Z Vonneguta:
Zacząłem od antropologii. Uczono mnie, jak zmierzyć rozmiar mózgu istoty ludzkiej, która umarła dawno temu i zupełnie wyschła. Wierciłem dziurę w czaszce i wypełniałem ją oczyszczonym ryżem. Potem przesypywałem ryż do cylindra z podziałką. Nudziło mnie to.
Przeniosłem się na archeologię i dowiedziałem się znanej mi już rzeczy: że od zarania dziejów człowiek lepił i tłukł garnki. Poszedłem więc do opiekuna roku i wyznałem, że nauka mnie nie olśniła i tęsknię za poezją. Byłem przygnębiony. Wiedziałem, że jeśli zajmę się poezją, żona i ojciec będą mnie chcieli zabić.
Opiekun się uśmiechnął.
A może byś chciał studiować poezję, która udaje naukę? — spytał.
— Czy taka istnieje? — spytałem.
- Witaj w katedrze antropologii społecznej lub kulturowej. — Podał mi rękę i uścisnął. Dodał, że zajmują się tym już Ruth Benedict i Margaret Mead oraz paru wrażliwych panów.
Z Vonneguta:
Na początku Bóg stworzył Ziemię i oglądał ją z wyżyn swojej kosmicznej samotności.
I rzekł Pan: Ulepmy z gliny żywe stworzenia, aby glina mogła zobaczyć, co uczyniliśmy. I ulepił Bóg wszelkie zwierzęta, jakie żyją na Ziemi, a pośród nich i człowieka. Jedynie glina w postaci człowieka potrafiła mówić. Bóg pochylił się nisko, kiedy glina w postaci człowieka powstała, rozejrzała się dokoła i przemówiła. Człowiek zamrugał i grzecznie spytał: Jaki jest sens tego wszystkiego?
- Czy wszystko musi mieć jakiś sens? - spytał Bóg. — Oczywiście - odpowiedział człowiek.
- W takim razie pozostawiam tobie znalezienie sensu tego wszystkiego — powiedział Bóg. I odszedł”
Z Geertza:
Koncepcja kultury, której pozostaję zwolennikiem i której użyteczność starają się wykazać eseje zawarte w tej książce, jest w swej istocie semiotyczna. Wierząc, wraz z Maxem Weberem, że człowiek jest zwierzęciem zawieszonym w sieciach znaczeń, które sam utkał, pojmuję kulturę jako owe sieci, których analiza nie jest zatem nauką eksperymentalną poszukującą praw, lecz nauką interpretatywną poszukującą znaczenia. To jest rodzaj wyjaśnień, których poszukuję, interpretując pozornie enigmatyczne społeczne ekspresje. Lecz owo oświadczenie, doktryna wyrażona w jednym zdaniu, samo wymaga pewnych wyjaśnień. W antropologii, a w każdym razie w antropologii społecznej, tym, co robią praktycy, jest etnografia. I zrozumienie tego, czym jest etnografia, czy dokładniej - czym jest uprawianie etnografii, może stać się punktem wyjścia pozwalającym uchwycić to, co oznacza analiza antropologiczna jako forma wiedzy. Należy od razu powiedzieć, że nie chodzi o metodę. Z pewnego punktu widzenia - który jest typowy dla podręczników - uprawianie etnografii polega na ustanowieniu kontaktu, doborze informatorów, transkrypcji tekstów, sporządzeniu genealogii i mapy pól, prowadzeniu dziennika itd. Lecz to nie te sprawy - techniki i powszechnie przyjęte procedury - określają swoistość naszego przedsięwzięcia. To, co je określa, to
rodzaj intelektualnego wysiłku: chodzi o pracochłonne i ryzykowne przedsięwzięcie „opisu gęstego" - by zapożyczyć termin od Gilberta Ryle'a. Omówienie „opisu gęstego" ukazało się w dwóch esejach Ryle'a (przedrukowanych w drugim tomie jego Collected Papers), artykułujących ogólną kwestię tego, co, jak to on ujął, Le Penseur robi: Thinking and Reflecting i The Thinking ofThoughts. Zastanówmy się, powiada, nad kwestią dwóch chłopców, którzy szybko zaciskają prawe powieki. W jednym przypadku jest to mimowolny tik, w drugim - umówiony sygnał dla przyjaciela. Oba ruchy okiem jako ruchy są identyczne; z punktu widzenia obserwacji typu „jestem aparatem fotograficznym" lub „fenomenalistycznej" obserwacji samych tych ruchów, nie da się powiedzieć, który z nich był tikiem, a który porozumiewawczym mrugnięciem, oraz