391

Smutna rocznica. 150-lecie masakry „zjednoczenia” Włoch Dziś, 17 marca 2011 roku mija dokładnie 150 lat od dnia, w którym parlament w Turynie proklamował króla Sardynii (potocznie: Piemontu), Wiktora Emanuela II z Domu Sabaudzkiego (Casa di Savoia), królem Włoch (il Re d’Italia). Przyjmując skwapliwie ów tytuł uzurpator przywłaszczył sobie też „przy okazji” tytuły należące do innych władców włoskich, w tym tytuł króla Cypru i Jerozolimy, dziedziczony przez królów Obojga Sycylii. Oburzony tą parodią legitymizmu organ jezuitów La Civiltà Cattolica komentował: „Jest oszukańczą drwiną sądzić, że z łaski Boga można grabić legalnych władców, odbierać Kościołowi jego dziedzictwo i królestwo wikariusza Jezusa Chrystusa”. Dodajmy, że w swojej proklamacji grabieżca – ekskomunikowany oczywiście przez Papieża – prezentował się, jako sprawujący władzę „z łaski Boga i z woli narodu”. Jeśli to pierwsze wskazanie było właściwie świętokradztwem, to drugie wskazywało na nacjonalistyczno-demokratyczną zasadę „legitymizacji”. Zdarzenie, o którym mowa, świętowane dziś urzędowo w Republice Włoskiej, stanowiło kulminacyjny moment najazdu na inne państwa włoskie, którego przy wsparciu bonapartystycznego II Cesarstwa Francuskiego, (któremu zresztą trzeba było zapłacić cesją części rdzennie włoskiej Ligurii z Niceą włącznie) dokonało Królestwo Sardynii, korzystające też z pomocy antymonarchistycznych (sic!) Rewolucjonistów spod znaku Garibaldiego. Najwcześniej (27 IV 1859), uliczny tumult we Florencji zmusił do abdykacji wielkiego księcia Toskanii Leopolda II; jego następca Ferdynand IV sprawował (formalnie) władzę do plebiscytu 22 III 1860, po którym Toskanię wcielono do Sardynii. 9 VI 1859 obalono małoletniego księcia Parmy Roberta I, natomiast 11 VI 1859 – księcia Modeny Franciszka V. We wszystkich tych krajach przeprowadzono „plebiscyty” w obecności wojsk piemonckich i mianowanych przez Sardyńczyków komisarzy oraz na podstawie ordynacji z bardzo wysokim cenzusem majątkowym, uprzywilejowującym bogatą burżuazję, sprzyjającą ideom laickim i liberalno-nacjonalistycznym. Najtrudniej, oprócz Państwa Kościelnego, bronionego przez wiernych papieżowi „żuawów” z całej katolickiej Europy, poszło „zjednoczycielom” z Królestwem Obojga Sycylii (potocznie: Neapolu). Wprawdzie wyprawa „1000 czerwonych koszul” pod wodzą Garibaldiego, opanowała szybko samą Sycylię, to jednak na Półwyspie oddziały wierne prawowitemu królowi Franciszkowi II stawiły zacięty, a nawet heroiczny opór. Aż do 14 II 1861 broniła króla (kapitulując dopiero na honorowych warunkach i z prawem ewakuacji władcy do Rzymu) załoga twierdzy w Gaecie, oblężonej od 13 XI 1860 roku. Ostatnim punktem oporu obrońców Burbonów była górska forteca Civitella del Tronto w górach prowincji Abruzzo, broniona przez dwieście dni (do 20 III 1861) przez garstkę około 450 żołnierzy. Chłopska partyzantka proburbońska, nazywana pogardliwie przez okupantów brigantaggio („bandytyzmem”), utrzymywała się jednak w różnych rejonach aż do 1876 roku. Dzieła zniszczenia Państwa Kościelnego i wyzucia papieża z władzy świeckiej nad Wiecznym Miastem (łącznie z Pałacem na Kwirynale, gdzie zainstalował się „król Italii”, a gdzie dziś urzędują prezydenci demokratycznej republiki) dopełniono dopiero w 1870 roku, kiedy z Rzymu wycofany został korpus francuski, gwarantujący nietykalność Tego, który odtąd stał się „więźniem Watykanu”. Entuzjaści „zjednoczenia” usiłują do dziś zakrzyczeć publiczność (i zapewne zagłuszyć własne sumienia) argumentem o spełnionych dążeniach patriotycznych. Jest to atoli bardzo ciasne rozumienie patriotyzmu, skażone wielorako, bo i światopoglądem neopogańskim bądź laicystycznym (głównym promotorem zjednoczenia, a potem elitą władzy w „zjednoczonym” państwie była masoneria, mająca do dyspozycji rzesze paramasońskich carbonari), i nacjonalistycznym – a ściślej: nacjonalitarnym – oraz związanym z centralistyczno-jakobińskim ideałem jednolitego „państwa narodowego”, etnicznym rozumieniem narodu, i wreszcie kompletną ślepotą na przekraczającą wymiar doczesności wyjątkowością położonego w sercu Półwyspu Apenińskiego, ale niedającego się doń zredukować, Rzymu. Od dojrzałego średniowiecza istniała przecież specyficzna forma jedności Włoch, ale nie w sensie fizycznym i politycznym, lecz duchowym: jedność włoskiej kultury – jednego z największych cudów w historii – jedność języka literackiego w postaci dialektu toskańskiego, wyniesionego do najwyższej doskonałości w arcydziele nad arcydziełami Dantego oraz jedność wszystkich stylów w sztuce wynalezionych pod najbardziej słonecznym niebem na świecie. Historia natomiast tego kraju jaskrawo różni się od większości krajów europejskich, gdzie – jak zwłaszcza we Francji czy w Anglii – od samego początku wyraźnie jeden ośrodek skupiał najżywotniejsze siły narodu, toteż wokół niego następował naturalny, ewolucyjny, proces jednoczenia. W Italii takiego oczywistego epicentrum „włoskości” nie było, a już na pewno nic nie predestynowało do takiej roli peryferyjnego Piemontu. To zaś, co było tam, jak już wspomniano, wyjątkowe, czyli Rzym, jedność włoskiego „państwa narodowego” mogła tylko poniżać i degradować. Wieczne Miasto: stolica ponad tysiącletniego imperium światowego, siedziba cezarów, najpierw pogańskich, a po chrystianizacji przekazana de facto – przez wznoszących dla siebie Drugi Rzym w Bizancjum – we władanie papieskim Wikariuszom Chrystusa na ziemi, którzy z kolei przez całe średniowiecze koronowali tu władców Świętego Cesarstwa Rzymskiego; jednym słowem – siedziba Dwóch Słońc (jak pisał Dante) oświetlających drogę obywatelom Rzeczy Pospolitej chrześcijańskiej – sprowadzona i sprofanowana do rangi stolicy samozwańczego „królika narodowego”, jednego z wielu, zresztą marionetki w ręku lożowej „Wielkiej Wenty”, a potem plebejskiego, faszystowskiego dyktatora, wreszcie zaś siedziba prezydenta demokratycznej republiki, tkwiącej w łapach chadeków, socjalistów, komunistów i innych partii żrących się w Palazzo Montecitorio o to, jak lepiej okradać naród, partii, które nie, kto inny, jak żarliwy nacjonalista włoski Enrico Corradini nazywał, i słusznie, „koczującymi bandami” – oto skala upadku, jaki przez ostatnie 150 lat przeżyło to Święte Miasto! Cóż za głupota takiego „patriotyzmu”: zamienić wielobarwną mozaikę królestw, księstw i wolnych republik z tyloma stolicami: Neapol (dziś tonący w śmieciach), Palermo, Florencja, Parma, Modena, Genua, Wenecja, Mediolan, Turyn, na „państwo narodowe” z jedną (ukradzioną) stolicą! Zresztą, gdyby nie gwałt dokonany na tych organizmach, powstanie jakiejś formy dobrowolnej jedności politycznej, zapewne w postaci konfederacji państw istniejących, być może też unii dynastycznych tam, gdzie byłoby to możliwe, i tak prędzej czy później doszłoby do skutku. Spójrzmy jeszcze na bilans bezpośredni, opłakany zwłaszcza dla Południa, traktowanego przez „wyzwolicieli” z Piemontu jak kolonia, która ma spłacić koszty „zjednoczenia” (nawiasem mówiąc, takich liberałów, których nikt nie prześcignął w wymyślaniu nieznanych dotąd nikomu podatków, jak na przykład podatku od mielenia zboża). Przed „zjednoczeniem” Królestwo Neapolu kwitło gospodarczo, mając zrównoważony bilans i największą na kontynencie sieć kolei żelaznych w ówczesnej Europie. Wystarczyły dwie dekady okupacji i Południe stało się miejscem przysłowiowej nędzy (i rządów mafii), z której wyrwać się można było tylko w jeden sposób: emigrując do Stanów Zjednoczonych lub Ameryki Południowej. Jak obliczyć ten upust krwi włoskiej, idący przecież w miliony, a zwłaszcza jego skutki – oto wdzięczne zadanie dla nacjonalistycznych „rachmistrzów?. Nie dajmy się przeto ogłuszyć fanfarom i sztucznym ogniom z okazji tego rzekomego „dobrodziejstwa”. Naiwni mogą obżerać się „Pizzą Garibaldi”, nie zastanawiając się nawet nad tym, dlaczego ów „bohater narodowy” wygraża szablą ze swojego pomnika na Janiculum akurat w stronę Watykanu, albo tańczyć pod szkaradnym „Ołtarzem Ojczyzny” (słusznie nazywanym „tortem czekoladowym” albo „maszyną do pisania”), którym, z przeproszeniem, zafajdano Kapitol, nie myśląc o tym, że całe Włochy zalewa dziś i tak mahometańska barbaria. Ludzie myślący i niepodlegli sterowanym odruchom posłuchają raczej, co mają do powiedzenia ci – a jest ich, wbrew pozorom, niemało, którzy wcale dziś nie cieszą się i nie świętują, jak na przykład autorzy specjalnie opublikowanej na tę okazję książki Perché non festeggiamo l’unità d’Italia (Editoriale Il Giglio) – Guido Vignelli i Alessandro Romano, związani z Ruchem Neoburbońskim. A na koniec zanucą przepiękny Inno del Re Giovanniego Paisiello. Jacek Bartyzel

18 marca 2011 "Aby ustrzec tasiemca przed chorobami należy często myć ręce" - napisał przyszły wyborca demokratycznego państwa prawnego, w wypracowaniu. No i myć  zęby.. Też jak najczęściej.. Wtedy tasiemiec na pewno nie zachoruje.. Ale co umyć, żeby zabezpieczyć  cztery tasiemce okupujące demokratyczną scenę polityczną, żeby ustrzec je przed chorobami? No i co z nami- przy tej okazji.. Jedyna nadzieja, że tasiemce demokratyczne: PO, PiS, SLD i PSL zdechną wraz z organizmem państwowym.. Ale uduszą nas  również.. Czy jest jakieś wyjście? Przedstawiciele tasiemców wygadują już takie bzdury, że trudno nawet kusić się o jakikolwiek komentarz.. Jeszcze raz o  przymusowych ubezpieczeniach: „8 marca rząd zdecydował,  że składka przekazywana  z ZUS do OFE zostanie zmniejszona z 7,3 do 2,3%, a potem będzie stopniowo wzrastać, by w 2017 roku osiągnąć 3,5%. Pieniądze zamiast trafić do OFE, pozostaną w ZUS, pójdą na specjalne indywidualne subkonta. Zasady dziedziczenia pieniędzy na subkontach w ZUS będą takie same jak w OFE”. Minister Jacek Vincent Rostowski- reprezentujący Platformę Obywatelską- zapewnił, że po tych zmianach w 2011 roku Polska nie przekroczy progu 55% długu PKB, a od 2012 roku relacja ta będzie spadać. Rząd podtrzymuje zobowiązanie, iż w 2012 roku nadmierny deficyt sektora zostanie likwidowany. W 1999 roku rozdzielili ZUS  - tworząc OFE, żeby  nakarmić  tasiemce, pardon- firmy  obsługujące 15 milionów przymusowych niewolników II filara.. Można było sobie wybrać, czyim niewolnikiem chce się być i jakim tasiemcom oddać swoje pieniądze zabrane przez państwowego tasiemca przymusowo. Pozostali niewolnicy  przymusowi pozostali w I filarze.. Tam zjadają ich pieniądze tasiemce umocowane w pierwszym filarze.. 47 000 Urzędników  penetrując kieszenie przyszłych emerytów.. No i koszty utrzymania tasiemcowych pałaców w każdym większym mieście.. W III Rzeszy byli robotnicy przymusowi-, ale po prostu ich rabowano bezpośrednio z pracy.. Nie tworzono żadnych filarów.. Nie tworzono żadnych pozorów. Po prostu rabowano! Ale przedtem robiono łapanki na ulicach. Do bud- i na przymusowe roboty!. Rasowi panowie traktowali niewolników jak bydło.. Można było na nich polować na ulicach. Teraz nie polują na nas na ulicach, nie wywożą do Niemiec, niewolnicy ZUS-u i OFE sami  wyjeżdżają, żeby na robotach w  Niemczech zarobić na przymusową składkę w OFE i ZUS. Teraz zabierają na powrót do ZUS, łamiąc wcześniejsze swoje ustalenia. I teraz dopiero pieniążki umiejscowione  w ZUS pójdą na specjalne indywidualne konta.. A pytają tych, co wcześniej zdeklarowali się, że chcą być rabowani przez tasiemce w OFE, czy zgadzają się, żeby ich rabował tasiemiec ZUS?  Skoro  jest przymus ubezpieczeń  i wybór w przymusie, to niech, chociaż niewolnik wybierze sobie swojego rabusia.. Niechby, chociaż to.. Przelewane pieniądze zostaną zmniejszone na razie z 7,3 do 2,3%, ale najdalej do 2017 roku zwiększone do 3,5. A 2010 – być może do 4, a w 2030- do 5%.. I  takie tasiemcowe bajki można opowiadać w nieskończoność. A skąd wiadomo, jaki będzie stan finansów naszych  i państwa  w 2017 roku?. A tasiemiec  i tak nas udusi.. Te wszystkie subkonta- to wielkie tasiemcowe bajki. Skoro budżet państwa dopłaca do ZUS-u 70 miliardów złotych rocznie, żeby starczyło na wypłatę obecnym emerytom, to oznacza, że w Tasiemcu o nazwie ZUS- nie ma pieniędzy.. Są tylko te, które na bieżąco wpłacają przymuszane do tego firmy i osoby indywidualne.. I jest tego jeszcze za mało.. Solidaryzm społeczny się nie sprawdził… I nigdy się nie sprawdzi! Bo kolektywizm społeczny jest fikcją.. Każdy człowiek jest indywidualny a nie zbiorowy. Żyje w zbiorowości, ale indywidualnie.. Socjaliści tworzą fikcję subkont-, bo co im szkodzi, jak  przymusowy niewolnik ma poczucie, że jego pieniądze tam są… Choć ich tam nie ma! Ma subkonto, ale  puste.. Bo tasiemce nie  śpią.  Z tasiemcowali co było do z tasiemcowania. Przeżuli, przetrawili i już wypluli… Łańcuch pokarmowy istnieje w przyrodzie nieprzerwanie.. W ZUS- i OFE- też! I jeszcze wmawiają nam, że można będzie dziedziczyć pustkę w OFE i ZUS.. W ZUS zupełną tasiemcową pustkę, a w OFE pustkę obligacji.. Gotówkę firmy tasiemcujące zabrały i już dawno wywiozły.. Te wszystkie Amplico( Amerykanie), Aviva( brytyjczycy), Axa( Francuzi i Szwajcarzy), ING (Holendrzy), Pioneer, (Włosi) Pocztylion, (Amerykanie) Aegon, (Holendrzy) Allianz, (Niemcy) Generali (Włosi) Nordea (Duńczycy, Szwedzi, Finowie Norwegowie), Warta (Belgowie).Takie Forum Obywatelskiego Rozwoju, pana profesora Leszka Balcerowicza, tak się składa, otrzymało za rok 2009 -1 milion złotych wsparcia finansowego, na krzewienie obywatelskości w społeczeństwie prawnym i demokratycznym.. I tak się składa, że do puli tej dołożył się fundusz  obywatelskiego rozwoju- Generali- Towarzystwo Emerytalne Generali, który  tasiemcuje w II filarze, którego tak bohatersko broni pan profesor Leszek Balcerowicz.. Skoro dostaje z stamtąd pieniądze? Czy ING, albo Bank Zachodni WBK- Santander, którego udziałowcem jest Aviva.. Wielkich rzeczy powiązanie oparte na rabunku mas.. Dlatego muszą być pieniądze trzymane pod przymusem, bo nikt o zdrowych zmysłach  nie zaniósłby do II filara swoich pieniędzy.. Tak jak do I filara.. Rabunku mas bronią tacy ludzie, jak pan profesor Marek Góra, współtwórca „ reformy” ubezpieczeń emerytalnych, prezes OFE ING, pani Ewa Lewicka, która zdradziła „ideały Solidarności” i teraz jest szefową biurokracji emerytalnej o nazwie Izba Gospodarcza Towarzystw Emerytalnych.. Niezła posada! Pan profesor Jerzy Hausner, obecnie członek niepotrzebnej Rady Polityki Pieniężnej, która ustala stopy procentowe, zamiast rynku, a był członkiem rady nadzorczej ING Banku Śląskiego. Pani Alicja Kornasiewicz, prezes Pekao S.A., ideowo związana z panem profesorem Leszkiem Balcerowiczem, a która powiedziała, że: ”reforma emerytalna była i jest jednym z największych sukcesów transformacji” (????) Niemożliwe???? A czy ta” transformacja” to był w ogóle sukces?. Czy może kompletna porażka, polegająca na totalnym rabunku Polski i Polaków?. Wszelkie tasiemce na tym wyłącznie zyskały.. Janusz Jankowiak- współpracownik OFE, Dariusz Rosati, w radzie nadzorczej Banku Millenium, dr Andrzej Rzońca, członek Rady Polityki Pieniężnej, wcześniej asystent pana profesora Leszka Balcerowicza z fundacji CASE, pan Wiktor Wojciechowski, wiceprezes Forum Obywatelskiego Posłuszeństwa, pardon - Rozwoju.., pan Ryszard Petru - BRE Bank- towarzystwo emerytalne Aegon, prof. Witold Orłowski - rada nadzorcza towarzystwa emerytalnego Aegon, Stanisław Gomułka - związany z BCC, która to organizacja dostaje pieniądze z banków i różnych towarzystw.. Taki bezinteresowny sponsoring.. Jeremi Mordasewicz z Lewiatana, gdzie towarzystwa emerytalne stanowią silną grupę.. No i  dziennik „ Rzeczpospolita”, powiązany z londyńskim funduszem inwestycyjnym Mecom, który z kolei jest udziałowcem Otwartych Funduszy Emerytalnych.. I cała ta tasiemcowa grupa żyje z pieniędzy, do których trzymania w ich lepkich łapskach-  przymusił przyszłych emerytów- ustawodawca demokratyczny i prawny, czyli Sejm. Polski Sejm działa na rzecz tasiemcowych zysków zagranicznych towarzystw emerytalnych. To jest dopiero pomysł transformacyjny?. Tasiemce wybrzuszają i  penetrują organizm. Może przydałaby się akcja”  brudne ręce”.. Skoro”, aby ustrzec tasiemca przed chorobami należy myć często ręce”- to brudne ręce spowodują jego śmierć.. Wtedy ośmiorniczy  tasiemiec zdechnie. Niestety raz odebranych emerytom pieniędzy, nie oddadzą nigdy… tak jak władzy raz zdobytej... WJR

Krzysztof Ziemiec: "Odwiedziliśmy kilka kontynentów i kilkanaście krajów. Wszędzie widzieliśmy Jego ślad” Redakcja poprosiła mnie o skreślenie kilku osobistych wspomnień związanych z pracą przy produkcji filmu „Jan Paweł II – szukałem Was". Cóż, takiej  propozycji nie można odrzucić, ale to trudne zadanie, bo właściwie wszystko, co dotyczy tego filmu i sam obraz wzrusza mnie do tej pory tak, że za każdym razem po  zakończeniu projekcji płaczę jak bóbr! I myślę że nie będę jednym, bo podobnie zachowa się większośc widzów dla których Jan Paweł II był autorytetem moralnym i duchowym. Dlaczego? Myśle po prostu, że ten film wzrusza i porusza każdego. Jest inny niż wszystkie dotąd zrobione o Janie Pawle II. Może, dlatego że za kamerą stanął bardzo młody, bo zaledwie 32 letni reżyser i operator w jednym. I z młodzieńczą pasją odkrywa papieskie dokonania. Idąc śladami Jana Pawła II zarazem mierzy się z papieskim fenomenem. „Szukałem Was" (tytuł nawiązuje do ostatnich słów papieża wypowiedzianych tuż przed śmiercią), to pełnometrażowy dokument, ale bez wplecionych a modnych ostatnio scen aktorskich, którego jednym bohaterem jest papież Polak. Widz wciągany jest w pasjonującą i pełną emocji opowieść o Wielkim Człowieku. Nawet Ci, którzy mają tyle lat, że ich całe dorosłe życie upłynęło równolegle do pontyfikatu JP2, odkryją coś nowego. Coś, o czym nie wiedzieli, albo nie pamiętali. Film nie jest próbą podsumowywania pontyfikatu Jana Pawła II, ale pokazuje papieża, jako człowieka, który jak każdy z nas każdego dnia przeżywa piękne, ale i trudne chwile. Jednak bez dydaktyzmu czy apologizowania. Subtelnie przez 90 minut filmu odkrywamy na nowo, kim był i dlaczego to właśnie On mógł dokonać takiej zmiany Świata. (Tak całego świata, o czym my tu w Polsce czasami zapominamy myśląc głównie o Naszej Ziemi.) Jak bardzo był otwarty na innych ludzi, kultury i religie, ale i niezłomny w tym, co robił? Aż do samego końca. Dobór wcześniej niepublikowanych materiałów archiwalnych, kręcone teraz piękne i plastyczne zdjęcia ilustracyjne, osoby wspominające papieża, sposób narracji i dopełniająca wszystko świetna muzyka Michała Lorenca, sprawiają, że kiedy na ekranie kończą się napisy, my wcale nie chcemy wstawać z fotela! Film pokazuje najważniejsze punkty nauczania papieża i kluczowe wydarzenia trwającego blisko ćwierć wieku pontyfikatu. A ponieważ dane mi było zostać filmowym przewodnikiem po tym wszystkim to musze dodać, że to co było niezwykłe dla mnie a jest to także widoczne w filmie, to obserwowanie plonu jaki po latach zrodziły papieskie pielgrzymki, spotkania, homilie, encykliki czy proste słowa wypowiedziane do prostych często ludzi. Obraz dzisiejszego, tak bardzo żywego i żywiołowego kościoła, jaki dostrzegłem w Ameryce Południowej czy Afryce, na pewno nie byłby taki gdyby nie papieskie wizyty! Indianie czy Afrykańczycy do dziś traktują Jana Pawła II, jako swojego przewodnika czy nawet w pewnym sensie zwierzchnika ich małych wspólnot. Ojca klanu czy plemienia. Zaakceptowali go mimo koloru skóry czy różnic kulturowych. Ale przecież m.in. właśnie, dlatego że Wojtyła zawsze mówił, że kościół niesie Chrystusa a nie kulturę innej rasy. Był zwolennikiem wplatania do liturgii elementów charakterystycznych dla danej kultury. To jemu mogli zawierzyć swoje troski biedni górnicy z Boliwii i głodni mieszkańcy Afyki. Tak jest do dziś. Widzieliśmy i słyszeliśmy to na ulicach La Paz, Meksyku czy Lusaki. Tamtejsi mieszkańcy do dziś to wspominają! Papież budził gorące uczucia u zwykłych ludzi i strach wśród dyktatorów. Tak było np. w Meksyku i tak było też w Polsce. Nie będąc politykiem, niosąc ewangelie i mając jedynie klucz do ludzkich serc, papież zmienił świat obalając dyktatury i odradzając wiarę co wyraźnie jest w filmie pokazane. Jednak chyba najbardziej wzruszające są słowa dawnych współpracowników papieża czy osób, które miały szanse bliżej go poznać. To ich świadectwo nie pozostawia wątpliwości, że wołanie Santo Subito było i jest oczywistością! Wypowiedz Dalajlamy uświadamia, że Jan Paweł II był wzorem dla świata. Opowiadanie rabina Laua ukazuje piękną wrażliwość papieża na innych i pełnie chrześcijaństwa.  Słuchając Nawarro Valsa nie mamy wątpliwości, że JP2 był świętym za życia. Słowa Roco Butiglione ukazują nam papieża, jako mistyka. Człowieka żarliwie wierzącego w Boga i rozmawiającego z nim nawet w najdziwniejszych okolicznościach

