych ludzi, do których miał stuprocentowe zaufanie. Jerzy Godlewski, jako policjant pod przykryciem przez 12 lat – na zlecenie niemieckiej policji – rozpracowywał polską grupę przestępczą działającą w Hamburgu. Z grupy tej wywodzą się osoby związane z zabójstwem generała Marka Papały – byłego komendanta policji. Wśród tych osób jest Edward M. – podejrzewany przez polską prokuraturę o zlecenie zabójstwa komendanta. – Zajmując się sprawą Papały, wszedłem w posiadanie wiedzy, której Zbigniew Ziobro bardzo się obawia – mówi Godlewski. W 2005 roku spotkał się z posłem PiS Zbigniewem Ziobrą i poinformował go, że osoba z najbliższego otoczenia Ziobry utrzymuje bliskie kontakty z Edwardem M. i współpracującym z nim znanym politykiem. Szczegóły tej sprawy przedstawił również prokuratorowi prowadzącemu śledztwo w sprawie zabójstwa Papały. Kilka tygodni później Ziobro był już ministrem sprawiedliwości, organizował konferencje prasowe i zapowiadał walkę o ekstradycję Edwarda M. i wyjaśnienie do końca okoliczności śmierci Marka Papały. W tamtym czasie, zaczęła się zacieśniać znajomość Ziobry z osobą, przed którą ostrzegał go Jerzy Godlewski. Zaś w 2006 roku, w gabinecie ministra sprawiedliwości, powstała notatka, która później stała się powodem do skierowania ABW i CBŚ przeciwko Jerzemu Godlewskiemu. W tej sytuacji zupełnie innego sensu nabiera przypisanie prywatnemu detektywowi związków z terroryzmem, objęcie go szczelną inwigilacją i cały urojony zamach na Zbigniewa Ziobrę. Zamach, którego wprawdzie nie potwierdzono, ale który był świetnym pretekstem do inwigilacji osoby dysponującej wiedzą zagrażającą Ziobrze.

PS. Pytania na temat tej sprawy wysłałem do Zbigniewa Ziobry mailem, a następnie telefonicznie potwierdziłem, że dotarły. Na odpowiedź czekałem ponad dwa miesiące, a więc znacznie dłużej niż nakazują przepisy. Były minister nie przysłał jednak odpowiedzi, więc poznanie jego stanowiska w sprawie okazało się niemożliwe.

LSz Uprzejmie informuję, że postępowanie o sygn. V Ds 9/12 Prokuratury Okręgowej w Bielsku-Białej zostało zakończone w dniu 12 stycznia 2012r. odmową wszczęcia śledztwa. W ocenie tut. Prokuratury brak było danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa, co uzasadniało taką właśnie decyzję. Zgodnie z obowiązująca procedurą, przed wydaniem postanowienia o odmowie wszczęcia śledztwa lub dochodzenia, nie dokonuje się czynności procesowych takich jak np. przesłuchania świadków, przeszukania. Z tego powodu nie przeprowadzano w tej sprawie czynności dowodowych. Postanowienie z 12 stycznia 2012r. nie jest prawomocne. Zażalenie złożone przez pokrzywdzonego będzie rozpoznawane przez Sąd Rejonowy Warszawa - Śródmieście. Tym samym, decyzja procesowa tut. Prokuratury będzie oceniana przez niezawisły Sąd. Z-ca Prokuratora Okręgowego – Małgorzata Borkowska

Leszek Szymowski

Warzecha: Na Euro prawie nic nie zyskamy Zbliża się wielkie piłkarskie i narodowe święto. Jesteśmy na nieprzygotowani może nie idealnie, ale całkiem nieźle i wszystko pójdzie bardzo dobrze pod warunkiem, że swoich politycznych i partykularnych korzyści nie zechcą w tym czasie ugrać różni mąciciele i warchoły. Jest też oczywiście jakaś grupka wiecznych malkontentów, którym nic nie odpowiada, ale to nieistotny margines, który zawsze będzie marudził. Nie warto się nimi przejmować. Tak brzmi piarowska bajeczka, którą usiłują nam sprzedać rządzący - pisze dla Faktu Łukasz Warzecha Nie dajmy się jednak nabijać w butelkę. Oczywiście – dla kibiców Euro jest ważnym wydarzeniem, ale nie chodzi tu tylko o sport, a nawet nie przede wszystkim. Euro to polityka i jego znaczenie miało być przede wszystkim polityczne. Przypomnijmy sobie, zatem, co mieliśmy zyskać i jakie korzyści mieliśmy z niego wszyscy odnieść. Po pierwsze – miał to być wspólny projekt polityczny z Ukrainą, mający zbliżyć ten kraj do Europy Zachodniej. Dziś jednak polityczne warunki w Polsce i na Ukrainie są odmienne. Polski rząd płynie z głównym nurtem i nie myśli o prowadzeniu samodzielnej polityki wschodniej, a też byłoby to trudne wobec Ukrainy pod władzą Wiktora Janukowycza. Oczywiście nadal Euro ma pewien sens z tego punktu widzenia, ale znacznie mniejszy niż się wydawało w 2007 r.

Po drugie – mieliśmy na Euro wszyscy zyskać. Miały powstać nowe autostrady, koleje miały zostać unowocześnione, miasta miały błyszczeć. Te wszystkie inwestycje miały służyć Polakom przez wiele lat. Z czym zostajemy tuż przed mistrzostwami? Udało się wyremontować kilka dworców kolejowych i przeprowadzić część inwestycji w miastach gospodarzach. Ale stolica Polski będzie podczas Euro – za sprawą Hanny Gronkiewicz-Waltz – obrzydliwie rozgrzebanym i sparaliżowanym komunikacyjnie placem budowy. O II linii metra możemy oczywiście zapomnieć, choć ona także miała już działać na Euro. Autostrady, jeżeli się uda, będą w stanie „przejezdności”. Jaki będzie ich los po Euro – nie wiadomo. Ustawa ogranicza czas, przez który stan „przejezdności” może trwać, możliwe, zatem, że po mistrzostwach niedokończone odcinki zostaną po prostu zamknięte. Wziąwszy pod uwagę, że rząd miał wyjątkowego pecha w dobieraniu wykonawców, zwłaszcza w przypadku A2, możemy się spodziewać kolejnych opóźnień i awantur. Zwłaszcza, że presja związana z Euro już minie. Pozostaniemy z rozgrzebanymi budowami i poszatkowaną chaotycznie siatką gotowych odcinków, nietworzącą żadnej spójnej sieci komunikacyjnej. O kolei nawet nie ma co nie pisać – tu nastąpiła klęska na całej linii. Zostanie nam po Euro kilka absurdalnie kosztownych i absurdalnie wielkich stadionów, na których utrzymanie nadal nie ma pomysłu. Po trzecie – mieliśmy na Euro zarobić. O tym, jak piramidalny to mit, mówi się najmniej. Tymczasem Euro nie oznacza dla Polski żadnego sumarycznego zysku. Przeciwnie – jak wyliczył właśnie Instytut Globalizacji, każdy polski podatnik dołoży do pojedynczego biletu na Euro 11-13,5 tys. zł, a to tylko uwzględniając budowę stadionów. Jeżeli dodać do tego koszt wszystkich inwestycji, opatrzonych etykietką „Euro 2012”, będzie to już 250 tys. zł! Eksperci instytutu podkreślają, że kalkulacje Ministerstwa Sportu, które mami nas opowieściami o zyskach, są wzięte w sufitu. Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, które organizowały Niemcy (a nie musiano tam prowadzić aż tylu inwestycji, bo niemiecka infrastruktura jest w znacznie lepszym stanie niż polska), przyniosły 10 mld euro strat. U nas ma być lepiej? Zatem Euro, jako święto wszystkich Polaków? Nie – wielka hucpa, którą rząd chce wykorzystać do własnej promocji. Zysk żaden, a składkowe płacimy wszyscy. Także ci, których piłka nożna kompletnie nie interesuje. Łukasz Warzecha

Obrońcy słusznego porządku Trudno nie mieć skojarzeń z dawnymi laty, kiedy to przedstawiciele inteligencji pracującej wspierali swymi gorliwymi apelami kierownictwo partii, aby ta poczuła się wzmocniona w słusznej walce z ciemnym zacofanym polskim ludem, wsłuchującym się w podszepty wrogich mediów na Zachodzie. Tuż przed terminem rozprawy w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Warszawie w sprawie rozpatrzenia skargi Fundacji Lux Veritatis, której KRRiT odmówiła koncesji telewizyjnej na platformie cyfrowej, odezwali się “przedstawiciele świata kultury i nauki” (reżyserzy Agnieszka Holland i Krzysztof Krauze, prof. Maria Janion, artystka Kora Jackowska i grafik Andrzej Mleczko). W apelu przekazanym mediom wyrażają “zaniepokojenie narastającą falą nacisków na KRRiT wywieranych i organizowanych przez media, partie oraz środowiska kościelne” oraz uznają za skandaliczne “hałaśliwe domaganie się specjalnych praw i wywieranie politycznych nacisków zarówno na niezależny organ, jakim jest KRRiT, jak i na niezawisły sąd rozpatrujący sprawę”. Apel przedstawicieli “świata kultury i nauki” (w skrócie ŚKiN, jak dar Stalina dla Warszawy, w skrócie PKiN) jest niestety tak lakoniczny, że musimy się domyślać, iż tą “narastającą falą nacisków” są zapewne 2 miliony 200 tysięcy podpisów sprzeciwiających się dyskryminacji Telewizji Trwam przez KRRiT. Ale możemy mieć pewność, choćby ze względu na wybitnie lewicowy dorobek wymienionych artystów, że ta “fala nacisków” musiała w nich wzbudzić autentyczne “niezadowolenie”, a może nawet i strach. Czyżby dobiegał końca lewacki monopol ŚKiN w Polsce? Z apelu nie wynika, na czym miałyby polegać polityczne naciski “mediów, partii i środowisk kościelnych” na niezawisły sąd. A może ŚKiN zaniepokoiły jakieś sygnały świadczące o tym, że sąd będzie się jednak kierował zasadą niezawisłości i dlatego postanowiono wystosować ten apel? Jeżeli tak, to jest to właśnie próba, i to dosyć nachalna, nacisku na sąd. Tym bardziej, że nikt z zainteresowanych pozytywnym losem Telewizji Trwam nie staje w obronie, podobno zagrożonych naciskami, niezawisłych sądów, my je po prostu za takie uważamy. Apel ŚKiN zawiera kompletną bzdurę, mianowicie stwierdzenie, że opinia publiczna jest dezinformowana, a ludzie “wyprowadzani na ulicę”, bo “KRRiT zamyka Telewizję Trwam”, gdy tymczasem “decyzja w sprawie multipleksu nie ma związku z prawem Telewizji Trwam do nadawania w dotychczasowej formie”. Tak to właśnie, i to wielokrotnie, powtarza członek KRRiT Krzysztof Luft, ale i on nie wziął pod uwagę, że odbiorcy Telewizji Trwam doskonale się orientują w zagadnieniach technicznych mediów i odróżniają cyfrowe nadawanie naziemne od kablowego i satelitarnego. Przeciętna “babcia moherowa” wie o wiele więcej o technice nadawania niż prof. Maria Janion i Kora łącznie, które nie słuchają Radia Maryja, bo go nie lubią. A to tam właśnie, i to od wielu miesięcy, tłumaczy się zawiłości techniczne cyfryzacji oraz wyjaśnia się, na czym polega jawna dyskryminacja nadawcy katolickiego, który jest skazany na płatny odbiór Telewizji Trwam w sieciach kablowych lub w jeszcze droższych platformach satelitarnych, albo dzięki specjalnie zakupionemu przez siebie urządzeniu satelitarnemu do odbioru Telewizji Trwam. Ci “wyprowadzani na ulicę”, “fałszywie informowani” doskonale wiedzą, że dzięki platformie cyfrowej, czyli multipleksowi, będą mieli swoją telewizję wszędzie w Polsce i za darmo, no może nie całkowicie, wszak jest jeszcze abonament RTV, ale wielu ludzi już dawno posłuchało rad premiera Donalda Tuska i nie płaci go. Dlatego “Apel ŚKiN” należy nazwać żałosnym głosem lizusowych dyżurnych twórców, kompletnie niezorientowanych w temacie, ale uparcie reprezentujących to samo od lat aroganckie przekonanie, że wiedzą więcej niż biedni, oszukiwani i “wyprowadzani” na ulicę ludzie. Wszak “salonowi intelektualiści” III RP, jak w PRL, zawsze są po słusznej stronie ludu i przeciwko “środowiskom kościelnym”.

Wojciech Reszczyński

Fedyszak-Radziejowska: Prawda nie tylko o Lechu Wałęsie Wiele ważnych rzeczy wydarzyło się w miasteczku namiotowym rozłożonym przed sejmem przez NSZZ Solidarność. Aktywna i dobrze przygotowana obecność związkowców pozwoliła lepiej zrozumieć mechanizmy rządzenia naszym krajem. Już wiemy, niestety, że rządzącym chodzi nie o dobre ustawy, lecz o takie, które pozwalają doraźnie łatać zrujnowany budżet i utrzymać władzę nad (!) Polakami. Dowiedzieliśmy się też, że demokracji ma być w Polsce tylko tyle, ile jest niezbędne, by wyborcy wybrali dokładnie tę partię polityczną, którą wcześniej wybrał wielki biznes, koncerny medialne oraz, z niepokojem piszę te słowa, którą poparli polityczni decydenci w sąsiednich krajach. W takiej demokracji nie ma miejsca na sali sejmowej dla przewodniczącego związku zawodowego w czasie obrad nad fundamentalną dla pracowników ustawą emerytalną. Niestety, wiemy też, że demokracja w III RP nie może liczyć na swoich dziennikarzy. A dokładniej, na większość tzw. dziennikarzy, lojalnych wobec rządzących, a nie wobec demosu i demokratycznych wartości. Zawodowe standardy tej większości są tak dalekie od demokratycznych obyczajów, że pozbawiają ich elementarnego poczucia solidarności z dziennikarzami reprezentującymi odmienny punkt widzenia na rzeczywistość. Gdy red. Ewa Stankiewicz prosi o komentarz znanego polityka partii rządzącej, a ten odmawiając komentarza, (do czego ma prawo), obraża i upokarza dziennikarkę, grożąc użyciem przemocy, (do czego nie ma prawa), tzw. dziennikarze stają murem za politykiem. Dodajmy, że ten polityk – od dzisiaj przestaję wymieniać jego nazwisko, podobnie, jak nazwisko lidera pewnego Ruchu, by nie reklamować towaru złej, jakości – nie tylko groził, ale stosownie do swojego wieku, próbował tej przemocy użyć. Do tej niewesołej wiedzy dodajmy kilka bardziej optymistycznych elementów. Przewodniczący KK NSZZ Solidarność przyniósł osobiście do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów projekty ustaw, które inaczej niż rząd próbują rozwiązać finansowy kryzys systemu emerytalnego, a premier nie wyrzucił (!) go za drzwi. Co prawda nie potraktował projektów ustaw na tyle poważnie, by przedyskutować je na posiedzeniu rządu lub w komisjach sejmowych, ale nie obraził związkowej delegacji słowami i nie wezwał na jej widok policji. Kłopoty z rozwieszeniem w Warszawie plakatów informujących obywateli, którzy posłowie głosowali za zmianą systemu emerytalnego także udało się pokonać. W miejsce uległej wobec Prezydenta Warszawy (z PO) firmy, znaleziono inną, niezależną. Kolejny, bardzo ważny plus, to znakomita merytorycznie debata, którą 10 maja przeprowadzili w miasteczku namiotowym eksperci, których do mediów (publicznych i komercyjnych) skutecznie nie dopuszczali tzw. dziennikarze. Stanowiska ekspertów poznaliśmy głównie dzięki „Tygodnikowi Solidarność” (z 18 maja). Jednak to, że obywatele nie mieli okazji w publicznych mediach wysłuchać ich przed uchwaleniem ustawy, w co najmniej kilku poważnych debatach jest skandalem. Są, bowiem w Polsce eksperci, jak profesorowie: G. Ancyparowicz, J. Hrynkiewicz, R. Bugaj, W. Kozek, J. Żyżyński, Wł. Pańków i wielu innych, gotowi do poważnej, profesjonalnej dyskusji. Ale takich dyskusji nie było, bo demokracja w Polsce bardzo źle funkcjonuje.