czy w rzeczy samej oba były bądź tikami, bądź mrugnięciami. Jednak różnica pomiędzy niekontrolowanym skurczem a mrugnięciem, jakkolwiek niemożliwa do sfotografowania, jest olbrzymia, jak dobrze wie każdy, kto miał pecha wziąć pierwsze za drugie. Porozumiewawcze mrugnięcie jest komunikowaniem się, w rzeczy samej komunikowaniem w całkiem precyzyjny i szczególny sposób: (1) rozmyślnym, (2) skierowanym do kogoś wybranego, (3) podjętym w celu przekazania określonej wiadomości, (4) zgodnie ze społecznie ustanowionym kodem i (5) bez wiedzy reszty towarzystwa. Jak wykazał to Ryle, puszczający oko nie wykonuje dwóch rzeczy naraz, niekontrolowanego zaciskania powieki i mrugnięcia, osoba zaś mająca tiki robi jedynie jedną - mimowolnie zaciska powiekę. Celowe zaciskanie powieki, kiedy istnieje powszechnie znany kod, w myśl którego taka czynność równa się umówionemu znakowi, jest porozumiewawczym mrugnięciem. Niby wszystko, co można na ten temat powiedzieć: odrobina zachowania, kropelka kultury i - voila! - oto gest. To jednak dopiero początek. Przypuśćmy, ciągnie dalej, że istnieje trzeci chłopiec, który, „aby dostarczyć cudzym kosztem rozrywki swoim kompanom", parodiuje mrugnięcie pierwszego chłopca, jako nieprofesjonalne, niezręczne, rzucające się w oczy itd. Oczywiście czyni to w sposób analogiczny do mrugnięcia drugiego chłopca i tiku pierwszego: zaciskając prawą powiekę. Tyle tylko że ów chłopiec ani nie puszcza oka, ani nie ma tików, parodiuje, tak jak to pojmuje, dla zabawy czyjąś próbę mrugania. Podobnie i tutaj istnieje społecznie ustanowiony kod (będzie on „mrugać" mozolnie, w sposób nadmiernie oczywisty, być rnoże strojąc przy tym miny - zwykłe sztuczki klowna); to także stanowi przekaz. Jednak tym razem nie chodzi tu o zmowę, natomiast w powietrzu wyczuwa się raczej atmosferę kpiny. Jeśli jednak inni sądzą, że puszcza on w rzeczywistości oko, całe jego zamierzenie zupełnie spali na panewce, choć z nieco innym skutkiem, niż gdyby pomyśleli, że ma tiki. Można iść jeszcze dalej: niepewny co do swoich mimicznych zdolności, przyszły satyryk może ćwiczyć w domu przed lustrem; w tym ostatnim przypadku nie ma on tików, nie puszcza oka i nie parodiuje, lecz ćwiczy; chociaż podobnie jak to się ma z aparatem fotograficznym, radykalny behawiorysta lub wierzący w zapis protokolarny zapisałby po prostu, że zaciska on gwałtownie prawą powiekę, podobnie jak wszyscy pozostali. Możliwe są dalsze niekończące się komplikacje, nawet jeśli nie w praktyce, to przynajmniej w sensie logicznym. Autentycznie puszczający oko mógłby np. w rzeczy samej udawać puszczanie oka, powiedzmy, w celu wprowadzenia w błąd ludzi z zewnątrz, aby wyobrażali sobie, że knuty jest spisek, podczas gdy w rzeczywistości nic takiego się nie dzieje; w tym ostatnim przypadku nasze opisy tego, co parodysta parodiuje, a ćwiczący ćwiczy, oczywiście zmieniają się odpowiednio. Lecz problem polega na tym, że pomiędzy tym, co Ryle nazywa „opisem rzadkim" tego, co ćwiczący (parodysta, puszczający oko, mający tiki...) robi („gwałtownie zaciskając prawą powiekę"), a „opisem gęstym" tego, co tenże robi („parodiuje przyjaciela udającego puszczanie oka, aby wprowadzić w błąd kogoś niewtajemniczonego, by myślał, że spisek właśnie się zawiązuje"), leży przedmiot etnografii: ustratyfikowana hierarchia znaczących struktur, w kategoriach których wytwarza się, postrzega i interpretuje tiki, puszczanie oka, udawanie puszczania oka, parodie i próby parodiowania, i bez których w rzeczy samej nie istniałyby one (nawet tiki formy zerowej, które jako kategoria kulturowa są tak dalece niepuszczaniem oka, jak puszczanie oka jest nie-tikiem), bez względu na to, co ktoś robił czy też nie robił ze swoimi powiekami.