(np. modlitwa w składziku ze szczotkami, wynikająca z potrzeby chwili). Z kolei wspomnienia włoskich dziennikarzy ukazują biskupa Rzymu, jako zupełnie normalnego i skromnego człowieka. Jedną z najbardziej wzruszających jest opowieść ojca Ptasznika i abp. Mariniego. Którzy byli z Nim do końca?.. Przyznam, że rozmowy, w których uczestniczyłem pozostaną w mojej pamięci do końca życia... Tak jak sam koniec filmu pokazujący – nie mogło być inaczej – uśmiechniętą twarz papieża na tle Tatr i słowa żeby iść do góry, pod prąd. Przedzierać się, szukać, nie ustępować, bo źródło musi tu gdzieś być! Ja sam swój udział w takim dziele, największej polskiej dokumentalnej produkcji, pokazującej największego Polaka ostatnich stuleci, traktuję właściwie w kategoriach cudu! No, bo dlaczego akurat ja? Było tylu innych a telefon zadzwonił akurat do mnie?! Wybrano akurat mnie. Nie przejmując się nawet tym, że akurat wówczas byłem facetem po poważnych zdrowotnych przejściach, który nie miał nawet sił by wybrać się samodzielnie „na miasto". Zaufali mi...a ja nie chciałem zawieść. Podczas mojego trudnego pobytu w szpitalu, opiekująca się mną siostra, mówiła  „Panie Krzysiu, w życiu nie ma przypadków. Przypadki są tylko w Toto Lotku!"... Dziś wiem, że miała rację. Reżyser filmu nawet nie wiedział, że wcześniej, jako reporter radiowy relacjonowałem wiele papieskich pielgrzymek a w 2 kwietnia 2005 roku prowadziłem to historyczne wydanie „Wiadomości". On nie wiedział, ale Ten Największy Reżyser Życia z pewnością miał tego wielką świadomość! Film powstawał przez 4 lata. Mój udział był o połowę krótszy, ale dołączyłem do ekipy w sumie w najważniejszym momencie. Kiedy stało się jasne, że obraz wymaga obecności narratora – dziennikarza, którym jestem właśnie ja i który poprowadzi widza w te najważniejsze z punktu widzenia papieskiego dzieła miejsca. To właśnie od tej chwili rozpoczęło się prawdziwe kręcenie, bo wcześniej ekipa nagrywała tylko niektóre rozmowy z najbliższymi współpracownikami Ojca Świętego. Odwiedziliśmy kilka kontynentów i kilkanaście krajów. Wszędzie widzieliśmy Jego ślad. Jan Paweł II. Szukałem Was, Reżyseria Jarosław Szmidt. Scenariusz Mariusz Wituski, Jarosław Szmidt. Muzyka Michał Lorenc. Produkcja Artrama, Polska 2011. Dystrybucja Studio Interfilm. Czas 90 min Krzysztof Ziemiec

Uważamy, że pamięć o Polakach ratujących Żydów winna stanowić ważną część edukacji publicznej

Od redakcji wPolityce.pl: PiS proponuje, aby Sejm uczcił pamięć rodziny Ulmów zamordowanej przez Niemców w 1944 roku za ukrywanie Żydów. Dlatego Klub PiS przygotował projekt uchwały oddającej hołd Polakom pomagającym Żydom w czasie II wojny światowej. Poniżej jego treść: Uchwała Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej  w  67 rocznicę męczeńskiej  śmierci   rodziny Józefa i Wiktorii Ulmów wyrażająca hołd  Polakom, którzy ratowali  Żydów  skazanych  na Zagładę przez niemieckiego okupanta. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej w 67 rocznicę męczeńskiej śmierci rodziny Józefa i Wiktorii Ulmów i ich siedmiorga dzieci z podkarpackiej wsi Markowa składa hołd Polakom, którzy zginęli z rąk okupanta niemieckiego w odwecie za ratowanie Żydów skazanych na Zagładę. Pamiętamy o wielu tysiącach Polaków, którzy mimo zagrożenia karą śmierci lub obozem koncentracyjnym, w różnorodny sposób - produkując fałszywe dokumenty, udzielając schronienia, przewożąc w ukryciu z miejsca na miejsce z narażeniem życia swego i najbliższych, czy też dostarczając żywność - tworzyli łańcuch miłosierdzia wspierając Żydów  w strasznych czasach okupacji niemieckiej. To nadzwyczajne bohaterstwo  przywracało wiarę w istnienie godności osoby ludzkiej, miłości i sprawiedliwości oraz dawało nadzieję na pokonanie zła. Było też wyrazem solidarności z przedstawicielami narodu, z którym Polacy żyli na jednej ziemi przez niemal tysiąc lat. Wyrażamy wdzięczność naszym przodkom za ocalenie kultury zakorzenionej w chrześcijańskim dziedzictwie narodu, która  była podstawą ich heroicznych postaw. Wyrażamy szacunek Kościołowi katolickiemu, duchowieństwu, a szczególnie żeńskim zgromadzeniom zakonnym, które pomimo grożącego im niebezpieczeństwa uratowały tysiące polskich Żydów, wśród nich dzieci, a także Polaków pochodzenia żydowskiego, którzy z racji rasistowskich praw okupanta podlegali Zagładzie. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej przypomina jednoznaczne stanowisko Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na Wychodźstwie i Polskiego Państwa Podziemnego, które uznały pomoc Żydom za jeden z zasadniczych celów działania w konspiracji i na emigracji. Nie można zapomnieć o wielkich dokonaniach  powstałej z inicjatywy katolickiej pisarki Zofii Kossak Szczuckiej Rady Pomocy Żydom „Żegota" oraz o wielokrotnych wezwaniach Rządu Polskiego na Wychodźstwie do rządów alianckich o skuteczne przeciwstawienie się Zagładzie Żydów. Uważamy, że pamięć o Polakach ratujących Żydów winna stanowić ważną część edukacji publicznej. Podejmowane przez środowiska społeczne inicjatywy upamiętnień, takie jak budowa pomnika ku czci Polaków Ratujących Żydów na Placu Grzybowskim w Warszawie i stworzenie Muzeum w Markowej zasługują na zdecydowane wsparcie ze strony władz państwowych i samorządowych. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej wyraża przekonanie, że wiedza o bohaterstwie osób ratujących Żydów stanie się ważnym składnikiem dziedzictwa ludzkości. Klub PiS

Marszałek Schetyna blokuje uchwałę dotyczącą pomagania Żydom podczas wojny. Czy Sejm zdąży przed 24 marca? Klub PiS przygotował uchwałę składającą hołd siedmioosobowej rodzinie Ulmów z Markowej na Podkarpaciu. Zostali oni zamordowani w 1944 roku razem z ośmiorgiem Żydów, których ukrywali. Inicjatywa była pośrednią polemiką z wizją historii relacji polsko-żydowskich prezentowanej w książce Jana Tomasza Grossa "Złote żniwa". Marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna miał dwie możliwości - powierzyć uchwałę uzgodnieniom w gronie konwentu seniorów albo przekazać ją którejś z sejmowych komisji. Wybrał to drugie rozwiązanie przekazując tekst Komisji Kultury i Środków Masowego Przekazu". - To oznacza w praktyce odłożenie uchwały ad acta. Uzgodnienia byłyby gwarancją, że uchwała wejdzie szybko pod obrady. A 24 marca mija rocznica tego strasznego mordu - mówi współautor rezolucji Kazimierz M. Ujazdowski, poseł PiS. Platforma uznała tę inicjatywę zapewne za polityczną grę PiS - jego posłowie wybierają się 24 marca do wsi Markowa, gdzie miało miejsce to straszne zdarzenia. Ale przy okazji rezygnuje z okazji wzięcia udziału w bardzo ważnej dla naszej racji stanu debaty. Chyba, że prace zostaną przyśpieszone. poz

Możliwe, że Sejm jednak zdąży z uchwałą dotyczącą pomagania Żydom podczas wojny. Po tekście w naszym portalu przyśpieszono prace Jak pisaliśmy wczoraj uchwała klubu PiS autorstwa Kazimierza Ujazdowskiego została przekazana sejmowej Komisji Kultury i Środków Masowego Przekazu. Tekst oddaje hołd siedmioosobowej rodzinie Ulmów zamordowanej w 1944 roku w Markowej na Podkarpaciu za ukrywanie Żydów. Jest pośrednią polemiką z wizją historii polsko-żydowskich zawartych w książkach Jana Tomasza Grossa. Decyzja marszałka Schetyny, aby to komisja pracowała nad uchwałą, a nie konwent seniorów, była interpretowana, jako odwleczenie konkluzji. PiS zależało, aby uchwałę przyjęto przed 24 marca, kiedy to w Markowej będzie obchodzona rocznica tej strasznej zbrodni. Decyzja szefowej Komisji Iwony Śledzińskiej Katarasińskiej, aby Komisja zebrała się w tej sprawie już w najbliższą środę, umożliwia w teorii pozytywny finał. Choć nie wiadomo, czy nie wybuchną spory o sam tekst. Przyśpieszenie nastąpiło po alarmującym tekście na naszym portalu. Będziemy nadal śledzić ten temat. poz

Ortograficzna pomyłka prezydenta: "Z narodem Japonii w BULU i w NADZIEJI na pokonanie skutków katastrofy" Jak poinformowała Kancelaria Prezydenta w związku z tragicznymi w skutkach trzęsieniem ziemi i tsunami w Japonii, prezydent Bronisław Komorowski wraz z żoną Anną wpisali się w czwartek w ambasadzie Japonii w Warszawie do księgi kondolencyjnej. Według wersji Kancelarii wpis brzmiał: Jednoczymy się w imieniu całej Polski z narodem Japonii w bólu i w nadziei na pokonanie skutków katastrofy. Problem w tym, że jak wykryli telewidzowie (m.in. TVN24), w rzeczywistości w księdze prezydent Komorowski napisał te słowa nieco inaczej: Jednoczymy się w imieniu całej Polski z narodem Japonii w bulu i w nadzieji na pokonanie skutków katastrofy. Co ciekawe, dowód na własną pomyłkę Kancelaria zamieściła na prezydenckiej stronie internetowej, publikując między innymi zdjęcie strony księgi kondolencyjnej z wpisem. Cóż, można by skomentować złośliwie, że problemy z czytaniem notatek (słynne wydruki z Wikipedii) tylko zwiastowały kłopoty z pisaniem. Z drugiej strony - błąd ortograficzny, zawahanie, zdarza się każdemu. Nam ostatnio przy sformułowaniu"medialna wajcha". wu-ka, źródło: prezydent.pl, tvn24.pl

"Polska The Times": Śpiewak - Prezydent poważnym problemem Tuska, o wiele większym niż opozycja

Jeden z najbardziej znanych polskich socjologów Paweł Śpiewak w rozmowie z red. Anna Wojciechowską mówi, że jego zdaniem PO nie tylko nie kieruje się już żadną klarowną wizją swoich rządów, ale wręcz celowo unika słowa "reformy" - prowokuje ono do złej oceny gabinetu Donalda Tuska. To prezydent jest dziś naprawdę poważnym problemem Tuska - mówi socjolog, Jeśli idzie o reformy, to mamy problem językowy z tym rządem. Słowo "reforma" zostało, bowiem faktycznie wykreślone ze słownika Platformy Obywatelskiej. Osoby odpowiedzialne za kontakt z mediami odmawiają używania tego słowa - mówi socjolog. Oceniając ostatni artykuł Donalda Tuska, Śpiewak mówi: Przyjmując nawet za dobrą monetę wszystkie argumenty premiera, mój kłopot z tym rządem polega na tym, że wciąż nie widzę jakiejś wiodącej idei tego, co robi. PO kładła duży nacisk na działania PR w czasie swoich rządów. Tymczasem teraz, krótko przed wyborami, partia traci wyraźnie poparcie w sondażach.

Ten spadek nie jest katastrofalny, ale jest wyraźny. Spadek z ponad 40 proc. poparcia na 35-36 proc. to już dość poważny zjazd. I temu zjazdowi towarzyszą coraz powszechniejsze słowa rozczarowania Platformą wypowiadane przez celebrytów, przedstawicieli elity niegdyś tak gorąco kibicujących jej. Ale to jest akurat bez znaczenia. To są takie fochy

 - ocenia socjolog. Tusk jest w wyjątkowo dobrej formie i wkrótce to pokaże. Sprawa OFE może mu tylko pomóc. Premier może się, bowiem pokazać jako twardy facet. Grozi mu jednak SLD, jako przyszły koalicjant - przewiduje Śpiewak. jm/"Polska The Times"

Doktoranci pułkownika Putina Po 20 latach od upadku komunizmu agentów wpływu będzie się szkolić oficjalnie na polskim uniwersytecie za pieniądze rosyjskiego koncernu gazowego To, że Gazprom, który jest narzędziem realizacji imperialnej polityki rosyjskiej, nawiązuje współpracę z największym polskim uniwersytetem na program stypendialny dla doktorantów, nie jest normalne – twierdzi publicysta Opublikowane niedawno przez szwedzki dziennik „Dagens Nyheter" informacje z portalu Wikileaks na temat strategii koncernu Nord Stream stosowanej w czasie budowy gazociągu północnego potwierdzają wcześniejsze przypuszczenia. Rosjanie robili wszystko, aby ten projekt doszedł do skutku, nawet wbrew protestom Polski, Estonii czy Szwecji, wciągając do współpracy ludzi z odpowiednią polityczną przeszłością lub takich, którzy dali się skusić intratnymi posadami. Jednym słowem, wykorzystali niezwykle skuteczny i wypróbowany w przeszłości środek realizacji własnych interesów – agentów wpływu. Dzisiaj, po 20 latach od upadku komunizmu, agentów wpływu będzie się szkolić oficjalnie na czołowym polskim uniwersytecie za pieniądze rosyjskiego koncernu gazowego. To wymowny symbol degrengolady świata akademickiego, który w imię rzekomego rozwoju badawczego przyjmuje pieniądze od firmy realizującej imperialne interesy Rosji byłego pułkownika KGB Władimira Putina.

Stypendia Gazpromu i EuRoPol Gazu 31 stycznia 2011 r. rozpoczęła się na Uniwersytecie Warszawskim pierwsza edycja konkursu na stypendia dla najlepszych uczestników studiów doktoranckich w zakresie stosunków polsko-rosyjskich. Rozstrzygnięcie konkursu planowane jest na 31 marca. Ale przewidziano kolejne edycje programu. Program Stypendialny to efekt rozpoczęcia współpracy Uniwersytetu Warszawskiego z firmami Gazprom Export oraz EuRoPol Gaz SA 19 maja 2010 r. doszło do podpisania umowy. Podpisy złożyli: dyrektor generalny Gazpromu Export Aleksander Miedwiediew, prezes zarządu EuRoPol Gaz SA Mirosław Dobrut, wiceprezes EuRoPolu Jurij Kałużskij oraz prof. Tadeusz Tomaszewski – prorektor Uniwersytetu Warszawskiego ds. nauczania i polityki kadrowej. Specjalnie dla studentów UW Aleksander Miedwiediew wygłosił wykład o działaniach Gazpromu na rzecz poprawy bezpieczeństwa energetycznego Europy i świata. W tym samym czasie przed bramą główną UW grupka studentów sprzeciwiających się fundowaniu stypendiów przez Gazprom zorganizowała happening. „Pojednajmy się z Gazpromem, Moskwa znowu będzie domem", „To napiszą stypendyści, co im zlecą KGB-iści", „Do Putina czujesz chemię, zrób doktorat w ISM-ie" – skandowali. Organizatorzy protestu tłumaczyli rzecz – wydawałoby się – oczywistą, że uczelnia nie powinna podpisywać umowy z rosyjskim koncernem, którego głównym właścicielem jest Federacja Rosyjska i który reprezentuje jej interesy. Inne zdanie na ten temat ma prof. Tadeusz Tomaszewski, który w czasie podpisywania umowy zapewniał, że „oferta obu firm pozwoli na finansowanie pracy naukowej najmłodszych pracowników uniwersytetu – doktorantów uczelni, którzy są jej nadzieją na dalszy rozwój". Podkreślał, że, jak na polskie warunki, stypendium Gazpromu i EuRoPol Gazu jest znaczące, i zapewniał, że uczestnicy programu nie tylko będą mogli wyjeżdżać do Rosji, ale też odbędą praktyki w obu firmach, a być może nawet znajdą w nich pracę. W sytuacji, w której w ciągu czterech lat niemal dwukrotnie (ok. 39 tys.) zwiększyła się w naszym kraju liczba zarejestrowanych bezrobotnych absolwentów uczelni wyższych, takie stypendium dla doktoranta, z obietnicą przyszłej pracy dla potentata gazowego, to gratka. Umowa Gazpromu z UW to bez wątpienia próba poprawy wizerunku rosyjskiej firmy w Polsce. Jej finalizacja zbiegła się z końcowymi negocjacjami w sprawie niekorzystnej dla Polski umowy gazowej. To, że Gazprom, który jest narzędziem realizacji imperialnej polityki Władimira Putina, podpisuje współpracę z największym polskim uniwersytetem na program stypendialny dla doktorantów, nie jest normalne. Bo Gazprom nie jest normalną firmą, działającą według rynkowych zasad. Władzom Uniwersytetu Warszawskiego powinna się zaświecić czerwona lampka. Ale się nie zaświeciła.

Naukowcy po okazyjnej cenie Do kogo kierowana jest ta kusząca propozycja? Otóż, jak możemy przeczytać w regulaminie: głównie do „uczestników studiów doktoranckich, którzy realizują badania w dziedzinach nauki i kierunkach dotyczących stosunków polsko-rosyjskich w ramach Programu Stypendialnego finansowanego przez Gazprom Export i EuRoPol Gaz". Kierunki studiów, w ramach, których doktoranci mogą się ubiegać o przyznanie stypendium, nie podlegają żadnym ograniczeniom. Dalej czytamy, że celem programu jest: „finansowanie badań naukowych dotyczących zagadnień stosunków międzynarodowych, w szczególności współpracy polsko-rosyjskiej w dziedzinie biznesu, zarządzania, ochrony środowiska i gospodarki energetycznej". W tym roku akademickim planowane jest przyznanie dwóch stypendiów na okres dwóch lat dla doktorantów (w każdej edycji planuje się przyznanie maksymalnie dwóch stypendiów, w ostatniej – trzech). Stypendia będą wypłacane przez 24 miesiące w wysokości 2000 zł miesięcznie. Przyznaje je powołana przez rektora komisja konkursowa, składająca się z trzech pracowników naukowych UW, posiadających przynajmniej stopień doktora habilitowanego, oraz prorektora ds. studenckich, jako jej przewodniczącego. Nazwiska stypendystów będą podane do wiadomości publicznej. Środki finansowe na stypendia dla doktorantów funduje w całości Gazprom Export i EuRoPol Gaz. Łącznie przeznaczają na ten cel 432 tys. zł. Podczas podpisywania umowy w maju zapowiadano, że ogólna wartość projektu wynosi ponad 100 tysięcy euro, a jego realizację przewidywano na razie na pięć lat. Okazuje się, więc, że polskich doktorantów można kupić po naprawdę okazyjnej cenie.

Po zakończeniu programu, w ramach obowiązków, stypendysta składa dziekanowi lub szefowi odpowiedniej jednostki organizacyjnej uczelni wyczerpujący raport z wykonanej pracy i badań. Następnie uczelnia przedstawia sprawozdanie Gazpromowi i EuRoPol Gazowi. To się nazywa niezależność i autonomia uniwersytetu! Warto przypomnieć, że rosyjski koncern państwowy Gazprom to największy światowy wydobywca gazu ziemnego. Według raportu Ośrodka Studiów Wschodnich (OSW), „Ekspansja Gazpromu w Unii Europejskiej – kooperacja czy dominacja": „Gazprom jest największym światowym koncernem, jeśli chodzi o zasoby i wydobycie gazu – przypada nań 20 proc. produkcji globalnej. Jednocześnie zajmuje dominującą pozycję na rosyjskim rynku gazu – kontrolując ponad 60 proc. krajowych rezerw (Rosja ma największe na świecie złoża surowca) i aż 85 proc. rosyjskiej produkcji (dane własne Gazpromu za 2007 r.).

Gazprom posiada monopol na eksport surowca z Rosji. Jest też głównym dostawcą dla odbiorców Europy Środkow-Wschodniej oraz krajów byłego ZSRR. Korzysta ze wsparcia rosyjskich władz w dążeniu do wzrostu swojej pozycji ekonomicznej w państwach unijnych, między innymi angażując się we wspólne projekty europejskich koncernów gazowych.

Korumpowanie zachodnich polityków Rosyjskie władze wykorzystują firmę do realizacji swoich politycznych interesów. Gazprom wszedł w skład konsorcjum Nord Stream, które 9 kwietnia 2010 r. oficjalnie rozpoczęło budowę omijającego Polskę, Ukrainę i kraje bałtyckie gazociągu północnego. W uroczystości otwarcia wzięli udział m.in. prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew oraz Gerhard Schröder, były kanclerz Niemiec, który w ostatnich tygodniach urzędowania podpisał z Rosją umowę o budowie gazociągu północnego, a tuż po opuszczeniu urzędu objął stanowisko w radzie nadzorczej konsorcjum Nord Stream. To najbardziej chyba spektakularny przykład korumpowania zachodnich polityków przez rosyjski koncern państwowy. Przy tym marne 100 tys. euro dla polskich doktorantów UW to drobny wydatek. Znawcy Rosji powiadają, że administracja państwowa jest tylko dodatkiem do Gazpromu, jego politycznym ramieniem. Prof. Andrzej Nowak, wybitny polski sowietolog, przekonuje, że problem ze współczesną Rosją polega nie tylko na tym, że prowadzi ona politykę odbudowy strefy dominacji na obszarze dawnego ZSRR (a więc także Polski), wykorzystując swoją przewagę surowcową. Problem przede wszystkim polega na tym, że wiąże się z zupełnie odmienną strukturą władzy i zasad rządzących tym państwem: „Rosja nie jest demokratycznym państwem, nie jest także państwem totalitarnym, jakim był ZSRR, ale jest państwem specyficznym, kierowanym przez elitę, jak to obliczyli twórcy najpoważniejszego studium poświęconego temu zagadnieniu – szkocki politolog Stephen White i Olga Krysztanowska, profesor Rosyjskiej Akademii Nauk – w 70 procentach wywodzącą się z FSB, GRU, KGB czy struktur siłowych służb specjalnych. I jest to wyjątkowe zjawisko w skali światowej" – twierdzi krakowski historyk. Obecny establishment rosyjski składa się, zatem z ludzi, którzy byli szkoleni w technikach operacyjnych, polegających na oszukiwaniu, werbowaniu agentów dla swoich interesów i – jeśli zachodzi taka potrzeba – eliminowaniu przeciwników.

Rozbijanie unijnej solidarności Polityka Federacji Rosyjskiej koncentruje się na odzyskaniu dawnej strefy wpływów. Od 10 kwietnia 2010 r. na własnej skórze odczuwamy ten zwrot polityki rosyjskiej. Jednym ze środków prowadzących do realizacji tego celu jest rozbijanie unijnej solidarności energetycznej i uzależnianie od dostaw gazu z Rosji państw bałtyckich, Ukrainy, Białorusi i Polski. Dzieje się to na naszych oczach za przyzwoleniem największych państw UE. Solidarność energetyczna UE to puste hasło, za którym kryją się zwykłe deale Niemiec, Francji czy Włoch z Rosją, ponad głowami państw tzw. nowej Europy, w tym Polski. Skąd to się bierze? Z danych przytaczanych przez wspomniany już raport OSW wynika, że „stare i nowe państwa członkowskie różnią się, jeśli chodzi o stopień dywersyfikacji ich źródeł dostaw: kraje UE-15 mają dobrze zróżnicowaną strukturę importu gazu, z trzema głównymi źródłami dostaw: Rosją (31 proc.), Norwegią (30 proc.) i Algierią (18 proc.), tymczasem w strukturze importu krajów UE-12 dominującą rolę odgrywa Rosja, z której pochodzi ok. 85 proc. surowca. Różnice te są jedną z istotnych przyczyn istniejących rozbieżności w postrzeganiu przez państwa z obu grup najważniejszych wyzwań stojących przed unijną polityką energetyczną oraz proponowanych działaniach mających zwiększać bezpieczeństwo dostaw surowców".