W czwartek, 10 maja zobaczyliśmy, jak demokratycznie wybrana władza lekceważy zasady i obyczaje demokracji, ograniczając kontrolę opinii publicznej nad swoimi rządami. To w literaturze przedmiotu nazywa się autorytaryzmem. I nie ma tu – niestety – żadnego znaczenia fakt, że jej politycy wywodzą się w dużej części z solidarnościowych środowisk opozycyjnych. Jednak najbardziej bolesnym dowodem, że przeszłość jest bez znaczenia, są słowa Lecha Wałęsy, które padły w Radiu Zet. To one sprawiły, że dzisiaj, po 22 latach od okresu, w którym chciałam, by został Prezydentem Polski straciłam wszystkie złudzenia i szacunek do lidera dawnej Solidarności. Proszę Lecha Wałęsę; by „zwinął sztandary” laureata pokojowej Nagrody Nobla i nie podpierał nimi dłużej swoich antydemokratycznych i antysolidarnościowych poglądów. Bowiem w rozmowie z M. Olejnik powiedział: „Pierwszego bym – przewodniczącego (tj. P. Dudę), jak byłbym komendantem albo premierem, wyszedł z pałą i go spałował, że nie potrafi mądrze układać stosunki w wolnej Polsce. (…) Bo takie mam (tj. gdybym był premierem lub komendantem) prawo – żeby się nie bał policjant spałować przewodniczącego, to ja jako komendant policji sam (bym) go spałował. (…) to jest cywilbanda”. Koniec cytowania. Te słowa są dla mnie dowodem, że nie o demokrację, prawa obywatelskie i związkowe dzisiaj Panu chodzi. Nieważna jest dla Pana ustawa i szacunek dla władzy. Poparł (!) Pan, bowiem polityka, który powiedział o byłym premierze i byłym, śp. Prezydencie RP; „swojego brata wysłał na śmierć”, i odmówił poparcia dla TV Trwam słowami; „małpie nie daje się brzytwy, a tak to na skróty wygląda”. Na skróty, powiem to tak: najwyraźniej wybrał Pan dla siebie swoje miejsce w III RP. Od momentu, gdy na bramę Stoczni Gdańskiej powrócił napis: im. Lenina, może Pan do niej wrócić. Barbara Fedyszak-Radziejowska

Niemieckie jaja z Muchy Pomimo ciężkich czasów nasi poważni sąsiedzi znaleźli powód do śmiechu. Jest nim nasza narodowa Lara Croft, czyli ministro Mucha. Czołowy dziennik "Die Welt" poświecił jej duży artykuł pod tytułem "Joanna Mucha, najpiękniejszy żart Euro 2012". Do tej pory nasi niemieccy sasiedzi widzieli polski rzad poprzez ponura mine Donalda Tuska, hotelowe awantury Sikorskiego czy tez wyskoki ambasadora Marka Prawdy. W koncu dostrzegli cos weselszego, czyli pania ministro Joanne Muche. Dziennik "Die Welt" wydawany przez koncern Axel Springer (ktory chce podobno odkupic portal Onet od TVN) poswiecil ministro Joannie Musze duzo miejsca w artykule "Joanna Mucha, najpiekniejszy zart Euro 2012", z podtytulem "Minister bez planu":

http://www.welt.de/sport/fussball/em-2012/article106342916/Joanna-Mucha-die-schoenste-Witzfigur-der-Fussball-EM.html

Niemiecy dziennikarza rzadko maja okazje do smiechu, bo czasy sa powazne i ciezkie: kryzys Euro, kryzys w rzadzie, napiecia spoleczne, przegrana FC Bayern itd. Takze newsy z Polski sa z reguly ponure: a to minister Sikorski burde w hotelu w Berlinie wywoluje albo tez polski ambasador Marek Prawda oskarza Niemcow ze zbyt latwo jest u nich krasc samochody:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/56714,o-bufonie-w-adlonie

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/46462,ambasador-broni-zlodziei

Nic wiec dziwnego ze dziennikarze "Die Welt" ochoczo zajeli sie unikalnym tematem ministro Muchy, tematem ktory jest u nas cenna perelka juz od dawna:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/52008,lep-na-muchy-i-cielebaki

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/54454,mucha-merytorycznie

Niemcy pisza ze ministro Mucha nie ma zadnego pojecia o sporcie, lubuje sie w lansach, wystepuje w telewizji ubrana wyzywajaco i jest znana jako ministro fryzjera. Dowcipy o ministro Musze robia juz furore u naszych sasiadow:

1. Otwarcie Igrzysk Olimpijskich, Mucha zaczyna czytac przemowienie: "O, o, o, o, o", podbiega asystentka, "pani ministro, to sa kolka olimpijskie, tekst zaczyna sie dalej".

2. Mucha odwiedza szkole, widzi na boisku samotnie stojacego chlopczyka i pyta sie, „dlaczego nie grasz z innymi?”, „Bo jestem bramkarzem". Niemcy sa narodem kibicow pilki noznej, mozna wiec sobie wyobrazic ich radosc i ucieche. Tym bardziej ze smiech i poczucie humoru jest chyba najlepszym wyjsciem dla tych, ktorzy odwaza sie przedzierac niedokonczonymi drogami do Polski i Ukrainy. Szczegolnie, kiedy, na kilka tygodni przed Euro 2012, niemiecka prasa donosi dzisiaj rano na pierwszych stronach o brutalnym morderstwie pary niemieckich emerytow w europejskiej stolicy Warszawie i pyta sie czy turysci powinni bac sie o zycie w naszej Krainie Milosci: http://www.bild.de/news/inland/mord/dieses-deutsche-rentner-paar-in-polen-erschossen-24297280.bild.html

Stanislas Balcerac

ZEROKUPONÓWKI Niemiecki rząd sprzedał dwuletnie obligacje zerokuponowe (to znaczy bez odsetek) o wartości 4,6 mld euro. To znaczy, że pożyczył euro na zero procent. Inflacja w strefie euro wyniosła w 2011 roku 2,8%. I raczej nie spadnie, a może nawet wzrośnie. A już na pewno nie będzie zerowa. To znaczy, że pożyczkodawcy dostaną za dwa lata mniej niż dziś pożyczyli? Zwariowali? To jest tylko dowód na to, że „poluzowania ilościowe” dokonywane przez FED i kolejne rundy „sterylizacji” dokonywane przez EBC dostarczyły na rynek tyle pieniędzy, że parzą one w palce ich posiadaczy. Dlaczego nie trzymają ich w bankach na lokatach dwuletnich? Czyżby to był wyraz ich nadzwyczajnego zaufania inwestorów” do kondycji banków??? Jakie z tego wnioski?

1. Mamy na rynku za dużo pieniędzy.

2. Wysoko opłacani „specjaliści” nie umieją ich rozsądnie zainwestować w realnej gospodarce – bo się na niej nie znają.

3. Do banków nie mają zaufania.

4. Wolą tracić mniej niż ryzykować, że stracą więcej.

5. Wolą pożyczyć rządom, żeby miały na pensje dla urzędników i na emerytury dla byłych urzędników, niż finansować tworzenie czegoś w „realu”.

I to jest dowód na to, że „stymulowanie wzrostu” – ulubione określenie nowego prezydenta Francji to nic innego jak przepompowywanie pieniędzy od naszych dzieci wnuków do dzisiejszych urzędników i emerytów. Gwiazdowski

Szymowski: Dlaczego i jak zreformować tajne służby? Polska jest światowym rekordzistą, jeśli chodzi o liczbę służb specjalnych. I rekordzistą w dziedzinie ich nieudolności. Gdańsk, rok 1995. Urząd Ochrony Państwa finalizuje przygotowywaną od kilku miesięcy akcję przeciwko handlarzom bronią. Gdy w końcu dochodzi do nielegalnej transakcji, komandosi UOP przystępują do akcji zatrzymania kupujących. W tym samym momencie z drugiej strony uderzają komandosi pomorskiej policji, którzy próbują zatrzymać sprzedających. Funkcjonariusze obydwu służb zderzają się ze sobą na miejscu. Szok, zdumienie, wątpliwości. Potem przez wiele miesięcy sprawą zajmują się prokuratorzy. W końcu okazuje się, że osoba kupująca nielegalnie broń pracowała niejawnie dla policji, a sprzedająca – dla UOP. Obie służby przez cały ten czas współpracowały ze sobą na innych płaszczyznach, a jednak nie zorientowały się, że realizują tę samą sprawę i że główne role w transakcji mają odegrać „przykrywkowi” pracujący dla służb. Ostatecznie i sprzedającego broń, i kupującego trzeba było wypuścić. Jako „wtyczki” realizujące operacje specjalne, osoby te nie podlegały odpowiedzialności karnej. Na nic zdało się również zabezpieczenie broni. Okazało się, bowiem, że cały towar został kupiony przez służby właśnie na potrzeby tej operacji. Sprawa nie przyniosła oczekiwanego spektakularnego „sukcesu”, lecz ujawniła kompromitujący brak przepływu informacji pomiędzy dwiema państwowymi instytucjami zajmującymi się walką ze zorganizowaną przestępczością.

Spektakularna wpadka kontrwywiadu Warszawa, wiosna 2005 roku. Kontrwywiad Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrzymuje Marcina T. – asystenta posła Józefa Gruszki, który przewodniczy sejmowej komisji ds. PKN Orlen. Funkcjonariusze kontrwywiadu przez wiele miesięcy wcześniej zdobywali dowody, że T. jest rosyjskim agentem. Udokumentowano m.in. jego spotkania z oficerem rosyjskiego wywiadu działającym w Warszawie. T. przekazywał mu ciekawe informacje dotyczące m.in. niejawnych posiedzeń posłów wyjaśniających aferę Orlenu. Został zatrzymany i decyzją sądu trafił do aresztu. Został wkrótce wypuszczony, a po niejawnym procesie usłyszał wyrok uniewinniający. Jak to możliwe? W trakcie procesu wyszło, bowiem na jaw, że T. pracował dla Agencji Wywiadu i Rosjaninowi przekazywał informacje odpowiednio spreparowane, częściowo fałszywe. Realizował, więc świetną grę dezinformacyjną. Grę przerwało dopiero jego aresztowanie. Gdy sąd oczyścił go z zarzutów, Rosjanie zorientowali się, że polski wywiad wystrychnął ich na dudków. W ten sposób zniweczono wielomiesięczną operację polegającą na dezinformowaniu Rosjan, co do przebiegu prac nad wyjaśnianiem „afery Orlenu”. Wszystkiemu zawinił brak współpracy między kontrwywiadem ABW i Agencją Wywiadu.

Jedenaście instytucji Polska jest rekordzistą, jeśli chodzi o liczbę służb specjalnych. Małe państwo, niebędące światowym mocarstwem, posiada aż siedem takich służb. Dwie z nich zajmują się wywiadem i kontrwywiadem wojskowym. Trzecia – przez wiele lat najbardziej profesjonalna – zajmuje się wywiadem zagranicznym, a czwarta (ABW) bezpieczeństwem wewnętrznym, czyli głównie kontrwywiadem. Do tego dochodzi jeszcze Centralne Biuro Antykorupcyjne, powołane w czasach PiS do ścigania korupcji. Szósta służba to Centralne Biuro Śledcze, zajmujące się zwalczaniem zorganizowanej przestępczości. Mamy również wywiad skarbowy, którego zadaniem jest ściganie przestępczości finansowej – zwłaszcza nierejestrowanych dochodów i „brudnych” pieniędzy. Do tego trzeba dodać jeszcze dwie instytucje: część komórek policyjnych i Żandarmerię Wojskową. Przepisy prawne dają im, bowiem uprawnienia do pracy operacyjnej i stosowania środków techniki operacyjnej (m.in. podsłuchów czy obserwacji). Te same uprawnienia posiada… Służba Celna. Istnieje jeszcze Centrum Antyterrorystyczne, które kiedyś podlegało MSW, a dziś podlega szefowi ABW. Centrum zajmuje się koordynacją działań związanych z przeciwdziałaniem terroryzmowi. Skupia funkcjonariuszy mających doświadczenie z pracy w innych służbach, a także współpracuje ze służbami innych państw odpowiedzialnymi za walkę z terroryzmem. Formalnie służb specjalnych mamy siedem. Dodatkowo cztery instytucje mają uprawnienia zbliżone do służb. Daje to, więc jedenaście instytucji państwowych uprawnionych do inwigilacji obywateli!

Dla porównania: Niemcy mają jedynie trzy tajne służby: wywiad zagraniczny (BND), kontrwywiad cywilny (BfV) i kontrwywiad wojskowy (MAD). Z kolei BKA – czyli policja kryminalna – zajmuje się zwalczaniem zorganizowanej przestępczości kryminalnej, a przestępczością skarbową zajmują się jej wyspecjalizowane komórki. Ewentualną niezgodność dochodów obywateli ze stanem ich życia weryfikują… urzędy skarbowe. Dania ma jedną służbę specjalną, w strukturach, której funkcjonują komórki zajmujące się wywiadem, kontrwywiadem, analizami, zwalczaniem terroryzmu itp. W Izraelu od lat funkcjonują trzy służby: Mosad (wywiad zagraniczny), Szin Bet (kontrwywiad cywilny i wojskowy) oraz Aman (wywiad wojskowy działający głównie na obszarze wrogich państw muzułmańskich – głównie Iranu). Francja ma dwie tajne służby: DGSE (cywilny wywiad i kontrwywiad) oraz DRM (wywiad wojskowy). Taki system ułatwia kontrolę i wzajemny przepływ informacji. Uniemożliwia również aresztowanie agentów jednej służby przez drugą służbę lub wzajemną rywalizację służb ze szkodą dla państwa. Co równie istotne: w Polsce w służbach zatrudnia się znacznie więcej osób. Jak wynika z oficjalnych danych, w obu niemieckich służbach kontrwywiadowczych w 2008 roku pracowało 2500-2600 funkcjonariuszy. W Polsce sama tylko Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrudnia ok. 6,5 tysiąca osób.

Coraz większy bałagan Ilość niestety nie przechodzi, w jakość. Pierwszy problem polega na dublowaniu kompetencji i zadań służb. Poza wywiadem wojskowym i cywilnym wszystkie służby mają obowiązek zajmować się zwalczaniem korupcji i przeciwdziałaniem „praniu brudnych pieniędzy”. Za osiągnięcia w tych dwóch dziedzinach w służbach można najszybciej uzyskać awans, nagrodę pieniężną lub inne przywileje. Znaczna część funkcjonariuszy tajnych służb wzięła się, więc za realizację tych dwóch celów – zupełnie zresztą niepotrzebnych. Aby zapewnić lepszą współpracę ze społeczeństwem, wywiad skarbowy zdobył tzw. fundusz operacyjny, przeznaczony na wypłaty dla informatorów, dzięki którym dowie się o nielegalnych dochodach innych osób. Wywołało to w społeczeństwie patologię powszechnego donosicielstwa. „Dziennik” ujawnił, że do urzędów skarbowych i kontroli skarbowej w całym kraju wpływa, co miesiąc… ponad tysiąc donosów – z reguły powodowanych niechęcią donosiciela do kogoś, komu w życiu lepiej się powodzi. Z „szarą strefą” walczą też dodatkowo i CBA, i CBŚ, i ABW. Oczywiście cała ta „walka” dotyczy bzdur. Służby chętnie zajmą się Kowalskim, który część pieniędzy zarobił w szarej strefie (np. w budownictwie) i kupił sobie za to nowy, lepszy samochód. Przyjdą też do Nowaka, aby zapytać, skąd miał pieniądze na urządzenie mieszkania czy domu. Nie zajmą się natomiast zakupami w trybie bezprzetargowym, w wyniku, których dziesiątki milionów złotych przepływają z państwowych instytucji do prywatnych spółek. Nie zajmą się też przypadkami nieudanych inwestycji (często ich beneficjentami są spółki powiązane z politykami), które owocują monstrualnymi karami nakładanymi na Polskę przez Unię Europejską. Dla przykładu: żadnej ze służb chroniących skarb państwa przed tymi, którzy narażają go na straty, nie zainteresowała umowa z czerwca 2010 roku zawarta między Narodowym Bankiem Polskim a Międzynarodowym Funduszem Walutowym. Za otwarcie tzw. elastycznej linii kredytowej, dającej Polsce możliwość wzięcia 20 mld $ kredytu w wypadku ogromnego kryzysu, polski rząd zapłacił MFW aż… 60 mln dolarów. Były to pieniądze wyrzucone w błoto, bo kryzys nie nadszedł, a umowa była do tego stopnia nieprecyzyjna, że ewentualny kredyt byłby i tak uzależniony od widzimisię urzędników MFW. Służb nie zainteresował również podpisany przez Ministerstwo Obrony Narodowej kontrakt na dostawę rakiet krótkiego zasięgu. W czasach, gdy resortem kierował Jerzy Szmajdziński, kupiono od izraelskiej firmy nowoczesne rakiety przeciwlotnicze. Już po dostarczeniu ich do Polski okazało się, że działają tylko w warunkach pogodowych charakterystycznych dla pustyni Negew, a w Polsce działać nie będą także z tego powodu, iż… zapomniano kupić wyrzutni do tych rakiet. Całkowity koszt tenj „inwestycji” wyniósł około 5 mld złotych, ale służby nie uznały tego za narażenie skarbu państwa na straty. Tego samego zdania była prokuratura, która śledztwo w sprawie umorzyła.

