Ostatnia walka 5. Brygady... rozmowa z Janiną Wasiłojć-Smoleńską ps. "Jachna"
[...] Uważałam, iż spotkał mnie zaszczyt, że znalazłam się w oddziale. W tym wieku każdy chciał jak najszybciej oddać życie za ojczyznę. Kiedyś, jeszcze gdy chodziłam do szkoły, mieliśmy odpowiedzieć na pytanie: "Kim chciałbyś zostać w przyszłości?" Jedna z dziewczyn napisała: "Chciałabym w przyszłości wyjść za mąż, mieć dwunastu synów i żeby wszyscy polegli za ojczyznę". Kiedy w maju 2007 roku po raz pierwszy spotkałem się z Panią Janiną Wasiłojć, zobaczyłem filigranową, pełną życia, tryskającą humorem kobietę. Gdyby nie moja wcześniejsza o niej wiedza, niepełna i ułomna oraz zapewne powierzchowna, nigdy bym nie podejrzewał, że mam przyjemność osobiście zetknąć się z osobą działającą w konspiracji od 1942 roku; osobą, która przeżyła rozbrojenie, a następnie była świadkiem rozstrzelania przez sowieckich partyzantów dowódcy Antoniego Burzyńskiego ps. "Kmicic" oraz około 80 żołnierzy pierwszego większego oddziału partyzanckiego na Wileńszczyźnie. Następnie brała udział w walkach 5. Brygady, utworzonej z ocalałych żołnierzy "Kmicica" przez mjr. "Łupaszkę" (Zygmunta Szendzielarza). Działała w niej aż po kres jej zmagań na Pomorzu, to jest do listopada 1946 roku, gdzie podczas walk z komunistycznym reżimem była sanitariuszką w szwadronie dowodzonym przez ppor. "Zeusa" (Leon Smoleński). Była też uczestniczką ostatniego większego starcia 5. Brygady na Pomorzu w miejscowości Budy k. Brus. Za działalność niepodległościową została skazana na karę śmierci, zamienioną potem na 15 lat więzienia, z którego wyszła na wolność dopiero w 1956 roku. Od momentu opuszczenia więziennych murów, aż do przejścia na emeryturę zajmowała się nauczaniem młodszej i starszej dziatwy. Sama ze śmiechem stwierdza, że była "dziedzicznie obciążoną". Przeszła wszystkie szczeble szkolnictwa - sama ucząc się, pracowała w szkole podstawowej, a karierę swą zakończyła jako nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Szczecińskim. Jest jedną z dwóch osób (drugą jest Pan Henryk Sobolewski ps. "Sobol", żołnierz 4. i 5. Wileńskiej Brygady AK), które pamiętają i czasami, przy wyjątkowych okazjach, śpiewają zapomniane już żurawiejki 5. Wileńskiej Brygady Armii Krajowej. W tym roku Pani Janina została odznaczona przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy nawet nie przypuszczałem, że nasze spotkania (w 2007 i 2008 roku) zaowocują materiałem, który mam niewątpliwą przyjemność Państwu przedstawić. Zacznijmy od samego początku. Gdzie należy szukać miejsca Pani narodzin? - Urodziłam się w 1926 roku w folwarku Tarkowszczyzna, w powiecie Święciańskim na Wileńszczyźnie. Rodzeństwa nie miałam - byłam jedynaczką. Z Tarkowszczyzny rodzice wyjechali wkrótce po moim urodzeniu. Kolejno mieszkaliśmy w Komajach, Duksztach, a gdy wybuchła wojna w Święcianach.
Czy tam spędziła Pani całe dzieciństwo? - Nie. Gdy wybuchła wojna miałam trzynaście lat i wtedy mieszkałam już od pewnego czasu w Święcianach. Tam chodziłam do Gimnazjum im. Józefa Piłsudskiego. Moi rodzice byli z zawodu nauczycielami i też tam wówczas pracowali. Do tego samego gimnazjum m.in. chodziła również Lidia Lwów, późniejsza „Lala” i Zdzisław Badocha, znany jako "Żelazny".
To że uczęszczała Pani do jednej szkoły z „Żelaznym” (ppor. Zdzisław Badocha), to wiedziałem, ale że również z Panią Lidią...? - Tylko, że to było tak, iż ja zaczynałam, a ona kończyła gimnazjum. Zapamiętałam ją, bo one były starsze, takie, na które my patrzyłyśmy z szacunkiem. Zresztą ja poszłam do szkoły dwa lata wcześniej, więc ona była już panną, a ja miałam coś z jedenaście lat.
Czy później utrzymywały Panie ze sobą kontakt? - Potem z „Lalą” spotykałyśmy się w czasie wojny, kiedy ona mieszkała w Kobylniku, a ja w Miadziole i tam chodziłyśmy na kurs nauczycielski. Ona już wtedy pracowała jako nauczycielka. To był 1942 rok. Oczywiście później, podczas obu okupacji, niemieckiej i sowieckiej, miałyśmy stały kontakt.
Więc miałyście Panie wiele wspólnych wspomnień? - Jest to znajomość "przedpartyzancka", więc wspólne wspomnienia nie dotyczą tylko czasu walki.
Czy w latach gimnazjalnych, a może także wcześniejszych, należała Pani do harcerstwa lub innych organizacji dla dziewcząt? - Oczywiście. Należałam najpierw do zuchów, a następnie do harcerstwa.
Czyli w pewnym sensie przeszła Pani dość typową, oczywiście godną naśladowania, drogę dla Waszego pokolenia?
- Taka typowa droga - taka, jaką wówczas większość młodzieży przechodziła. Wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego w pełni sprawy, ale cały czas przedstawiano nam pewne wzorce - wzorce osób pozytywnych, np. powstańców z roku 1863 czy Legionistów. Przekazywano nam to nie w jakiejś takiej formie nachalnej, nikt nie mówił wprost, że trzeba kochać ojczyznę, ale poprzez właśnie te przykłady robiono to w sposób naturalny. Ja też te wzorce przyswajałam. Gdy wybuchła wojna, samorzutnie rysowałyśmy na kartkach biało-czerwony szlak z podpisem "Jeszcze Polska nie zginęła" i rozlepiałyśmy te kartki gdzieś na murach i płotach. Nikt nas nie instruował, że tak trzeba robić i dopiero o wiele później nazywało się taką działalność "małym sabotażem".
Byliście już wtedy w jakieś organizacji? - Nie - to był przecież 1939 rok, przyszli Sowieci i zaraz ta młodzież zaczęła podejmować takie różne spontaniczne działania. Bez żadnej organizacji, żadnych przysiąg. To było całkowicie naturalne. 11 listopada szło się na groby legionistów, co było wówczas zakazane. W gimnazjum wprowadzono jako język wykładowy rosyjski, więc zaczęliśmy się buntować, za co część z nas wyrzucono w ogóle ze szkoły. W 1941 roku otworzono polską szkołę, do której zaczęły uczęszczać wszystkie te "niedobitki". Straszono tam nas, że gdy nie przestaniemy się buntować, to ta szkoła zostanie zamknięta. Kiedyś, na 1 maja, strasząc nas tym, zmuszono do udziału w tak zwanym pochodzie. Wychowawca, nie wiem co mu strzeliło do głowy, wymyślił, abym niosła portret Stalina. Kilkakrotnie prosił mnie, bym go wzięła, a ja z uporem odmawiałam. Wtedy polecił mi, abym poszła i zameldowała o tym dyrektorowi. W tym momencie kolega z klasy powiedział: ja to poniosę. Miał on bowiem świadomość, że konsekwencje mojej odmowy poniosą moi rodzice - nauczyciele w tej szkole. Wiedziałam, że z jego strony to straszne poświęcenie. Po pochodzie chciałam mu podziękować, ale on huknął na mnie: Odejdź! Myślałem, że się spalę ze wstydu!
Jak się wówczas żyło? - Cały czas trwały wywózki na Syberię, więc każdy miał spakowane najbardziej potrzebne rzeczy, aby być w każdej chwili gotowym. Sowieci najczęściej przychodzili nocą i kazali natychmiast wychodzić, dlatego lepiej było być przygotowanym. Ojciec w 1941 roku wyjechał do swoich rodziców do Podgrodzia, a my z matką później do niego dojechałyśmy. Tam nas zastał wybuch wojny sowiecko-niemieckiej.
Po pierwszej krótkiej okupacji sowieckiej, przyszła okupacja litewska...? - Tam, w Święcianach, Ruscy byli trochę dłużej. Dopiero później przyszli Litwini i włączyli te tereny do swojego państwa. Poprawiło się wówczas zaopatrzenie żywnościowe. Zniknęły kolejki przed sklepami.
A jaki był Wasz, młodych ludzi, stosunek do Litwinów, do kolejnego okupanta? - Tam mieszkało bardzo mało Litwinów, ja w ogóle się z nimi nie spotykałam. Wiedzieliśmy, że współpracowali oni z Niemcami, ale ja z nimi nie miałam nic do czynienia. Dopiero po wyjeździe do Podbrodzia mój ojciec, jako znany działacz oświatowy i społeczny, wraz z paroma innymi osobami, został przez Litwinów aresztowany. Kilka dni później dowiedziałyśmy się, że tatuś dostał wyrok śmierci. W tym czasie połowę domu dziadków zajął niemiecki pułkownik, starszy człowiek. Przez przypadek dowiedział się o naszym nieszczęściu i w wyniku jego interwencji udało się uratować życie memu ojcu. Kiedy tato wrócił, tego pułkownika już nie było, poszedł dalej na front, więc nawet nie mógł podziękować mu za ocalenie. Zdarzały się takie paradoksy. Później, pod koniec 1941 roku, uciekliśmy na tereny administrowane przez Białorusinów, gdyż Litwini koniecznie chcieli z moim tatą się rozprawić. W końcu trafiliśmy do wspominanego już miasteczka Miadzioł nad jeziorem Narocz, gdzie ojciec dostał pracę jako sekretarz w inspektoracie szkolnym. Tam było wielu takich uciekinierów i dużo młodzieży. Szybko się tam zawiązała konspiracja.
Czy tam wstąpiła Pani do konspiracji? - Wtedy każdy musiał pracować, aby nie zostać wywiezionym na roboty przymusowe do Niemiec.
Przecież miała Pani wtedy, w 1942 roku, szesnaście lat? - To w niczym nie przeszkadzało, aby zostać wywiezionym. Ja dostałam pracę w takim odpowiedniku starostwa. Moim obowiązkiem było wpisywanie danych z dokumentów w blankiety Kenkarty, a następnie musiałam udać się do gabinetu kierownika, który był oczywiście Niemcem. On dawał mi pieczątkę, ja wbijałam ją na dokumencie, a on go podpisywał. Wymyśliłam sposób, aby uzyskiwać podstemplowane i podpisane druki in blanco. Oczywiście trafiały one do organizacji. Chociaż uroczystą przysięgę złożyłam wiele miesięcy później, to właśnie od wtedy datuje się moja współpraca z konspiracją. Wtedy moim dowódcą był Antoni Zwieruho pseudonim "Koliber".
Jak trafiła Pani do partyzantki? - Właśnie ten "Koliber", mając kontakty z por. Antonim Burzyńskim "Kmicicem", który od marca 1943 roku tworzył pierwszy partyzancki oddział na tym terenie, w czerwcu tegoż roku zaprowadził całą tę "konspirację Miadziolską", a było nas tam ponad dwadzieścia osób, do lasu. W grupie tej byli też moi rodzice. Pamiętam jak zobaczyłam pierwszego partyzanta. "Kmicic" przysłał po nas konny patrol i po tych kilku latach zobaczyłam polskie mundury. Obraz ten do tej pory pozostał mi w pamięci. W tym patrolu był m.in. Henryk Mackiewicz pseudonim "Dzięcioł" - stryj dzisiejszej Pani Prezydentowej (Śp. Marii Kaczyńskiej). Po kilkudniowej aklimatyzacji w lesie zaczęliśmy budować bazę - na wzgórku otoczonym bagnami, do którego dostęp był jedynie niezbyt szeroką groblą. Tam postawiliśmy szałasy. I tam też miała miejsce uroczysta przysięga odebrana przez "Kmicica". W bardzo niedługim czasie było nas już około trzystu partyzantów.
Ile kobiet, dziewcząt było w oddziale i czym one się zajmowały? - Kobiet było niewiele, chyba siedem. Zajmowały się przygotowywaniem posiłków oraz różnymi pracami gospodarczymi. Wtedy nie byłyśmy zabierane na żadne akcje. Byłyśmy jednak wysyłane na wartę, np. polecano nam iść do lasu z koszykiem, niby na zbiór grzybów. Był też "na bazie" szpitalik dla chorych i rannych.
Jak Pani wówczas to odbierała - jako przygodę, obowiązek...? - Uważałam, iż spotkał mnie zaszczyt, że znalazłam się w oddziale. W tym wieku każdy chciał jak najszybciej oddać życie za ojczyznę. Kiedyś, jeszcze gdy chodziłam do szkoły, mieliśmy odpowiedzieć na pytanie: Kim chciałbyś zostać w przyszłości? Jedna z dziewczyn napisała: Chciałabym w przyszłości wyjść za mąż, mieć dwunastu synów i żeby wszyscy polegli za ojczyznę.
Niedaleko Was stacjonował oddział sowiecki? - To było jakieś trzy kilometry dalej. Jego dowódcą był płk Fiodor Markow. On kształcił się w Polsce - skończył seminarium nauczycielskie, był w podchorążówce, pracował jako nauczyciel. Mieszkał przed wojną w Święcianach. Przez pewien czas stosunki były całkiem poprawne. Jednak 26 sierpnia 1943 roku Markow zaprosił nasz sztab do siebie pod pretekstem uzgodnienia wspólnej akcji. Tam, jak się później okazało, zostali oni aresztowani. Do bazy powrócił szef sztabu pseudonim "Boryna" w otoczeniu kilku sowieckich wojskowych. Zarządził zbiórkę na placu bez broni. Zobaczyłam za drzewami szczelny kordon sowieckich partyzantów. Zabrali z szałasów broń i cały nasz oddział został również aresztowany. Następnie przyjechali ich "politrucy" i robili przesłuchania według gotowych, wcześniej przygotowanych list. Wtedy też jednych naszych partyzantów ustawiano po jednej stronie, a drugich po drugiej. Grupa liczyła około 60 osób, prawie przy każdym stał strażnik. Zaprowadzono ich na sowiecką bazę i tam zostali zamordowani. Po jakimś czasie Markow przyprowadza nam nowego komendanta. Był nim Wincenty Mroczkowski pseudonim "Zapora", który był przedwojennym podoficerem w Wojsku Polskim. Wygłosił on do nas mowę, która w przybliżeniu miała taką treść: Chłopcy! O co nam chodzi? Chodzi nam o to, żeby być! A żeby "być", to trzeba mieć broń! A jak będziemy mieć broń, to wtedy okaże się, co dalej! Zapamiętałam tę przemowę, gdyż była ona taka jednoznaczna. Chłopaki dostali wtedy broń - rozkalibrowaną, zepsutą. Oddziałowi temu nadano imię Bartosza Głowackiego. Gdy zaczęto wypuszczać w teren patrole zaopatrzeniowe, to wysłany po żywność nie wracał. Dołączały one w terenie do "Łupaszki", który szedł objąć dowództwo Brygady i przez zupełny przypadek uniknął sowieckiej zdrady, i on "zbierał" ich wszystkich. Tak powstawała 5. Brygada.
Ale większość z tych, którzy przeżyli, pozostawała jednak na miejscu, w obozie? - Przez pewien okres, gdyż po pewnym czasie "Zapora" wyprawił się z dużym patrolem na poszukiwanie tych, którzy nie powrócili i oczywiście patrol też nie wrócił. Przydzielono nam wówczas nowego politruka, polskiego Żyda, Mareckiego. Wtedy też rozbroili nas po raz drugi. Już nie tworzyli z nas nowego oddziału tylko porozdzielali nas po różnych oddziałach sowieckich. Ostatniej nocy, przed odesłaniem na sowiecką bazę, pomogła nam w ucieczce żona naszego politruka, Pani Lusia. Dała nam przepustkę ze stemplem swego męża i my dzięki niej uciekaliśmy w siedem osób. Dostałam też od niej pistolet.
Jak wyglądała Wasza dalsza ucieczka? - Wraz z rodzicami szliśmy do folwarku Buraki, którego właścicielami byli przyjaciele moich rodziców - państwo Poniatowscy. Jak się okazało weszliśmy prosto na niemiecką pacyfikację terenu. Byliśmy na odkrytym terenie i nie mogliśmy się już wycofać. Idziemy więc dalej. Gdy podeszliśmy bliżej zobaczyliśmy, że przy wykopie, który początkowo pomyślałam, że miał być na ziemniaki, stali Niemcy i litewscy policjanci. Zatrzymali nas tam Litwini i zaprowadzili do wsi gdzie przeprowadzono rewizję. Przy mnie znaleziono polski legionowy orzełek i litewski policjant powiedział, że jestem "polską szowinistką". Pistolet zdołałam ukryć w już przeszukanych rzeczach. Ojca gdzieś zabrano samochodem, a mnie z matką poprowadzono piechotą do pobliskiego miasteczka Komaje, na posterunek policji. Jak się okazało ojciec już tam był. Po przesłuchaniu, jakie odbyło się w dniu następnym, w dużej mierze dzięki litewskiemu tłumaczowi, który nagle stał się przyjazny (jak podejrzewaliśmy dzięki perswazji wspólnych znajomych z tej miejscowości), zostaliśmy "przeznaczeni" do wywiezienia na roboty do Niemiec, a nie do rozstrzelania. Następnie przewieziono nas do miejscowości Łyntupy, gdzie utworzono punkt zborny dla wszystkich zatrzymanych w tej, jednej z wielu, pacyfikacji terenu. Dość szybko o miejscu naszego pobytu dowiedzieli się ludzie z AK-owskiej siatki. Odpowiednia kwota została "wpłacona" odpowiednim osobom i zostaliśmy, ja wraz z rodzicami, z tego punktu zbornego zwolnieni.
Wróciła Pani do oddziału, ale dowodzonego już przez majora (wówczas rotmistrza) Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę"? - Byliśmy bez pieniędzy i dachu nad głową. Schronienie dała nam rodzina mojego kolegi. Rodzice zostali u nich, a ja nawiązałam kontakt i w jakiejś wiosce nad Wilją dołączyłam do "Łupaszki", który odtwarzał już oddział. Najpierw byłam podkomendną "Maksa" (wachmistrz Antoni Rymsza), a następnie "Zagończyka" (ppor. Feliks Selmanowicz). Później, w kwietniu 1944 roku, kiedy utworzono 4. Brygadę "Narocz", przeszłam do niej wraz z "Zagończykiem". Tam m.in. spotkałam Henryka Sobolewskiego pseudonim "Sobol".
4. Brygada została rozbrojona przez Sowietów? - Brałam udział w walkach koło Wilna mających na celu jego oswobodzenie (w ramach operacji "Ostra Brama" - przyp. G.P.). Następnie zostaliśmy rozbrojeni przez NKWD i najpierw umieszczeni w obozie w Miednikach, a stamtąd zostałam przewieziona do więzienia na Łukiszkach w Wilnie. Zwolniono mnie w październiku 1944 roku.
Do Polski "lubelskiej" dotarła Pani...? - W transporcie z innymi repatriantami, jako taka "sanitariuszka transportowa". W końcu 1945 roku wraz z rodzicami zamieszkaliśmy w Sopocie. Tam też spotkałam się ze swoim dowódcą "Zagończykiem". Weszłam w skład jego grupy dywersyjnej, która była częścią „zimującej” 5. Brygady mjr. "Łupaszki". Do naszych zadań należało m.in. wykonywanie i kolportaż ulotek, zdobywanie broni.
Kiedy i gdzie wróciła Pani "do lasu"? - W maju 1946 roku "Zagończyk" "oddalił" mnie do szwadronu. Byłam bardzo zdziwiona - w tej "robocie" było mi dobrze, a tu dostałam rozkaz, aby dołączyć do oddziału i znowu być "w lesie". Studiowałam wtedy medycynę na Akademii Medycznej w Gdańsku i musiałam przerwać studia i pojechać na miejsce koncentracji, która odbyła się gdzieś w okolicach Sztumu lub Malborka w jakiejś stodole stojącej na polu. Od razu zostałam przez majora przydzielona do szwadronu "Zeusa" (ppor. Leon Smoleński). I tak znowu znalazłam się "w lesie". Dzisiaj myślę, że "Zagończyk" zawiózł mnie do oddziału też dlatego, że chyba zaczął podejrzewać, iż niedługo mogą nastąpić aresztowania i chciał mnie przed nimi uchronić. Jak się okazało miał rację.
Chciałbym pominąć cały letni okres działalności zarówno 5. Brygady, jak i Waszego szwadronu, gdyż jest on dość dobrze opisany przez różnych autorów w licznych publikacjach. Proponowałbym raczej porozmawiać o schyłkowym, czyli jesiennym okresie walk, gdzie jest kilka niejasności i kontrowersji. Zacznijmy od akcji na Brusy. Jak ona przebiegała? - Tak jak wiele innych. Część oddziału opanowała posterunek milicji, a pozostali poszli do Urzędu Gminy i do "grzybiarni" (suszarni grzybów), gdzie zarekwirowano dwa worki z pieniędzmi. Ja poszłam z chłopakami na posterunek milicji, który znajdował się gdzieś na końcu miejscowości.
I tam dała Pani słynny koncert fortepianowy? - No, niezupełnie był to koncert. Gdy weszliśmy do środka zobaczyłam pod ścianą fortepian. Usiadłam przy nim i zagrałam kilka melodii. To zdarzenie, gdy opisałam je podczas śledztwa, posłużyło prokuratorowi do wkomponowania w mój akt oskarżenia opisu w stylu: "...w czasie napadu przygrywała bandytom na fortepianie...".
Jaki był efekt tej akcji? - Zdobyliśmy dwa worki z małymi nominałami, które załadowaliśmy na ciężarówkę i musieliśmy wykonać jak najszybszy odskok, tak aby jak najdalej od tych Brus odjechać. Jechaliśmy polną drogą i zaryliśmy się w piasku, a dodatkowo coś się w samochodzie zepsuło. Musieliśmy dalej już iść piechotą i te pieniądze dźwigać. Później "Zeus" (ppor. Leon Smoleński) wraz z "Atlantykiem" (Jan Majkowski) zabrali oba worki i zamelinowali je gdzieś w Zwierzyńcu. Później, gdy oddział był rozwiązywany, pieniądze te przydały się do wypłacenia odpraw żołnierzom szwadronu.
Przecież tych pieniędzy "trochę" było - po waszej ostatniej bitwie dokonaliście jeszcze kilka akcji ekspropriacyjnych? - Tak, ale wszystkimi pieniędzmi podzieliliśmy się też ze szwadronem "Leszka" (por. Olgierd Christa), a razem to już było trochę "luda". Poza tym każdy z nas otrzymał pewną kwotę, już nie pamiętam jaką, którą miał przy sobie na wypadek zagubienia się lub innych niespodziewanych zdarzeń.
Jesteśmy niedaleko Lubichowa, czy pamięta Pani drugie w historii 5. Brygady opanowanie w tej miejscowości m.in. posterunku MO, Nadleśnictwa, "Samopomocy Chłopskiej" przez połączone szwadrony "Zeusa" i "Leszka" pod koniec października 1946 roku? - Nie, nie pamiętam. Tych akcji i miejsc było tyle, że niektóre zatarły się w pamięci. Było wiele "zrobionych" posterunków. Inna rzecz, że jak ktoś pochodził z tych terenów, to pamięta nazwy miejscowości, a my jednak byliśmy na tym terenie obcy.
Chciałbym abyśmy teraz porozmawiali o ostatniej walce 5. Wileńskiej Brygady AK, a właściwie dwóch jej szwadronów, dowodzonych przez "Zeusa" i "Leszka", z tak dużymi siłami Urzędu Bezpieczeństwa na Pomorzu. Ta ostatnia większa potyczka (bo innych, ale zdecydowanie mniejszych później było jeszcze kilkanaście) miała miejsce w miejscowości Budy niedaleko Brus 24 września 1946 roku, gdzie pomimo ponad dwukrotnej przewagi sił reżimowych - funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej i Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Chojnicach - zdołaliście odskoczyć od wroga. Czy pamięta Pani jak do niej doszło? - Noc spędziliśmy w jakiejś leśniczówce. Rano przyszliśmy na kwaterę do kolonii Budy. Razem z nami jechała na wozach żywność zarekwirowana chyba przez "Morskiego" (sierż. Wacława Cejko). Szwadron "Leszka" stanął na kwaterze w zabudowaniach położonych pod lasem na stoku, a nasz, "Zeusa", zakwaterował około dwustu metrów dalej, w innym gospodarstwie, w samej dolince. Wokoło były pola i łąki - do lasu było od kilkudziesięciu z jednej strony, do dwustu-trzystu metrów z drugiej. Niedługo po naszym przybyciu został zatrzymany podejrzany człowiek, który zbyt natarczywie przyglądał się okolicy. Gdy go chłopcy przyprowadzili i przeszukali, okazało się, że ma przy sobie spis okolicznych konfidentów Urzędu Bezpieczeństwa. „Zeus” zaczął go przesłuchiwać i jednocześnie wysłał gońca po "Leszka". Gdy "Leszek" przyszedł, oni ("Zeus" i "Leszek" - przyp. G.P.) z tym UB-owcem rozmawiali.
W jaki sposób UB Was zlokalizowało? - Po śladach naszych wozów wiozących zaopatrzenie.
Co było dalej? - Gdy po przesłuchaniu "Leszek" wyszedł, zobaczył jakiegoś żołnierza, który stał tyłem do nas i dawał znaki rękami innym, którzy byli na górze. Wtedy spokojnie wrócił i powiedział: Zeus! Wojsko! Powiedział to takim bardzo spokojnym głosem. Dopiero wtedy wyskoczył z naszej chałupy i biegł do swojej kwatery. Jak później mówił, to całą drogę biegł z papierosem w ustach, którego akurat zaczął palić. Wtedy rozpoczął się ogień z otaczających nas zalesionych wzgórz. Nasz wartownik, który nie zauważył UB-eckiej obławy, został od razu zastrzelony.
Co stało się z konfidentem, który był przesłuchiwany? - Jak UB zaczęło "grzać" po drzwiach, po oknach, my musieliśmy natychmiast wyskakiwać, a on schował się pod stół i spod tego stołu wołał: Chłopcy! Niech Was Bóg prowadzi! Nie wiem czy zrobił to z serca czy dlatego, żeby go nie rozstrzelać. Gdy my wyskoczyliśmy, on tam został.
Jaki był dalszy przebieg tej potyczki? - Gdy "Leszek" biegł do swojego szwadronu, "Okoń" (sierż. Robert Nakwas-Pugaczewski), celowniczy rkm-u, który akurat miał wartę na wysokiej skarpie nad ich kwaterą, zaczął osłaniać nas swoim ogniem. My, nasz szwadron, biegliśmy przez pole pod górkę. Byliśmy jak na "patelni". Jak się biegnie w takich okolicznościach, to wydaje się, że biegnie się bardzo długo. Do lasu i stoku było bardzo daleko. Biegliśmy i padaliśmy. Znowu biegliśmy i znowu padaliśmy. Do dziś pamiętam, że jak się padnie, to te kule wpadają w piasek koło głowy z tym charakterystycznym fiuuu, fiuuu,... Wtedy też zostali ranni w nogi "Morski" i "Lot" (NN). Przy naszej pomocy dostali się do lasu. Następnie musieliśmy wspiąć się na zalesiony wysoki stok góry, który nie był obsadzony przez Urząd Bezpieczeństwa. Na górze była mała droga i pamiętam, jak chłopcy krzyczeli do mnie: Siostro! Hoop!, aby przez nią przeskoczyć jak najszybciej.
Więc zostawili Wam drogę odwrotu, a przecież mogli, w tej kotlince, całkowicie Was otoczyć. Czyżby popełnili ewidentny błąd? - Wytłukliby nas jak kaczki. My na dole, oni na górze. Ale to chyba dlatego, że "Leszek" zauważył tego dającego znaki żołnierza i nie zdążyli całkowicie nas okrążyć. Gdy się od obławy oderwaliśmy na dwa-trzy kilometry, to schowaliśmy się wraz z naszymi rannymi w środku zagajnika, w takim kwadracie młodego lasu. Siedzieliśmy tam zachowując całkowitą ciszę, a oni chodzili wszystkimi duktami wkoło obok nas i nic nie zauważyli. Tam przeczekaliśmy do zmroku i dopiero gdy było ciemno, odmaszerowaliśmy z tego miejsca. Poszliśmy pod Kartuzy. Ostatecznie bilans potyczki nie był zbyt optymistyczny - jeden zabity (NN "Szczygieł"), dwóch rannych (sierż. Władysław Cejko ps. "Morski" i NN ps. "Lod") oraz jeden wzięty do niewoli (Stanisław Szybut "Wir").
Chociaż biorąc pod uwagę dysproporcję sił i fakt, że zostaliście zaskoczeni, można uznać, iż nie była to klęska? - Jak już powiedziałam, mogło być o wiele gorzej. Mogli nas wszystkich powystrzelać.
Później, po tej walce, działalność Brygady sprowadzała się w zasadzie do zdobywania pożywienia oraz funduszy na odprawy dla kolejno demobilizowanych żołnierzy. Czy to Budy wpłynęły na decyzję o przyspieszeniu demobilizacji? - Ostatecznie rozwiązaliśmy się dwa miesiące później, w końcu listopada. Ja wyszłam z lasu 21 listopada 1946 roku. Zdecydowanie muszę zaznaczyć, że to nie potyczka w Budach wpłynęła na tę decyzję. Przecież było wiele akcji takich jak Budy, gdzie został ktoś zabity czy ranny. To nie Budy nas "wykończyły". Gdyby tak było, to byśmy się zaraz po tej potyczce rozwiązywali, a my przecież jeszcze dwa miesiące chodziliśmy w terenie. Jeżeli ktoś chciał odejść, to go nie trzymano. Teza o tym, że walka w Budach miała wpływ na rozwiązanie naszych szwadronów, wzięła się z niektórych publikacji, które oparte były na czyichś, nie wiem czyich, relacjach. Ja ówczesne wydarzenia, ich przebieg, chronologię i następstwa zapamiętałam właśnie tak. Podobnie zapisał je bezpośredni uczestnik tej potyczki ppor. Olgierd Christa "Leszek" w swojej książce pt. U "Szczerbca" i "Łupaszki", wydanej w 1999 roku, a inaczej jest ona i jej następstwa przedstawiana w niektórych książkach i opracowaniach historycznych mówiących o tym okresie działań Brygady na Pomorzu. Nie mogliśmy utrzymać się w terenie przy nieustających obławach w czasie zimy. Wytropiono by nas chociażby po śladach na śniegu. W takim razie jak wyglądało rozformowanie oddziału? - Byliśmy pozostawieni niejako sobie samym. Byliśmy w naprawdę strasznej sytuacji. Nie mieliśmy żadnych wskazówek, nie wiedzieliśmy co dalej robić. Nie mieliśmy żadnych wiadomości ani kontaktu z dowództwem. "Lufa" (ppor. Henryk Wieliczko) szedł do nas, ale nie doszedł. Kolejny łącznik "Odyniec" (ppor. Antoni Wodyński) zjawił się na początku listopada i niedługo potem został aresztowany. Gdy zapadła decyzja o rozpuszczeniu szwadronów, wyraźnie zaznaczono, że to tylko na okres zimy, a potem dostaniemy nowe instrukcje. Dlatego też zostało na styczeń 1947 roku wyznaczone spotkanie w Inowrocławiu. Tam mieliśmy się spotkać, aby ustalić co dalej robić. Mieliśmy nadzieję, że zostanie nawiązany kontakt z mjr. "Łupaszką".
Czyli nie było to ostateczne rozwiązanie oddziału? - Skąd! Przecież np. u "Leszka" znaleziono notes ze wszystkimi adresami jego ludzi. Miał je po to, aby nawiązać na nowo kontakty. Działalność miała być wznowiona na wiosnę. To przecież byli chłopcy ("Zeus" i "Leszek" - przyp. G.P.) mający po dwadzieścia trzy-cztery lata, odpowiedzialni za podległych sobie ludzi, a sami jeszcze "dzieciacy". Co innego jak byliśmy przy "Łupaszce". Jest dowódca, jest rozkaz, a tutaj musieli sami podejmować decyzje.
Jeżeli dobrze interpretuję Pani słowa, to tak Pani, jak i nieżyjący już Olgierd Christa ("Leszek") macie zastrzeżenia do publikacji książkowych, które opisują działania 5. Brygady na terenie Pomorza, Warmii i Mazur? - Oczywiście. Niektóre książki mają szereg błędów, przeinaczeń czy nadinterpretacji faktów.
A dokładniej? - Na przykład opisy niektórych zdarzeń niewiele mają wspólnego z tym jak zapamiętali je bezpośredni ich uczestnicy. Są mylnie podawane imiona i nazwiska, pseudonimy, składy poszczególnych patroli, szarże niektórych dowódców i żołnierzy, adresy, miejsca poszczególnych wydarzeń. Całkiem inną sprawą jest fakt, że niektórzy autorzy tendencyjnie i subiektywnie, nie biorąc pod uwagę ówczesnych możliwości, jak też faktów i okoliczności, oceniają nasze działania.
To prawda. Kilka miesięcy temu, oglądając z Józefem Bandzo (pseudonim "Jastrząb"), zresztą bardzo interesującą pozycję pt. Żołnierze wyklęci, znaleźliśmy zdjęcie, na którym jest właśnie Pan Bandzo, ale podpis wskazywał, że jest to ktoś inny. Takie rzeczy się zdarzają. A ma Pani na myśli jakąś konkretną publikację? - Błędy trafiają się wszędzie, jak to w opracowaniach historycznych. Tym bardziej, że dzieje 5. Brygady były przez wiele lat zafałszowywane i manipulowane. Ale uważam, że przy braku rzetelnych źródeł ich autorzy w większym stopniu powinni opierać się na wspomnieniach uczestników tych wydarzeń. Najbardziej cenną publikacją jest znana praca panów doktorów Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego pt. "Łupaszka", "Młot", "Huzar". Działalność 5. i 6. Brygady Wileńskiej AK (1944 - 1952), w której jednak też nie ustrzegli się oni od kilkunastu błędów faktograficznych, jak też krzywdzących nas ocen. Za przykład może służyć choćby opis potyczki stoczonej w miejscowości Budy, gdzie kilka faktów, jak i konkluzje są niezupełnie zgodne z rzeczywistością. Przynajmniej inaczej, jak zapamiętał je "Leszek" i ja. Jestem w posiadaniu pisemnych uwag "Leszka" do tej publikacji, sama też spisałam swoje wątpliwości i myślę, że przy przygotowywaniu do kolejnego, drugiego wydania "Łupaszki"... autorzy mogliby wziąć pod uwagę nasze zastrzeżenia. Tym bardziej, że jest to najsolidniejsze opracowanie tego tematu. Inne pozycje, obejmujące tylko niektóre okresy działalności 5. Brygady, czy też będące pracami magisterskimi lub doktoranckimi, chyba raczej nie będą wznawiane, a w związku z tym szansa na poprawienie zawartych w nich błędów jest znikoma. Poza tym wiele kwestii jest wyjaśnionych w napisanej przez "Leszka" książce pt. U "Szczerbca" i "Łupaszki", wydanej w 1999 roku.
Które sprawy wymagają, Pani zdaniem, szybkiego wyjaśnienia? - Poza tymi błędami, o których ogólnie wspominałam, chciałabym, aby ludzie piszący o naszej walce z komunistycznym reżimem i szerzej o naszej działalności, doceniali na równi to co 5. Brygada dokonała na obszarze Pomorza, Warmii i Mazur, z tym co robiły inne jej pododdziały, jaki i 6. Brygada na terenie Podlasia. Tym bardziej, że teren Pomorza był dla nas, "Wilniuków", całkowicie obcy. Nie mieliśmy, przynajmniej na początku, takiego oparcia w miejscowej ludności, jakie miały tamte oddziały. Trzeba było czasu, chociaż stosunkowo krótkiego, aby się do nas przekonano.
Jak widzę, uwagi i sprostowania Pani autorstwa oraz autorstwa Pana Christy zajmują kilka stron maszynopisu, można by z nich napisać osobną kilkustronicową pracę...? - Zgadza się.
A wracając do Waszej działalności - czy ważne było poparcie ludności dla Waszych działań? - Gdyby nie poparcie ludności, byśmy się tutaj tyle czasu nie utrzymali. Nie ma mowy.
Jest bardzo niewiele zdjęć z okresu wojny, na których byłaby uwieczniona Pani postać. Czy jest jakaś konkretna przyczyna? - Chyba taka, że przez dłuższy czas moim dowódcą był "Zagończyk", który był przed wojną związany z tzw. "dwójką" (Oddział II Sztabu Generalnego - wywiad) i był zdecydowanie uprzedzony do robienia fotografii. W zasadzie jedyna znana jego fotografia to ta, którą zrobiono mu podczas przesłuchań w UB.
Czy podczas śledztwa była Pani bita? - Ja podczas śledztwa byłam cała sina. Człowiek odruchowo zasłania się ręką, jeszcze gdy po wielu latach wychodziłam z więzienia, to miałam na ręku takie zrosty, właśnie od tego zasłaniania się. Oni bili fachowo. Był na przykład taki doradca sowiecki, który w ogóle się nie odzywał tylko lał. Do dziś pamiętam, jak kiedyś leżałam na podłodze i on stał przede mną, a ja miałam taką dziką chęć złapania za nogę i ugryzienia go. Opanowałam się, bo wiedziałam, że zrobi ze mnie miazgę.
A czy trafiali się bardziej życzliwi UB-owcy? - Przez całe śledztwo siedziałam w pojedynczej celi. Pilnowało mnie na zmianę dwóch strażników. Jeden z nich, młody chłopak, gdy wracałam z przesłuchania, pytał się czy mocno bili, przynosił mi wodę i dawał papierosa. Nie wiedziałam kto jest z naszych chłopaków aresztowany, a on mi powiedział, że za ścianą siedzi "Brzoza" (Zdzisław Kręciejewski). Od "Brzozy" dowiedziałam się, że siedzi jeszcze "Atlantyk" (Jan Majkowski). Gdy "Brzoza" został zabrany pod Czersk do rodziny Bruskich, którzy przechowywali naszą broń, to też mi o tym powiedział. Kilkakrotnie gdy byłam na przesłuchaniu zostawiał mi obiad czyli zupę i stawiał ją na kaloryferze. Pocieszał mnie, mówił abym się nie martwiła, bo będzie amnestia. Za to był zresztą wzywany do swoich przełożonych. Ale ten strażnik był chyba z KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego - przyp. G.P.). Nie wiem jak się nazywał, ale dla mnie to było wtedy dość ważne, takie wsparcie, gdy wokół panowała atmosfera aż gęsta od nienawiści.
Gdy była Pani już po wyroku i siedziała w więzieniu, były jeszcze jakieś próby „wyciągnięcia” informacji? - Od czasu do czasu przyjeżdżali i próbowali jeszcze czegoś się dowiedzieć. Najczęściej gdy złapali kogoś następnego z naszych chłopców. Kiedyś przyjechali i chcieli się czegoś dowiedzieć na temat kartki z pseudonimami napisanej przeze mnie. Gdy zasłaniałam się brakiem pamięci, stwierdzili, że... wasza koleżanka „Regina” powiedziała.... Odpowiedziałam im: To nie jest moja koleżanka, a co najwyżej znajoma!