Rosyjscy przyjaciele I jeszcze jedna informacja na koniec: Władimir Putin w 1997 r. obronił doktorat z ekonomii w petersburskim Instytucie Górnictwa. Tytuł pracy doktorskiej brzmiał: „Planowanie strategiczne zasobów regionalnych w warunkach tworzenia stosunków rynkowych". Obecny premier Federacji Rosyjskiej opisał w niej m.in. pomysły na wykorzystanie zasobów surowcowych Rosji dla wzmocnienia jej pozycji strategicznej dzięki częściowej nacjonalizacji handlu ropą naftową i gazem. A zatem obecna polityka Rosji to wprost realizacja zaleceń doktoratu premiera. Z tym doktoratem wiąże się ciekawa historia. Jak podał kilka lat temu „Washington Times", powołując się na dwóch amerykańskich ekspertów waszyngtońskiego Brookings Institution, Władimir Putin przy pisaniu doktoratu popełnił plagiat. Miał przepisać niemal słowo w słowo znaczne fragmenty wydanej w 1978 r. książki „Strategic Planning and Policy" (Planowanie strategiczne i polityka) profesorów Uniwersytetu w Pittsburghu, Williama R. Kinga i Davida I. Clelanda.

Mam nadzieję, że doktoranci programu stypendialnego Gazpromu i EuRoPol Gazu z Uniwersytetu Warszawskiego nie pójdą śladami swojego mecenasa i nie przyniosą polskiej nauce wstydu. Ale jaka jest ta polska nauka, każdy widzi. W każdym razie nasi nowi „rosyjscy przyjaciele" na pewno zdolnym naukowcom za ich naukowe wysiłki się odwdzięczą. Artur Bazak

Sprawa ministra Wróbla Czytam, że sprawa makabrycznego morderstwa ministra Wróbla, którego poćwiartowane zwłoki wyłowiono z wody, została umorzona, a domniemany morderca, jego syn zostanie zamknięty w zakładzie dla psychicznie chorych. To wszystko, niczego więcej w tej sprawie się nie zrobi. Zajrzałem do swojego tekstu z grudnia…. Wszystko jest aktualne, nie mam, co zmieniać… Na trzy dni przed publikacją przez MAK raportu na temat przyczyn katastrofy na lotnisku smoleńskim ginie dr inż. Eugeniusz Wrobel. Należał do nielicznego grona ekspertów, którzy doskonale orientują się w tematyce lotniczej i są w stanie poddać merytorycznej ocenie dokument moskiewskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. Wykładał na Wydziale Automatyki, Elektroniki i Informatyki Politechniki Śląskiej w Gliwicach. Był wybitnym specjalistą od komputerowych systemów sterowania lotem samolotów. Zajmował się również tematyką z zakresu teleinformatyki w transporcie lotniczym. Był specjalistą od precyzyjnej nawigacji satelitarnej dla lotnictwa, specjalizował się też w kwestiach światowych i europejskich instytucji i organizacji transportu lotniczego oraz w przepisach lotniczych krajowych i unijnych. W latach 90. był wicewojewodą katowickim. Z jego inicjatywy powstało Górnośląskie Towarzystwo Lotnicze, które pod jego nadzorem doprowadziło do uruchomienia i rozbudowy Międzynarodowego Portu Lotniczego “Katowice” w Pyrzowicach. W latach 1998-2001 jako ekspert sejmowej Komisji Transportu i Łączności oraz doradca kolejnych ministrów transportu i gospodarki morskiej uczestniczył m.in. w opracowaniu projektu prawa lotniczego. Od listopada 2005 do grudnia 2007 roku pełnił funkcję wiceministra w resorcie transportu. Ostatnio zaangażowany był m.in. w tworzenie Centrum Kształcenia Kadr Lotnictwa Cywilnego Europy Środkowo-Wschodniej przy Politechnice Śląskiej. Wróbel był współautorem publikacji o zastosowaniu różnicowego odbiornika nawigacji satelitarnej GPS działającego na dwóch częstotliwościach i sygnałach o bardzo wysokiej precyzji, odpornego na zakłócenia zewnętrzne. Był moderatorem na międzynarodowej konferencji poświęconej problemom nawigacji lotniczej. No, jednym słowem typowy ciemny, niewykształcony pisowski oszołom, mieszkaniec małej miejscowości, zwolennik teorii spiskowych i moherowy fanatyk. Podręcznikowy wręcz przykład szaleńca, który nie znając się kompletnie na lotnictwie ulega szalonym teoriom o zamachu, prawda? Otóż od samego początku w prywatnych rozmowach podawał w wątpliwość, że wrak na Siewiernym to Tu-154 Lux o numerze bocznym 101. Jerzy Polaczek konsultował z nim treść części interpelacji poselskich kierowanych w sprawie katastrofy samolotu z prezydentem RP na pokładzie. – „Był w tym temacie wyjątkowo na bieżąco. Mogę śmiało powiedzieć, że Eugeniusz był jedną z niewielu osób w kraju, które w sensie intelektualnym i przedmiotowym byłyby w stanie formułować wnioski i uwagi, słowem – odnosić się do całokształtu raportu MAK „– ocenił Jerzy Polaczek. Z ustaleń prokuratury wynika, że Eugeniusz Wróbel został zamordowany we własnym domu, a jego ciało wrzucono do Zalewu Rybnickiego. Do zabójstwa przyznał się jego syn Grzegorz, który złożył obszerne wyjaśnienia, jednakże później w prokuraturze odwołał swoje wcześniejsze zeznania. Gdy to pisałem w grudniu, nie wiedziałem jeszcze o dodatkowych okolicznościach tej strasznej zbrodni… Nie wiedziałem, ze syn ministra jest niezwykle drobnej postury, był znacznie słabszy od swego ojca, że nic nie wskazywało na jego chorobę przed tragedią, że, jak na osobę niepoczytalną, zdumiewająco sprawnie i szybko poćwiartował zwłoki, usunął z mieszkania ślady krwi (no, to jest dopiero praca, na miarę Heraklesa, pamiętacie, jak wyglądało czyszczenie samochodu w „Pulp Fiction”, albo „Teksańska masakrę piłą tarczową”? Wybaczcie niestosowne porównania, ale przecież czyszczenie mieszkania z krwi po użyciu piły tarczowej to niesłychanie trudne i żmudne zajęcie!), Przewiózł szczątki, usunął ślady… I to wszystko sam jeden, drobny, słaby fizycznie, niepoczytalny człowiek. Czemu potem odwołał swoje zeznania? Ale tego wszystkiego nie będzie się już badać. Śledztwo w sprawie śmierci Eugeniusza Wróbla zostało zakończone. Nie będzie aktu oskarżenia. W opinii biegłych psychiatrów i psychologa sprawca, syn byłego wiceministra, jest całkowicie niepoczytalny. Grzegorz W. nie zdaje sobie sprawy z tego, co się wydarzyło. Trafi on trafi do zamkniętego zakładu psychiatrycznego. Biegłym nie udało się ustalić, kiedy rozwinęła się u niego choroba psychiczna. Zdaniem biegłych, drastyczny przebieg zdarzenia wskazywał na nią od początku. Jeśli mogę cos dodać w tak bolesnej i delikatnej sprawie, „drastyczny przebieg zdarzenia” wskazuje raczej na cos innego. Psychotropy? Pranie mózgu? Szantaż i obietnica uniknięcia kary? Wrobienie nieświadomej niczego osoby w coś, co zrobiło wytrenowane komando? No, ale ja jestem najwyraźniej opętany teoriami spiskowymi. Na pewno syn po prostu nagle, pewnego dnia zwariował i poćwiartował ojca. To się zdarza nagminnie, w najlepszych rodzinach. Naprawdę, mogło tak być i pisze to bez ironii. Chociaż prawdopodobieństwo jest niezbyt wielkie. Oczywiście, nie można przejść nad tą sprawą do porządku dziennego, może wydać nakaz uzyskania zezwolenia na zakup pił mechanicznych? Już widzę Donalda Tuska, jak bez krawata, w słynnej kryzysowej kurteczce, zapowiada ukrócenie obrotu tych strasznych narzędzi zbrodni! No, chyba, ze w Dolomitach akurat jest ładna pogoda, wówczas, oczywiście, piły tarczowe będą musiały poczekać.

No, ale minister Wrobel mógł równie dobrze wpaść pod TIRa na białoruskich numerach, wypić kawę i dostać udaru, ulec wypadkowi samochodowemu, jak szef ekipy archeologów mających pojechać na poszukiwania szczątków, albo, jak swego czasu kapitan Hutyra, który, po zderzeniu z walcem drogowym zdołał zadzwonić do kolegi i powiedzieć o wypadku, potem się okazało, jak przyjechała policja, że jednak ma zmiażdżoną i urwaną głowę, więc musiał mieć spore trudności z tą rozmową telefoniczną. Mógł, jak wielu świadków w sprawie morderstwa księdza Popiełuszki, umrzeć po wypiciu duszkiem kilku litrów spirytusu alkoholu, bądź wstrzyknięcia sobie tegoż bezpośrednio do krwi, co, jak sugerują wyniki badania krwi, było pewnym okresie bardzo modne… Mógł się powiesić nad Wisłą, jak chorąży Zielonka, uprzednie zapakowawszy do wodoodpornej torby kilka wydruków ze swoim nazwiskiem, żeby już się policja tak strasznie nie męczyła ze zgadywaniem. Albo się powiesić, jak dyrektor Michniewicz, uprzednio zadzwoniwszy do żony, by sobie pogadać i się umówić na następny dzień. Oczywiście, wszystko jest możliwe, możliwe jest też, ze to wszystko zwykłe zbiegi okoliczności. Na szczęście jednak, nie musimy jeszcze, jak na razie, w to wierzyć. Na razie.

Na swój prywatny użytek mam swoja teorię. Niektóre zgony są tak straszne i spektakularne, ich wyjaśnienie przyczynami naturalnymi tak oczywiście, bezczelnie i po chamsku niewiarygodnie, jakby ktoś chciał nam wskazać palcem- widzicie? „Wszystko możemy, a wy możecie nam naskoczyć! Nie mamy płaszcza i co nam Pan zrobi? Nic nam nie zrobią, a ci, co mają się przestraszyć i zmądrzeć, zrozumieją. My wiemy, że wy wiecie, wy wiecie, ze my wiemy, że wy wiecie…. A dalej, to już wy sami zdecydujcie, chce wam się nadal grzebać w tych wszystkich sprawach….” A na koniec szybki quiz: na ile % masy oryginalnego samolotu szacujemy widoczne na zdjęciu szczątki samolotu? Na: A - 50%

B - 60% C - 70% Odpowiedzi proszę wysyłać na adres MAK. Ewentualnie cc do Pani Minister „Jeden metr” Kopacz, bo ona może znać odpowiedź na pytanie, na jakiej głębokości znajduje się reszta, najwyraźniej większej, niż ów nieśmiertelny jeden metr, podany przez minister Kopacz. Być może wystarczyło jeszcze raz machnąć łopatą, na te głupie 1 metr 10 centymetrów i znaleźlibyśmy kokpit? Albo jakieś fotele? Albo do ministra Sikorskiego, jako praca domowa na przyspieszonym zaocznym kursie miłości do Ojczyzny organizowanym w odpowiedzi na porywający apel Pana Ministra o naukę miłości. Apel, którego nie sposób pozostawić bez odpowiedzi. Do nauki, pisowska braci! Na to nigdy nie jest za późno, zwłaszcza, jak się ma okazję uczyć od samego mistrza, jak Sikorski.

http://seawolf.nowyekran.pl/
http://niepoprawni.pl/blogs/seawolf/
http://niezalezna.pl/users/seawolf/
http://seawolf.salon24.pl/

seawolf - blog

Czyżby kolejne ruchy WSI - GRU na polskiej scenie politycznej? Oby to tylko fantazje... Nie chcę zanadto się powtarzać, ale wielokrotnie mówiłem, że od 1980 roku (czasów Towarzysza Generała vel. Wolskiego) Polską rządzą  cały czas grupy związane ściśle z wywiadem wojskowym naszych wschodnich braci związanych z Moskwą i KGB-GRU-FSB. Skąd u nich taka dążność do chęci zdominowania Polski i zarządzania naszym krajem? Może upraszczając: kompleks intelektualnej niższości? Niestety, gdy brak umiejętności wynikających z dość dużej ilości synaps i wielości połączeń nerwowych w górnej części naszego ciała, tym bardziej liczy się siła i wykorzystywanie tych nielicznych "sprawnych" do tkania misternej pajęczyny pokonywania i zdobywania chyba wyimaginowanych wrogów. Polska, bowiem z nieznanych dotąd przyczyn jest  od zawsze traktowana przez Rosję, jako wróg publiczny numer jeden. Nie wiem, ale wydaje mi się, że właśnie wynika to przede wszystkim z jakowego dziwnego kompleksu mniejszości wąskiej liczby Rosjan wobec Polaków. Ta wąska grupa zawsze skupiona była wokół elit rządzących Rosją: carów, generalissimusów, I Sekretarzy, Putionowo-Miedwiediewów, itd. Sami zwykli Rosjanie i Polacy to przecież wspaniali ludzie - Słowianie, mający wiele cech wspólnych i dobrze się rozumiejący a nawet żyjący w przyjaźni. Ta wprost niezwykła na arenie publicznej zawiść wobec Polaków powierzchownie wydawać by się mogła nawet czymś, co można byłoby nazwać jakąś awersją paranoidalno-maniakalną. W tej chwili nie będę wdawał się w szczegóły historyczne takie np. jak te, że Polska, jako jedyna zdobyła Moskwę ruszając na nią spod Smoleńska (sic!) czy też sprawy politycznogospodarcze dotyczące złóż gazu łupkowego w Polsce zagrażające strategicznym interesom Rosji (a nawet jej egzystencji). To jest w tej chwili temat na oddzielną notkę. Pokrótce - tylko punktowo, ku refleksji (i też trochę z braku mojego czasu) - chciałbym jedynie zasygnalizować prawdopodobny charakter zachodzących w Polsce zmian na arenie politycznej:
1. Donald Tusk i jego PO zostali skreśleni w momencie, kiedy o tym, że sam Słońce Peru nie będzie kandydował na Prezydenta dowiedział się bodajże on sam ostatni (nawet pisałem kiedyś o tym, że chyba już w 2005 roku po przegranych wyborach - nie stawia sie w polityce na przegranych!). Był to grudzień 2009 roku, kiedy polityk z 2-3% poparciem, niejaki B. (k...) został mianowany przez Towarzyszy Wszelkiej Maści na Następcę i Namiestnika Polski,
2. Dygresyjnie: zawsze mnie zastanawiało, jak polityk z ostatniego szeregu ewentualnych prezydenckich kandydatów, ziewający Marszałek Sejmu, miałby wygrać z Lechem Kaczyńskim? Marka Donald Tusk miał szanse, ale fałszywy hrabia i myśliwy - zaproszony przez KGB do Rosji i tam w latach 90-tych polujący na głuszce wspólnie z Januszem Palikotem? Oczywiście jakimś "cudem" lub też strategicznie marketingowym majstersztykiem B. (k...) wybory prezydenckie wygrał,
3. Każdy polityk na szczytach władzy winien mieć zaplecze polityczne. Takiego zaplecza B. (k...) nie miał. Wygrał tylko dzięki poparciu Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej. Naturalną rzeczą, więc było stworzenie takiego ruchu. Oczywiście już powstał w postaci Ruchu Poparcia niejakiego J. Palikota (tego, z którym B. (k...) na zaproszenie KGB polował na głuszce w Rosji),
4.  Nowa Partia musi mieć ideowego przeciwnika politycznego. Z oczywistych względów nie mógłby to być PiS, więc z jego struktur Chłopcy być może powołali niejaki PJN (jak ja naprawdę chciałbym się mylić w tej kwestii - może kiedyś będę szczęśliwy, że były to tylko moje niczym nieuzasadnione konstatacje...)... i tu skończę swoje być może fantazyjne konkluzje z pogranicza tzw. teorii spiskowych. Może faktycznie im ulegam? Jeżeli tak to wszystkich z góry przepraszam i postaram się dokonać myślowej autonaprawy. Zakończę jednak kilkoma cytatami z wypowiedzi Janusza Palikota podczas jego rozmowy z K. Durczokiem: "Poparcie (Ruchu) jest około 4%. To nie żadna rewelacja, ale jak jeżdżę po Polsce - a jestem, co tydzień w innym miejscu (...) to na wszystkich tych spotkaniach - niezależnie czy to miasta pisowskie, platformiane czy lewicowe - wszędzie jest ta sama atmosfera znużenia, zgorzknienia i braku serca do Platformy i do PiS-u" (3: 25-3:58). "Całe paliwo Platforma-PiS się wypala" (8:04-8:05). "Ja uważam, że Platforma nie wygra tych wyborów" (8:56). "Ja uważam, że to się rozegra między Ruchem (mojego poparcia - dop: kj), PJN i SLD". (10:00-10:08). Jako ostatni cytat z początku rozmowy: "Ja uważam, że Ruch Poparcia wygra te wybory? (2:45-2,47).·  Mam niejasne przeczucia... Prawie, że spoza sfery realnej i być może to jakieś moje fantazje - oby takowe tylko były. Spekulować nieraz można a domysły i "political fiction" nie są w żadnym wypadku, ani w żadnej mierze insynuacjami, nieprawdaż? B. (k...) miał też tylko kilka procent poparcia i był prorokiem rozprawiając o tym, że może kiedyś gdzieś prezydent L. Kaczyński poleci i wszystko się zmieni (listopad 2009). Czyżbyśmy w postaci jego kompana od polowań niejakiego J. Palikota poznali kolejnego proroka, który już dziś wie, że jego Ruch Poparcia wygra wybory a w październiku okaże się, że tak faktycznie się stało? Cudów tkanych obcymi nićmi w Polsce ostatnio (i chyba od kilkudziesięciu lat) jest jednak aż nadto, żeby całkowicie przestać w nie wierzyć... krzysztofjaw - blog

Kiedy i kto z prokuratorów odpowie za wielomilionowe oszustwa? Który z prominentnych polskich polityków ochrania oszustwa z Bielska - CZĘŚĆ I Po 11 latach od 30 milionowych oszustw 182 wierzycieli przyszedł  czas aby zapytać polskich wysokich rangą polityków oraz  prokuraturę i sąd, jak mogło dojść do tego oszustwa i dlaczego nie jest ono do dnia dzisiejszego osądzone, a sprawa gnije w Sądzie Rejonowym Wydział III karny w Bielsku - Białej - pomimo, że nadzoruje ją Minister Sprawiedliwości  i Prezes SO w Bielsku - Białej. Prokuratura bielska i katowicka wie i to od od 2000 r., iż Jan N. najpierw za pomocą biegłego dokonał fikcyjnie wysokiej – 20 milionowej  wyceny swojej firmy a potem w drodze korupcji banków wyłudził od nich kwotę ok. 16 milionów zł. a pozostałą od 182 wierzycieli. W firmie  podrabiano faktury VAT  i  nie płacono zobowiązań podatkowych. Nie płacono podatków do Urzędu Miasta, AQUY, telefonów  i co najlepsze nawet  4 adwokatom  zatrudnianym przez J. N.  Jak moglo to wszystko funkcjonować bez wiedzy banków i prokuratury.  Później  przy cichej akceptacji prokuratury Śląska ogłoszono  upadłość spółki  a wyprowadzone i klasycznie wyprane  pieniądze zainwestowano w inną spółkę w Żorach. Kiedy jeden z wierzycieli chce zająć  udziały Janowi N.  w nowej jego spółce w Żorach i zwraca się do bielskiego sądu o wydanie tytułu prawnego,   to ten  wbrew prawu informuje go w tym samym dniu,  iż wydał nakaz sądowego zabezpieczenia. Zatem  w tym samym, dniu 5.08.2002 r. J.N. sprzedaje fikcyjnie swoje udziały za kwotę 720 000 zł. Od sprzedaży nie płaci podatku dochodowego w wysokości 300 000 zł. i to za wiedzą Urzędu Skarbowego i prokuratury. Co ważne zobowiązanie podatkowe jest już w 2011 r. przedawnione. Odpowiedzialności oczywiście nie ponosi nikt. Ścigany przez wierzycieli  N. oświadcza spokojnie  jednemu z nich, żeby nie próbował go ścigać bo ma doskonałe układy w bielskich sądach i prokuraturze i może mu się stać krzywda, taka jak Jachnikowi ( zeznanie G.w SR w Żywcu dn. 12.05.2005 r. sygn. akt II K 476/02 k. 1033 ). Jak mogło dojść do tego, że BGŻ i inne banki pompowały kredyty w firmę, która nie płaciła zobowiązań a w przypadku BGŻ nakaz kredytowania przychodził z centrali banku, co zeznała w sądzie K- ka działu kredytów BGŻ. Mało tego, to banki wydawały spółce pisemne potwierdzenia do sądów, iż jest ona wiarygodna i nie ma niebezpieczeństwa upadłości. Wszystko to dzieje się w larach 2001 - 2002, kiedy to właściciel firmy odbiera nagrodę od samego Jarosława Kalinowskiego - wówczas wicepremiera i działacza PSL, w którego sferze wpływów leży BGŻ. Finał jest znany BGŻ dał na wieczne nieoddanie 14.587 938, 73 zł. co potwierdza sprawozdanie Syndyka  z 22.09.2003 r. na zdjęciu pierwszym na górze. I nikt z BGŻ za korupcję także nie odpowiedział.  Ale na tym nie koniec. Od 10 lat właściciel firmy, jego synowa, syn i żona są najbardziej wiarygodnymi świadkami dla sądów rejonowych, okręgowych, apelacyjnych a nawet Sądu Najwyższego. Zaś, kiedy za sprawę powiązań J.N. z Bankiem Śląskim chciał zabrać sie prokurator stawiając zarzuty dyr. banku Śląskiego to sam zapłacił za to postepowaniem dyscyplinarnym. Te niewiarygodne zdarzenia mają miejsce od 2000 r. do chwili obecnej, bez widoków na ich zakończenie, a ich mechanizm  zmiesza w sosób oczywisty do uniemożliwienia zaspokojenia 182 wierzycieli, nie licząc tych zagranicznych. Zaś dłużnik chodzi z wysoko podniesioną głową śmiejąc się z polskich prokuratur i sądów, bo ma odpowiednio wysokie koneksje  polityczne.  Mamy, więc do czynienia z 4 letnim kabaretem prokuratury o 30 milionowych oszustwa, które chwilowo kończą się kiedy do sprawy wkracza ABW a prok. Twardowski zostaje zawieszony w czynnościach. Wówczas  bielska prokuratura dostaje przyśpieszenia i 15.04.2005 r. przekazuje do Sądu Rejonowego akt oskarżenia Jana N., jego synowej, żony H. N. ,  M.W. i dwóch niewinnych fakturzystek. Zarzut z aktu oskarżenia jest jednak o 16 milionów zanizony i zamiast zarzutu na 30 milionów  prokuratura zarzuca mu oszustwo tylko na kwotę 14 milionów.  Tym samym prokuratura RP daruje Janowi N. kwotę  16 000 000 zł. kosztem 182 wierzycieli. Tymczasem to własnie  Prokuratura odpowiada za dopuszczenie do 30 milionowego  przekrętu na szkodę 182 wierzycieli. Ta niewiarygodna  ale rzeczywista historia ma następujący przebieg:

1. Już w dniu 12.09.2000 r. Prokuratura Rejonowa w Bielsku – Białej została zawiadomiona, że w latach 1995 – 1998 Jan  N. popełniał przestępstwa podatkowo – celne – sygn. akt 2 Ds 256/01. Prokuraturę nadzorującym  był  Z. Twardowski i sprawę oczywiście umorzono.
2. Dnia 29.10.2001 r. po raz kolejny wpływa zawiadomienie do Prokuratury rejonowej w Bielsku – Białej, iż w latach 2000 – 2001 Jan N. zawyżył znacząco nie istniejącą w rzeczywistości wartość środków trwałych firmy - na nierealną kwotę 20.000.000 zł., Którą to wartość niezgodną z prawdą wpisano do KRS. W ten sposób już w 2001 r. Jan  N. z rzeczywistego bankruta stał się zamożnym na papierze biznesmenem. I tym razem Prokuratura Rejonowa umorzyła śledztwo a prok. Małgorzata Borkowska w uzasadnieniu napisała, iż każdy biznesmen ma prawo dążyć do maksymalnego zysku, – czyli wg niej może  np. bezkarnie fałszować faktury VAT. I tym razem nadzór sprawował prokurator Z. Twardowski. To zaniechanie ścigania przez prokuraturę było początkiem wielomilionowych oszustw Jana N., które zakończyły się w 2003 r. upadłością spółki z o.o. i jej zadłużeniem na kwotę 30 000 000 zł. kosztem 182 wierzycieli.
3. Dnia 17.02.2003 r. Jachnik wnosi do Prok. Apel, Prok. Ok. i Prok. Rej. o podjęcie na nowo sprawy Jana N. o sygnaturach 2 Ds 355/01/MB Prok. Rej. i Ds 24/02 Prokuratury Okręgowej w Bielsku – Białej - zarzucając Janowi N. właścicielowi i Prezesowi spółki z o.o. Jan & Berg popełnienie przestępstw przeciwko obrotowi gospodarczemu,  w tym podrabianie faktur VAT i wyprowadzanie na ich podstawie pieniędzy.
4. Dnia 13.05.2003 r. składa także kolejną  skargę ustną do Prokuratora Apelacyjnego o zaniechaniu czynności w sprawie Jana N. z wnioskiem o zmianę prokuratury. Dnia 3.07.2003 r. Prokurator Apelacyjny pismem Ap I Dsn 3/02/BB nie zajmuje stanowiska w sprawie.
5. Dnia 8.11.2003 r.J. Jachnik składa do Ministra Sprawiedliwości G. Kurczuka zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez prok. Z. Twardowskiego i Prok. Rej. Janusza Jarosa - zarzucając im ochranianie Jana N. od 2000 r. Tym samym przyczynili się oni do wyłudzenia kwoty 30 000 000 zł. od 182 wierzycieli, a spółka z takim zadłużeniem ogłosiła upadłość 17.11.2003 r. W piśmie podniesiono, że Policja, Prokuratura Rejonowa, Okręgowa i Apelacyjna nie reagowała od 17.07.2000 r., na co najmniej 10 zawiadomień o zaplanowanych oszustwach Jana N. i jego spółki - a tym samym umożliwiła Janowi N. 30- milionowe oszustwa z pokrzywdzeniem 182 podmiotów gospodarczych. Co najdziwniejsze Sąd Rejonowy gospodarczy  w Bielsku nie wydaje jednak zakazu prowadzenia działalności Janowi N., pomimo, że zobowiązuje go do tego ustawa. Zawiadomienie o przestępstwach prokuratorów   wręczają MS. G. Kurczukowi dziennikarze TVN w trakcie otwarcia SR w Żywcu. Minister obiecuje dziennikarzom, że tym przypadkiem zajmie się osobiście. O sprawie jednak zapomniał a w odpowiedzi Prokurator Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach – prok. Janusz Jodłowski w piśmie z dnia 15.01.2004 r. odpowiada, że zawiadomienie do MS.  Grzegorza Kurczuka pozostawia bez dalszego biegu.
6.
Dnia 25.09.2004 r. kolejna skarga w sprawie bezkarności wielomilionowego oszusta wysłana zostaje do Prezydenta RP – A. Kwaśniewskiego, Premiera M. Belki, Z-cy Prok. Generalnego K. Olejnika, CBŚ, ABW przedstawiając całą historię oszustw Jana N. oraz wielką korupcję dyrektorów banków BGŻ SA; BIG Bank; PKO SA. Tym razem reaguje ABW i 16.12.2004 r. Jan N. i jego synowa zostają zatrzymani, pod zarzutem 14 milionowych oszustw,  po czym za symboliczną kaucję 50 000 zł. wypuszczeni już 31.08.2005 r. na wolność na podstawie, fikcyjnego zaświadczenia lekarskiego i pomocy kolegi - SSR J. G.
7.  Mamy, więc  w 2004 r. do czynienia z 4 letnim kabaretem prokuratury akceptującym  30 milionowe oszustwa J.N., który chwilo przerwano,   kiedy do sprawy wkracza ABW a prok. Twardowski  zostaje zawieszony w czynnościach z powodu wyroku karnego. Prokuratura dostaje natychmiast przyśpieszenia i 15.04.2005 r. przekazuje do Sądu Rejonowego akt oskarżenia Jana N., jego synowej, żony H. N. ,  M.W. i dwóch niewinnych fakturzystek. Zarzut z aktu oskarżenia zawiera jednak nie 30 milionowe a 14 milionowe oszustwa, tym samym prokuratura daruje Janowi N. aż 16 000 000 zł. - kosztem 182 wierzycieli. Na tym jednak tej historii nie koniec.  Przedstawimy 

teatr Sądu Rejonowego w Bielsku - Białej  oraz kabaretowy nadzór nad sprawą w latach 2006 - 2011   Ministra Sprawiedliwości i Prezesa Sądu Okręgowego w Bielsku - Białej oraz dokumenty  z ich nadzwyczajnej działalności. Opublikujemy  także przpadkowa zapewne  znajomość syna J.N. z synami prezydenta RP . Ale to już w II części.    

Czemu i jak prokuratorzy z Jastrzębia chcieli wykończyć detektywa Godlewskiego. Wypisz wymaluj tak samo wykańczali Jachnika. Bezpośrednio po zatrzymaniu wstrzyknięto mi truciznę i zarażono gronkowcem złocistym. W ostatnich latach to był już kolejny zamach na moje życie. Tym razem doprowadził mnie na skraj śmierci. Ludzie odpowiedzialni za śmierć generała Marka Papały i Krzysztofa Olewnika zrobili wszystko, abym nie wyszedł żywy z aresztu twierdzi detektyw Janusz Godlewski. W trakcie przesłuchania ze zdumieniem zorientowałem się, że wydano postanowienie o moim zatrzymaniu. Prokurator podjął tę decyzję kilka dni przed moim przesłuchaniem. Prokurator Krystian Nogły z Jastrzębia Zdroju wystąpił z wnioskiem o areszt tymczasowy. Sąd podjął decyzję o aresztowaniu mnie na trzy miesiące, mimo że jak się później okazało z akt sprawy, nie było przeciwko mnie żadnych dowodów. Jednym z zarzutów było to, że miałem podobno wyłudzić pieniądze. Dowodem na to, że wyłudziłem pieniądze jest kartka formatu A4, na której człowiek ze Śląska, Rafał P., wynotował szereg dat i kwot, a następnie złożył na niej swój podpis. Równie dobrze ja mógłbym napisać na kartce, że Pan jest mi winien pieniądze i żądać na tej podstawie ścigania Pana. Pikanterii dodaje fakt, że Rafał P. jest ścigany w kilku postępowaniach karnych o oszustwa i wyłudzenia na terenie południowej Polski.. Rafał P. bezpośrednio po złożeniu obciążających mnie zeznań uciekł poprzez Holandię do Chicago. Pomimo toczących się śledztw nikt nie zatrzymał jego paszportu, w którym miał aktualną wizę do USA. Mam dowody, że to nie pierwszy raz, kiedy ten pan zawierał układy z jastrzębską prokuraturą. Przeczytaj całość. Otóż dokładnie te same metody w oskarżaniu Jerzego Jachnika stosował prokurator Zbigniew Twardowski - także obecnie prokurator Prokuratury w Jastrzębiu - Zdroju. W sprawie Jachnika także dłużnik przedstawiał pisemne umowy rzekomej pożyczki, które sam sobie napisał - a bielski i katowicki Sąd Apelacyjny dawał im wiarę. Ba uwierzył w te brednie nawet Sąd Najwyższy. Aż 10 lat musiało minąć aby Jachnik nie został skazany na więzienie za to, że pożyczył pieniądze na podstawie pisemnego dokumentu . Zaś z akt sprawy ginęły dokumenty, podrabiano dowody w prokuraturze (w tym nawet zeznania świadka - co zeznał inny prokurator). Do dnia dzisiejszego dłużnik Jan N. nie oddał długu a sprawa cywilna o jego zwrot czeka w Sądzie Najwyższym już drugi raz ( karną Jachnik wygrał).  Czy tym razem Sąd Najwyższy także nie zauważy, iż w Sądzie Apelacyjnym w Katowicach podrabiano akta, że ING Bank Śląski fałszował dokumentację klienta banku a także, że także jak w sprawie Godlewskiego,  dłużnik oskarżony jest o wielomilionowe oszustwo poprzez fałszowanie faktur VAT. Pomimo tego jest najbardziej wiarygodną osobą dla sądu RP tak jak Rafał N. w sprawie Godlewskiego, któremu prokuratura umożliwiła nawet ucieczkę do USA. Ot śląska prokuratura i śląskie sądy. Jak widać w polskich organach ścigania fałszerstwa, podrabiania, kradzież, fałszywe oskarżanie to wyłącznie zbiegi okoliczności? Przeczytaj też:

http://www.aferyibezprawie.org/index.php?option=com_content&view=article&id=1456:kiedy-i-kto-z-prokuratorow-odpowie-za-wielomilionowe-oszustwa-kto-ochrania-oszustwa-z-bielska-cz-i-&catid=10:ogolna&Itemid=2

 http://www.aferyibezprawie.org/index.php?option=com_content&view=article&id=187:wendeta-czy-kasacja-prokuratury-czy-bielska-prokuratura-to-woska-kamora-przeka-link-tej-aktualnoci&catid=10:ogolna&Itemid=2

Stow. Przeciw Bezprawiu - blog

„Sukcesy” dyplomacji Sikorskiego

1) Całkowita kompromitacja w świecie spowodowana dopuszczeniem do śmierci 25 najważniejszych osób w kraju pod Smoleńskiem przez brak przygotowania i zabezpieczenia lotu samolotu rządowego na wrogim terytorium oraz wpakowania ich wszystkich do jednego środka transportu, co było oczywistym ich „wystawieniem na odstrzał”.
2) Całkowita kompromitacja w NATO spowodowana przejęciem tajnych technologii i danych przez Rosję po okradzeniu przez nich zwłok zabitych pod Smoleńskiem i skopiowaniu tych informacji oraz pozostawieniu wszystkich oryginalnych dowodów zbrodni głównemu podejrzanemu, którym miał oczywiste powody do likwidacji swojej opozycji w Polsce i wystosowania w ten sposób ostrzeżenia dla innych krajów regionu oraz wzmocnienia swojej pozycji na świcie i w Polsce, jako skutecznego gracza.
3) Całkowita kompromitacja UE wynikające z doprowadzenia do gigantycznego zadłużenia w kraju i wycofania się z polityki wsparcia dla niepodległościowych dążeń byłych krajów ZSRR prowadzonej przez śp. Lecha Kaczyńskiego. Walki wewnętrzne z byłym prezydentem i odmawianie mu prawa do zabierania głosu (łącznie ze środkami transportu) w sprawach istotnych dla kraju, a zarazem podważanie jego działań na arenie międzynarodowej, skutkowało zachętą w ingerencje w wewnętrzne sprawy w Polsce dla państwo ościennych.
4) Zezwolenie na stacjonowanie broni nuklearnej w obwodzie Kaliningradzkim i rakiet bliskiego zasięgu Iskander, przed którymi nie mamy obrony, bo wycofaliśmy się z niej po zmianie władzy w USA. Polska chcąca wszystkich „zadowolić” stała się prostytutką, a nie partnerem do rozmów i poważnego traktowania jak przystało na wierną żonę. Polski nie zaprasza się już do żadnych istotnych decyzji w Europie wiedząc, że reprezentuje Rosję, a w innych kwestiach Niemcy reprezentują się sami.
5) Dopuszczenie do budowy rurociągu po dnie Bałtyku, który zablokuje możliwość wpływania statków o największym tonażu do naszych portów oraz pozwoli na szantaż surowcowy ze strony Rosji. Już teraz ceny, jakie płacimy za gaz są najwyższe w Europie, a co dopiero będzie później! Umowa na przesył gazu z Rosji na kilkadziesiąt lat ogranicza w Polsce rozwój alternatywnych źródeł energii i korzystania z własnych zasobów.
6) Sprzeczne informacje dotyczące Afganistanu powodują spadek zaufania dla Polski ze strony USA i brak jej wsparcia dla naszej niepodległości. Tu wracamy do kwestii różnic między prostytutką, a żoną – trzeba jednak pamiętać o tych, którzy do tego doprowadzili i nie przerzucać winy na cały naród, który w zdecydowanej większości rozumie takie pojęcia jak „Bóg i honor” prosto na zasadzie nauki Jezusa „tak-tak” i „nie-nie”.
7) Polityka zagraniczna bez armii (to co jest to zbiorowisko najemników bez większej siły obronnej, Bizancjum upadło opierając się właśnie na tego typu wojskach) jest jak budowanie domu bez fundamentów na piasku, który zmiecie nie tylko tsunami, ale nawet silniejszy wiaterek, który zawsze może się zdarzyć. Jest to tym bardziej absurdalne, że znając historię Polski jej istnienie, w tej części Europy i mając takich sąsiadów, zawsze zależało od siły militarnej, a nie zdolności dyplomatycznych i sojuszy.
8) Pozostawienie w służbach dyplomatycznych RP agentów PRL (np. Tomasz Turowski) naraża nas na przenikanie do tej służby agentów sowieckich, bowiem jak wiadomo służby te ściśle współpracowały z KGB, a teraz ludzie ci pewnie współpracują z FSB lub GRU, które mają na nich „haki”. Podobna sytuacja może dotyczyć tajnych agentów SB, których przez „grubą kreskę” może być wielu w polityce. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo graniczące z pewnością, że w otoczeniu rządu Tuska i kancelarii prezydenta Komorowskiego istnieje wielu takich ludzi biorąc pod uwagę ich PZPR-owską przeszłość. Należy sobie też uświadomić, że PRL nie było Polską tylko okupowanym przez wojska sowieckie ternem, dla których pracowały na tym terenie zastępy zdrajców wywodzących się początkowo ze środowiska przestępczego, które potem wyedukowały swoje dzieci i wnuki na współczesną „elitę” kraju.
9) Polityka uległości wobec Niemiec i Rosji oraz mała słaba armia przypomina jak żywo czasy przed rozbiorami, które pozbawiły Polskę niepodległości na 123 lata mimo pozorów wolności w Księstwie Warszawskim i Królestwie Kongresowym. Polityka patriotyczna II RP doprowadziła z kolei do śmierci 6 milionów Polaków (w tym wielu Żydów z polskim obywatelstwem) zabitych przez okupantów z zemsty za próbę niepodległości - głównym jednak tego powodem była pomoc gospodarcza USA dla Hitlera i technologiczna Niemiec dla Stalina poprzedzające wojnę, co doprowadziło do braku równowagi sił w regionie oraz pozwolenie na dogadanie się 2 odwiecznych wrogów Polski. Podstawowy, więc problem Polaków to żyć w ubóstwie jako niewolnik surowcowy Rosji i zawodowy Niemiec lub próbować rozwijać się i bogacić walczyć o Polskę przez niezależność gospodarczą i militarną ryzykując życie – ten dylemat jest obecny w historii od początku istnienia naszego kraju znajdując swoją kolejną odsłonę w Tragedii Smoleńskiej, czasem jednak lepiej zginąć niż żyć jak pies w upodleniu i totalnej hańbie oraz wstydzie przed przyszłymi pokoleniami o czym świadczą liczna powstania w ostatnich 200 latach naszej historii. Polska przez 20 lat w okresie międzywojennym (podobnie jak teraz, ale teraz jest jeszcze kilka razy gorzej) nie zdołała zbudować wystarczająco silnej armii zdolnej do jej obronienia i zachęcenia państw Europy Zachodniej do wsparcia nas militarnie, nałożyły się również na to błędy w dowodzeniu wynikające ze słabego rozpoznania wroga i działalności szpiegów sowieckich w służbach dyplomatycznych przedwojennej Polski, które nie pozwoliły przewidzieć ataku ZSRS na Polskę 17 września 1939 roku i odpowiednio na to zareagować, nie mówiąc już o przygotowaniach do obrony. Historia lubi się powtarzać niestety, a ten, kto jej nie zna, nie potrafi uczyć się na błędach, a jeżeli ją zna i postępuje źle, musi mieć w tym swój ukryty cel. Aktualnie sytuacja jest odwrotna do tej z 1939 roku tzn. Rosja jest w stanie w kilka dni zająć tereny północno-wschodnie z gazem łupkowym, a Niemcy w ramach „ochrony ludności” tereny południowo-zachodnie po kilkunastu dniach mając do tego mandat NATO (i w tajnym uzgodnieniu z Rosją), co oznaczałoby V rozbiór Polski. Synteza - blog

TeleWSIzja Dukaczewskiego i Smoleński Stalker. PiS przejął TVP, PO odbiło TVP, SLD rządzi TVP. To bajki dobre dla całkiem małych dzieci. TVP w swoim rdzeniu trwa jako kontynuacja Telewizji Polskiej z czasów Macieja Szczepańskiego, stanu wojennego i okresu do 1989 roku.

Wstęp. Witold Stefanowicz – jego tabliczka jeszcze kilka lat temu wisiała na drzwiach jednego z gabinetów na Woronicza. W Wikipedii napisano tylko tyle i aż tyle - Witold Stefanowicz – dziennikarz telewizyjny w latach 70. i 80. Występował w Wieczorze z Dziennikiem w serwisie Wiadomości z Kraju (na ekranie po lewej stronie prowadzącego). Podczas stanu wojennego występował w mundurze. W drugiej połowie lat 80. Korespondent DTV w Moskwie. Po przemianach w 1989 roku odszedł z telewizji. I prędko wrócił, teraz zapewne w dyplomacji lub w biznesie. A to jego kariera - Witold Stefanowicz. Dyplomata, doradca biznesowy, urzędnik państwowy i dziennikarz. Absolwent Instytutu
Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wiedza zainteresowania W.S. wiążą się z szeroko pojmowaną współpracą gospodarczą Polski na arenie międzynarodowej oraz tematyką mediów. Zajmuje się doradztwem i promowaniem polskiej gospodarki, międzynarodowymi targami, informacją i konsultacją handlowo - gospodarczą. Przez wiele lat zajmował się promowaniem za granicą polskiej gospodarki. Wieloletnie doświadczenie dyplomatyczne oraz tysiące godzin przed kamerami TVP i mikrofonami Polskiego Radia (30 lat pracy w tych instytucjach) oraz w prasie, ułatwia W.S. prowadzenie wykładów i prelekcji, narad i negocjacji, działalność translatorską i redakcyjną. Sprzyja temu również znajomość mentalności partnerów, a także protokołu dyplomatycznego, retoryki i erystyki.
Kierował największymi polskimi redakcjami telewizyjnymi a także prasowymi, dużymi zespołami programowo - technicznymi. Obecnie – prowadzi własną firmę doradczo - pośredniczącą. Współpracuje głównie z firmami amerykańskimi, zwłaszcza w ramach programów M&M i CI FIRE, wchodzących w zakres umowy Lockheed Martin Corporation z Rządem RP. Prowadzi także szkolenia specjalistyczne z zakresu PR. Pracował, jako: dyplomata - Wydział Ekonomiczno-Handlowy Ambasady RP w Moskwie. Attaché handlowy. Główny specjalista w Departamencie Promocji w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Korespondent TVP i Polskiego Radia w Moskwie. Autor kilku tysięcy korespondencji oraz relacji telewizyjnych i radiowych m.in., ze "Szczytu" Reagan-Gorbaczow i in. światowych wydarzeń, z kosmodromu Bajkonur, bazy nuklearnej, itp. Reporter, sprawozdawca parlamentarny, prezenter, komentator transmisji TV, Zastępca Redaktora Naczelnego. Relacjonował przebieg wszystkich najważniejszych w tych latach wydarzeń społeczno-politycznych w kraju (w tym wizyty w Ojczyźnie Papieża – Polaka oraz stan wojenny), a także za granicą. W.S. był czterokrotnie, w latach 1974/1977/1980/1982 wyróżniony nagrodami Przewodniczącego Komitetu d/s Radia i Telewizji za twórczość dziennikarską. Dwukrotnie - "Złotym Ekranem". Jest doradcą w firmie - Kurs na Sukces Andrzej Koziar Szkolenia. Województwo mazowieckie: Warszawa Oto co piszą o firmie - Wiele już napisano na temat sukcesu. Każdy chciałby go odnieść. Różnie go rozumiemy. Wszystkim jednak kojarzy się z czymś dobrym, dającym radość. Żeglarz cieszy się dopływając do portu w czasie sztormu a biznesmen z wypracowanego zysku na bardzo konkurencyjnym rynku. O sukcesie naszych działań decyduje przyjęcie odpowiedniego kursu. Dostrzeganie sedna prowadzonych spraw i przedstawianie ich w sposób przystępny to warunek skutecznego działania. Czasami, aby to sedno precyzyjnie określić potrzebne jest spojrzenie z boku, ze zewnątrz. Tego oglądu mogą dokonać osoby bezstronne, posiadające odpowiednie kwalifikacje i doświadczenie. Posiadamy właśnie takie grono wysokokwalifikowanych i doświadczonych specjalistów. Wykonujemy, na co dzień wielostronną analizę firmy, czyli: ocenę predyspozycji kadry, komunikacji wewnętrznej i zewnętrznej, poziomu obsługi klienta, wąskich gardeł logistycznych, poziomu wiedzy z zarządzania, negocjacji, skuteczności wygrywania przetargów. Zleceniodawcy otrzymują od nas wskazówki gwarantujące firmie obranie optymalnego kursu na sukces - zarówno pod względem osobowym jak i organizacyjnym. Szkolenia i warsztaty oferujemy po niewygórowanej cenie. Firma działa od 1997 roku.
Sławomira Łozińska
- Bronka z serialu „Daleko od szosy”. Poparła Wojciecha Jaruzelskiego, Stan Wojenny i  WRON-ę i PRON. Za co zrewanżowano się jej m.in.: Tworzyła tzw. Nowy ZASP po rozwiązaniu starego 1 grudnia 1982 r.. W latach 1996–1999 pełniła funkcję wiceprezesa zarządu głównego Związku Artystów Scen Polskich. Współpracowała z Telewizją Polską jako jedna z redaktorów i prowadzących program Kawa czy herbata? (1994–1995). W maju 2003 została powołana przez prezydenta RP Aleksandra Kwaśniewskiego do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, stanowisko to zajmowała do grudnia 2005. I dalej można ją spotkać w TVP. To jednak mniej lub bardziej szeregowi, kaprale i sierżanci.
Kadra oficerska. Ja tylko pytam, czy to prawda, iż  okresie dowodzenia WSI przez marka Dukaczewskiego w TVP pracowało około 17 członków dalszej i bliższej rodziny oraz jego bliskich znajomych, nie licząc oficerów WSI i TW.
W latach 1992-1997 był głównym specjalistą w WSI. W latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Od listopada 2001 do 14 grudnia 2005 szef Wojskowych Służb Informacyjnych. 15 sierpnia 2002 Prezydent RP Aleksander Kwaśniewski awansował go na generała brygady. A dzisiaj w TVP dalej pracuje dość liczna grupa odpowiednio dobranych i wyszkolonych osób. Nikt rozsądny nie uwierzy, iż służby sobie odpuszczą „Publiczną”,  bo mają inne telewizje. Możemy sobie likwidować WSI, to niewiele da. Nie wystarczy wyciąć chwasty, trzeba jeszcze oczyścić glebę. Przejdźcie się kiedyś po korytarzach TVP, PR, urzędach, a zobaczycie wiele znajomych nazwisk, o których być może już zapomnieliście.