Logika urzędnika Drugi problem to wadliwe finansowanie służb. Kilka miesięcy temu wystąpiłem do Komendy Głównej Policji z zapytaniem, w jaki sposób wydano pieniądze na inwestycje w sprzęt dla policji. Okazało się, że najwięcej wydano na nieoznakowane pojazdy, które trafiły do… policjantów z wydziałów ruchu drogowego. Ogromne środki wydano też na wideorejestratory, fotoradary, laserowe mierniki prędkości itp. Potem okazało się, że pieniędzy brakuje na wyposażenie dla funkcjonariuszy zajmujących się walką z przestępczością, m.in. na amunicję potrzebną do obowiązkowych ćwiczeń. Brakło też środków na wyposażanie siedzib Centralnego Biura Śledczego, na kamizelki kuloodporne dla funkcjonariuszy, na sprzęt dla techników kryminalistycznych. Wniosek z tego płynie prosty: osoby przekraczające dozwoloną prędkość na polskich drogach są dla społeczeństwa znacznie większym zagrożeniem niż bandyci i inni przestępcy.

Na dwa fronty Funkcjonowanie polskich służb wymaga radykalnych zmian. W pierwszej kolejności należy zmienić kuriozalne przepisy podatkowe, aby były jasne, proste i nie zachęcały do oszukiwania. Wówczas zniknie konieczność utrzymywania wywiadu skarbowego oraz komórek w innych służbach odpowiedzialnych za utrudnianie życia podatnikom i przedsiębiorcom. Również likwidacja wielu niepotrzebnych przepisów natychmiast spowoduje, że korupcja zniknie sama z siebie. Będzie, więc można rozwiązać CBA, a ograniczone do minimum komórki antykorupcyjne w policji czy w ABW posłać do ścigania skorumpowanych sędziów i prokuratorów. W pozostałych służbach niezbędna jest weryfikacja kadr, aby pozbyć się ludzi z czasów PRL, partyjnych aparatczyków i różnych innych nieudaczników. Później konieczne wydaje się utworzenie z pozytywnie zweryfikowanych funkcjonariuszy jedynie dwóch służb: jednej zajmującej się wywiadem zagranicznym (cywilnym i wojskowym), a drugiej zajmującej się bezpieczeństwem wewnętrznym, a więc kontrwywiadem wojskowym i cywilnym, zwalczaniem zorganizowanej przestępczości, walką z terroryzmem oraz prowadzeniem skomplikowanych śledztw. Tylko takie rozwiązanie umożliwi sprawne funkcjonowanie służb i ich rzetelne działanie na rzecz bezpieczeństwa państwa. Każde inne rozwiązanie będzie prowadzić do powiększania aparatu inwigilującego obywateli, zajmującego się ściganiem głupot i niezdolnego do zapewnienia nam bezpieczeństwa.

Leszek Szymowski

Fuck Komorowski można już bezkarnie publicznie używać Mamy w Polsce artykuł 212 Kodeksu Karnego umożliwiający skazanie za zniesławienie  nawet osoby mówiącej prawdę. Na tej podstawie byli też karani dziennikarze, za tekst o byłym esbeku, za krytykę burmistrza II Komuna to niebezpieczne popłuczyny I Komuny, czyli PRL. Trawersując słynny żart z czasów pierwszej komuny . Rozmawia dwóch polityków Tusk i Brzeziński Brzezinski mówi U nas w Stanach jest prawdziwa demokracja. Każdy może wyjść na ulicę i bezkarnie powiedzieć Fuck Obama. Na co Tusk odpowiada.U nas też każdy może wyjść na ulice i bezkarnie krzyknąć fuck...Kaczyński. Zapomniałem dodać, że rzeczywiści w demokratycznym kraju, chroniącym wolności obywatelskie można już mówić bezkarnie fuck Komorowski. Tym krajem są ….USA. Profesor Michael Szporer „ za czasów wojny w Wietnamie, w niektórych stanach były prawne ograniczenia dotyczące wulgarnego języka. Pojawił się plakat z napisem „Fuck Nixon” i była rozprawa sądowa. Uznano „fuck” za stare angielskie słowo. Od tego czasu nawet w konserwatywnych stanach jak Indiana można mówić, co się chce o polityku. „....(źródło)

W uaktualnionym żarcie z czasów pierwszej komuny celowo zamiast Komorowski użyłem Kaczyński, aby jeszcze bardziej podkreślić prymitywizm i ponury komizm bambusolandu zwanego buńczucznie III RP. II Komuna ostentacyjnie łamie prawa człowieka, to widziana z boku z takich na przykład Stanów Zjednoczonych farsa demokracji, w której niczym w Orwellowskim roku 1984 bohaterem narodowym, wbrew faktom i dokumentom robi się donosiciela. Wysocy dygnitarze państwowi jak część rytuału władzy składają hołd esbeckiemu Priapowi Platformy, symbolowi politycznej orgii wszystkich ludzi koryta. II Komuna to parodia komunizmu i faszyzmu, w której sądy każą dziennikarzy za mówienie...Prawdy Kajus Augustyniak. W rozmowie z Z prof. Michaelem SzporeremMamy w Polsce artykuł 212 Kodeksu Karnego umożliwiający skazanie za zniesławienie  nawet osoby mówiącej prawdę. Na tej podstawie byli też karani dziennikarze, za tekst o byłym esbeku, za krytykę burmistrza… Czy w USA dziennikarze też muszą się bać, że kogoś zniesławią? „...”Nie ma czegoś takiego jak zniesławienie polityka „....”Kilka lat temu Wojciech Cejrowski miał kłopoty z prawem, bo zirytowany zachowaniem Aleksandra Kwaśniewskiego nad polskimi grobami żołnierzy w Charkowie wyraził się niesympatycznie o zadku ówczesnego prezydenta. Czy amerykański dziennikarz też miałby podobne kłopoty? Raczej nie. Jeśli chodzi o Obamę, dziennikarz mógłby mieć problem, gdyby w jego wypowiedzi było coś rasistowskiego. Nie byłyby to jednak problemy prawne, a spore publiczne oburzenie i presja na dziennikarza, żeby się wycofał.”......”W prawie amerykańskim mogę wyzywać prezydenta, jak chcę, używać niesamowitego języka. Są oczywiście pewne ograniczenia, ale nie prawne, to już jest typowo polskie. Politycy są osobami publicznymi i muszą mieć grubą skórę. Jak tego nie wytrzymujesz, to nie powinieneś wchodzić do polityki? „....”W Stanach Zjednoczonych w sprawach dotyczących dziennikarstwa, także przed chwilą wspominanego zniesławienia, podstawową rzeczą jest pierwsza poprawka do konstytucji, dotycząca wolności słowa. Ona chroni dziennikarzy, choć oczywiście nie w każdym przypadku, którzy są główną siłą dostarczającą wiadomości obywatelom. Ta poprawka gwarantuje wszystkim ludziom wolność słowa. „....”za czasów wojny w Wietnamie, w niektórych stanach były prawne ograniczenia dotyczące wulgarnego języka. Pojawił się plakat z napisem „Fuck Nixon” i była rozprawa sądowa. Uznano „fuck” za stare angielskie słowo. Od tego czasu nawet w konserwatywnych stanach jak Indiana można mówić, co się chce o polityku.„.....

(źródło)

Warto pamiętać, że zawsze na straży świętych krów stoją hieny. Marek Mojsiewicz

Empiria brudzi

*Idiotyzm leninowski i inny * Im cieplej tym gorzej dla kobiet!

*Samorządowiec sobie dorobi... *Lady Yu, jako lady Makbeth?

(„Najwyższy czas”, 17 maja 2012) Określenie „cwana gapa” to słabsza forma mocniejszego ujęcia: „szczwany idiota”. Taki szczwany idiota to przeciwieństwo leninowskiego „idioty pożytecznego”, który nie był cwany, tylko głupi. Tymczasem szczwany idiota to po prosu przebiegły oszust. Właśnie wielu felietonistów wyżywa się na europosłach, którzy w tych dniach uchwalili w formie Rezolucji Parlamentu Europejskiego oczywisty idiotyzm: że „Globalne ocieplenie nasila dyskryminację ze względu na płeć”, więc „unikniecie groźnej zmiany klimatu musi stanowić najwyższy priorytet dla polityki UE”; dlatego europosłowie, autorzy rezolucji, wezwali Komisję Europejską do „włączenia i uwzględnienia kwestii płci na każdym etapie strategii politycznych dotyczących klimatu, od chwili ich tworzenia aż po finansowanie, wdrożenie i ocenę”. Stwierdzenia owej Rezolucji to idiotyzm w czystej postaci, to szwejkowska klasyka, ale przecież sama Rezolucja żadnym idiotyzmem nie jest, a jej autorzy nie są bynajmniej euro-osłami: jest chytrym narzędziem, dzięki któremu ruch feministyczny (współczesny proletariat zastępczy) werbowany jest i kaperowany na służbę „walki z globalnym ociepleniem”, która to z kolei „walka” jest instrumentem hamowania konkurencji: rozwoju krajów słabiej rozwiniętych i nabijania kasy krajom bogatym bez najmniejszego wysiłku z ich strony. Można tę Rezolucje przetłumaczyć w ten sposób: „Popierajcie, feministki, walkę z globalnym ociepleniem, a w zamian dostaniecie udziały w czerpanym stąd szmalu”. O, to nie żaden idiotyzm: to chytry spisek, transakcja wiązana, szczwane oszustwo. Gdybyż w Parlamencie Europejskim stanowisko takie popierali wyłącznie europosłowie niemieccy... Ale pod tą Rezolucją podpisali się na przykład polscy europosłowie: Lena Kolarska-Bobińska, Jacek Saryusz-Wolski, Joanna Skrzydlewska, (czym ogrzewane są kwiaciarnie w Łodzi?...) i Jarosław Wałęsa.

Cui bono? Zauważmy na marginesie, że najzagorzalej poświęcają się walce z ociepleniem politycy, którzy całkiem stracili swe polityczne synekury: przypadek Al Gore’a, b.wiceprezydenta Ameryki jest pouczający: z czegoś trzeba żyć! Tymczasem tubylcze media informują, że wielu tzw. samorządowców (nowa nomenklatura?) – głównie prezydenci miast i ich zastępcy – dorabiają sobie na drugich etatach w rozmaitych radach nadzorczych spółek z udziałem tychże samorządów. Wydawałoby się, że funkcja prezydenta miasta czy zastępcy jest już sama w sobie tak odpowiedzialna i absorbująca, że gdzieżby tam tak zaabsorbowany i zatroskany „samorządowiec” miał jeszcze czas kontrolować działalność jakiejś spółki, co wymaga przecież ślęczenia nad cyframi, analizowania transakcji, uważnej kontroli... A niektórzy zasiadają nawet w kilku radach nadzorczych! Ano – gdzie idiotysmus, tam i socialismus, i odwrotnie też, ale przecież na socjaliźmie, czy to gminnym, czy państwowym, ktoś zarabia: łatwo i przyjemnie. Jakże wielu „szlachetnych samorządowców” staje się, więc szybko obrzydliwymi socjalistami... Jak to pisał Janusz Szpotański: „Empiria, bowiem łatwo brudzi teoretycznie czystych ludzi”. A „empiria” jest taka, że samorządy mogą zakładać własne spółki lub partycypować w innych, stanowiąc nieuczciwą konkurencje dla pozostałych. Empiria na przykład pobrudziła niebywale jasnoblond Julię Tymoszenko. Po jej „demokratycznych obrońcach” przejechał się celnie i trafnie Adam Wielomski w poprzednim numerze „NC”, ale w międzyczasie miał miejsce fakt nowy: prokuratura Ukrainy nie ugięła się przed „demokratycznymi obrońcami” Lady Yu (jak nazwała ukraińską malwersantkę prasa zachodnia...), ale zapowiedziała nowe, poważniejsze oskarżenie: o zlecenie morderstwa Jewhena Szczerbania, niegdysiejszego konkurenta w walce o gazowy szmal. Wydaje się, że prokuratura musi mieć mocne dowody, jeśli podjęła to wyzwanie. Julia Tymoszenko, Lady Yu, – jako „krwawa Mary”? Kijowska Lady Makbeth?... W początkach jej kariery politycznej prasa informowała, że jej mąż, Aleksander Tymoszenko, był „funkcjonariuszem KGB pochodzenia żydowskiego”. Potem występował w mediach już tylko, jako „ekonomista”, a ostatnio występuje, jako „biznesman”, który po aresztowaniu małżonki uciekł do Czech, gdzie dostał azyl. Wygląda na to, że „Lady Yu”, która zaczynała od zwykłego kramu z porno-kasetami a dorobiła się miliardów dolarów na państwowym gazie, była od początku do końca pomysłem pewnej koterii bezpieczniaków, którzy – podobnie jak pewna ich koteria w Rosji – pochopnie i przedwcześnie postawili na Sorosa i jego koterię z wyższej, bo międzynarodowej półki. Zimny czekista Putin poradził sobie z tą koterią w Rosji i wiele wskazuje, że i obecne władze ukraińskie poradzą sobie z podobną koterią u siebie. W całej tej sprawie interesujące jest powściągliwe stanowisko Niemiec. Strategiczne partnerstwo z Rosją stawia złotą Anielę w trudnej sytuacji: popieranie przez Niemcy emancypacji Ukrainy spod wpływów rosyjskich i wpychanie jej pod wpływy Brukseli może być odebrane przez zimnego czekistę z Kremla, jako polityka antyrosyjska, godząca w strategiczne partnerstwo Niemiec i Rosji („nie tak umawialiśmy się”). Z drugiej strony – powściągliwość niemiecka niepokoić musi siły zainteresowane gospodarczym rozbiorem Ukrainy, a przecież jej surowce plus 60 milionów potencjalnych niewolników to wielka gratka! Nic też dziwnego, że sprawa ukraińska utknęła ostatnio na formule: „najpierw zmiany ustawodawcze, potem integracja z UE”. Jakaż to pojemna formuła, ile kompromisów zmieści! Nie wydaje się przecież, by blond cwana-gapa, ktoś jakby ukraiński Wałęsa w spódnicy, przetrwała politycznie na ukraińskiej arenie. Empiria brudzi; nie wszystkich, co to, to nie, ale tych podatnych na ubrudzenie. Blond Julia, cnota jak z obrazka, lubująca się w białych szatach niewinności a zaczynająca od kramu z pornografią, nadto z tym dziwnym mężusiem w dyskretnym tle – aj, czy ona mogła się nie ubrudzić? Ona muszała sze ubrudzić. A poza tym, wszystko się zgadza: im cieplej, tym gorzej dla kobiet, a dla Julii Tymoszenko zwłaszcza! Marian Miszalski

Zbierają się chmury... („Głos Katolicki”, Paryż, 23 maja 2012) Przed szczytem NATO w Chicago prezydent Bronisław Komorowski spotkał się ze Zbigniewem Brzezińskim, najwyraźniej na krótkich politycznych korepetycjach względem amerykańskiej polityki zagranicznej. Po tym spotkaniu media polskie poinformowały, że – zdaniem Brzezińskiego – „stosunki polsko-amerykańskie oparte są na wzajemnym zaufaniu i rosnącej roli Polski w UE”. Jeśli przełożyć to z uprzejmego języka dyplomatycznego na zwykły, Komorowski usłyszał od Brzezińskiego: „Żadnych nadziei, radźcie sobie sami, jak potraficie”... Rzecz w tym, że w 2009 roku amerykański prezydent Barak Obama obwieścił wycofanie się Ameryki z aktywnej polityki w Europie. Wycofanie to politolodzy tłumaczyli uprzejmie amerykańskim zaangażowaniem w Afganistanie i Iraku, a nie nawrotem do doktryny izolacjonizmu, chociaż w konsekwencji na jedno wychodzi. Być może do tego „Afganistanu” i „Iraku” należałoby dorzucić jeszcze inny czynnik – polityką rosyjską – ale tłumaczenie takie rokowało nadzieję, że gdy już „ustanowi się demokracje w Afganistanie i Iraku” – polityka amerykańska okaże znów zainteresowanie sprawom europejskim. Bo natura nie znosi próżni, zwłaszcza „natura polityczna”, i w miejsce wycofanej aktywności amerykańskiej w Europie wkroczyła bezpardonowo aktywność dwóch strategicznych partnerów, Rosji i Niemiec, nie od dziś przecież coraz to próbujących urządzić Europę po swojemu. Dlatego najbardziej w przeszłości doświadczone tymi próbami kraje europejskie (stanowiące dzisiaj tzw. grupę wyszechradzką: Polska, Słowacja, Węgry, Czechy) widziałyby chętnie powrót amerykańskiej aktywności politycznej w Europie, tym bardziej, że jeszcze przed rokiem 2009 realizowały „politykę wschodnią” według amerykańskiej wówczas orientacji politycznej. Odpowiedź Brzezińskiego udzielona Komorowskiemu świadczy jednak, że o żadnym nawrocie do amerykańskiej aktywności w Europie mowy nie ma, przynajmniej pod rządami demokratów. Oznacza to dalsze pogłębienie i intensyfikację strategicznego partnerstwa Rosji Niemiec w Europie, tym bardziej, że projekt zwany „Unią Europejską” sypie się: Grecja może być tylko początkiem efektu domina, który – co bardzo prawdopodobne – dotknie i Polskę, z jej potężnym długiem publicznym i podatnością na spekulacje finansowe międzynarodowych lichwiarzy. Poprzedni NATO-wski szczyt w Lizbonie, na którym zaakceptowano „partnerstwo NATO-Rosja” świadczy z kolei, że erodują na rzecz Rosji dotychczasowe NATO-owskie priorytety.