Pani rodzina też była represjonowana? - Oczywiście, że tak. Kiedy ja byłam w lesie, to u moich rodziców urządzano "kotły" lub siedziała tam "Regina" (Regina Żelińska-Mordas, łączniczka mjr. "Łupaszki", po aresztowaniu współpracowała z Urzędem Bezpieczeństwa powodując aresztowanie kilkudziesięciu osób - przyp. G.P.). Rodzice przenieśli się do Szczecina mając nadzieję na zakończenie tych szykan. Ostatecznie w 1948 roku zostali oboje aresztowani i siedzieli w więzieniu przez dziewięć miesięcy. Nie mieliśmy w tym czasie z sobą żadnego kontaktu.
Przecież "Regina" była uważana za osobę bardzo odważną? - Kiedyś m.in. "Żelazny" (ppor. Zdzisław Badocha), "Lufa", "Zeus" i "Mercedes" (kpr. Henryk Wojczyński) "robili" jakiś bank. Gdy z niego już "wyskoczyli" i wsiedli do samochodu gotowego do odjazdu, a tutaj nie ma "Reginy". Jak się okazało pobiegła do jakiejś cukierni kupić ciastka! Nikt nie mógł uwierzyć w jej zdradę.
Chciałbym zadać pytanie natury osobistej - kiedy Pani i Leon Smoleński, czyli "Zeus", zapałaliście wzajemną sympatią? - To wszystko było przez patriotyzm. "Zeus" uznał, mam zresztą list, który on pisał do mnie do więzienia, że on nie może żyć, gdy jest taka niesprawiedliwość. Napisał, że czuje się odpowiedzialny za to, iż nie zaopiekował się mną i ja siedzę w więzieniu, a on jest na wolności. I wobec tego uważał, tak przynajmniej deklarował w rozmowach z naszymi znajomymi, że jeżeli mam tak wysoki wyrok (Pani Janina otrzymała wyrok śmierci zamieniony na 15 lat więzienia), to po tylu latach mogę wyjść schorowana, będę potrzebowała opieki, to ze względów patriotycznych jego obowiązkiem jest na mnie czekać. Pisał też, że jak mnie nie ma, to on dopiero mnie docenił. Listownie odpowiedziałam mu, że jak to dobrze, że on piętnaście lat będzie czekał, bo z tego wynika, iż im dłużej mnie nie ma, to jego uczucia się wzmagają! To co to będzie po piętnastu latach za płomienna miłość!
Rozumiem, że „Zeus” czekał do skutku? - Patriota czekał! A pobraliśmy się w dwa lata po moim wyjściu na wolność.
Mówiła Pani, że współwięźniarki w szczególny sposób uczciły Pani dwudzieste czwarte urodziny? - Budzę się rano i patrzę, że dziewczyny stoją przy łóżku. Gdy zobaczyły, że się obudziłam, zaśpiewały:
Płyną latka, płyną Jako w Wiśle woda, Żal wody dziewczynie, I lat twoich szkoda.
Zatrzymana rzeka, Ścisnął ją mróz lodem, Przymknęła bezpieka Twoje serce młode!
Minęło lat "Jachnie" dwa tuziny Powinna wyprawić huczne chrzciny, Z chłopakiem wyprawić nam wesele, Zaprosić i ugościć dziką celę.
Tu Wronki, tam Rawicz, Szczecin Wały, Tu Bronek, tam Tadek, tam pułk cały, Z Niemcami, z bezpieką znasz igraszki, Lecz strzeż się tych chłopców i "Łupaszki"!
Gdy jesteśmy już przy twórczości śpiewanej, proszę opowiedzieć o słynnych żurawiejkach 5. Brygady? - Ich autorem był nasz kolega z Brygady Zbigniew Trzebski "Nieczuja". Były śpiewane zawsze gdy tylko nadarzyła się okazja do śpiewu w ogóle. Wszystkich nie pamiętam...
Nie masz jak 5. Brygada Dużo robi, mało gada Na Niemców, Rusów i Litwinów Nie szczędzimy karabinów.
Refren: Oj, bieda, bieda wszędzie, Kiedy jej koniec będzie? Oj, bieda, bieda wszędzie, Dopóki ta wojna będzie!
Komendanta zucha mamy, Wszyscy więc go też kochamy, Każdy by zań skoczył w ogień, I bił wroga choćby co dzień.
"Ronin" został adiutantem, Potem stał się komendantem, Nagle pan inspektor wpada, Już brygadą całą włada!
"Podbipięta" chłop morowy, Do kieliszka wciąż gotowy, Gdy ktoś w lesie w pień uderzy, "Podbipięta" plackiem leży!
"Rakoczy" wokoło się uwija, Pięknych dziewcząt nie omija. Strzeż się dziewczę jego wzroku, Swoje dobro miej na oku.
Mały ciałem, wielki duchem, "Mścisław" jest nie lada zuchem. Gdy woda drogę mu przecina, W mig się "Szaszce" na kark wspina.
Nie mów przy niej o miłości, Bo to tylko ją rozzłości. Jednak cuda się zdarzają, "Max" z "Aldoną" wrzody mają!
Teraz powiem coś o "Lali", Cały sztab ją sobie chwali. Coś ostatnio spoważniała, Widać, że się zakochała!
"Kicia" jest to dziewczę płoche, Zawsze ma kłopotów trochę. To ślepa kiszka nawaliła, To pamiętnik mój zgubiła!
Po tym weselszym „przerywniku” wróćmy do spraw mniej krotochwilnych, aczkolwiek też już nie całkiem przygnębiających. Kiedy ostatecznie wyszła Pani z więzienia? - Wyszłam najpierw na przerwę w odbywaniu kary. 21 maja 1956 roku wypuszczono mnie na półroczną przerwę. W 1957 roku Sąd Rejonowy w Bydgoszczy darował mi pozostałe kilka miesięcy z zawieszeniem na dwa lata. W wyroku skazującym odebrano mi prawa obywatelskie i honorowe na zawsze, a później zmieniono to na 10 lat. Gdy wyszłam, nie mówiłam, że mam te prawa odebrane. Po jakimś czasie pocztą otrzymałam zawiadomienie o tym, że zostałam z pracy wytypowana na ławnika w sądzie. I tak, paradoksalnie, przez kilka lat byłam ławnikiem, mając odebrane prawa obywatelskie!
Zamieszkaliście Państwo w Szczecinie? - "Zeus" po ujawnieniu w 1947 roku nie miał gdzie się podziać i razem z moimi rodzicami przyjechał do Szczecina. W 1948 roku został aresztowany i siedział "w śledztwie" przez trzy lata. Komuniści chcieli mu udowodnić, że podczas ujawnienia coś zataił i na tej podstawie mieli zamiar wsadzić go do więzienia. Podczas tej jego "odsiadki", przesłuchania wielokrotnie przeprowadzał jakiś UB-ek wraz z "Reginą". Jak twierdził "Zeus", podczas tych przesłuchań nawzajem ("Zeus" z "Reginą") obrzucali się wyzwiskami i kłócili się w taki sposób, że nawet UB-owcy się śmiali. Chciano mu np., zgodnie z zeznaniami "Reginy", udowodnić, że ujawnił się pod przybranym nazwiskiem. Gdy ten zarzut został obalony, próbowała ona udowodnić, że ma gdzieś schowaną broń, której też nie wskazał. Podczas rozprawy zadeklarowała: Ja go nienawidzę!, przez co nawet ówczesny sąd musiał ją uznać za świadka nieobiektywnego i zwrócić akta do prokuratury. A co mogła zrobić prokuratura, kiedy ona była jedynym świadkiem oskarżenia? "Zeus" posiedział jeszcze trochę i go wypuścili.
Czym zajmowała się Pani poza "ławnikowaniem"? - Poszłam do pracy i uczyłam się. Przecież byłam "dziedzicznie obciążona", a pomogli mi w znalezieniu pracy w szkole znajomi ojca. Nie miałam wykształcenia pedagogicznego i dlatego zostałam przyjęta do pracy na roczny kontrakt. Jednocześnie zaczęłam studia. Skończyłam filologię polską na WSP w Opolu. Całe życie, mając to "dziedziczne obciążenie", pracowałam jako nauczyciel - od podstawówki przeszłam wszystkie szczeble nauczania. Ostatnio, ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, bo jestem już od dwudziestu lat na emeryturze, na specjalnej akademii dostałam Medal Uniwersytetu Szczecińskiego. Nie przypuszczałam, że w ogóle o mnie ktoś pamięta, a tu się okazało, że moi dawni studenci, będący dziś profesorami, bardzo mnie zaskoczyli.
Po wyjściu z więzienia była Pani jeszcze w jakiś sposób szykanowana? - Nie, nigdy. Inni byli wzywani i wypytywani, a mnie nikt nie niepokoił. Widocznie mnie jakoś tak zakwalifikowali.
Czy unieważnienie wyroku odbyło się samoczynnie? - Absolutnie nie. Gdy złożyłam o unieważnienie wyroku, bardzo przykre wrażenie wywarła na mnie cała procedura. Zatęskniłam za tym swoim rewolwerem z czterema nabojami! Na sali, gdzie rozpatrywano mój wniosek, poczułam się jakbym ponownie była sądzona! Odczytano znowu cały ten "akt oskarżenia", gdzie były same bzdury. Prokurator, po kilku moich wypowiedziach stwierdził, że ...tak się ukształtowała Pani świadomość polityczna... Stwierdził też, że ...nie pochwala metod... Pomyślałam, iż znalazł się "gołąbek pokoju" i poczułam straszny niesmak. Zaczęłam wtedy opowiadać o metodach, jakie stosowali oni - Sowieci - gdy nas rozbrajali i łapali, a później kontynuowali ich "robotę" polskojęzyczni pachołkowie z UB.
Miała Pani świadomość, że oprócz "Reginy" niektórzy z żołnierzy 5. Brygady czasami po aresztowaniu, a czasami po wyjściu z więzienia, pisali raporty do UB, a potem do SB, na swoich kolegów? Niektórzy robili to do lat 70., a nawet końca 80.? - Nie, nie wiedziałam. Nawet gdy jeden z dowódców szwadronu kilkakrotnie powtarzał mi, gdy się widzieliśmy, że czeka nas przykra rozmowa, to myślałam, iż chodzi o jakieś pretensje do mnie. Dopiero po jego śmierci dowiedziałam się prawdy... Ale prawdę mówiąc - "Reginie" nikt nie dorównał. Każdy przypadek był inny. Szkoda, że nie ukazuje się metod stosowanych w czasach stalinizmu i tych, którzy się nimi posługiwali by niszczyć ludzi i fizycznie, i moralnie. Myślę, że tym niezbyt optymistycznym akcentem możemy zakończyć naszą rozmowę. Niech czytelnicy sami ocenią tamte, jak i te bliższe czasy. Bardzo dziękuję za czas poświęcony na nasze rozmowy. Rozmawiał: Grzegorz Polikowski
Szczerość powodem dymisji Bezprecedensowa dymisja prezydenta Niemiec – bo powiedział prawdę? 31 maja Horst Köhler (CDU) ogłosił swoją dymisję z urzędu prezydenta Niemiec w trybie natychmiastowym” – czytamy w specjalnej notatce opublikowanej przez Ośrodek Studiów Wschodnich. “ Polityk sprawujący tę funkcję od 2004 roku umotywował bezprecedensową w historii RFN decyzję troską o prestiż urzędu prezydenta federalnego. Prezydent został bardzo ostro skrytykowany przez parlamentarną opozycję za wypowiedź, w której powiązał udział Bundeswehry w zagranicznych misjach wojskowych z obroną niemieckich interesów gospodarczych. Ustąpienie prezydenta z urzędu pociągnie za sobą znaczące konsekwencje dla polityki wewnętrznej i bezpieczeństwa RFN: dalsze pogorszenie wizerunku koalicji i ostrzejszą krytykę wobec kanclerz Angeli Merkel. Przyczyni się prawdopodobnie również do bardziej rzetelnej debaty o misjach zagranicznych Bundeswehry i obalenia niektórych mitów.
Tło dymisji prezydenta Bezpośrednią przyczyną dymisji Köhlera była ostra krytyka przez partie opozycyjne jego wypowiedzi dla Deutschlandfunk z 22 maja. Prezydent stwierdził w wywiadzie radiowym, którego udzielił po wizycie w niemieckiej bazie wojskowej w Afganistanie, że kraj tak duży i uzależniony od eksportu jak Niemcy musi bronić swoich interesów takich jak zabezpieczanie dróg handlowych, ponieważ mogą one mieć negatywny wpływ na niemiecki eksport, dochody i miejsca pracy. Przedstawiciele partii opozycyjnych (SPD, Partia Zielonych, Partia Lewicy) zarzucili Köhlerowi chęć traktowania Bundeswehry jako instrumentu niemieckiej polityki zagranicznej i gospodarczej oraz sugerowanie prowadzenia przez niemieckie siły zbrojne „wojen handlowych”. Opozycja pośrednio zarzuciła prezydentowi, że dopuszcza możliwość działań Bundeswehry sprzecznych z niemiecką Ustawą Zasadniczą. Zgodnie z konstytucją Bundeswehra ma bowiem służyć obronie kraju oraz wypełnianiu zobowiązań związanych z członkostwem RFN w systemach bezpieczeństwa zbiorowego (ONZ) i sojuszu obronnym (NATO). Zgodnie z zapisami Ustawy Zasadniczej obowiązki prezydenta przejmie przewodniczący Bundesratu (obecnie jest to premier Bremy Jens Böhrnsen, SPD), który będzie sprawował tę funkcję do czasu wyboru nowej głowy państwa. Według konstytucji wybierające prezydenta Zgromadzenie Federalne, składające się w równej części z przedstawicieli Bundestagu i Bundesratu, musi zebrać się w terminie do 30 dni od ustąpienia prezydenta z urzędu. Wybory wyznaczono na 30 czerwca.
Konsekwencje dla polityki wewnętrznej Horst Köhler, wcześniej m.in. dyrektor Międzynarodowego Funduszu Walutowego, przewodniczący EBOR-u, został prezydentem RFN w 2004 roku (w maju 2009 roku został wybrany na drugą kadencję). Wybór przez Zgromadzenie Federalne tego nieznanego wcześniej eksperta gospodarczego możliwy był w głównej mierze dzięki aktywnemu promowaniu jego kandydatury przez Angelę Merkel i cały obóz konserwatywny. Köhler cieszył się bardzo dużą popularnością wśród Niemców (ostatnio 70% deklarowało wobec niego sympatię). Mimo czysto reprezentacyjnych zadań, jakie dla prezydenta RFN przewiduje Ustawa Zasadnicza, często, zwłaszcza w pierwszej kadencji, zabierał głos w debacie publicznej na istotne tematy. Ustąpienie popularnego prezydenta to kolejne z serii wydarzeń osłabiających pozycję chadecji. 26 marca premier Hesji i wiceprzewodniczący CDU Roland Koch, zaliczany do najważniejszych polityków chadeckich ogłosił rezygnację ze wszystkich sprawowanych funkcji, co wywołało ogromne zaskoczenie w Niemczech. Tym samym z eksponowanych stanowisk w krótkim czasie ustąpiło dwóch znanych polityków CDU, jednocześnie wybitnych specjalistów chadeckich ds. polityki gospodarczej. Osłabi to znacznie „frakcję ekonomiczną” partii uznawaną za jeden z najważniejszych jej filarów. Dymisja Köhlera nasili prawdopodobnie krytykę wobec kanclerz Merkel, która rozgorzała już po dymisji Kocha. Coraz więcej konserwatywnych polityków zaczyna głośno domagać bardziej zdecydowanego stylu rządzenia. Charakterystyczne dla Merkel odwlekanie podjęcia decyzji do ostatniej chwili, wyraźne szczególnie podczas debaty nad pomocą finansową dla Grecji, przegrane przez CDU wybory w Nadrenii Północnej-Westfalii, a także brak jednomyślności kierowanego przez nią rządu CDU/CSU/FDP przełożyły się już na malejące poparcie elektoratu (spadek o 10 punktów procentowych w ciągu miesiąca) dla prowadzącej dotąd w sondażach kanclerz. Rezygnacja Köhlera z urzędu pogorszy znacząco wizerunek koalicji rządzącej oraz doprowadzi do zaostrzenia ataków na kanclerz Merkel, a przez to do otwartego zakwestionowania bezalternatywnego do tej pory jej przywództwa.
Konsekwencje dla polityki bezpieczeństwa Społeczeństwo w RFN, głównie z powodów historycznych, jest niezwykle sceptyczne wobec udziału niemieckich żołnierzy w zagranicznych misjach wojskowych i poniesionych w nich ofiar. Wśród niemieckich elit wzrasta natomiast przekonanie, iż jakościowy i ilościowy wkład wojskowy RFN w międzynarodowe operacje powinien zostać zwiększony – tego samego zdania są sojusznicy Niemiec w NATO. W konsekwencji od jesieni 2009 roku (również ze względu na wzrost liczby cywilnych i wojskowych ofiar w Afganistanie) nowy rząd zapoczątkował zmiany w debacie publicznej na ten temat. Minister obrony zaczął operować odmienną niż do tej pory terminologią i używać określenia „wojna”, a kanclerz Merkel po raz pierwszy w oświadczeniu rządowym na temat zaangażowania RFN w Afganistanie (z 22 kwietnia) jasno uzasadniła udział RFN w misji ISAF niemieckimi interesami w polityce bezpieczeństwa. Wypowiedzi Köhlera miały być głosem w tej debacie. Nie odnosiły się jednak bezpośrednio do misji w Afganistanie, a raczej do udziału RFN w misjach UE i NATO zwalczających piratów w Zatoce Adeńskiej, które zabezpieczają morskie drogi handlowe, a tym samym interesy gospodarcze RFN. Rozpoczęta przez władze RFN kampania informacyjna miała na celu podkreślenie związku misji zagranicznych Bundeswehry z niemieckimi interesami w sferze bezpieczeństwa, a przez to zwiększyć społeczną akceptację dla bardziej ofensywnych działań niemieckich żołnierzy w Afganistanie, a w perspektywie również w kolejnych misjach. Publiczne powiązanie interesów gospodarczych RFN z misjami zagranicznymi niemieckiej armii, choć oczywiste w przypadku niektórych misji Bundeswehry, było jednak ze względu na kontrowersyjny temat, przedwczesnym głosem w dyskusji. Gwałtowna reakcja opozycji i ustąpienie prezydenta Köhlera jest pośrednim skutkiem długoletniej polityki przemilczania pewnych kwestii dotyczących wykorzystania Bundeswehry również jako instrumentu polityki zagranicznej RFN”.
Justyna Gotkowska, Marta Zawilska-Florczuk
Armia Rezerwowa w 1920 roku Polska ofensywa na Ukrainę, rozpoczęta 25 kwietnia 1920 roku, uprzedziła planowany atak bolszewicki na północy. Na początku maja 1920 roku dowodzący Frontem Zachodnim Michaił Tuchaczewski postanowił nie czekać na zakończenie pełnej koncentracji wojsk sowieckich i uderzyć na lewe skrzydło polskiego frontu, zepchnąć Polaków w kierunku południowo-zachodnim i odgrodzić ich od Łotwy i Litwy. Dyrektywa Tuchaczewskiego z 12 maja nakazywała podległym mu jednostkom uderzyć 14 maja i do 18 maja „rozbić i odrzucić polską armie w pińskie błota”. Ogółem Sowieci przeznaczyli do pierwszej fazy natarcia ponad 50 000 żołnierzy, zgrupowanych w XV Armii i Grupie Północnej. Przeciwko nim gen. Majewski – dowódca 1 Armii mógł przeciwstawić zaledwie 18 tysięcy żołnierzy. 14 maja polskie oddziały, wobec przeważających sił bolszewickich, zostały zmuszone do odwrotu. Po dwóch tygodniach walk wojska sowieckie wdarły się na 150 km w głąb polskiego ugrupowania, a linia frontu utworzyła cos w rodzaju szerokiego worka. Naczelne Dowództwo Wojsk Polskich postanowiło 25 maja 1920 roku wykorzystać tę sytuację i przeprowadzić koncentryczny atak: z południa przez Dokszyce-Głębokie, i z zachodu przez Postawy-Duniłowicze na Głębokie. Celem polskiego ataku miało być zniszczenie sowieckiej XV Armii odrzucenie bolszewików za Berezynę i Autę. Akcję od południa przeprowadzić miały oddziały 1 i 4 Armii, pod dowództwem gen. Stanisława Szeptyckiego. Natomiast główne zadanie przypaść miało w udziale utworzonej ad hoc grupie – nazwanej Armią Rezerwową, w skład której weszły 4 dywizje piechoty, brygada rezerwowa piechoty oraz brygada jazdy . Armia ta miała „szybkim i stanowczym uderzeniem z rejonu koncentracyjnego obszaru: jezioro Narocz, błota dziśnieńskie w kierunku Głębokiego i dalej wzdłuż kolei do Połocka, front bolszewicki rozbić, ofensywę bolszewicką podciąć i front Ge. Szeptyckiego do ofensywnej działalności uzdolnić”. Pomocnicze natarcie z południowego skrzydła przypadło Grupie gen. Skierskiego, złożonej z jednej dywizji piechoty i jednej brygady piechoty, uderzającej z rejonu Łohojska w kierunku północnym z zadaniem osiągnięcia linii Dokszyce-Berezyna. Tak zaplanowana operacja miała przynieść zwycięstwo stronie polskiej, gdyż „w ten bowiem sposób – jak napisał Marszałek Piłsudski – odcinało się wszystkie drogi odwrotu zaawanturowanym aż pod Mołodeczno głównych sił p. Tuchaczewskiego”. Armia Rezerwowa została powołana rozkazem ND WP z 25 maja 1920 roku. Początkowo Marszałek Piłsudski zamierzał powierzyć dowództwo nad nią dotychczasowemu dowódcy 2 Armii gen. Antoniemu Listowskiemu, ostatecznie jednak rozkazem z 28 maja 1920 roku wybrał wiceministra spraw wojskowych gen. Kazimierza Sosnkowskiego – założyciela Związku Walki Czynnej, szefa sztabu i zastępcę Piłsudskiego w I Brygadzie Legionów Polskich. Jak napisał Piłsudski w liście z 4 czerwca 1920 r. do gen. Szeptyckiego: „Wysyłając Sosnkowskiego miałem zamiar zużytkować jego siły na czas względnie krótki, gdyż jest mi potrzebny w ministerium, dałem go tam, gdyż był jedynym z ludzi, których miałem pod ręką, zdolnych do zagrania va banque, bez względu na sytuację i fantomy wyobrażeniowe (flanki, popłochowe nastroje itp. rzeczy), które niestety zbyt silnie wpływają na wielu dowódców”. Piłsudski wiedział, ze choć Sosnkowski osiągał świetne wyniki i de facto kierował ministerstwem, to praca w MSWoj. nie była dlań satysfakcjonująca. „Roboty nawał szalony – pisał Generał do Marszałka w liście z 12 maja – upadam po prostu ze znużenia, ludzie szarpią mnie jak kruki: ciągle tłumy w poczekalni: ministrowie, posłowie sejmowi, posłowie zagraniczni, generałowie wszystkich nacji, delegacje. Brr. Na pracę techniczną nie znajduję po prostu czasu. Nie wiem za co Pan Bóg mnie tak karze. Zeschnę jak pluskiew, przyschnę do fotela w swej wdzięcznej roli kuratora tyłów”. Szefem sztabu Armii Rezerwowej został ppłk. Stanisław Burchardt-Bukacki. Sztab Armii Rezerwowej utworzono w Warszawie 28 maja, ale już nazajutrz dowództwo armii przybyło do Wilna , gdzie gen. Sosnkowski wydał rozkaz oficerski nr 1 , w którym napisał: „Z rozkazu Naczelnego Wodza objąłem dowództwo nad Armią Rezerwową. Zadanie, które przypadło nam w udziale jest szczytne i odpowiedzialne wielce. Armia Rezerwowa ma sprowadzić rozstrzygnięcie w wielkiej bitwie, którą toczą wojska nasze już od dwóch tygodni przeszło. Przeciwnik chcąc zniweczyć świetne powodzenie polskiej armii na Ukrainie zgromadził swe siły i uderzył na nasz front, dążąc do zajęcia Wilna i Mińska (…) Pamiętajcie, że stoicie na oczach historii w całym tego słowa znaczeniu. Naród i świat patrzy na Was (…). Wymagam przeto od każdego z Was, by to, co ma najlepszego w sobie oddał w tej bitwie Ojczyźnie. Dla słabych będę twardy – dla tchórzą bezlitosnym. (…) Rzetelne zasługi będą nagradzane szybko, obiecuję to całej armii – słowa zaś zawsze dotrzymuję”. W skład Armii Rezerwowej weszły: 1 Brygada Jazdy płk. Władysława Beliny-Prażmowskiego, 10 DP gen. Lucjana Żeligowskiego, 5 DP gen. Władysława Jędrzejewskiego, 8 DP gen. Józefa Czikiela, 11 DP gen. Jakuba Gąsieckiego-Włostowieca oraz 7 brygada piechoty – w sumie 40 tysięcy żołnierzy i oficerów. Całość sił AR zgrupowano w 60 batalionach piechoty, 20 szwadronach jazdy i 35 bateriach artylerii. 30 maja AR objęła front od Dźwiny po północny brzeg jeziora Narocz. Wielką zasługą Generała było stworzenie od podstaw armii w rekordowo krótkim czasie. Jej specyfika polegała na tym, że nie posiadała prawie żadnych służb tyłowych, kwatermistrzostwa, a jej służby saperskie i telefoniczne były bardzo nieliczne „Pierwsza faza ataku – pisał gen. Sosnkowski w Rozkazie Operacyjnym nr 3 z 31 maja 1920 r. – polegająca na przełamaniu nieprzyjacielskiego frontu, wobec silnie umocnionej pozycji, jakie zajmują wojska bolszewickie na froncie Postawy-jezioro Miadzioł, ma być przeprowadzona w sposób następujący: Dwie mocne grupy oskrzydlające, jedna 7-ej Rez. Bryg. Piech. z rejonu Telaki-Rybczany, druga 11-ej Dyw. piech. z rejonu między jeziorami Miadzioł i Miastro uderzą na flanki i tyły pozycji nieprzyjacielskich. Grupy frontowe ruszają nawiązując od skrzydeł ku centrum stosownie do ruchu grup oskrzydlających”. Szczególną uwagę Generał zwracał na pierwszą fazę natarcia, która miała przełamać silne pozycje bolszewików, zajmujących dawne rosyjskie okopy z pierwszej wojny światowej – stąd plan ataku dwiema silnymi grupami oskrzydlającymi, przy równoczesnym uderzeniu od czoła, które miało wiązać siły nieprzyjaciela. Początkowo gen. Sosnkowski zamierzał rozpocząć operację 1 czerwca, jednak z powodu opóźnienia w zajęciu stanowisk wyjściowych przez 11 DP, odroczył jej termin o 24 godziny.
2. O godzinie 2 w nocy 2 czerwca 1920 roku oddziały Armii Rezerwowej rozpoczęły natarcie na całym froncie napotykając na silny opór Sowietów na linii dawnych okopów rosyjskich z czasów I wojny światowej. Zdecydowane powodzenie odniosła jedynie 8 DP opanowując Łuczaj i Duniłowicze. Szczególnie w centrum nie osiągnięto sukcesu. 4 czerwca 8 DP przełamała opór Sowietów pod Świdrem i osiągnęła linie rzeki Mordwy. Ten sukces nie został wykorzystany wobec powolnego tempa natarcia 11 DP na prawym oraz 7 brygady na lewym skrzydle. Gen. Sosnkowski zmuszony został powstrzymać dalszy atak 8 DP na Głębokie, aż 11 DP osiągnęła zakładaną pozycję. W wyniku tych działań Armia Rezerwowa nie zdołała osiągnąć w całości swego celu – tj. opanowania Szarkowszczyzny, jednak „zdecydowanie przełamała prawe skrzydło 15 armii sowieckiej, ściągając na siebie wszystkie jej odwody, skutkiem czego d-ca 15 armii powziął decyzję wycofania się na linię Głębokiego”. Dopiero 5 czerwca udało się opanować Szarkowszczyznę, zażegnując niebezpieczeństwo, wiszące od północy nad odkrytym skrzydłem głównych sił Armii Rezerwowej. W ciągu czterech kolejnych dni od 2 do 5 czerwca 1920 roku jednostki dowodzone przez gen. Sosnkowskiego przełamały linie front, a pobita sowiecka XV Armia wycofywała się na całym froncie. Nie powiodło się jednak jej zupełne zniszczenie. 6 czerwca gen. Sosnkowski nakazał energiczny atak całym frontem dla osiągnięcia linii rzeka Mniuta-Hermanowicze. Zaciekła obrona Sowietów, którzy podejmowali również liczne kontrataki, spowodowała, iż jedynie 8 DP osiągnęła linię rzeki Minuty. W efekcie dopiero 9 czerwca przełamano obronę wroga, zmuszając XV armię sowiecką do wycofania się na linię rzeki Auty. Nie zdołano jednak zepchnąć Sowietów – jak przewidywał plan – na bagna górnej Berezyny. Po początkowych sukcesach oddziały dowodzone przez Sosnkowskiego napotkały na zacięty opór prawego skrzydła XV Armii i nie zdołały na czas wyjść na tyły sił sowieckich walczących pod Mołodecznem. Linia frontu została skrócona a wybrzuszenie będące skutkiem majowej ofensywy bolszewików zlikwidowane. W ciągu kolejnych dni od 6 do 10 czerwca, oddziały Armii Rezerwowej prowadziły działania pościgowe w celu opanowania pozycji nad rzeką Autą i Berezyną. W trakcie tych działań, 10 czerwca 1920 roku zapadła decyzja ND WP o rozwiązaniu Armii Rezerwowej. Należy zgodzić się z opinią gen. Tadeusza Kutrzeby, iż polska kontrofensywa „spełniła przypadłe jej zadanie: nie dopuściła bowiem XV i XVI armii sowieckich do działania na skrzydło naszego frontu walczącego na Ukrainie, zatrzymała te armie i, co więcej, odrzuciła je ze stratami. Nie rozbiła jednak tych armii, gdyż wycofały się one z boju, i nie przystąpiła do pościgu, gdyż rozkazem Naczelnego Wodza została zatrzymana”. Na przebieg całej operacji wpłynął brak jednolitego dowództwa, gdyż Armia Rezerwowa gen. Sosnkowskiego podlegała wprost Naczelnemu Wodzowi, zaś 1 Armia i Grupa Operacyjna gen. Skierskiego gen. Szeptyckiemu – jako dowódcy frontu. Odbiło się to niekorzystnie na koordynacji działań pomiędzy AR a 1 Armią. W efekcie pomocnicze działanie 1 Armii, które miało wiązać od czoła główną masę XV Armii, spowodowało przedwczesne wypchniecie bolszewików, przed wyjściem na ich tyły Armii Rezerwowej. Jak trafnie skonstatował J. Moszyński – „przyczyną nieudania się manewru odcinającego odwrót głównej masy uderzeniowej XV Armii, było zbyt powolne posuwanie się wojsk Armii Rezerwowej przy jednoczesnym braku porozumienia i skoordynowania ruchu z sąsiednią 1 Armią, która wobec opóźnienia się akcji Armii Rezerwowej powinna była odpowiednio wolniej wypierać bolszewików z tworzącego się <worka>, a więc wiązać ich siły”. Gen. Sosnkowski zdawał sobie sprawcze odniesione zwycięstwo nie jest ostatecznym, gdy stwierdził : „Nie jest wykluczone, ze przeciwnik raz jeszcze spróbuje odegrać się, uderzając na nasze linie obronne”. Podzielał tę opinię Marszałek Piłsudski mówiąc: „Wskutek opóźnień nie wyzyskano zwycięstwa tak jak należało i kilka dywizji bolszewickich wymknęło się z saku. Można się spodziewać kolejnego ataku silnego na północy, trudnego do wytrzymania. Będzie to ze strony bolszewików ich ostatnia gra, gra va banque”. W wyniku walk sowiecka XV Armia straciła 12 tysięcy poległych, rannych lub wziętych do niewoli. Sukces ten Armia Rezerwowa okupiła stratą 95 oficerów i 3231 szeregowych poległych i rannych. 12 czerwca 1920 roku gen. Sosnkowski wydał pożegnalny rozkaz, w którym napisał: „Żałuję bardzo, iż otrzymawszy od Naczelnego Wodza nowe zadania i rozkaz natychmiastowego wyjazdu, muszę opuścić Armię pomimo iż nie mogłem do ostatniej chwili z powodu nawału pracy, trudnej komunikacji i rozległości frontu poznać osobiście wszystkich oddziałów i ich dzielnych żołnierzy. Życzę wam wszystkim panowie z głębi duszy dalszej chwały wojennej ku sławie i chwale Rzeczpospolitej. Proszę was na zakończenie byście ściśle zastosowali się do mych ostatnich instrukcji, mając zawsze w pamięci natchnione słowa Wodza Naczelnego: <Zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska, być pobitym lecz nie ulec to zwycięstwo.” Dowództwo Armii Rezerwowej zostało rozwiązane 15 czerwca. Ówczesny oficer sztabu AR, kpt. Wacław Jędrzejewicz, wspominał po latach: „ Praca z gen. Sosnkowskim nie była łatwa, ale pasjonująca. Nie wiem, kiedy ten człowiek spał, bo prawie o każdej porze dnia czy nocy można go było widzieć czy to w wagonie przy stole zarzuconym mapami, czy chodzącego po peronie i rozmyślającego nad sytuacją”. W lipcu 1921 roku p.o. Szefa Sztabu Generalnego gen. Władysław Sikorski postawił wniosek o odznaczenie gen. Sosnkowskiego Krzyżem Walecznym w uznaniu dowodzenia Armią Rezerwową, motywując to tym, iż „kierując akcja osobiście i narażając swe życie, wyjeżdżał na najbardziej zagrożone odcinki i krzepił żołnierza do wytrwania na stanowisku”. W 1923 roku Marszałek Piłsudski w referacie dla Kapituły Orderu Virtuti Militari, napisał: „Dla wyrównania sytuacji zarządzony został przez mnie kontratak, prowadzony z dwu kierunków, z Mińska, gdzie atakowała Grupa Generała Skierskiego oraz od Święcan gdzie z kilku dywizji i poszczególnych oddziałów została sformowana Armia Rezerwowa pod dowództwem generała Sosnkowskiego. W działaniach tych główny ciężar pracy spadł na Armię Generała Sosnkowskiego, który pomimo nieraz b. ciężkiej sytuacji, rozbił nieprzyjaciela, doprowadzając nasze wojska prawie do straconych poprzednio przez I Armię pozycji. Za te działania przedstawiam generała Sosnkowskiego do odznaczenia orderem <Virtuti Militari> Klasy II-ej”. Ogółem zaledwie 12 polskich dowódców odznaczono orderem VM tej klasy za wojnę lat 1918-1920.
Wybrana literatura:
Kazimierz Sosnkowski – żołnierz, humanista, mąż stanu w 120. rocznicę urodzin
W. Jędrzejewicz – Wspomnienia
W. Jędrzejewicz, J. Cisek – Kalendarium życia Józefa Piłsudskiego 1867-1935
Listy generała dywizji Kazimierza Sosnkowskiego do marszałka Józefa Piłsudskiego w okresie wyprawy kijowskiej (kwiecień-maj 1920 r.)
T. Kutrzeba – Wyprawa kijowska
J. Moszyński – Natarcie i odwrót XV armii sowieckiej maj-czerwiec 1920 r.
K. Świtalski – Diariusz 1919-1935
Godziemba
Feliks Koneczny o kapitale Feliks Koneczny “Dzieje Polski” t.II str. 51 i dalsze, wyd. “Wydawnictwo ANTYK Marcin Dybowski”, reprint 1902 r. Kościół wychował narody europejskie i dał im kulturę. Od niego zaczynają się nauki i oświata. W XV w. doprowadził Kościół swym wpływem do tego, że już i świeccy poświęcali się naukom i uprawiali wówczas ulubioną naukę starożytności greckich i rzymskich, o wszystkim, co tylko tych “klasycznych” narodów się tyczyło. Taki zapał ogarnął całą Europę, do wszystkiego, co było starożytne, że powstało istne “odrodzenie” starożytności i tak się też ten prąd umysłowy nazywa (z francuska: renesans). Nowa ta nauka zajmowała się tylko wyłącznie ludzkimi sprawami, nie tykając teologicznych roztrząsań, a wszystkiemu, co ludzkie, starano się nadać wytworną szatę; stąd druga nazwa prądu, jako podniesienia człowieczeństwa: humanizm. Co w nim było dobrego, to przyjął Kościół za swoje i sami papieże opiekowali się humanizmem; ale ślepy zapał czerpał ze starożytnego pogańskiego świata także sporo złego. Taki np. biskup Zbigniew Oleśnicki lub jego sekretarz, kanonik krakowski Jan Długosz, umieli doskonale połączyć chrześcijańskiego ducha z humanizmem. Historia polska Długosza (po łacinie pisana) jest najlepszym historycznym dziełem średnich wieków. Król Kazimierz Jagiellończyk powierzył mu wychowanie swych synów. Byli jednak tacy duchowni, którzy nad pięknymi księgami Greków i Rzymian zapominali trochę o Krzyżu. Bardziej humanistą, niż biskupem, był np. Grzegorz z Sanoka, arcybiskup lwowski, który przygarnął na swym dworze Włocha, słynnego humanistę, Filipa Kalimacha, drugiego nauczyciela królewiczów. Humanizm wywarł wpływ na wszystko, na zasady ludzkie i na obyczaje. Najważniejszym był wpływ na prawodawstwo. Dla humanistów było prawo rzymskie szczytem doskonałości i tak się do niego zaślepili, że zaczęli całkiem serio wprowadzać ja na nowo! Napoili też europejskie prawodawstwo duchem pogańskim, którego do dziś dnia nie możemy się pozbyć. Prawo rzymskie dawało zawsze pierwszeństwo silniejszemu przed słabszym. Obok tego zaś polegało prawo rzymskie, publiczne na uznawaniu nieograniczonej, absolutnej władzy cesarskiej, a humaniści-prawnicy (tzw. legiści) byli zwolennikami absolutyzmu, wbrew nauce i tradycji Kościoła. Podobało się to monarchom, dawali więc legistom urzędy i pomagali do wznowienia prawa rzymskiego. W prawie rzymskim strzeżono troskliwie praw kapitalizmu. Handel przybierał właśnie w XV w. w nowe kształty, fatalne dla nieposiadających większych zapasów pieniężnych. Poczęto gromadzić wielkie, niebywałe przedtem, fortuny kupieckie w jednym ręku, kosztem ubożenia setek i tysięcy innych. Występowano przeciw średniowiecznym rozmaitym ograniczeniom handlowym, które miały na celu właśnie ochronę zarobków słabszego. Nastały o to gorące spory legistów z uczonymi “starej daty”, opierającymi się na prawie kościelnym. Z naszego uniwersytetu odezwały się też głosy przeciw “odrodzeniu” pogańskich pojęć w kupiectwie i rękodziełach. Legistyczne pojęcia o kapitale wyszły na dobre tylko żydom. Pełno ich było w starożytnym cesarskim Rzymie przy wszystkich interesach, a teraz poczęli zagarniać w swe ręce na nowo handel i przemysł. Kazimierz Jagiellończyk nadał im rozległe przywileje zaraz w pierwszym roku swego panowania, 1447, a już z końcem XV w. odezwały się szydercze głosy, że Polska otwarła im na oścież wrota. Były przeciw nim rozruchy, ale ich nie wypędzano. Wypędzani z krajów zachodnich, znajdowali w Polsce przytułek. Bardzo niechętny żydom był biskup Oleśnicki.