Jedno z wielu ujęć (możemy znaleźć inne):
ANTROPOLOGIA JAKO NAUKA
Antropos – człowiek
Logos – słowo
Nauka o człowieku uwikłanym w kulturę. Bada relacje między człowiekiem a naturą oraz między człowiekiem a człowiekiem.
Temat: Antropologia jako nauka.
Antropologia (z greki "ánthropos" - człowiek, "logos" – nauka, słowo): słowo o człowieku. Nauka o człowieku uwikłanym w kulturę. Powstała na przełomie XVIII / XIX w.
Antropologia kulturowa bada odwieczną relację między człowiekiem a naturą oraz między człowiekiem a człowiekiem. Pierwsza i druga odbywa się poprzez kulturę.
Ad. 1: Wszystko, co stworzył człowiek, jest kulturą. Człowiek natury nie stworzył, ale w niej żyje, przystosował ją do swoich potrzeb.
Ad. 2: Kulturą będzie tu język, normy, wartości, różne symbole. Człowiek porozumiewa się z drugim człowiekiem poprzez kulturę.
Antropologia kulturowa pojawia się jako nauka.
Zrodziła się refleksja, że inne ludy żyją w inny sposób, sposoby i style nie są do siebie podobne, powstało więc pytanie: dlaczego? Skąd się bierze ta odmienność? Antropologia uczyniła z kultury pojęcie nadrzędne. Człowiek jest nie tylko istotą społeczną, ale też istotą kulturową. Antropologia kulturowa zajmuje się:
- skonstruowaniem ogólnej teorii kultury
- studiami poszczególnych kultur
- bada zasady budowy i funkcjonowania kultury (logiczna organizacja kultury)
Jest nauką nomotetyczną (formułuje prawa) i idiograficzną (opisową).
Antropologia kulturowa wobec kultury ma dwa podstawowe podejścia:
- emic: uchwycenie kultury od wewnątrz, czyli dokonywanie jej wewnętrznego oglądu
- etic: jej ogląd zewnętrzny, uchwycenie kultury od zewnątrz.
Oglądając kulturę od wewnątrz, poznajemy jej mechanizm, cechy mentalne, cechy ukryte kształtowane przez tą kulturę.
Podział antropologii kulturowej:
a) akademicka (cel poznawczy),
b) stosowana – jej głównym celem jest nabycie umiejętności praktycznych. Jest kierowana pod adresem polityków, negocjatorów, ekonomistów, legislatorów,
c) ze względu na typ społeczeństwa, którym się zajmuje:
- społ. pierwotnych, czyli społeczności przedpiśmienniczych, przedpaństwowych, bezklasowych, żyjących do niedawna w znacznej izolacji od innych zbiorowości ludzkich;
- społ. miejskich - badania nad kulturą grup żyjący w obrębie miejskim;
- społ. wiejskich (w obrębie tej poddyscypliny mieści się też folklorystyka) - bada nie tylko obyczaje i materialne formy życia ludowego, ale też inne przejawy kultury ludowej: literaturę, sztukę, muzykę ludową, obrzędowość, wzorce współżycia, mechanizmy społecznej kontroli i struktury wzajemnej zależności;
- tzw. dawnych cywilizacji - analizuje się wartości, kategorie rodziny w przeszłości. Łączenie między obszarem antropologii, socjologii i historii.
d) ze względu na ogólność twierdzeń:
- etnografia (opisowa) – nauka opis. naukę,
- etnologia (poznawcza),
- antropologia jako nauka o największym stopniu ogólności twierdzeń.