Czego zatem spodziewać się po szczycie w Chicago? Amerykanie zainteresowani są dalszą obecnością swych NATO-wskich sojuszników w Afganistanie, co staje w coraz większej kolizji z interesami tych europejskich członków NATO, którzy obserwują z niepokojem, jak polityka amerykańska udziela coraz to nowych politycznych koncesji Rosji w Europie. Za zgodę na pacyfikowanie bez rosyjskich przeszkód antyamerykańskiego terroryzmu (powodowanego w dużej mierze bezkrytyczną, proizraelską polityką Ameryki) – Ameryka płaci Rosji tymi koncesjami w Europie?... Oś Berlin-Moskwa staje się w każdym bądź razie coraz silniejszą polityczną dominantą w Europie, także w miarę, jak socjalistyczny au fond projekt zwany „Unią Europejską” kompromituje się gospodarczo i politycznie. Tymczasem niedawno odbyły się – po raz pierwszy w historii – wspólne manewry morskie Rosji i Chin w rejonie Morza Żółtego. W tych dniach Rosjanie przetestowali też skutecznie nową wielogłowicową rakietę dalekiego zasięgu „zdolną przełamać amerykański system obronny” – jak podali. Oś Berlin-Moskwa szuka przedłużenia w Pekinie?... Moskwa w globalnej ofensywie, Waszyngton w globalnej defensywie?... Tymczasem w Polsce spada na łeb, na szyję popularność rządzącej koalicji PO-PSL, a słupki sondażowe PO i PiS wyrównały się na poziomie dwudziestu kilku procent. Postępująca drożyzna, inflacja, bezrobocie, kompletna zapaść opieki zdrowotnej i pospieszne, lekkomyślne wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat – bez żadnej naprawy absurdalnego systemu przymusu ubezpieczeń emerytalnych – obnażyły bezlitośnie rząd Tuska. Gwałtowny spadek jego popularności ożywił podzieloną dziś lewicę i pobudził ją do jednoczycielskich wysiłków. Temu zjednoczeniu sprzyja zgoda, jaka po kilku latach wzajemnej walki podjazdowej zapanowała wśród b.PRL-owskich koterii bezpieczniaków, dysponujących dziś ogromnym majątkiem i kapitałami wskutek złodziejskiej prywatyzacji w wykonaniu „kompromisu” (spisku) zawartego pod „okrągłym stołem” w roku 1989. Koterie te stanowią dzisiaj prawdziwe, nieformalne, pozakonstytucyjne ośrodki władzy, partycypują w kreowaniu partii politycznych i ich liderów. Kilka lat temu koterie te pokłóciły się – najprawdopodobniej o wielkie pieniądze, wyprowadzone z polskiego system finansowego na tajne szwajcarskie konta. Wiele wskazuje, że zabójstwo b.komendanta policji, gen. Papały dokonane zostało na zlecenie przedstawiciela jednej z tych koterii (Edwarda Mazura, b.pracownika komunistycznych Wojskowych Służb Informacyjnych, który przewerbował się do służb amerykańskich) w związku z wiedzą na temat wywiezionych kapitałów, jaką pozyskał Papała, kojarzony z konkurencyjną frakcją bezpieczniaków. I właśnie w tych dniach „niezależna prokuratura” znalazła „nowy trop”, wskazujący, jako mordercę... Zwykłego złodzieja samochodów, który miałby zabić gen.Papałę „przypadkiem”, przy okazji próby kradzieży jego samochodu...Od razu widać, że jest to „sprawca zastępczy”, wystrugany z „Patyka” (taki miał pseudonim) killer, którego oskarżenie i skazanie zatrzeć ma ślady po prawdziwych sprawcach i zleceniodawcach tamtego morderstwa. Znalezienie takiego „sprawcy zastępczego” oznacza, że po kilku latach wzajemnej walki między bezpieczniackimi koteriami o ukradzione miliardy – znów nastąpiła tam zgoda, podyktowana niepokojem o kosztami tej wzajemnie wyniszczającej walki; nie bez znaczenia, jak się wydaje, było i to, że przy okazji tej walki polska opinia publiczna dowiadywała się coraz więcej szczegółów o kontach szwajcarskich i ich właścicielach... Znaleziono, więc „sprawcę zastępczego”, dzięki czemu pogodzone już teraz, głębokie bezpieczniackie zaplecze finansowe lewicy może myśleć i o zjednoczeniu swych politycznych ekspozytur. O rolę zjednoczyciela lewicy rywalizują Leszek Miller, szefujący SLD, i Janusz Palikot, szefujący Ruchowi Palikota. Trudno jeszcze powiedzieć, na kogo ostatecznie wskażą pogodzone koterie b. PRL-owskich bezpieczniaków. Palikot usiłuje pogrążyć Millera obwiniając go o tolerowanie amerykańskich więzień CIA w Polsce ( Miller był wówczas premierem), ale w tę wiedzę uwikłany jest i Aleksander Kwaśniewski, ówczesny prezydent, dziś polityczny mecenas Palikota i pupil żydowskiego lobby politycznego w Polsce. W rewanżu Miller nazwał Ruch Palikota „naćpaną hołotą”, zarzucając mu kompletne niezrozumienie interesów państwa... Proces jednoczenia lewicy może, zatem potrwać jeszcze długo, chyba, że pogodzone bezpieczniackie koterie postanowią „przyśpieszenie”. Jest to prawdopodobne wobec spadku popularności rządu Tuska i PO, więc zjednoczenie lewicy może dokonać się jeszcze przed najbliższymi wyborami parlamentarnymi. Wydaje się, że udział we władzy zjednoczonej lewicy oznaczałaby kontynuację dotychczasowej gospodarczej beznadziei i politycznego ubezwłasnowolnienia kraju. Marian Miszalski

Na marginesie obrzędów tolerancyjnych Św. Andrzej Bobola, kapłan rzymskokatolicki, męczennik, oddał życie za wierność Chrystusowi i Kościołowi Katolickiemu – jedynemu prawdziwemu Kościołowi. Prawdziwemu, bo założonemu przez samego Jezusa Chrystusa. Takiego ma Polska Patrona. Zobowiązujący Patron! Pan Jezus, zakładając Kościół, powiedział do Piotra:

„Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr, czyli Skała, i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie” (Mt 16, 18-19). W czasach pomieszania powszechnego światłem jest Słowo Boże i Tradycja. W czasach rozpowszechniania obrzędów tolerancyjnychświatłem jest Słowo Boże i Tradycja. Po Soborze Watykańskim II Pan Bóg nie zmienił poglądów. Po Soborze Watykańskim II „ani jedna jota, ani jedna kreska” nie zmieniła się w Słowie Bożym (Mt 5, 18) – „iota unum aut unus apex”! Pan Bóg nakazuje:

„Nie wprzęgajcie się z niewierzącymi w jedno jarzmo. Cóż, bowiem na wspólnego sprawiedliwość z niesprawiedliwością? Albo cóż ma wspólnego światło z ciemnością? Albo jakaż jest wspólnota Chrystusa z Beliarem lub wierzącego z niewiernym? Co wreszcie łączy świątynię Boga z bożkami?” (2 Kor 6, 14-16). Problem mącenia doktrynalnego miał miejsce dwa tysiące lat temu. Apostołowie pisali:

„Ponieważ dowiedzieliśmy się, że niektórzy bez naszego upoważnienia wyszli od nas i zaniepokoili was naukami, siejąc zamęt w waszych duszach” (Dz 15, 24). Wiernym Słowu Bożemu i Tradycji, marginalizowanym, a także zaniepokojonym, zdezorientowanym, gubiącym się, słabnącym w wichurze relatywizmu powszechnego, szukającym Prawdy, św. Paweł serdecznie i klarownie nakazuje:

„Przeto, bracia, stójcie niewzruszenie i trzymajcie się tradycji, o których zostaliście pouczeni bądź żywym słowem, bądź za pośrednictwem naszego listu. Sam zaś Pan nasz Jezus Chrystus i Bóg, Ojciec nasz, który nas umiłował i przez łaskę udzielił nam niekończącego się pocieszenia i dobrej nadziei, niech pocieszy serca wasze i niech utwierdzi we wszelkim czynie i dobrej mowie!” (2 Tes 2, 15-17). W czasach pomieszania powszechnego światłem jest Słowo Boże i Tradycja. W czasach rozpowszechniania obrzędów tolerancyjnych światłem jest Słowo Boże i Tradycja. Po Soborze Watykańskim II Pan Bóg nie zmienił poglądów. Po Soborze Watykańskim II „ani jedna jota, ani jedna kreska” nie zmieniła się w Słowie Bożym (Mt 5, 18) – „iota unum aut unus apex”! Twarde realia i niezawodna perspektywa nadziei ostatecznej są takie – Pan Jezus mówi do swoich:

„Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” (Mt 10, 22). http://sacerdoshyacinthus.wordpress.com

Koparki zablokują Euro Zablokujemy ulicę Żwirki i Wigury w Warszawie, od lotniska po stadion. Wynajmiemy kilkaset ciężkich maszyn, których policja nie będzie w stanie usunąć z drogi. Połowa kibiców nie dojedzie na mecz i będzie to kompromitacja dla tego rządu - zapowiada Komitet Protestacyjny Poszkodowanych Przedsiębiorców. Rząd zapewnia, że spotyka się z oszukanymi przedsiębiorcami kooperującymi przy budowie autostrady A2 i spróbuje zaradzić problemowi. Ale nikt w to nie wierzy.Sławomir Nowak, minister transportu, powiedział wczoraj, że przedsiębiorcy dostaną odszkodowanie w trybie pilnym, na podstawie faktur i innej dokumentacji, jaką dysponują. Piotr Ochnio, szef Komitetu Protestacyjnego Przedsiębiorców Poszkodowanych przy Budowie Autostrad, uważa, że to zapewnienie niewiarygodne, obliczone tylko na uspokojenie nastrojów i przekazanie sygnału opinii publicznej, że coś się w tej sprawie robi. Tymczasem problem narasta już od wielu miesięcy. Komitet skupia już około 40 firm, które pracowały przy budowie A1, A2 i A4.
- To tylko odwlekanie w czasie, byśmy się uspokoili przed Euro i nie protestowali. To samo przerabiałem w tamtym roku, gdy wystawił nas minister Grabarczyk po blamażu z Chińczykami. Skoro tak deklaruje, niech da mi to na piśmie. Bo co mi z tych deklaracji, jak zaraz okaże się, że rząd ma dobrą wolę, ale jest to bezprawne - podkreśla Ochnio. Protestujący mają swój pomysł i domagają się od Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad zapłaty należności z 50 mln zł gwarancji bankowych zdeponowanych przez DSS. To, w ich ocenie, jedyny realny sposób na odzyskanie pieniędzy w miarę szybko. Domagają się też personalnego rozliczenia osób odpowiedzialnych za niewłaściwy wybór wykonawców, jak COVEC, DSS czy Poldim, które - jak napisali w specjalnym apelu - z niesławą zeszły z placów budów autostrad i nie rozliczyły się w całości ze swoimi podwykonawcami.
Nowak na pokaz Determinacja oszukanych przedsiębiorców sięga zenitu. Zapowiadają blokady dróg krajowych i ulic w Warszawie. W ich ocenie, wszelkiego rodzaju spotkania z ministrem Nowakiem odbywają się tylko, dlatego, że sprawa ujrzała światło dzienne i została nagłośniona w mediach.
- Proszę pana, ja już dzisiaj przez nich nie mam rodziny. Moje dziecko widzi mnie raz w tygodniu, gdy przyjeżdżam się przebrać po tygodniu spotkań w GDDKiA, prawnikami i w urzędach. Nie mam dzisiaj nic do stracenia. Gdy pójdę do więzienia, dostanę ochronę i posiłki - mówi Ochnio. Jego firma czeka na wypłatę prawie 8 mln zł zaległych płatności za wykonane prace przy autostradzie A2. Został oszukany najpierw przez chiński COVEC, a teraz przez Dolnośląskie Surowce Skalne. - Moje problemy ciągną się już od maja ubiegłego roku - opowiada. W jego ocenie, skala tego rodzaju procederu jest gigantyczna i dotyka nie tylko podwykonawców pracujących przy budowie dróg i autostrad, ale także przy innych zleceniach publicznych.
- To samo było rok temu przy okazji Chińczyków. Sprawę PR-owo rozprowadzono, dociągnięto do wyborów, a potem nikt z nami nie chciał się skontaktować. Dzisiaj naszą kartą przetargową jest Euro 2012. Dlatego będziemy blokować ulicę Żwirki i Wigury, od lotniska po stadion. Wynajmiemy do tego nawet kilkaset ciężkich maszyn, których policja nie będzie w stanie usunąć z drogi. Połowa kibiców nie dojedzie na mecz i będzie to kompromitacja dla tego rządu - grozi w imieniu Komitetu Protestacyjnego Poszkodowanych Przedsiębiorców. Jak mówi, oszukani właściciele są bardzo zdeterminowani.