Marucha
B. dyrektor syjonistycznej organizacji B’nai B’rith przyznał się do zarzutów posiadania dziecięcej pornografii Kanada: B. dyrektor syjonistycznej organizacji B’nai B’rith przyznał się do zarzutów posiadania dziecięcej pornografii:
http://www.bibula.com/?p=22163
Bill Surkis, były dyrektor kanadyjskiego oddziału w Quebec syjonistycznej organizacji masońskiej B’nai B’rith, przyznał się do zarzucanych mu czynów posiadania, korzystania i zdobywania dziecięcej pornografii. W zamian za przyznanie się do winy, sąd zrezygnował z postawienia zarzutu rozpowszechniania dziecięcej pornografii, powiedziała prokurator Cynthia Gyenizse. Oskarżonemu grozi kara minimalna w wysokości 3 miesięcy więzienia. Wyrok spodziewany jest podczas następnej sesji sądu, w dniu 27 września. Do tego czasu oskarżony – i już winny – będzie przebywał na wolności pod rygorystycznymi warunkami postawionymi przez sąd w Montrealu: nie wolno mu przebywać w towarzystwie osób poniżej 18 lat, bez obecności osoby dorosłej świadomej zarzucanych mu czynów oraz nie wolno mu również korzystać z Internetu, “chyba że do pracy zawodowej”. [Czyli poniesie "karę" jak nie przymierzając za jazdę bez biletu... - admin] 70-letni Bill Surkis, dyrektor żydowskiej organizacji w Quebec, przez 22 lata dziekan John Abbott College, dyrektor wykonawczy “Centrum Holokaustu” Holocaust Memorial Centre oraz tzw. polityczny konsultant, aresztowany został w maju zeszłego roku i następnie – po jednej zaledwie nocy aresztu – wypuszczony na wolność, z zakazem przebywania w pobliżu nieletnich dzieci, przebywania w parkach i placach zabaw oraz korzystania z komputera i innych urządzeń mających połączenie z Internetem oraz odwiedzania kawiarenek internetowych, z wyjątkiem korzystania z komputera w pracy. Surkis zmuszony został do oddania paszportu i otrzymał zakaz opuszczania prowincji Quebec. Policja dowiedziała się o zasobach zdjęć i filmów pornografii dziecięcej przetrzymywanych w prywatnym laptopie Surkisa po tym, jak oddał on swój komputer do naprawy celem wyczyszczenia go z wirusów komputerowych. Podejrzanego bronił adwokat Steven Slimovitch, który oświadczył, że “jego klient był bardzo niezadowolony” z postawienia mu zarzutów, a to, że nigdy nie był on oskarżony o korzystanie z dziecięcej pornografii miało świadczyć o niewinności klienta. Adwokat Slimovitch – również członek zarządu kanadyjskiego B’nai B’rith – dodał, że jego klient jest “przywódcą społeczności [żydowskiej]“, zatem zażyczył sobie aby “wszyscy cofnęli się o krok i spojrzeli na tę sprawę poważnie”. Dzięki stanowczej postawie sądu, nie “cofnięto się o krok”, nawet w sytuacji gdy oskarżonym był “przywódca społeczny” tak wielkiego kalibru.
FAKTY BIBUŁY: Organizacja B’nai B’rith jest żydowską, nacjonalistyczną, syjonistyczną i masońską, a ze swej natury i celów całkowicie antychrześcijańską organizacją, której źródło stanowi mieszanina masońskiego rytu York i Odd Fellows. Założona została w 1848 roku w Nowym Jorku i przyjęła wzór wolnomularski, symbole masońskie, rytuały, stopnie oraz sposób prowadzenia działalności. Jak wskazuje na to wiele autorów, w tym ks. prof. Michał Poradowski, celem organizacji jest jednoczenie środowiska żydowskiego i tworzenie warunków do politycznej, gospodarczej i religijnej dominacji nad światem w ramach budowania tzw. Nowego Światowego Porządku. Tak jak wiele oficjalnie działających organizacji masońskich, tak i B’nai B’rith uczestniczy w spektakularnych akcjach charytatywnych mających stanowić rodzaj medialnej zasłony dymnej. [Czy w Polsce w identyczny sposób nie działa niejaki "Jurek" Owsiak? - admin] Loża B’nai B’rith w niepodległej Polsce uregulowała swoją oficjalną działalność w 1923 roku, lecz wszystkie 11 lóż masońskich zostało zdelegalizowanych przez Prezydenta Rzeczypospoolitej, Ignacego Mościckiego, dekretem z dnia 22 listopada 1938 roku.
W Polsce organizacja o nazwie “Niezależny Zakon Synów Przymierza” – Independent Order of B’nai B’rith reaktywowała swoją działalność 9 września 2007 po prawie 70 latach oficjalnej nieobecności. W uroczystości reaktywacyjnej w Warszawie wziął udział m.in. prezydent B’nai B’rith International Moishe Smith. Po uroczystości nastąpiło spotkanie ambasadora USA w Warszawie, Victora Ashe z szefami organizacji. W krótkim komunikacie Ambasady Stanów Zjednoczonych w Warszawie, zamieszczonym na stronie internetowej Ambasady, stwierdzono, iż: “9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności.” Specjalny list wyrażający radość z reaktywacji organizacji i z gorącymi życzeniami przesłała kancelaria Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, której sekretarzem była pani Ewa Juńczyk-Ziomecka, obecny konsul w Nowym Jorku, znana z wielu filosemickich poczynań. Jest ona członkiem walczącej z patriotyzmem polskim i ideami narodowymi państwa polskiego organizacji “Otwarta Rzeczpospolita” oraz członkiem stowarzyszenia “Żydowski Instytut Historyczny”. Przez wielu obserwatorów określana była jako “zły duch kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego”. [Jednym słowem - pani Juńczyk-Ziomecka pewnie się przedtem jakoś inaczej nazywała. - admin] Propagandowym i medialnym ramieniem organizacji B’nai B’rith jest “Liga Przeciwko Zniesławieniu” (Anti Defamation League – ADL) – skrajnie antykatolicka organizacja żydowska, której celem jest judaizacja społeczeństw chrześcijańskich, osłabianie wiary katolickiej i wpływów Kościoła oraz tropienie tzw. antysemityzmu, a nawet podgrzewanie nastrojów do jego pobudzania. Organizacja ta została założona w Nowym Jorku w 1913 roku jako “The Anti-Defamation League of B’nai B’rith“, co wskazywało wyraźnie na założyciela – właśnie masońską organizację “The Independent Order of B’nai B’rith“. Po pewnym czasie dla celów propagandowych zrezygnowano z drugiego członu nazwy. Dnia 26 maja br. metropolita krakowski kardynał Stanisław Dziwisz odebrał Międzyreligijną Nagrodę im. Kardynała Augustyna Bea, ustanowioną przez ADL. Kardynał Augustyn Bea był niemieckim jezuitą, który w zasadniczy sposób przyczynił się do rewolucyjnych zmian dokonanych podczas Soboru Watykańskiego II. Razem z żydowskim historykiem, Jules Isaac, był autorem deklaracji Nostra Aetate, przekreślającej całą 2000-letnią tradycję Kościoła. “Deklaracja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich Nostra aetate” stała się narzędziem judaizacji Kościoła katolickiego, co czynione było w okresie posoborowym w ramach “dialogu” ekumenicznego i międzyreligijnego, a szczególnie dialogu katolicko-żydowskiego. Rola kardynała Bea określona została przez arcybiskupa Marcela Lefebvre’a jako “narzędzie zdrady”. Kardynał Bea kontaktował się bezpośrednio z masońskim lożami w Nowym Jorku i Waszyngtonie, szczególnie z żydowską masonerią B’nai-Brith. Kardynał Stanisław Dziwisz był sekretarzem najbardziej rewolucyjnego w historii Kościoła papieża – Jana Pawła II, który w ciągu swojego długiego pontyfikatu znacznie osłabił Kościół, szczególnie w zakresie propagowania fałszywej tezy “wolności religijnej”. Tak jak papież Jan Paweł II cieszył się medialnym przychylnym rozgłosem, nadawanym przez liberalne, żydowskie bądź filosemickie media światowe, tak i kard. Dziwisz otrzymuje nagrody i wyróżnienia od wrogów Kościoła. W swojej diecezji oraz poprzez wpływy w całym Kościele w Polsce, kard. Dziwisz chroni również b. tajnych współpracowników komunistycznego reżimu, działających w Kościele. Wspiera też liberalnych polityków. Ks. bp. Stanisław Dziwisz, nie mający żadnego doświadczenia w zakresie kierowania diecezją, został arcybiskupem jednej z najważniejszych archidiecezji, a następnie otrzymał nominację kardynalską od papieża Benedykta XVI, który tym sposobem zastosował stary watykański zwyczaj „degradacji poprzez promocję” (promoveatur ut amoveatur), celem pozbycia się z Watykanu osób mogących stanowić utrudnienie w procesie rewitalizacji Kościoła. Kościół katolicki od wieków przestrzegał wiernych przed jakimikolkwiek kontaktami z lożami masońskimi, a każdy kto je wspomagał lub zostawał ich członkiem, był automatycznie ekskomunikowany. Już w 1738 roku roku papież Klemens XII wydał Konstytucję Apostolską, w której uznaje masonerię za herezję i zobowiązuje biskupów do traktowania jej członków jako podejrzanych o herezję. Z uwagi na niezwykłą ważność zagadnienia, rozbudowę masonerii oraz napływających i ujawnianych faktów desktrukcyjnej jej działalności, wielu kolejnych papieży zajmowało się zagadnieniami masonerii przestrzegając i nakładając karę ekskomuniki na wiernych wchodzących w jej struktury. Pomimo wielu prób zniesienia bądź łagodzenia obowiązujących kar, podejmowanych przez zarażonych modernizmem posoborowych hierarchów, do dnia dzisiejszego obowiązuje w Kościele kara ekskomuniki. Wyrażone zostało to i potwierdzone przez Prefekta Kongregacji Nauki Wiary kard. Józefa Ratzingera, który dnia 26 listopada 1983 roku ogłosił deklarację o stowarzyszeniach masońskich Quaesitum est: de associationibus massonicis. Tym samym każdy kto przyczynia się do publicznego uwiarygadniania i promowania masońskich organizacji, również poprzez przyjmowanie ich odznaczeń i zaszczytów, stawia się poza Kościołem podpadając pod ekskomunikę excommunicatio latae sententi Marucha
Histeria "pięknych umysłów" Po raz pierwszy od czasu „Solidarności” wspólnie manifestujemy dumę z bycia Polakami. Od 1989 roku odbywało się w polskiej kulturze zebranie poświęcone wzajemnemu pomniejszaniu się i oddawaniu ducha. Polski nacjonalizm, polski antysemityzm, polska ksenofobia, polski obskurantyzm religijny, polska zaściankowość, polski motłoch – wszystko to znamy jak tabliczkę mnożenia. Precyzyjne diagnozy samozwańczych autorytetów czyniły nasze życie żałosnym, ale za to bardziej świadomym. Swoją niechęć do społeczeństwa intelektualiści potrafili uzasadniać wręcz fizycznym wstrętem. „Estetyczna aura polskiego życia codziennego – chodniki i przechodnie, naród kurtkowców, szalikowców, bereciarek, dresowaty lud z lumpeksu, który siebie samego nie cierpi, bo wie, że jest pogardzany i sam sobą pogardza – ta aura w odczuciu wielu ludzi jest odpychająca” – pisał w 2006 roku Stefan Chwin w odpowiedzi na postawione przez redakcję „Dziennika” głupawe pytanie „Czy Polska jest sexy?”. Przez długi czas przeciętni Polacy przyjmowali te obelgi do wiadomości. A ponieważ nie chcieli znaleźć się w jednym worku z motłochem, papugowali język samozwańczych autorytetów. Naśmiewali się z „obciachowych Kaczorów”, szydzili z „moherowych beretów”, wstydzili się Polski za granicą, zapowiadali, że „wyjadą z tego kraju”, „odbiorą babciom dowód” etc. Taka retoryka dawała im poczucie wyższości nad resztą narodu, utrzymywała ich w iluzji, że są kimś wyjątkowym. Wprawdzie, jak inni, z trudem wiążą koniec z końcem, ale gdyby „ten kraj był normalny”, z pewnością zrobiliby karierę. Sęk w tym, że dla brzydzących się Polską intelektualistów pozostawali częścią motłochu, z którego werbalnie starali się wybić. Ponieważ niewiele w życiu osiągnęli, byli pogardzani i traktowani jak „użyteczni idioci”, którzy głosują, jak trzeba, w wyborach powszechnych. Nic więcej, nic mniej. Oczywiście wciąż są w Polsce ludzie, którzy nie dostrzegają manipulacji, której zostali poddani. Ich postawa jest jednym z najbardziej przygnębiających fenomenów III RP. Mogli wybrać wolność, przedsiębiorczość, niezależność myślenia, dumę z bycia Polakami i prawdziwe otwarcie na świat, a wybrali polityczną poprawność, uzależnienie od zideologizowanych mediów, kompleksy i bezpodstawne przekonanie o własnej wyższości nad rodakami. Zamiast włączyć się w budowę państwa, przyjęli rolę mięsa wyborczego. Używając argumentów typu: „On jest wykształcony, zna języki, szanują go na świecie”, zdjęli z siebie odpowiedzialność za los Polski. Od wyrazicieli idei polskości obecnej w zbiorowej świadomości woleli polityków realizujących ponad głowami tłumu interesy własne lub wąskich grup społecznych. Wbrew zdrowemu rozsądkowi skazali się na przedłużenie peerelowskiej wegetacji w cieniu uprzywilejowanej warstwy polityków, salonowców i oligarchów, wszystkich tych Mirów, Rysiów i Grzechów, o których zdążyliśmy już zapomnieć. Mimo że to wielkie oszustwo napawa mnie smutkiem, daleki jestem od przekreślania jego ofiar. To wciąż pełnoprawna część polskiego narodu, zdolna się odrodzić i dzielić z resztą społeczeństwa odpowiedzialność za ojczyznę. Świadczą o tym reakcje po tragedii smoleńskiej, które zaskoczyły zapatrzonych w siebie polityków i intelektualistów. Zirytowani głęboką i powszechną formą żałoby zaczęli tracić nerwy, krytykować „ciemny lud”, drżeć o własne przywileje. Z podwójną siłą wybuchły histeryczne ataki na Jarosława Kaczyńskiego, który postanowił kontynuować misję zmarłego brata. Poziom argumentacji znanego arbitra przyzwoitości, mówiącego o nekrofilii, sięgnął bruku polerowanego przez Kubę Wojewódzkiego i Michała Figurskiego w Radiu Eska Rock. Świętej pamięci Paweł Hertz, zapytany kiedyś o zasługi dla obalenia komunizmu, powiedział mądre zdanie: „Są tylko dwie siły, z którymi należy się liczyć: Kościół i wieś, a inteligencja opozycyjna jest czymś wtórnym i może działać tylko wtedy, jeśli uzna prymat tych dwóch sił”. Wydaje mi się, że rolą inteligencji, także dzisiaj, jest nie kształtowanie rzeczywistości w zgodzie z własnymi projektami, ale jej opisywanie dla dobra wspólnego. Nie wiem, dlaczego Polacy mieliby zastępować swój obraz świata tworami „pięknych umysłów”, skoro sami potrafią myśleć. Kim bylibyśmy bez polskich wsi i miasteczek, bez kościołów, targowisk i zatłoczonych pociągów, gdzie – jak słusznie zauważa Jarosław Marek Rymkiewicz – toczy się prawdziwe życie? Może niektórzy z nas czuliby się komfortowo jak we własnym salonie, ale czy mieliby jeszcze własną ojczyznę?
Ktoś powie, że kwestionując sens istnienia autorytetów moralnych, jestem niekonsekwentny, bo sam przywołuję nazwiska Hertza i Rymkiewicza. Obaj ci pisarze zasadniczo różnią się jednak od przedstawicieli samozwańczych elit, bo nigdy nie przyszło im do głowy sytuować siebie w pozycji uprzywilejowanej względem reszty Polaków. Ich opinie były formułowane z pokorą; wynikały z faktów, a nie z projekcji. A fakty są dziś takie, że narodowa żałoba poruszyła sumienia wielu ludzi, wyrwała ich z letargu, zdystansowała wobec samozwańczych autorytetów. Po raz pierwszy od czasu „Solidarności” wspólnie pochylamy się z powagą nad polskim losem i manifestujemy dumę z bycia Polakami. Dla intelektualistów przyzwyczajonych do dyktowania nam, jak mamy żyć, może to oznaczać koniec znanego im świata. Dla reszty narodu – rozkwit społeczeństwa obywatelskiego. Wojciech Wencel
To był zamach - mówią eksperci polski i niemiecki Informacja, że Tu-154 podchodził do lądowania prawie do końca na autopilocie, potwierdza niemal ze stuprocentową pewnością tezę, że załogę wprowadzono w błąd przy użyciu tzw. meaconingu. Oznaczałoby to, że Lech Kaczyński z małżonką i pozostałe 94 osoby na pokładzie zostały zamordowane. Raport rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), zaprezentowany w Moskwie przed kamerami telewizyjnymi, za katastrofę pod Smoleńskiem obarcza winą polskich pilotów, pozostawiając przy tym miejsce dla domysłów, że załoga uległa naciskom któregoś z pasażerów. „Komisja Techniczna jednoznacznie stwierdziła – w czasie lotu nie doszło do aktu terrorystycznego, wybuchu, pożaru na pokładzie, niesprawności urządzeń technicznych samolotu. Silniki pracowały do samego zderzenia z ziemią. (...) Ustalono, ze w kabinie znajdowały się osoby niebędące członkami załogi. Głos jednej z nich dokładnie zidentyfikowano, głos innej (lub innych) poddawany jest dodatkowej identyfikacji przez stronę polską. Jest to ważne dla śledztwa” – czytamy w dokumencie. Ale mimo ogólnikowego charakteru i rażącej jednostronności w raporcie znalazły się istotne informacje, które podważają wersję Rosjan, wskazując przy tym, że tragiczna śmierć 96 Polaków – w tym prezydenta RP – wcale nie była konsekwencją nieszczęśliwego wypadku.
Kto zmylił autopilota? Z raportu rosyjskiego MAK wynika przede wszystkim, że samolot prezydencki podchodził do lądowania na autopilocie, który sterował zarówno wysokością, ciągiem, jak i kursem rządowej maszyny. Co ciekawe, informacji tej nie podano podczas konferencji prasowej; znajdowała się ona tylko w pisemnej wersji dokumentu. „Wyłączenie pilota automatycznego w płaszczyźnie wzdłużnej i automatycznego regulatora ciągu nastąpiło przy próbie odejścia na drugi krąg odpowiednio na 5 i 4 sekundy przed zderzeniem z przeszkodą (drzewem), które zapoczątkowało niszczenie konstrukcji samolotu” – informują autorzy raportu. To bardzo ważna informacja. Autopilot jest urządzeniem do automatycznego sterowania samolotem, pobierającym do tego celu dane z GPS i innych wskazań przyrządów pokładowych (na GPS opiera się zresztą cały nowoczesny „flight management system”, w którym zintegrowane są urządzenia nawigacyjne, podłączone do komputera pokładowego). Ostatni etap przed lądowaniem na autopilocie to przelot przez kolejne, leżące obok siebie tzw. waypoints: 10 km przed pasem – wysokość 500 m, 8 km – 400 m, 6 km – 300 m, 4 km – 200 m, 2 km – 100 m – ten ostatni punkt to tzw. punkt decyzji i wysokość decyzyjna: jeśli pilot nie widzi tutaj pasa startowego, to musi zrezygnować z lądowania i polecieć na inne lotnisko. Tymczasem załoga polskiego samolotu (w tak trudnych warunkach pogodowych) wyłączyła pilota dopiero 5 sekund przed katastrofą, mimo że można to zrobić w sekundę, jednym ruchem ręki. Należy zaznaczyć, że waypoints przy lądowaniu są określone inaczej dla każdego typu maszyny i nie mają nic wspólnego z tym, gdzie lądujemy. Dziennik „Fakt”, powołując się na rosyjskiego prokuratora, który słyszał rozmowy w kokpicie, napisał kilka dni temu, że parę sekund przed tragedią piloci – dotąd spokojni – zaczęli wołać: „Daj drugi... W drugą!”. Musiał być to po prostu pierwszy moment, w którym załoga zorientowała się, że jest w złym miejscu i na złej wysokości – prawdopodobnie minęli wtedy znajdującą się tam antenę NDB lub – jak czytamy w raporcie – uderzyli w drzewo. Dlaczego piloci schodzili spokojnie do lądowania na autopilocie i dopiero kilka metrów nad ziemią zorientowali się, że samolot jest tak nisko? Czy byli samobójcami? Dlaczego nie reagowali na wskazania urządzeń pokładowych, które – jeśli działały bez zarzutu, jak twierdzą Rosjanie – musiały informować ich, że są na wysokości 100, a potem 70 czy 20 m? Wytłumaczenie jest tylko jedno: autopilot opierał się na błędnych danych z komputera pokładowego, a piloci myśleli, że są znacznie wyżej.
Strąceni fałszywym sygnałem To, że 10 kwietnia pod Smoleńskiem sygnał GPS w Tu-154 był zakłócony – co doprowadziło do błędu pozycji samolotu w pozycji horyzontalnej (160 m w lewo od osi pasa startowego oraz szacunkowo 80 m w pionie) – jest oczywiste. Inteligentną metodą takiej agresji jest meaconing, polegający na nagraniu sygnału satelity i ponownym nadaniu go (z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą) na tej samej częstotliwości w celu zmylenia załogi samolotu. Od razu podkreślmy, że nie jest to żadna fantastyczna technika z filmów o Jamesie Bondzie: od czasu zamachów terrorystycznych w Nowym Jorku na World Trade Center meaconingu używa się w prawie wszystkich krajach świata m.in. do ochrony obiektów specjalnego znaczenia, takich jak np. elektrownie atomowe czy obiekty rządowe (np. w razie ataku rakietowego). W przypadku Tu-154 podchodzącego właśnie do lądowania wystarczyłoby niewielkie przekłamanie sygnału, by doprowadzić do tragedii. Meaconing można „ustawić” z precyzją do 0,3m, a do zaburzenia prawidłowego działania może dojść ze źródła oddalonego nawet o kilkadziesiąt kilometrów od samolotu. Technicznie
możliwe jest również zmylenie wysokościomierza radiowego. Gdyby dodać do tego przekazanie nieprawdziwej wartości ciśnienia barometrycznego (Rosjanie nie poinformowali dotychczas, jakie ciśnienie podali dowódcy Tupolewa), załoga samolotu była – nawet przy
dużo lepszej widoczności niż ta, która panowała w Smoleńsku – bez szans. Charakterystyczne ukształtowanie terenu przed lotniskiem
Smoleńsk-Siewiernyj – rozległa niecka – stanowiło dodatkową gwarancję powodzenia ataku. Wskazania wysokości przez GPS i innych
urządzeń nie były prawidłowe, ale mimo wszystko wystarczające, by uruchomić EGPWS (system ostrzegający pilotów o odległości
samolotu od gruntu). Jego sygnał ostrzegawczy włącza się, gdy samolot schodzi poniżej 666 m (2000 stóp) nad ziemią. Piloci zignorowali ostrzeżenie EGPWS (jako że jego zadaniem jest ostrzegać przed zbliżającą się ziemią i robi on to za każdym razem, kiedy się ląduje) i lecieli dalej, oczekując, że za jakiś czas zobaczą pas startowy (zgodnie z procedurami pilot miał prawo podchodzić do wysokości decyzyjnej i dopiero wtedy podjąć decyzję o kontynuacji lub zaniechaniu manewru). Problem w tym, że EGWPS także opiera się
na pomiarach położenia uzyskanego z odbiornika GPS i wysokości z wysokościomierza radiowego: Tu-154 wkrótce znalazł się więc nie 100, lecz 5 m nad ziemią. Piloci nie zdążyli nawet poszukać wzrokiem pasa startowego... Jeszcze raz powtórzmy: skoro samolot leciał na włączonym autopilocie, to piloci wierzyli, że są znacznie wyżej i w innej pozycji. Samolot zaczął „nurkować”, zanim piloci przeszli na ręczne sterowanie, co oznacza, że albo doszło do awarii autopilota, albo celowego zakłócania. Komisja nie stwierdziła awarii, poza tym urządzenie będące tyle lat w eksploatacji raczej nie powinno mieć takich niespodziewanych awarii. I nie może tu być mowy – jak sugerowali niektórzy dziennikarze – o jakimś innym wytłumaczeniu, jak np. pomyłce przy wprowadzaniu danych o ciśnieniu, spowodowanej stosowaniem innych jednostek w Rosji. Zarówno qnh, qfe, pascale czy mmHg są wartościami standardowymi stosowanymi na całym świecie. Oprogramowanie używane w komputerach pokładowych jest przystosowane do analizy poprawności wprowadzonych danych właśnie ze względu na ryzyko pomyłki.
Jak dojść do prawdy Wraz z upływem czasu coraz trudniej będzie uzyskać dowody wyjaśniające, kto i jak doprowadził do katastrofy polskiego samolotu pod Smoleńskiem. Zastanawiające, że dane, które mogłyby zaprzeczyć zarówno prezentowanej na łamach „GP” hipotezie o możliwości eksplozji w Tu-154 (przy czym teza o wybuchu nie wyklucza wcześniejszego zmylenia załogi poprzez meaconing!), jak i naszym ustaleniom – znajdują się w rękach Rosjan, którzy nie chcą lub przez długi czas nie chcieli udostępnić ich stronie polskiej. Gruntownej analizie poddano jedynie same przyrządy nawigacyjne, a także urządzenia TAWS, które nie zawierają informacji o sygnale GPS, w związku z czym są bezużyteczne przy weryfikacji hipotezy o zakłóceniu sygnału satelitarnego. Atak na przyrządy nawigacyjne można bowiem stwierdzić wyłącznie przez analizę czarnych skrzynek, a dokładniej: jednego z parametrów zapisanych w jednym z rejestratorów. Niestety, czarne skrzynki to tylko lepiej lub gorzej zabezpieczone nośniki i usunięcie śladów meaconingu zwłaszcza dla służb znających od podszewkę budowę Tu-154 i jego przyrządów – nie jest trudnym zadaniem. Wystarczy, żeby ingerującym w zawartość rejestratorów nikt przez kilka godzin, a tym bardziej przez kilka tygodni nie przeszkadzał.
Marek Strassenburg Kleciak, Hans Dodel
Marek Strassenburg Kleciak – pracujący w Niemczech polski specjalista ds. systemów trójwymiarowej nawigacji; wygłaszał prelekcje m.in. na Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium i w Instytucie Faunhoferea w Darmstadt; doradca niemieckich organów administracji państwowej.
Hans Dodel – niemiecki ekspert od systemów nawigacji i wojny elektronicznej, autor książki „Satellitennavigation”.
Historia lubi się powtarzać? 19 października 1986 r. na terytorium RPA rozbił się Tu-134 z prokomunistycznym prezydentem Mozambiku na pokładzie (oprócz niego w samolocie znajdowały się 43 osoby, w tym kilkunastu ministrów i innych ważnych urzędników tego państwa). Podobnie jak w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem, maszyna roztrzaskała się, odchyliwszy się wcześniej o 37 stopni od właściwego toru lotu, a piloci obniżali samolot, zachowując się tak, jakby nie mieli świadomości, na jakiej wysokości się znajdują. Zignorowali też – tak jak polska załoga – sygnał ostrzegawczy GWPS, który włączył się 32 sekundy przed upadkiem. Po katastrofie południowoafrykańska policja zabrała wszystkie czarne skrzynki, odmawiając poddania ich niezależnemu badaniu. Oficjalny raport przygotowany przez śledczych RPA do złudzenia przypominał ustalenia Rosjan ws. katastrofy pod Smoleńskiem. Jego tezy były następujące:
1) samolot prezydenta Mozambiku był w pełni sprawny,
2) wykluczono akt terroru lub sabotażu,
3) załoga nie przestrzegała procedur obowiązujących przy lądowaniu,
4) załoga zignorowała ostrzeżenia GWPS.
Rosjanie, którzy w katastrofie stracili wiernego sojusznika, gwałtownie oprotestowali raport komisji południowoafrykańskiej. Oskarżyli władze RPA o zamach polegający na... zakłóceniu sygnału satelitarnego samolotu. Wskazywały na to okoliczności wypadku, bardzo przypominające zresztą – jak już wspomnieliśmy – to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem. Po kilkunastu latach okazało się, że w tym akurat przypadku rację mieli komuniści. W styczniu 2003 r. Hans Louw, były agent służb specjalnych rasistowskiego reżimu RPA, przyznał, że samolot został strącony wskutek celowego zakłócenia sygnału satelitarnego przez południowoafrykańskich agentów. Dodał, że w wypadku niepowodzenia ataku maszyna miała zostać zestrzelona przez jedną z dwóch specjalnych ekip. (lm, wg)
KRYTYKOWALI KLICHA, FORUM ZAMKNIĘTO Po krytycznych wpisach na temat wypowiedzi Edmunda Klicha, akredytowanego przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), administrator zamknął na forum branżowego portalu internetowego Lotnictwo.net wątek "2010.04.10 TU-154 - Samolot Prezydenta RP rozbił się pod Smoleńskiem". Miażdżące dla Klicha krytyczne opinie można było przeczytać jeszcze w sobotnie przedpołudnie. Potem wątek o katastrofie zamknięto. Administrator tłumaczy, że po pierwsze: "temat zostanie otwarty po upublicznieniu nagrań z kokpitu lub po przedstawieniu kolejnej oficjalnej informacji związanej z przyczynami wypadku". A po drugie: "ponieważ nie możemy zapewnić płynnej moderacji przez 24 h, wątek zostanie zamknięty do piątku rano". Na stronie nie figuruje nazwa administratora portalu. Jest tylko wiadomość, iż "Serwis lotnictwo.net.pl jest własnością prywatną. Działa pod kierunkiem administratorów, wspieranych przez kadrę moderatorską. Moderatorzy są powoływani i odwoływani przez administratorów". Wcześniej na forum można było śledzić niezwykle gorącą dyskusję po wypowiedziach Edmunda Klicha, insynuującego szkolne błędy, jeśli nie wprost - głupotę pilotów prezydenckiego Tu-154M. I tak, użytkownik portalu o nicku "kirby" napisał: "W programie 'Teraz My' na pytanie: - Czyli w momencie, kiedy wysokość była 100 m, a oni nadal nie widzieli pasa, to powinni poderwać samolot? Odpowiedź Edmunda Klicha: - Tak, nawet automatycznie, bo tam jest dyskusja, że przejdziemy z automatu, prawda, autopilot sam wyprowadza. Czekali świadomie do wysokości 20 m (E. Klich), schodząc z tak dużej wysokości na radiowysokościomierzu (E. Klich), którego wskazania wydały im się stabilne i dopiero wyłączyli autopilota, podrywając samolot na ok. 4-5 sekund przed uderzeniem w pierwsze drzewa, czyli prawdopodobnie jak już je zobaczyli. Gdyby - pisze użytkownik forum - to nie były opinie szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, to chyba byłoby to, jak do tej pory, zaliczone jako największa bzdura wypowiedziana w tym temacie". W dyskusji w radiowej Trójce Edmund Klich i mjr Michał Fiszer powielili tezę, że piloci świadomie zeszli poniżej tzw. wysokości decyzji (przyjmuje się, że jest to 100-120 metrów) i świadomie osiągnęli wysokość zaledwie 20 metrów na kilometr przed pasem. Sugerował też, że piloci byli źle wyszkoleni i że "gdyby tak kilka razy zabili się na symulatorach, to by wiedzieli, czym to grozi". - W przypadku urządzenia TAWS, alarmującego o zejściu na niebezpieczną wysokość, akurat sprawa jest prosta. Było to urządzenie amerykańskie, wyskalowane w stopach. Pobierało dane o wysokości z wysokościomierza cyfrowego, który w każdym innym przypadku byłby przełączony na wskazania w stopach. Po przełączeniu wysokościomierza cyfrowego na metry TAWS wzbudzał fałszywe alarmy na zbyt dużej wysokości. I załoga o tym wiedziała (...) i go ignorowała - mówił Fiszer. "Wysokościomierz cyfrowy WBE-SWS, o którym mówi pan Fiszer, jest jednocześnie centralą aerometryczną. Na jego wyjściu jest sygnał cyfrowy proporcjonalny do wysokości, nie jest on ani w metrach, ani w stopach. Mówienie o wpływie przełączenia stopy/metry na wskaźniku na działanie TAWS to po prostu bzdura. Pan Fiszer nie wie chyba, że TAWS otrzymuje również sygnały z radiowysokościomierza. No i to ostatnie zdanie o bezużyteczności. Jeżeli pilot nie widzi ziemi i słyszy PULL UP, to najpierw powinien to pull up zrobić, a później się zastanawiać, czy było użyteczne, czy nie" - w ten sposób skomentował ocenę Fiszera użytkownik forum. - To cios w wolność słowa - komentują zamknięcie na forum wątku katastrofy piloci. - Najwyraźniej ktoś chciał uciąć te niewygodne wypowiedzi. Jeśli nie wiadomo, kto zarządza stroną, można dywagować, czy jest to ktoś powiązany ze stroną rządową. Warto też nadmienić, że obecne relacje Klicha są sprzeczne z tym, co podawał on na początku, zaraz po katastrofie. Wówczas wynikało z nich, że jest sceptyczny wobec wersji podawanych przez Rosję. Dziś jest zupełnie inaczej, i rodzi się pytanie, dlaczego tak jest - zastanawia się dr Hanna Karp, medioznawca z Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Internauci napisali, że w prezydenckim Tupolewie był zamontowany rejestrator wideo, a obraz z niego był widoczny w saloniku prezydenckim. Kamera w kokpicie to bardzo prawdopodobny wątek. Rejestratorem wideo mogła być też tzw. polska czarna skrzynka. - Co widać na nagraniu? Prawdopodobnie niewiele. Na pewno ziemia dostrzegalna była na monitorze dużo później, niż dostrzegł ją pilot. Jeżeli prawdą jest wypowiedź Edmunda Klicha o śp. gen. Błasiku, to tak czy inaczej siedział on na rozkładanym siedzeniu. Nawet jeśli nagranie nie jest dobrej jakości, jestem przekonany, że eksperci od zapisu wideo i piloci mogliby z niego wywnioskować znacznie więcej niż z rejestratora rozmów. O ile rejestratorem wideo jest polska (trzecia) czarna skrzynka, takie nagranie istnieje. Jeżeli jednak była to tylko transmisja kokpit - salonka, to podejrzewam, że niestety nikt nie jest w stanie odtworzyć zapisu - ocenia jeden z ekspertów lotnictwa.
Użytkownicy forum podważają ponadto tezy o niedostatecznym wyszkoleniu załogi prezydenckiego Tupolewa. Odbywała ona w ubiegłym roku ćwiczenia na symulatorze lotów w Szwajcarii. Mimo że był to typ symulatora nieprzeznaczony stricte dla Tupolewów, to jednak nie wykluczał możliwości trudnych manewrów na tym właśnie samolocie. Faktem jest, że polski specpułk podobnego symulatora nie posiada. Jak wyjaśnia gen. Anatol Czaban, szef szkolenia Sił Powietrznych, tego typu symulatorów nie ma nigdzie w Europie poza Rosją (w zasadzie w Moskwie jest urządzenie nazywane trenażem) Jego zamontowanie opłaca się tylko wtedy, gdy w kraju jest więcej niż sześć samolotów jednego typu. Czy zakłócony odbiór z radiolatarni tłumaczy, dlaczego samolot zszedł tak nisko - 15 metrów poniżej płyty lotniska? Tezę taką postawiła niedawno "Rzeczpospolita". Problem w tym, że dane o pułapie pilot czerpie z wysokościomierzy, a nie z radiolatarni. W czasie podchodzenia do lądowania autopilot korzystał z 2 źródeł danych o pozycji: GPS i NDB (2 radiolatarnie niekierunkowe). Do pułapu decyzji można zniżać się na samym GPS. Instrukcja obsługi sytemu zarządzania lotem na to pozwala. Nie można zniżać się na samym NDB, instrukcja to wyklucza. Tak więc podstawa to GPS, radiolatarnia ma znaczenie drugorzędne - twierdzą lotnicy. Podkreślają, że znaczenie radiolatarni było duże jedynie dla lądującego wcześniej Iła-76, ponieważ nie posiada on zainstalowanego GPS. Piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", zaznaczają, że w normalnych warunkach operator radaru nie mógłby pozwolić zejść załodze ze ścieżki schodzenia. Odnoszą się też do doniesień medialnych, iż załoga nie zareagowała na komendę kontrolera: "Horyzont!", nakazującą natychmiastowe wyrównanie lotu i przerwanie zniżania. - Kontroler sam był wszystkim zdezorientowany. Artur Wosztyl, kapitan jaka, który lądował na godzinę przez samolotem prezydenckim, wspomina, że kontroler opuścił stanowisko pracy w przeświadczeniu, że Tupolew odleciał na lotnisko zapasowe! Sam kontroler zeznaje, że jego komenda padła tak późno, bo wszystko działo się za szybko. Trzeba też pamiętać, że nie miał on możliwości śledzenia samolotu od pewnej wysokości ze względu na brak Radaru Precyzyjnego Zniżania PAR. Z pewnością nie widział Tupolewa w wąwozie - twierdzą eksperci. Zaprzeczają też rewelacjom "Gazety Wyborczej", jakoby samolot podejmował "próbne lądowanie". - Taki termin w lotnictwie w ogóle nie istnieje. Albo się ląduje, albo nie - kwitują. Oceniają, że nie było możliwości, by załoga nie wiedziała o ewentualnej awarii silnika. Powinni zostać poinformowani o ewentualnym oblodzeniu wlotu powietrza do silnika i o usterce hydrauliki układu sterowania przez specjalne kontrolki znajdujące się na pulpicie samolotu. Anna Ambroziak
Stenogramy to nie materiał kluczowy Z mec. Rafałem Rogalskim, pełnomocnikiem rodzin ofiar katastrofy: prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Marii Kaczyńskiej oraz parlamentarzystów - Przemysława Gosiewskiego, Krzysztofa Putry, Janiny Fetlińskiej i Aleksandry Natalli-Świat, rozmawia Anna Ambroziak Jakie nadzieje wiąże Pan z przekazaniem akt sprawy przez stronę rosyjską? - Liczę na pojawienie się ważnych dowodów. Być może wtedy głos zabierze prokuratura i ustosunkuje się do różnych rewelacyjnych informacji pojawiających się w mediach, gdyż będzie miała odniesienie w materiale dowodowym. Chodzi o przekaz dla społeczeństwa, które może być zdezorientowane wielokrotnie sprzecznymi doniesieniami. Jednakże jakikolwiek przekaz prokuratury z pewnością będzie uzależniony od dobra śledztwa, a poza tym decydować o tym będzie sama prokuratura.