Smoleński Stalker - Sławomir Wiśniewski, montażysta z TVP. Istny Kapitan Nemo. Wszyscy wiedzą, że istnieje, pokazał się tu i ówdzie. I to wszystko. W necie NULL. Jak popytać w TVP i środowisku dziennikarzy - CISZA. Nie znam, nie widziałem, nie kojarzą, a ten od filmu, ale nie znam. Jakiś „wolny strzelec” czy też zjawa. Jest kilka sposobów wprowadzenia i prowadzenia agenta. Można go uwiarygodnić często prawdziwym życiorysem, np. jako działacza Solidarności. Potrzebni są też do niektórych specyficznych zadań pozornie niepociumani „Panowie Nikt”, szarzy i zamgleni jak świt w Smoleńsku. Tacy Stalkerzy, co to niby dla sportu, z ciekawości czy też zarobkując w ten sposó, szukają coś w strefie zakazanej i przypadkowo jedno odkrywają, a drugie ukrywają Wiśniewski to taki „Lucky Man”. Bardzo szybko natrafił na „Pomarańczową skrzynkę”. Pisano o tym na blogu FYM-a. W życiu nie miał chyba farta, bo nie widać by wygrał kumulację w Totka, a tu masz, 10 kwietnia trafił więcej niż 6-tkę. Na moje oko trafił 49 z 49.
S.T.A.L.K.E.R. Piknik na skraju drogi – Arkadij i Borys Strugaccy. "...Strefa Lądowania to teren, który niegdyś stał się obiektem inwazji obcej supercywilizacji. Mimo, że wstęp do strefy jest w zasadzie zakazany, stanowi ona wyzwanie dla pracowników Międzynarodowego Instytutu Cywilizacji Pozaziemskich, a przede wszystkim stalkerów, którzy z narażeniem życia wyprawiają się tam na zlecenie po cenne znalezisko..." Wiśniewski był pierwszym Stalkerem, za nim poszli inni. Niektórzy próbują odnaleźć klucz do lądowania, inni jak media próbują utrudnić poszukiwania kolejnymi, żałosnymi wrzutkami. Czy Wiśniewski lub być może jakiś Brat Moskal zachowa sięjak jeden z bohaterów książki ?, nie wiadomo. „...Najzagorzalszy z nich, Red Shoehart, przeżywa metamorfozę duchową podczas ostatniej wyprawy... „
Istnieje też inna odmiana „Stalkingu”. Wikipedia - Stalking pochodzi z języka angielskiego i oznacza „podchody" lub „skradanie się". Współcześnie zyskał nowe znaczenie - uporczywe, złośliwe nękanie mogące wywołać poczucie zagrożenia. A czym innym częstują nas na codziennie media, politycy PO, SLD. Mamy się bać. I swojej ciemnoty i ew. kary jaka nas za to spotka. Utraty pracy, zdrowia, zagrożenia dla rodziny, śmierci. A wszystko to już było i dzieje się obecnie. Ewolucja to zbyt długi proces, Amerykańscy Żydzi głosem Rządu U.S.A. domagają się zwrotu mienia, a może zwrócą nam ofiary swojej u nas działalności. Zapłacą za potworny wyzysk w łódzkich i nie tylko, fabrykach. Może zażądamy od Rosji, Niemiec i Austrii reparacji "zaborowych", odszkodowań za setki tysięcy zabitych przez nich Polek i Polaków, dzieci, starców i dorosłych, niech oddadzą zagrabione mienie i naprawią szkody jakie wyrządzili i pokryją przynajmniej straty materialne. Adwokat jak widzi „dobry pieniądz” to sprawę poprowadzi. Trzeba jednak Rewolucji na miarę naszych czasów i sytuacji. Bo jak nie oczyścimy ziemi z chwastów, korzeni i nasion to... obawiam się, iż Wszyscy Ludzie Dukaczewskiego, choć Generał nie jest to głową hydry, a raczej mackami, ludzie ci jeszcze nieraz nas zaskoczą, jak nie w TVP, to być może banku lub osiedlowym warzywniaku, różne bowiem grają role. Choć ich miejsce powinno być gdzie indziej. jwp - blog

Post Scriptum Kiedyś Leszek Misiak napisał taki tekst: Leszek Misiak Wszyscy ludzie prezesa W TVP do dziś przetrwał układ ze stanu wojennego, gdy decyzją gen. Jaruzelskiego telewizję podporządkowano Zarządowi II Sztabu Generalnego LWP czyli informacji wojskowej. Wciąż pracują tu PRL–owscy oficerowie i protegowani wojskowych. Jak wytłumaczyć obecność tylu mundurowych w publicznej telewizji? Układ wojskowy w TVP przetrwał trudną próbę demokracji. Czy rządy mundurowych przetrwają w TVP kierowanej przez Dworaka? – Wciąż czuć tu duch gen. Jaruzelskiego. Choć Robert Kwiatkowski, syn jego bliskiego doradcy, pierwszego dyrektora Centrum Badania Opinii Społecznych w stanie wojennym Stanisława Kwiatkowskiego nie jest już prezesem TVP, ale do dziś pracuje kilku pułkowników, jeszcze ze stanu wojennego i wiele osób na kluczowych stanowiskach, powiązanych z wojskiem – mówią dziennikarze TVP. Dodają: – Teraz legalnie, jednak przez 12 lat, od stanu wojennego do przekształcenia TVP w spółkę akcyjną w 1994 r., działali na Woronicza nielegalnie. Płk Krzysztof Pomes, kpt. Andrzej Piszczek, płk Janusz Brandt i in. nie byli pracownikami TVP (byli na etetach MON), dysponowali jednak sprzętem i ogromnym budżetem programowym telewizji, mieli tu swoje pokoje. Podlegali tajnej jednostce pod kryptonimem „Naczelna Jednostka Programów Wojskowych”. – Dziś kpt. Andrzej Piszczek jest wiceszefem publicystyki PR 1 TV. Ppłk Janusz Brandt, były szef redakcji wojskowej (robił m.in. programy o Układzie Warszawskim), jest szefem biura od stanu „W”. Szefem TV Polonia jest ppłk Antoni Bartkiewicz, b. red. naczelny Polski Zbrojnej i b. wiceszef biura prasy MON. W TV Polonia pracuje też kpt. Tomasz Białoszewski, który w stanie wojennym czytał Dziennik Telewizyjny – mówi jeden z dziennikarzy.

Szpieg prezesem W stanie wojennym prezesem Komitetu ds. Radia i Telewizji został płk. Mirosław Wojciechowski, szpieg, wyrzucony z USA za kradzieże technologii. Wojciechowski, spec od propagandy w informacji wojskowej PRL, przyszedł do Radiokomitu w 1984 r. Zastąpił partyjnego Władysława Loranca. Jego zastępcą został płk Tadeusz Korczak ze sztabu generalnego LWP. Drugim wiceprezesem został Sasza Perczyński, człowiek o biografii bliżej nam nieznanej. Do Radiokomitetu Wojciechowskiego przeniesiono z Agencji Prasowej Interpress, która oficjalnie zajmowała się obsługą dziennikarzy zagranicznych w Polsce i promocją Polski za granicą. W rzeczywistości, jak wielu twierdzi, była przybudówką służb szpiegowskich PRL. Wojciechowski nie krył się ze swoją profesją. W Radiokomitecie przechwalał się, że za oceanem i w NATO jest persona non grata. Miał swój udział w kradzieży Amerykanom planów jednej z rakiet. Podobno był jedynym Polakiem, z którym Jurij Andropow, b. I sekretarz KC KPZR, wypił brudzia, gdy Wojciechowski w chwale wrócił z Ameryki. z Interpressu Wojciechowski ściągnął w 1984 r., zaraz po stanie wojennym, Lwa Rywina (w Interpressie Rywin był kierownikiem redakcji filmowej i językowej, potem awansował do wyższego kierownictwa). W Radiokomitecie Rywin był najpierw szefem Poltelu, a gdy w 1989 r. prezesem został Andrzej Drawicz, awansował go na swojego zastępcę. – To za czasów Drawicza o mało nie sprzedano Dwójki za 5 mln dol. Hindusowi z Londynu. Prawdopodobnie był to podstawiony człowiek. Toczyły się też już (w Rekownicy) rozmowy z Elektromisem na temat sprzedaży za 4 tys. dol. regionalnego ośrodka TV w Poznaniu. W ostatniej chwili tym wyprzedażom zapobiegły SDP i związki twórcze TVP – mówi jeden ze związkowców.

Oficerowie tłumaczą Zapytałem prezesa Dworaka, czy to prawda, że w TVP od czasu stanu wojennego pracują PRL–owscy oficerowie. Otrzymałem oświadczenia kpt. Piszczka i Antoniego Bartkiewicza. Piszczek pisze, że pracę w redakcji wojskowej zaproponowano mu (w 1985 r.–red.), gdy odbywał roczną służbę wojskową w Szkole Podchorążych Rezerwy. W telewizji awansował na stopień porucznika, potem kapitana. W 1994 roku Departament Wychowania MON przeniósł go „w stan nieczynny”. Dodaje, że od 5 lat nie ma „prawie żadnego związku z tą instytucją”. Antoni Bartkiewicz zaś stwierdza: „Nie jest prawdą, że jestem lub byłem podpułkownikiem WP. Jest prawdą, że w okresie marzec–listopad 1992 byłem cywilnym pracownikiem „Polski Zbrojnej” jako redaktor naczelny, a następnie wiceszefem wydziału Prasy w Departamencie Wychowania MON. Przygoda ppłk Janusza Brandta z telewizją, jak mówi, zaczęła się 1985 r. Był wówczas podporucznikiem (dziś jest szefem zespołu ds. obronnych TVP). – Wygrałem wtedy konkurs na producenta programu „Poligon” – wspomina. Dodaje: – Do TVP przyjmował mnie w 1989 r. płk Włodzimierz Szymański z Głównego Zarządu Politycznego WP, który w stanie wojennym był w telewizji komisarzem wojskowym. W Naczelnej Redakcji Programów Wojskowych pracowałem od 1989 r. Pensje otrzymywaliśmy z Zarządu Polityczno–Wychowawczego MON. Od 1992 do 1994 r. byłem szefem NRPW. Funkcję tę powierzył mi Bronisław Komorowski, ówczesny minister obrony narodowej. Moim poprzednikiem był Krzysztof Pomes. Płk Krzysztof Pomes był ważną postacią w Radiokomitecie. Pracował w różnych redakcjach, m.in. w Teleexpresie. Ale także w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego. – W telewizji odpowiadał za kontakty polityczne z oficerami armii radzieckiej. Jak przyjeżdżali na Woronicza, to on ich oprowadzał – mówią nasi informatorzy. – Szefem Telegazety był do listopada 2002 r. Czesław Berenda, b. korespondent TVP w Moskwie, a także w Pradze w latach 1967–69. Odszedł na emeryturę – opowiada jeden z pracowników. Berenda został uznany przez sąd za „kłamcę lustracyjnego” – zataił m.in. to, że był agentem wywiadu PRL, gdy w latach 80. Był korespondentem TVP w Pradze.
Nie byłam protegowaną Zastępczynią Niny Terentiew, szefowej programu 2, jest Barbara Bilińska–Kępa. – Do telewizji trafiła w 1994 r., jako protegowana ówczesnego szefa Okręgu Warszawskiego LWP, gen. Lewińskiego. Skończyła dziennikarstwo, magisterium obroniła w Akademii Obrony Narodowej. Zajmowała się wojskiem w WOT, była szefową redakcji wojskowej. W Dwójce odpowiada m.in. za publicystykę, film nieartystyczny – mówi nasz informator. – To prawda, że oprócz dziennikarstwa, ukończyłam dwuletnie magisterskie studium na wydziale zarządzania AON. Pracowałam w redakcji wojskowej, chciałam, więc podnieść swe kwalifikacje. Byłam szefową redakcji wojskowej przez 3,5 roku. Rekomendował mnie minister obrony narodowej Zbigniew Okoński, akceptował prezes TVP Wiesław Walendziak. Zastępcą w mojej redakcji był Leszek Wieliczko. Dostał awans w Żandarmerii, gdy już pracował w telewizji, podobnie jak Zieliński. Kierowana przeze mnie redakcja wojskowa trzymała się z dala od układów wojskowych. To nieprawda, że byłam protegowaną gen. Lewińskiego. Od 2000 r. jestem w TVP 2. Sławomir Zieliński, b. szef telewizyjnej Jedynki, w 2002 r. na rozkaz prezydenta Kwaśniewskiego dostał awans na podporucznika Żandarmerii Wojskowej. Gdy spytaliśmy go, skąd ten awans i czemu w żandarmerii, odpowiedział: – Tak przydzielili. Jedni mają przydział do czołgów, inni do tej formacji.

Rekomendowani Wojskowi cieszą się na Woronicza uznaniem. Np. Stanisław R., którego Włodzimierz Czarzasty, sekretarz KRRiTV, rekomendował do rady nadzorczej publicznego Radia Koszalin. R., to b. oficer LWP, b. pracownik Interpressu, który przyznał się do współpracy ze specsłużbami PRL. R. jest asystentem posła SLD Ryszarda Ulickiego, b. szefa rady programowej TVP, którego kandydatura była brana pod uwagę, jako prezesa TVP. – Czarzasty wycofał rekomendację, gdy R. publicznie przyznał się do współpracy ze specsłużbami – mówi Jarosław Sellin z KRRiTV. Dodaje: – W wyborach Adam Halber przeforsował do rady nadzorczej Radia Katowice Grzegorza Pawełczaka, który w CV podał, że w latach 1982–90 był żołnierzem – pracował w służbach prasowych LWP i w tym samym czasie był kierownikiem redakcji informacyjnej ośrodka w Katowicach. Do rady nadzorczej radia Opole Halber przeforsował Wojciecha Płażalskiego, b. asystenta Marka Siwca w Krajowej Radzie, a potem, jako szefa BBN. Włodzimierz Czarzasty zgłosił do rady nadzorczej Radia Olsztyn Sławomira Malinowskiego, w latach 1981–1985 pracownika redakcji informacyjnej Radia Gdańsk, potem TV Gdańsk. – W stanie wojennym Malinowski występował w mundurze – mówi Anna Pietraszek, szefowa redakcji wojskowej od kwietnia 1994 do końca 1995 r. – Propozycję pracy złożył mi ówczesny prezes TVP Walendziak. Starałam się „ucywilnić” redakcję, ale to mi się nie udało, bo każda moja prośba o przyjęcie cywila oraz zwolnienie któregoś z wojskowych napotykała na opór Walendziaka i zarządu, oraz wiceminister MON Danuty Waniek, którą prosiłam o wsparcie – mówi Pietraszek, jedyna w Polsce kobieta i cywil, która ukończyła podyplomowe studium operacyjno–strategiczne Akademii Obrony Narodowej z tzw. dyplomem generalskim oraz kursy w Pentagonie i Kopenhadze. – Od 1996 r. jestem odcięta od robienia w telewizji programów wojskowych – dodaje. – Kiedy miejsce pułkowników zajmą reżyserzy, programiści i profesjonalni dziennikarze? Dotąd nabór odbywał się na zasadzie przynależności partyjnej i powiązań ze służbami mundurowymi. I ci ludzie robili zadziwiająco szybkie kariery – irytują się pracownicy TVP. Niektórzy z nich prawdopodobnie zniknęliby z areny publicznej, gdyby nie prezydencka nowelizacja ustawy lustracyjnej, która wyłączała spod lustracji pracowników wywiadu i kontrwywiadu. Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego stwierdzające, że nowela jest niezgodna z konstytucją RP znów dało szansę, że ludzie z klucza wojskowego znikną z radia i telewizji. JAPA ( komentarz z innego blogu). jwp

Hr. Skrzyński - Panie Marszałku, a jaki program tej partii? Marszałek Piłsudski - Najprostszy z możliwych. Bić kurwy i złodziei, mości hrabio.

Cyrk z Grossami w Telewizji Polskiej Na zaproszenie realizatorów programu “Mam inne zdanie” wziąłem wczoraj udział  w wieczornej dyskusji w programie I-szym Telewizji Polskiej o o książce małżeństwa Grossów. Program miał się odbyć “na żywo” o godz. 22.35 w holu nowego gmachu przy ul. Woronicza 17 w Warszawie. Przyjechałem samochodem z Radwanowic godzinę wcześniej, ale zamiast być posadzonym wraz z innymi na widowni zostałem natychmiast odprowadzony długim korytarzem na pierwsze piętro do innego budynku. Po pudrowaniu  pozostawiono mnie samego w tamtejszej kawiarni przy malinowej herbatce.  Tam siedziałem trzy kwadranse. Później jedna z osób z obsługi zadzwoniła do mnie na komórkę, prosząc, abym nie wychodził z kawiarni, gdyż Grossowie nie wiedzą, że zostałem zaproszony do programu. Następnie przyszła do mnie inna osoby twierdząc, że jak Grossowie zobaczą mnie za wcześnie, to nie wejdą do studia. Istny cyrk! Gdy program już się zaczął sprowadzono mnie do holu, ale nie głównymi schodami tylko schodami awaryjnymi. Następnie przez kolejny kwadrans trzymano mnie w zupełnie ciemnym pomieszczeniu. Tutaj bez jakiejkolwiek zapalonej żarówki młoda panienka po raz kolejny mnie wypróbowała. Z daleka widziałem hol, ale nic nie słyszałem, co w nim mówiono. Po chwili prowadzono mnie bocznym wejściem przed kamery i posadzono przy byłym ambasadorze Izraela w Polsce, Szymonie Weissie. Dopuszczony w końcu do głosu powiedziałem o tym jak ze mną postąpiono. Co do książki, to nazwałem ją “gniotem intelektualnym?. Nazwałem też kłamstwami oskarżenia pod adresem Kościoła katolickiego i kardynała Adama Sapiehy z Krakowa. Szybko odebrano mi głos, ale dobre i tyle. Z Grossem spotkałem się jednak, gdy poszedłem do charakteryzatorni, aby zmyć puder z twarzy. Zapytałem go, czemu się on tak mnie boi. Zamiast odpowiedzi usłyszałem wyzwiska, a następnie Gross krzyczał za mną na korytarzu, że – uwaga! – Pójdę do piekła. Chyba trzy razy tak krzyknął. No cóż, biedny mały człowieczek, który chyba naprawdę uwierzył, że jest “autorytetem moralnym”. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

O (nie) pomaganiu Żydom. Cena strachu Lord Jim przestraszył się raz. Uciekł, nie pomógł innym. Przestraszył się, bowiem groziła mu pewna śmierć. Potem całe życie płacił za to własnym szalonym bohaterstwem. Dokonał wyboru, aby zawsze ryzykować wszystko dla innych i tym sposobem zmyć plamę na własnym sumieniu. To był sposób na odkupienie. Lord Jim to naturalnie postać literacka, ale Joseph Conrad wymyślił go sobie nie, jako przeciętnego zjadacza chleba, lecz jako osobę wybitną. Mimo to jego bohater przestraszył się, gdy stanął w obliczu śmierci. Miał wybór i raz wybrał ucieczkę. Potem nadludzkim wysiłkiem woli zdyscyplinował się i ze świadomą pogardą śmierci wybrał postawę zupełnie przeciwną. Nietuzinkowość z definicji nie może być normą. W związku z tym, co mają zrobić ze sobą osoby, które – w ich mniemaniu, a także w świetle ideału chrześcijańskiego – przestraszyły się, bowiem groziła im śmierć? Uciekły, nie pomagając bliźnim w potrzebie? To naturalnie zależy od jednostki, ale każdy będzie sobie z tym jakoś musiał dać radę w swoim sumieniu. Czy uprawnione jest, zatem gardzić nimi lub potępiać? Więcej – czy ich dzieci i wnuki dziedziczą moralną winę niedoskonałości swoich rodziców i dziadków, którzy przestraszyli się, uciekli?

Przede wszystkim moralna wina na pewno nigdy nie spada na spadkobierców. To tak jakby dzieci i wnuki morderców osądzać na podstawie zbrodni rodziców i dziadków. Tutaj istnieje naturalnie wyjątek:, gdy dzieci i wnuki przeprowadzają apologię tych zbrodni bezpośrednio bądź pośrednio, na przykład wyznając i propagując zbrodnicze ideologie, które do tych zbrodni doprowadziły. A co z osądem tych, którzy się przestraszyli? Trudno chyba sądzić, że ktoś sam tego doświadczył. Ale nawet w wypadku doświadczenia własnego, którego rezultatem była albo ucieczka, albo pomoc, też lepiej wstrzymać się przed sądem. Można, bowiem stwierdzić, że strach przed śmiercią wyrażany ucieczką jest najbardziej rozpowszechnionym ze wszystkich ludzkich odruchów. A co zrobić, gdy strach o życie potężnieje, gdyż zagrożeni nie jesteśmy tylko my sami, ale również nasi najbliżsi, a może nawet sąsiedzi? Wtedy możemy mówić o racjonalnej – a nie tylko odruchowej – reakcji na strach wywołany śmiertelnym zagrożeniem. Reakcja jest tym bardziej racjonalna, im więcej czasu mamy na zastanowienie się na konsekwencjami swojego wyboru. Myślimy: swoim życiem ryzykować mogę, ale życiem swojej żony i dzieci? No i większość z nas dokonuje wyboru na „nie”. Czy można takich ludzi winić? Wszystko można naturalnie. Ale jest to raczej odzwierciedlenie zaciekłości, zgorzkniałości, frustracji i bezsilności, a nie racjonalna ocena sytuacji i możliwości wyboru w obliczu śmierci. A opinie takie towarzyszą obecnej debacie o eksterminacji Żydów przez Niemców w czasie II wojny światowej i głównie strachliwej postawie polskiej ludności chrześcijańskiej wobec mordowanych bliźnich. Pisaliśmy wielokrotnie (również w NCZ!) na temat rozmaitych problemów z ukrywaniem Żydów, szczególnie w naszej publikacji „Polacy i Żydzi 1918-1955. Współistnienie, Zagłada, komunizm” (niedługo – uwaga, kryptoreklama! – trzecie wydanie we Frondzie). Mówiąc krótko: schowane w skrytce radio czy karabin maszynowy nie kaszlał podczas rewizji. Ponadto przytoczyliśmy kilka opinii świadków żydowskich, którzy wyrazili wątpliwość, czy w warunkach straszliwego terroru pomogliby komukolwiek, ryzykując śmiercią, i wyrazili podziw dla tych, którzy ich ocalili. Na przykład tak wyrazili się: Janka Altman, Bencjon Drutin, Emilka Rozencwajg (Shoshana Kossower Rosenzweig), Henryk Bryskier czy Szewach Weiss (zob. Marek Arczyński i Wiesław Balcerak, „Kryptonim »Żegota«. Z dziejów pomocy Żydom w Polsce 1939-1945” – wydanie drugie, Czytelnik, Warszawa, 1983, str. 264; Marzena Baum-Gruszowska i Dominika Majuk, red., „Światła w ciemności. Sprawiedliwi wśród narodów świata. Relacje historii mówionej w działaniach edukacyjnych” – Ośrodek „Brama Grodzka-Teatr NN”, Lublin 2009, str. 58; Anka Grupińska, „Ja myślałam, że wszyscy są razem” – „Tygodnik Powszechny”, 6 maja 2001; Henryk Bryskier, „Żydzi pod swastyką, czyli getto w Warszawie w XX wieku” – Aspra-Jr, Warszawa, 2006, str. 231; Szewach Weiss, „Polacy pozostali niezłomni” – „Rzeczpospolita”, 26 stycznia 2011). Nieoceniony Mark Paul, wybitny badacz niezależny z Kanady, przysłał mi kolejną transzę takich opinii. Wszystkie one pochodzą od osób uratowanych przez polskich chrześcijan. Przetłumaczyłem je dla Czytelników NCZ!.Pola Stein stwierdziła: „Nie oskarżam nikogo za to, że nie ukrył czy nie pomógł Żydowi. Nie możemy domagać się od innych, aby poświęcili własne życie. Nikt nie ma prawa domagać się takiego ryzyka” (zob. Pola Stein cytowana w: Nechama Tec, „When Light Pierced the Darkness: Christian Rescue of Jews in Nazi-occupied Poland” – Oxford University Press, New York and Oxford, 1986, str. 129).

Hanna Wehr napisała: „Ktokolwiek twierdzi, że pomoc Żydom w tamtych czasach była rzeczywistością, obowiązkiem i niczym innym, powinien pomyśleć długo i poważnie nad tym, jak sam zachowałby się w takiej sytuacji. Przyznaję, że nie jestem pewna, czy udałoby mi się zebrać dość odwagi [aby pomagać] w warunkach terroru nazistowskiego” (zob. Hanna Wehr, „Ze wspomnień” – Polish-Jewish Heritage Foundation of Canada, Montreal, 2001).