- Nie mamy nic do stracenia, zobaczymy, czy policja będzie w stanie zatrzymywać wszystkie samochody z ciężkim sprzętem i sprawdzać je. Jeśli tak, to przyjedziemy samochodami osobowymi, które zaparkujemy na ulicach. Taki korek nie rozładuje się do nocy - dodaje Ochnio. W trakcie wczorajszego posiedzenia sejmowej Komisji Infrastruktury posłowie przyjęli rezolucję w sprawie pomocy dla firm, które były podwykonawcami konsorcjów budujących drogi i autostrady. Rezolucja była inicjatywą posłów PiS sprzed wielu tygodni. - Po dwóch miesiącach wróciliśmy do punku wyjścia. Ta sprawa ciągnie się przecież od listopada, nie jest to temat nowy, a od dawna przedsiębiorcy oczekują naszej pomocy - tłumaczy poseł Jerzy Materna. Dopiero wczoraj Sejm wezwał rząd do podjęcia "zdecydowanych działań w celu zapewnienia bezpieczeństwa funkcjonowania firm, będących podwykonawcami przedsiębiorstw zajmujących się realizacją zamówień publicznych, w szczególności zajmujących się budową dróg i autostrad". "Sejm oczekuje przygotowania przez rząd odpowiednich specyfikacji przetargowych, wydania wytycznych do umów oraz opracowania rozwiązań prawnych z tym związanych. Domaga się podjęcia przez rząd działań mających na celu zapłatę zaległych sum podwykonawcom przez przedsiębiorstwa zajmujące się budową dróg i autostrad" - czytamy w tekście dokumentu. Na razie rząd zapowiada zgłoszenie specjalnej ustawy, która ma zawierać obligatoryjną zasadę zarejestrowania wszystkich podwykonawców, solidarną odpowiedzialność rozszerzoną o konieczność zatwierdzania na budowie każdego podwykonawcy, również usługodawcy i dostawcy. To jednak rozwiązania na przyszłość, tymczasem firmy mają ogromne kłopoty już teraz. Wszystko przez fatalnie wybranych przez rząd Donalda Tuska wykonawców generalnych, którzy okazali się nierzetelni, niewypłacalni i kompletnie nieprzygotowani do realizacji przedsięwzięcia. Dlatego chodziło o zmuszenie rządu do podjęcia działań, które spowodowałyby tymczasowe zawieszenie płatności na rzecz ZUS oraz urzędów skarbowych do czasu wyjaśnienia kłopotów i zwrotu zaległych pieniędzy. Jednak jak się okazało, takie zdanie nie znalazło się w tekście rezolucji. To właściwie kluczowy problem, który powoduje, że właściciele firm są z urzędu ścigani za niezapłacone podatki, przychodzą do nich komornicy, którzy zajmują sprzęt, za pomocą, którego firma mogłaby dalej działać i zarobić nawet na zaległości. Jak relacjonuje poseł Jerzy Materna (PiS), na początku posiedzenia przyjęcie rezolucji blokowała większość rządząca - Udało się jednak większość z naszych postulatów przyjąć. Choć ważną sprawą byłby zapis, w którym wzywano by rząd do podjęcia działań umożliwiających zawieszenie, na czas odzyskania przez podwykonawców wszystkich zaległości, płatności wobec ZUS i urzędów skarbowych. Okazało się jednak, że koalicja PO i PSL nabrała wody w usta i taki zapis w rezolucji się nie znalazł. A problem jest poważny. Każdy przedsiębiorca, wystawiając fakturę i nie odprowadzając podatku VAT, staje się przestępcą. - Przede wszystkim problemem jest brak pieniędzy, żeby zapłacić podatek dochodowy i VAT. Urząd skarbowy działa według mnie na zasadzie mafijnej. Nie potrzebuje decyzji sądu do tego, by mieć tytuł wykonawczy do wyegzekwowania pieniędzy, ale bez żadnych procedur sądowych dokonuje egzekucji. Nieważne, czy ma do tego rzeczywiście prawo, czy nie. Bo później może się okazać, że zajęto mi na koncie jakąś kwotę zupełnie bezprawnie - mówi Piotr Ochnio. Jak podkreśla, kosztów egzekucji już nikt wówczas nie zwraca, cała operacja odbywa się za pomocą jednego pisma wysłanego do banku. Jak podkreśla, ci, którzy nie są w stanie regulować zaległości, m.in. VAT, są uznawani przez urzędy skarbowe za przestępców karnoskarbowych.

- Dostają pisma, w których jest napisane, że notorycznie uchylają się od płacenia podatków i grozi im za to więzienie. Tylko, dlatego, że państwo chce pieniędzy za podatek od pieniędzy, których nie zapłaciło. Bo to z gwarancji rządowych państwo powinno nam zapłacić pieniądze, które miał dostać DSS - wskazuje nasz rozmówca.
Komisji też nie będzie Klub PiS złożył wczoraj również wniosek o powołanie komisji śledczej w sprawie opóźnień w realizacji płatności za prace wykonane przy inwestycji budowy dróg ekspresowych i autostrad w latach 2007-2012.
- Ten wniosek dotyczy analizy procedur i systemu prawnego, które pozwoliły wyssać część środków finansowych z inwestycji drogowych, skutkiem, czego pozbawiano możliwości ekonomicznego bytu dziesiątek, setek podwykonawców - tłumaczył Andrzej Adamczyk (PiS). Komisja miałaby zbadać m.in. przestrzeganie procedur prawnych w trakcie zlecania i realizacji inwestycji budowy dróg ekspresowych i autostrad oraz sposób wyboru wykonawców, prześledzić stan oraz powody zaległości płatniczych wykonawców generalnych wobec podwykonawców, wpływ nieprawidłowości w relacjach między wykonawcami generalnymi a podwykonawcami, na jakość i terminowość realizacji inwestycji drogowych oraz na prawidłowość użytkowania inwestycji drogowych. Maciej Walaszczyk

Borusewicz trzaska drzwiami Marszałek Bogdan Borusewicz nie wpuścił wczoraj do Senatu Piotra Dudy. Szef Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" z grupą związkowców chciał przysłuchiwać się debacie nad ustawą emerytalną Najpierw marszałek Sejmu Ewa Kopacz nie zezwoliła, aby sejmowej debacie nad ustawą o podwyższeniu wieku emerytalnego przysłuchiwała się reprezentacja związków zawodowych. Wczoraj to samo zrobił Bogdan Borusewicz. Decyzje marszałków obu izb parlamentu wsparł słowem premier Donald Tusk. Senat kończył wczoraj parlamentarną pracę nad uchwaloną przez Sejm ustawą o podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat. Senatorzy rządzącej koalicji Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego nie chcą wprowadzenia do ustawy emerytalnej żadnych poprawek. Oznacza to, iż ustawa nie musiałaby wracać do Sejmu, by posłowie zagłosowali nad zaproponowanymi przez Senat poprawkami, lecz od razu trafiłaby do Bronisława Komorowskiego. Akceptacja ustawy przez prezydenta będzie oznaczać, iż stopniowe podnoszenie wieku emerytalnego będzie następować już od 1 stycznia przyszłego roku. W każdym następnym roku wiek emerytalny ma się wydłużać o 3 miesiące, aż w 2020 r. wyniesie dla mężczyzn 67 lat i tyle samo dla kobiet w 2040 roku. Ostatnie prace parlamentu nad ustawą emerytalną nie odbiegały w niczym od tego, z czym w trakcie dotychczasowych prac nad tą ustawą mieliśmy do czynienia - arogancja, bezczelność i buta obozu rządzącego przekraczały kolejne granice. Zadanie dla Senatu, tak jak wcześniej dla Sejmu, było jasne: jak najszybciej zakończyć pracę nad podwyższeniem wieku emerytalnego i zamknąć sprawę. Od początku prac nad ustawą podwyższającą wiek emerytalny ekipa Donalda Tuska zdawała stawiać sobie za zadanie przeforsowanie ustawy w ten sposób, by nikt nie był w stanie przeszkodzić Donaldowi Tuskowi w poczynieniu oszczędności na obywatelach Polski. Najpierw, w trakcie niedawnej kampanii wyborczej do parlamentu, zamiar podwyższenia wieku emerytalnego był tak skrzętnie skrywany, iż podczas kampanii nie był nawet trzeciorzędnym postulatem wyborczym ubiegającej się o reelekcję Platformy. Dopiero, gdy ryba połknęła haczyk i wyborcy pozwolili Platformie ponownie tworzyć rząd, premier Donald Tusk ogłosił w exposé wielką reformę - podwyższenie wieku emerytalnego. Ze stroną społeczną skonsultowano "cokolwiek", by następnie zgłosić projekt ustawy emerytalnej znacznie odbiegający od konsultowanego. Społeczeństwu nie pozwolono się wypowiedzieć w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego, mimo że pod wnioskiem o referendum w tej sprawie podpisało się aż blisko 2 miliony obywateli. Badania opinii publicznej wskazywały, iż przeciwko podniesieniu wieku jest nawet ponad 90 proc. społeczeństwa, a ponadto do tak poważnej operacji rząd Donalda Tuska - z uwagi, iż nie zapowiadał tego typu drastycznej dla obywateli zmiany podczas kampanii wyborczej - nie miał najmniejszego mandatu. Później mieliśmy tylko pokaz coraz większej arogancji władzy.
Podczas sejmowej debaty nad ustawą emerytalną marszałek Sejmu Ewa Kopacz nie zezwoliła reprezentantom związków zawodowych obserwować obrad z sejmowej galerii - jak tłumaczyła - "ze względu na zapewnienie odpowiednich warunków pracy wysokiej izby". Śladem swojej koleżanki poszedł wczoraj marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, także nie dopuszczając związkowców do obecności na debacie. Tym samym rządzący wskazują, gdzie jest miejsce tych, którzy myślą inaczej niż rząd - pokrzyczeć mogą sobie najwyżej na ulicy, a aby do ogółu społeczeństwa nie dotarł niekorzystny dla rządu obraz sytuacji, zadbają zaprzyjaźnione z rządem telewizje pokazujące już odpowiednio zmontowane materiały godne PRL-owskich dzienników telewizyjnych.
Wyimaginowane zagrożenie Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz tłumaczył, że brak akceptacji dla obecności reprezentacji związków zawodowych na senackiej debacie nad ustawą emerytalną to efekt dbałości o sprawność obrad i bezpieczeństwo. - Muszę wyciągać wnioski z tego, co się działo 11 maja przed Sejmem. Wtedy doszło do ograniczenia wolności posłów, a także do aktów agresji w stosunku do posłów. W związku z tym wnioski muszę i musiałem wyciągnąć i nie przewiduję obecności gości. (...) Marszałek Senatu ma za zadanie dbać o porządek w Senacie, ma dbać o sprawność obrad, także o bezpieczeństwo - mówił Borusewicz. Marszałek nie sprecyzował, jakie zagrożenie bezpieczeństwa miałoby nastąpić ze strony kierownictwa związków zawodowych i - choćby - czy było ono większe niż grożące - co pokazały ostatnie wydarzenia - gościom sejmowym ze strony jego kolegi, posła Stefana Niesiołowskiego. Zaskoczony niewpuszczeniem na obrady był przewodniczący NSZZ "Solidarność" Piotr Duda, który jeszcze dzień wcześniej zdawał się nie mieć wątpliwości, że będzie mógł być w Senacie obecny. - Rządzący pokazują, gdzie jest miejsce związku zawodowego - na ulicy. Jakiekolwiek apele ze strony rządu dotyczące spokoju na Euro niech sobie wsadzą do kieszeni. Piłka jest po ich stronie, widzicie, że oni prowokują. (...) Myślałem, że mnie już nic nie zdziwi, ale cały czas się na to łapię. Jestem zszokowany tym, że po raz kolejny w tym przypadku pan marszałek Senatu uznaje, że ten budynek, że te budynki to jest jego prywatny folwark i może sobie robić z tego, co chce, i może sobie wpuszczać, kogo chce - mówił dziennikarzem rozżalony Duda.
Wstyd i hańba Przewodniczący "Solidarności" stwierdził, że w sprawie ustawy emerytalnej reprezentuje nie tylko związek zawodowy, ale także komitet obywatelski reprezentujący dwa miliony Polaków, którzy złożyli swoje podpisy pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w sprawie podniesienia wieku emerytalnego. - Jest nas siedem osób, chcemy spokojnie wejść na galerię i wysłuchać, co senatorowie mają w tym temacie dotyczącym emerytur do powiedzenia. Ale oni się wstydzą, bo nie mają nic do powiedzenia, tylko mają zagłosować tak, jak wymaga tego partia. To hańba i wstyd dla polskiej demokracji - powiedział Duda. Na debatę emerytalną nie udało się dostać także szefowi Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych Janowi Guzowi. Mówił on, iż o umożliwienie uczestnictwa w posiedzeniu dotyczącym - jak zaznaczył - "najistotniejszej ustawy dla obecnych i przyszłych pokoleń" zwracał się wcześniej do marszałka Borusewicza. - Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na nasz wniosek. Dostałem się pod drzwi Senatu, odbiłem się od nich ze względu na to, że nie wpuszczono nas do Senatu, by zaprezentować nasze stanowisko. Dlatego OPZZ oświadcza, że obecna władza odchodzi od zasad demokracji, odchodzi od zasad dialogu. Marszałek Senatu zignorował naszą prośbę, nie chce słuchać argumentów, nie chce prowadzić merytorycznej dyskusji - dodał. Guz zaznaczył, że upomina się o prowadzenie dialogu społecznego. - I proszę nie dziwić się związkowcom, że dialog wylewa się na ulice, że na ulicy musimy dochodzić swoich praw, bo jak może być inaczej, jeśli w Sejmie, w Senacie niedopuszczani jesteśmy do głosu. A na komisjach sejmowych uniemożliwiono nam przedstawienie swojego stanowiska. Gdzie mamy o problemach społecznych mówić? - dodał szef OPZZ. Decyzję marszałka Borusewicza, a także analogiczną decyzję marszałek Kopacz - o niewpuszczeniu związkowców na salę obrad - pochwalił wczoraj premier Donald Tusk. - Nie jestem gospodarzem Sejmu ani Senatu, ale rozumiem marszałków obu izb, że dbają o to, żeby w czasie stanowienia prawa nie było takich form nacisków, które mogłyby zakłócać posiedzenie Sejmu czy posiedzenie Senatu - powiedział. W ocenie szefa rządu, intencją związkowców było wywieranie "brutalnego nacisku" na parlamentarzystów. - To, co się działo przed Sejmem, kiedy dyskutowaliśmy i głosowaliśmy nad reformą emerytalną, pokazuje, że intencje związkowców były intencjami polegającymi na tym, żeby wywierać możliwie brutalny nacisk na parlamentarzystów. Uważam, że to jest niedopuszczalne, i zachowanie niektórych działaczy związkowych moim zdaniem absolutnie usprawiedliwia działania marszałków obu izb - dodał Tusk. Do tej pory dla ochrony przed gniewem i "brutalnym naciskiem" ze strony wyborców rządzący - przynajmniej na razie - nie zdecydowali się utajniać wyników parlamentarnych głosowań. Artur Kowalski