Źródła antropologii – spotkanie z Innym (antropologia kulturowa jako filozofia, która wybrała się w podróż i człowieka poznaje przez Innego). Relacje z spotkań:
Herodot Dzieje
O Sauromatach taka krąży wieść. Kiedy Hellenowie prowadzili wojnę z Amazonkami* (Amazonki nazywają Scytowie O j o r p a t a, co znaczy „mężobójczynie", bo o j o r nazywa się u nich mąż, a pata zbijać), wtedy wedle podania Hellenowie, odniósłszy zwycięstwo w bitwie nad Termodontem, odpłynęli na trzech okrętach z wszystkimi Amazonkami, jakie zdołali żywcem pochwycić; te jednak na pełnym morzu rzuciły się na mężów i wymordowały ich. Ale ponieważ nie znały się na okrętach i nie umiały posługiwać się ani sterem, ani żaglem, ani wiosłem, więc po wycięciu mężczyzn gnane były falą i wiatrem, aż dostały się do Kremnoj nad Jeziorem Meockim. Kremnoj należy do ziemi wolnych Scytów. Tu wysiadły Amazonki z okrętów i ruszyły pieszo do zamieszkałego kraju. Napotkawszy pierwsze stado koni, porwały je, dosiadły i łupiły dobytek Scytów.
Scytowie zaś nie umieli sobie sprawy wyjaśnić, bo nie znali ani ich języka, ani odzieży, ani ludu, i byli zdziwieni, skąd one przybyły. Myśleli, że są to mężczyźni w kwiecie wieku, i wdali się z nimi w walkę, dopiero po trupach na pobojowisku poznali, że są to niewiasty. Naradzili się więc między sobą i postanowili więcej ich bezwarunkowo nie zabijać, lecz wysłać na nie najmłodszych spośród siebie junaków w równej im liczbie, o ile to mogli wywnioskować. Ci mieli w pobliżu Amazonek obozować i czynić to samo, co one będą czyniły: gdyby ich ścigały, nie mieli z nimi walczyć, lecz uciekać; a skoro przestaną ścinać, mieli się znów zbliżyć i założyć obóz. To uradzili Scytowie z zamiarem otrzymania od nich dzieci. Wysłani młodzieńcy wykonali zlecenia. Gdy Amazonki zauważyły, że oni nie przybyli we wrogich zamiarach, dały im spokój; i tak co dzień bliżej przysuwał się obóz do obozu. Nic zaś innego nie mieli młodzieńcy, podobnie jak Amazonki, oprócz swej broni i swoich koni; żyli więc w ten sam sposób co one — z łowów i z plądrowania. Około południa Amazonki zwyczajnie rozpraszały się, pojedynczo lub we dwójkę, i oddalały się od siebie, aby się załatwić. Gdy Scytowie to zauważyli, czynili to samo. I któryś z nich przyczepił się do jednej z i osamotnionych, a Amazonka nie odepchnęła go od siebie, lecz zgodziła się na stosunek. Mówić wprawdzie nie mogła bo wzajemnie się nie rozumieli), ale ręką wskazała-mu, żeby nazajutrz przyszedł na to samo miejsce i innego z sobą przywiódł, przy czym dawała do zrozumienia, że ma ich być dwóch, a ona jeszcze drugą przyprowadzi. Młodzieniec, odszedłszy, opowiedział to wszystkim innym; następnego dnia przybył w to miejsce on sam i drugi, którego przywiódł; zastał też Amazonkę, czekającą nań z drugą. Skoro reszta młodych o tym się dowiedziała, także i oni obłaskawili sobie resztę Amazonek. Następnie połączyli obozy i razem zamieszkali, a każdy miał tę za żonę, z którą po raz pierwszy miał stosunek. Mężowie, co prawda, języka niewiast nie mogli się wyuczyć, ale niewiasty przyswoiły sobie język mężów. Kiedy się już nawzajem rozumieli, tak odezwali się mężowie do Amazonek: — My posiadamy rodziców, posiadamy też majątek. Teraz więc nie chcemy już dłużej wieść takiego życia, tylko wrócić do naszego ludu i tam przebywać; was będziemy mieli za żony, a nie inne. — One na to tak odrzekły: — My byśmy nie mogły żyć z waszymi kobietami, bo nie mamy tych samych co one zwyczajów. My strzelamy z łuku, rzucamy pociski i jeździmy konno; wasze zaś kobiety nie czynią nic z tego, cośmy wymieniły, tylko wykonują roboty kobiece, przesiadując na wozach, a nie wychodzą ani na polowanie, ani nigdzie indziej. Nie