Jak Pan ocenia dotychczasową współpracę z polską prokuraturą? - Jest właściwa i mam nadzieję, że tak pozostanie. Współpracę cechuje duża życzliwość. Praca nad śledztwem wymaga dużego nakładu czasu, gdyż m.in. analiza akt odbywa się w prokuraturze. Prokuratura wykonuje bardzo wiele czynności dowodowych w granicach możliwości. Pamiętać trzeba, że do katastrofy doszło na terenie Rosji i to jest główny obszar ustaleń.
Które wątki szczególnie Pana zainteresowały? - Śledztwo ma charakter rozwojowy. Jest bardzo wiele okoliczności wymagających wyjaśnienia. Pewne zagadnienia interesują mnie szczególnie, np. sekcje zwłok (czy tak naprawę były przeprowadzone, a jeżeli nawet to nastąpiło, to czy wykonano je w sposób odpowiadający przeprowadzaniu takich czynności). Różne sprzeczne informacje występują w tym przedmiocie. Interesuje mnie też materiał biologiczny, badania toksykologiczno-chemiczne, zachowanie kontrolerów, komendy wydane przez kontrolę lotów, a także rola Iła-76. Oczywiście wiele innych zagadnień pojawiających się w śledztwie pozostaje w obszarze mojego zainteresowania, jednakże nie jest to moment na ich omawianie. Jestem na etapie konstruowania wniosków dowodowych.
Czy będą się Państwo ubiegać o dostęp do akt rosyjskiego śledztwa? - Zobaczymy po przyjeździe pana ministra Jerzego Millera z Moskwy, kiedy tak naprawdę okaże się, jaką dokumentacją on dysponuje. Być może zapadną wtedy konkretne decyzje co do udziału w śledztwie rosyjskim. Pojawia się tu jednak pewne utrudnienie: Zgodnie z art. 42, ust. 2, pkt 12 rosyjskiego kodeksu postępowania karnego uprawnienie do przeglądania akt przez pokrzywdzonego lub wykonującego jego prawa przysługuje dopiero po zakończeniu śledztwa.
A na jego zakończenie możemy jeszcze czekać miesiącami.. - Właśnie. Obym się mylił, ale żeby to nie były lata. Pojawia się więc tutaj problem, niemniej będziemy czynić starania, aby otrzymać akta wcześniej. Liczę tu na inwencję najwyższych organów państwa polskiego, by w takiej sytuacji próbowały przeforsować to, by zapoznanie się z aktami rosyjskimi nastąpiło wcześniej. To wszystko okaże się po przywiezieniu dokumentacji przez ministra Millera, a nadto realizacji wniosków polskiej prokuratury o udzielenie pomocy prawnej ze strony rosyjskiej.
Jeżeli jednak śledztwo wykaże jakieś uchybienia ze strony rosyjskiej - bądź to winę wieży lotów, bądź awarię urządzeń samolotu - jakie konsekwencje prawne strona rosyjska wtedy poniesie? - Rozumiem, że mówimy wyłącznie teoretycznie, gdyż na jakiekolwiek konkretne wywody w oparciu o dokonane już ustalenia jest zdecydowanie przedwcześnie. Wyraźnie to zaznaczam. A więc teoretycznie, gdyby się okazało, że Rosjanie popełnili tu błąd, należałoby rozważyć konsekwencje prawne oraz międzynarodowe. Rodziny poszkodowanych w katastrofie najprawdopodobniej mogłyby ubiegać się o odszkodowanie i zadośćuczynienie. Zaznaczam jednak wyraźnie, że zagadnienie odszkodowawcze jest elementem, który pojawia się jako zdecydowanie drugoplanowy. Najważniejsze teraz są dojście do prawdy i właściwe ustalenia faktyczne. O wszelkich uchybieniach ze strony rosyjskiej prokuratury dowiemy się, jak otrzymamy dokumentację rosyjską. Na tym etapie należy ograniczyć się do wskazania, że oględziny i zabezpieczenie miejsca zdarzenia pozostawiają nie tyle wiele do życzenia, co nie odpowiadały standardom przy tego typu czynnościach. Z niedowierzaniem przyjąłem informacje o znajdowaniu przez postronne osoby na miejscu katastrofy fragmentów ciał ludzkich, części samolotu, dokumentów ofiar. To świadczy o nierzetelności strony rosyjskiej - oczywiście ograniczam się do czynności oględzin i zabezpieczenia terenu. Wszelkie usprawiedliwianie zaniechań, np. błotnistym terenem, jest pozbawione jakiejkolwiek racjonalności.
Co do stosunków między Rosją a Polską - tu należałoby wtedy podnieść kwestię, czy był to błąd popełniony umyślnie, czy nieumyślnie. Oraz czy było to działanie osób jednostkowych, czy też kierowanych przez państwo. Jest bowiem zasadnicza różnica między tym, czy ktoś popełnił błąd i działał nie z inicjatywy państwa i był to jego własny błąd (umyślny lub nie), czy też po prostu była tu jakaś inspiracja ze strony państwa.
A co z opinią międzynarodową? - To pytanie do politologów, ale sądzę, że byłaby to pełna kompromitacja Rosji, która ukazałaby się jako niecywilizowana - zakładając, że była tu z jej strony jakaś inspiracja. Ale na razie to tylko hipotetyczne założenia i teoretyczny wywód. Toczy się śledztwo, w którym trzeba zweryfikować przyczyny katastrofy, śmierci, rolę Iła-76, remont samolotu w Samarze w grudniu 2009 roku, jak i wiele innych zagadnień. Chodzi tu o rzetelne wyjaśnienie sprawy, nie o szukanie sensacji i kozła ofiarnego.
Do pełnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy niezbędne jest zapoznanie się z nagraniami z czarnych skrzynek - czy jeżeli dostaniemy od Rosjan tylko stenogramy rozmów, jakie były prowadzone w kokpicie Tu-154, można wtedy mówić o nich jako o materiale dowodowym? - Jaki materiał dowodowy otrzymamy, dopiero zobaczymy. Jeżeli rzeczywiście strona rosyjska wyda nam stenogramy, to nie będzie materiał kluczowy - przecież papier może przyjąć wszystko... Można na nim napisać wszystko, co się chce napisać... Jeżeli nie mam dowodu głównego, czyli samego nagrania, to co można stwierdzić? Zarówno prokuraturę, jak i mnie interesują dowody pierwotne. Nie będę się cieszył z samego stenogramu. Interesujące są tu same rejestratory. Strona polska musi mieć prawo do własnych ustaleń dowodowych, w tym sporządzenia własnych stenogramów. Stenogramy, jakie otrzymamy od Rosjan, miałyby pełną wartość dowodową tylko przy zweryfikowaniu ich z nagraniem oryginalnym. Stąd zasadne jest co najmniej czasowe wypożyczenie Polsce rejestratorów. Nie mówię już o ich wydaniu, bo to byłaby idealna sytuacja procesowa. Rejestratory są własnością Polski. Wciąż chcę wierzyć w rzeczywistą współpracę ze stroną rosyjską, a ta może mieć miejsce tylko wtedy, gdy cały materiał dowodowy zebrany w rosyjskim prokuratorskim śledztwie oraz przez MAK zostanie udostępniony. Jak na razie niezwykle opornie to idzie, mimo iż współpraca z Rosją miała być błyskawiczna. Mam nadzieję, że niebawem dojdzie do przełomu, zwłaszcza że Rosji powinno zależeć na wyjaśnieniu całej sprawy. Dziękuję za rozmowę.
KORWIN-MIKKE ZA LIKWIDACJĄ KURONIÓWKI Janusz Korwin-Mikke zapowiada, że jeśli zostanie prezydentem, będzie domagał się likwidacji zasiłków dla bezrobotnych. - Na pewno zażądam ustawy, która zwiększy wydatki na wojsko, likwidując zasiłki dla bezrobotnych. Jest niedopuszczalne dawanie pieniędzy ludziom, którzy nie pracują, podczas kiedy mamy co robić przede wszystkim w wojsku - powiedział kandydat na prezydenta partii Wolność i Praworządność na konferencji w Warszawie. - Musimy również zrobić w szkołach program przysposobienia obronnego, ale poważnego, tzn. młodzież - męska oczywiście - jedzie do garnizonu i przez tydzień siedzi w garnizonie, widzi, jak się strzela - mówił Korwin-Mikke, który opowiada się za armią zawodową. JKM
Czy Edmund Klich wie co robi? To zastanawiające, że polski urzędnik wskazuje na naszych pilotów jako winnych katastrofy prezydenckiego samolotu. Kontrowersyjne tezy Edmunda Klicha, polskiego przedstawiciela przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) w Moskwie, natychmiast podchwytują rosyjskie media. Klich wypowiada się dużo, sprzecznie i zaskakująco na rękę Rosjanom. Wszystko przy milczącym przyzwoleniu premiera Donalda Tuska. Zrozumiałe zainteresowanie katastrofą samolotu rządowego pod Smoleńskiem sprawiło, że w mediach mamy ogromną ilość informacji o różnej wartości. Ustalaniem przyczyn katastrofy i śledztwem zajęła się strona rosyjska. Polskie ośrodki rządowe zapewniają, że postępowanie Rosjan jest bez zarzutu i powinniśmy spokojnie czekać, co ustalą rosyjska komisja i prokuratura. Pytania i wątpliwości formułowane przez polityków opozycyjnych, ekspertów, publicystów są piętnowane przez ośrodki rządowe jako szkodliwe. Jesteśmy pouczani, że nie wolno w ten sposób psuć dobrej atmosfery w stosunkach z Rosją. Powinniśmy zaufać premierowi Putinowi i jego prokuraturze, słyszymy w Warszawie. Tymczasem: "Wbrew obietnicom śledztwo w sprawie katastrofy nie jest ani transparentne, ani dynamiczne. Polska strona nie ma pełnego i swobodnego dostępu do dokumentów i zgromadzonych dowodów. Polakom późno udostępnia się czarne skrzynki, choć niemal od razu było wiadomo, że są one w dobrym stanie i można odczytać ich zapis. Obawiamy się więc, że śledztwo nie jest prowadzone we właściwy sposób". To nie jest wypowiedź polskiego "rusofoba". Tak w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" (25.05.2010) mówił Andriej Iłłarionow, jeden z sygnatariuszy listu rosyjskich opozycjonistów wyrażającego zaniepokojenie przebiegiem śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Władze RP nie zabiegały, aby kwestię ustalenia przyczyn katastrofy badała polska komisja. Były ku temu podstawy, sprawa dotyczyła bowiem samolotu wojskowego, a zdarzenia z udziałem takich maszyn nie podlegają procedurom stosowanym przy wypadkach samolotów cywilnych. Ponadto w Ministerstwie Obrony Narodowej zostało podpisane w 1993 r. polsko-rosyjskie porozumienie m.in. w sprawie wspólnego wyjaśniania katastrof. Ta umowa dawała Polsce wprost prawo uczestniczenia w całości postępowań na warunkach równoprawnej strony. Władze polskie w jakiś dziwaczny sposób zgodziły się na zastosowanie przepisów, które władzom rosyjskim oddały postępowanie w całości. W ten sposób polski rząd z własnego wyboru znalazł się w roli petenta w śledztwie ustalającym okoliczności tragicznej śmierci prezydenta polskiego państwa. W postępowaniu po katastrofie statku powietrznego najważniejszą rolę odgrywa komisja badania wypadków lotniczych. Jej ustalenia mogą posłużyć prokuraturze do postawienia zarzutów karnych ewentualnym winnym wypadku. W sprawie katastrofy polskiego Tu-154 postępowanie prowadzi rosyjska komisja. Z ramienia polskich władz jej pracę obserwuje Edmund Klich, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych przy ministrze infrastruktury. Przypomnijmy, że jest to komisja zajmująca się badaniem wypadków z udziałem samolotów cywilnych. W polskim systemie prawnym w razie katastrofy samolotu wojskowego (państwowego) powoływana jest przez ministra obrony specjalna Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Na przykład do zbadania katastrofy samolotu CASA w 2008 r. minister obrony narodowej powołał komisję pod przewodnictwem pułkownika z Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, a jej skład tworzyło 29 osób z resortu obrony.
Morozow dzwoni do Klicha Po katastrofie prezydenckiego Tu-154 na lotnisku w Smoleńsku znalazł się zespół specjalistów wojskowych z szefem Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów na czele. Zgodnie z obowiązującymi przepisami miał on zająć się badaniem zdarzenia. Okazało się, że Edmund Klich też tam już był i mimo braku upoważnienia z MON podjął własne działania. Powstaje kwestia, dlaczego osoba nieuprawniona do badania zdarzenia znalazła się na lotnisku smoleńskim. Przepytywany 6 maja przez sejmową Komisję Infrastruktury Klich mówił, że tuż po katastrofie zadzwonił do niego Aleksiej Morozow: "to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny - szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji, to znaczy Międzynarodowego [Międzypaństwowego] Komitetu Lotniczego... On zadzwonił i powiadomił mnie, że jest katastrofa w Smoleńsku i traktuje to jako telefoniczne powiadomienie, natomiast formalne będzie później. I było od razu pytanie o procedury, według jakich będzie ten wypadek badany. On zaproponował załącznik 13. do konwencji, bo myślę, że i według jego wiedzy, i ówczesnej mojej wiedzy to jest jedyny dokument, który podpisała i strona polska, i Federacja Rosyjska jako konwencję chicagowską tak zwaną z 1944 roku". Okazuje się, że właśnie z Klichem skontaktowali się Rosjanie, chociaż w przypadku katastrofy samolotu wojskowego był on osobą nieodpowiednią. Strona rosyjska (Aleksiej Morozow, szef Komisji Technicznej MAK) zawiadomiła szefa polskiej komisji badającej wypadki samolotów cywilnych i wskazała mu na potrzebę zastosowania procedury z konwencji chicagowskiej, co blokowało równoprawny udział Polski w postępowaniu. Można też dostrzec zainteresowanie strony rosyjskiej, aby Edmund Klich był współpracownikiem rosyjskiej komisji badającej katastrofę. Nawet po zamieszaniu wywołanym krytycznymi wypowiedziami pod adresem ministra obrony Klich zachował pozycję przedstawiciela rządu polskiego przy komisji rosyjskiej. Zastanawia, że polski urzędnik wskazuje na polskich pilotów jako winnych katastrofy. Największy rosyjski dziennik "Kommiersant", relacjonując wypowiedź Edmunda Klicha, wybija na czoło informację, iż polski przedstawiciel przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) w Moskwie ogłosił, iż prezydent Lech Kaczyński zginął z powodu błędu polskich pilotów. Tuż po zdarzeniu strona rosyjska mówiła, że do wypadku doszło z winy polskich pilotów. Podawano wiadomości, jakoby samolot cztery razy podchodził do lądowania, a polscy piloci nie znali języka rosyjskiego i nie potrafili skomunikować się z obsługą smoleńskiego lotniska. Polska opinia publiczna ciągle słyszy, że trzeba poczekać na zakończenie badań przez Rosjan. Nie trzeba czekać tylko w jednym przypadku - przy wskazaniu jako winnych pilotów.
Tezy na zamówienie Moskwy Klich co pewien czas podaje różne zaskakujące wiadomości pochodzące według niego z zapisów czarnych skrzynek. 15 maja informował: "Słuchałem całych rozmów w kabinie i słyszałem bardzo dokładnie rozmowy załogi między sobą, załogi z kontrolerami na ziemi". A tydzień później (21 maja): "Teraz wiem więcej, bo otrzymałem pełny zapis rozmów, i teraz już bym tak kategorycznie nie stwierdził". Wcześniejsze przesłuchanie "całych rozmów" dostarczyło Klichowi mniej wiadomości od późniejszego zapoznania się z ich "pełnym zapisem", dlaczego? Edmund Klich nie kłopocze się, że zaprzecza uprzednio wypowiadanym opiniom. Na konferencji prasowej 27 maja mówił: "Problem jest taki, że tego zapisu rozmów w kabinie generalnie się nie udostępnia. W społeczeństwie jest takie mniemanie: pilot, pogoda, technika... Prawda? Nie będzie się wtedy szukać tych błędów systemowych, tylko się powie, aha, no, piloci tam coś, może tak. Wybierze się tylko część tego i będzie to służyć manipulacji, a nie ujawnieniu przyczyn. Generalnie wiemy, co się stało. Trzeba odpowiedzieć, dlaczego się stało, a to są analizy, to są obliczenia, tu nie... tu nie można iść na skróty". A następnego dnia Klich "idzie na skróty" i ogłasza, że to piloci byli winni katastrofy. Edmund Klich jest byłym pilotem, oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Po 1989 r. jako pułkownik WP uzyskał doktorat na Akademii Obrony Narodowej i zajmował ważne stanowiska - w latach 1997-2000 był zastępcą komendanta Wydziału Lotnictwa Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Po przejściu w stan spoczynku zajął się badaniem wypadków lotniczych. Dziennikarz miesięcznika "Skrzydlata Polska" Grzegorz Sobczak mówi: "Rozmawiałem z Edmundem Klichem wielokrotnie i zawsze bardzo ważył słowa, nigdy nie wypowiadał pochopnych opinii". Dlaczego więc teraz Edmund Klich pochopne opinie wygłasza? Nie dostrzega, że to, co mówi, nie tylko współbrzmi z doniesieniami rosyjskich mediów, ale jest z zapałem w Rosji nagłaśniane, ponieważ potwierdza polską winę za katastrofę. Czyżby sytuacja go przerosła i się pogubił? W czasach sowieckich rządząca w Rosji partia komunistyczna wydawała ogromne środki na propagandę, która miała dezinformować i ogłupiać społeczeństwa państw demokratycznych. W wielu krajach na Zachodzie Sowieci przez podstawionych figurantów wydawali pisemka, które nie miały czytelników i żadnych szans na rynku wolnej prasy. Dlaczego to robiono? Po to, by w gazetach drukowanych u siebie cytować pochlebne dla komunistów opinie pochodzące z rzekomej "zachodniej prasy". Sowiecki dyktator Lenin, wykazujący się wielkim sprytem i przebiegłością w osiąganiu celów, wskazywał bolszewikom na zalety korzystania z usług "pożytecznych durni". Tak Lenin nazywał ludzi, którzy pomagali komunistom, sądząc, że robią coś pożytecznego, a w efekcie szkodzili własnemu narodowi, swoim bliskim, samym sobie. W historii znajdziemy rzesze takich, którzy wspierali komunistów, uważając, iż w ten sposób zwalczą biedę i niesprawiedliwość. Wspomniany wyżej Grzegorz Sobczak, starając się zrozumieć powody zachowania znajomego, tłumaczy: "Być może Klich chciał swoimi opiniami wpłynąć jakoś na dowództwo Sił Powietrznych, bo od lat podnosi problem szkolenia pilotów, podkreślając, że ich poziom jest fatalny". Być może? Edmund Klich wygłasza swoje opinie, będąc oficjalnym przedstawicielem Polski w Moskwie. Premier ogranicza się do biernej i dobrodusznej reprymendy, gdy Klich za głośno z czymś wypali. Rosyjski opozycjonista dostrzega bierność polskich władz. Andriej Iłłarionow mówi: "Po katastrofie Donald Tusk zrobił na mnie wrażenie człowieka zaszokowanego tragedią, ale potem nie widziałem w nim siły, która kazałaby mu wyciągnąć od Rosjan jak najwięcej informacji. Takiej postawy nie widzę też u Bronisława Komorowskiego". Szeremietiew
Szelesty i jęki J. Potocka z Ruchu 10 Kwietnia powiedziała wczoraj w programie B. Wildsteina, że Rosja to to lotnisko smoleńskie – słabe państwo z silną władzą na Kremlu. Nie chciałbym, by to porównanie umknęło w debacie publicznej, gdyż jest niezwykle celne. Nawiasem mówiąc tak wiele ujawniło się ostatnio dzielnych kobiet (M. Wassermann, E. Kochanowska, B. Gosiewska, Z. Kurtyka itd.), iż wygląda na to, że tragedia smoleńska wyzwoliła nowe zupełnie pokłady odwagi w naszym społeczeństwie. I bardzo dobrze. Tego właśnie nam trzeba – niczego bowiem nie boją się zamordyści tak, jak odważnych obywateli, którzy są w stanie stawiać czynny opór zamordyzmowi. Widać ten strach zamordystów było szczególnie w reakcjach na „Solidarnych 2010” - nie daj Boże bowiem, by zwykli polscy obywatele zabierali głos w sprawach ogólnonarodowych i by ten głos był inny niż to, co sufluje Czerska czy bratnia komunistyczna spółdzielnia zwana „Polityką”. A propos wsłuchiwania się w głos obywateli. Warto zwrócić uwagę na to, co będzie stanowiło gwóźdź do trumny D. Tuska, otóż polityk ten przez ostatnie lata był niezwykle wyczulony (zresztą wraz z całą swoją ciemniacką partią) na to, jakie są nastroje społeczne - tymczasem ani w dniu tragedii smoleńskiej, ani w następnych dniach nie był w stanie tym nastrojom sprostać. Pozwolił całą sprawą zająć się Kremlowi, tchórzliwie powtarzał wszystko to, co przekazywała Moskwa, nie chciał słyszeć o żadnym powoływaniu międzynarodowej komisji, zlekceważył zupełnie to, czego domagali się w olbrzymiej większości polscy obywatele - i głuchy pozostaje na protesty rodzin Ofiar. Nawet niedawny list rosyjskich dysydentów Tusk skwitował w typowym dla siebie, krotochwilnym stylu, że „nie będzie się formułowało zaleceń dotyczących działalności polskiego rządu”. Oczywiście, że „nie będzie się formułowało”, skoro już te zalecenia sformułowała grupa czekistów. Nie ma co dublować kompetencji. W tej przynajmniej materii premier jest konsekwentny i za to też będzie rozliczany, gdy padnie jego gabinet śmiechu. Tusk jednak nie tylko w kwestii Smoleńska zwyczajnie stchórzył, wystraszył się posowieckiego kolosa, którego potęgę mogliśmy widzieć, oglądając nie tylko zdumiewające w swej nowoczesności wyposażenie lotniska Siewiernoje z budą przypominającą raczej skup butelek kryty siatką maskującą aniżeli wieżę kontrolną, tych strażaków ubranych w jakieś stroje z lat 60. (w najlepszym wypadku), ale i tych zaciągających się ruskimi papierochami tajniaków stojących na pobojowisku i gapiących się w dal. Tusk nie potrafił stanąć na wysokości zadania, gdy przyszła powódź (kto wie, czy nie nadchodzi jej kolejna fala) i zamiast natychmiast uruchomić wojsko, posyłając sprzęt i kilkadziesiąt tysięcy ludzi do pomocy zagrożonym miejscowościom, to najpierw twierdził (niedziela rozpoczynająca tydzień potopu), iż „to nie jest jeszcze katastrofa”, potem zaś z uporem powtarzał (a za nim tacy ponurzy mędrkowie jak Graś, że o gajowym w gumiokach nie wspomnę), że nie ma powodu, by ogłaszać stan klęski żywiołowej. Takich rzeczy się nie zapomina i PO ma wielkie szanse, by spłynąć z wodami nie tylko do Bałtyku, ale i do niebytu takiego, w jakim wylądował AWS. Na tle tej całej klęski, jaką ponoszą i zarazem symbolizują ciemniacy, „pokojowa strategia” J. Kaczyńskiego okazała się tak skuteczna, że doprowadziła do białej gorączki frontmenów gerontokracji wspierającej gabinet ciemniaków i gajowego Jamajkę, ale wprawia w stany przedbiegunkowe samych czerwonych, którzy zaczynają trząść portkami tak głośno, iż sam zaczynam wierzyć, że nadchodzi Sturm und Drang ("Kaczor" kłamie! Nikt już chyba nie może mieć wątpliwości: Jarosław Kaczyński ściemnia niemiłosiernie. Cała jego wizerunkowa zmiana to nic innego, jak pic na wodę, fotomontaż. Dwa tygodnie temu mówiłem w Kontrze Radia Wrocław, że strategia zmiany kandydata PiS biegnie dwutorowo: z jednej strony wyważony (i przeprowadzony w iście lizusowskim, radiomaryjnym stylu) wywiad dla Rzeczpospolitej oraz skierowana w istocie do niezdecydowanych Polaków uspokajająca odezwa do braci Rosjan, z drugiej zaś – zakrojona na szeroką skalę stalinowska w swej formie propaganda na antenie publicznej (na wzór domu publicznego) telewizji. W ostatnich dniach byliśmy świadkami hiperbolizacji opisanego zjawiska. Po pierwsze – uładzony, ugrzeczniony, karykaturalny wręcz wywiad, jakiego udzielił Kaczyński TVP. Po drugie – hardkorowe wypowiedzi udzielane niezależnym kanałem internetowym na potrzeby twardego elektoratu, schlebianie prostackiej propagandzie a la Tomasz Sakiewicz i spółka (nikt nie ma wątpliwości, że GaPol to organ PiS, sami się zresztą do tego przyznają). Prymitywizm strategii Jarosława Kaczyńskiego aż bije po oczach. Wszak wiadomo, co jest esencją działalności tego polityka, którego szaleństw doświadczamy – na taką skalę – przynajmniej od 2005 roku. Jednak elektorat PiS, jak powszechnie wiadomo, nie należy do najbardziej wyrafinowanych i wymagających. Skoro Kaczyński z dobroci serca udziela ostrego wywiadu gazecie wprost głoszącej absurdalne i groźne teorie spiskowe, jakoby prezydent Lech Kaczyński zginął w zamachu (a Donald Tusk ukrywa prawdę; być może ma krew na rękach), możemy mieć pewność, że nie widzi nic złego w takich sugestiach, a być może sam na dnie serca ma podobne przekonanie. Dlatego trzeba zrobić wszystko, by tego groźnego politycznego paranoika nie dopuścić do stanowiska prezydenta Polski. Pamiętajmy: prezydent posiada wcale niemałe kompetencje w zakresie polityki zagranicznej. W każdym razie na pewno potrafi narobić niezłego międzynarodowego szumu i zaszkodzić naszej wspólnej sprawie – polskiej racji stanu. I jeśli jakimś cudem Jarosław Kaczyński wygra zbliżające się wybory, obawiam się, że wszyscy zaczniemy się bać. Matejczyk), jakiego Polska długo nie widziała. W przyrodzie, gdy zbliża się solidna burza, to nie tylko narasta szelest liści i traw, lecz zaczyna się niespokojne ganianie zwierzyny i odzywają się paniczne jęki. Nie miałbym nic przeciwko takiej potężnej nawałnicy, po której Polska będzie mogła nareszcie zacząć wydostawać się z bagna, w jakie ją wciągnęli czerwoni z różowymi. FYM
Kopie zapisów z czarnych skrzynek nie dla nas? Donald Tusk: Tak jak zapowiadałem - za kilka dni, najpóźniej w poniedziałek, minister Jerzy Miller uda się do Moskwy, aby przywieźć materiały źródłowe do Polski, które zostaną natychmiast ujawnione. Dziś już wiemy, że nie ma zgody na opublikowanie kopii zapisów z czarnych skrzynek TU-154M. Mimo że jeszcze parę dni temu to przecież Rosjanie naciskali, by materiały zostały ujawnione opinii publicznej w Polsce. Jerzy Miller powiada coś o złamaniu zakazu, gdyż trzeba wybrać "mniejsze zło". Pytanie, skąd taki wybór? Uważam, że zapisy z czarnych skrzynek powinny zostać zbadane przez prokuraturę, prowadzącą polskie śledztwo i naszych specjalistów. Potem, kiedy materiał zostanie poddany weryfikacji, powinna je otrzymać RBN, po czym nastąpiłaby publikacja. Z pierwszych deklaracji wynikało, że nie ma na co czekać, a rosyjskim śledczym ufamy w pełni. Jeżeli którąkolwiek ze stron mogliśmy podejrzewać o wstrzemięźliwość to przecież polską. Zastanawiające, dlaczego ważnego materiału dowodowego najpierw nie otrzyma prokuratura. Dziś to Rosjanie chcą zakazu publikacji, powołując się na zapisy konwencji chicagowskiej. Skąd ta zmiana? Jedno jest pewne - coś w tej sprawie nie gra. Dość komicznie wygląda minister Miller, który przebąkuje o złamaniu zakazu. Obie strony, zainteresowane śledztwem, zupełnie się nie dogadały. To pokazuje, że jednak śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej nie jest prowadzone rzetelnie, a my płacimy rachunek za podstawowy błąd - nie zwrócenie się o przejęcie całości materiałów. gw1990
Czy polski rząd jest poważny? Jak donoszą media, podpisane dzisiaj w Moskwie memorandum mówi, że nie ma rosyjskiej zgody na upublicznienie zapisów z czarnych skrzynek i jest to zgodne z konwencją chicagowską. Jerzy Miller robi dobrą minę do złej gry i twierdzi, że coś się tam ujawni, oczywiście uprzedzając wcześniej naszych partnerów po stronie rosyjskiej, którym jesteśmy nieodmiennie wdzięczni. Wszystkim i za wszystko. Słowo „wdzięczność” króluje dzisiaj w ustach szefa Polskiego MSWiA. Jednym słowem nie otrzymamy polskiej własności w postaci czarnych skrzynek tylko kopie ich zapisów i papierowe stenogramy rozmów z kokpitu. Pod znakiem zapytania stoi zaś ujawnienie ich w całości opinii publicznej. A teraz cytaty ze złotoustego rzecznika rządu Pawła Grasia z dnia wczorajszego: Pytany w „ 7 dniu tygodnia”, kto zadecyduje o upublicznieniu zapisów, powiedział, że zgodnie z konwencją chicagowską taką decyzję "podejmuje przewodniczący komisji po uzyskaniu zgody strony rosyjskiej". "Ta zgoda już jest" A teraz nasz premier Donald Tusk nieco wcześniej: „Tak jak zapowiadałem - za kilka dni, najpóźniej w poniedziałek, minister Jerzy Miller uda się do Moskwy, aby przywieźć materiały źródłowe do Polski, które zostaną natychmiast ujawnione.” Czy mamy do czynienia z poważnymi ludźmi na najwyższych stanowiskach w państwie czy nadymanym przez media gabinetem kompletnych ignorantów i ciemniaków? kokos26
Żydowskim bandytom pewnie znów ujdzie bezkarnie “Masakra”. Izrael zaatakował konwój z pomocą. Ponad 10 propalestyńskich aktywistów zginęło w operacji izraelskich komandosów przeciwko konwojowi sześciu statków z pomocą dla Strefy Gazy – poinformowała izraelska armia. Komandosi przejęli jednostki – czytamy w depeszy PAP. Izraelskie media informowały wcześniej o co najmniej 16 zabitych. Wśród około 600-700 propalestyńskich aktywistów, którzy płynęli w konwoju byli między innymi sławny szwedzki pisarz Henning Mankell, wielu europejskich deputowanych oraz Mairead Corrigan Maguire z Irlandii Północnej, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1976 roku. Jak poinformowała armia komandosi zostali ostrzelani i zaatakowani nożami. W wyniku tego co najmniej czterech żołnierzy zostało rannych. - Komandosi marynarki wojennej przejęli sześć statków, które chciały naruszyć blokadę morską (Strefy Gazy). Podczas przejęcia żołnierze spotkali się z fizyczną przemocą ze strony (propalestyńskich) działaczy, którzy zaczęli do nich strzelać z ostrej amunicji – podała izraelska armia. Jeden z izraelskich ministrów wyraził ubolewanie z powodu ofiar śmiertelnych. – Mogę jedynie wyrazić żal z powodu wszystkich zabitych – powiedział w izraelskim radiu minister przemysłu, handlu i pracy Benjamin Ben-Eliezer. To pierwsze oficjalne przyznanie się Izraela, że w incydencie zginęli ludzie. Konwój, prowadzony przez turecką jednostkę z 600 osobami na pokładzie, w niedzielę rano opuścił międzynarodowe wody u wybrzeży Cypru. Izrael od początku zapowiadał, że nie pozwoli dotrzeć statkom do rządzonej przez radykalny palestyński Hamas Strefy Gazy.
Międzynarodowe oburzenie – To, co Izrael zrobił na pokładzie Flotylii Wolność, to masakra – powiedział prezydent Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas, cytowany przez oficjalną agencję informacyjną Wafa. W sprawie incydentu głos zabrał również prezydent Iranu Mahmud Ahamdineżad. Jego zdaniem, przechwycenie konwoju było “nieludzkie” i przyczyni się do upadku państwa żydowskiego. – Wszystkie te działania sygnalizują koniec ohydnego i fałszywego reżimu – stwierdził. Atak ostro potępiła Turcja. Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Ankarze nazwało to działaniem “nie do zaakceptowania”. Przeciwko atakowi Izraela w Stambule protestowało około 10 tysięcy Turków. Manifestanci próbowali wedrzeć się do budynku konsulatu Izraela w tym mieście, lecz zostali powstrzymani przez policję. Następnie przeszli spod konsulatu do głównego placu w mieście, wykrzykując hasła potępiające atak. Władze Izraela zwróciły się do obywateli swego kraju, by unikali podróży do Turcji. Unia Europejska zaapelowała o dochodzenie w sprawie izraelskiego ataku. Szefowa unijnej dyplomacji Catherine Ashton wezwała do otworzenia granicy Gazy w celu przepływu pomocy, towarów i ludzi. Ashton “w imieniu Unii Europejskiej żąda, by przeprowadzono pełne śledztwo dotyczące okoliczności wydarzenia. Wzywa do niezwłocznego, trwałego i bezwarunkowego otwarcia przejścia w celu przepływu pomocy humanitarnej, towarów handlowych i osób do Gazy jak i z niej” – oznajmił rzecznik szefowej unijnej dyplomacji. Tymczasem Syria wezwała Ligę Arabską do nadzwyczajnego spotkania w celu omówienia izraelskiej agresji na flotyllę. Spotkanie takie wyznaczono na wtorek, 1 czerwca. Syria gości u siebie członków Hamasu, radykalnej organizacji palestyńskiej, która przejęła kontrolę nad Strefą Gazy w czerwcu 2007 roku od umiarkowanej organizacji Fatah prezydenta Abbasa. Liga Arabska z siedzibą w Kairze poparła pośrednie rozmowy izraelsko-palestyńskie pod auspicjami USA, rozpoczęte w kwietniu. rp.pl
Gospodin Tusk wyrolowany Nie cierpię ludzi, którzy mówią „a nie mówiłem”, więc już nic nie powiem. Poza jednym − że cokolwiek teraz Tusk zrobi, nie ma większego znaczenia. Wszystko, co można było zrobić, odpuścił nazajutrz po katastrofie, kiedy to pojechał tam, jak się zdaje, bez jakiegokolwiek przygotowania, chyba nie wiedząc nawet o polsko-rosyjskiej umowie z roku 1993, i podpisał, co mu dano do podpisania. Mniej więcej tak samo by pacholę załatwiło sprawy spadkowe z kancelarią prawną bogatego wuja, wzruszone, że osobiście pofatygował się on z kondolencjami. Czy Rosjanie nie chcą nam czegokolwiek przekazać? Ależ skąd. To przecież polski rząd zadecyduje, jaką część kopii zapisów, które ma otrzymać (nikt już nawet nie śmie zapytać o poświadczenie zgodności tych kopii z oryginałem) publicznie ujawnić. No, oczywiście, strona rosyjska zastrzega sobie, że też ma tu coś do powiedzenia, ale tak przecież wynika z konwencji chicagowskiej, na którą Polacy ochoczo się zgodzili, choć jak w pysk jest w niej napisane, że dotyczy tylko lotnictwa cywilnego. Jeśli wynika to z konwencji, na którą rząd już się zgodził, to dlaczego minister Miller musiał drugi raz podpisywać to samo? Dlatego, żeby mu pokazać. I nam też. Gdyby nie podpisał, to w ogóle by wrócił z Moskwy z kwitkiem. A tak rząd może jeszcze robić dobrą minę, udawać, że wszystko spoko i w porzo, a cały chórek salonowych propagandystów będzie jeszcze głośniej krzyczał, że mamy wgląd w śledztwo na każdym jego etapie i wszystko wiemy, teorie spiskowe zostały definitywnie skompromitowane przeciekami a śledztwo „przecież musi” trwać wiele miesięcy, bo „zawsze” trwa długo. Zamiast czarnych skrzynek możemy sobie przecież w każdej chwili odsłuchać Edmunda Klicha. To nawet ciekawsze, bo, w przeciwieństwie do zapisu magnetycznego, Edmund Klich za każdym razem mówi co innego. Zmuszony jestem powtórzyć: tajemnica śledztwa ma sens tam, gdzie jest nieujęty jeszcze podejrzany i zachodzi obawa matactw albo niszczenia dowodów. W tej sprawie nie ma najmniejszego powodu zatajać czegokolwiek. Proszę nie kazać mi wierzyć, że rosyjscy dysponenci śledztwa kierują się troską o rodziny pilotów, których od pierwszych chwil obciążają wyłączną winą za katastrofę, posuwając się przy tym nawet do prymitywnych kłamstw, jak to o czterokrotnym podchodzeniu do lądowania. Jednego można być pewnym: gdyby na taśmach było cokolwiek wskazującego na winę śp. Lecha Kaczyńskiego, to zostałoby to ujawnione już dawno. Więc o cokolwiek chodzi, to na pewno o coś innego. Tak zupełnie nie a propos − polscy archeolodzy, którzy zgodnie z obietnicą premiera mieli pojechać do Smoleńska sprawdzić, co się tam jeszcze poniewiera w błocie, wciąż czekają na rosyjskie zezwolenie. Sprawa jest w załatwianiu. Życzliwym, oczywiście. Przecież jesteśmy teraz przyjaciółmi. RAZ
Pazerność nie popłaca PZU może mieć kłopoty z wypłatą odszkodowań powodzianom. Powód? Minister skarbu wyprowadził ze spółki 13 mld zł dywidend. Skutki powodzi zaczynają już odczuwać ubezpieczyciele. Największy z nich - PZU - tylko w ciągu pierwszego tygodnia podtopień otrzymał 35 tys. wniosków o odszkodowanie. W miarę przesuwania fali powodziowej na północ napływają kolejne zgłoszenia. Szkopuł w tym, że całkiem niedawno akcjonariusze - minister skarbu Aleksander Grad wraz z Eureko, wyprowadzili prawie 13 mld zł megadywidendy. Biuro prasowe zapowiada, że PZU nie będzie informował w komunikatach o wysokości strat do likwidacji, uczyni to dopiero w sprawozdaniu rocznym. Do 30 maja wieczorem PZU zarejestrował 54 tys. 113 szkód powodziowych na terenie całej Polski. Tylko w ciągu pierwszego tygodnia powodzi było ponad 34 tys. zgłoszeń. - Takiej liczby zgłoszeń jeszcze nie było. To wyłącznie szkody spowodowane powodzią, bez pozostałych "normalnych" zgłoszeń - wyjaśnia Agnieszka Rosa z Biura Prasowego PZU. Najwięcej szkód powodziowych odnotowano dotąd na Śląsku i w Małopolsce. Główne przyczyny wciąż pozostają te same - powódź, nawałnica, podtopienie, zalanie, przepięcie, uderzenie pioruna, huragan, grad oraz obsuwanie się gruntu - poinformowało biuro w komunikacie. Na szybki wzrost liczby zgłoszeń dodatkowo wpływa fakt, że ubezpieczyciel wysłał na zalane tereny autobus z pracownikami - tzw. Mobilne Biuro PZU Pomoc, które przemieszcza się od gminy do gminy, żeby ułatwić poszkodowanym notyfikację strat i składanie wniosków o likwidację szkód spowodowanych przez wielką wodę. Wczoraj autobus stacjonował w okolicy Kędzierzyna Koźla, dzisiaj zawita do miejscowości Cisek na Opolszczyźnie, w środę będzie stacjonował w Chełmie Śląskim, a w czwartek w Wilkowie w województwie lubelskim. Zgłoszenia szkód będą przyjmowane od godz. 9.00 do ostatniego klienta. Oprócz autobusu w teren ruszyli Mobilni Eksperci PZU zajmujący się szacowaniem strat na miejscu. Ubezpieczyciel apeluje jednak do swoich klientów, aby nie czekali z zabezpieczeniem mienia na przybycie likwidatora. "Zalane gospodarstwo należy zabezpieczyć przed dalszymi stratami, a uszkodzone meble, dywany i sprzęt zgromadzić w jednym miejscu w celu oszacowania szkód. Przed przystąpieniem do sprzątania warto wykonać dokumentację fotograficzną zniszczeń" - instruuje PZU w komunikacie. Jak wielka jest skala zniszczeń, za które przyjdzie płacić PZU? - Nie mamy jeszcze pełnych danych, a nawet gdy je otrzymamy, nie będą podawane do publicznej wiadomości. Znajdą się dopiero w raporcie rocznym - twierdzi przedstawicielka biura prasowego. Powściągliwość przedstawicieli firmy ubezpieczeniowej w momencie katastrofy powodziowej bynajmniej nie dziwi. - Powódź najsilniej uderzy w ubezpieczycieli - twierdzą zgodnie ekonomiści. - Straty powodziowe mogą sięgnąć 15 mld zł, a to oznacza, że odszkodowania w wersji optymistycznej wyniosą co najmniej 1,5-2 mld zł - ocenia Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, za czasów PiS członek zarządu w spółce PZU Tower. - PZU, do którego należy ok. 50 proc. rynku ubezpieczeniowego, w tym dużo umów na ubezpieczenie budynków, zakładów rzemieślniczych i gospodarstw rolnych, może otrzymać w związku z powodzią ok. 100 tys. wniosków odszkodowawczych. W ubiegłym roku za same podtopienia firmy ubezpieczeniowe wypłaciły 1,2 mld zł w ramach odszkodowań - oblicza ekspert. O tym, że wielka fala może radykalnie wpłynąć na wyniki PZU, informuje prospekt emisyjny firmy, która zaledwie w połowie maja, tuż przed powodzią, zadebiutowała na giełdzie. "Zdarzenia katastroficzne i ryzyka wyjątkowe mogą zagrozić ciągłości działalności Grupy PZU i wywrzeć istotny, niekorzystny wpływ na działalność, przychody, wyniki i sytuację finansową grupy PZU" - czytamy w prospekcie. Zagrożenie zmaterializuje się, "jeśli rzeczywista wartość wypłaconych odszkodowań i świadczeń będzie wyższa od oczekiwanych wyników, stanowiących podstawę ustalenia cen produktów i tworzenia rezerw na poczet potencjalnych szkód i świadczeń". Oczywiście firmy ubezpieczeniowe starają się ograniczać ryzyko, reasekurując się w innych instytucjach ubezpieczeniowych na wypadek sytuacji nadzwyczajnych. Dla akcjonariuszy jest to jednak słaba pociecha, bo - jak wynika z prospektu - do strat mogą się przyczynić również wysokie koszty takiej reasekuracji, nie mówiąc już o niebezpieczeństwie, iż reasekuranci - sami w kłopotach - nie wywiążą się ze swych zobowiązań. - Tak czy owak powódź poważnie zachwieje wynikami PZU - uważa Szewczak. - Zysk spadnie o co najmniej 30 proc. - szacuje Jerzy Bielewicz, finansista, prezes Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". - Akcje firm ubezpieczeniowych z reguły lecą w dół w czasie klęsk żywiołowych - dodaje. Akcje PZU trzymają się jednak mocno. W chwili debiutu firma miała najwyższą ocenę Standard and Poor's, tj. rating na poziomie A.