Inny świadek żydowski w taki oto sposób wyraził się na temat pomagania bliźnim w obliczu śmierci: „Odpowiedź jest zawsze taka sama i ja się pod nią podpisuję. Nie wiem, czy naraziłbym swoje własne życie, aby ocalić chrześcijanina” (cyt. w: Marc Hillel, „Le massacre des survivants: En Pologne après l’holocauste (1945-1947)” – Plon, Paris, 1985, str. 99). Następna osoba całkiem otwarcie przyznała: „Nie mam żadnej pewności, że dałabym miskę strawy Polakowi, jeśli oznaczałoby to śmierć dla mnie i dla mojej córki” (cyt. w: Małgorzata Niezabitowska, „Remnants: The Last Jews of Poland” – Friendly Press, New York, 1986, str. 249).

Roman Frister zastanawiał się w ten sposób:, „Jakie ja mam prawo ich potępić? Dlaczego niby mieli oni ryzykować życie własne i swoich rodzin dla żydowskiego chłopca, którego nie znali? Czy ja zachowałbym się inaczej? Znałem odpowiedź również na to pytanie. Nie podniósłbym nawet małego palca, aby im pomóc. Wszyscy bali się jednakowo” (zob. Roman Frister, „The Cap or the Price of a Life – Weidenfeld & Nicolson, London, 1999, str. 194).

Potwierdza to Henryk Prajs: „Nie dziwię się, że ludzie nie chcieli chować Żydów. Wszyscy się bali. Kto ryzykowałby życie swojej rodziny? Można oskarżać tych, którzy przechowywali Żyda, wyzyskali go finansowo, a następnie albo go wydali albo zabili. To są mordercy. Ale absolutnie nie można winić przeciętnego Polaka. Nie wiem, czy ktokolwiek inny okazałby się bardziej przyzwoity [decent], czy jakikolwiek Żyd byłby bardziej przyzwoity” (zob. Henryk Prajs – internet: http://www.centropa.org (Biographies), styczeń 2005).

Według Ewy Stapp: „Gdy podróżowałam później w świecie i Żydzi mówili mi, jak źle Polacy zachowali się w stosunku do Żydów, że ich nie chowali, zawsze dawałam im następującą odpowiedź: »w porządku, mogli byli uczynić więcej. Ale zastanawiam się, jak wielu spośród was, Żydów, ukryłoby polską rodzinę, wiedząc, że nie tylko wy, ale i wasze dzieci, wasza cała rodzina zostałaby rozstrzelana, jeśli sprawa wydałaby się?«. Po takim stwierdzeniu zawsze następowała cisza i nikt nic nie mówił” (zob. Ewa S. [Stapp], internet: 

http://www.centropa.org (Biographies), wrzesień 2005).

Gdy zapytano Romana Fraymana, czy zaryzykowałby swoje własne życie, aby ocalić innych, ten odpowiedział: „To śmieszne, że zadajecie mi takie pytanie (…), dlatego że gdy uczę dzieci z szóstej klasy i mówię im, jak Maria [Bałagowa] ocaliła moje życie, zwracam się do dzieci w następujący sposób:, »kto z was miałby wolę zaryzykować swoje własne życie, aby ocalić kogoś innego, wiedząc, że jeśli was złapią, zostaniecie zabici?«. Naturalnie po tym jak wysłuchają mojej historii, wielu z nich mówi: »My byśmy tak zrobili, proszę pana«. A ja im wtedy: »Opuśćcie ręce. Powiem wam uczciwie, że jeśli ktoś spyta mnie, czy ja bym tak postąpił, to moja uczciwa odpowiedź brzmi: nie wiem«. Czy miałbym wolę poświęcić moje własne dzieci, moje wnuki? Nie wiem. Po prostu nie wie się, dopóki samemu nie jest się w takiej sytuacji. Nie mam pojęcia, czy jestem wystarczająco odważny” (cyt. w Bill Tammeus and Jacques Cukierkorn, „They Were Just People: Stories of Rescue in Poland During the Holocaust” – University of Missouri Press, Columbia, Missouri and London, 2009, str. 69).

Hanna Szper-Cohen z Lublina ocalała dzięki łańcuszkowi ludzi dobrej woli. Ale wyraża się o tym w specyficzny sposób: „Do dnia dzisiejszego mówię, – ponieważ Żydzi mają złe zdanie o Polakach – i powtarzam, że spośród nas, którzy przeżyliśmy, mimo że jest nas mały procent, żaden z nas nie przeżyłby, gdyby w pewnym momencie nie otrzymał pomocy, zwykle z niskich pobudek zysku, od jakiegoś Polaka. Inaczej nie sposób byłoby przeżyć” (zob. Ian Cohen, „Escape from Belzec: Saved By a Pair of Heels”, internet: http://www.holocaustresearchproject.org/ar/belzec/belzecescape.html).

Rabin Abraham D. Feffer z Toronto, który wywodzi się z Drobina, gdzie przeżył eksterminację, uważa, że „wielu szczęśliwych uratowanych z mojego własnego sztetla pamięta dobrze, z wielką sympatią i podziwem, pomoc wielu dzielnych chrześcijańskich rolników, którzy mieszkali w pobliskich wioskach, gdzie pracowaliśmy w mroźne dni zimowe (w Polsce ukrywanie Żyda czy choćby karmienie go było karane śmiercią, zwykle przez powieszenie). Pamiętamy, jak ci mężczyźni i kobiety, wielce zagrożeni, otworzyli przed nami swoje biedne chatki, aby podzielić się z nami ciepłą zupą, chlebem i kartoflami” (zob. Rabbi Abraham D. Feffer, „My Shtetl Drobin: A Saga of a Survivor” – n.p., Toronto, 1990, str. 22.).

Warszawiak Matus Radziłower (Radzilover) przeżył w ukryciu, wyemigrował, został kantorem i pozostaje wdzięczny swoim dobroczyńcom: „Nigdy nie miałem skłonności nacjonalistycznych. Naturalnie jestem bardzo oddany moim żydowskim braciom. Jestem dumny ze swojego pochodzenia. Ale również kochałem kraj, gdzie się urodziłem – Polskę. Kochałem sąsiadów, Polaków, z którymi dorastałem i żyłem w miłości i pokoju. Nigdy ich nie oskarżałem o to, że nam nie pomogli, bowiem oni sami żyli w wielkim zagrożeniu. Setki tysięcy z nich zginęło albo zostało zesłanych do obozów koncentracyjnych. Oni też zapłacili wysoką cenę pod nazistowską okupacją. Intencją Hitlera była eksterminacja Polaków po tym, jak upora się z Żydami” (zob. Matus Radzivilover, „Now or Never: A Time For Survival – Frederick Fell, New York, 1979, str. 82.).

Icek Cukierman („Antek”), syjonista-socjalista, jeden z przywódców Żydowskiej Organizacji Bojowej, uważał, że wdzięczność należy się wszystkim Polakom, bez względu na to, czy brali za pomoc pieniądze, czy nie: „Ten, kto szerzy nienawiść do Polaków, popełnia grzech! Musimy postępować wprost przeciwnie. W kontekście antysemityzmu i ogólnej apatii ci ludzie są wspaniali. Czyhało na nich wielkie niebezpieczeństwo za pomaganie nam. Było to śmiertelne niebezpieczeństwo nie tylko dla nich, ale czasami nawet dla całego podwórka, przy którym mieszkali (…). Powtarzam to dzisiaj:, aby spowodować śmierć setki Żydów, wystarczył jeden polski donosiciel. Aby ocalić jednego Żyda, czasami trzeba było pomocy dziesięciu uczciwych Polaków, pomocy całej polskiej rodziny, nawet jeśli robili to oni dla pieniędzy. Niektórzy udostępnili swoje mieszkania, inni fałszowali dowody osobiste. Musimy doceniać nawet bierną pomoc. Na przykład piekarza, który nie doniósł. Przecież dla polskiej rodziny składającej się z czterech osób było problemem, gdy musiała ona zacząć kupować podwójne porcje kajzerek czy mięsa. A jakim kłopotem było udawanie się daleko od miejsca zamieszkania, aby zaopatrzyć ukrywającą się u nich rodzinę [żydowską] (…). I stwierdzam, że nie ma znaczenia, czy wzięli za to pieniądze. Życie przecież nie było łatwe także dla Polaków. Nie było łatwo utrzymać się. Żyły sobie wdowy i byli urzędnicy, którzy zarabiali parę dodatkowych złotych, pomagając [Żydom]. I byli rozmaitego rodzaju ludzie, co pomagali” (zob. Yitzhak Zuckerman „Antek”, „A Surplus of Memory: Chronicle of the Warsaw Ghetto Uprising – University of California Press, Berkeley, 1993, str. 461, przetłumaczone, jako „Nadmiar pamięci (siedem owych lat). Wspomnienia 1939-1946” – Wydawnictwo Naukowe PAN, Warszawa, 2000).

To, co mówią żydowscy świadkowie, jest naturalnie jasne, logiczne i sprawiedliwe. Dlatego też na Zachodzie zupełnie nie funkcjonuje to w obiegu naukowym. Zamiast tego mamy tanie moralizatorstwo, szmirowatość, teoretyzowanie zamiast badań – wszystko wywodzące się z postmodernizmu i dekonstrukcji. A na koniec prowokacja. Mimo wszystko, bowiem niektórzy Polacy pomagali żydowskim bliźnim. Tego nawet nie neguje na razie sam guru neostalinowskich rewizjonistów, Jan Tomasz Gross. Wśród dobroczyńców było dużo endeków. Dlaczego? Oto diament ze skarbnicy nieocenionego Wojciecha Jerzego Muszyńskiego. Tenże dogrzebał się do źródła. Wincenty Lutosławski, przyjaciel Romana Dmowskiego, filozof związany z Narodową Demokracją, tuż przed wybuchem II wojny światowej w 1939 roku napisał tak: „Do polskiego narodu należą spolszczeni Niemcy, Tatarzy, Ormianie, Cyganie, Żydzi, jeśli żyją dla wspólnego ideału Polski (…). Murzyn lub czerwonoskóry może zostać prawdziwym Polakiem, jeśli przejmie dziedzictwo duchowe polskiego narodu, zawarte w jego literaturze, sztuce, polityce, obyczajach, i jeśli ma niezłomną wolę przyczyniania się do rozwoju bytu narodowego Polaków”. Jeszcze jeden dobitny dowód na to, że endecja nie była europejska czy rasistowska, tradycjonalistyczna i zaściankowa, była, bowiem chrześcijańska, czyli katolicka przede wszystkim. Teraz jest jasne, dlaczego niektórzy Polacy, w tym i endecy, ratowali Żydów…

Marek Jan Chodakiewicz

W okopach wojny walutowej. Jeśli Chiny zdecydują się zdywersyfikować swoje rezerwy walutowe i rozpoczną globalne inwestowanie, niewykluczone, że spora część tego kapitału może trafić do Polski Podczas wszystkich spotkań przywódców amerykańskich i chińskich rewaluacja juana staje się jednym z najważniejszych tematów rozmów. Amerykanie naciskają, by Chiny umocniły kurs juana i w ten sposób obniżyły konkurencyjność swojego eksportu, który przyczynia się do deficytu handlowego USA z Chinami (w tym roku może wynieść 270 mld USD). Chińczycy z kolei obstają przy swoim. Nie chcą zwiększyć wartości swojej waluty, twierdząc, iż nie zmniejszy to amerykańskiego deficytu, a jedynie uderzy w ich eksporterów. Czy konflikt ten może przerodzić się w wojnę, a jeśli tak, jak będzie ona wyglądać i jakie będą jej skutki? Dwa największe mocarstwa współczesnego świata mają w tym wypadku ewidentnie sprzeczne interesy. Publicyści i dziennikarze biją na alarm, mówiąc o światowej wojnie walutowej. Taktyka amerykańska została już nazwana finansową dyplomacją, istnieje, bowiem silna korelacja między ilością i szczeblem spotkań polityków obu krajów a wzrostem kursu juana. Przy okazji tych spotkań Pekin często idzie na drobne symboliczne ustępstwa, z których Waszyngton jest jednak niezadowolony. Niezrażeni tym przywódcy chińscy zapewniają, iż nie będą ulegać naciskom i rewaluację przeprowadzą w takim tempie, w jakim sami uznają to za stosowne.

Pochwała manipulacji W 1996 r. Richard Rosecrance w artykule “Powstanie państwa wirtualnego: terytorium nie ma już znaczenia” (“The Rise of the Virtual State: Territory Becomes Passé”) twierdził, iż po II wojnie światowej najbardziej rozwinięte narody (a zwłaszcza Niemcy i Japonia, które wojnę przegrały), porzuciły koncepcję wojny o terytorium i skoncentrowały się na walce o udział w globalnym handlu. Trudno tu nawet mówić o wojnie, bardziej jest to rywalizacja. Liczą się technologie, wiedza, kapitał ludzki, a uczestnicy zdobywają nie jak dawniej nowe terytoria, ale nowe rynki. W 2007 roku zamieszkały w Waszyngtonie chiński analityk i ekonomista Song Hongbing wydał książkę pod tytułem “Wojny walutowe” (“Huobi zhanzheng”). Napisana w stylu teorii spiskowych i z pozycji nacjonalistycznych od razu stała się w Chinach bestsellerem. Song poszedł w swoich sensacyjnych rozważaniach znacznie dalej niż Rosecrane. Twierdził, iż bogactwo narodów nie bierze się ani z ciężkiej pracy, ani z wykształcenia, lecz z manipulacji kursem waluty. Decyduje on, bowiem o cenach importu i eksportu, i to właśnie odpowiednie nim manipulowanie jednym nabija kieszenie, a innych puszcza z torbami. Dlatego zdaniem Songa, Chiny w żadnym wypadku nie powinny ulegać presji i rewaloryzować juana, ponieważ to właśnie zachowanie kontroli nad własną walutą zdecyduje o tym, czy kraj ten stanie się w XXI wieku supermocarstwem. Jeśli będzie przyjmować niekorzystny dla siebie kurs, nie pomoże ani ciężka praca, ani awans cywilizacyjny społeczeństwa. Miliard Chińczyków pracować będzie na zyski finansjery z Wall Street, z którą – zdaniem Songa – rządy zachodnie toczyły od wieków walkę o władzę i ostatecznie ją przegrały, stając się jej marionetkami. Praca Songa Hongbinga wywołała, (co zrozumiałe) mieszane uczucia na Zachodzie, ale także wśród chińskich elit władzy, i to z dwóch powodów. Rządzący Chinami zostali poddani presji własnej – nastawionej nacjonalistycznie – opinii publicznej, a także przestraszyli się, iż tak konfrontacyjna publikacja jest sprzeczna z oficjalnym kursem tzw. pokojowego rozwoju. Chiny oficjalnie zapewniają, iż akceptują wszystkie reguły ustanowione przez dotychczasowych hegemonów i obawiają się oskarżeń Zachodu o możliwość ich złamania w momencie osiągnięcia koniecznego ku temu potencjału, (co skądinąd jest bardzo prawdopodobne). Być może, dlatego “Wojny walutowe” do dziś nie zostały przetłumaczone na żaden język obcy. Świat “wojen walutowych” to zdaniem Songa świat, w którym władze finansowe i media stały się ważniejsze od armii. Antyczny chiński generał Sun Zi, który swego czasu mówił, że los państwa i przetrwanie jego mieszkańców zależy od talentów wojskowych ich generała, dziś musiałby zmienić zdanie i twierdzić, iż poziom dobrobytu społeczeństw zależy od decyzji finansowych rządów i stopnia asertywności ich władz finansowych. Walki, bowiem nie toczą się w okopach na linii frontu, ale w gabinetach dyrektorów banków i ministrów finansów.

Prymat interesów Po takim spektakularnym wstępie można by oczekiwać, iż opis dwóch wielkich mocarstw współczesnego świata walczących o swe interesy powinien być równie widowiskowy. Po części tak jest, jako iż głównymi instrumentami są presja polityczna i medialny zgiełk, który żywi się sensacją i emocją, te bowiem dobrze się sprzedają i mocniej utrwalają pożądane poglądy i postawy. W amerykańskiej prasie Chiny oskarża się o nieuczciwą konkurencję, dotowanie swojego eksportu poprzez sztuczne zaniżanie kursu i tym samym likwidację kilkudziesięciu milionów miejsc pracy w Ameryce. Jesienią 2010 roku, a więc w okresie kampanii wyborczej do Kongresu, ukazały się nieoficjalne wersje raportu Departamentu Skarbu, w których Chiny nazywano walutowym manipulatorem. Po ujawnieniu przecieków raport został wstrzymany, a w opublikowanej później wersji ostre sformułowania ostatecznie się nie znalazły. Władze amerykańskie straszyły również możliwością wprowadzenia cła na produkty chińskie, ale skończyło się to tylko pogróżkami. Okazało się, że Chiny także mogą postraszyć. Ostatnio dają do zrozumienia, że wcale nie muszą kupować amerykańskich obligacji, lecz mogą zdywersyfikować swoje nadwyżki, kupując złoto, czy – jak ostatnio – obligacje krajów peryferii euro, a nawet udziały w takich firmach jak np. Volvo. (W Polsce sprzedano Chińczykom część cywilną Huty Stalowa Wola, często wspomina się także o FSO.), Mimo iż w przypadku kursu juana interesy obydwu krajów są sprzeczne, a w mediach trwa w najlepsze nieustający ostrzał propagandowy. Teza, iż mamy do czynienia z frontalną wojną, a obie strony okopały się i bronią swoich pozycji jak na linii Maginota, jest jednak fałszywa. Przede wszystkim, dlatego, iż oba kraje łączą… wspólne interesy. Dla Chin rynek amerykański to największy odbiorca ich towarów. Kryzys w Ameryce oznacza, iż taśmy produkcyjne w chińskich fabrykach stają, a dziesiątki milionów chińskich robotników, którzy porzucili pracę na roli, nie mają, dla kogo produkować i mogą wracać na wieś. Dla Ameryki z kolei Chiny to – jak nazwała je w czasie kampanii wyborczej z 2008 roku Hillary Clinton – bankier udzielający im kredytów i pożyczek. Klasyczne staropolskie “złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma”. Konflikt naruszyłby tę kruchą równowagę, a w interesie obu krajów jest stabilność. Różnice zdań w kwestii rewaluacji juana nie są wystarczającym powodem, by wojna ta przestała być wyłącznie wojną medialną. Wbrew emocjonalnym wypowiedziom obu stron kurs chińskiego juana wcale nie ma fundamentalnego znaczenia w stosunkach USA – Chiny. Publikowany w brytyjskim “The Economist” Indeks Big Maca (podejmuje on próbę przeliczenia na dolary ceny hamburgera Big Mac w sieci McDonald´s sprzedawanego w 120 krajach świata) pokazuje, że chiński juan jest faktycznie niedoszacowany około 40 procent. Ale różnica w kosztach produkcji jest tak duża, że Chiny, mimo iż w latach 2005-2008 zwiększyły jego wartość o kilkanaście procent, i tak zanotowały wzrost eksportu do USA o kilkadziesiąt procent!

Rewaluacja to nie remedium Gdyby Chiński Bank Centralny zdecydował się na samobójcze dla własnego eksportu rozwiązanie i natychmiast jednego dnia uwolnił kurs juana, mogłoby to mieć istotne znaczenie dla stosunków handlowych USA – Chiny. Stopniowa rewaluacja (np. o 0,1 proc.), a tylko taka jest możliwa z punktu widzenia Chin (i naprawdę realna, gdyż Ameryka nie ma żadnych instrumentów efektywnego nacisku), nie ma większego wpływu na relacje sino-amerykańskie. Co ciekawe, deficyt USA w handlu z Państwem Środka istniał od wielu lat. Głośno o rewaluacji zaczęło być dopiero wówczas, gdy władze w Pekinie zaczęły coraz śmielej próbować dywersyfikować swoje nadwyżki budżetowe i zamiast inwestycji w amerykańskie obligacje i dolara, zwiększyły zakup euro, złota, środków trwałych. Gdy okazało się, iż nadwyżki osiągnięte w handlu ze Stanami nie będą wracać do Ameryki w formie pożyczek i kredytów, kurs juana stał się dyżurnym tematem rozmów amerykańsko-chińskich. I poważnym problemem politycznym. Po drugie, rewaluacja juana z pewnością uderzyłaby w chińskich eksporterów, ale czy pomogłaby amerykańskim producentom? Czy przy istniejących kosztach pracy byliby oni w stanie konkurować w segmencie najtańszych produktów z Wietnamem, Bangladeszem czy innymi krajami, do których już teraz powoli przenosi się produkcja z Chin? Raczej nie. Za tezą, iż gwałtowne działania na linii Waszyngton – Pekin są mało prawdopodobne, przemawia fakt, iż Chiny większość rezerw ulokowały w amerykańskich papierach wartościowych. Nie mogą nagle się z nich wycofać, pozbywając się, bowiem amerykańskich aktywów, doprowadziłyby do radykalnego spadku ich wartości i to jeszcze zanim zdążyłyby się w całości ich pozbyć. Rozpoczynając paniczną wyprzedaż, mogłyby doprowadzić Stany do bankructwa, ale poszłyby na dno razem z nimi. Po czwarte, presja, by Chiny wzmocniły juana, jest niepotrzebna. Nie będą one bronić obecnego kursu w nieskończoność, gdyż w dłuższej perspektywie nie leży to w ich interesie. A to, dlatego, iż modernizacja i sukcesy, które ten kraj osiągnął w ostatnim trzydziestoleciu, to kopia modelu rozwoju gospodarki proeksportowej, wcześniej stosowana przez inne azjatyckie tygrysy: Japonię, Koreę, Tajwan. W schemacie tym podstawą jest utrzymywanie sztucznie zaniżonego kursu własnej waluty, który gwarantuje konkurencyjność eksportu. Jednak w miarę bogacenia się społeczeństwa, co obserwowano w tych krajach, eksport przestawał być opłacalny, a coraz bardziej zwiększał się import. Wówczas rządy “uwalniały” walutę, a bogaci już obywatele zwiększali swoją siłę nabywczą poza granicami kraju i za swoją pracę byli w stanie kupić więcej importowanych produktów. Również obecnie obserwujemy w Chinach podobny proces, czyli stopniowe przechodzenie z gospodarki proeksportowej do gospodarki opartej na rynku wewnętrznym. Rewaluacja juana jest, zatem kwestią czasu. Jedyną niewiadomą jest jej tempo. Kontrola waluty w Chinach – podobnie jak wcześniej w innych azjatyckich tygrysach – jest łatwiejsza z powodu autorytarnego systemu politycznego. Rządzący nie konsultują swoich decyzji ze społeczeństwem, ale – co trzeba zapisać na plus – działają też w dłuższej perspektywie, nieograniczonej czteroletnimi kadencjami. Na obecnym etapie rozwoju rząd chroni swoją gospodarkę np. przed atakami spekulacyjnymi, wprowadzając wiele obostrzeń w obrocie chińskimi papierami wartościowymi. Stwarza to barierę w przyciąganiu kapitału, ale Chiny dziś go nie potrzebują, gdyż same dysponują olbrzymimi rezerwami.

Polski wątek Wydawać by się mogło, że w to starcie gigantów XXI wieku to nie nasza sprawa. W dodatku doświadczenia chińskie nie mogą być w Polsce zastosowane – Chiny to kraj autorytarny, kraj innej cywilizacji i grający w innej lidze. Trzeba jednak pamiętać, że od stosunków amerykańsko-chińskich zależy w XXI wieku cały świat, a w dobie globalizacji zmiany i ruchy tektoniczne, jakie wystąpią między USA i Chinami, będą miały także wpływ na Polskę. Jeśli Chiny zdecydują się zdywersyfikować swoje rezerwy walutowe i rozpoczną globalne inwestowanie, wtedy niewykluczone, że spora część tego kapitału może trafić do Polski. Wiele – jak choćby promocja polskiego stoiska na EXPO przez chińskie władze i umieszczenie go w centralnym punkcie strefy europejskiej między pawilonami Niemiec i Hiszpanii – wskazuje na to, że Chińczycy widzą w nas potencjał dużo większy niż my sami. Choćby z tego względu warto uważnie przyglądać się rozwojowi stosunków amerykańsko-chińskich zdominowanych w ostatnich latach przez kwestię rewaluacji juana, nazywaną “wojną walutową”. Radosław Pyffel

Front Narodowy rośnie w siłę. Sarkozy puszcza oko do katolików Dużo zamieszania nad Sekwaną wywołał sondaż, którego wyniki opublikował niedawno dziennik „Le Parisien”. Wynikało z niego, że na Marynę Le Pen zamierza głosować w pierwszej turze 23 procent wyborców. Prezydenta Mikołaja Sarkozy’ego i szefową Partii Socjalistycznej Martynę Aubry popierało zaś tylko po 21 procent uprawnionych do głosowania. Najpierw zakwestionowano rzetelność sondażu. Kiedy go jednak powtórzono, Marynie Le Pen… przybył dodatkowo jeden procent! Nic dziwnego, że badanie wywołało wielkie poruszenie w mediach i wśród polityków. Niektórzy komentatorzy zaczęli nawet mówić o przełomie na scenie politycznej i tłumaczyć, że Sarkozy i jego partia, Unia na rzecz Ruchu Ludowego (UMP), tracą wyborców na rzecz odnowionego przez Marynę Le Pen Frontu Narodowego. W UMP jednak specjalnego zmartwienia nie ma, bo po zsumowaniu głosów na Sarkozy’ego i de Villepina kandydat rządzącej partii jest i tak niejako „skazany” na zwycięstwo. Socjalistom zaś grozi, że ich kandydat może po pierwszej turze znaleźć sie poza wyborczą burtą.