mogłybyśmy więc z nimi się pogodzić. Ale jeżeli chcecie mieć nas za żony i okazać się całkiem sprawiedliwymi, to idźcie do waszych rodziców i każcie sobie przydzielić waszą część majątku; potem przyjdźcie, tu, abyśmy osiedli na własnym. Młodzieńcy usłuchali i tak uczynili. A kiedy otrzymali z majątku przypadającą na nich część, wrócili do Amazonek. Wtedy niewiasty tak do nich powiedziały: — Zbiera nas obawa i trwoga, jak mamy mieszkać w tym kraju, skoro i was pozbawiłyśmy ojców, i waszej ziemi wyrządziłyśmy wiele szkody. Skoro jednak pragniecie nas mieć za żony, więc razem z nami to uczyńcie: nuże, wyjdźmy z tej ziemi, przeprawmy się przez rzekę Tanais i tam zamieszkamy. — I w tym także usłuchali ich młodzi. Przeszli tedy przez Tanais i odbyli drogę trzydniową na wschód od tej rzeki, a potem również trzydniową od Jeziora Meockiego na północ. Skoro zaś przybyli na to miejsce, gdzie jeszcze teraz mieszkają, założyli tam swoje siedziby. I odtąd kobiety Sauromatów zachowują dawny swój tryb życia, wyjeżdżając konno na łowy wraz z mężami lub bez mężów oraz wyruszając na wojnę i nosząc te same szaty co mężczyźni, Sauromaci posługują się językiem scytyjskim, którym jednak od dawien dawna czysto nie mówią, ponieważ Amazonki dobrze się go nic wyuczyły. Co do zaślubin taki u nich panuje zwyczaj. Żadna dziewica nie wyjdzie wprzód za mąż, aż zabije któregoś z nieprzyjaciół. Niektóre z nich nawet umierają jako staruszki, nie wyszedłszy za mąż, ponieważ nie mogły zadośćuczynić prawu.
Cook
Są raczej średniego wzrostu i skórę mają barwy ciemnej miedzi, włosy zaś czarne i długie. Ciała malują w pasy, najczęściej czerwone i czarne, odzież zaś noszą wyłącznie ze skór gwanak lub foczych sporządzoną, takich, jak je ze zwierząt ściągnięto. Kobiety przysłaniają swe intymne miejsca kawałkiem skóry, mężczyźni jednak takiej przyzwoitości nie dochowują. Ich chaty przypominają pszczele ule, z otworem z jednej strony, gdzie mają palenisko; zbudowane są z krótkich żerdzi i pokryte gałęziami drzew, wiązkami trawy etc. w taki sposób, że nie dają osłony przed wiatrem, gradem, śniegiem czy deszczem - co dowodzi, że ludzie ci muszą być bardzo twardą rasą. Żywią się głównie małżami zbieranymi ze skał przybrzeżnych, co jest, jak się wydaje, zajęciem kobiet. Ich bronią są łuki i strzały misternie wykonane; groty mają krzemienne, choć parę widziałem zrobionych ze szkła, a oprócz tego kilka innych rzeczy europejskich, jak pierścienie, guziki, tkaniny i płótno — co według mnie dowodzi, że muszą czasem podróżować na północ, nic nam bowiem nie wiadomo, by jakikolwiek statek był w tych stronach przez długie lata. Co więcej, wcale ich nie dziwiła nasza broń palna; przeciwnie, zdają się znać jej działanie, znaki nam bowiem dawali, abyśmy strzelali do fok albo ptaków, jakie się tam trafiały. Nie widzieliśmy, aby posiadali łodzie ani nic, na czym by pływać po wodzie mogli. Nie było ich więcej nad pięćdziesięcioro czy sześćdziesięcioro młodych i starych rażeni, a kobiet jest mniej niż mężczyzn. Wielce się lubują we wszystkim, co czerwone, a ze wszystkich rzeczy, jakie im dać mogliśmy, największą wartość widzieli w paciorkach: całą ich durną być muszą, albowiem nie masz wśród nich męża ni kobiety bez naszyjnika czy wisiora, z drobnych muszli albo kości zrobionego. Nie chcieli próbować żadnego mocnego trunku, nie zasmakowali też w naszym prowiancie. Nie stwierdziliśmy, żeby mieli jakiegoś wodza czy jakąś formę rządu, nie mają też nijakich użytecznych ani niezbędnych. Najżałośniejszy chyba lud, jaki dziś żyje na Ziem utensyliów poza torbą czy koszem do zbierania małży; jednym słowem, najżałośniejszy z nich chyba lud, jaki dziś żyje na Ziemi.