Co z odszkodowaniami? Jednak ubezpieczonych, którzy w powodzi tracą nieraz cały dorobek życia, interesują nie zyski firmy ubezpieczeniowej, lecz to, czy otrzymają swoje odszkodowania. - Firma ubezpieczeniowa nie trzyma pieniędzy w szufladach, lecz lokuje m.in. w obligacje skarbowe. Żeby mieć środki na odszkodowania, musi je spieniężyć - tłumaczy Szewczak. - Rzucenie na rynek dużej ilości obligacji z jednej strony powoduje, że cena oferowanych papierów spada i sprzedający traci. Z drugiej strony wpływa to na rynek obligacji w ten sposób, że przy kolejnych emisjach rentowność obligacji skarbowych wzrasta, bo podaż przewyższa popyt. To bardzo niekorzystne dla kraju zadłużonego, jakim jest Polska - wyjaśnia Bielewicz. Duża ilość obligacji państwowych w portfelu PZU powoduje, że duży wpływ na kondycję finansową firmy i jej płynność ma ogólna sytuacja finansowa państwa - wynika z prospektu emisyjnego PZU. Państwo wpływa na kondycję ubezpieczyciela, a ten na kondycję państwa. Powódź zaś źle wróży finansom i jednego, i drugiego. Czy zatem ci z powodzian, którzy się ubezpieczyli, będą mieli w całości zrekompensowane szkody? - Gdyby został ogłoszony stan klęski żywiołowej, szacowanie strat i wypłata odszkodowań przebiegałyby szybciej i według uproszczonych procedur dowodowych. Brak takiej decyzji leży w interesie firm ubezpieczeniowych, dla których korzystniejsze jest wydłużanie tego procesu i zaniżanie wypłat - twierdzi Bielewicz. W tym kontekście o wizerunkowym pechu może mówić minister skarbu Aleksander Grad, który do niedawna chełpił się z powodu ugody z Eureko i wejścia PZU na giełdę. Polacy pamiętają, jak na kilka miesięcy przed kataklizmem wyprowadził z firmy megadywidendę, tj. kapitały zapasowe z kilku tłustych lat na kwotę blisko 13 mld złotych. Dziś, gdy powodzianie szturmują placówki PZU, te pieniądze przydałyby się w firmie bardziej niż kiedykolwiek. Ba, gdyby przynajmniej trafiły do budżetu, mogłyby służyć wszystkim poszkodowanym, także nieubezpieczonym. Niestety, ok. 8 mld zł z tej kwoty powędrowało - na mocy ugody - do holenderskiej spółki Eureko w formie "odszkodowania". "I to bez konieczności odprowadzenia podatku dochodowego" - informuje w swoim blogu Zbigniew Kuźmiuk, ekonomista (PiS).
Duży rynek - duża odpowiedzialność W segmencie ubezpieczeń majątkowych PZU jest potentatem. Zajmuje się m.in. ubezpieczaniem zdrowia, domów, mieszkań, samochodów, małych i średnich firm produkcyjnych i usługowych, zakładów rzemieślniczych, magazynów, a także dobrowolnymi i obowiązkowymi ubezpieczeniami rolnymi, np. ubezpieczaniem upraw i inwentarza żywego oraz budynków gospodarczych od zdarzeń losowych. Z blisko 8 milionami aktywnych klientów i 730 placówkami na terenie całego kraju PZU jest niekwestionowanym liderem na polskim rynku ubezpieczeniowym. Do firmy trafia 37 procent pieniędzy zebranych od ogółu ubezpieczonych w Polsce - w 2009 r. była to kwota 14,4 mld zł (dla porównania: najbliższy w kolejce konkurent zgarnia zaledwie 10,4 proc. kwoty składek). W dziedzinie ubezpieczeń majątkowych i osobowych udział PZU w "składkowym torcie" sięga jeszcze wyżej - prawie 56 procent. To właśnie w tym segmencie powstawało dotąd ok. 30 proc. zysku całej grupy PZU. Nawet w kryzysowym 2009 r. na ubezpieczeniach majątkowych i osobowych grupa miała 1,1 mld zysku netto. Czy PZU równie dobrze zda egzamin w czasach wielkiej powodzi? Małgorzata Goss
Sfinlandyzować Polskę Z wielką pompą przyjęta została w Polsce pierwsza bateria amerykańskich rakiet Patriot. Wprawdzie nie wiadomo, kiedy rakiety przybędą, a w Morągu na razie są tylko puste wyrzutnie, ale samo ich pojawienie się wywołało groźny pomruk Moskwy. Minister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Ławrow oświadczył: “Rosja do końca nie rozumie, dlaczego trzeba podejmować jakieś kroki o charakterze wojskowo-technicznym, budować jakieś obiekty wojskowe, tworzyć infrastrukturę militarną w bezpośrednim sąsiedztwie granic Federacji Rosyjskiej”. Było także o zapoczątkowaniu europejskiego wyścigu zbrojeń. Rosja dziwi się i oburza, że w jej “bezpośrednim sąsiedztwie” podejmowane są jakieś inicjatywy obronne. Tak się składa, że w “bezpośrednim sąsiedztwie” Rosji znajduje się Polska. Oznacza to ni mniej, ni więcej tylko deklarację, że Rosja nie zaakceptuje budowy w naszym kraju systemu obronnego, który mógłby przeciwstawić się jej potencjalnej agresji. Wyobraźmy sobie, że to nasz kraj zacznie się domagać ograniczenia potencjału militarnego Rosji pod – ze wszech miar zasadnym – hasłem, że z naszej strony nic jej nie grozi. Wystąpienie takie uznane zostałoby za absurd. A przecież to kraje naszego regionu zagrożone są imperialną recydywą Moskwy, a pomysł agresji na nią ze strony któregokolwiek z nich jest rzeczywiście nonsensowny. W okołokremlowskich środowiskach ekspertów za strategiczny cel uznawana jest finlandyzacja Europy, a obecnie jako realny projekt finlandyzacja rosyjskiego “limitrofu”, czyli krajów przygranicznych, innymi słowy: “bezpośredniego sąsiedztwa”. Finlandyzacją określano status Finlandii w okresie zimnej wojny. Była ona państwem, które prowadziło niezależną politykę wewnętrzną, ale jej polityka zagraniczna ograniczona była przez Moskwę. Ten status Finlandia sobie wywalczyła i był on obiektem zazdrości mieszkańców Układu Warszawskiego. Za cały komentarz do bajeczek o “przełomie” w stosunkach polsko–rosyjskich wystarczy przytoczone wystąpienie Ławrowa: żądanie, abyśmy się zrzekli naszego potencjału obronnego. Bronisław Wildstein
Bajki dla grzecznych sołtysów Nie ma dla chłopskich uszu piękniejszej muzyki niż ubolewania nad krzywdą, jakiej doznaje w Unii Europejskiej polski rolnik, kasując w formie dopłat tylko 40 proc. tego co francuski czy niemiecki. Ale to krzywda tylko z pozoru. We Francji, tłumaczę, kiedy tylko mam taką okazję, najniższa ustawowa płaca to 1000 euro. I jest to naprawdę mało. Pensja dobra dla młodzieży dorabiającej sobie na wakacjach – ale nie mając zapewnionego mieszkania i wiktu, wyżyć z niej naprawdę nie sposób.
A w Polsce, licząc po średnim kursie, 4000 złotych to zła pensja miesięczna? Nie, u nas to dużo. A na wsi wręcz niewyobrażalnie dużo, prawda? Ichnie euro, widać więc, nierówne tutejszemu. Dlatego właśnie przy akcesji zgodzono się na taką różnicę i zaprojektowano mechanizm, który ma zrównać dopłaty z czasem, w miarę jak zrównają się koszty życia. Piszę o tym dlatego, że marszałek Komorowski, kandydat partii podobno liberalnej i odpowiedzialnej, pielgrzymując do Lichenia, spotkał się z sołtysami i bez zmrużenia powiek zasunął im tę samą demagogiczną gadkę co wszyscy odwiedzający wieś populiści. Dużo dobrego nam dała Unia, ale są sprawy wciąż niezałatwione, i taką właśnie jest krzywdzący polskiego rolnika zaniżony poziom dopłat, i trzeba walczyć o dopłaty równe tym, jakie mają rolnicy w innych krajach, i będę walczyć… Oczywiście, wiemy wszyscy, że to ze strony kandydata tylko takie wyborcze gadanie. Wiedzą to zapewne i ci, do których owe słowa były skierowane, i raczej na podniesienie dopłat przez prezydenta Komorowskiego nie liczą, wie to też jego wierny elektorat wielkomiejski i nie weźmie mu za złe, że wciska ciemnocie kit. Jego kampanią i tak rządzi stara studencka zasada – nieważne, co jest w pracy, ważne, kto jest promotorem. Rafał A. Ziemkiewicz
Do diabła z taką sprawiedliwością! Chcemy po równo! Rafał Ziemkiewicz martwi się, żeby Polscy rolnicy nie uzyskali z Unii Europejskiej za dużo pieniędzy 1. Cenię felietony Ziemkiewicza. Raz - bo dowcipne, dwa - bo politycznie niepoprawne, trzy - po zdradzają rozległa wiedzę autora na każdy temat. Niestety, dziś Ziemkiewicz zabrał sie za politykę rolną i temat okazał się dla niego za trudny. W felietonie pod uroczym tyłem "Bajka dla grzecznych sołtysów" w dzisiejszej Rzepie Ziemkiewicz napisał między innymi tak: "...Nie ma dla chłopskich uszu piękniejszej muzyki niż ubolewania nad krzywdą, jakiej doznaje w Unii Europejskiej polski rolnik, kasując w formie dopłat tylko 40 proc. tego co francuski czy niemiecki. Ale to krzywda tylko z pozoru. We Francji, tłumaczę, kiedy tylko mam taką okazję, najniższa ustawowa płaca to 1000 euro. I jest to naprawdę mało. Pensja dobra dla młodzieży dorabiającej sobie na wakacjach – ale nie mając zapewnionego mieszkania i wiktu, wyżyć z niej naprawdę nie sposób. A w Polsce, licząc po średnim kursie, 4000 złotych to zła pensja miesięczna? Nie, u nas to dużo. A na wsi wręcz niewyobrażalnie dużo, prawda? Ichnie euro, widać więc, nierówne tutejszemu. Dlatego właśnie przy akcesji zgodzono się na taką różnicę i zaprojektowano mechanizm, który ma zrównać dopłaty z czasem, w miarę jak zrównają się koszty życia...."
2.. Grzecznym sołtysom, panie Ziemkiewicz, to można, nieco ryzykując, opowiadać taką bajkę, że polska wieś ugina się pod ciężarem szczęścia i pieniędzy, spływających z Unii Europejskiej. To jest bajka poprawna politycznie i może są gdzieś grzeczni sołtysi, zwłaszcza nie będący rolnikami, którzy w nią wierzą. Sołtysi niegrzeczni, prowadzący własne gospodarstwa rolne, w taką bajkę nie uwierzą, bo zaprzecza jej ich własne doświadczenie.
3. Skąd pan to wziął, Panie Ziemkiewicz, że w Unii Europejskiej zaprojektowano jakiś mechanizm, który ma zrównać dopłaty z czasem, w miarę jak zrównają sie koszty życia? Takiego mechanizmu nie ma! Przeciwnie, zaprojektowany został inny mechanizm tzw. kryterium historycznego, który prowadzi do trwale zaniżonego poziomu dopłat rolniczych w nowych krajach członkowskich. Ten mechanizm powoduje, ze polscy rolnicy maja po wszechczasy dostawać dwa razy mniej pieniędzy w przeliczeniu na hektar, niż rolnicy niemieccy, a rolnicy łotewscy sześć razy mniej niż greccy..
4. Ten mechanizm stracił swoje ideowe podstawy w chwili, gdy Unia przeszła z wspierania produkcji na system dopłat obszarowych. Jak dopłacano do produkcji, to była pewna logika, że bardziej produktywni rolnicy na zachodzie dostawali więcej, niż mniej produktywni na wschodzie. Ale tego już nie ma, są dopłaty do hektara, a hektar wszędzie jest taki sam i wynosi 10 tysięcy metrów kwadratowych. I nie ma już żadnego uzasadnienia, żeby dopłaty były nierówne. Żadnego!
5. Z ta nierównością walczymy w Parlamencie |Europejskim od kilku lat i szala zwycięstwa zaczynała się już przechylać w naszą stronę. Komisja Europejska uznała wreszcie, że nie podstaw dla kryterium historycznego jako uzasadnienia nierówności dopłat. I zgodziła się wreszcie, że trzeba to zmienić, bo utrzymywanie tego stanu oznacza jawną dyskryminację nowych krajów (chociaż nie tylko nowych, bo zaniżone dopłaty ma też np. Portugalia).
6. Wyrównać, ale jak? Zabrać tym, którzy mają więcej i dodać tym, którzy mają mniej? Już to widzę, jak mający najwyższe dopłaty Grecy (ponad 500 euro na 1 ha) oddają swoja nadwyżkę dla Łotyszy, którzy maja najmniej (niespełna 100 euro na 1 ha). Już to widzę, jak Niemcy zmniejszają dotacje dla swoich rolników o półtora miliarda euro i oddają Polsce, żeby było po równo.
7. Dziś w Komisji Europejskiej trwają dyskretne prace nad tym, żeby różnice w dopłatach utrzymać, ale na nowo je uzasadnić, tak, aby nie wyglądało to na dyskryminację. Ale jak to uzasadnić? Poziom produkcji? - odpada, bo nie dopłacamy do produkcji. Wyższe koszty produkcji w starych krajach, mniejsze w nowych? Tej teorii przeczą fakty - ceny paliwa są zbliżone w całej UE, , a po nawozy i środki ochrony roślin polscy rolnicy jeżdżą do Niemiec, bo tam tańsze. Aż ktoś wymyślił - koszty utrzymania! Tak! Na zachodzie koszty utrzymania są wyższe, na wschodzie niższe - i to ma być uzasadnienie tej nierówności, że niemiecki rolnik ma dostawać dopłaty dwa razy większe od polskiego.. Fachowcy pracują nad twórczym rozwinięciem tej teorii, ale ciężko z tym idzie. Na razie jeszcze nikt publicznie tej koncepcji nie ogłosił.
8. Tymczasem Rafał Ziemkiewicz, z talentem, w trzech syntetycznych i treściwych zdaniach, uzasadnił tę teorię tak znakomicie, że tylko się modlić, żeby to jego doskonałe uzasadnienie nie przebiło się do świadomości brukselskich biurokratów, bo wtedy o wyrównaniu dopłat dla polskich rolników możemy zapomnieć. Boje się najbardziej, że przeczyta to komisarz Lewandowski i będzie miał gotowe uzasadnienie dla tezy, że bogate kraje maja dostawać więcej, biedne mniej i te biedne jeszcze powinny się cieszyć, ze maja mniej, bo tak jest sprawiedliwi.
9. Swego czasu spopularyzowałem w Brukseli starą anegdotę o dwóch braciach, którzy dostali od rodziców torbę cukierków. - Podzielmy się nią sprawiedliwie - zaproponował starszy brat, a młodszy zaprotestował nieśmiało - ja tam by wolał po równo..Przy pomocy tej anegdoty przekonywałem, że my, młodsi bracia w Unii, właśnie chcemy równego dostępu do tych cukierków. A Ziemkiewicz chce, żeby starsi bracia wtrząchnęli większość zawartości torby i jeszcze wmawia nam młodszym, że wymaga tego sprawiedliwość.
Do diabła z taka sprawiedliwością! Chcemy po równo! PS. W kampanii wyborczej, gdy niczym Lepper wizytowałem miejskie targowiska, jakiś sprzedawca koszul zapytał mnie - pan walczy o dopłaty dla rolników, a co ja będę z tego miał? - Kupi od pana więcej koszul - odpowiedziałem. Pan Ziemkiewicz też nie powinien tak bardzo martwić się zwiększeniem pieniędzy dla polskich rolników. Może chętniej zaczną kupować "Rzeczpospolitą"? Janusz Wojciechowski
Caryca rosyjskiej awiacji Generał Tatiana Anodina, szefowa Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego badającego katastrofę prezydenckiego samolotu, należy do najbardziej wpływowych osób w Rosji. Związana z funkcjonariuszami sowieckich służb specjalnych, mimo swojego wieku (71 lat) żelazną ręką rządzi w podległym jej MAK-u. To od niej zależy ostateczny kształt raportów katastrof badanych przez Komitet. Co ciekawe, w przeważającej większości jako ich przyczynę MAK wskazuje błąd pilota. W 1991 r. dzięki poparciu Jewgienija Maksimowicza Primakowa, wiceszefa KGB (później szefa rosyjskiego wywiadu), Tatiana Anodina została szefem Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK), którego współzałożycielem był Primakow. MAK powołano do prowadzenia wszytkich dochodzeń cywilnych wypadków lotniczych, w jego laboratoriach bada się i analizuje czarne skrzynki samolotów, które uległy katastrofie. Tatiana Anodina, nazywana w rosyjskim lotnictwie „mamą” lub „generałem w spódnicy”, ma rangę ministra. Jej podpis na dokumentach decyduje o wszystkim, co jest związane z lotnictwem na niemal całym terytorium byłego ZSRR. Założycielka także prywatnego rosyjskiego lotnictwa, posiada tytuł profesora i wiele innych, niejednokrotnie była za swoją działalność odznaczana. Związana ze Lwowem i lwowską politechniką, zrobiła oszałamiającą karierę w Związku Radzieckim.
Życiorys spowity mgłą Nieliczne dane medialne o szefowej MAK zawierają wiele nieprawidłowości, a jedną z przyczyn tego stanu rzeczy są bliskie związki Anodiny zarówno z Primakowem, jak też z innymi funkcjonariuszami radzieckich, a później rosyjskich służb specjalnych. Ustalenie dokładnego życiorysu Tatiany Anodiny jest praktycznie niemożliwe. Już samo znalezienie właściwej daty urodzenia „carycy rosyjskiego lotnictwa” okazało się trudne. W raporcie spółki, w której zasiada w radzie nadzorczej, czytamy, że Anodina urodziła się w 1946 r. Inne źródła z kolei podają, że przyszła na świat 16 kwietnia 1939 r., co oznacza, że ma obecnie 71 lat. Na tę ostatnią datę wskazuje również fakt ukończenia politechniki lwowskiej w 1961 r. Tatiana Anodina na konferencji prasowej dotyczącej wstępnych przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu powiedziała, że jej przodkowie pochodzą z Krakowa. Tej informacji nie można nigdzie potwierdzić – wiadomo natomiast, że urodziła się w Leningradzie. Jej ojciec był pilotem wojskowym, co zapewne miało wpływ na jej późniejszą karierę. Po ukończeniu politechniki otrzymała tytuł inżyniera konstruktora. Warto zaznaczyć, że po II wojnie światowej politechnikę lwowską kończyli najlepsi wojskowi specjaliści, którzy jeszcze na studiach byli związani z sowieckimi służbami specjalnymi, co później gwarantowało im błyskawiczną karierę. Wielu z nich wiązało swój los z lotnictwem, które w ZSRR rozwijało się bardzo szybko – ówczesna ideologia głosiła, że radziecka ekspansja lotnicza przyczyni się do pokonania USA. Natychmiast po ukończeniu politechniki lwowskiej Tatiana Anodina została szefem zarządu technicznego ministerstwa lotnictwa cywilnego ZSRR. Świeża absolwentka Anodina nagle stała się głównym zleceniodawcą opracowań naukowo-badawczych i konstruktorskich, projektów i dokumentacji, decydowała o kierunku badań. Wszyscy czołowi konstruktorzy radzieckiego lotnictwa musieli przejść przez jej gabinet, wszyscy dyrektorzy zakładów związanych z lotnictwem i szefowie laboratoriów lotniczych byli jej podporządkowani. To Anodina decydowała o finansowaniu przyszłych projektów, a jej władza w podległym obszarze była nieograniczona. W jednym z artykułów w rosyjskiej prasie podano, że Tatiana Anodina – wówczas profesor habilitowany – wyszła za mąż za Piotra Pleszakowa, ministra lotnictwa radzieckiego, który zmarł w 1987 r. Tę informację można znaleźć niemal we wszystkich artykułach dotyczących Anodiny, jednak po jej dokładnym sprawdzeniu okazuje się, że Piotr Pleszakow był rzeczywiście ministrem, ale łączności. Poznała go na początku lat 60., gdy Pleszakow pełnił funkcję dyrektora naukowo-badawczego instytutu łączności Armii Sowieckiej. Głównym zadaniem tej instytucji była produkcja systemów wykorzystywanych przez radziecki wywiad. Starszy od niej o 17 lat oficer był kombatantem II wojny światowej oraz wojny w Korei, gdzie testował sprzęt radiowy produkowany dla wywiadu i armii. W 1964 r. Tatiana Anodina urodziła syna Aleksandra i po krótkiej przerwie wróciła do pracy, zostając dyrektorem państwowego naukowo-badawczego instytutu aeronawigacji.
Rosyjskie źródła podają, że w 1992 r. Anodina została żoną Jewgienija Maksimowicza Primakowa, jednak trudno znaleźć jednoznaczne potwierdzenie tej informacji. Wiadomo natomiast, że to właśnie jemu Anodina zawdzięcza to, że od czasu rozpadu ZSRR nadal pozostaje jedną z najbardziej wpływowych kobiet w Rosji.
Kontrowersyjny MAK Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) powstał na podstawie międzyrządowej „Umowy o lotnictwie cywilnym” podpisanej 30 grudnia 1991 r. Według oficjalnej strony internetowej, jego siedziba mieści się w Moskwie, a do MAK należą: Azerbejdżan, Armenia, Białoruś, Gruzja, Kazachstan, Kirgistan, Mołdowa, Rosja, Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan i Ukraina. Pozostałe informacje dotyczą dokumentów i wydarzeń, brak jest natomiast informacji o strukturze Komitetu, zarządzie i wreszcie o samej Anodinie. Według skąpych informacji wiadomo jedynie, że w skład MAK wchodzi spółka Awiaregister, która za wydanie każdego certyfikatu kasuje ok. 3 mln dol. Rosyjskojęzyczne media są usiane wieloma informacjami na temat działalności MAK. Podawane są m.in. wiadomości o „przekrętach z licencjami” i „wycinaniu konkurentów z lotniczego biznesu za pomocą tej struktury”. Warto przypomnieć list grupy deputowanych rosyjskiej Dumy Państwowej z 20 lutego 2003 r. adresowany do ówczesnego prezydenta Rosji Władimira Putina: „Deputowani Dumy Państwowej dowiedzieli się o decyzji z 12 lutego 2003 r. Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego o wstrzymaniu certyfikatu na najlepszy samolot rodzimej produkcji Ił-86, co doprowadziło do zaniechania jego eksploatacji przez nasze linie lotnicze. Prosimy Was, szanowny Władimirze Władimirowiczu, o rozpatrzenie możliwości wstrzymania działania MAK na terytorium Rosji, które szkodzi interesom Federacji Rosyjskiej”. Władimir Władimirowicz Putin nie zareagował i MAK działa nadal.
Krytycznie zarówno o MAK, jak i Tatianie Anodinie pisała rosyjska gazeta „Stringer”. W artykule z sierpnia 2001 r. czytamy: „Stworzony pod pretekstem utrzymania jednolitości lotnictwa na terenie WNP MAK nie jest organizacją legalną, ponieważ – według konstytucji Federacji Rosyjskiej – międzypaństwowe umowy muszą być ratyfikowane w Dumie Państwowej. Jednak umowy zawarte między państwami i MAK nie były ratyfikowane. Tatiana Anodina w sposób samozwańczy nosi mundur ministra lotnictwa cywilnego Rosji. Jeśli rozpatrywać „kacykostwo” Tatiany Anodiny na płaszczyźnie prawa, to wszystkie certyfikaty wydane przez ową organizację nie mają mocy prawnej. Uchwała rządu Czernomyrdina (nr 367) z 23 kwietnia 1994 r., w którym MAK-owi dano pełnomocnictwa federalnego zarządu Federacji Rosyjskiej do wydawania certyfikatów dotyczących techniki lotniczej, została wydana wbrew konstytucji Rosji. Według umowy podpisanej między rządem Rosji i MAK (zatwierdzonej uchwałą premiera Wiktora Czernomyrdina) wszyscy funkcjonariusze tej dziwnej organizacji ze statusem dyplomatycznym nie podlegają odpowiedzialności sądowej podczas wykonywania obowiązków służbowych”.
Dezinformacja medialna Wszystkie katastrofy lotnicze, do których doszło na terenie byłego ZSRR, są badane przez MAK. Co ciekawe, np. w polskiej wersji Wikipedii, a także w innych naszych mediach opisywane są przyczyny danej katastrofy, ale nie podaje się, że są to ustalenia MAK. W rosyjskojęzycznych mediach MAK jest oskarżany o nieprawidłowości podczas przeprowadzania dochodzeń dotyczących katastrof lotniczych. Wskazuje się w nich, że ustalona przez MAK przyczyna katastrofy ma decydujący wpływ m.in. na ewentualne odszkodowania czy wręcz los linii lotniczej, której samolot się rozbił. Jedną z głośniejszych spraw opisywanych przez media była katastrofa samolotu ormiańskiego, która wydarzyła się w nocy 3 maja 2006 r. w okolicach Soczi. Airbus A-320 runął do Morza Czarnego z 113 osobami – nikt nie przeżył. W polskiej wersji Wikipedii został zamieszczony dokładny opis tego tragicznego wypadku wraz z podaniem przyczyn: złej pogody i błędu pilota, zabrakło natomiast informacji, że taką wersję podało właśnie MAK. Po ogłoszeniu raportu ormiańska linia lotnicza „Armavia” oświadczyła, że nie zgadza się z rezolucją Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. Oświadczenie poparło Narodowe Zrzeszenie Lotnicze Armenii. – Żaden lotnik nie uwierzy MAK-owi. Przyczyn katastrofy mogło być kilka, ale MAK zrzuca winę na pilotów, by nie popsuć reputacji portu lotniczego w Soczi, który przygotowuje się do olimpiady w 2014 r. – mówił po ogłoszeniu raportu MAK prezydent ormiańskiej linii lotniczej Dmitrij Atbaszjan. Autor artykułu zamieszczonego na stronie www.flb.ru wykazuje, że MAK najczęściej wskazuje błąd pilotów jako przyczyny kolejnych katastrof; podaje też konkretne katastrofy – m.in. w Irkucku w 1994 r. czy w Adżarii w 2000 r. Zawsze po sporządzeniu raportu dokumenty są kierowane do archiwum MAK, do którego dostęp ma bardzo wąskie grono osób. Czytając informacje dotyczące ustalonych przez MAK przyczyn kolejnych katastrof, trudno nie zauważyć, że wszystkie zawierają podobne tezy. Tak samo jest ze wstępnymi ustaleniami przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Informacje o błędach załogi i ewentualnych naciskach media rosyjskie (a za nimi „Gazeta Wyborcza”) podawały już w dniu katastrofy 10 kwietnia. Na konferencji prasowej 19 maja Tatiana Anodina mówiła: – Trzeba zbadać ważną kwestię ewentualnego wywierania nacisków na pilotów.
Energiczne FSB Z branżą lotniczą związał się też syn Tatiany Anodiny, Aleksander Pleszakow, który przez długie lata był prezesem linii lotniczych Transaero (teraz tę funkcję pełni jego żona Olga). Rosyjskim dziennikarzom doskonale jest znany skandal związany z Aleksandrem Pleszakowem dotyczący właśnie linii Transaero. W 2006 r. Rosyjska Izba Obrachunkowa (odpowiednik polskiej NIK) skontrolowała Transaero. Okazało się, że spółka – właściciel linii lotniczych – nie zapłaciła skarbowi państwa 300 mln dol., co udowodnił Władimir Panski, funkcjonariusz RIO. Według rosyjskich mediów w wyciszenie sprawy zaangażowało się wielu rosyjskich polityków oraz sama Tatiana Anodina. Aleksander Pleszakow zwrócił się też o pomoc do Lewona Czachmachczjana, senatora autonomicznej republiki Kałmucji, którego zięć był audytorem RIO. Jak się później okazało, senatorowi, mimo chroniącego go immunitetu, Federalna Służba Bezpieczeństwa (następczyni KGB) założyła podsłuch. 2 czerwca 2006 r. Lewon Czachmachczjan został zaproszony do biura Transaero. Po wejściu natychmiast został aresztowany przez FSB, które znalazło w firmie 300 tys. dol., które – według świadków – były wręczone senatorowi jako łapówka. Podczas procesu udowodniono, że taśma, na której nagrano rzekome negocjacje Pleszakowa i Czachmachczjana, została sfałszowana. Mimo to senator został pozbawiony immunitetu i skazano go na dziewięć lat więzienia. Rosyjski sąd skazał także jego zięcia, audytora RIO oraz kilku innych urzędników. Rosyjskie służby specjalne energicznie zajęły się także obrońcą Czachmachczjana – mecenasem Borysem Kuzniecowem, pełnomocnikiem rodzin kilkudziesięciu ze 118 marynarzy, którzy w 2000 r. zginęli na rosyjskim atomowym okręcie podwodnym „Kursk” w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Kuzniecow był również obrońcą w głośnych procesach politycznych, m.in. naukowca Igora Sutiagina skazanego na 15 lat więzienia za rzekome szpiegostwo. Ponieważ mecenas Kuzniecow ujawnił dokument nakazujący podsłuchiwanie senatora Czachmachczjana, zanim prokuratura otrzymała na to zgodę rosyjskiego sądu najwyższego, został oskarżony o zdradę tajemnicy państwowej. Nie udało się jednak doprowadzić do jego skazania, ponieważ w 2008 r. Borys Kuzniecow dostał azyl polityczny w USA.
Wiktor Potocki Dorota Kania
Rokita: Przyczyną odejścia Cimoszewicza były gigantyczne operacje giełdowe Jan Rokita trzy lata temu: Cimoszewicz ukrywał przed opinią publiczną swoje potężne operacje giełdowe. Jak one zaczęły wychodzić na jaw w malutkim stopniu natychmiast się wycofał [...] Gdyby się nie bał ujawnienia jego operacji giełdowych na gigantyczną skalę, to by się nie wycofał. Zapadł wyrok (nieprawomocny) skazujący Annę Jarucką na półtora roku więzienia w zawieszeniu na pięć lat za posłużenie się fałszywym dokumentem (podrobione upoważnienie Włodzimierza Cimoszewicza), składanie fałszywych zeznań przed komisją śledczą ds. PKN Orlen i ukrywanie dokumentów MSZ. Czy sprawa Jaruckiej była prawdziwym powodem wycofania się Włodzimierza Cimoszewicza ze startu w wyborach? Poniżej fragment rozmowy z Janem Rokitą sprzed niemal trzech lat. Dwa lata temu Cimoszewicz został załatwiony, no, przez generalnie, pułkowników. No tak by to wyglądało. Jan Rokita: Nie podzielam tego zdania.
Nie uważa pan tak? JR: Nie podzielam tego zdania. Cimoszewicz ukrywał przed opinią publiczną swoje potężne operacje giełdowe. Jak one zaczęły wychodzić na jaw w malutkim stopniu natychmiast się wycofał, żeby nie wyszły[...] Absolutna mistyfikacja, że ktoś wykończył Cimoszewicza.
Ale Jarucką wyciągnął z kapelusza Brochwicz i Miodowicz. JR: To bez znaczenia, Jarucka przyszła do komisji śledczej i ją przesłuchiwano. Ja bym postąpił dokładnie tak samo [...]. Gdy ktoś przychodzi i jest świadkiem w takiej sprawie
Tak sama [...] przyszła? JR: Nie mam zielonego pojęcia, bez znaczenia, się zgłosiła. Jak się ktoś zgłaszał do mnie, jak byłem w komisji śledczej zgłosiło się piętnaście osób. Wszystkich wezwałem. [...] Ale nie to jest. To jest wielka mistyfikacja.
Przecież nie Jarucka była przyczyną odejścia Cimoszewicza, [tylko] operacje giełdowe. To prawda, ale to był ten katalizator. JR: A tam, ja pieprzę katalizator. Gdyby się nie bał ujawnienia jego operacji giełdowych na gigantyczną skalę, to by się nie wycofał.
Po wybuchu pamiętnej afery z Jarucką Cimoszewicz wycofał się ze startu w wyborach, czym wywołał konsternację na całej lewicy. Według powszechnej opinii jakiś udział mieli w tym ludzie związani z PO i służbami specjalnymi. Wojciech Brochwicz (Raduchowski), któremu nomen omen premier Belka w swoim czasie proponował objęcie stanowiska szefa Agencji Wywiadu i Konstanty Miodowicz wówczas i obecnie poseł PO, wcześniej szef kontrwywiadu UOP. Po akcji z Jarucką Brochwicz i Miodowicz znikli z pierwszego rzędu, trudno któregokolwiek z nich zobaczyć w telewizji czy usłyszeć w radio. Miodowicz miał nawet ostatnio problemy z lokalną, świętokrzyską Platformą. Zawsze mnie zastanawiało, jak jest możliwe, że pomimo tego co spotkało Cimoszewicza nie kryje on dzisiaj sympatii do Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska. A przecież Miodowicz wciąż jest posłem PO i nie mogę sobie przypomnieć by Cimoszewicza kiedykolwiek przepraszał. Obecnie Cimoszewicz szykowany jest, moim zdaniem, do roli Marcinkiewicza z kampanii wyborczej sprzed kilku lat. Marcinkiewicz mimo (a właściwie dlatego) że uprzednio związany z PiSem w kluczowym momencie, tuż przed wyborami, poparł Platformę Obywatelską. Podobnie może być dzisiaj z Włodzimierzem Cimoszewiczem. Nie poparł przecież Grzegorza Napieralskiego, nie deklaruje się oficjalnie, choć daje do zrozumienia. Ale tuż przed wyborami, a w najgorszym razie między turami, wystąpi prawdopodobnie jako gorący orędownik Bronisława Komorowskiego. PS Konstanty Miodowicz w "Kropce nad i": "Pan Włodzimierz Cimoszewicz doskonale wie dlaczego zrezygnował wówczas z ubiegania się o fotel prezydencki. I przypuszczam, że stworzono mu tylko, nieświadomie w komisji do spraw służb specjalnych pretekst do ucieczki z konkurencji prezydenckiej." Bernard
01 czerwca 2010 I góry dzielą przepaści.. Pani Dorota Rabczewska, zwana pieszczotliwie Dodą, której jakimś dziwnym trafem wiele wolno w sprawach wypowiadania się o sprawach różnych, szczególnie negatywnie w sprawach obyczajów chrześcijańskich, wygrała sprawę w sądzie, przeciwko reperowi Mieszkowi Sibilskiemu z Grupy Operacyjnej, bo ten nazwał ją „ blacharą”. Dowiodła w sądzie, że nie jest „blacharą”(???). Jak ona tego dowiodła, że nie jest ”blacharą”(????) - doprawdy nie wiem. W ogóle nie wiem co to jest „blachara”.. Ale ciekawy jest wyrok sądu w tej sprawie, w sprawie naruszenia dóbr osobistych „piosenkarki” Dody, która „zauroczyła” całą Polskę, tak ja Donald Tusk.. ”Pan, panie premierze zauroczył Polskę, tak jak ja”- powiedziała w programie „Teraz my”.