Dobry wynik szefowej FN próbuje się tłumaczyć skutkami ogólnego kryzysu światowego, zjawiskiem imigracji, bezrobociem, spadkiem siły nabywczej francuskich portfeli itd. Być może jednak chodzi tu także o coraz większe problemy Francuzów z własną identyfikacją i tożsamością narodową, które wobec zjawiska dynamizmu islamu stają się kwestią dość palącą. Jeśli dodać do tego, że wizerunek Maryny Le Pen, w odróżnieniu od wizerunku jej ojca, nie został jeszcze tak zdiabolizowany, popularność jej kandydatury wyjaśnia się sama. Ludzie, którzy nigdy nie identyfikowali sie z Janem Marią Le Penem, nagle odkrywają, że głosowanie na kandydatów FN przestaje być „obciachem”. Wybory prezydenckie zapowiadają się ciekawie, a pierwszym rzeczywistym sprawdzianem będą szykowane właśnie wybory kantonalne. W kontekście zwiększającej sie popularności Frontu Narodowego niektórzy umieszczają wystąpienie prezydenta Mikołaja Sarkozy’ego w Puy-en-Velay, który na szlaku pielgrzymek do Santiago de Compostela wykonał kilka sympatycznych gestów wobec katolicyzmu. Przywołanie „chrześcijańskich korzeni” Francji nie jest specjalnym odkryciem. Nawet laicka Republika nie jest w stanie odrzucić do końca cywilizacyjnych i kulturowych podstaw Europy – chrześcijaństwa, spuścizny rzymskiego prawa i greckiej filozofii. Jednak podjęcie tego tematu przez prezydenta jest nad Sekwaną zjawiskiem niecodziennym. W dodatku temat taki podejmuje prezydent „kosmopolita”, którego korzenie rodzinne wywodzą się spoza Francji i który dość luźno traktuje sprawy religii, nie identyfikując się do końca z żadnym wyznaniem. Dlaczego więc robi to „Sarko”, a nie robił np. pokazujący się regularnie w kościele Jakub Chirac? Najprostsza odpowiedź to zakwalifikowanie prezydenckiego wystąpienia, jako próby „odbicia” katolickiego elektoratu. Ciepłe słowa Sarkozy’ego pod adresem katolicyzmu można, bowiem potraktować, jako chęć odebrania tradycyjnego elektoratu Marynie Le Pen i Frontowi Narodowemu. W kontekście wyborczych sondaży taka hipoteza wydaje się dość prawdopodobna, warto jednak przypomnieć, że np. spora część wyborców FN to także dawno już rozczarowani „klienci” np. komunistów, których sprawy religii niewiele obchodzą. Trzeba w tym miejscu oddać Sarkozy’emu sprawiedliwość i przypomnieć, że temat pewnej odbudowy pozycji chrześcijaństwa w przestrzeni społecznej Francji pojawiał się u tego prezydenta już wcześniej, by przypomnieć tylko jego przemówienie w Watykanie na początku kadencji. Sarkozy wydaje się rozumieć, że bez poruszenia tematu katolicyzmu nie da się do końca określić francuskiej tożsamości. Niby jest to oczywiste, ale słuchając głosów socjalistów o rzekomym łamaniu zasady laickości państwa, można potraktować prezydenckie wystąpienia jako wręcz „kontrrewolucyjne”… Pojawienie się tego tematu może także mieć kilka innych dodatkowych przyczyn. Pierwsza to załamanie się dotychczasowego modelu republikanizmu, który dość często traktował Kościół wrogo. Wieloletnie spychanie katolików do przysłowiowej kruchty nie przyniosło niczego dobrego. Głos Kościoła w sprawach społecznych przestał być słyszalny, a on sam, mocno osłabiony, nie jawi się już od dawna, jako jakiekolwiek zagrożenie dla świeckości państwa. „Wykastrowanemu” wyznaniu można pozwolić na więcej… Kolejny powód to ekspansja islamu. Sarkozy myśli o stworzeniu niefundamentalistycznego islamu francuskiego. Chodzi tu przerwanie finansowania miejscowych muzułmanów z zagranicy oraz ich lepszą integrację. Działania podejmowane w tym kierunku wymagają jednak zmiany obecnego systemu relacji państwa i religii. Oznacza to m.in. dofinansowywanie islamu z budżetu, a co za tym idzie, przebudowę republikańskiego prawa, które w tej materii obowiązywało już ponad 100 lat. Modernizacja relacji państwa ze związkami wyznaniowymi musiałaby objąć jednak też inne religie, w tym nadal najliczniejsze wyznanie nad Sekwaną, jakim jest katolicyzm. Przewartościowania tzw. laicyzmu dają podstawy może nie tyle do jakiegokolwiek „sojuszu” z Republiką, ale przynajmniej do zawarcia korzystniejszego dla Kościoła paktu niż ten obowiązujący w modelu z 1905 roku. Tak czy inaczej, nad Sekwaną dzieją się rzeczy, o których do niedawna nie śniło się (przynajmniej materialistycznym) filozofom… Bogdan Dobosz

Z przymrużeniem oka o rosyjskich papierosach Pewnego przedwiosennego poranka ujrzałem na chodniku porzuconą pustą paczkę po papierosach. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że naklejone na niej ostrzeżenie o zgubnych dla zdrowia skutkach palenia papierosów było napisane po rosyjsku. Skłoniło mnie to do kilku refleksyj. Rybnik, gdzie dokonałem tego „odkrycia”, leży w zachodniej części Polski, do Niemiec jest stąd o wiele bliżej niż do Rosji, z krajami Europy Zachodniej łączą mieszkańców mojego miasta o wiele liczniejsze więzi rodzinne, zawodowe i inne niż ze Wschodem, a jednak nigdy nie znalazłem na rybnickich chodnikach ani w żadnym innym miejscu porzuconych paczek po papierosach opatrzonych napisami angielskimi czy niemieckimi. Jest to tym dziwniejsze, że wielokrotnie słyszałem o przypadkach kupowania papierosów na Zachodzie ze względu na ich jakoby znacznie lepszy smak niż tych samych marek będących w obrocie na rynku polskim. Mamy, więc do wyboru trzy możliwe interpretacje tego zjawiska. Pierwszą można określić, jako optymistyczną. Palaczy papierosów zachodnioeuropejskich jest w naszym regionie więcej niż palaczy papierosów rosyjskich, ale ci pierwsi nie porzucają pustych pudełek na chodnikach, lecz przykładnie wrzucają je do koszy na śmieci. W ślad za zachodnimi papierosami idzie zachodnia kultura osobista. Ekspansja kultury materialnej pociąga za sobą ekspansję kultury społecznej i duchowej, – jeśli trzymać się klasycznego podziału pochodzącego sprzed wieku z okładem. Druga interpretacja jest pesymistyczna. Mieszkańcy mojego miasta dużo częściej palą papierosy rosyjskie niż zachodnie, tylko się do tego nie przyznają. Oznaczałoby to, że obok wspomnianych wyżej licznych więzi z Zachodem, istnieją u nas mniej widoczne, ale bynajmniej nie słabsze także i ze Wschodem. Pudełko po papierosach ujawnia ich istnienie na polu podziemnego życia gospodarczego, podkreślając znaczącą rolę przemytu w funkcjonowaniu społeczeństwa, należy jednak przypuszczać, że analogiczne więzi istnieją także na innych polach, bowiem zjawiska społeczne nie mają zwyczaju występować w pojedynkę. Tedy pod względem kulturowym nie przynależymy jednoznacznie – jak byśmy tego chcieli – do cywilizacji zachodniej, ale stoimy w rozkroku między Wschodem a Zachodem. Trzecia interpretacja ma charakter realistyczny i jest z nich wszystkich najprostsza, a przy tym, jako jedyna jest zgodna z zasadami metodologicznymi obowiązującymi w naukach społecznych. Zakłada ona, że jedno pudełko po papierosach to stanowczo za mała próba badawcza, aby wyciągać z niej jakiekolwiek wnioski. Gdybym przebadał, co najmniej sto porzuconych opakowań po papierosach, mógłbym formułować na podstawie takiego badania jakieś uogólnienia. Przy mniejszej liczbie próbek są one nieuprawnione. Równie ciekawa jest treść owego ostrzeżenia. W polskim tłumaczeniu brzmi ono następująco: „Palenie powoduje przyspieszone starzenie się skóry”. Ci Rosjanie mają się dobrze. U nas paczki straszą rakiem płuc, chorobami serca czy poważnymi problemami ze wzwodem, a u nich przyspieszonym starzeniem się skóry. Dosyć popularny jest dowcip o mężczyźnie, który prosi w kiosku o papierosy wywołujące raka, nie chce zaś tych, które grożą impotencją. U naszych wschodnich sąsiadów nie musiałby się narażać na śmiertelnie niebezpieczny nowotwór, wykpiłby się bowiem banalnymi zmarszczkami. Wychodzi, więc na to, że w Rosji palenie jest mniej szkodliwe niż w Polsce. Może to zasługa surowego, kontynentalnego klimatu? A może choroby wywoływane przez dym tytoniowy nie mają czasu, aby się u Rosjan porządnie rozwinąć, gdyż tych wcześniej zabija wódka? Artur Rumpel

Wilno “odbite”. Nacjonaliści upokorzeni Litwa w żałobie! Sukces Akcji Wyborczej Polaków na Litwie oszołomił litewskich nacjonalistów. Takiego poparcia dla polskiego ugrupowania się nie spodziewali, zwłaszcza w Wilnie. Startując razem z Sojuszem Rosyjskim, Akcja zajęła w stolicy drugą pozycję w wyborach, zdobywając 15,07 proc. głosów. W 51-osobowej radzie miasta będzie ona miała 11 mandatów. Zwycięzca w Wilnie, czyli koalicja kandydatów niezależnych, zdobyła tylko o jeden mandat więcej. Trzecia na liście partia konserwatystów, rządząca w kraju, zdobyła 10 mandatów! Przegrana z Akcją w Wilnie to dla konserwatystów kamień obrazy i ogromne upokorzenie! Nie ma się, więc co dziwić, że związane z tym ugrupowaniem litewskie media wpadły w panikę. Po ogłoszeniu wyników wyborów samorządowych w litewskich mediach zapanowała histeria. Ich komentatorzy zaczęli głosić, że „Wilno znów polskie”, a także, że „Polacy będą się ubiegali o stanowisko mera w Wilnie” itp. Litewskich polityków przeraża zwłaszcza fakt, że polskie ugrupowanie jest bardzo ponętnym koalicjantem, bez pomocy, którego nie da się zbudować realnej koalicji w stołecznej radzie. Satysfakcję z wyników Akcji miał tylko zapewne niejaki Liudvikas N. Rasimas, sygnatariusz Akcji Niepodległości 11 Marca i nieustraszony tropiciel neokolonialnych zakusów Polski wobec Litwy. Tuż przed wyborami, obawiając się dobrego wyniku Polaków, zaproponował, żeby stolicę przekształcić w „dystrykt federalny”, czyli by była ona zarządzana przez mera w randze ministra mianowanego przez rząd. Przyjęcie takiego rozwiązania, zdaniem litewskiego nacjonalisty, uchroniłoby Wilno przed polskim zagrożeniem…

Partia rządząca Akcja umocniła swoją pozycję także w innych okręgach, zwłaszcza w rejonach solecznickim i wileńskim, w których od 16 lat jest partią rządzącą. W rejonie wileńskim zdobyła 19 mandatów w 27-osobowej radzie, a w solecznickim 22 mandaty w 25-osobowej radzie. Polskie ugrupowanie mocniej okopało się także w rejonie święciańskim, zdobywając cztery mandaty. W rejonie szyrwinckim przypadły mu dwa miejsca. W rejonie trockim Akcja obroniła swoją pozycję, zachowując pięć mandatów, a w Wisagini, gdzie startowała po raz pierwszy, zdobyła dwa mandaty. Litewscy propagandyści robią obecnie wszystko, żeby pomniejszyć sukces Akcji i zniechęcić umiarkowane ugrupowania litewskie do zawierania z nią koalicji. Niektórzy litewscy komentatorzy twierdzą, że Polacy zawdzięczają swój sukces wyłącznie poparciu Rosjan. Jest to oczywista bzdura. Akcja zawarła oczywiście porozumienie z Sojuszem Rosyjskim, ale Rosjanie, zwłaszcza w Wilnie, głosowali przede wszystkim na Partię Pracy, kierowaną przez rosyjskiego multimilionera będącego obywatelem Litwy – Wiktora Uspaskicha. Ugrupowanie to zdobyło w skali całego kraju 165 mandatów w samorządach, czyli o 54 więcej niż w poprzednich wyborach. W Wilnie udało się mu wprowadzić do tamtejszej rady ośmiu reprezentantów i stać się czwartą siłą polityczną w samorządzie. Nie jest wykluczone, że to ono stanie się jednym z partnerów do budowy koalicji przez Akcję Wyborczą Polaków na Litwie.

Historyczne zwycięstwo Prezes AWPL, Waldemar Tomaszewski, chciałby teraz zrealizować swój plan i wystawić własnego kandydata na funkcję mera Wilna, a następnie doprowadzić do jego wyboru. To historyczne zwycięstwo jest niewątpliwie w jego zasięgu. W politycznym działaniu okazał się on znakomitym organizatorem. Nawet litewscy obserwatorzy przyznają, że kierowana przez niego partia działała jak mechanizm zegarka. Potrafiła maksymalnie zmobilizować swój elektorat, który karnie poszedł do urn wyborczych. W dniu wyborów już od wczesnych godzin rannych frekwencja w obwodach zamieszkanych przez Polaków była najwyższa w skali całego kraju. Duże poparcie dla Akcji napędzili też litewscy nacjonaliści, a zwłaszcza politycy koalicji rządzącej, czyli Związku Ojczyzny – Litewskich Chrześcijańskich Demokratów, którzy przestali ukrywać, że ich zasadniczym celem jest lituanizacja i asymilacja polskiej mniejszości. Konsekwentnie jest niszczona polska oświata. Mimo licznych protestów społeczności polskiej, już od 1 września br., czyli od nowego roku szkolnego, uczniowie klas XI i XII w szkołach mniejszości narodowych będą się uczyć języka litewskiego według tych samych programów, co uczniowie w szkołach litewskich. Litewskie władze motywują swój ruch dążeniem do wzmacniania litewskiej tożsamości i dbaniem o dobro obywateli Litwy narodowości nielitewskiej, którzy w ten sposób będą mieli możliwość łatwiejszego zintegrowania się z litewskim społeczeństwem i otrzymają lepsze szanse życiowe.

Polityczne zagranie. Według Józefa Kwiatkowskiego, wieloletniego radnego miasta Wilna i prezesa Stowarzyszenia Nauczycieli Szkół Polskich na Litwie „Macierz Szkolna”, który w ostatnich wyborach otrzymał 7155 głosów (drugi wynik po Waldemarze Tomaszewskim”), rozwiązanie forsowane przez władze litewskie dyskryminuje mniejszość polską na Litwie i jest typowym zagraniem politycznym. Według niego, język litewski dla Polaków jest językiem wyuczonym, nie ojczystym, i jego rozbudowane nauczanie nie może być narzucane polskim uczniom. Będzie się ono odbywać, bowiem kosztem innych przedmiotów, w tym właśnie języka polskiego. Józef Kwiatkowski przypomina też, że dotychczas uczniowie szkół polskich prezentowali na egzaminach maturalnych całkiem niezły poziom znajomości języka litewskiego – wcale nie gorszy od absolwentów szkół litewskich. Przedstawiciele polskiej mniejszości nie kapitulują i sądzą, że poprzez masowe protesty uda im się zablokować szkodliwe dla polskiej mniejszości rozwiązanie. Pozycja zdobyta przez Akcję w wyborach samorządowych niewątpliwie będzie ułatwiać jej realizację zadania. Zwłaszcza, jeżeli poparcie dla partii Polaków z Litwy będzie trwało i przełoży się na wybory parlamentarne. Na razie wszystko do tego zmierza.

Marek A. Koprowski

Ewidencja lemingów Od 1 kwietnia nie będzie można kłamać 1 kwietnia 2011 roku, – mimo że to prima aprilis – nie będziesz mógł skłamać. Przynajmniej odpowiadając na pytania rachmistrza, który zapuka do Twoich drzwi. Po co? Byśmy wiedzieli, ilu nas jest. I by Unia Europejska mogła dostosować swoją politykę do polskich potrzeb. [Jakby nam jeszcze było mało tego dostosowywania... - admin], Jeśli gościa z GUS-u poszczujesz psem albo skłamiesz, odpowiadając na jego pytania, możesz trafić na ławę oskarżonych i zapłacić grzywnę. Najlepiej jednak będzie wypełniać formularz przez internet. A w nim będą pytania o zarobki, miejsce pracy, zamieszkania, liczbę żywo urodzonych dzieci i wyznawaną wiarę. Co ważne: na niektóre z pytań jedynie można, a nie trzeba odpowiadać? Narodowy Spis Powszechny 2011 zostanie przeprowadzony od 1 kwietnia do 30 czerwca 2011 r., według stanu na dzień 31 marca 2011 r. Podstawą prawną do jego realizacji jest ustawa z dnia 4 marca 2010 r. o narodowym spisie powszechnym ludności i mieszkań. - Jest to spis wyjątkowy, zarówno ze względu na zastosowaną metodykę zbierania danych, jak i z uwagi na fakt, że jest to pierwszy spis powszechny ludności i mieszkań realizowany od czasu przystąpienia naszego kraju do Unii Europejskiej – informuje GUS.

1113 rok – pierwsze liczby o polskich ziemiach Pierwsze informacje liczbowe o ludności ziem polskich zaczęły się pojawiać – podobnie jak na zachodzie Europy – już w średniowieczu, m.in.: w Kronice Galla Anonima (ok. 1113 -1116) i bullach papieskich, a od XV w. także w księgach uposażeń biskupstw. Nieco później, bo od XVI w. zaczęto również wymieniać liczby mieszkańców w państwowych rejestrach podatkowych i lustracjach królewszczyzn sporządzanych dla celów fiskalnych i wojskowych. Pierwszy spis powszechny pod szyldem Głównego Urzędu Statystycznym odbył się w 1921 roku. Ale pierwszy regularny spis na polskich ziemiach miał miejsce w roku 1789. Ostatni, sprzed prawie 10 lat, był jeszcze dokonywany na papierowych formularzach. W tym jednak roku zupełnie z nich zrezygnowano.

Nie skryba, ale CATI i CAPI Od tego czasu metody się zmieniły i skrybowie nie jeżdżą już z kajetem i ołówkiem, ale z hand-heldami. W tym roku dane spisowe będą zbierane wyłącznie na formularzach elektronicznych, zasilonych wcześniej danymi pobranymi z systemów informacyjnych administracji publicznej. Transfer danych odbywa się za pomocą aplikacji internetowej TransGUS do serwera zasobowego GUS. Nim spis trafi pod strzechy, to właśnie teraz (od 1 do 17 III) poprzedzony zostanie obchodem, który ma na celu weryfikację bazy adresów. Jeśli będzie taka potrzeba, to GUS-owska mapa będzie uzupełniona. Na dobre spis zacznie się w kwietniu. I tak: od 1 IV do 16 VI będzie można dokonać samospisu przez internet (zostaną udostępnione formularze elektroniczne). A od 8 IV do 30 VI ankieterzy będą dzwonić i telefonicznie zbierać odpowiedzi (metodą CATI). Podobnie w tych dniach ankieterzy będą osobiście odwiedzać domostwa i zbierać informację do przenośnych urządzeń elektronicznych (hand-heldów) (metodą CAPI). Zapukają jednak jedynie, do co czwartego domu i mieszkania – tych, które zostaną wylosowane. Dane zebrane w spisie objęte są tajemnicą statystyczną i automatycznie szyfrowane oraz przekazywane do centralnej bazy danych. Z kolei informacje wynikowe będą podane w formie uniemożliwiającej identyfikację osób i adresów. Podczas NSP 2011 GUS zbierze także informacje o bezdomnych – stanie się to 15 i 16 IV. Jacek Gądek
Źródła: Onet.pl
http://wiadomosci.onet.pl

Kol Nidre: licencja judaizmu na kłamstwa

Pastor Ted Pike 10.9.2010, tłumaczenie Ola Gordon, korekta Piotr Bein, przypisy w oryginale.
Źródło: http://piotrbein.wordpress.com/2011/03/11/kol-nidre-licencja-judaizmu-na-klamstwa/

Od redaktora: W czerwcu ub. roku, dziesiątki mln ewangelickich chrześcijan bezkrytycznie zaakceptowały izraelską wersję ataku na Flotyllę Wolności. Mentalność Izrael nie może czynić źle jest tak zakorzeniona w religijnej prawicy, że chrześcijanie odruchowo wierzą, że w każdym sporze z Arabami wyklucza się wątpliwości, co do Izraela. Ale judaizm ortodoksyjny, reprezentujący oficjalne stanowisko państwa Izrael, przewiduje coś zdumiewającego dla praktykujących Żydów: recytując modlitwę Kol Nidre w przeddzień Jom Kipur, mogą oni otrzymać wcześniejsze przebaczenie za wszystkie kłamstwa, oszustwa, niedotrzymane umowy itd., na które mogą sobie pozwolić w ciągu następnego roku. Czy Izrael mówi prawdę, gdy twierdzi, że jego komandosów zaskoczyły noże i pałki, jakimi wymachiwali ich oponenci, zmuszając izraelskich żołnierzy do otwarcia ognia do ponad 50 działaczy, w wyniku, czego niektórzy z nich mieli nawet cztery rany postrzałowe? Międzynarodowe śledztwo stara się odpowiedzieć na to pytanie. Tymczasem przywódcy Izraela, łącznie z Netanjahu, mają czyste sumienia. Jako ortodoksyjni Żydzi, nieco ponad rok temu bez wątpienia wyrecytowali modlitwę Kol Nidre, zwalniającą ich z konieczności mówienia prawdy ws. flotylli.  Zapraszam do przeczytania przedruku mojego artykułu z listopada 2008 r., ujawniającego złowieszczą rzeczywistość: grupa chrześcijańskich Amerykanów powinna najmniej ufać państwu rządzonemu przez ortodoksyjnych Żydów.