Czy będzie truizmem powiedzieć, że są to wyniki obserwacji, a nie porozumienia? Między patrzeniem na ludzi a ich słuchaniem jest zasadnicza różnica. W czasie pierwszej podróży kontakty Cooka z ludami tubylczymi miały się opierać na obu tych formach poznania. Niektóre spotkania przebiegały pod znakiem ożywionego, choć często niezbyt zrozumiałego dialogu. Podróżnicy odpływali z poczuciem, że wiedzą, co jest dla poznanych ludzi ważne i jak widzą swój świat - choć ta wiedza najczęściej była ograniczona lub przeinaczona. Największą przeszkodą był brak wspólnego języka. Cook nic nie wiedział o podziałach społecznych ani o siłach, które dawały światu Hauszów energię. Nie wyczuwał, że dla tych ludzi Słońce i Księżyc mogły być czymś więcej niż tylko ciałami niebieskimi. Nie domyślał się, że dla wyspiarzy ich sposób życia bierze początek w kosmicznej walce Słońca z Księżycem, przeniesionej na walkę męża z żoną, krwawą i nigdy nie rozstrzygniętą, każdego dnia rytualnie na nowo odgrywaną. Widział na ich ciałach pasy farby, ale nie mógł w nich dostrzec ibisa czy lwa morskiego ani żadnego innego stworzenia, z którym pomalowany człowiek się utożsamiał. Trudno właściwie oczekiwać od Cooka, by miał pojąć więcej, niż pojmował. Spostrzeżenie, że Hauszowie jadają małże, było prawdziwe — ale już wyprowadzony z niego ogólny wniosek, że się „głównie" nimi odżywiają, były ewidentnie błędne. - Cook nie pomyślał, że mogą zmieniać miejsce pobytu odpowiednio do pory roku, a co za tym idzie - urozmaicać pożywienie różnymi roślinami i mięsem. Potraktował ich jak prymitywnych zbieraczy i a priori założył, że ich dieta musi być równie prymitywna.
Prawdą jest też, że Hauszowie nie używali łodzi - bo po prostu nie musieli. Klimat Ziemi Ognistej jest zimny, ale środowisko bogate; w otaczających ją wodach ryb było tyle, że wystarczało je łowić z brzegu. Cook był więc przypuszczalnie w błędzie, twierdząc, że musieli odbywać podróże na północ. W istocie tamtejsi ludzie niezwykle rzadko i tylko za specjalnym pozwoleniem zapuszczali się poza swoje „ziemie”. Jest bardziej prawdopodobne, że przedmioty europejskiego pochodzenia i informacje o żeglarzach trafiły do nich poprzez cały łańcuch sąsiedzkich transakcji wymiennych. żeglarzach trafiły do nich poprzez cały łańcuch sąsiedzkich transakcji wymiennych. Zainteresowanie Cooka tym tematem musiało mieć związek z szerszym zagadnieniem światowego handlu, jaki poruszyli de Brosses i inni. Na Tierra del Fuego znajdowały się zasoby naturalne, które mogły skusić kupców - i tak się zresztą wkrótce stało. Pytanie, czy tubylcy poznali już handel wymienny, a więc czy mają predyspozycje komercyjne, było więc niezwykle istotne. W tej kwestii spostrzeżenia Cooka nie są jednoznaczne. Z jednej strony zauważył, że Hauszowie coś już wiedzą o Europejczykach: znali moc ich broni, choć się jej nie obawiali; już raczej mieli nadzieję, że biali oszczędzą im trudu i ustrzelą dla nich parę fok czy ptaków. Z drugiej zaś nie zależało im na niczym poza