Dwaj Hiszpanie, którzy długie lata spędzili w Chinach, ruszyli w świat za Chińczykami. Odwiedzili 25 państw, w których Chińczycy inwestują. Przeprowadzili - nie bez trudności i przeszkód - 500 wywiadów. Powstała z tego fascynująca „powieść drogi:” Podbój świata po chińsku. Na podstawie przeprowadzonych rozmów Heriberto Araújo i Juan Pablo Cardenala piszą:
„Podczas naszej podróży po trzech kontynentach stwierdziliśmy, że w zniszczonej wojną Angoli Pekin wznosi tysiące domów mieszkalnych i niemal od zera odtwarza sieć transportu, w Demokratycznej Republice Konga, Iranie i Mozambiku buduje drogi, w Sudanie, Turkmenistanie i Birmie kładzie ropociągi, w Wenezueli i Argentynie ciągnie linie kolejowe”.
I tak dalej i dalej. Autorzy dotarli nawet do Polski, by zbadać głośny niedawno przypadek firmy Covec, która próbowała budować nam odcinek autostrady. Uderzają w sedno: Chińczycy ruszyli w świat, najpierw do sąsiadów, potem – do bogatych w surowce a ogólnie biednych państw afrykańskich i latynoskich, a ostatnio zaczynają pukać już do europejskich drzwi.
Sądziliśmy, a wielu do dziś jest o tym przekonanych, że nieustająco będą nas zalewać podróbkami i tanim towarem, ciuchami i pantoflami, a tu tymczasem zamiast tenisówek, T-shirtów, czy plastikowych zabawek mamy z jednej strony coraz lepszej jakości elektronikę użytkową spod znaku Lenoro i Huawei, a z drugiej głośne przejęcia (Volvo nie jest jedynym przykładem) oraz chińskie banki w naszych stolicach. To zupełnie nowa jakość.
Nic za darmo: Cardenal i Araújo, niczym ich przodkowie – odkrywcy, poszli śladem tych przedsięwzięć. Zbadali chińskie zachowania w bogatej w złoża ropy i gazu Azji Centralnej, w leśne zasoby Syberii, w dysponującej drogimi i rzadkimi kamieniami Mjanmie (Birmie). Przyjrzeli się pchlim targom i obwoźnemu handlowi w Egipcie i Sudanie, popatrzyli na nowe stadiony zaprojektowane przez chińskich inżynierów w Ekwadorze i Kostaryce, odwiedzili budowane przez Chińczyków wielkie tamy w Amazonii i na Nilu w Sudanie, przyjrzeli się od środka wielkim centrom hazardu – głównie dla Chińczyków – w sąsiedzkim, biednym Laosie. Dotarli na miejsca, rozmawiali z ludźmi, starali się dostrzec, zrozumieć i opisać ten zupełnie nowy fenomen.
Przedsięwzięcie wyczerpujące, wymagające odporności, samozaparcia, konsekwencji i jasnego planu. Hiszpanie go mieli: chcieli zbadać, jak wygląda zjawisko chińskiej ekspansji już niemal powszechnie zauważalne, a jednak nagminnie marginalizowane.
„Podczas naszej podróży dookoła świata mieliśmy się niejednokrotnie przekonać, że umiejętność prowadzenia interesów jest wyryta w DNA narodu chińskiego”.
Dzięki Hiszpanom otrzymaliśmy pasjonujący reportaż, podbudowany solidną wiedzą. Są oni odkrywczy, a przy tym dają wiele do myślenia. Dowodzą tezy, że tak jak Chińczycy postępowali długo u siebie na drodze transformacji i szybkiej ścieżce wzrostu (od 1978 r., a tak naprawdę od 1992 r.), tak teraz przenoszą swoje zachowania na arenę zewnętrzną.
Po pierwsze, nie dają nic za darmo, nie łudźmy się. Kierują się tylko własnym interesem, często wąsko rozumianym. Po drugie, nie pytają o realia na rynku, na który wchodzą, a najlepiej czują się tam, gdzie reguły gry są niejasne, panuje korupcja i brak przejrzystości.
„Jeśli istnieją stopnie nielegalności, to Chińczycy osiągnęli szczyt”.
Po trzecie – nie pytają o nic, tylko – jak wcześniej u siebie – niszczą stare zabytki i równają koparkami ziemię pod nowe inwestycje, bez względu na tradycje czy historię. Ma być „nowoczesność” i w efekcie ich aktywności zazwyczaj się pojawia, chociaż o formy zarówno budownictwa, jak też jego efektów można się sprzeczać. Znowu liczy się tylko wzrost, a nie skutki uboczne.