Sąd nakazał zamieszczanie przez siedem dni panu Mieszkowi Sibilskiemu przeprosin skierowanych do Dody na jednym z popularnych portali internetowych. Wyrok ten oznacza dla pana Mieszka, wielkie finansowe kłopoty. Na przeprosiny będzie musiał wydać 2 miliony złotych, a w ubiegłym roku zarobił jedynie 90 tysięcy złotych.. „ - Ten wyrok to masakra. To zamach na wolność słowa. Doda ma prawo zachowywać się jak idiotka, a ja mam prawo to oceniać” – powiedział raper. No, spokojnie raperze.. Żebyś nie musiał beknąć za słowo” idiotka”.. I kolejne dwa miliony. Albo i trzy! A dlaczego nie dziesięć? A propos „idiotki”: Pewnego, miłego dnia, jednemu z radnych, w pewnym zdemokratyzowanym do szpiku demokratycznych kości - mieście, wyrwało się, że: ”połowa radnych to idioci(!!!). Ci pozwali go do sądu za obrazę , za naruszenie ich dóbr osobistych, tak jak nie przymierzając pan Włodzimierz Cimoszewicz panią Annę Jarucką, swoją asystentkę. Niezawisły sąd wezwał sprawcę grandy przed swoje oblicze sprawiedliwe, bo czego jak czego, ale sprawiedliwości w sprawiedliwych sądach demokratycznych u nas nie brakuje i nakazał mu przeprosiny demokratycznych, obrażonych radnych.. Skazany prawomocnym wyrokiem delikwent, wszedł na mównicę w demokratycznym mieście i, w demokratycznym państwie pranym urzeczywistniającym i tak dalej i powiedział, że wedle woli, sprawiedliwego i niezawisłego sądu, chciałby przeprosić obrażonych i demokratycznych radnych mówiąc przy tym, że: „Połowa radnych to nie są idioci”.(????). Połowa demokratycznych radnych, poczuła się usatysfakcjonowana, a połowa znowu upokorzona i sponiewierana.. Nie wiadomo do końca która, czy ta pierwsza demokratyczna połowa, czy też ta druga- równie demokratyczna, jak ta pierwsza. Obie zostały wybrane jak najbardziej demokratycznie, w drodze demokratycznego głosowania, wcześniej poprzedzonego demagogią przedwyborczą. Bo nie wyobrażam sobie demokracji bez demagogii, czyli parametru kłamstwa, przy pomocy którego wybiera się demagogiczne władze. Pani Anna Jarucka, była asystentka pana Włodzimierza Cimoszewicza, jak twierdzi niezawiły sąd, i kłamała, i manipulowała , a przy tym pozbawiła dobrego imienia pana Włodzimierza Cimoszewicza. Nie wiem jak skończyła się sprawa pana Antoniego Macierewicza, który publikując listę tajnych współpracowników, umieścił na niej pana Włodzimierza Cimoszewicza o pseudonimie „ Carex”, naruszając tym samym jego dobre imię.. Za kłamanie, manipulowanie, pozbawienie dobrego imienia pana Włodzimierza Cimoszewicza i fałszowaniu zaświadczenia o stanie majątkowym pana premiera, dostała od niezawisłego sądu 1,5 roku w zawieszeniu na 5 lat (????). Czy za taką liczbę popełnionych” przestępstw” nie należy się, proszę Wysokiego Sądu, jakaś wyższa kara? Tym bardziej, że skazana nie przyznaje się do winy. Za to powinna być dodatkowa kara..A wiemy wszyscy mieszkający w III Rzeczpospolitej, że nie ma – w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości- ludzi niewinnych. Są tylko źle przesłuchani.. Tym bardziej, że za całą sprawą, utrącającą pana Włodzimierza Cimoszewicza, jako kandydata na prezydenta, stał pan Konstanty Miodowicz, wtedy- o ile pamiętam szef Służby Kontrwywiadu., a związany z Platformą Obywatelską. Jakoś tego wątku Wysoki i Niezawisły jak najbardziej sąd- nie pociągnął.. Pani Jarucka milczy, a przydałoby się jej odosobnienie na jakiś czas za popełnione „przestępstwa” Odosobnienie wyklucza mowę, tak jak brak mowy wyklucza myśl.. Ale wracając jeszcze na moment do pani Doroty Rabczewskiej: moim zdaniem, chodzi o to, żeby „ morda była w kuble” , żeby nikt nic złego na celebrytkę nie powiedział. Tym bardziej, że celebrytka spełnia pożyteczną rolę ideologiczną.. Ośmiesza chrześcijaństwo.. Przed Świętami Wielkanocnymi powiedziała:” Jak zwykle z koleżanką Anetką, żeby tradycji stało się zadość, pójdziemy na szpilkach do spowiedzi, z psem na smyczy i po prostu damy czadu w konfesjonale”(????)
A potem zaśpiewacie z satanistą Nergalem, panem Adamem Darskim- piosenkę pt” Chwała mordercom Św. Wojciecha” i będzie czad.. I podrzecie wspólnie biblię.. Bo Koranu i Talmudu nie ruszycie.. Niech byście spróbowali.. Tylko Biblię. To jest jak najbardziej w modzie i jest na to przyzwolenie, w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym i tak dalej.. Sąd w Gdyni umorzył postępowanie w sprawie darcia Biblii przez pana Nergala.. Natomiast wymierzył karę panu Nowakowi, temu od walki z sektami, który nazwał kilkakrotnie pana Nergala – „przestępcą”. Nie ma to jak żyć w kraju demokratycznym i kraju niezawiłych sądów.. Tylko niezawisłych od czego? Na pewno nie od ideologii.. My tu gadu, gadu, a w tym czasie przeleciało nam „wielkie święto” lewicy międzynarodowej, pod nazwą ”Międzynarodowy Dzień bez Stanika”(????) Nie, nie należy go mylić z Dniem bez Papierosa, Bez Samochodu, Bez Stresu, Bez butów, Bez Skarpet, Bez Spodni.. Lewicy międzynarodowej chodzi ostatecznie o to, żeby w ostateczności rozebrać do naga całą cywilizację i żeby puścić nas nie tyle w skarpetkach, jak to uczynił pan Lech Wałęsa, ale zupełnie nago.. Żebyśmy w przyszłości paradowali po ulicach demokratyczny miast, tak jak nas Pan Bóg stworzył.. Działają nawet jakieś organizacje pozarządowe w innych demokratycznych , których jedynym punktem demokratycznego programu, jest żeby kobiety po demokratycznych ulicach mogły sobie chodzić topless. Ku radości swojej i wszystkich zainteresowanych nudystów piersi. No cóż.. I tak wracamy powoli do, ukochanej przez komunistów i wszelkich socjalistów - Wspólnoty Pierwotnej... Na pewno zabraknie i jaskiń i drzew.. Ale co to przeszkadza. Posadzi się „darmowe” drzewa i wybuduje nowe „darmowe” jaskinie.. Wedug Aldousa Huxleya, tego od „Nowego Wspaniałego Świata”: celem jest stworzenie pewnego rodzaju bezbolesnego obozu koncentracyjnego dla całych społeczeństw po to, by odebrać ludziom wolność, ale ich uwaga zostanie odwrócona od jakiejkolwiek chęci buntu poprzez propagandę i pranie mózgu wzmocnione metodami farmakologicznymi”(????) Powiedział to w roku 1961, na jednym z wykładów.. Oczywiście wolność od pasa w dół zostanie zachowana.. W tym „bezbolesnym obozie” będziemy chodzili nago, na razie z nagimi piersiami.. Warto czytać klasyków, przepowiadających co nas czeka.. Wszystko się sprawdza. Brakuje tylko szczegółów… WJR
HISTORIA LUBI SIĘ POWTARZAĆ W 1986 r. w RPA rozbił się Tu-134 z prokomunistycznym prezydentem Mozambiku na pokładzie. Rosjanie, którzy w katastrofie stracili wiernego sojusznika, gwałtownie oprotestowali raport komisji południowoafrykańskiej. Oskarżyli władze RPA o zamach polegający na... zakłóceniu sygnału nawigacyjnego samolotu. 19 października 1986 r. na terytorium RPA rozbił się Tu-134 z prokomunistycznym prezydentem Mozambiku na pokładzie (oprócz niego w samolocie znajdowały się 43 osoby, w tym kilkunastu ministrów i innych ważnych urzędników tego państwa). Podobnie jak w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem, maszyna roztrzaskała się, odchyliwszy się wcześniej o 37 stopni od właściwego toru lotu, a piloci obniżali samolot, zachowując się tak, jakby nie mieli świadomości, na jakiej wysokości się znajdują. Zignorowali też – tak jak polska załoga – sygnał ostrzegawczy GWPS, który włączył się 32 sekundy przed upadkiem. Po katastrofie południowoafrykańska policja zabrała wszystkie czarne skrzynki, odmawiając poddania ich niezależnemu badaniu. Oficjalny raport przygotowany przez śledczych RPA do złudzenia przypominał ustalenia Rosjan ws. katastrofy pod Smoleńskiem. Jego tezy były następujące: 1) samolot prezydenta Mozambiku był w pełni sprawny, 2) wykluczono akt terroru lub sabotażu, 3) załoga nie przestrzegała procedur obowiązujących przy lądowaniu, 4) załoga zignorowała ostrzeżenia GWPS. Rosjanie, którzy w katastrofie stracili wiernego sojusznika, gwałtownie oprotestowali raport komisji południowoafrykańskiej. Oskarżyli władze RPA o zamach polegający na... zakłóceniu sygnału nawigacyjnego samolotu. Wskazywały na to okoliczności wypadku, bardzo przypominające zresztą – jak już wspomnieliśmy – to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem. Po kilkunastu latach okazało się, że w tym akurat przypadku rację mieli komuniści. W styczniu 2003 r. Hans Louw, były agent służb specjalnych rasistowskiego reżimu RPA, przyznał, że samolot został strącony wskutek celowego zakłócenia sygnału nawigacyjnego przez południowoafrykańskich agentów. Dodał, że w wypadku niepowodzenia ataku maszyna miała zostać zestrzelona przez jedną z dwóch specjalnych ekip.(lm, wg)
KATASTROFA SMOLEŃSKA
1) Przed
2) Katastrofa
3) Później
Ad1) 27 stycznia 2010 Prezydent Lech Kaczyński zgłosił wolę wyjazdu 10 kwietnia br.do Katynia dla uczczenia rocznicy ofiar zbrodni katyńskiej (1940). Tu trzeba wyjaśnić, że procedura jest następująca:
a) kancelaria Prezydenta zgłasza (do MSZ) listę osób uczestniczących w delegacji
b) sprawę uzgadnia MSZ drogą dyplomatyczną pomiędzy MSZ RP, a MSZ FR
c) minister obrony zwraca się do dowódcy 36 pułku Lotnictwa Transportowego (obsługującego przeloty tzw. vipów) o przeznaczenie odpowiedniej liczby samolotów dla delegacji. Nie chodzi tu o liczbę miejsc w samolocie. Nie mogą latać razem najważniejsze osoby w Państwie. Po katastrofie Casy w Mirosławcu przypomniano (co już było wiadomo wcześniej) i nakazano surowo, że nie wolno razem przemieszczać się jednym środkiem transportu dowódcy i jego zastępcy, a tym bardziej wszystkim dowódcom rodzajów Sił Zbrojnych RP.
d) koordynator służb specjalnych organizuje odpowiednie zabezpieczenie przez podległe jemu służby na lotnisku docelowym, jak i na lotniskach zapasowych. Początkowo rząd poinformował o wspólnej delegacji premiera Donalda Tuska i prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Następnie przyszło zaproszenie od premiera Władimira Putina tylko dla Donalda Tuska. Tak sformułowane zaproszenie zostało przyjęte i od tego czasu zaczęła się dziwna gra. Rosjanie publicznie informują, że nic nie wiedzą o wizycie Prezydenta RP, jedynie z polskich mediów coś tam słyszeli, że ma być tam 10 kwietnia. Rząd wpisał się w tę grę. Premier oznajmił, że wylatuje do Smoleńska na spotkanie z premierem Putinem 7 kwietnia br., i wspólne obchodzenie rocznicy zbrodni katyńskiej. Na lotnisku w Smoleńsku zainstalowano przenośne urządzenia umożliwiające bezpieczne lądowania samolotów. Urządzenia zostały zdemontowane natychmiast po wizycie obu premierów. Z mediów dowiadujemy się, że obecność Prezydenta RP w Katyniu jest wizytą nieoficjalną. Kto z Kancelarii Premiera zdecydował o statusie delegacji Prezydenta RP jako nieoficjalnej? Czy był to tylko minister Tomasz Arabski, czy zrobił to na polecenie premiera Donalda Tuska? A może wcześniej z MSZ na polecenie Radosława Sikorskiego wyszło takie pismo? Dalej - status delegacji określa stopień zabezpieczenia na lotnisku docelowym oraz na lotniskach zapasowych. Na lotnisku w Smoleńsku było tylko (jak podano) od 2 do 4 funkcjonariuszy BOR i nikogo z kontrwywiadu. Na lotniskach zapasowych nikogo. Nawet ewentualnego zabezpieczenia do przewozu delegacji drogą lądową do Katynia.
Ad2) Dokładny czas katastrofy. Przez 3 tygodnie uporczywie podawano fałszywy czas katastrofy. Wiadomo było od początku (TVP), że nastąpiła ok. 15 min. wcześniej niż podawano (10:56 czasu miejscowego). Dlaczego? Czy może dlatego, że w tym czasie usiłował lądować na lotnisku w Smoleńsku rosyjski samolot IŁ86? Dlaczego po katastrofie wymieniano pośpiesznie oświetlenie pasa na lotnisku? Dlaczego po katastrofie znikł nagle dowódca kontroli lotów na lotnisku i dotąd nie można go odszukać? Dlaczego nikt nie zajął się informacją, że właśnie wtedy (rano!) wypalano mokrą trawę na i w okolicy lotniska powodując ogromne zadymienie? Wiadomo, że dym przy dużej wilgotności powietrza (jest tam teren bagnisty) powoduje kondensację pary wodnej czyli mgłę. Dlaczego piloci dopiero 5.4 sekundy (jak podał Edmund Klich) przed katastrofą wyłączyli autopilota? Nigdy nie ląduje się z pomocą autopilota. Świadczy to o tym, że nie wiedzieli, że są tak nisko. Około 2 km przed pasem zerwali linię energetyczną (na wys. ok. 10 m, później antenę i drzewa). Jest to ewidentny dowód, że byli wprowadzeni w błąd. Dziś Edmund Klich mówi, że był to błąd pilota. Że wymuszał, albo nawet pilotował osobiście dowódca sił powietrznych generał Andrzej Błasik. Jest to potwarz niegodna polskiego członka komisji. Pytam się: Dlaczego 2 km przed pasem lecieli na wysokości ok. 10 m i 80-100 m w lewo od pasa? Każdy pilot to potwierdzi. Dziwię się pułkownikowi Michałowi Fiszerowi (TVP wczoraj), który wpisał się w to kłamstwo. Mówienie teraz o tym, że piloci wojskowi są niewyszkoleni zamazuje sprawę. Sam o tym mówiłem w Sejmie w (2003 r.). Brakuje pieniędzy w MON na wszystko, w tym na paliwo dla lotnictwa (w zeszłym roku min. obrony Bogdan Klich w ramach szukania 20 miliardów nakazanego przez Donalda Tuska niefrasobliwie wyciął 4 miliardy z MON). Ale nie dotyczyło to kapitana Arkadiusza Protasiuka. Jak podano miał wylatane 3500 godz. Jest to ogromne doświadczenie. Mało tego – w Smoleńsku lądował 6 razy, w tym 3 dni przed katastrofą. Mówienie o tym, że nie znał ukształtowania terenu (jar na podejściu) jest obrazą nie tylko Niego. Dla mnie jest oczywiste: przyrządy musiały być oszukane – jest to pytanie do komisji.
Ad3) Dlaczego polski rząd zgodził się na tzw. konwencję Chicagowską dla badania przyczyn katastrofy, a nie specjalną umowę z 1993 r., która zabezpiecza odpowiedni udział polskiej strony w tym śledztwie? Umowa Chicagowska nie dotyczy samolotów wojskowych i państwowych. Dlaczego nie zabezpieczono terenu katastrofy przez polskie służby? Dlaczego zbywano informacje o walających się szczątkach samolotu i ofiar? Dlaczego do tej pory nie mamy czarnych skrzynek (własność RP) i być może nigdy ich nie dostaniemy (jak oświadczyła przew. ros. komisji Anodina)? Nie chodzi tu o kopie zapisów, ale o oryginalne czarne skrzynki. Dlaczego nie bada się powodu tak ogromnego rozrzucenia szczątków samolotu pomimo tego, że spadł z niewielkiej wysokości (ok. 5 m.)? Podobne katastrofy powodują, że kadłub samolotu jest prawie nie uszkodzony. Dlaczego do tej pory usiłuje się tuszować te wszystkie niewygodne pytania i zrzucać odpowiedzialność za katastrofę na pilotów, załogę i pasażerów? Dlaczego Rosjanie nie zgadzają się nawet na wizytę polskich archeologów (ciekawe dlaczego akurat archeolodzy?) na miejscu katastrofy? Dlaczego milicja rosyjska utrudniała i maksymalnie spowalniała przejazd samochodu z Jarosławem Kaczyńskim, który jechał 10 kwietnia z Mińska na Białorusi do Smoleńska w celu identyfikacji ciała Prezydenta? Dlaczego Rosjanie zabrali ciała wszystkich ofiar do Moskwy oprócz ciała Prezydenta, którego musieli bronić nieliczni funkcjonariusze BOR (czemu zresztą początkowo zaprzeczał generał Marian Janicki)? Co za strzały słychać na słynnym już filmie nakręconym tuż po katastrofie? Pytań jest dużo więcej. Ale już te pozwalają stwierdzić, że już teraz można postawić zarzuty osobom odpowiedzialnym za tę katastrofę.
1) Premier Donald Tusk - jako koordynator służb specjalnych (sam publicznie powiedział, że nie powołuje koordynatora tylko osobiście będzie pełnił tę rolę) za to, że nie zabezpieczył kontrwywiadowczo wizyty Prezydenta RP w Katyniu
2) Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski - nie uzgodnił ze stroną rosyjską odpowiedniej rangi wizyty Prezydenta RP i zgodził się na dwie odrębne wizyty, co skutkowało drastycznym obniżeniem standardu wyposażenia lotniska
3) Minister Obrony Narodowej Bogdan Klich - nie przygotował logistycznie (odpowiednia liczba samolotów) wizyty Prezydenta RP wraz z innymi członkami delegacji w Katyniu, łamiąc tym wszystkie procedury bezpieczeństwa. Nie są to zarzuty tylko do Trybunału Stanu. Ten grozi tylko odpowiedzialnością polityczną, czyli np. zakazem obejmowania stanowisk publicznych przez jakiś czas. Są to również zarzuty karne – za świadome narażenia życia Prezydenta RP i wielu najważniejszych osób w Państwie. Za to groził kiedyś art. 122 K.K. – czyli zdrada stanu. Było to zagrożone karą śmierci. Marek Muszyński
Czy polscy piloci chcieli się zabić? Rosja przekazała Polsce w poniedziałek jedynie stenogramy zapisów czarnych skrzynek prezydenckiego Tupolewa, ale zabroniła ujawnić ich treści. Polscy prokuratorzy wojskowi chcieli przeprowadzić własną ekspertyzę fonoskopijną z rozmów w kabinie pilotów. Teraz mogą o tym zapomnieć. Skoro Putin nie chce oddać nam czarnych skrzynek, jakikolwiek raport komisji Anodiny nie będzie miał żadnej wartości. Polska nie powinna go przyjąć. Festiwal kłamstw smoleńskich w wykonaniu rosyjskiej komisji, przy wsparciu Edmunda Klicha – polskiego przedstawiciela w rosyjskiej komisji – trwa. Klich ujawnia kolejne „rewelacje” z zapisu czarnych skrzynek. Z ostatniej wynika, że mjr Arkadiusz Protasiuk był samobójcą. Klich bezpodstawnie obciążył pilotów winą za spowodowania katastrofy, nie mając żadnych potwierdzających to dokumentów ani raportu rosyjskiej komisji, z którego by to wynikało. Kulminacyjny punkt kłamstwa będzie miał miejsce prawdopodobnie przed wyborami prezydenckimi. Będzie z niego wynikało – jak można się spodziewać – że do popełnienia samobójstwa zmusił pilotów prezydent Kaczyński lub jego żona, Maria.
Samobójcy? Ze zdawkowych wypowiedzi Edmunda Klicha wynika, że Arkadiusz Protasiuk sprowadził samolot poniżej wysokości decyzyjnej (dla lotniska Smoleńsk-Siewiernyj jest to 70 m), mimo że na 80 m drugi pilot miał powiedzieć „odchodzimy”, dając sygnał do przerwania zniżania maszyny. Według wersji Klicha – znacznie mniej prawdopodobnej niż większość tzw. teorii spiskowych w sprawie katastrofy – załoga świadomie kontynuowała obniżanie wysokości do 20 m, chociaż nie widziała płyty lotniska, a samolot znajdował się ponad kilometr od pasa startowego, w dodatku odchylony o ponad 40 m od jego osi. – Pamiętajmy, że według Rosjan działanie żadnego z urządzeń pokładowych nie było zakłócone, więc pilot doskonale powinien wiedzieć, jakie jest ukształtowanie lotniska i okolicy. Miał przecież przed sobą trójwymiarową komputerową mapę terenu z systemu TAWS. Poza tym mjr Protasiuk znał dobrze to lotnisko – mówi „GP” Marek Strassenburg Kleciak, pracujący w Niemczech polski specjalista ds. systemów trójwymiarowej nawigacji.
O tym, że załoga wiedziała, iż znajduje się w takiej odległości od docelowego punktu lądowania, powiedział w radiowej Trójce sam Edmund Klich. Co istotne – polski akredytowany przy MAK stwierdził również, że mniej więcej na wysokości 20 m „zadzwonił” marker radiolatarni, który piloci powinni usłyszeć, znajdując się przynajmniej na poziomie 60 m. – W NATO, odczytując wskazania wysokościomierza, podaje się wartości w stopach. Podejrzewam, że przytaczana przed Edmunda Klicha liczba 20 nie odnosi się do wysokości w metrach, lecz oznacza 200 stóp (czytamy w dziesiątkach stóp), czyli 60 m. Właśnie tak wysoko powinien być samolot, przelatując nad latarnią NDB. To potwierdzałoby moją hipotezę, że działanie urządzeń pokładowych opierało się na zakłóconym sygnale satelitarnym, a piloci myśleli, że są znacznie wyżej. Zwłaszcza że załoga prawie do samego końca korzystała z autopilota, którego powinna deaktywować (wyłączyć), podchodząc do lądowania – wyjaśnia Strassenburg Kleciak. I dodaje: – Jeśli z zapisów rozmów faktycznie jednak wynika, że piloci świadomie zeszli na wysokość 20 m, a nie stóp (liczonych w dziesiątkach), i zrobili to w dodatku na autopilocie, który powinien zostać wyłączony na wysokości decyzyjnej 70 m, to albo celowo doprowadzili do własnej śmierci, albo zapisy rejestratorów lotu zostały sfałszowane. Innej możliwości po prostu nie ma.
Jak przerobić skrzynki Niedługo od katastrofy w Smoleńsku miną dwa miesiące. Od 10 kwietnia podstawowe czarne skrzynki polskiego Tu-154 nieprzerwanie znajdują się w rękach Rosjan. Polskim władzom i prokuraturze wystarczyć mają kopie ich zapisów, choć dziwnym trafem Moskwa uznała, że do rzetelnej analizy niezbędny jej będzie oryginał tzw. trzeciej czarnej skrzynki, która – według naszych informacji – jest własnością polskiego kontrwywiadu. Polacy – jak można było się spodziewać – bez żadnych warunków przekazali trzeci rejestrator Rosjanom, choć – gdyby posłużyć się logiką podwładnych Władimira Putina – równoprawnym dowodem mogła być kopia zapisów urządzenia. Dlaczego Rosjanie zapowiedzieli już, że nie oddadzą nam oryginałów rejestratorów lotu, choć są one własnością polskiego rządu? Do czego była im potrzebna trzecia czarna skrzynka? Rejestratory lotu zawierają wszystkie najważniejsze parametry i wskaźniki urządzeń pokładowych, a także nagrania rozmów w kabinie pilotów. Tylko dzięki dokładnej analizie zawartości tych urządzeń można by potwierdzić lub wykluczyć bardzo prawdopodobną hipotezę o meaconingu (celowym zakłóceniu systemu nawigacyjnego maszyny) czy awarii samolotu. „Czarne skrzynki to tylko lepiej lub gorzej zabezpieczone nośniki i usunięcie śladów meaconingu, zwłaszcza dla służb znających od podszewki budowę Tu-154 i jego przyrządów, nie jest trudnym zadaniem. Wystarczy, żeby ingerującym w zawartość rejestratorów nikt przez kilka godzin, a tym bardziej przez kilka tygodni nie przeszkadzał” – pisali tydzień temu w „Gazecie Polskiej” wspomniany już Marek Strassenburg Kleciak oraz Hans Dodel, niemiecki ekspert od systemów nawigacji i wojny elektronicznej. Sfałszowanie czarnych skrzynek nie sprawiłoby Rosjanom żadnego problemu. Przypomnijmy, że w 1988 r. na francuskim lotnisku w Habsheim rozbił się podczas pokazowego lotu Airbus A-320 (zginęły trzy osoby) – wprowadzony właśnie do komercyjnego użytku samolot pasażerski, mający zawojować globalny rynek. Pilot, któremu udało się przeżyć, twierdził, że katastrofę spowodowały usterki maszyny, m.in. błędne wskazania wysokościomierza (załoga myślała, że jest znacznie wyżej) i awaria sterów. Z czarnych skrzynek wynikało jednak, iż odpowiedzialność za rozbicie się airbusa ponosi załoga, która leciała zbyt nisko i za późno zwiększyła ciąg silników. Taki też był wydźwięk oficjalnego raportu rządowego, którego twórcy za wszelką cenę chcieli zapobiec załamaniu się produkcji i sprzedaży samolotów airbusa (przypomnijmy, że to państwowy koncern). Warto dodać, że według francuskiego prawa obowiązek zabezpieczenia rejestratorów spoczywał bowiem na policji, tymczasem przejęła ona skrzynki od urzędników lotnictwa cywilnego... 10 dni po katastrofie. Dopiero po niezależnym zbadaniu nośników (oryginałów, a nie kopii!) – dokonanym pod naciskiem tamtejszych zwolenników „teorii spiskowych” – okazało się, że rejestratory feralnego airbusa zostały naruszone (lub wręcz podmienione): brakowało kilka sekund zapisu, a część parametrów (m.in. dane lotu i – uwaga – rozmowy załogi w kokpicie) nie była zsynchronizowana. Czy dlatego premier Putin tak konsekwentnie odmawia wydania nam czarnych skrzynek z prezydenckiego samolotu?
Klich oskarżał, nie mając dowodów Kłamstwa, matactwa, półprawdy, niedopowiedzenia, przemilczanie ważnych faktów, niszczenie dowodów w sprawie smoleńskiej tragedii zaczęły się już w dniu katastrofy. Potem powoli się nasilały. Premier Tusk na konferencji prasowej 28 kwietnia powiedział, że otrzymał informacje, że w zapisie czarnych skrzynek nie ma żadnych sensacji. Półtora miesiąca później okazało się, że sensacje jednak były. Klich poinformował o obecności w kabinie pilotów przed tragedią gen. Błasika, o nieformalnych naciskach na pilotów, którzy nie chcieli lądować, ale zostali do tego zmuszeni. Czy premier Tusk był źle poinformowany, czy sensacje pojawiły się później? 15 maja Edmund Klich powiedział: „Słuchałem całych rozmów w kabinie i słyszałem bardzo dokładnie rozmowy załogi między sobą, załogi z kontrolerami na ziemi”. 19 maja Klich stwierdził nawet, że głosy w kokpicie osób spoza załogi nie miały „decydującego wpływu na zdarzenie”. Już 21 maja natomiast powiedział coś przeciwnego: „ja wtedy znałem rozmowę, która była prowadzona 16 minut przed zdarzeniem. Teraz wiem więcej, bo otrzymałem pełny zapis rozmów i teraz już bym tak kategorycznie nie stwierdził”. Klich mówił, że zna wszystkie szczegóły i że rozmowy w kokpicie osób, które tam weszły, były na 16 minut przed lądowaniem. To prawie tyle, ile dzieli podaną po katastrofie godzinę wypadku – 8.56, a potem poprawioną – 8,41. Zbieg okoliczności? Półtora miesiąca po katastrofie Klich przyznał się, że nie znał zapisów czarnych skrzynek. Ale mimo to wypowiadał się na temat ich zapisów i mówił o naciskach na pilotów. Ponadto wszystkie oskarżenia dotyczące słabego wyszkolenia pilotów czy wizyty w kokpicie osób spoza załogi nie wyjaśniają powodów katastrofy. Żadna z tych kwestii nie mogła być decydująca z prostej przyczyny – samolot leciał według wskazań autopilota. Nie miała znaczenia także mgła, bo żadna informacja odbierana przez autopilota nie jest w zakresie widma widzialnego – jak podkreślił w dyskusji w internecie jeden ze specjalistów. Piloci nie lądowali, czego dowodem jest, że nie wyłączyli autopilota. Zrobili to dopiero 5 sekund przed katastrofą, gdyż prawdopodobnie zorientowali się, że są tuż nad ziemią i że wskazania przyrządów pokładowych podają nieprawdziwe dane. Obecnie Klich wypowiada się na prawo i lewo w polskich mediach, obarczając odpowiedzialnością za tragedię załogę i gen. Błasika. Czasem nawet kilka razy dziennie podaje kolejne sensacyjne informacje pochodzące rzekomo z zapisu „czarnych skrzynek”, które pokrywają się z doniesieniami rosyjskiej prasy i ocenami tamtejszych specjalistów. Swoją drogą, informacja o obecności piątej osoby w kokpicie współgra z dużo wcześniejszą wypowiedzią emerytowanego rosyjskiego pilota wojskowego, który zaraz po katastrofie widział w kokpicie Tu-154 pięć osób. Dlaczego Nikołaj Łosiew – bo tak nazywa się ów pilot – podzielił się z prasą swoimi informacjami dopiero na początku maja? Jak mógł widzieć pięć ciał w kokpicie, skoro kokpitu, jak się okazuje, nie ma, bo „wyparował”, a szczątki pilotów zidentyfikowano z trudem jako jedne z ostatnich? A informacja wywołała szum medialny i pasowała do późniejszej wersji rosyjskiej komisji.
Międzypaństwowa komisja rosyjska Na razie wiemy więc, że nic nie wiemy – i to mimo że prowadzone są aż cztery postępowania. Po stronie polskiej śledztwo wszczęła już 10 kwietnia Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie; katastrofę bada także powołana przez MON Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, kierowana najpierw przez Edmunda Klicha, a potem przez ministra Jerzego Millera. Efekty obu dochodzeń są podobne: 20 maja polscy prokuratorzy wojskowi poinformowali, że żaden z trzech wniosków o pomoc prawną wystosowanych przez nich do Rosjan nie został zrealizowany, natomiast szczytowym osiągnięciem komisji Millera był pomysł wysłania do Smoleńska archeologów – także przez Moskwę zablokowany. Po stronie rosyjskiej śledztwo prowadzi Prokuratura Generalna Rosji pod przewodnictwem Jurija Czajki, który nadzorował wcześniej karykaturalne śledztwa w sprawie śmierci dziennikarki Anny Politkowskiej i oficera FSB Aleksandra Litwinienki. Dochodzenie prowadzi też MAK, czyli Międzypaństwowy Komitet Lotniczy z Tatianą Anodiną na czele. Nazwa nie powinna mylić – jest to nie „międzypaństwowa”, lecz rosyjska instytucja powołana 30 grudnia 1991 r. przez państwa dawnego ZSRR: Azerbejdżan, Armenię, Białoruś, Gruzję, Kazachstan, Kirgistan, Mołdawię, Rosję, Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan i Ukrainę. Siedziba komitetu, składającego się obecnie głównie z Rosjan i badającego wypadki na terenie Federacji Rosyjskiej, mieści się w Moskwie (więcej na ten temat na str. 4–5). MAK od samego początku forsował tezę o błędzie polskich pilotów i naciskach na załogę, wykluczając przy tym jakiekolwiek zaniedbania lub sabotaż ze strony rosyjskiej. Trudno zresztą przypuszczać, by MAK, zajmujący się także certyfikowaniem statków powietrznych i lotnisk, a więc ich dopuszczaniem do ruchu, mógł wykazać, że pomylił się, wydając certyfikat dopuszczenia do ruchu samolotu Tu-154 (po remoncie w Samarze) lub wykorzystania portu Smoleńsk-Siewiernyj. A przecież awarii maszyny lub niewłaściwego przygotowania lotniska nie można wykluczyć, zwłaszcza że nie zbadano jeszcze wszystkich części samolotu, nie mówiąc o przesłuchaniu całego personelu odpowiedzialnego ze strony rosyjskiej za lot i lądowanie. Sytuację tego poczwórnego śledztwa komplikuje oparcie zasad polsko-rosyjskiej współpracy na konwencji chicagowskiej – wykazujące notabene, że według premiera Donalda Tuska polska delegacja prezydencka leciała prywatnym samolotem. Konwencja dotyczy bowiem – podkreślmy – tylko samolotów cywilnych. Tymczasem loty wszystkich samolotów wojskowych nigdy nie są lotami prywatnymi, nawet jeśli prezydent leciałby na festyn. Zgodnie z chicagowską konwencją o międzynarodowym lotnictwie cywilnym i normami ICAO, gospodarzem śledztwa jest Rosja, a dane z pokładowego rejestratora głosów w kabinie pilotów nie mogą być podawane do publicznej wiadomości bez zgody strony badającej okoliczności katastrofy. Ponadto opublikowane mogą być tylko te zapisy czarnych skrzynek, które mają wpływ na wyjaśnienie przyczyn i okoliczności wypadku. Czy nie istnieją żadne umowy lub procedury, które NATO stosuje do wyjaśniania katastrof samolotów wojskowych swoich członków poza granicami państw Paktu? Przecież zdarzały się wypadki, np. w Afganistanie i Iraku. 10 kwietnia, gdy oczy całego świata zwrócone były na Polskę, można było przecież wypracować – nawet w wyniku ustnego porozumienia, o czym mówiła „GP” ekspert prawa międzynarodowego dr Anna Konert – daleko korzystniejsze dla nas ramy prawne śledztwa.