paciorkami, choć narzędzia i akcesoria, którymi się na co dzień posługiwali, były tak ubogie i prymitywne, że Cook uznał ich za najżałośniejszy lud świata. Nie muszę dodawać, że to nie Hauszowie mu to o sobie powiedzieli, ani też on sam nie mówi wprost, że na takich wyglądali; taki wniosek wysnuł tylko i wyłącznie na podstawie obserwacji ich dobytku — a raczej jego braku. Joseph Banks również pozostawił nam opis tej społeczności. Miał lżejsze pióro od Cooka i słowa układały mu się zręczniej, lecz i dla niego było to nowe doświadczenie: nigdy przedtem nie próbował opisywać Indu zupełnie Europejczykom nieznanego. Gdyby sądzić po tym, ile brytyjscy żeglarze pojęli z idei, trosk i uczuć Hauszów, można by dojść do wniosku, że oglądali ich przez papierowy ekran, przepuszczający tylko rozmyte zarysy ich sylwetek i działań. W owej przegrodzie znalazła się jednak dziurka czy dwie. Przez jedną z nich musiał zaglądać Banks, kiedy notował, że jeden z trzech przybyłych na pokład tubylców „był zapewne kapłanem lub czarownikiem, tak w każdym razie pomyśleliśmy, albowiem jął dźwięki dziwne wydawać, jakby egzorcyzmy odprawiając nad każdą częścią okrętu, na którą natrafiał; kiedy jakaś nowa rzecz zwróciła jego uwagę, krzyczał na cały głos przez parę minut, nie zwracając się ani do nas, ani do swoich". O praktykach szamanów Hauszów i dzisiaj wiemy bardzo niewiele, ale całkiem możliwe, że było to rzeczywiście rytuałem zażegnywania jakiegoś duchowego zagrożenia czy też nieczystości. Banks uchwycił tu, co prawda bardzo pobieżnie, realny i dynamiczny fragment tubylczej kosmologii. Przez inną „dziurkę" Anglicy zobaczyli... paski — linie malowane głównie na twarzach w różne, niepowtarzalne wzory. „Nie znalazłbyś' dwóch osób na tę samą modłę pomalowanych, choć zorientować się nie mogłem, czy to oznaki godności, czy też zwyczajne ozdoby". Takie dwa wytłumaczenia owego zwyczaju nasunęły się Banksowi jako oczywiste, choć zauważył też:
(...) Wydaje się, że się malują czymś w rodzaju mieszanki sadzy i tłuszczu również na szczególne okazje; kiedy bowiem weszliśmy do wioski, dwóch z nich wyszło nam na spotkanie. Pokryci byli siatką czarnych linii nadających im iście diaboliczny wygląd; zdawali się przy tym nas egzorcyzmować, a w każdym razie wygłosili długie i głośne mowy, nie adresowane jednak ani do nas, ani do swych współplemieńców.
Banks pisze to jakby w pośpiechu, podekscytowany nadmiarem zupełnie nowych wrażeń i scen, na kilku kolejnych stronicach często powtarzając identyczne zwroty. Przemowy, wygłaszane przez tubylców w powietrze, jakby do obecnego tam kogoś niewidzialnego, nieodparcie kojarzą się mu z rytuałem religijnym. Wspomina o tym, ponieważ dzięki temu łatwiej mu wyjaśnić malowanie twarzy, zwłaszcza zaś niepokojące wzory. Najwyraźniej nie chce przyznać, że czegoś nie rozumie; usiłuje przeniknąć przez dzielącą go od Hauszów przegrodę za pomocą banalnych stereotypów rangi, kapłaństwa czy estetyki, zdając sobie jednak sprawę, że nie są tu specjalnie przydatne.