25 maja 2012 W demokracji rządzi demonstracja a w demonstracji działacze związkowi na czele, którzy robią zawieruchę, tak, żeby było fajnie i przyjemnie i żeby telewizja” misyjna” miała, co kręcić i pokazywać wolność słowa oraz inne telewizje misyjne, ale posiadające koncesje rządowe od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji - jako ciała stricte politycznego. Polityczna Krajowa Rada jest nawet wpisana do Konstytucji, tak żeby nikt nie mógł jej tak łatwo zlikwidować. No, bo dajmy na to, trafi się demokratycznie w Polsce jakaś siła przeciwna tej zgrai okrągłostołowej, tak jak na przykład na Węgrzech i postanowi zmienić Konstytucję i zlikwidować na przykład Krajową Radę Radiofonii i Telewizji.. No i co wtedy? Co z pluralizmem medialnym? Co z wolnością słowa? Czyżby polityczna Rada Krajowej Rady Radia i Telewizji Koncesjonowanej stała na fundamencie wolności słowa koncesjonowanego? I jak pogodzić wolne słowo z wolnym słowem koncesjonowanym? Żadna wolność nie potrzebuje koncesji.. Może być tylko ograniczona wolnością innego człowieka.. A może Rada Polityczna Krajowej Rady realizuje postulat tow. Lenina, który mawiał, że „wolność jest zbyt cenną rzeczą, dlatego trzeba ją reglamentować”? W każdym razie - wygląda na to obecnie - że wkrótce jak socjalizm reglamentacyjny dotyczący zarówno wolności gospodarczej jak i wolności słowa będzie się w Polsce rozwijał, to będziemy - jako podatnicy - mieli na utrzymaniu jeszcze „artystów” demokratycznego państwa prawnego, bo właśnie zorganizowali oni protest- o ile mnie wzrok nie mylił - pod Pałacem Kultury i Sztuki im. Józefa Stalina. Miejsce dobre i wymowne, bo towarzysz ze Stali i tow. Lenin byli w jednej partii prowadzącej ludzkość do niechybnej szczęśliwości. Na początku swoich karier się uzupełniali w budowie komunizmu wojenno- konfiskacyjnego, a potem - po śmierci tow Lenina, Stalin wykończył jego przyjaciela tow. Lwa Trockiego aż w Meksyku i sam postanowił budować ten wspaniały ustrój sprawiedliwości społecznej i dziejowej. Towarzysz Lenin uknuł nawet ciekawy termin dotyczący” artystów” współpracujących z władzą radziecką przy budowie tego najszczęśliwszego ustroju.. Nazwał ich” pożytecznymi idiotami”, co jest pojęciem bardzo trafnym i oddającym istotę rzeczy.. „Artysta” na garnuszku państwa socjalistycznego.. Czy może być coś bardziej osobliwego? - niż „artysta” jedzący z ręki Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego i samego rządu, który obrabuje nieartystów i z ich pieniędzy zapłaci „artystom” składkę emerytalną i będzie ich leczyć na rachunek państwa socjalistycznego demokratyczneo i prawnego- w jednym. To znaczy na nasz rachunek.. A ”pożyteczni idioci” otrzymawszy od państwa garnuszek pozwalający „artystom” i popić i zakąsić, będą służyć władzy socjalistycznej jak tylko potrafią najlepiej, brać udział w różnych politycznych spędach, przypodobywać się najlepiej jak potrafią i ze sztuki wolnej- zrobią polityczny happening. Symbioza władzy i” artystów” będzie trwała w najlepsze, tak jak za PRL-u i w Rosji Sowieckiej.. Bo najlepszy jest „idiota pożyteczny”, który przy okazji wierzy w ten cały socjalizm i czerpie pożytki z tego bajzlu.. Maksym Gorki - główny „pożyteczny idiota” w czasach socjalizmu radzieckiego, miał nawet willę na Capri, i wychwalał pod niebiosa cały ten nonsens, w którym musiało żyć miliony ludzi radzieckich, którzy bynajmniej „pożytecznymi idiotami” nie byli.. Ale byli ofiarami idiotów - i „pożytecznych idiotów..” Sam żył sobie spokojnie na Kapri, a inni żyli w piekle, które popierał pisarz maksym Gorki. Jego „dzieła” wydawane były w milionach egzemplarzy.. Był sławny, dzięki władzy robotniczej i radzieckiej.. Hołubiony przez masy i przez władzę… Czego można chcieć więcej? Nasi ”artyści” domagają się na razie opieki socjalnej, bo tego im potrzeba. Niektórzy się żalą, że sprzedają swoje „ dzieła” raz w roku i z czego mają żyć przez pozostałe 364 dni? Przecież z czegoś muszą żyć. Nie będą żyć powietrzem i propagandą, lejącą się z mediów ”niezależnych”- zależnych jedynie od Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.. Ale czy to, że ONI sprzedają raz w roku swoje” dzieła” to jest problem społeczny? Te media są takie niezależne - jak ja jestem niezależny od jedzenia.. Jak biorą od państwa, gminy czy rządu pieniądze za reklamy- to na pewno nie są niezależni.. Muszą dąć w trąby propagandowo - bo inaczej pieniędzy nie dostaną.. Muszą, więc być zależnymi od tego, który pieniądze daje na” dzieła”, które - nie wszystkie - mogą służyć propagandzie rządowej.. Bo wszystkie, gdyby służyły - rzecz mogłaby się wydać podejrzana.. Odbiorca i konsumptor propagandy mógłby się zorientować, że jest karmiony propagandą i przestał chodzić do muzeów, nawet w noce muzealne, gdzie też ukrywa się różne sprawy, tak głęboko, żeby nie były widoczne na pierwszy rzut oka.. Bo co wspólnego z nocą muzeów ma na przykład Noc Żydowska w Muzeum radomskim Jacka Malczewskiego? Równie dobrze można zorganizować przy okazji „darmowej” „Nocy muzeów” obronę Julii Tymoszenko, bo „ Janukowicz wsadził ją do więzienia” (????) To na Ukrainie prezydent wsadza do więzienia, a nie sądy o tym decydują? To sprawy zaszły już tak daleko? Jak prezydent ją wypuści, to natychmiast na Ukrainie zapanuje sprawiedliwość.?. To niech każe ją wypuścić. I po sprawie.. Sprawiedliwość, jako stała i niezłomna wola decydowania o cudzym losie przez prezydenta.. Jak za Stalina - kiedy też sądy były.. Wtedy równie sprawiedliwe, jak dzisiaj.. A może nawet sprawiedliwsze? W końcu towarzysz Stalin mawiał z satysfakcją o demokracji i sprawiedliwości.. Zaczepił go kiedyś, spacerującego po Placu Czerwonym dziennikarz amerykański i zapytał, dlaczego w Rosji nie ma wolności słowa, bo u niego w Ameryce, można stanąć na rogu dwóch ulic i krzyknąć głośno: „Precz z prezydentem Tumanem”.. A w Rosji nie można.. Na to towarzysz Stalin się zadumał, popykał z fajki i rozważnie odpowiedział: „Jak to nie ma u nas wolności słowa”? Przecież może pan stanąć na Placu Czerwonym i głośno krzyczeć: „Precz z prezydentem Tumanem”.. U nas na razie różne rzecz można mówić i pisać, jest wesoło i przyjemnie, tak jak na Tytaniku.. Nikt na wiele rzeczy powiedzianych i napisanych na przykład w Internecie nie zwraca uwagi.. Byleby sprawy szły w określonym kierunku pożądanym przez socjalistów - w kierunku odbierania człowiekowi wolności< Pokrzyczeć sobie może.. Tak jak dziecko, gdy kiedyś otrzymywało klapsa od rodziców. Teraz to jest ”przemoc w rodzinie”. Przypominam, że Tytanik nie był tradycyjnie „ochrzczony” butelką szampana.. A czy III rzeczpospolita Zasiłkowa i Skorumpowana była kiedykolwiek chrzczona? No właśnie! WJR

Refleksje po prezentacjach prof. Wiesława Biniendy Przebywający w kraju prof. Wiesław Binienda podczas szeregu spotkań, zarówno w gronie fachowców, jak i z szeroką publiką, z otwartą przyłbicą prezentuje wyniki swoich badań – m.in. matematycznego modelowania uderzenia skrzydła tupolewa w brzozę. Eksperci komisji Millera zapadli się oczywiście pod ziemię - pewnie oddają się własnym "symulacjom", czyli oglądaniem ukradzionym Siergiejowi Amielinowi zdjęciom "opisującym" przebieg katastrofy z dwukrotnie mniejszym modelem samolotu wpasowanym w ścięte drzewa. Aktywni w Internecie pozostają jedynie “wikipedyczni specjaliści”, ale i oni piszą jakoś bez przekonania. Pewnie przygotowują kolejne donosy do władz Uniwersytetu w Akron.

W prezentacji przedstawionej najpierw na XX Francusko-Polskim Seminarium Mechaniki na Politechnice Warszawskiej prof. Binienda podał więcej szczgółów na temat swoich oryginalnych badań, jak i przedstawił wyniki nowych. Linki do nagrań spotkań z prof. Biniendą są dostępne na niezależnych portalach [*], na co ja zwróciłem uwagę to:

Rozmowa z prof. Biniendą:

http://vod.gazetapolska.pl/1747-prof-binienda-eksluzywny-wywiad

Spotkanie z prof. Biniendą w Palladium, całość:

http://www.youtube.com/watch?v=IAU4qxNoyec&feature=player_embedded

Spotkanie w Palladium w częściach:

http://vod.gazetapolska.pl/1751-niemozliwe-zeby-tu154-rozbil-sie-w-taki-sposob-od-upadku-lub-uderzenia-w-drzewo

http://vod.gazetapolska.pl/1758-czego-prezydent-uniwersytetu-w-acron-gratulowal-profesorowi-biniendzie

http://vod.gazetapolska.pl/1759-nie-deszcz-pluja-nam-w-twarz

Audycja radiowa z udziałem prof. Biniendy:

http://www.radiownet.pl/#/publikacje/poranek-24-maja-2012

Peemka

Wspólnicy przestępstwa Jeśli ktoś kradnie latarkę w supermarkecie, rzucają się na niego ubrani w ochroniarskie mundury ciecie. Jeśli ktoś przepłaca setki milionów złotych za stadiony, miliardy za źle budowane autostrady i okłamuje swoich sponsorów (obywateli), że wszystko jest w porządku i wszystko jest koko spoko, to jest...premierem. W wypadku premiera, tego premiera, wolno wszystko! I wszędzie wolno! Wolno to, co nie uchodziło nawet pieszczoszkowi establishmentu Aleksandrowi Kwaśniewskiemu i jego bratu pumeksowi (od szorstkiej przyjaźni) Leszkowi Millerowi. Gdyby któryś z Kaczyńskich miał na swoim koncie tyle afer i krętactw zostałby utopiony w żółci i ślinie Żakowskich, Paradowskich, Sekielskich, Lisów, Olejnik, Kolend i ich mniej jeszcze udanych klonów. Kaczyński przytrzymał odwrócony szalik i już inteligentniackie szympansy wykrzywiały się do telewizyjnych lusterek przez długie miesiące. Warknął do agresywnego menela: - spieprzaj dziadu... i udające myślących łachudry do dziś mają, o czym snuć dyslektyczne dysertacje. Menel Hubert, który obraził prezydenta Kaczyńskiego, natychmiast stał się idolem Kor, Śród, Szczuk i im podobnych kokot.

Dlaczego tak obficie epitetuje? Ano, dlatego, że nie umiem inaczej nazwać osób, które raz wulgarne słowa uważają za uzasadnione i dopuszczalne – przypadek Stefana K. z Łodzi i świństw, które wypowiedział do kobiety, a innym razem nerwową odzywkę do menela uznają za szczyt naruszenia dobrego tonu (spieprzaj dziadu). Relatywizowanie zeznań i świadome kłamstwa dla osiągania niskich celów, właściwe są wszelkiej maści kryminalistom i hołocie, która nigdy nie słyszała o godności, wartościach i honorze. Dlaczego dziennikarze mediów głównego nurtu tak uparcie trwają w kłamstwie, manipulacji i propagandzie, które poniżają ich osobiście? Kryminalistom tego tłumaczyć nie trzeba, wzruszają ramionami i odpowiadają, jak komu głupiemu: - idą w zaparte. Mechanizm „chodzenia w zaparte” jest bardzo prosty – kreuje go brutalna i najbardziej podstawowa wspólnota interesów. Każdy, kto „się rozpruje”, zagraża interesom wszystkich innych członków chewry. Jeden mówiący prawdę jest dla nich gorszy niż pluton kłamiących. Taką organizację trudno jest o coś oskarżyć, trudno jest zebrać przeciwko niej dowody. Omerta na temat wewnętrznych mechanizmów (dziennikarzom TVN zakazuje się spotkań z ludźmi, którzy mają o ich stacji krytyczne zdanie) i wspólna „legenda” na zewnątrz. Im dalej w bagno, tym mocniej muszą się wspierać i trzymać za dłonie Trudno, więc oczekiwać od propagandzistów postkomuny, a za takich należy uznać dzisiejszych chwalców władzy, że naraz zaczną ujawniać wyrzuty sumienia, ze naraz przestaną kłamać i zaczną mówić ludzkim głosem. Wspólny interes błaznów i lizusów władzy nie jest przecież tożsamy z interesem obywateli, którzy coraz mocniej przecierają oczy ze zdumienia porównując swoje życiowe doświadczenia ze szklanymi bańkami z mydła i wazeliny. Wzrastające trudy codziennego życia rozmijają z mydlana operą, jaką codziennie serwują programy informacyjne TVN i TVP tak jak „Dynastia” z dokumentami Kieslowskiego. Chewra już wie, ze poza szklaną pułapką nie ma już, czego szukać. Tam czeka na nich realne życie, któremu oni codziennie przeczą. Im gorzej ma się rząd Tuska tym bardziej mydlane wizje pokazują się w „Faktach” i „Wiadomościach”, zdarta płyta o „zielonej wyspie” brzmi ostatnio ze zdwojonym nagłośnieniem. Agresywnie, wszędobylsko, jak za najgłupszej komuny. „Zachód” ponoć zachwyca się dynamiką wzrostu naszej gospodarki, gospodarki, która niczego już prawie nie produkuje (poza mydlanymi bańkami w telewizorze). Wspólnota kłamców jest podobnie ścisła jak wspólnota kryminalistów. Im większe ciśnienie na zewnątrz, tym brutalniejsze mechanizmy napinania smyczy wewnątrz. I jeszcze jedno, trochę pozornie z innej beczki. Internetowe fora rosyjskich kibiców huczą od zapowiedzi, że rosyjscy kibice chcą urządzić w Warszawie „nowe wygnanie Polaków z Kremla”. Zapowiadają, że na mecz Polska – Rosja bezkarnie wniosą setki kilogramów materiałów pirotechnicznych i urządzą „rosyjską oprawę, jakiej jeszcze świat nie widział”, odgrażają się też, że niech no tylko polskie służby spróbują im w tym przeszkodzić. W zapowiedziach Rosjan Polskie Euro stanie się okazją do demonstracji rosyjskiej siły. Zważywszy na fakt, że w polskiej loży prezydenckiej zasiądą...Rosyjscy dostojnicy -...Nie nie dopowiem do końca, wnioski wyciągnijcie sobie sami. Na naszych oczach dzieją się rzeczy, których kilka lat temu nawet sobie nie wyobrażaliśmy. Witold Gadowski