Wchodząc na obce rynki, zdaniem autorów, Chińczycy przypominają wielkiego konia trojańskiego, bo tam, gdzie wchodzą, zmieniają realia. Na Syberii brakuje już cennych drzew, a to zmieniło także faunę regionu – wyginęły dziki, tygrysy. Napływająca chińska społeczność, liczona w dziesiątkach, a nawet setkach tysięcy osób, w wielu państwach straciła już pierwotne oblicze robotników sezonowych i ludzi na kontraktach, zmieniając się w rozległą diasporę z własnymi centrami handlowymi, usługami, odmienną kulturą w lokalnych Chinatown. Chińczycy stanowią 78 proc. mieszkańców Singapuru, 29 proc. sułtanatu Brunei, 26 proc. Malezji czy 13 proc. Tajlandii. Wszędzie tam dominują w sferze finansów, bankowości, drobnej przedsiębiorczości.
Zazdrość lokalnej ludności:
Czy to kolonizacja w chińskim wydaniu? Niektórzy rozmówcy autorów tak twierdzą. Chiński desant tym się jednak różni od poprzednich, zachodnich kolonizatorów, że nie ma konkwistadorskich pretensji i zapędów, nie opiera się na bagnecie czy armacie (nie mówimy tu o dostawach broni lecz o modelu zdobywania rynków), lecz na zaradności, pracowitości i niebywałej konsekwencji obywateli, którzy ruszyli w świat. W czym państwo im mocno pomogło. To najczęściej ludzie biedni, z prowincji, słabo wykształceni. Nie narzucają – przynajmniej na początku – swoich obyczajów i wzorców kulturowych, nie wchodzą mocno w społeczeństwo, w którym się znaleźli. Jedyne, co robią, to tną koszty, tanio sprzedają, idą na duży obrót towarowy, zajmują się biznesem, no i przede wszystkim trzymają się razem. Od początku są enklawą.
Centrum jest teraz na Wschodzie:
„Chiński podbój świata stał się już rzeczywistością”. Autorzy zaznaczają, iż „punkt ciężkości światowej potęgi zaczyna przesuwać się w stronę Wschodu”. Co z tego może wynikać, jeszcze do końca nie wiadomo, chociaż ich pionierskie przedsięwzięcie jednoznacznie dowodzi, iż powinniśmy, a chyba nawet musimy, liczyć się ze zwiększoną chińską obecnością, gdziekolwiek jesteśmy, także w Polsce, którą – ich zdaniem – Chiny obrały jako jedno z poletek doświadczalnych w Europie. Mniejsza o precyzję cytowanych danych, bowiem bywają źródła bardziej dokładne, ale przesłanie jest jasne: na kontynencie afrykańskim Chińczycy masowo inwestują, pobierając w zamian tamtejsze surowce, też na masową skalę. Chińczycy eksportują siłę roboczą, w zamian zyskują surowce i kapitały.
Ta gra nie tylko mocno im się opłaca – jest już niezbędna. Chiny potrzebują surowców, przede wszystkim energetycznych, ale nie gardzą praktycznie niczym – drzewem, kamieniami, rybą czy skórą. Własny rynek mają chłonny, inne podbijają. Idą, gdzie tylko się da. „83% cudzoziemców pracujących na rynkach rosyjskiej Syberii to Chińczycy, a w skali całego kraju wartość ta sięga 61%”, piszą autorzy, powołując się na specjalne badania na ten temat z 2007 r.
Wielu uznaje ich obecność za pożyteczną, bowiem na różnych obszarach oferty Pekinu są postrzegane jako albo najwartościowsza, albo, co częściej, jedyna szansa na ich rozwój. Nie wszyscy chcą wchodzić na tak trudne, a często niebezpieczne obszary. Chińczycy wręcz z premedytacją wchodzą w te luki, wypełniają je, właśnie tam szukają swojej szansy. Ale równocześnie są „wsobni”, zamknięci, mocno nacjonalistyczni.
Dlatego autorzy, w całej tej publikacji wręcz bijący na alarm i dowodzący, że mamy do czynienia z nowym, ogromnym wyzwaniem, zarazem nie mają wątpliwości co do tego, że ta nowa chińska ekspansja zagraniczna, wzrastająca wraz z szybkim chińskim wzrostem, zasobami i możliwościami, będzie zmieniała realia wokół nas. Tom Heriberto Araújo i Juan Pablo Cardenala jest ważny również dla Polaków, bo Chińczycy zaczynają docierać także nad Wisłę. Hiszpanie plastycznie pokazują nam, co za takimi propozycjami może iść, jak mogłaby wyglądać ewentualna nasza współpraca.
Chiński biznes, nie zważając na reguły, a raczej je łamiąc, dorabiał się u siebie, a teraz w podobny sposób robi to na nowych rynkach. Za co trudno Chińczyków ganić. Raczej należałoby ich pochwalić, że podjęli się pionierskiego przedsięwzięcia, które pokazało nam zupełnie nowy fenomen, nad którym warto się głębiej zastanowić. Owszem, można twierdzić, że Chińczycy nie są w tej publikacji ani prezentowani w nazbyt pozytywnym świetle, ani wybielani. Autorzy próbują nas przekonać, że należy ostrożnie dobierać biznesowych partnerów, nawet jeśli – a może zwłaszcza wtedy – gdy wydaje nam się, że oferta jest dla nas bardzo korzystna.
Strzeżcie się Greków, którzy przynoszą dary. OF