Owo zadziwienie „diabolicznym wyglądem" Hauszów znika, gdy Banks zabiera się do opisu ich cech fizycznych. Wspomina o ich „czerwonawym" kolorze, nie wyjaśniając jednak, czy ma na myśli naturalną barwę skóry czy — co bardziej prawdopodobne — uzyskaną sztucznie za pomocą ochry i tłuszczu. Nie mówi nic o rysach ich twarzy, nie stara się wyodrębnić ich cech antropologicznych; nie jest w ogóle zainteresowany przypisaniem Hauszów do tej czy innej rasy. Stwierdza tylko pewne fakty: gardłowy język, sposób łowienia ryb przez kobiety; napomyka, podobnie jak Cook, o ich wcześniejszych kontaktach z Europejczykami, zauważa, że niektórzy z nich noszą obuwie, a inni nie, oraz że w przeciwieństwie do mężczyzn kobiety zakrywają genitalia. Przyznaje, że niektóre z jego spostrzeżeń są „tylko domniemaniami", i nie usiłuje pozszywać ich w jakikolwiek spójny portret tego ludu. Przeciwnie: niektóre jego uwagi mają pejoratywny charakter, inne są neutralne, trafiają się też niemal pozytywne. Banks uważa domy Hauszów za „najnędzniejsze, jakie można sobie wyobrazić", ale zgadza się, że ma to swój sens: skoro ci ludzie są nomadami, to nic dziwnego, że budują je tak, „jakby tylko przez krótki czas stać miały". Chwali ich łuki jako „dostatecznie dobrze zrobione", strzały zaś „najlepsze, jakie dotąd widziałem", ale podkreśla, że to ich jedyne „porządne" rzeczy. Z kwestii bardziej zasadniczych zapisał, że nie dostrzegł „żadnych oznak jakiejkolwiek formy rządów; nikt nie wydawał się tu bardziej szanowany od innych", przypisując im prawie zupełny brak cywilizacji. Dodał jednak zaraz, że nie zauważył też „najmniejszych między nimi kłótni i sporów". Trudno to nazwać idealizowaniem, ale z pewnością nasuwa wizję spokojnego i harmonijnego życia, stoi więc w sprzeczności z poprzednimi negatywnymi wnioskami, a przynajmniej je neutralizuje.
Stasiuk Fado
Tej wiosny zabłądziliśmy w Rumunii. Pomyliłem drogi w Satu Marę i zamiast w stronę węgierskiej granicy, pojechałem na południowy zachód, w stronę Oradei. Szosa numer 19 była pustawa. Słońce stało nisko nad horyzontem i oślepiało. Mieliśmy za sobą dwa tysiące kilometrów po krętych drogach Maramureszu, Bukowiny i Siedmiogrodu i byliśmy zmęczeni. Chcieliśmy już odpocząć od szaleństwa zmiennych obrazów, pejzaży, chcieliśmy już odetchnąć od tej nieustannej odmienności. I wtedy z przeciwka, spomiędzy złotych promieni, gdzieś ze świetlistej nicości wyjechał wprost na nas cygański tabor. Cztery wozy, zaprzężone w cztery chude konie, pokryte były postrzępioną dziurawą folią. Coś z nich zwisało, jakieś wiadra, blaszanki, plastikowe kanistry po oleju. Minęliśmy ich, potem bez słowa wrzuciłem wsteczny, a Piotr chwycił swoją leicę i przewiesił przez ramię nicona. Zostałem w aucie, a on poszedł w ich stronę. Po prostu zatrzymali się i czekali. Byli ciemnoskórzy, obdarci i kolorowi. Nie mieli nic, co według nas mogłoby stanowić jakąkolwiek wartość. Koce, naczynia, rozklekotane archaiczne pojazdy i zwierzęta równie chude jak oni sami. Tak, przybywali na skróty z otchłani minionego i całkiem dobrze czuli się w teraźniejszości. Pertraktowali z Piotrem w sprawie zapłaty za fotografowanie. Nie chcieli pieniędzy, chcieli papierosów. Oddałem wszystkie, jakie miałem w aucie. Stali cierpliwie, uśmiechali się, dziewczyny robiły zalotne miny. Przybywali z minionego czasu, kiedy ludziom wystarczało znacznie mniej, i próbowali żyć w teraźniejszości, a w istocie pozwalali, by teraźniejszość przepływała obok nich. Prawdopodobnie traktowali ją jak żywioł, który można wykorzystać jak, powiedzmy, ogień do gotowania albo wodę do mycia. Do samochodu podeszły dzieci, rozdałem resztki słodyczy, chrupek, chipsów i co tam jeszcze było. Widziałem i czułem, że traktują mnie obojętnie i pragmatycznie. Auto, aparaty Piotra, nasza obecność w ogóle to było dla nich zjawisko całkiem naturalne — w sensie naturalności przyrody, którą można eksploatować. W paradoksalny sposób odpłacali nam pięknym za nadobne. My redukowaliśmy ich człowieczeństwo do egzotycznego wizerunku, oni ograniczali nasze do ekonomii własnego przetrwania.