Lista kłamstw i matactw Premier Tusk i rosyjska komisja mają Polakom za złe, że nie ufają rosyjskim śledczym. Jak można ufać komuś, kto od chwili, gdy wydarzyła się katastrofa, oszukuje lub ukrywa prawdę? Oto przykłady:
* czas katastrofy – okazało się, że przez dwa tygodnie po tragedii podawano czas nieprawdziwy – że katastrofa wydarzyła się o godz. 8.56. Podczas gdy po przypadkowym opublikowaniu informacji o godzinie zerwania trakcji elektrycznej przed katastrofą i wypowiedziach rosyjskiego ministra, który zjawił się na miejscu zaraz po wypadku, okazało się, że była to godz. 8.41;
* kłamstwa kontrolera lotów, że pilot nie rozumiał po rosyjsku;
* twierdzenie Rosjan, że pilotów zmylił jar, gdy lecieli według wskazań autopilota;
* spekulacje rosyjskich mediów, że piloci – wbrew procedurom – cztery razy podchodzili do lądowania;
* w dniu katastrofy rosyjski minister Szojgu relacjonował dziennikarzom, że „samolot Tu-154 rozpadł się na dwie części; jedna od drugiej leży w odległości 800 m”. Z tej relacji wynika, że musiał się rozpaść w powietrzu, a nie podczas zderzenia z ziemią;
* podana w raporcie MAK informacja, że lotnisko wojskowe w Smoleńsk-Siewiernyj jest w świetnym stanie i ma dobre oświetlenie pasa, choć świat obiegły zdjęcia, jak rosyjscy milicjanci wkręcają żarówki w lampy;
* brak sekcji zwłok i podawanie, że przyczyną śmierci były „obrażenia mnogie”; Nie ma czegoś takiego jako przyczyny śmierci. Zawsze jest bezpośrednia przyczyna zgonu. Sekcja zwłok jest właśnie po to, by określić przyczynę śmierci;
* zastrzeżenie, by przysłanych z Moskwy trumien z ciałami ofiar w żadnym wypadku nie otwierać;
* w raporcie MAK czytamy, że wysokość decyzyjna dla lotniska Smoleńsk-Siewiernyj wynosi 100 m. Tymczasem w karcie podejścia lotniska punkt ten określony jest na 70 m;
* zapowiedź nieudostępnienia Polakom rejestratorów lotu, czyli czarnych skrzynek;
* brak informacji w raporcie MAK o tym, czy kontroler wieży podał pilotom złą wysokość ciśnienia;
* zrównanie terenu katastrofy spychaczami;
* wycięcie drzew w okolicy katastrofy, uniemożliwiające ewentualne odtworzenie trajektorii lotu Tu-154 przed upadkiem;
* brak zgody na wpuszczenie na teren katastrofy archeologów z Polski;
* informacja, że pracę urządzeń pokładowych mogły zakłócić włączone telefony komórkowe.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Komu zależy na posadzie? Suum bonum cuique. Tak się jakoś składa, że zwolennicy życia rodzinnego znajdują odpowiednie małżonki – a zwolennicy wolnej miłości otoczeni są wianuszkiem pań swawolnych. Ludzie uważają więc za naturalne, że wybory wygrywa ten, komu najbardziej na tej wygranej zależy... więcej! Na portalu http://www.sondazownia.eu ktoś spytał mnie, czy wiem, że wiele osób na mnie nie zagłosuje, bo mi nie zależy tak bardzo na wygraniu tych wyborów! To doprawdy niebezpieczny syndrom! Czy zwiążecie się Panowie z dziewczyną, która za wszelką cenę pcha się Wam do łóżka? Czy przyjmiecie do pracy człowieka, któremu bardzo, bardzo na tym zależy – czy też będziecie się obawiać, że chce on Was okraść – albo jest agentem konkurencji... To samo i tu. Jeśli jakiś polityk po trupach pcha się na stanowisko, to należy podejrzewać, że (a) jest to agent jakichś służb, który dostał takie zadanie, (b) agent obcego mocarstwa, (c) człowiek, który na tej posadzie chce się nakraść – i dlatego tak mu zależy, (d) facet, który nie potrafi nic innego poza zajmowaniem politycznych stołków, więc musi... W walce o prezydenturę ten czynnik jest trochę słabszy – ale też występuje. W monarchii panuje zasada: „Siedź w kącie – a znajdą Cię!”. Król wybiera na posady ludzi, którym nie zależny; owszem, chętnie pomogą, poświecą swój czas i wysiłek – ale żeby się zabijać? Fi donc! W demokracji jedna o stołki trwa walka – i, oczywiście, wygrywają ci, którym zależy (a ci, którzy są dobrzy, często w ogóle nie stają w szranki – bo albo im nie zależy, albo boją się zatratowania na śmierć). Czyli: wygrywają ci, którzy nie powinni. A potem powszechne zdziwienie: skąd na szczytach tylu skorumpowanych, tylu agenciaków, tylu nieudaczników... To system jest winien – system! JKM
Opluta Marta Główną ofiarą specyficznie pojmowanej przez PO i kibicujący jej salon “miłości” pada w tej kampanii Marta Kaczyńska, od pierwszych chwil po pogrzebie rodziców gruntownie opluta za sam tylko fakt, że jako osoba otoczona zrozumiałym współczuciem i sympatią ludzi mogłaby być dla nich argumentem do głosowania na stryja Stefan Niesiołowski zaatakował ją, że jest rozwódką, więc osobą z zasady niewiarygodną, Kazimierz Kutz dorzucił do tego, że nosi żałobę nieszczerze i na pokaz, a wielu funkcjonariuszy medialnych potępiło ją za włączanie się w kampanię wyborczą, uznając to za ohydne, obrzydliwe i godne pogardy (choć w żaden sposób się nie włączyła). Przy okazji gazeta salonu opluła też jej męża, insynuując, że jest zamieszany w afery (bo jako prawnik reprezentował interesy spółki oskarżonej o wyłudzenie nienależnej zapłaty). Wszystkich przebił oczywiście Janusz Palikot, platformerski Urban, w nikczemnej formie “ja tylko pytam” ogłaszając, że się na śmierci rodziców nachapała pieniędzy. Widać tu nie tylko gangsterską bezwzględność i obłudę partii, której oficjalne hasło brzmi: “zgoda buduje”. Widać także dobitnie, jacy to niezależni i bezstronni dziennikarze królują w naszych mediach. Jakoś żaden z nich nie spytał Bronisława Komorowskiego, czy prawdę mówią koledzy z PO, że to on osobiście zaprosił Palikota do swej kampanii, ani czy to prawda, że on właśnie dał mu informacje o ubezpieczeniu prezydenta. Nie żądają, by się odcinał od swych strzykających jadem stronników – wszak prominentnych postaci PO, nie jakichś tam przypadkowych przechodniów. Ani, skoro się nie odcina, nie dywagują, czy jego wizerunek i hasła są wiarygodne. Nie mówiąc już o wzięciu Marty Kaczyńskiej w obronę. Sama sobie winna, że jest córką znienawidzonego “kartofla”. RAZ
Ropa naftowa w Zatoce Meksykańskiej Ropa naftowa w Zatoce Meksykańskiej i fiasko sankcji przeciwko Iranowi, oto problemy prezydenta Obamy, jak to słusznie opisuje Pepe Escobar, w artykule w Asia Times z 28go maja, 2010. Premier Turcji Recept Tayyip Ortogan miał niedługo spotkać się z prezydentem Brazylii, Luis’em Ignacio Lula da Silva, ponieważ prezydent Obama, robił wszystko, żeby podminować układ o wymianie paliwa nuklearnego Iranu, zaaranżowany przez Brazylię i Turcję, które to państwa sprzymierzone z USA, ale bronią dyplomatycznie swego układu – układu, który jest bardzo popularny na świecie, naturalnie poza osią USA-Izrael. Iran zgodził się przesłać do Turcji na przechowanie większość swego paliwa nuklearnego wymagającego wzbogacenia do czasu, kiedy równoważna ilość paliwa, w formie prętów do użytku w reaktorze o zastosowaniu lekarskim, będzie dostarczona Iranowi z Rosji i Francji. Neokonserwatyści, czyli trockiści nowojorscy nawróceni na radykalny syjonizm, w rządzie prezydenta Obamy, natrafili na trudności w planach dominacji Eurazji i zmiany reżymu w Iranie, który jest oskarżony, że jakoby zagraża bytowi Izraela. Oto Brazylia i Turcja podzielają pogląd że w ramach podpisanego przez Iran traktatu o nie-rozpowszechnianiu broni nuklearnych, Iran ma prawo wzbogacać uran w celach energetycznych i medycznych przy inspekcji Agencji Atomowej ONZ. Brazylia i Turcja bronią układu Turcja-Iran i nie chcą ustąpić. W sprawie tej parlament Iranu sprzeciwia się Radzie Bezpieczeństwa ONZ w osobie Ali’ego Laridżani, który stwierdził, że układ z Turcją będzie ratyfikowany w Iranie, tylko po zatwierdzeniu tego układu przez 15 członków Rady Bezpieczeństwa ONZ, przy jednoczesnym nie stosowaniu sankcji karnych przeciwko Iranowi, jak na to napiera oś USA-Izrael. Lobby podżegaczy wojennych osi USA-Izrael na chce uznać układu Turcja-Iran i nadal traktuje Iran jako część „osi zła” zdefiniowanej przez neokonserwatywny rząd Bush’a. Dalej trwa nagonka na Iran i szerzą się fałszywe oskarżenia pod adresem Teheranu. Zapominane są oferty prezydenta Obamy z 2009 roku nawołujące do pertraktacji z Iranem. Komentator rosyjski Konstantin Makijenko napisał, że poparcie sankcji przez Moskwę zerwie układy Rosja-Iran, włącznie z dostawą do Iranu S-300 rakiet przeciw-lotniczych, co ułatwiłoby atak Izraela na Iran, ale nie usuwa katastrofalnych dla Izraela skutków salwy odwetowej rakiet z Iranu i z Libanu, z baz Hezbolla. W zeszłym tygodniu USA zawiesiło zakaz handlu czterema typami broni rosyjskiej. Natomiast elektrownia nuklearna w Baszher ma zacząć produkcję elektryczności w sierpniu 2010. Dużo irytacji w Waszyngtonie powoduje fakt, że Brazylia stara się być bezstronnym i uczciwym rozjemcą na Bliskim Wschodzie, czyli przejąć rolę, którą chciałyby odgrywać Stany Zjednoczone. W skali światowej, co raz większą rolę odgrywają kolosalne rezerwy ropy naftowej w regionie południowo wschodniej Brazylii, którymi interesuję się Amerykanie. Tym czasem Brazylia robi wielkie zakupy we Francji i w Rosji, żeby rozbudować swój własny kompleks zbrojeniowo-przemysłowy, poza strefą wpływów Waszyngtonu. Wojska Brazylii zajmują pozycje w regionie rzeki Amazonki, żeby przeciwstawiać się budowie baz USA w podległej Ameryce Kolombii. Być może jest to początek konfrontacji USA przeciwko Brazylii w walce o kolosalne bogactwa naturalne regionu Amazonki. Laureat pokojowej nagrody Nobla, prezydent Obama, stara się, według polityki osi USA-Izrael, wykoleić układ z Teheranem prezydenta Brazyjli i premiera Turcji, ku zadowoleniu lobby Izraela oraz całego zespołu popierającego budowę światowego imperium USA, sterowanego przez elitę finansową, głównie Żydów. Tymczasem prezydent Obama jest krytykowany za niedostateczne starania by przerwać katastrofalny wylew ropy naftowej do wód Zatoki Meksykańskiej i za nieudaną grę przeciwko Iranowi.
ICP
Miller podpisał memorandum Strona polska otrzymała trzy płyty CD. Na każdej z nich znajduje się kopia nagrania każdego z trzech rejestratorów prezydenckiego Tupolewa. Rosjanie przekazali też oryginał stenogramu rozmów w kabinie pilotów. Rosja i Polska podpisały wczoraj w Moskwie memorandum o przekazaniu stronie polskiej nagrań z rejestratorów pokładowych polskiego samolotu prezydenckiego Tu-154M, który 10 kwietnia rozbił się pod Smoleńskiem. Choć jak zakłada jeden z punktów dokumentu, upublicznianie przekazanych danych jest zabronione do końca śledztwa, szef polskiej komisji badającej przyczyny katastrofy, minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller powiedział, że Polska nie musi czekać na zgodę Rosji w sprawie ujawnienia tych zapisów. W imieniu Polski podpis pod memorandum złożył minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller. Ze strony Rosji dokument podpisali - w obecności wicepremiera Siergieja Iwanowa - minister transportu Igor Lewitin i szefowa Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) Tatiana Anodina. Jak poinformowały władze obu krajów, memorandum reguluje kwestie związane z przekazaniem nagrań z czarnych skrzynek z uwzględnieniem ograniczeń wynikających z konwencji chicagowskiej o międzynarodowym lotnictwie cywilnym i norm Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego (ICAO). Szef MSWiA Jerzy Miller poinformował Rosjan, że dane z rejestratorów nie zostaną ujawnione bez wcześniejszego uprzedzenia ich o tym. - Strona rosyjska będzie uprzedzana o planach strony polskiej związanych z ujawnianiem zapisów czarnych skrzynek samolotu Tu-154M - powiedział. Decyzja o trybie i zakresie ujawnienia tych zapisów ma zapaść w najbliższych dniach. Miller zagwarantował ponadto Moskwie, że "nie będzie jej zaskakiwał informacjami, które mogą mieć szerszy wpływ niż zakładany przez rosyjskich współpracowników". Choć - jak wyjaśnił - w jego ocenie strona polska nie musi uzyskiwać zgody na ujawnienie tych materiałów, to jednak będzie na bieżąco informowała Rosję o takich krokach. Jak dodał, jeśli istnieją jakieś ograniczenia w ujawnianiu materiałów z czarnych skrzynek, to wynikają one z konwencji chicagowskiej, na podstawie której toczy się w Rosji śledztwo. W czasie podpisywania memorandum w laboratorium MAK w Moskwie rozpoczęło się kopiowanie nagrań z rejestratorów pokładowych Tu-154M. Rosjanie w obecności polskich specjalistów i prokuratorów przenieśli dane z czarnych skrzynek na nośniki elektroniczne. W takiej właśnie wersji zostały one przekazane stronie polskiej. Oprócz kopii nagrań do Warszawy przekazano także stenogramy rozmów pilotów. Tymczasem już wczoraj rano rzecznik rządu Paweł Graś dementował informacje mediów, jakoby Rosjanie nie godzili się na publikację nagrań. Minister odnosił się m.in. do relacji moskiewskiego reportera TVN24, zgodnie z którymi wicepremier Iwanow miał powiedzieć, że memorandum zawiera wszelkie treści wynikające z konwencji chicagowskiej, a zatem także zakaz ujawniania treści zapisów czarnych skrzynek przed zakończeniem prac komisji. - Nie mam żadnej informacji, żeby strona rosyjska nie godziła się na publikację - ucina Graś. - W memorandum jest zapis, który jest powtórzeniem konwencji chicagowskiej, o tym, że konieczna jest do publikacji zgoda obu stron - dodaje rzecznik rządu. Odpowiadając na pytanie "Naszego Dziennika", czy taką zgodę wydały już obie strony, Graś zaznaczył jedynie, że należy poczekać, aż zapisy dotrą do Polski. - Ale zarówno pan premier Tusk, jak i pan premier Putin deklarowali konieczność ujawnienia tych zapisów. Nie uległo to zmianie - utrzymuje minister Graś. Jako pierwsi z przywiezionymi z Moskwy materiałami zapoznają się członkowie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Kancelaria premiera nie podaje jeszcze dokładnego terminu publikacji zapisów. Decyzję w tej sprawie podejmie premier, gdy materiały te zostaną przeanalizowane. Zapis musi najpierw dotrzeć do Polski, a później będą kolejne informacje. - Będziemy się starali zrobić to tak szybko, jak to jest możliwe. Każdy termin jest zły: termin przed wyborami jest nie najlepszy, tak samo po wyborach - tłumaczy Paweł Graś. - Jak najszybciej powinniśmy poznać całą prawdę o tej katastrofie. Nie będzie innego wyjścia, jak materiały opublikować. Konieczne jest też, by strona polska mogła w końcu odebrać czarne skrzynki. Błędem rządu Tuska było oddanie sprawy w ręce Rosjan. Wszelkie odwlekanie publikacji nagrań spowoduje to, że wątpliwości znów będą się mnożyć - uważa poseł Mariusz Błaszczak, rzecznik PiS. Polityk zaznaczył, że strona polska powinna też starać się o pełną dokumentację na temat zeznań kontrolera lotów z lotniska Siewiernyj. Łukasz Sianożęcki, Anna Ambroziak
Zbrodnie komunistyczne bez kary? Jeśli ostatnia decyzja Sądu Najwyższego w sprawie okresu przedawnienia zbrodni komunistycznych nie zmieni się, co najmniej połowa śledztw prowadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej zostanie zablokowana. – Może to być odczytane jak sygnał, by zakończyć rozliczanie zbrodni czasów komunistycznych – ostrzega dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, przewodnicząca Kolegium IPN. Na szczęście istnieje jeszcze możliwość zmiany takiej wykładni prawa. W minioną środę Sąd Najwyższy w trzyosobowym składzie podjął uchwałę w odpowiedzi na pytanie prawne Sądu Okręgowego w Legnicy, gdzie rozpatrywane jest oskarżenie pionu śledczego IPN przeciwko funkcjonariuszowi SB, który groził opozycjoniście długoletnim więzieniem i wyrzuceniem przez okno… Sąd Najwyższy uznał, że w tym jednostkowym przypadku nie można zastosować jedynie wykładni ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Dlaczego? Bo zdaniem SN, ona “nie stanowi samodzielnej podstawy normatywnej do ustalania terminu przedawnienia karalności zbrodni komunistycznych określonych w art. 2 ust. 1 tej ustawy, a przy ustalaniu tym konieczne jest uwzględnienie przepisów regulujących przedawnienie karalności przestępstw zawartych w przepisach Kodeksu karnego z 1969 r. (…), Kodeksu karnego z 1997 r. oraz ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r.”. Mowa jest tu o przestępstwach najczęściej dokonywanych przez organa bezpieczeństwa PRL. – Niejednokrotnie podejmowały one działania nękające wobec ówczesnej opozycji. Chodzi więc o groźby, zmuszanie do jakichś zachowań, udział w pobiciu, znęcanie się nad przedstawicielami opozycji itd. – wylicza prokurator Robert Kopydłowski z Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu, referent tej sprawy ze strony IPN przed Sądem Najwyższym. Gdyby w takich przypadkach stosowano jedynie ustawę o IPN, przedawnienie tzw. pozostałych zbrodni komunistycznych dokonanych przez organa bezpieczeństwa PRL upłynęłoby dopiero w 2020 r., a typowych zbrodni komunistycznych, czyli zabójstw – w 2030 roku. Natomiast przepisy kodeksu karnego przewidują okresy przedawnienia od 5 do 15 lat, licząc od 1990 roku. Co to w praktyce oznacza? – Duża część spraw prowadzonych przez prokuratorów Instytutu w sprawie zbrodni komunistycznych zagrożonych niższą karą nie będzie miała swojego finału sądowego – ocenia rzecznik IPN Andrzej Arseniuk. Jak wielu śledztw może dotyczyć uchwała SN? – Zakładając, że takie stanowisko Sądu Najwyższego zostałoby utrwalone bądź zaakceptowane we wszystkich sprawach, dotyczyłoby to zapewne ok. 50 procent postępowań dotyczących zbrodni komunistycznych prowadzonych przez IPN – wyjaśnia prokurator Kopydłowski.
Jednostkowy czy precedensowy Warto podkreślić, że uchwała SN jest odpowiedzią na pytanie prawne w jednostkowej sprawie i formalnie nie wiąże ani sądów, ani prokuratorów IPN, tym bardziej że polski system prawny nie opiera się na precedensach. – Jednak ze względu na autorytet tego najwyższego organu sądowego w III RP, uchwała może niewątpliwie wywierać wpływ na orzecznictwo sądów powszechnych w sprawach prowadzonych przez nas oraz na ocenę prawną dokonywaną zarówno przez sędziów sądów powszechnych, jak i prokuratorów IPN – tłumaczy prokurator Kopydłowski. Czy to oznacza, że prowadzone sprawy będą automatycznie umarzane lub wycofywane? Prokurator IPN zapewnia, że nie. – Sąd jest niezawisły, a prokurator niezależny, samodzielnie podejmują ocenę, czy uwzględnić tę uchwałę. Ocena będzie dokonywana w każdej jednostkowej sprawie przez prokuratora i sąd – wyjaśnia. Nie ma jednak wątpliwości, że jeśli nie prokuratorzy, to sądy będą kierować się przede wszystkim stanowiskiem SN.
Szansa na zmianę Na szczęście IPN nie zamierza jeszcze całkowicie składać broni i rozważa złożenie wniosku o sformułowanie jasnego stanowiska SN w sprawie generalnej zasady, czym należy się kierować przy ustalaniu okresu przedawnienia przestępstw komunistycznych – ustawą o IPN czy kodeksem karnym. – Zastanowimy się, co dalej robić w tej sprawie – przyznaje rzecznik IPN Andrzej Arseniuk. Prokurator Robert Kopydłowski dodaje, że oceniane są możliwości złożenia wniosku do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Czemu akurat do niego? - Z wnioskiem o przyjęcie uchwały w składzie 7 sędziów może wystąpić prokurator generalny. IPN może najwyżej zwrócić się w tej sprawie, przedstawiając mu swoje argumenty – wyjaśnia prokurator Kopydłowski. Co mogłaby zmienić uchwała SN wydana w pełnym składzie? – Gdyby SN przyjął taką uchwałę i zostałaby ona wpisana do księgi zasad prawnych, wówczas byłaby wiążąca dla SN. Formalnie nie wiązałaby bezpośrednio sądów powszechnych ani prokuratorów, ale siła oddziaływania takiej uchwały jest zdecydowanie większa niż uchwały podjętej w jednostkowej sprawie – tłumaczy prokurator IPN.
W tej sytuacji można byłoby więc uznać, że taka uchwała miałaby znaczenie rozstrzygające. Według informacji, do których dotarł “Nasz Dziennik”, IPN podejmie decyzję w kwestii skierowania wniosku do Prokuratury Generalnej w tym tygodniu.
Nękanie mogło być wstępem do zabójstwa Sprawa jest ważna przede wszystkim dla byłych ofiar komunistycznych oprawców. Ostatnią decyzją SN oburzeni są byli działacze “Solidarności”, którzy na własnej skórze doświadczyli represji totalitarnego reżimu. – Te “lżejsze” przestępstwa nie mogą podlegać przedawnieniu. Przecież zdarzały się przypadki samobójstw z powodu takiego ciągłego nękania przez SB czy milicję – podkreśla Ewa Kubasiewicz-Houée, działaczka “Solidarności Walczącej”, skazana w okresie stanu wojennego na 10 lat więzienia (najwyższy wyrok!). – Mnie również często zastraszano po aresztowaniu – zaznacza. O tym, że nękanie mogło być wstępem do dokonania zbrodni, świadczy przypadek brata Ewy Kubasiewicz-Houée, Andrzeja Kielasa. – Gdy siedziałam w więzieniu, Andrzej był notorycznie zatrzymywany, nękany i zastraszany. Mamę straszyli, że któregoś dnia znajdą brata na torach, przejechanego przez pociąg. Niestety, w końcu spełnili groźby i rzeczywiście znaleziono go martwego – wspomina. Śmierć Andrzeja Kielasa do dziś nie została wyjaśniona, dopiero niedawno pion śledczy IPN wszczął dochodzenie w tej sprawie. – Wcześniej kilkakrotnie próbowałam doprowadzić do wszczęcia śledztwa, ale zawsze wnioski były odrzucane z braku dowodów – podkreśla Ewa Kubasiewicz-Houée. Przypadek ten pokazuje również, że ściganie takich przestępstw jak zastraszanie czy groźby może być tropem prowadzącym do wykrycia sprawców mordów komunistycznych. Z kolei Andrzej Gwiazda, jeden z bohaterów pierwszej “Solidarności”, obecnie członek Kolegium IPN, zwraca uwagę, że nawet “drobne” przestępstwa z czasów PRL mogą mieć konsekwencje dla pokazywania prawdy o tamtych czasach. – SB zabrała nam wiele rzeczy. Annie Walentynowicz odebrali pamiętnik, który mógł zawierać cenne informacje dotyczące wydarzeń z okresu “Solidarności” – podkreśla. Dlatego nie można traktować przestępstw komunistycznych jak typowych występków kryminalnych z czasów PRL. – Nie tylko zbrodnie, ale też występki komunistyczne były dokonywane w atmosferze bezprawia. W tym przypadku istotne jest to, że one nie mogły być ani rozpatrywane, ani tym bardziej karane, póki istniała PRL, a nawet wiele lat później – dodaje Gwiazda. Czemu tak trudno było dochodzić sprawiedliwości po 1989 r.? – Bo wówczas trzeba było dopiero poszukiwać dokumentów w sprawie tych zbrodni – wyjaśnia Gwiazda, zaznaczając, że do dziś jest to bardzo trudne. Wiele dokumentów obciążających funkcjonariuszy PRL zostało zniszczonych, a inne znajdują się w różnych miejscach. Dopiero utworzenie IPN przyspieszyło zbieranie potrzebnych materiałów i ściganie sprawców przestępstw. Rzecz w tym, że Instytut został utworzony dopiero w 1999 roku.
Ucinanie rozliczenia PRLPrzewodnicząca Kolegium IPN dr Barbara Fedyszak-Radziejowska zwraca uwagę, że gdyby sądy powszechne i prokuratorzy zaczęli kierować się uchwałą SN, miałoby to ogromne konsekwencje także dla funkcjonowania państwa. Dlaczego? – Ta decyzja utrwala obecność PRL w III Rzeczypospolitej, co na różne sposoby komplikuje nam życie i budowanie normalnego, suwerennego państwa – podkreśla. Jej zdaniem, skutki takiej decyzji mogą oddziaływać także na funkcjonowanie obecnych struktur państwowych. – Nie jest rzeczą dobrą budować państwo, gdy urzędnicy państwowi, policja, służba publiczna, otrzymują komunikat, że przedawnieniu ulegają przestępstwa, w których łamie się wartości demokratycznego i praworządnego państwa – podkreśla dr Fedyszak-Radziejowska. Dodaje, że oddziałuje to właśnie na kształtowanie postaw obecnych urzędników. – Efektem końcowym tego komunikatu jest to, że jeśli dziś policjant czy pracownik służb specjalnych otrzyma podobne polecenie i uczyni coś, co nie zgadza się z tymi wartościami, to będzie oczekiwać, że państwo zwolni go z odpowiedzialności za to – ostrzega. Stąd też konsekwencją blokowania śledztw IPN może być rozmywanie odpowiedzialności za przestępstwa funkcjonariuszy państwowych. – Ten komunikat łamie reguły gry, które po 1989 r. z trudem próbujemy w Polsce zbudować – podsumowuje przewodnicząca Kolegium IPN.
Ofiary czekają na sprawiedliwość Profesor Ryszard Terlecki, historyk, były dyrektor krakowskiego oddziału IPN, zwraca natomiast uwagę, że prowadzenie śledztw prokuratorskich, dla potrzeb których trzeba było zgromadzić kompletny materiał w sprawie, było bardzo ważne dla historyków badających dzieje PRL. – Więc także dla naszej wiedzy o czasach dyktatury to byłaby z pewnością strata – zaznacza. Były szef krakowskiego oddziału IPN zwraca też uwagę, że gdyby w ten sposób doszło do zablokowania prowadzenia śledztw dotyczących przestępstw komunistycznych, naruszałoby to poczucie sprawiedliwości. – Zbrodnie pozostałyby nieukarane. Sprawcy żyją i śmieją się, a ofiarom zostałoby poczucie krzywdy, bo państwo i jego wymiar sprawiedliwości nie może w tej sprawie działać - dodaje. Skłania to do postawienia pytania: czy Rzeczpospolita będzie stała na straży praworządności i chroniła swoich obywateli przed przestępcami, którzy działali w imieniu totalitarnego reżimu? Czy będzie raczej chroniła katów przed dochodzeniem sprawiedliwości ze strony ich ofiar? Mariusz Bober
Przykładowe sprawy, które mogą zostać wkrótce zablokowane z powodu uchwały SN:
– Oskarżenie przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie wniesione do Sądu Rejonowego w Gorlicach przeciwko Andrzejowi K., byłemu funkcjonariuszowi Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gorlicach, o znęcanie się wraz z innymi nieustalonymi osobami w marcu 1984 r. nad aresztowanym Tadeuszem K. Oskarżony funkcjonariusz znieważał go, bił, powodując obrażenia ciała, głowy i tułowia. Grozi mu kara od 6 miesięcy do 5 lat więzienia.
– Śledztwo prowadzone przez pion śledczy krakowskiego oddziału IPN w sprawie pobicia Wieńczysława N. przez funkcjonariuszy MO i SB 11 października 1985 r. w Przeworsku. Aresztowano go jako podejrzanego o kolportowanie ulotek.
Użytkownicy branżowego portalu lotniczego miażdżą tezy Edmunda Klicha Po krytycznych wpisach na temat wypowiedzi Edmunda Klicha, akredytowanego przy rosyjskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK), administrator zamknął na forum branżowego portalu internetowego Lotnictwo.net wątek “2010.04.10 TU-154 – Samolot Prezydenta RP rozbił się pod Smoleńskiem”.
Miażdżące dla Klicha krytyczne opinie można było przeczytać jeszcze w sobotnie przedpołudnie. Potem wątek o katastrofie zamknięto. Administrator tłumaczy, że po pierwsze: “temat zostanie otwarty po upublicznieniu nagrań z kokpitu lub po przedstawieniu kolejnej oficjalnej informacji związanej z przyczynami wypadku”. A po drugie: “ponieważ nie możemy zapewnić płynnej moderacji przez 24 h, wątek zostanie zamknięty do piątku rano”. Na stronie nie figuruje nazwa administratora portalu. Jest tylko wiadomość, iż “Serwis lotnictwo.net.pl jest własnością prywatną. Działa pod kierunkiem administratorów, wspieranych przez kadrę moderatorską. Moderatorzy są powoływani i odwoływani przez administratorów”. Wcześniej na forum można było śledzić niezwykle gorącą dyskusję po wypowiedziach Edmunda Klicha, insynuującego szkolne błędy, jeśli nie wprost – głupotę pilotów prezydenckiego Tu-154M. I tak, użytkownik portalu o nicku “kirby” napisał: “W programie ‘Teraz My’ na pytanie: – Czyli w momencie, kiedy wysokość była 100 m, a oni nadal nie widzieli pasa, to powinni poderwać samolot? Odpowiedź Edmunda Klicha: – Tak, nawet automatycznie, bo tam jest dyskusja, że przejdziemy z automatu, prawda, autopilot sam wyprowadza. Czekali świadomie do wysokości 20 m (E. Klich), schodząc z tak dużej wysokości na radiowysokościomierzu (E. Klich), którego wskazania wydały im się stabilne i dopiero wyłączyli autopilota, podrywając samolot na ok. 4-5 sekund przed uderzeniem w pierwsze drzewa, czyli prawdopodobnie jak już je zobaczyli. Gdyby – pisze użytkownik forum – to nie były opinie szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, to chyba byłoby to, jak do tej pory, zaliczone jako największa bzdura wypowiedziana w tym temacie”. W dyskusji w radiowej Trójce Edmund Klich i mjr Michał Fiszer powielili tezę, że piloci świadomie zeszli poniżej tzw. wysokości decyzji (przyjmuje się, że jest to 100-120 metrów) i świadomie osiągnęli wysokość zaledwie 20 metrów na kilometr przed pasem. Sugerował też, że piloci byli źle wyszkoleni i że “gdyby tak kilka razy zabili się na symulatorach, to by wiedzieli, czym to grozi”. – W przypadku urządzenia TAWS, alarmującego o zejściu na niebezpieczną wysokość, akurat sprawa jest prosta. Było to urządzenie amerykańskie, wyskalowane w stopach. Pobierało dane o wysokości z wysokościomierza cyfrowego, który w każdym innym przypadku byłby przełączony na wskazania w stopach. Po przełączeniu wysokościomierza cyfrowego na metry TAWS wzbudzał fałszywe alarmy na zbyt dużej wysokości. I załoga o tym wiedziała (…) i go ignorowała – mówił Fiszer. “Wysokościomierz cyfrowy WBE-SWS, o którym mówi pan Fiszer, jest jednocześnie centralą aerometryczną. Na jego wyjściu jest sygnał cyfrowy proporcjonalny do wysokości, nie jest on ani w metrach, ani w stopach. Mówienie o wpływie przełączenia stopy/metry na wskaźniku na działanie TAWS to po prostu bzdura. Pan Fiszer nie wie chyba, że TAWS otrzymuje również sygnały z radiowysokościomierza. No i to ostatnie zdanie o bezużyteczności. Jeżeli pilot nie widzi ziemi i słyszy PULL UP, to najpierw powinien to pull up zrobić, a później się zastanawiać, czy było użyteczne, czy nie” – w ten sposób skomentował ocenę Fiszera użytkownik forum.
- To cios w wolność słowa – komentują zamknięcie na forum wątku katastrofy piloci. – Najwyraźniej ktoś chciał uciąć te niewygodne wypowiedzi. Jeśli nie wiadomo, kto zarządza stroną, można dywagować, czy jest to ktoś powiązany ze stroną rządową. Warto też nadmienić, że obecne relacje Klicha są sprzeczne z tym, co podawał on na początku, zaraz po katastrofie. Wówczas wynikało z nich, że jest sceptyczny wobec wersji podawanych przez Rosję. Dziś jest zupełnie inaczej, i rodzi się pytanie, dlaczego tak jest – zastanawia się dr Hanna Karp, medioznawca z Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej. Internauci napisali, że w prezydenckim tupolewie był zamontowany rejestrator wideo, a obraz z niego był widoczny w saloniku prezydenckim. Kamera w kokpicie to bardzo prawdopodobny wątek. Rejestratorem wideo mogła być też tzw. polska czarna skrzynka. – Co widać na nagraniu? Prawdopodobnie niewiele. Na pewno ziemia dostrzegalna była na monitorze dużo później, niż dostrzegł ją pilot. Jeżeli prawdą jest wypowiedź Edmunda Klicha o śp. gen. Błasiku, to tak czy inaczej siedział on na rozkładanym siedzeniu. Nawet jeśli nagranie nie jest dobrej jakości, jestem przekonany, że eksperci od zapisu wideo i piloci mogliby z niego wywnioskować znacznie więcej niż z rejestratora rozmów. O ile rejestratorem wideo jest polska (trzecia) czarna skrzynka, takie nagranie istnieje. Jeżeli jednak była to tylko transmisja kokpit – salonka, to podejrzewam, że niestety nikt nie jest w stanie odtworzyć zapisu – ocenia jeden z ekspertów lotnictwa. Użytkownicy forum podważają ponadto tezy o niedostatecznym wyszkoleniu załogi prezydenckiego tupolewa. Odbywała ona w ubiegłym roku ćwiczenia na symulatorze lotów w Szwajcarii. Mimo że był to typ symulatora nieprzeznaczony stricte dla tupolewów, to jednak nie wykluczał możliwości trudnych manewrów na tym właśnie samolocie. Faktem jest, że polski specpułk podobnego symulatora nie posiada. Jak wyjaśnia gen. Anatol Czaban, szef szkolenia Sił Powietrznych, tego typu symulatorów nie ma nigdzie w Europie poza Rosją (w zasadzie w Moskwie jest urządzenie nazywane trenażem) Jego zamontowanie opłaca się tylko wtedy, gdy w kraju jest więcej niż sześć samolotów jednego typu. Czy zakłócony odbiór z radiolatarni tłumaczy, dlaczego samolot zszedł tak nisko – 15 metrów poniżej płyty lotniska? Tezę taką postawiła niedawno “Rzeczpospolita”. Problem w tym, że dane o pułapie pilot czerpie z wysokościomierzy, a nie z radiolatarni. W czasie podchodzenia do lądowania autopilot korzystał z 2 źródeł danych o pozycji: GPS i NDB (2 radiolatarnie niekierunkowe). Do pułapu decyzji można zniżać się na samym GPS. Instrukcja obsługi sytemu zarządzania lotem na to pozwala. Nie można zniżać się na samym NDB, instrukcja to wyklucza. Tak więc podstawa to GPS, radiolatarnia ma znaczenie drugorzędne – twierdzą lotnicy. Podkreślają, że znaczenie radiolatarni było duże jedynie dla lądującego wcześniej Iła-76, ponieważ nie posiada on zainstalowanego GPS. Piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”, zaznaczają, że w normalnych warunkach operator radaru nie mógłby pozwolić zejść załodze ze ścieżki schodzenia. Odnoszą się też do doniesień medialnych, iż załoga nie zareagowała na komendę kontrolera: “Horyzont!”, nakazującą natychmiastowe wyrównanie lotu i przerwanie zniżania. – Kontroler sam był wszystkim zdezorientowany. Artur Wosztyl, kapitan jaka, który lądował na godzinę przez samolotem prezydenckim, wspomina, że kontroler opuścił stanowisko pracy wprzeświadczeniu, że tupolew odleciał na lotnisko zapasowe! Sam kontroler zeznaje, że jego komenda padła tak późno, bo wszystko działo się za szybko. Trzeba też pamiętać, że nie miał on możliwości śledzenia samolotu od pewnej wysokości ze względu na brak Radaru Precyzyjnego Zniżania PAR. Z pewnością nie widział tupolewa w wąwozie – twierdzą eksperci. Zaprzeczają też rewelacjom “Gazety Wyborczej”, jakoby samolot podejmował “próbne lądowanie”. – Taki termin w lotnictwie w ogóle nie istnieje. Albo się ląduje, albo nie – kwitują. Oceniają, że nie było możliwości, by załoga nie wiedziała o ewentualnej awarii silnika. Powinni zostać poinformowani o ewentualnym oblodzeniu wlotu powietrza do silnika i o usterce hydrauliki układu sterowania przez specjalne kontrolki znajdujące się na pulpicie samolotu. Anna Ambroziak
Stenogramy to nie materiał kluczowy Z mec. Rafałem Rogalskim, pełnomocnikiem rodzin ofiar katastrofy: prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Marii Kaczyńskiej oraz parlamentarzystów – Przemysława Gosiewskiego, Krzysztofa Putry, Janiny Fetlińskiej i Aleksandry Natalli-Świat, rozmawia Anna Ambroziak
Jakie nadzieje wiąże Pan z przekazaniem akt sprawy przez stronę rosyjską? – Liczę na pojawienie się ważnych dowodów. Być może wtedy głos zabierze prokuratura i ustosunkuje się do różnych rewelacyjnych informacji pojawiających się w mediach, gdyż będzie miała odniesienie w materiale dowodowym. Chodzi o przekaz dla społeczeństwa, które może być zdezorientowane wielokrotnie sprzecznymi doniesieniami. Jednakże jakikolwiek przekaz prokuratury z pewnością będzie uzależniony od dobra śledztwa, a poza tym decydować o tym będzie sama prokuratura.
Jak Pan ocenia dotychczasową współpracę z polską prokuraturą? – Jest właściwa i mam nadzieję, że tak pozostanie. Współpracę cechuje duża życzliwość. Praca nad śledztwem wymaga dużego nakładu czasu, gdyż m.in. analiza akt odbywa się w prokuraturze. Prokuratura wykonuje bardzo wiele czynności dowodowych w granicach możliwości. Pamiętać trzeba, że do katastrofy doszło na terenie Rosji i to jest główny obszar ustaleń.
Które wątki szczególnie Pana zainteresowały? – Śledztwo ma charakter rozwojowy. Jest bardzo wiele okoliczności wymagających wyjaśnienia. Pewne zagadnienia interesują mnie szczególnie, np. sekcje zwłok (czy tak naprawę były przeprowadzone, a jeżeli nawet to nastąpiło, to czy wykonano je w sposób odpowiadający przeprowadzaniu takich czynności). Różne sprzeczne informacje występują w tym przedmiocie. Interesuje mnie też materiał biologiczny, badania toksykologiczno-chemiczne, zachowanie kontrolerów, komendy wydane przez kontrolę lotów, a także rola Iła-76. Oczywiście wiele innych zagadnień pojawiających się w śledztwie pozostaje w obszarze mojego zainteresowania, jednakże nie jest to moment na ich omawianie. Jestem na etapie konstruowania wniosków dowodowych.
Czy będą się Państwo ubiegać o dostęp do akt rosyjskiego śledztwa? – Zobaczymy po przyjeździe pana ministra Jerzego Millera z Moskwy, kiedy tak naprawdę okaże się, jaką dokumentacją on dysponuje. Być może zapadną wtedy konkretne decyzje co do udziału w śledztwie rosyjskim. Pojawia się tu jednak pewne utrudnienie: Zgodnie z art. 42, ust. 2, pkt 12 rosyjskiego kodeksu postępowania karnego uprawnienie do przeglądania akt przez pokrzywdzonego lub wykonującego jego prawa przysługuje dopiero po zakończeniu śledztwa.
A na jego zakończenie możemy jeszcze czekać miesiącami… – Właśnie. Obym się mylił, ale żeby to nie były lata. Pojawia się więc tutaj problem, niemniej będziemy czynić starania, aby otrzymać akta wcześniej. Liczę tu na inwencję najwyższych organów państwa polskiego, by w takiej sytuacji próbowały przeforsować to, by zapoznanie się z aktami rosyjskimi nastąpiło wcześniej. To wszystko okaże się po przywiezieniu dokumentacji przez ministra Millera, a nadto realizacji wniosków polskiej prokuratury o udzielenie pomocy prawnej ze strony rosyjskiej.
Jeżeli jednak śledztwo wykaże jakieś uchybienia ze strony rosyjskiej – bądź to winę wieży lotów, bądź awarię urządzeń samolotu – jakie konsekwencje prawne strona rosyjska wtedy poniesie? – Rozumiem, że mówimy wyłącznie teoretycznie, gdyż na jakiekolwiek konkretne wywody w oparciu o dokonane już ustalenia jest zdecydowanie przedwcześnie. Wyraźnie to zaznaczam. A więc teoretycznie, gdyby się okazało, że Rosjanie popełnili tu błąd, należałoby rozważyć konsekwencje prawne oraz międzynarodowe. Rodziny poszkodowanych w katastrofie najprawdopodobniej mogłyby ubiegać się o odszkodowanie i zadośćuczynienie. Zaznaczam jednak wyraźnie, że zagadnienie odszkodowawcze jest elementem, który pojawia się jako zdecydowanie drugoplanowy. Najważniejsze teraz są dojście do prawdy i właściwe ustalenia faktyczne. O wszelkich uchybieniach ze strony rosyjskiej prokuratury dowiemy się, jak otrzymamy dokumentację rosyjską. Na tym etapie należy ograniczyć się do wskazania, że oględziny i zabezpieczenie miejsca zdarzenia pozostawiają nie tyle wiele do życzenia, co nie odpowiadały standardom przy tego typu czynnościach. Z niedowierzaniem przyjąłem informacje o znajdowaniu przez postronne osoby na miejscu katastrofy fragmentów ciał ludzkich, części samolotu, dokumentów ofiar. To świadczy o nierzetelności strony rosyjskiej – oczywiście ograniczam się do czynności oględzin i zabezpieczenia terenu. Wszelkie usprawiedliwianie zaniechań, np. błotnistym terenem, jest pozbawione jakiejkolwiek racjonalności.
Co do stosunków między Rosją a Polską – tu należałoby wtedy podnieść kwestię, czy był to błąd popełniony umyślnie, czy nieumyślnie. Oraz czy było to działanie osób jednostkowych, czy też kierowanych przez państwo. Jest bowiem zasadnicza różnica między tym, czy ktoś popełnił błąd i działał nie z inicjatywy państwa i był to jego własny błąd (umyślny lub nie), czy też po prostu była tu jakaś inspiracja ze strony państwa.
A co z opinią międzynarodową? – To pytanie do politologów, ale sądzę, że byłaby to pełna kompromitacja Rosji, która ukazałaby się jako niecywilizowana – zakładając, że była tu z jej strony jakaś inspiracja. Ale na razie to tylko hipotetyczne założenia i teoretyczny wywód. Toczy się śledztwo, w którym trzeba zweryfikować przyczyny katastrofy, śmierci, rolę Iła-76, remont samolotu w Samarze w grudniu 2009 roku, jak i wiele innych zagadnień. Chodzi tu o rzetelne wyjaśnienie sprawy, nie o szukanie sensacji i kozła ofiarnego.