SEKTA PANCERNEJ BRZOZY W AGONII Od kilku dni profesor Wiesław Binienda spotyka się z polskimi naukowcami, sympatykami, czy po prostu złaknionymi prawdziwych informacji na temat katastrofy smoleńskiej Polakami, a sądząc po frekwencji zainteresowanie jest olbrzymie. Mimo iż na temat spotkań, ich terminów jest cisza w głównych mediach, Polacy tłumnie na nie przybywają, by nie tylko posłuchać profesora, ale też wyrazić swoje poparcie dla jego pracy. Miałam zaszczyt uczestniczyć w jednym z takich spotkań, które odbyło się dzisiaj w Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wbrew zaklęciom polityków i dziennikarzy zainteresowanie Smoleńskiem nie maleje, ale w miarę publikacji nowych ustaleń ZP wzrasta i to w tempie oszałamiającym. Nie tylko moherowe babcie są zainteresowane, ale bardzo wielu młodych ludzi, co pokazało dzisiejsze spotkanie na UJ. To jest lawina, której już nie da się zatrzymać. Ludzie w swojej większości czują, że oficjalna wersja nie odpowiada rzeczywistości. Jak na tle profesora Biniendy, jego badań, wypadają głosiciele rosyjskich kłamstw, członkowie tzw. sekty pancernej brzozy, twórcy nowej metodologii badań opartej wyłącznie na wierze? Patrząc przez pryzmat choćby dzisiejszego wykładu wypadają bardzo marnie, by nie rzec żałośnie. Nie dziwi, więc, że nie szukają na wykładach konkretnej informacji, czy uzupełnienia swojej wiedzy, ale przede wszystkim czyhają na jakąś słowną wpadkę, bo o merytorycznej nie mają nawet, co marzyć. Profesor jest w doskonałej formie, przygotowany na każde pytanie. Jak na rasowego naukowca przystało, nad którym nie wisi widmo „homo sovieticus”, czuje się pewnie w temacie, a jego siłą są wyniki badań i symulacji, które były weryfikowane przez kilku, niezależnych naukowców, między innymi głównego konstruktora Boeinga oraz specjalizującego się w aerodynamice profesora z MIT? Profesor Binienda na wstępie wykładu przedstawił swój warsztat pracy, metodologię i rodzaje badań, którymi, na co dzień się zajmuje. Mogliśmy się między innymi dowiedzieć, iż profesor jest współtwórcą nowego materiału kompozytowego, który posłużył do obudowy silników odrzutowych w najnowszych Boeingach 787 „Dreamliner”. Na tym przykładzie naukowiec szczegółowo wyjaśnił, na czym polegają wirtualne eksperymenty, jaka jest ich dokładność oraz w jaki sposób przekładają się na rzeczywistość. Okazuje się, wbrew twierdzeniom wyznawców rosyjskiej wersji wydarzeń, dla których „czucie i wiara” Putina silniej mówi, niż „szkiełko i oko” Biniendy, że tego typu wirtualne symulacje przy użyciu programu LS Dyna 3D, są z powodzeniem stosowane do testowania różnych elementów konstrukcji samolotów (silniki odrzutowe, skrzydła, fragmenty kadłuba itp.), a ich wyniki są uznawane za wiarygodne i w pełni odzwierciedlające rzeczywistość do tego stopnia, że często tylko raz powtarza się eksperyment w realu. Wielu nie zdaje sobie sprawy, że wsiadając do boeinga, czy embraera, wsiadają do samolotu, którego testy w dużej mierze były wykonywane wirtualnie. Po zaprezentowaniu zalet i wiarygodności wirtualnych eksperymentów, profesor Binienda omówił przypadek katastrofy smoleńskiej, ze szczególnym uwzględnieniem przypadku uderzenia skrzydła w brzozę. Wyjaśnił, skąd wziął tzw dane początkowe i krok po kroku omawiał sposób przeprowadzenia eksperymentu. Okazało się, że zespół profesora Biniendy nie tylko dokonał symulacji numerycznej, ale także w warunkach laboratoryjnych odtworzył fragment skrzydła, które poddano działaniu sił, jakie musiałby na nie oddziaływać w czasie uderzenia w brzozę. Dodatkowo profesor Binienda zweryfikował wszystkie możliwe warianty badanego zdarzenia: w skrajnym przypadku przyjął brzozę grubszą od najgrubszej, podanej w raporcie MAK (40cm) i dodał jeszcze 10 %, co dało wynik – 44 cm średnicy. Jednocześnie maksymalnie osłabił skrzydło Tupolewa, które w rzeczywistości jest dużo solidniej zbudowane od skrzydła Boeinga ( w TU 154 są 3 dźwigary, wzmacniające konstrukcję skrzydła, a w Boeingach tylko 2) i wykonał symulację. Niezależnie od konfiguracji samolotu, skrzydło przy uderzeniu w brzozę zostaje uszkodzone na długości około 60 cm, ale ostatecznie ją przecina, nie tracą przy tym swoich właściwości aerodynamicznych. Co ważne, żaden z dźwigarów nie zostaje złamany! Symulacja nie odzwierciedla w pełni rzeczywistości, bo czyni ją skrajnie niekorzystną dla skrzydła. Rzeczywistość jest o wiele smutniejsza dla miłośników pancernej brzozy. Według analizy parametrów lotu ten samolot nigdy nie znalazł się na wysokości 5 metrów, jak chciał MAK i komisja Millera i nigdy nie wykonywał akrobacji właściwych samolotom F16 lub takim, których jeszcze nie skonstruowano. Warto podkreślić, iż kolejnym dowodem na zupełnie inną trajektorię lotu, jest brak jakichkolwiek uszkodzeń w drzewostanie, który musiałby być znacznie uszkodzony, a drzewa i krzaki wycięte przez lecący na 5 metrach samolot. Profesor Binienda prezentował także szereg symulacji, które pokazywały zachowanie się kadłuba po upadku z 10 metrów, zarówno w pozycji normalnej, jak i odwróconej. I znowu wnioski zupełnie sprzeczne z tym, co nam pokazywano przez dwa lata: samolot w żadnym z przypadków nie rozpada się na trudno identyfikowalne elementy. Owszem, kadłub łamie się na 2-3 części, tudzież zgnieceniu ulega dziób, ale nigdy nie dochodzi do rozerwania kadłuba w taki sposób, jak doszło do tego w Smoleńsku, kiedy to obie burty zostają wywinięte na zewnątrz. W symulacjach upadku, niezależnie od konfiguracji, tylko jedna burta ulega wywinięciu, ale nigdy nie dochodzi do rozerwania ciągłości kadłuba, wręgi zostają zgniecione, ale nieprzerwane. Tylko w jednym przypadku, znanym nauce, dochodzi do tego typu uszkodzeń: w sytuacji eksplozji wewnątrz kadłuba. Z informacji, jakie dotarły do mnie po konferencji na Politechnice Warszawskiej wynika, iż wśród naukowców jest świadomość, że samolot został rozerwany, a ewentualne uderzenie w brzozę zakończyłoby sie jej ścięciem. Wielu wyrażało przekonanie, że wygląd wraku nie świadczy o tym, że działały nań siły ściskające, lecz rozrywające. Spotkanie w Krakowie zakończyło się apelem ze strony profesora Biniendy, by wesprzeć jego badania, podjąć się dzieła ich weryfikacji, do czego należałoby zaangażować władze państwa, co zostało skwitowane spontanicznym, ale gorzkim śmiechem. Niestety, niektórzy z pytających wydawali się być zaimpregnowani na wiedzę, bo po tak wyczerpującym wykładzie głośno się zastanawiali, kierując swoje wątpliwości w stronę profesora, czy aby uwzględnił fakt, iż skrzydło mogło być „zmęczone” i łatwiej ulec destrukcji. Pytanie może i zasadne, gdyby nie fakt, ze profesor podczas całego wykładu wielokrotnie podkreślał, iż celowo pozbawił swoje doświadczalne skrzydło wielu elementów wzmacniających, przez co było ono słabsze od tego realnego. W tym zakresie celowego osłabienia skrzydła można również uwzględniać ewentualne zmęczenie materiału. Ktoś inny zastanawiał się, czy aby skrzydła nie pocięły okoliczne krzaki. Niech komentarzem będą słowa przysłowia: „mądrej głowie dość dwie słowie”. Dzisiejsza, żenująca wrzutka, jakoby profesor Binienda przyznał się do błędu, pokazuje, że sekta pancernej brzozy jest w agonii. „Pancerniacy” wystrzelali już całą amunicję, zostali obnażeni. Martynka

Zasada rządzenia Wyrok niezawisłego sądu, skazujący panią Beatę Sawicką na 3 lata więzienia, a następnie aresztowania dokonane przez CBA w Komendzie Głównej Policji, wzbudziły falę zachwytów nad naszym państwem, które znowu „zdało egzamin” i falę potępienia korupcji. Czy te zachwyty nie są, aby przedwczesne, podobnie jak potępienie korupcji - czas pokaże, bo wyrok niezawisłego sądu w sprawie pani Sawickiej nie jest jeszcze prawomocny, poseł Schetyna zapowiada, że „prawdziwym dopełnieniem” tej historii będzie dopiero Trybunał Stanu dla Zbigniewa Ziobry, a i pani Sawicka porównała swoją sytuację do sytuacji Julii Tymoszenko, o którą upomina się przecież cały postępowy świat. Wszystko, zatem może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach, więc zachwyty nad państwem mogą być przedwczesne, zwłaszcza, że i rola korupcji w naszym nieszczęśliwym kraju nie jest wcale taka jednoznaczna, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Rzecz w tym, że państwo takie jak nasze jest demokratyczne, to znaczy - że aparat władzy rekrutowany jest w drodze głosowania. Dla jasności wywodu pominę fakt, że wybierani w powszechnym głosowaniu Umiłowani Przywódcy w najlepszym razie piastują tylko zewnętrzne znamiona władzy, w postaci stanowisk, gabinetów, sekretarek i apanaży, podczas gdy ostatnie słowo należy do bezpieczniackich watah, które przy pomocy demokratycznych dekoracji przesłaniają przed wzrokiem opinii publicznej fakt rabunkowej okupacji naszego nieszczęśliwego kraju, a tych wszystkich Umiłowanych Przywódców wystrugują z banana. Nawet gdyby tak nie było, to warto zwrócić uwagę, że wyborcy głosują na kandydatów zachęceni obietnicami, które tamci im składają - że na przykład dostaną od państwa zasiłki, albo ulgi podatkowe. Zdecydowana większość wyborczych obietnic daje się przeliczyć na korzyści materialne, a okoliczność, że większość z nich nie jest potem dotrzymywana, nie ma tu nic do rzeczy. Ważne jest, bowiem to, że kandydaci obiecując wyborcom materialne korzyści, najzwyczajniej w świecie ich korumpują, w zamian, za co tamci odwdzięczają się im w walucie głosów wyborczych, które też dają się przeliczyć na materialne korzyści w postaci diet poselskich i innych apanaży, no i tak zwanych „konfitur władzy”, o istnieniu, których świadczy choćby fakt, że zostanie Umiłowanym Przywódcą z reguły idzie w parze z wydobyciem się z niedostatku. Jest, zatem oczywiste, że demokracja polityczna opiera się na wzajemnej korupcji, która w ten sposób przestaje być jakimś patologicznym marginesem, stając się zasadą rządzenia. Tę korupcję, wynikającą z demokracji politycznej, umacnia i rozszerza ustanowiony u nas model państwa. Jest to model etatystyczny, w którym podział dochodu narodowego następuje pod przymusem i poprzez budżet państwa. Państwo łupi obywateli podatkami i innymi przymusowymi świadczeniami w rodzaju „składek” ubezpieczeniowych, konfiskując im w ten sposób około 80 procent dochodu. Następnie część skonfiskowanych pieniędzy do obywateli wraca w postaci „konsumpcji zbiorowej” to znaczy - „darmowej” ochrony zdrowia, edukacji itd. - ale o dostępności i standardzie tych usług decydują funkcjonariusze państwowi, wyzuwając w ten sposób obywateli z władzy nad bogactwem, które swoją pracą wytwarzają. Ponieważ państwo pod różnymi pretekstami konfiskuje obywatelom większość bogactwa, samo staje się jego najważniejszym źródłem i obywatele, chcąc uzyskać jakiś w tym bogactwie udział, muszą umizgać się do funkcjonariuszy państwowych. Oni wprawdzie decydują o rozdzielaniu bogactwa, ale ich oficjalny udział w nim jest stosunkowo niewielki - zwłaszcza w proporcji do tego, co rozdzielają. Nic, zatem dziwnego, że z większym zrozumieniem odnoszą się do tego, który również rozumie ich potrzeby. Zresztą inaczej nie można; jeśli na przykład wszyscy uczestnicy przetargu spełniają wszystkie kryteria przewidziane prawem, to wyłonienie zwycięzcy musi nastąpić na podstawie jakiegoś dodatkowego kryterium pozaprawnego. Jakiego - nawet nie śmiem się domyślać - ale jest wysoce prawdopodobne, że ma ono charakter korupcyjny. Zwróćmy uwagę, że korupcja pojawia się zawsze na styku sektora publicznego z sektorem prywatnym. W sektorze prywatnym korupcja nie występuje. Jeśli, dajmy na to, ktoś idzie do sklepu kupić sobie buty, to nie korumpuje sprzedawcy, tylko płaci umówioną cenę i tyle. Zatem - im większy jest styk sektora publicznego z prywatnym, tym prawdopodobieństwo korupcji też większe. Jeśli zatem chcielibyśmy zmniejszyć prawdopodobieństwo korupcji, trzeba by zmniejszyć rozmiary tego styku. Wynikają z tego dwie możliwości: albo zmniejszyć sektor prywatny, albo zmniejszyć sektor publiczny. Czy jednak zmniejszenie sektora prywatnego, albo nawet jego całkowita likwidacja jest w stanie zapobiec korupcji? Prawdopodobnie nie - bo ze względu na tzw. „rzadkość”, to znaczy - ograniczoną ilość dostępnych dóbr i usług, zwłaszcza w porównaniu z popytem na nie - zawsze jest problem dystrybucji. Nawet, jeśli by wyeliminować pieniądz, jako środek korumpujący, to przecież istnieje mnóstwo innych sposobów pozyskiwania przychylności dystrybutora - np. seks. Z tego punktu widzenia bardziej obiecująco wygląda redukcja sektora publicznego - to znaczy - wyglądałaby, gdyby nie to, że Umiłowani Przywódcy taką redukcją wcale nie są zainteresowani. Oczywiście nigdy nie przyznają się do prawdziwych powodów swojej niechęci i przeważnie przytaczają mnóstwo argumentów dowodzących, że redukcja sektora publicznego doprowadziłaby do niewymownych cierpień zwłaszcza przedstawicieli warstw najuboższych - ale możemy to spokojnie włożyć między bajki - bo właśnie warstwy najuboższe są najbardziej bezlitośnie eksploatowane przez swoich obrońców i dobroczyńców, którzy tak ustanawiają prawa, by zapewnić sobie takie właśnie możliwości. Jedna z reakcji na te prawa jest szara strefa, to znaczy - konspiracja gospodarcza. Według GUS około 30 procent produktu krajowego brutto, a więc tego, co w naszym nieszczęśliwym kraju zostało wyprodukowane i sprzedane, powstaje właśnie tam - i to jest właśnie przyczyna, dla której gospodarka, w odróżnieniu od finansów publicznych, funkcjonuje, jako-tako. Wprawdzie Umiłowani Przywódcy nieustannie się odgrażają, że tę konspirację zlikwidują i nawet tworzą w tym celu coraz to nowe policje w rodzaju CBA - ale tak naprawdę wcale nie są tym zainteresowani, po pierwsze, dlatego, że „walka z korupcją” jest, a w każdym razie - może być zajęciem szalenie intratnym, a po drugie - szara strefa jest niewyczerpanym rezerwuarem korupcyjnym. I dlatego im bardziej nasila się walka z korupcją i im więcej policji z nią walczy - tym bardziej korupcja rozkwita. SM

Tylko zapłacić i odsiedzieć Po ostatnim szczycie NATO w Chicago wszystko, albo prawie wszystko się wyjaśniło. Okazuje się, że sytuacja jest dobra, jakże by inaczej - ale nie beznadziejna. To znaczy - częściowo również beznadziejna, przynajmniej, jeśli chodzi o sytuację w Afganistanie. Na szczycie w Chicago postanowiono, że wszystkie dzielne wojska, które przez tyle lat usiłowały wprowadzić w tym nieszczęśliwym kraju demokrację, zostaną w roku 2014 stamtąd wycofane. Oznacza to, że również nasz nieszczęśliwy kraj wycofa z Afganistanu swoich askarisów. No dobrze - a co z demokracją? A z demokracją oczywiście wszystko będzie w jak najlepszym porządku - trzeba tylko afgańskim demokratom zapłacić łapówkę w wysokości, co najmniej czterech miliardów dolarów - oczywiście nie jednorazowo, tylko rozłożoną w czasie. Chodzi o dwie sprawy. Po pierwsze - gdyby państwa NATO zapłaciły afgańskim demokratom łapówkę w wysokości 4 miliardów dolarów od razu, to afgańscy demokraci mogliby łapówkę wziąć, ale wcale demokracji tam nie wprowadzić. Dzisiaj zdarza się to coraz częściej, nie to, co kiedyś. Kiedyś, jak ktoś wziął łapówkę, to sprawę załatwiał, a teraz - szkoda gadać! Toteż państwa NATO zamierzają rozłożyć wypłatę łapówki na całe lata, bo wtedy tamci będą przynajmniej udawać, że wprowadzają demokrację - aż do zainkasowania ostatniej raty. Dzięki temu NATO będzie mogło twierdzić, że w Afganistanie demokracja odniosła zwycięstwo - a potem ludzie i tak zapomną, o co w tym całym Afganistanie chodziło - zwłaszcza, że w międzyczasie może wybuchnąć nowa wojna, na przykład - miłującego pokój Izraela ze złowrogim Iranem. Nawiasem mówiąc, Izrael też dostaje 4 miliardy dolarów amerykańskiej pomocy rocznie, a ponieważ jako jedyne państwo korzystające z amerykańskiej pomocy, nie musi się z niej rozliczać, to zaraz pożycza te 4 miliardy dolarów amerykańskiemu rządowi na wysoki procent. Wracając tedy do Afganistanu, to warto zaznaczyć, że łapówka dla tamtejszych demokratów ma pochodzić ze składek wszystkich państw członkowskich NATO - również od naszego nieszczęśliwego kraju, dla którego starsi i mądrzejsi przewidzieli 20 milionów dolarów rocznie. Ani to dużo, ani mało, ale pan prezydent Komorowski wyraził w Chicago wątpliwość, czy to, aby nie za dużo, a minister Sikorski stwierdził, że to o wiele za dużo. Inaczej pan prezes Kaczyński, który uważa, że nasz nieszczęśliwy kraj powinien zrzucić się na łapówkę dla afgańskich demokratów. Jak widzimy, różnice zdań są bardzo głębokie - ale ciekawe, co by było, gdyby tak prezydent Komorowski i minister Sikorski powiedzieli, że nie ma, o czym mówić i że Polska zapłaci 20 milionów dolarów rocznie na łapówkę dla afgańskich demokratów w podskokach? Czy i wtedy jakaś różnica zdań by się zaznaczyła, czy też zapanowałaby moralno-polityczna jedność sił zdrady i zaprzaństwa z płomiennymi obrońcami interesu narodowego? I tu dotykamy drugiej sprawy; rozłożenie łapówki dla afgańskich demokratów na wiele rocznych rat pozwala naszym Umiłowanym Przywódcom łatwiej wmówić wszystkim swoim skołowanym poddanym, że z demokracją wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nie ma przecież takich ofiar, jakich nie można by ponieść dla demokracji, więc zobowiązanie do wypłacania haraczu afgańskim demokratom ma wszelkie pozory honorowego zakończenia tej operacji pokojowej, czy też może misji stabilizacyjnej - bo już mi się te wszystkie demokratyczne subtelności zaczynają mylić. Na szczycie NATO w Chicago wyjaśniło się też, czy prezydent Obama bardziej ceni sobie strategiczne partnerstwo Sojuszu z Rosją, proklamowane na poprzednim szczycie w Lizbonie, czy też supliki krajów Grupy Wyszehradzkiej. Prezydent Obama nakreślił plan instalowania w Polsce elementów tarczy antyrakietowej dopiero po roku 2018 - to znaczy - zapewnił Władimira Władimirowicza, że póki on będzie urzędował w Białym Domu, to żadnej tarczy antyrakietowej w Polsce nie będzie. Z całą pewnością ta deklaracja Władimira Władimirowicza Putina ucieszyła - że oto sam prezydent Obama pośrednio potwierdza status naszego nieszczęśliwego kraju, jako „bliskiej zagranicy”. No - ale strategiczne partnerstwo NATO-Rosja ma swoje wymagania i konsekwencje; w końcu prasa rosyjska musiała mieć powody, żeby cieszyć się z objęcia rządów przez premiera Tuska i prezydentury przez Bronisława Komorowskiego - a my, za świadomość przynależności do demokratycznego Zachodu będziemy musieli zrzucić się na 20 milionów dolarów rocznie tytułem naszego udziału w łapówce dla afgańskich demokratów. Słowem - szczyt NATO w Chicago zakończył się całkowitym sukcesem, podobnie, jak pewna sprawa sądowa, po której adwokat oświadczył oskarżonemu: wygrał pan sprawę - trzeba tylko zapłacić i odsiedzieć. SM

W naszym kotle Mamy w Polsce grono wspaniałych ludzi, uczciwie wykonujących zawód taksówkarza. Płacą potworne podatki ukryte w cenie benzyny i w cenach samochodów, płacą podatki.... Za „komuny” ten greps znali wszyscy – ale dziś młodzież ma inne lektury, więc na wszelki wypadek go przypominam. Gdy Lucyfer robił inspekcję Piekła, na oddziale Wrzącej Smoły, z lubością patrzył jak diabły widłami spychają w dół nieszczęśników starających się wydobyć z kotła. Ze zdumieniem zauważył, że obsługa kotła z Polakami gra spokojnie w lancknechta. Na pytanie Władcy Piekieł, dlaczego nie pilnują kotła - jeden z diabłów wzruszył ramionami i powiedział: „A po co? J Jak jeden próbuje wyleźć, pozostali sami go za nogi ściągają...” Anegdota ta dokładnie opisuje obecną sytuację. Mamy w Polsce grono wspaniałych ludzi, uczciwie wykonujących zawód taksówkarza. Płacą potworne podatki ukryte w cenie benzyny i w cenach samochodów, płacą podatki za to, że zamiast leżeć brzuchami do góry ciężko pracują. Podlegają rozmaitym szykanom ze strony urzędów. Muszą stosować się do rozmaitych mniej lub bardziej absurdalnych przepisów.. Więc taksiarze na postojach narzekają na idiotyczne przepisy... i oto pojawili się ludzie, którzy postanowili ominąć te przepisy. Nie są „taksówkarzami” tylko: „świadczą usługi przewozowe”! Podatki ukryte w benzynie i cenach samochodów też muszą płacić – ale niektóre inne – nie. I nie dotyczy ich część kretyńskich przepisów obowiązujących taksówkarzy. Więc stanowią dla taksówkarzy „nieuczciwą konkurencję”. I w tym przypadku ten slogan jest słuszny – bo jest istotnie nieuczciwe, że przepisy odróżniają jednych przewoźników od drugich. Więc taksiarze protestują. Ale – UWAGA: czy domagają się, by usunięto przepisy krepujące ręce taksówkarzom? Nie!!! Domagają się, by takimi samymi przepisami objęto „usługowców przewozowych”!!!! Są to „ludzie cywilizowani” - czyli: konie, które nie wyobrażają sobie życia bez uzdy! JKM

Na Ścianie Wschodniej Tereny od Augustowa po Bieszczady do dla Prawicy wieczne utrapienie. UPR osiągała tu (nawet wliczając 4% osiągane w Białymstoku i Lublinie) od 0,5% do 1%. Ludzie po prostu mieli tu mentalność wschodnią, o państwie myśleli w kategoriach ruskiego gosudarstwa, którym zarządza jakiś „gospodarz”, którego należy całować w rękę (tak – zdarzyło się to i mnie!) i modlić się, by był dobry; zresztą car zawsze jest dobry, tylko urzędników ma złych... Zamiast Prawicy królował tam PSL, czasem SLD, w najlepszym razie PiS. Ostatni objazd tych okolic przekonał mnie, że coś się tu jednak zmienia. Bardzo ciekawe spotkanie z żywą dyskusją odbyło się w rolniczym przecież Hrubieszowie – choć rozpoczęło się o 20.00. Ciekawa dyskusja i bardzo dobrze obsadzona dziennikarzami konferencja prasowa była w Zamościu. W Tomaszowie Lubelskim mieliśmy z kol. Stanisławem Michalkiewiczem występ na KULu, więc miejscowej ludnosci praktycznie nie widzieliśmy. Zresztą i studentów było mniej, niż oczekiwaliśmy: nie myślałem, że może przyjść mniej niż 200 osób. Natomiast we wszystkich tych miejscowościach natychmiast zawiązały się prężne koła KNP. A na kończącej to tournee konferencji prasowej w Rzeszowie dziennikarka próbowała bronić bus-pasów tłumacząc, że to ogromne marnotrawstwo, iż jednym samochodem jeździ często tylko jeden facet; gdyby można było wymusić na ludziach, by upychali się po czterech... Odparłem: „To może zmusić mężczyzn, by mieli we czterech jedną kochankę; jest ogromnym marnotrawstwem...” Tu przerwał mi chóralny wybuch śmiechu... JKM

712 podpisało – ja protestuję! W 1938 roku stu niemieckich profesorów fizyki napisąło „Brunatną Księgę”, w której udowadniali, że Teoria Względności jest fałszywa. Gdy doniesiono o tym śp.Albertowi Einsteinowi, ten z uśmiechem zauważył: „Gdyby była fałszywa, wystarczyłby jeden!” Dziś czytam, że712 „znakomitości ze świata nauki, kultury, mediów, działaczy opozycji demokratycznej w czasach PRL, duchownych, oraz działaczy społecznych”, podpisało oświadczenie, żep.Lech Wałęsabył tajnym współpracownikiem SB. Napisali oni:"Od 20 lat mamy do czynienia z wciąż ponawianymi próbami zakłamywania biografii Lecha Wałęsy, a w konsekwencji również i polskiej historii. W tym destrukcyjnym dziele, niestety, uczestniczą również sądy. Wydają one wyroki sprzeczne z udokumentowaną wiedzą historyczną. Ofiarą tak pojętej „prawdy sądowej” stał się m.in. Krzysztof Wyszkowski". Po czym „znakomitości” orzekają, że:

"według aktualnego stanu wiedzy: Lech Wałęsa był w latach 70. (rejestracja czynna obejmuje okres 1970-1976) tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o ps. „Bolek”; Donosił na kolegów i brał za to pieniądze; W okresie urzędowania Lecha Wałęsy, jako Prezydenta RP, wypożyczył on podstawowe dokumenty dotyczące swojej osoby, z których najważniejsze zaginęły i nigdy nie zostały zwrócone do archiwum". Otóż: ja protestuję przeciwko wymachiwaniu takimi oświadczeniami – z liczbą podpisów na początku! To na milę pachnie demokracją, albo czymś jeszcze gorszym! Jeśli bowiem ktoś uważa, że tego typu oświadczenia są ważkim argumentem – to musi liczyć się z tym, że p.Lech Wałesa przedstawi jutro listę 1426 znakomitości ze świata nauki, kultury, mediów, działaczy opozycji demokratycznej w czasach PRL, duchownych, oraz działaczy społecznych - że p. Lech Wałęsaniebył tajnym współpracownikiem SB. A jak będzie mało, to uzbiera 2852 podpisów.

I trzeba im będzie uwierzyć? P. Lech Wałęsa był TW SB – niezależnie od tego, kto i w jakiej liczbie podpisze jakieś oświadczenie – i niezależnie od tego, jaki wyrok wyda w tej sprawie sąd. Odkąd trzech tzw. „sędziów Sądu Najwyższego” wydało wyrok, że – wbrew ustaleniom kolejnych czterech sądów lustracyjnych – p. Marian Jurczyk „oczywiście nie był TW SP” tylko dzieci w przedszkolach wierzą w ustalenia sądów lustracyjnych. Tak nawiasem: tych trzech facetów udających sędziów nazwałem publicznie sk***ysynami – i, proszę sobie wyobrazić, sąd w Warszawie odrzucił wniosek prokuratury o skazanie mnie za obrazę SSN!! Również sądy cywilne w Szczecinie odrzuciły pozew p.Jurczyka, który – w oparciu o ten kuriozalny wyrok – domagał się odszkodowania od kolegów, na których donosił – za to, że nazywali go kapusiem SB!!! Są sędziowie – i są łajdacy. Dziś – wbrew moim protestom, bo sprawy są przedawnione – skazuje się sędziów stalinowskich za wydawanie jawnie fałszywych wyroków. Oświadczam, że w Wolnej Polsce „sędziowie” wydający takie wyroki też staną przed sądem. Mam nadzieję, że Polska uwolni się spod okupacji niektórych służb specjalnych na tyle szybko, by sprawytych„sędziów” nie przedawniły się! Natomiast prosiłbym, by - zamiast machania liczbą podpisów - przedstawić dokumenty. Bo ja wiem, że p.Wałęsa był agentem SB, wiedziałem o tym już w 1981 roku (ludzie z WZZ poinformowali mnie o tym na zjeździe „Solidarności”), p.Wałęsa się do tego przyznał (po paru godzinachp.Mieczysław Wachowskikazał Mu to przyznanie się wycofać*) - a wszyscy znają historię okradzenia przez p.Wałęsę swojej teczki. Sądzę też, że p.Wałęsa (przynajmniej na początku, kiedy donosił na złodziei akumulatorów) brał za to pieniądze – ale na to dowodu nie mam. Czy podpisani pod w/w „Oświadczeniem” je mają?

* Gdyby p.Wałesa wtedy, zamiast wycofać swoje oświadczenie, zwołał konferencję prasową i przyznał się już nie w radio, a w TV - to ludzie by Mu na pewno wybaczyli. Wycofując przyznanie się, załozył sobie kamień młyński u szyi - a przy okazji pogrązył wszystkich TW, którzy zostali ostatecznie przekonani, że bycie tajnym agentem PRL było niemal zbrodnią - i trzeba to za wszelką cenę ukrywać!! JKM

METODOLOGIA SOWIECKIEGO ŻOŁDAKA Pogróżki i listy z obelgami, jakie otrzymuje codziennie profesor Wiesław Binienda, są nie tylko dowodem, że obrońcy kłamstwa smoleńskiego doceniają znaczenie pracy polskiego naukowca, ale świadczą o reakcji całkowicie naturalnej dla proweniencji tych osób. Gdybyśmy nie posiadali setek innych przesłanek podważających wersję warszawsko-moskiewską – ta jedna okoliczność – związana z próbami zastraszenia naukowca, powinna wystarczyć. Pozwala ona również dostrzec rodowód środowisk wspierających putinowskie łgarstwa oraz ocenić wartość merytoryczną ustaleń MAK i tzw. komisji Millera. W świecie niedostępnym dla Polaków - świecie cywilizowanych reguł – informacje o zastraszaniu naukowca, wywierania na niego wpływu, obrzucania wyzwiskami czy podważania osiągnięć naukowych – wywołałyby nie tylko reakcje mediów i opinii publicznej, ale skłoniły ludzi rozumnych do głębokiej refleksji. Równie mocną przesłankę stanowiłby żenujący spektakl tchórzostwa ze strony tzw. ekspertów komisji Millera, którzy jak jeden mąż odmówili rzeczowej konfrontacji z tezami profesora Biniendy. Wśród ludzi nauki tego rodzaju rejterada zostałaby odebrana, jako miażdżąca kompromitacja i zakończyła „karierę” delikwentów. Nietrudno też zauważyć, z jakich tradycji wywodzi się praktyka zastraszania ludzi nauki. Przez dziesięciolecia stosowali ją komuniści i ich młodsi bracia spod znaku swastyki. Dziś te same metody stosują środowiska bliskie tym zbrodniczym ideologiom. Można byłoby wspomnieć o dwóch przypadkach stosowania gróźb wobec naukowców, które miały miejsce w ostatnich miesiącach. Pierwszy dotyczył dr Pawła Nowaka z Zakładu Leksykologii i Pragmatyki UMCS, który był biegłym opiniującym na zlecenie sądu znak Narodowego Odrodzenia Polski. Na podstawie tej opinii, symbole NOP zostały zalegalizowane. Wkrótce potem tzw. aktywiści lewackich organizacji namalowali na drzwiach Nowaka celownik, rozwiesili plakaty wzywające do bojkotu naukowca oraz zaczęli wysyłać do niego anonimowe emaile z wyzwiskami i pogróżkami. Podobnych działań doświadczył niemiecki historyk polskiego pochodzenia, Grzegorz Rossolinski-Liebe z Uniwersytetu w Hamburgu, autor rozprawy doktorskiej zatytułowanej „Stepan Bandera: Życie i po życiu ukraińskiego faszysty (1909-2009)". W marcu br., pod patronatem ambasady niemieckiej oraz Fundacji Heinricha Bölla historyk zaplanował na Ukrainie cykl wykładów w trzech miastach uniwersyteckich. Jednak na tydzień przedtem, wszystkie wykłady zostały odwołane, zaś Rossolinski-Liebe stał się obiektem gróźb telefonicznych i mailowych, na tyle poważnych, że po przybyciu do Kijowa objęto go opieką ambasady niemieckiej Podobnej metody „dyskusji naukowej” doświadczył dr Kazimierz Nowaczyk. Nie tylko cenzurowano jego teksty na „niezależnym” Salonie 24 i grożono mu w korespondencji emailowej. Do dziś nie wyjaśniono przyczyn groźnej choroby, na jaką zapadł dr Nowaczyk po powrocie z Brukseli w marcu br., gdzie brał udział w prezentacji przygotowanej przez komisję Antoniego Macierewicza. Dla uzupełnienia obrazu, należałoby jeszcze przypomnieć o klasycznej próbie wykorzystania organów ścigania w celu zastraszenia niepokornych naukowców. Doświadczyli jej dr Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk – autorzy książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii", którym prokuratura zamierzała postawić zarzut ujawnienia tajnych dokumentów. W działaniach tych można było dostrzec inspiracje wynikające z instrukcji płk. Komorowskiego z Wydziału IV Departamentu III MSW skierowanej do Naczelników Wydziału III KWMO, KMMO, KSMO z dn.20 marca 1973, w której zalecano poddanie „wnikliwej ocenie przygotowywanych do wydania prac, szczególnie opracowanych przez osoby znane z wrogiego stosunku do PRL i socjalizmu oraz wywodzące się ze środowisk wrogich.”

Wszystkie, tego rodzaju zdarzenia nieomylnie wskazują na źródło inspiracji. Jest nią zawsze systemowa nienawiść wobec prawdy, wsparta na mentalności sowieckiego żołdaka. Ten, bowiem nie zawracał sobie głowy dysputami akademickimi ani subtelnościami logiki i rozstrzygał wszelkie spory według uniwersalnej „metody naukowej” - strzałem w tył głowy. Gdy nie da się dłużej zamilczeć głosu wybitnego naukowca, pozostają, zatem prymitywne drwiny lub haniebna ucieczka. Kiedy nie sposób zakrzyczeć faktów lub ukryć własnego zaprzaństwa - sięga się po groźby i wyzwiska? Gdy nadejdzie czas prawdy i poznamy wszystkie okoliczności tragedii smoleńskiej - po jakie metody sięgnie wówczas grupa rządząca? Aleksander Ścios


Wyszukiwarka