Do pełnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy niezbędne jest zapoznanie się z nagraniami z czarnych skrzynek – czy jeżeli dostaniemy od Rosjan tylko stenogramy rozmów, jakie były prowadzone w kokpicie Tu-154, można wtedy mówić o nich jako o materiale dowodowym?
– Jaki materiał dowodowy otrzymamy, dopiero zobaczymy. Jeżeli rzeczywiście strona rosyjska wyda nam stenogramy, to nie będzie materiał kluczowy – przecież papier może przyjąć wszystko… Można na nim napisać wszystko, co się chce napisać… Jeżeli nie mam dowodu głównego, czyli samego nagrania, to co można stwierdzić? Zarówno prokuraturę, jak i mnie interesują dowody pierwotne. Nie będę się cieszył z samego stenogramu. Interesujące są tu same rejestratory. Strona polska musi mieć prawo do własnych ustaleń dowodowych, w tym sporządzenia własnych stenogramów. Stenogramy, jakie otrzymamy od Rosjan, miałyby pełną wartość dowodową tylko przy zweryfikowaniu ich z nagraniem oryginalnym. Stąd zasadne jest co najmniej czasowe wypożyczenie Polsce rejestratorów. Nie mówię już o ich wydaniu, bo to byłaby idealna sytuacja procesowa. Rejestratory są własnością Polski. Wciąż chcę wierzyć w rzeczywistą współpracę ze stroną rosyjską, a ta może mieć miejsce tylko wtedy, gdy cały materiał dowodowy zebrany w rosyjskim prokuratorskim śledztwie oraz przez MAK zostanie udostępniony. Jak na razie niezwykle opornie to idzie, mimo iż współpraca z Rosją miała być błyskawiczna. Mam nadzieję, że niebawem dojdzie do przełomu, zwłaszcza że Rosji powinno zależeć na wyjaśnieniu całej sprawy. Dziękuję za rozmowę.
Eksperci postkomunizmu Komunizm ogłosił swoją śmierć już 21 lat temu, wyrosło, a nawet kończy studia, pokolenie, które tej doniosłej epoki nie miało okazji dotknąć, a ludzie uczeni nieustannie analizują przyczyny, dla których trudno nam się z jego uścisku naprawdę wyzwolić i w całym naszym bujnym rozwoju dostrzegają nieubłagane piętno minionej epoki. Sławny socjolog, Jadwiga Staniszkis, profesor w Warszawie i Nowym Sączu, poświęciła temu fenomenowi obszerną książkę zatytułowaną „Postkomunizm”, a niemal tak samo sławny profesor socjologii w Warszawie i Bremie, Zdzisław Krasnodębski, w sążnistym tekście, opublikowanym w „Rzeczpospolitej” 29-30 maja 2010 opisuje „Komunizmu życie po życiu”. To są, naturalnie, jedynie dwa przykłady opracowań wybitnych socjologów, bo tekstów poświęconych temu niezwykłemu ustrojowi napisano bez liku. To jest ciekawy problem. Wydawałoby się, że zmieniliśmy wszystko: przepędziliśmy na cztery wiatry Armię Czerwoną; zepchnęliśmy na emerytalny tor sekretarzy i generałów; rozwiązaliśmy WSI i SB; zlikwidowaliśmy proletariat miejski i wiejski; zakopaliśmy do piachu huty, stocznie, kopalnie i wszystkie te komunistyczne molochy, pożerające energię i pieniądze; rozpędziliśmy spółdzielnie produkcyjne; pozakładaliśmy setki prywatnych uczelni, na których o marksizmie-lenizmie opowiada się tylko w formie anegdot i bajek; setki tysięcy naszej młodzieży posłaliśmy na studia za dziesiąte granice; każdy Polak, z paszportem i bez paszportu, może pojechać gdzie oczy poniosą, … itd., itd., itd.. Pomimo tych wszystkich cudownych zmian, wybitny socjolog podsumowuje swój artykuł w „Rzeczypospolitej” tak: „Po 20 latach niepodległości mimo niewątpliwych sukcesów – zwłaszcza w porównaniu z semikolonialną PRL, z jej nonsensownym systemem gospodarczym – suwerenna, praworządna, nowoczesna Rzeczpospolita pozostaje niezrealizowanym projektem”. Dlaczego? Dlaczego pomimo warunków i okoliczności tak wspaniałych, jak nigdy w całej ponad tysiącletniej historii (tak utrzymują nasi najważniejsi politycy!) ten wielki Projekt nie może się doczekać realizacji? Profesor Krasnodębski podaje odpowiedź: „Największą przeszkodą w budowie nowoczesnej, demokratycznej, europejskiej Polski był brak warstwy przywódczej” i temat ten szeroko rozwija. Pokazuje wszystkie transformacje polskich elit od II Wojny Światowej, od sowieckiego komunizmu, poprzez realny socjalizm Gomułki i Gierka, lata opozycji solidarnościowej i wreszcie 20 lat nowej Polski. Podkreśla, że elita kulturalna i naukowa, po roku 1989, praktycznie nie zmieniła swego składu i szybko adaptowała się do zmienionych warunków. Okazuje się, że podobne zdolności adaptacyjne wykazały też elity polityczne, zarówno komunistyczne, jak i „opozycyjno-solidarnościowe”. Uczony socjolog precyzyjnie opisuje zasadnicze cechy tych elit: „skwapliwa usłużność wobec centrum władzy i bogactwa oraz niechęć wobec społeczeństwa, szczególnie jego niższych warstw, i tradycji narodowej” . Elity te „nie postrzegają siebie jako reprezentanta Polaków, działającego zgodnie z ich wolą i artykułującego ich poglądy, lecz jako „modernizatora” i wychowawcę.” W efekcie uznały one – tak jak za komunizmu – koncepcję suwerenności i państwa narodowego za należącą do przeszłości, chętnie podporządkowały się zewnętrznemu „rdzeniowi Europy”, a wewnątrz zajęły się walkami personalnymi . Dominującą cechą partii politycznych stał się klientyzm. Skoro przez 21 lat nie dorobiliśmy się odpowiedniej warstwy przywódczej, to co należałoby zrobić, żeby w następnym pokoleniu ta opłakana sytuacja uległa zmianie? Profesor Krasnodębski nie odpowiada na to pytanie, a nawet go nie stawia. Jest to zastanawiające. Podstawową cechą demokracji jest to, że elity polityczne są wyłaniane na drodze wyborów powszechnych. Elity rządzące Polską od roku 1989 zostały wyłonione w sposób z demokracją nie mający wiele wspólnego. I te elity, w zasadzie, przetrwały wszystkie transformacje i reformy pokolenia 1989- 2010, chociaż po roku 1989 zastosowane zostały procedury wyborcze powszechnie uważane za demokratyczne. Wielokrotne modyfikowanie tych procedur nie wpłynęło znacząco na „rdzeń przywódczy” pomimo naturalnych korekt biologicznych. Czy Krasnodębski dlatego nie wspomina słowem o procedurze demokratycznego wybierania elit, że uważa ją za czynnik bez większego znaczenia? Gdyby tak było, to by oznaczało, że socjologia polska odkryła jakieś nowe czynniki determinujące ewolucję społeczną i polityczną, o których dotąd nie wiele wiedziano. Mam przed sobą klasyczną pozycję literatury przedmiotu, jaką jest „Bunt mas” Ortegi y Gasseta . O książce tej socjolog, prof. Jerzy Szacki napisał, że „dla XX wieku powinna się stać tym, czym „Kapitał” Marksa był dla wieku XIX”. Ortega y Gasset formułuje w niej nastepującą tezę: „Zdrowie demokracji, każdego typu i każdego stopnia, zależy od jednego drobnego szczegółu technicznego, a mianowicie: procedury wyborczej. Cała reszta to sprawy drugorzędne. Jeśli system wyborów działa skutecznie, jeśli dostosowuje się do wymogów rzeczywistości, to wszystko jest w porządku, natomiast jeśli tego nie robi, to wszystko zaczyna się walić , chociażby cała reszta działała bez zarzutu”. Jest rzeczą zdumiewającą, że najwybitniejsi polscy socjolodzy, jeden po drugim zabierający głos publicznie na temat kondycji państwa polskiego i rządzących nim elit, tej najważniejszej sprawy nie zauważają, albo, w najlepszym razie, starannie pomijają. Sprawia to wrażenie, jakby nie byli niezależnymi uczonymi, ale raczej wynajętymi ekspertami, podporządkowanymi logice systemu wyborczego, który determinuje nasze życie polityczne. Logika systemu wyborczego działa bowiem tak: w systemie jednomandatowych okręgów wyborczych, partie polityczne wynajmują ekspertów po to, żeby znajdowali sposoby i wyjaśniali, jak przełożyć oczekiwania społeczne na decyzje polityczne. W systemie list partyjnych, który zdeterminował ewolucję polityczną Polski na całe pokolenie, ekspertów się wynajmuje po to, żeby wynajdywali takie metody urabiania opinii społecznej, które zagwarantują, że społeczeństwo bez oporu zaakceptuje decyzje politycznego przywództwa. Tak funkcjonowali eksperci komunizmu. Pod tym względem postkomunizm znaczących zmian nie przyniósł. Jerzy Przystawa
Nerwy profesora Balcerowicza Antoni Słonimski w „Alfabecie wspomnień” odnotowuje rozmowę ze zramolałym już nieco profesorem Stanisławem Grabskim. Stanisław Grabski był jednym z założycieli Polskiej Partii Socjalistycznej, ale wystąpił z niej i związał się z ruchem narodowym. Był uczestnikiem negocjacji po wojnie polsko-bolszewickiej i autorem pomysłu, by – ku zaskoczeniu bolszewików – w traktacie ryskim przesunąć wschodnią granicę Polski na zachód od Mińska. Chodziło mu o to, by procent mniejszości narodowych i etnicznych nie przekroczył pewnego poziomu. Więc Słonimski zapytał go pewnego razu, dlaczego właściwie odszedł od socjalizmu. Profesor widocznie najpierw nie dosłyszał, bo zwinął dłoń w trąbkę, przyłożył do ucha i zapytał: „od czego”? – Od socjalizmu – powtórzył głośniej Słonimski. – Dlaczego pan profesor odszedł od socjalizmu? – Od socjalizmu? Nie pamiętam. – odparł profesor Grabski, podobno podówczas trochę już zramolały. Stanisław Cat-Mackiewicz twierdził, że człowiek inteligentny nie może być socjalistą. Może było to aktualne w czasach jego młodości, gdy z bycia socjalistą nie można było jeszcze ciągnąć grubej renty, jak to ma miejsce dzisiaj. Dzisiaj politycy i autorytety moralne prześcigają się w okazywaniu tak zwanej wrażliwości społecznej, bo na niczym nie robi się tak dobrych interesów, jak na obronie słabszych. No, może tylko na globalnym ociepleniu, na którym cwaniacy i grandziarze porobili fortuny, sprzedając skołowanym idiotom „limity dwutlenku węgla”. Józef Piłsudski pragnąć w swoim czasie zilustrować przykładem jakiś absurd, wspomniał o „spółce do wypłukiwania złota z powietrza”. Słowo stało się ciałem i dzisiaj takie właśnie spółki zbijają ciężką forsę na pośrednictwie w handlu limitami dwutlenku węgla. A przecież nie jest to ostatnie słowo, bo właśnie inna grupa naukowców podnosi alarm z powodu globalnego oziębienia. Powiadają oni, że globalne ocieplenie już było, a teraz nadchodzi oziębienie I trzeba będzie stawić mu czoła, bo inaczej ludzkość wymarznie. Jeszcze nie wiadomo, jak można będzie z tego ciągnąć od naiwniaków forsę, ale starsi i mądrzejsi na pewno już coś tam wykombinują. Ale i z pomagania słabszym też można żyć aż do śmierci – o czym doskonale wiedzą pracownicy opieki społecznej, a przede wszystkim – działacze związków zawodowych. Mamy już bodaj 80 central ogólnopolskich i chyba dwie federacje, a ponieważ można należeć do więcej niż jednego związku zawodowego, więc organizacje te się przenikają, zaś same przenikane są przez razwiedkę, która w ten prosty sposób może wzniecać społeczne niepokoje, a kto wie, czy nawet nie rewolucje, co to wstrząsają fundamentami światów. Więc dzisiaj mnóstwo ludzi inteligentnych i moralnie zdeprawowanych udaje socjalistów – bo dlaczego właściwie nie udawać, skoro można z tego aktorstwa żyć długo i szczęśliwie? Żeby nie szukać daleko – oto na rogu Świętokrzyskiej i Nowego Świata w Warszawie dawna kawiarnia „Nowy Świat” została przez władze miejskie przekazana w arendę Nowej Lewicy pana Sławomira Sierakowskiego. Nowa Lewica w lokalu przemianowanym na „Nowy Wspaniały Świat” popija trunki, a w przerwach na lucida intervalla rozprawia o tym, jakie „niewymowne są cierpienia naszego proletariatu”. Toteż nic dziwnego, że dzisiaj do socjalizmu garnie się nie tylko stara i nowa lewica, ale również prawica, marząca o socjalizmie po bożemu. Zdenerwowanie profesora Balcerowicza niewinnym pytaniem pana Brauna można wyjaśnić jedynie okolicznością, iż od socjalizmu nie odszedł on nigdy. Na tym tle do wyjątków należą imprezy, jakie niedawno zorganizowała w Krakowie fundacja PAFERE, zajmująca się edukacją ekonomiczną w duchu wolnorynkowym. I właśnie tam doszło do ciekawego incydentu między panem profesorem Leszkiem Balcerowiczem, a reżyserem filmowym, panem Grzegorzem Braunem. Pan Braun zachowując wszelkie zasady rewerencji, zapytał profesora Balcerowicza, kiedy właściwie odszedł od socjalizmu – bo przecież od 1969 roku był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – a byłoby chyba nietaktownie mniemać, że uczynił to tylko dla kariery, a nie ze względów ideowych. Tymczasem profesor Balcerowicz, zamiast zwyczajnie odpowiedzieć na pytanie, zaczął strofować pana Brauna za „intelektualną tandetę”. Ponieważ w przypadku pana profesora Balcerowicza podejrzewanie zramolenia w ogóle nie wchodzi w rachubę, więc jego zdenerwowanie niewinnym pytaniem pana Brauna można wyjaśnić jedynie okolicznością, iż od socjalizmu nie odszedł on nigdy, a retoryka wolnorynkowa, której w obfitości używa, jest jedynie narzędziem które to przywiązanie do socjalizmu na przesłaniać. Ciekawe, że podobną recenzję wystawił prof. Balcerowiczowi pan Donald Tusk stwierdzając, że Balcerowicz jest etatystą, który tylko udaje wolnorynkowca. To by wyjaśniało przyczynę, dla której, mimo długoletnich rządów profesora Balcerowicza w charakterze dyktatora polskiej gospodarki już to jako wicepremiera i ministra finansów, już to jako prezesa NBP – nigdy nie udało się nawet podważyć zaprojektowanego w Magdalence modelu kapitalizmu kompradorskiego, całkowicie sprzecznego z jakimikolwiek zasadami wolnego rynku. Nic więc dziwnego, że tak się on denerwuje nawet przy niewinnych pytaniach, bo zwyczajna, a zwłaszcza szczera odpowiedź mogłaby rzucić światło nie tylko na przyczyny jego przywiązania do socjalizmu, ale przede wszystkim – na przyczyny przywiązania do socjalizmu razwiedki – tego głównego beneficjenta kompradorskiego modelu polskiej gospodarki. Stanisław Michalkiewicz
PILOT W TVN24: W TUPOLEWIE ODERWAŁ SIĘ SILNIK Wtorek 1 czerwca br., godzina 17.15, stacja TVN 24. Prowadzący audycję redaktor dyżurny, niemający zielonego pojęcia o stronie technicznej pilotażu, nieopatrznie zaprasza do studia i odbywa rozmowę z emerytowanym pilotem lotnictwa cywilnego Więckowskim, który na Tupolewie wylatał około 2000 godzin. Analizując – słowo po słowie – zapisy z ostatnich minut, pilot Więckowski, człowiek wielce doświadczony, kompetentny i potrafiący dokładnie wczuć się w sytuację, jaka miała miejsce na pokładzie samolotu, stwierdza w sposób niebudzący wątpliwości, że przyczyną katastrofy była awaria jednego z silników. Zdaniem eksperta, silnik ten oderwał się od samolotu jeszcze w powietrzu, na co wskazuje jego wygląd zewnętrzny po znalezieniu na miejscu katastrofy. Awaria silnika uniemożliwiła pilotom poderwanie samolotu i nabranie wysokości. Samolot nie zniżał się ku ziemi, a po prostu spadał, z czego piloci prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy. Dla potwierdzenia swoich wywodów pilot opisał doświadczenia własne, m.in. z lądowania Tupolewem w trudnych warunkach intensywnej burzy, na lotnisku w Paryżu. Relacja ta wprowadziła dziennikarza prowadzącego program w stan wyraźnej irytacji, a nawet osłupienia. Starał się więc jak najszybciej rozmowę zakończyć. Najwyraźniej hipoteza pana Więckowskiego zaskoczyła go i była wysoce niepożądana. Kolejnym rozmówcą, przychodzącym jakby na odsiecz prowadzącemu, jest ekspert-teoretyk Hypki, który już dawno temu nie miał najmniejszych wątpliwości, że winnymi katastrofy są piloci. Zignorowali oni sygnały alarmowe i wszystkie obowiązujące procedury. Słowem, to ewidentni samobójcy. Ekspert ten ani słowem nie ustosunkował się do logicznej i zrozumiałej dla laików, wypowiedzi pilota Więckowskiego. Z programów telewizyjnych dotyczących katastrof lotniczych emitowanych w kanałach Discovery lub National Geographic laicy wiedzą, że w skrupulatnych dociekaniach przyczyn tragicznych zdarzeń elementem nieodzownym są szczegółowe badania (w tym badania laboratoryjne) nawet najdrobniejszych części, na jakie rozpadł się samolot. W śledztwie smoleńskim badających nie interesuje stan szczątków Tupolewa (co wynika z braku jakichkolwiek informacji na ten temat). Leżą odłogiem na płycie lotniska i nikt się nimi nie zajmuje. Przekonywująca analiza stenogramów ze skrzynek dokonana przez p. Więckowskiego wskazuje, jak nieuprawnione jest twierdzenie, że samolot do końca lotu był sprawny technicznie. Ale czy wśród prowadzących śledztwo znajdą się odważni ludzie, którzy zdobędą się na zweryfikowanie diagnozy tego doświadczonego na Tupolewach człowieka? Bardzo wątpliwe, raczej wszystko wskazuje, że niemożliwe. Jedyna nadzieja w pełnomocnikach rodzin ofiar smoleńskiej tragedii, którzy wymuszą to na drodze sądowej.
Jerzy Zerbe
Czarne skrzynki Mit czarnej skrzynki runął Polityczna decyzja premiera Donalda Tuska o natychmiastowej publikacji całego zapisu tzw. czarnej skrzynki Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia po Smoleńskiem była – mimo wszystko – zaskoczeniem. Przede wszystkim zaskoczeniem dla sztabu Jarosława Kaczyńskiego. W ciągu 24 godzin od przekazania zapisów czarnej skrzynki przez Rosjan min. Jerzemu Millerowi opinia publiczna w Polsce zapoznała się z jej treścią (w części do tej pory odczytanej). Jeszcze wczoraj po południu media donosiły, że Rosjanie – owszem – przekazali zapis ze skrzynek stronie polskiej, ale zastrzegli (w podpisanym memorandum), że nie godzą się na ich publikację. Jak się okazało był to zapis czysto formalny, zgodny z tzw. konwencją chicagowską, która zabrania publikacji jakichkolwiek materiałów z dochodzenia. Niektóre media w Polsce triumfalnie pytały w porannych czołówkach gazet: „Co chcą ukryć Rosjanie?”.Tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Dlaczego sztab J. Kaczyńskiego i on sam nie wykazał wobec tego faktu entuzjazmu? Z dwóch powodów. Po pierwsze, postulat natychmiastowego ujawnienia zapisów z czarnej skrzynki i przekazania jej stronie polskiej – był jednym z fundamentów kampanii wyborczej. O ile sam prezes PiS tego nie tak ostro nie podnosił, to media stanowiące zaplecze jego kampanii uczyniły z tego główne narzędzie ataku na obóz Tuska i Komorowskiego. W sztabie Kaczyńskiego zakładano, że do 20 czerwca nic się w tej kwestii nie zmieni. Szybkość decyzji Tuska i ujawnienie całości zapisu – były więc zaskoczeniem. Jest i druga przyczyna – zapis przedstawiony opinii publicznej nie jest korzystny dla sączonych w mediach popierających Kaczyńskiego teorii spiskowych. Więcej – dla wielu jest on raczej dowodem na to, że główną przyczyną katastrofy był strach załogi Tu-154 przed konsekwencjami nie wylądowania na lotnisku w Smoleńsku, a konkretnie strach przed reakcją Lecha Kaczyńskiego. W ujawnionych zapisach jest to aż nadto widoczne. I mniejsza o to, że na tej podstawie nie można jeszcze jednoznacznie określić przyczyn katastrofy. Warto tylko dodać, że strona przeciwna na podstawie o wiele bardziej skromnych dowodów (czy przesłanek) wysuwała kategoryczne wnioski typu: „To był zamach” („Gazeta Polska”). Nie podlega kwestii, że decyzja o takim trybie ujawnienia zapisów była decyzją polityczną. Podjął ją Donald Tusk poirytowany falą spekulacji w dużej mierze wymierzonych w niego osobiście. Podjął ją chcąc wytrącić sztabowi Kaczyńskiego oręż z ręki. Ale w takim scenariuszu zainteresowana była też Moskwa, także coraz bardziej zdenerwowana regularnie pojawiającymi się zarzutami pod jej adresem (np. w telewizji publicznej). Dlatego zdecydowali się nawet na złamanie uregulowań konwencji chicagowskiej. Co to wszystko oznacza i czym to będzie skutkować? Na pewno jest to kluczowy moment kampanii wyborczej, która do tej pory toczyła się ślamazarnie. Dzisiaj to się skończyło. Odmowa wzięcia udziału w posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego przez J. Kaczyńskiego, demonstracyjne wysłanie na to posiedzenie pełnomocnika (nota bene wyjątkowo źle dobranego) oraz publiczne oświadczenie szefa PiS, ze nie należy wierzyć państwu rosyjskiemu – kończą czas sielankowej kampanii. Tyle tylko, że wydarzenia te niewiele zmienią w układzie sił – zwolennicy J. Kaczyńskiego będą nadal święcie przekonani, że ujawnienie zapisów to dalszy ciąg rosyjsko-tuskowego spisku. Jednak celem Tuska wcale nie było ich przekonanie, że tak nie jest. Celem było zatrzymanie dopływu do obozu Kaczyńskiego nowych zwolenników, ograniczenie go do tych rozmiarów jaki ma teraz. Reakcja obozu Kaczyńskiego świadczy o tym, że plan Tuska ma szansę na realizację. W zastawione wnyki prezes PiS wchodzi – jak się okazuje – dosyć łatwo. Jan Engelgard, Nowa Myśl Polska
“No to mamy problem”; opublikowano stenogramy z czarnej skrzynki TU-154M W tej chwili, w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść” – mówił dowódca załogi Arkadiusz Protasiuk do dyrektora z MSZ Mariusza Kazany na ok. kwadrans przed katastrofą w Smoleńsku – czytamy w depeszy PAP. “Warunków do lądowania nie ma” – mówił do załogi na ponad kwadrans przed katastrofą kontroler ruchu lotniczego w Smoleńsku. Dowódca samolotu prezydenckiego odpowiedział: “Dziękuję, jeśli można to spróbujemy podejścia, ale jeśli nie będzie pogody, to odejdziemy na drugi krąg”. Dowódca załogi mjr Protasiuk dodał, że “spróbujemy podejść, zrobimy jedno zejście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie”. “Jak się okaże (niezrozumiałe), to co będziemy robili?” – “Paliwa nam tak dużo nie wystarczy do tego (niezrozumiałe)” – usłyszał w odpowiedzi. “No to mamy problem” – takie słowa Kazany odnotowuje stenogram. Po około czterech minutach rozmów na inne tematy, w stenogramie znajduje się zdanie Kazany: “Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić” oraz inna jego niezrozumiała wypowiedź.
Ziemia przed tobą Na minutę przed katastrofą system TAWS po raz pierwszy sygnalizował “TERRAIN AHEAD” (ziemia przed tobą). Załoga podała, że jest 100 m nad ziemią. Kontroler lotu z wieży lotniska w Smoleńsku dał komendę “Horyzont”, gdy samolot był 40 m nad ziemią, 10 sek. przed upadkiem. Zarejestrowano ostrzeżenie systemu TAWS o godz. 8.40 i 6 sekund czasu polskiego. Automatyczny głos powiedział: “TERRAIN AHEAD”. 9 sekund wcześniej załoga komunikowała, że jest 400 metrów nad ziemią. Ostrzeżenie TAWS powtórzyło się po 25 sekundach i jeszcze raz, po kolejnych 10 sekundach. Piloci informowali, że są 200 i 100 metrów nad ziemią. O godz. 8.40 i 42 sekundy TAWS podawał kilkakrotnie: PULL UP (do góry). Załoga meldowała, że jest 90 metrów nad ziemią. Gdy byli jeszcze 10 metrów niżej, osoba oznaczona jako drugi pilot powiedział “odchodzimy”. O 8.40 i 53 sekundy załoga podawała, że jest na wysokości 50 metrów od ziemi. To wówczas kontroler wieży powiedział: “Horyzont 101″, który jest nakazem zakończenia procedury zniżania. Powtórzył to jeszcze raz trzy sekundy później. Katastrofa nastąpiła 10 sekund później.
Ostatnie sześć sekund Sześć sekund dzieli zarejestrowany na “czarnych skrzynkach” odgłos zderzenia skrzydła samolotu z drzewami, od końca zapisu na rejestratorze. Dramatyczny zapis kończy się słowami przekleństw, wykrzyczanymi przez załogę. O godz. 8:40 i 59 sekund stenogram odnotowuje “Odgłos zderzenia z drzewami”, na co reakcją jest okrzyk: “K…a m.ć!” drugiego pilota.
Potem słychać komendę z wieży kontrolnej: “Odejście na drugi krąg!”. Ostatnim zapisem stenogramu jest krzyk nierozpoznanej osoby w kabinie “K……aaaa…!”. Rejestrator zakończył pracę o godz. 8.41 i 5 sekund czasu polskiego.
Hypki: to było podejście do lądowania Zapis rozmów z kokpitu Tu-154 potwierdza, że samolot był sprawny i schodził do lądowania – powiedział sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa Tomasz Hypki. - W stenogramie nie ma specjalnych niespodzianek, załoga realizowała podejście do lądowania, wszystko wskazuje, że samolot był sprawny, prawidłowo pracowały wysokościomierz i TAWS – skomentował Hypki opublikowany zapis rozmów. Dodał, że rozmowy świadczą też, że kontrola lotów widziała samolot na radarze.
Zaznaczył, że wypuszczenie klap, podwozia i reflektorów potwierdza – wbrew niektórym opiniom – iż załoga podchodziła do lądowania. rp.pl
Panie Hypki, jesteś pan zero Z niesłychaną furią oglądałem program w Tusk Vision Network (TVN) o stenogramach z katastrofy Smoleńskiej. Znaleźli sobie "eksperta", niejakiego Hypkiego, sekretarza Krajowej Rady Lotnictwa". Ten urzędniczyna strojący się w piórka znawcy lotnictwa feruje wyroki li tylko na podstawie stenogramów, i to wyroki pod zadaną tezę o winie pilotów, a konkretnie kapitana Protasiuka. Zaraz potem "onet" podsumowuje lemingom rewelacje tego, pożal się Boże, eksperta. "Tomasz Hypki podkreślił, że dobrze się stało, że stenogramy ujrzały światło dzienne - Będzie łatwiej pewne rzeczy tłumaczyć. Do wielu ludzi dotrze prawda. Wiele rzeczy trzeba wyjaśnić, głównie po stronie polskiej. Oczywiście zawsze znajdą się różni wynalazcy metali lżejszych od powietrza i zwolennicy teorii spiskowych, ale zawsze tak jest - dodał.
- To załoga, a właściwie dowódca - odpowiedział Hypki pytany o wskazanie osoby odpowiedzialnej za katastrofę, która wydarzyła się pod Smoleńskiem." W TVN-nie wystąpił także pilot, kapitan Więckowski, który za sterami Tu 154 spędził co najmniej 1000 godzin i w jego rozumieniu, to samolot spadał niekontrolowany z wysokości 100 metrów. Prowadzący próbował mu wmówić, że to egzotyczna hipoteza, ale kapitan obstawał przy swoim. Stwierdził, że mogła to być awaria środkowego silnika. Nie ma żadnego odgłosu potwierdzającego tą tezę, ale piloci mogli być w szoku i w ciągu 7 sekund walki o samolot nic nie mówić.
http://wiadomosci.onet.pl/6861413,1,relacjetv.html
Zresztą, po samym stenogramie widać, że dzieje się coś zupełnie niezrozumiałego w czasie tych 9 sekund przed katastrofą. Zapis tak wygląda:
10:40:49 100 metrów
10:40:50 90 metrów
10:40:51 80 metrów
10:40:51,2 drugi pilot: odchodzimy
10:40:52 60 metrów
10:40:53 50 metrów
10:40:53 kontroler: Horyzont 101
10:40:53,6 40 metrów
10:40:55 30 metrów
10:40:56 20 metrów
0:40;56,4 kontroler: kontrola wysokości horyzont
dalej jest szum zderzenia z drzewami i 0 10:41:02 do 04 krzyk.
Z zapisu widać, że samolot opadał 10 metrów na sekundę a drugi pilot zameldował, że odchodzą. Z tego wniosek, że nie mogli odejść i opadali dalej, bo nic nie mogli zrobić. Zaczęły się igrzyska pod hasłem nacisków na pilotów, a Hypki mieniąc się ekspertem służy w charakterze tuby propagandowej. Panie Hypki, jesteś pan zero fluxon'
Ratujmy Żydów! Pojawiło się już wiele wpisów opisujących tragiczne wydarzenia z 31 maja. Jak zwykle były różne rozbieżne opinie lecz tym razem o dziwo, generalnie zwyciężył zdrowy rozsądek i nawet zdeklarowani filosemici dostrzegli barbarzyństwo Izraela. Pomijam tu takie skrajne przypadki jak Barbur, bo ten przeszedł nawet samego siebie w podłości, kłamstwie i cynizmie. Ale za to został uhonorowany zaszczytnym, pierwszym miejscem na top liście SG Salonu24. Mówi to wiele o samym Salonie, który tym samym stacza się do poziomu Barbura i stawia się w rzędzie najgorszych szmatławców internetowych. Brawo Krawczyk, rób tak dalej a Salon skończy się szybko. Wracając jednak do tematu, należałoby zadać sobie pytanie: dlaczego syjoniści, których można posądzić o wszelkie niegodziwości, przeprowadzili taką głupią, nieobliczalną w skutkach akcję? Czemu to miało służyć? Bo osobiście nie wierzę w aż taką demencję, nawet w wykonaniu zawodowych przestępców. Prawdziwym celem akcji militarnej Izraela była Turcja. I to nie na poziomie geopolitycznym lecz skierowanym na zburzenie wewnętrznej równowagi politycznej w samej Turcji. Żeby to zrozumieć trzeba cofnąć się trochę w czasie. By przekształcić Imperium Otomańskie w nowoczesną Turcję, Mustafa Kemal (zwany Ataturkiem) musiał oprzeć się na armii jako głównej, świeckiej sile na politycznej scenie, cedując na nią niejako zwierzchnictwo nad nowym porządkiem konstytucyjnym. Innymi słowy, od 1923 roku to kasta wojskowa była gwarantem przemian w Turcji. Ta dominacja wojskowych czasami była dyskretna a czasami przejawiała się zamachami stanu – 1960, 1971 i 1980. W każdym razie centralna trybuna w tureckim parlamencie zarezerwowana była zawsze dla przedstawicieli wojska, którzy cieszyli się swoistym „prawem weta”, gdy tylko sprawy przybierały obrót niezgodny z ich projektami. Jest oczywistym, że taka konstrukcja sceny politycznej nie mogła zostać nigdy zaakceptowana wewnątrz Unii Europejskiej, do której aspiruje (lub może lepiej – aspirowała) Turcja. Tak jak nie mogłoby nigdy zostać zaakceptowane takie państwo jak Izrael, nie posiadające nawet konstytucji ani określonych i uznanych przez prawo międzynarodowe granic. Celem rządów Erdogana i jego umiarkowanej, islamskiej partii było właśnie sprowadzenie armii z powrotem do roli akceptowalnej w nowoczesnym świecie.A to właśnie armia była gwarantem osobliwego sojuszu między najludniejszym krajem muzułmańskim w tym rejonie a państwem żydowskim. Można powiedzieć, że właśnie dzięki Turcji Izrael był jedną nogą w NATO. Nowa polityka Erdogana doprowadziła do kryzysu w stosunkach tureckiej kasty wojskowej z ich izraelskimi odpowiednikami. Czyli de facto z samym Izraelem, który jak wiadomo żadną „demokracją” nie jest a armia zajmuje w nim centralną pozycję. Można więc śmiało postawić tezę, że atak na Freedom Flotilla był rodzajem koła ratunkowego rzuconego wojskowym tureckim. Miało to najprawdopodobniej zachęcić do następnego „zamachu stanu”, odsunięcia Erdogana od władzy i skierowania polityki tureckiej na tory przyjazne polityce izraelskiej. I faktycznie, Erdogan na wieść o zajściach przerwał wizytę w Ameryce Południowej by gasić zarzewie pożaru. Wykorzystując retorykę antysyjonistyczną uzyskał rozległe poparcie społeczeństwa, które w demonstracjach wyraźnie określiło się po stronie rządu i w ten sposób zapobiegł jakiejkolwiek inicjatywie wojskowych. Dyplomacja turecka błyskawicznie wzięła się do roboty, angażując w całe zajście przedstawicieli ok. 30 państw, których obywatele zostali porwani przez izraelską armię. Sam Erdogan nie dał się wciągnąć w pułapkę eskalacji konfliktu. Mogąc spokojnie potraktować zajście jako akt wypowiedzenia wojny ( bo takie cechy miało to zajście), ograniczył się do nazwania epizodu „akcją piracką” i odwołał się do autorytetu organów międzynarodowych. Takie rozważne zachowanie rozmontowało intrygę syjonistów i mających na tym skorzystać generałów tureckich. W tym miejscu nie będę się rozwodził jakiego samobójczego gola strzelił strzelił sobie Izrael bo to każdy średnio rozgarnięty obserwator sam widzi. Sytuacja Izraela jest tym bardziej skomplikowana, że stracił on już status wojskowego „supermocarstwa” na Bliskim Wschodzie. Zaczęło się to od kampanii libańskiej w 2006 roku i dalej było już tylko gorzej. W 2006 roku, zamiast dojść swoimi dywizjami pancernymi do centrum Bejrutu, zdołali wedrzeć się nieznacznie na terytorium Libanu po czym zostali zmuszenie do ucieczki z podkulonym ogonkiem, zostawiając 10 % czołgów w formie wraków. Stało się to dzięki nowemu uzbrojeniu, jakie Hezbollach otrzymał od Rosjan. Płaczliwym aj waj syjonistów Rosjanie zbytnio się nie przejęli. Jeszcze bardziej znaczące było zatopienie lub uszkodzenie (to akurat bez znaczenia) kilku jednostek izraelskiej marynarki wojennej dzięki nowym rakietom Hezbollahu. Dlaczego Izrael, dopóki rządził jeszcze Bush i pozycja Izraela była nieporównanie mocniejsza niż dziś, nie zaatakował Iranu i nie zbombardował jego instalacji atomowych? Proste, bo nie był i nie jest w stanie tego zrobić. W każdym przypadku myśliwce z Gwiazdą Dawida musiałyby przelecieć setki kilometrów nad terytorium lub morzem nieprzyjacielskim. Zbyt ryzykowna impreza bo Iran to z pewnością nie Hamas. Zbyt daleko by nie wywołać jeszcze większej zadymy.
Nawet atak jądrowy ze strony Izraela nic by nie dał bo wywołałby odwet Iranu przy użyciu pocisków z bronią biologiczną. Syryjskie pociski Iskander „ocieniają” już dziś izraelskie instalacje jądrowe z centralą w Dimonie włącznie. Izrael z niekwestionowanej pozycji hegemona na Bliskim Wschodzie został sprowadzony do roli papierowego tygrysa, szczerzącego szczerbatą paszczękę i bardziej przypomina bandę naćpanych chuliganów zdolnych jedynie bić dzieci bawiące się w piaskownicy. Ostatnie ustalenia sojusznicze między Iranem, Syrią, Libanem i Turcją właśnie, czynią sytuację „jedynej demokracji” jeszcze trudniejszą. Ale trzeba przyznać, że syjoniści ciężko i wytrwale na to pracowali. Eretz wkroczył w stan agonalny. Sam Olmert doszedł już do tego wniosku w 2008 roku, gdy powiedział (za Wiki): „To koniec Wielkiego Izraela. On nie istnieje. Kto myśli inaczej ten się oszukuje”. 31 maja 2010 Izrael zademonstrował całemu światu, że stał się największym zagrożeniem dla pokoju światowego. Rządzony przez grupę kryminalistów, całkowicie nieodpowiedzialnych, kraj ten zdolny jest do każdego działania, każdego szaleństwa. W imię agresywnego fundamentalizmu religijnego każącemu za wszelką cenę zrealizować mit „ziemi obiecanej” w przez żydowskiego Boga. Nie licząc się z nikim i z niczym na świecie. Tym razem odpowiedź tzw. społeczności międzynarodowej był znacząca bo dłużej nie można udawać, że nic się nie dzieje. Lecz mimo wszystko, tak jak w przypadku polskiego rządu, gra się na czas w nadziei, że wszystko rozejdzie się po kościach i znowu będzie można usprawiedliwić syjonistyczne państwo. Ratujmy Żydów. Nie pozwólmy, żeby banda syjonistycznych terrorystów decydowała o przyszłości tych milionów Żydów, którzy chcą żyć w pokoju i w spokoju. Także w Ziemi Świętej. Bo tego prawa nikt nigdy im nie negował i neguje. SpiritoLibero
Czeskie wybory My tu o wyborach w Polsce - a nad Wełtawą i Morawą już się takowe odbyły. Co skomentowałem tak: W Czechach, na Morawach i Śląsku Morawskim - wybory. Wyniki czytam z mieszanymi uczuciami. "Zieloni", mający poparcie p. Wacława Havla, nie weszli do sejmu. I to jest duży plus, bo pomysły tych zacnych wariatów są bardzo kosztowne. Partia "Suwerenność", poparta przez obecnego prezydenta, JE Wacława Klausa, też nie przebiła bariery 5%. - i to jest duży minus. Za to do ichniego sejmu weszła VV czyli partia "Sprawy Publiczne". Wzywająca do cięć budżetowych, zmniejszenia podatków i zdecydowanej walki z korupcją. Będzie to dobre wzmocnienie "centro-prawicy". Najważniejsze jednak, że Czerwoni plus ODS mają znacznie mniej niż 50%. To oznacza kres rysującej się dominacji tych dwóch, forowanych przez media, wielkich partyj. Być może sytuacja u naszych południowozachodnich sąsiadów zacznie się normalizować. A skoro Republika Czeska już nie jest suwerenna - to trudno się dziwić, że "Suwerenność" przegrała. JKM