Kol Nidre: licencja judaizmu na kłamstwa Pastor Ted Pike 17.11.2008

78% Żydów w USA głosowało na Obamę i obecnie w Kongresie jest rekordowa liczba 46 Żydów (procentowo prawie 6 razy więcej niż populacji). Jak nigdy przedtem, Amerykanie mogą spodziewać się żydowskich wpływów w rządzie. W administracji Clintona i Busha, Żydzi osiągnęli poziom nasycenia obecnością w rządzie i na stanowiskach rządowych [1]. Niewątpliwie Obamę otoczą potężni Żydzi, bo już mianował ortodoksyjnego Żyda na szefa sztabu Białego Domu. Czy ci Żydzi będą stanowić słuszne prawa i rozsądzać? Czy będą odzwierciedlać to, co uważa się za wspólną judeochrześcijańską tradycję o wysokich wartościach moralnych? Jest to bardzo mało prawdopodobne, bo im bardziej religijny jest żydowski kongresman, sędzia federalny, czy prokurator generalny, tym bardziej prawdopodobnie będzie w sprzeczności z wartościami chrześcijańskimi. Postaram się to wyjaśnić. Każdego roku podczas jesiennej sesji Kongresu, pracuje się stosunkowo mało ze względu na długie przerwy na święta Dziękczynienia i Bożego Narodzenia. Dziś, choć Żydzi stanowią zaledwie 1,5% populacji USA, Kongres także często nie funkcjonuje by jego żydowscy członkowie mogli nie brać udziału w sesjach, niektórzy udają się do domu na żydowskie święta. Najpierw jest Rosz Haszana, potem Jom Kipur i w końcu Sukkot (patrz tutajtutaj). Im bardziej religijny żydowski ustawodawca, tym ważniejsze dla niego jest uczęszczanie do synagogi w przeddzień Dnia Odkupienia, Jom Kippur. To najważniejsze żydowskie święto poprzedzają obrzędy i zbiorowa recytacja modlitwy Kol Nidre. Kol Nidre mówi: Za wszystkie przysięgi, zobowiązania, ślubowania i anatemy [klątwy] … które możemy składać, przysięgać, ślubować, lub na podstawie których możemy być zobowiązani, od tego Dnia Pojednania aż do następnego … wyrażamy skruchę. Niech będą one uznane za zwolnione, odpuszczone, uchylone, i nieważne, niech nie wywołują żadnego skutku: nie będą nas wiązać, ani mieć nad nami żadnej  władzy. Przysięgi nie będą uznawane za przysięgi; zobowiązania nie będą zobowiązaniami, ani ślubowania nie będą ślubowaniami [2]. Co znaczy ta dziwna, niepokojąca modlitwa recytowana każdej jesieni przez miliony Żydów? Czy może dosłownie to, że Żydzi unieważniają wszystkie swoje obietnice, umowy, porozumienia, a nawet klątwy na cały nadchodzący rok? Jeśli tak, to słowo religijnego Żyda byłoby pozbawione sensu. Żaden rozsądny nie mógłby wierzyć w nic, co on powiedział, nie mówiąc o wyborze na wyższe stanowiska.

Przewracanie Bożego prawa Aby zrozumieć modlitwę Kol Nidre, zastanówmy się najpierw nad jej przeciwieństwem: starożytne polecenie Boga do Jego ludu wybranego, aby spełniał wszystkie swoje przysięgi i obietnice. Kiedy będziesz składał ślubowanie Panu, twojemu Bogu, nie będziesz się ociągał: gdyż Pan, Bóg twój na pewno wymaga tego od ciebie … to, co wyszło z twoich ust dotrzymasz i wykonasz … (Pwt. 24:21, 23) [Nie zgadza się – Ola Gordon.] Wg Encyklopedii Żydowskiej, wymóg dotrzymania obietnicy Bożej stał się tak uciążliwy dla Żydów, że w wyniku ich tęsknoty za czystym sumieniem, miłosierne władze rabiniczne uchyliły prawo Boże ok. VIII w. Oni zbiorowo zwolnili całe zgromadzenia, pouczając ich o  recytacji tego co stało się znane jako modlitwa Kol Nidre [3]. Początkowo modlitwa zezwalała przebaczyć za złamane obietnice i przekleństwa w poprzednim roku, później w XII w. przyznano wyprzedzające przebaczenie za grzechy niewierności na następny rok. Obie formy obserwuje się do dziś. Od początku, Kol Nidre wzbudzała ostre kontrowersje u rabinatu [4]. Dysydenccy nie-talmudyczni Karaici również ogłosili ją fikcją i powiedzieli, że czyniła słowo dane przez Żyda bezwartościowym. Chrześcijańscy krytycy wystąpili z takim samym zarzutem (nazywanym teraz antysemityzmem). Taka krytyka sprowokowała ponad 1000 lat podejrzeń, prześladowań i dyskryminacji Żydów (np. większość bezsensownego antysemityzmu, o który historycznie oskarżano chrześcijaństwo).

Ale naród żydowski gotowy był cierpieć niewypowiedziane prześladowania, zamiast zaprzestać moralnie odurzającego wyzwolenia się z Kol Nidre, która stała się najbardziej ulubionym rytuałem Dnia Odkupienia [5]. Dziś synagogi na całym świecie są przepełnione w przeddzień Jom Kipur, kiedy miliony Żydów, głęboko poruszonych wysoką dramatycznością, widowiskowością i emocjonalną melodią Kol Nidre, potwierdzają, że Bóg wybacza i zapomnina ich śluby, zobowiązania, i przysięgi lub przekleństwa. Wszystkie żydowskie encyklopedie i autorytatywne prace nt. Kol Nidre zawierają wszechstronne zastrzeżenia. Mówią, że goje niepowinni czuć się zagrożeni przez Kol Nidre! Modlitwa ta, mówi się nam, ma zastosowanie jedynie do złamania ślubów względem siebie lub Boga. Nie może być stosowana po to by uzasadniać naruszenia zaufania, przeklęcia gojów, czy kłamstw pod przysięgą w sądach cywilnych.

Świadectwo żydowskiego chrześcijanina Zapytałem chrześcijańskiego Żyda, Miltona Kapnera (obecnie Brat Nataniel): Co jest powodem masowej atrakcyjności Kol Nidre. Czy miliony Żydów szukają rozgrzeszenia przez  Kol Nidre, ponieważ nęka ich poczucie winy za łamanie przysięgi względem siebie i Boga? Do wieku 21 lat, Kapner (teraz 57 lat) był przekonanym Żydem, zaangażowanym w konserwatywny, ortodoksyjny i ultra-ortodoksyjny judaizm. W wieku 21 lat, nawet po znalezieniu Chrystusa, spędził rok na intensywnych studiach pod okiem ultra-ortodoksyjnych Lubawiczer rabinów i uczonych.
Powiedział: Kol Nidre to wielke przedstawienie. Żydzi podniecają się wysoką dramatycznością i kantorem, który śpiewa prześladującą  melodię Kol Nidre. Przekonują się, że każde kłamstwo, które powiedzieli w ubr. zostaje przebaczone. Nie czują się winni! Zapytałem: Czy są skruszeni z powodu kłamstw wobec Boga, czy również Gojów? Odparł: To pokrywa wszystkie kłamstwa i złamane ślubowania, oprócz umów prawnych, egzekwowanych przez prawo. Dodał, że większość Żydów uważa gojów za gorszych. Większość ultraortodoksyjnych uważa ich za podludzi. Skoro obietnice zwierzętom są bezwartościowe, Talmud (nawet bez Kol Nidre) uczy, że obietnice gojom nie mają sensu. Talmud często mówi, że gojów można oszukiwać i defraudować. Żydzi stoją powyżej barbarzyńskich praw i sądów gojów [6]. Także żydowski Zohar (Kabała) wielokrotnie opisuje pogan jako bestie, a nawet demony. (Opisuję to szczegółowow książce na 354 strony, Israel: Our Duty…Our Dilemma, patrz także tutajtutaj). Co do opinii władz żydowskich, że Kol Nidre nie odnosi się do umów między Żydami a gojami, Kapner odparł: To wszystko jest dla omamienia gojów.

Czy możesz wierzyć swojemu żydowskiemu kongresmanowi? Wielu Żydów tak się zasymilowało i zsekularyzowało, zwłaszcza w USA, że porzucili wszelkie wysokie mniemanie o Kol Nidre lub Talmudzie, mimo swego liberalizmu. Ale wg osobistych doświadczeń Kapnera, religijny żydowski biznesman recytujący Kol Nidre może was oszukiwać bez poczucia winy przez następny rok. Biznesman Henry Ford, który miał do czynienia z wielu Żydami, skomentował: nie trzeba żadnych argumentów, by wykazać, że jeśli ta modlitwa naprawdę jest regułą wiary i postępowania dla recytujących ją Żydów, nie da się utrzymywać z nimi zwykłych stosunków społecznych ani gospodarczych (Dearborn Independent 5.11.1921). Należy również zważyć pozwolenie w Kol Nidre, Żydom ocalałym z Holokaustu na kłamstwa pod przysięgą (jak w Procesie Norymberskim). Czy możemy nadal przyjmować, jako fakt ich zeznania, że widzieli niezliczoną liczbę Żydów unicestwianych w komorach gazowych i krematoriach? Oznacza to również, że pobożny Żyd w Kongresie może wycofać się z wszelkich obietnic złożonych przez niego wyborcom w przeszłym i bieżącym roku. Nie mają także żadnego obowiązku sędziowie federalni lub Sądu Najwyższego, być lojalnymi wobec przysiąg na Konstytucję i Stany Zjednoczone Ameryki. Mimo podejrzeń i zemsty wywołanych Kol Nidre, współczesny judaizm uważa jej recytację za jeden z najświętszych obowiązków żydowskiego życia, liturgii i tradycji. To jest tak ważne, że Kongres przekształca się w “amerykański Kneset” a przywódcy Kongresu, pod kontrolą wszechpotężnego syjonistycznego lobby, są chętni sprawiać przyjemność jego żydowskim członkom, wysyłając ich do domu, by skorzystali z tej moralnej luki w judaizmie. Żydowscy działacze zalewają Kongres jak nigdy dotąd, propagując przewrotne żydowskie prawo zbrodni nienawiściprawo stronniczości w miejscu zatrudnienia oraz projekty ustaw, które prześladują chrześcijański  konserwatywny aktywizm (patrz tutaj). Toteż może zrozumiemy, dlaczego wielu żydowskich członków Kongresu potrzebuje moralnego rozgrzeszenia zapewnionego przez Kol Nidre. Będzie dużo kłamstw względem wyborców i łamania przysiąg przestrzegania Konstytucji – przez Żydów obecnej sesji Kongresu, niszczących Pierwszą Poprawkę. Taka zdrada może naprawdę nadwyrężyć każde sumienie. Ale żydowscy członkowie Kongresu wracają po recytacjach Kol Nidre z oczyszczonym sumieniem. W końcu, kogo obchodzi rządzenie zgodne z wolą skromnego pochodzenia gojów? Dla nich, rządzenie wg Kol Nidre, jest wolą Boga.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Fukushimy nie można porównywać z Czarnobylem Nie widzę powodu, by zaostrzać normy dla elektrowni atomowych, które są i tak wyśrubowane. Z Władysławem Kiełbasą, głównym specjalistą w Departamencie Bezpieczeństwa Jądrowego i Radiacyjnego Państwowej Agencji Atomistyki, rozmawia Małgorzata Goss.

Reaktory atomowe w Japonii, mimo że zbudowane w strefie aktywnej sejsmicznie, uchodziły dotąd za bezpieczne. Jak zatem doszło do tak spektakularnej katastrofy? - Prawdę mówiąc, gdyby nie to, że tam stosuje się zabezpieczenie od ruchów skorupy ziemskiej, które je automatycznie wyłącza w przypadku trzęsienia ziemi, to prawdopodobnie mogłoby się w ogóle nic nie stać, bloki pracowałyby, mając zasilanie elektryczne. Tymczasem w chwili trzęsienia ziemi reaktory zostały automatycznie wyłączone, włączyły się agregaty dieslowskie dostarczające energii elektrycznej i został uruchomiony układ awaryjnego chłodzenia rdzeni reaktorów, ale po godzinie nadeszło tsunami, które spowodowało uszkodzenie agregatów awaryjnych i one się wyłączyły. Sytuacja w związku z tym stała się niebezpieczna. Japończycy szybko ściągnęli awaryjne przenośne agregaty dieslowskie, ale trwało to trochę, zanim dojechały na teren elektrowni. W tym czasie bloki były wychładzane w tzw. układzie autonomicznym. Pod obudową bezpieczeństwa znajduje się duży zbiornik wodny do skraplania pary na wypadek awarii rurociągów z wodą do chłodzenia. Z tego zbiornika była pobierana woda przez pompy napędzane samą energią pary wytwarzanej w reaktorze. Nie było więc potrzeby dostarczania energii elektrycznej i przez jakiś czas ten układ mógł funkcjonować. Turbina napędzała pompę, która pobierała z tego zbiornika wodę, tłoczyła ją do reaktora i przez pewien czas sytuacja była stabilna. Ale nie było odprowadzenia ciepła poza obudowę bezpieczeństwa, więc po jakimś czasie woda zaczęła się nagrzewać, aż osiągnęła temperaturę bliską wrzenia, wzrosło ciśnienie w obudowie bezpieczeństwa i w samym reaktorze. W tej sytuacji konieczne było doprowadzenie wody z zewnątrz w celu chłodzenia reaktora. Gdy ciśnienie w (wewnętrznej – pierwotnej) obudowie bezpieczeństwa reaktora osiągnęło niebezpiecznie wysoki poziom przekraczający ciśnienie projektowe, wówczas parę i gazy upuszczono w sposób kontrolowany – poprzez układ filtrów wychwytujących radioaktywne aerozole, żeby nie dopuścić do rozerwania obudowy. Ten proces był kontynuowany na bloku pierwszym, trzecim oraz drugim, niemniej chłodzenie okazało się niewystarczające. Część paliwa uległa uszkodzeniu, ponieważ nastąpiła reakcja cyrkonu, z którego zbudowane są pręty paliwowe z parą wodną (w rureczkach z cyrkonu umieszczone są pastylki materiału paliwa jądrowego). Ta reakcja wiąże się z wytworzeniem wodoru. Wodór po pewnym czasie wydostał się poza pierwotną obudowę bezpieczeństwa przez przepusty, nieszczelności obudowy lub rurociągi – tego dokładnie nie wiadomo, gdyż informacje na razie są skąpe – i jako znacznie lżejszy od powietrza powędrował do hali umieszczonej ponad tą szczelną, żelbetonową konstrukcją, tj. do tzw. obudowy wtórnej, zebrał się w górnej części budynku, co doprowadziło do wybuchu. Eksplozje te zmiotły lekkie konstrukcje hal nad reaktorem pierwszym i trzecim.

Przez to zwiększyło się promieniowanie? - To były głównie radioaktywne gazy szlachetne, które powędrowały do atmosfery i nie spowodowały żadnych skażeń. Były tam wykrywane śladowe ilości cezu, który może powodować skażenie. Na tym etapie skażenia jeszcze nie były duże. Jeśli chodzi o pierwszy i trzeci blok, udało się doprowadzić wodę do reaktora i ustabilizować sytuację. Natomiast ciągle jeszcze stał budynek reaktora drugiego, który – niestety – wybuchł we wtorek rano wskutek tego samego procesu. Potem zaś nastąpiło coś, co być może było drugim wybuchem… Być może został uszkodzony torus z wodą stanowiący część obudowy bezpieczeństwa drugiego reaktora. Oznaczałoby to rozszczelnienie obudowy.

To poważniejsze zagrożenie? - Pewne jest, że reaktor jednak nie został naruszony i rurociągi w jego obrębie również, więc jest możliwość dostarczenia wody do reaktora. Nie wiadomo, czy jest możliwość uruchomienia standardowego układu chłodzenia rdzenia. Jeśli się to uda zrobić – będzie można ustabilizować parametry we wszystkich reaktorach i pierwotnej obudowie, która prawdopodobnie została naruszona.

Nieszczelność obudowy powoduje zwiększoną radiację? - Tak, i to w sposób niekontrolowany. O ile wypuszczanie gazów w reaktorach 1 i 3 było kontrolowane przez układ filtrów, który w 99,9 proc. wychwytuje aerozole aktywne powodujące skażenia, o tyle w drugim reaktorze ciśnienie spadło samoczynnie, więc jest podejrzenie, że mogła się rozszczelnić obudowa.

Czy mogło dojść do stopienia rdzenia? - Uważam, że jest to niemożliwe. Jedyne, czego można się spodziewać, to uszkodzenia koszulek prętów paliwowych, ale dopóki jest woda w reaktorze, niemożliwe jest, aby to paliwo uległo stopieniu. Wydaje się, że takiego niebezpieczeństwa w tej chwili nie ma, choć trudno prognozować, co jeszcze będzie się działo. Informacje, które otrzymujemy, nie są dostatecznie szczegółowe. Na razie nic nie wskazuje na to, żeby zachodziło niebezpieczeństwo stopienia rdzenia i przetopienia zbiornika. To, co stało się na drugim bloku, to niewątpliwie poważna awaria, ale to nie jest jeszcze katastrofa. Początek awarii nastąpił po trzech dniach od wygaszenia reaktora, więc sporo radioizotopów uległo wcześniej rozpadowi. To zmniejsza niebezpieczeństwo. Pręty są częściowo schłodzone, wolniej się nagrzewają, spada wydzielanie ciepła… Źródłem tego ciepła jest rozpad radioizotopów zawartych w paliwie. Tego procesu nie można w żaden sposób zatrzymać, on następuje samorzutnie. To są wielkości stosunkowo nieduże, rzędu kilku megawatów, ale to ciepło trzeba jednak odebrać. I w tym problem.

A jeśli stopi się rdzeń? - To by oznaczało uwolnienie większej ilości substancji radioaktywnych. Paliwo zatrzymuje ok. 99 proc. wszystkich substancji promieniotwórczych. Jeśli ono zostanie mocno przegrzane lub się stopi, to część lotnych substancji może zostać uwolniona. Ale nie ma sytuacji, że grafit płonie. To się odbywa pod wodą. Gdyby się stopiło paliwo niezalane wodą – mogłoby przetopić zbiornik reaktora i spaść na płytę fundamentową. Ale pamiętajmy, ciągle mamy nad tym barierę żelbetu, chociaż nie całkiem szczelną. Nie jest tak, że wszystko leci do atmosfery. Na ściankach osadzają się aerozole, są częściowo wypłukiwane przez wodę, to nie jest aż takie groźne. Nie można tego porównywać z Czarnobylem, nawet, jeśli klasyfikacja tego wypadku jest zbliżona.

Co się dzieje z wodą morską tłoczoną do chłodzenia? - Para jest zrzucana do zamkniętej obudowy bezpieczeństwa i kierowana rurami do zbiornika wodnego pod reaktorem, w którym się skrapla. Nie wypływa na zewnątrz, to bardzo duży zbiornik. Oczywiście, jeśli będzie dostarczana w nieskończoność, to ten zbiornik się napełni, ale jest możliwość odprowadzania tej wody na zewnątrz przez układ oczyszczania.

Co zawiodło w Fukushimie? - Może lokalizacja elektrowni nad oceanem była niewłaściwa. Wschodnie wybrzeże Japonii jest bardzo narażone na trzęsienia ziemi i tsunami. Elektrownia jest położona nad samym morzem. Skala kataklizmu była też z całą pewnością większa, niż przewidywano w założeniach projektowych. Nie spodziewano się tak wielkiego tsunami. Te reaktory to konstrukcje sprzed 40 lat, jedne z najstarszych. W tej chwili standardy bezpieczeństwa są nieporównywalne, a obudowy podwójne i dużo mocniejsze niż dawniej.

Rosną standardy bezpieczeństwa, ale też rośnie siła żywiołów, które dotykają ziemię… - Takie trzęsienia zdarzają się raz na kilkadziesiąt lat na świecie. Było to największe trzęsienie w Japonii od 140 lat. Do naszej sytuacji ma się to nijak. Teren Polski jest niesejsmiczny, skala możliwych trzęsień ziemi o 5-6 stopni mniejsza i to z prawdopodobieństwem raz na 10 tys. lat. Nie ma też mowy o tsunami.

A zamachy terrorystyczne, uderzenia z powietrza? - Obudowy bezpieczeństwa reaktorów trzeciej generacji, przewidzianych do budowy w Polsce, są odporne na uderzenie największych samolotów pasażerskich. Zniszczyć taką obudowę to praktycznie zadanie nierealne, chyba, że przy użyciu technologii wojskowych. Terroryści nie dysponują takimi środkami.

Wydarzenia w Japonii uczą pokory. Czy energetyka jądrowa powinna podnieść standardy bezpieczeństwa? - Co do reaktorów trzeciej generacji nie wydaje mi się, by trzeba było zmieniać cokolwiek w ich konstrukcji, jeśli chodzi o zagrożenia sejsmiczne? Są one rutynowo obliczone na 8 stopni w skali Richtera. W Japonii te parametry są podwyższone. Niech pani zwróci uwagę, że w Japonii tylko stare reaktory, wybudowane w oparciu o standardy sprzed 40 lat, miały problemy. Inne nie. Nie widzę, więc powodu, by zaostrzać normy, które i tak są wyśrubowane. W najnowszych reaktorach nawet całkowite stopienie rdzenia i przetopienie osłony, – co jest zdarzeniem czysto hipotetycznym – nie spowodowałoby skażenia, bo są układy chłodzenia pozwalające utrzymać stopiony rdzeń wewnątrz obudowy bezpieczeństwa reaktora i ustabilizować parametry. Poważniejsze skutki radiologiczne muszą być ograniczone do 800 m od reaktora. To są wymagania nieporównywalne do tego, co było 40 lat temu. Dziękuję za rozmowę.

http://www.naszdziennik.pl/

Paweł Miter na prezesa TVP zapowiedziała skierowanie do prokuratury zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa przez Pawła Mitera. Ten 25-latek, absolwent politologii z Wrocławia, podszywając się pod szefa Kancelarii Prezydenta RP Jacka Michałowskiego, wysłał do prezesa zarządu TVP e-mail, w którym polecił siebie, jako zdolnego i ambitnego dziennikarza chętnego podjąć pracę w telewizji, podkreślając przy tym osobiste poparcie i sympatię, jaką cieszy się u prezydenta Bronisława Komorowskiego. List ministra Jacka Michałowskiego, (który oczywiście nie miał z tą sprawą nic wspólnego), z licznymi błędami ortograficznymi, nie wzbudził żadnych wątpliwości u prezesa telewizji i otworzył Miterowi drzwi gabinetów ważnych dyrektorów na ul. Woronicza 17 w Warszawie. Z wielką estymą przekazywali go sobie wzajemnie w celu załatwienia protegowanemu różnych formalności, przyjmując, jako oczywistą oczywistość, że „człowiekowi prezydenta” należy się praca, płaca, własny program oraz szacunek i wsparcie. I tak nikomu nieznany wcześniej Paweł Miter, jako protegowany prezydenta RP, załatwia sobie w telewizji kontrakt na 39 tysięcy złotych, który obejmuje autorski program publicystyczny na antenie TVP 1, jeździ służbowymi samochodami, otrzymuje stałą przepustkę do najważniejszych miejsc w telewizji. Z pewnością prokuratura znajdzie teraz na niego odpowiedni paragraf. Wszak to oszust i na dodatek recydywista, gdyż już wcześniej podszył się podobno pod cudze nazwisko w internecie. Ale nie jest to jednak banalny oszust, gdyż Paweł Miter zapewnia, że to, co wymyślił, było prowokacją mającą na celu sprawdzenie, czy rzeczywiście telewizja publiczna jest wolna od nacisków politycznych. Kiedy więc dojdzie do sprawy sądowej, może się okazać, że na ławie oskarżonych powinny się znaleźć zupełnie inne osoby, które przekroczyły swoje uprawnienia. Równocześnie trudno będzie nie potwierdzić faktu, że Paweł Miter, działając na własną rękę, chcąc nie chcąc, kogoś wyręczył i w sumie wykonał kawał dobrej roboty. Czy nie tak właśnie powinny działać tajne służby nastawione na wykrywanie korupcji i nepotyzmu w spółkach Skarbu Państwa? Czy nie tak właśnie, „pod przykryciem”, działał słynny agent Tomek z CBA, ośmieszony i w końcu zdekonspirowany przez salon III RP? A co na sukces Mitera powie nam Pitera…, minister odpowiedzialna w rządzie za walkę z korupcją? No, ale to oczywiście insynuacja, ponieważ telewizja publiczna nie ma nic wspólnego z polityką rządu, jest tak samo niezależna i niepolityczna jak Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji z przewodniczącym Janem Dworakiem, nominatem prezydenta RP. Paweł Miter miał mieć swój program pt. „Rozmowa na krawędzi”. Wystarczyło powołać się na znajomość z prezydentem RP, by „na krawędzi” dostać pieniądze na program i miejsce w ciasnej ramówce. Pomysł przyjęto z zadowoleniem, gdyż nowy program mógł szybko zastąpić likwidowany właśnie cykl publicystyki Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”. Zdjęcie z anteny nadawanego przez kilka lat programu Jana Pospieszalskiego i wprowadzenie nowego, z nikomu nieznanym prowadzącym, to dwie decyzje połączone jedną, tą samą, wyłącznie polityczną motywacją. I tak jest dziś w olbrzymiej większości spółek Skarbu Państwa. Koalicja rządowa traktuje je jak dojne krowy. Firmy te to łup polityczny dla prominentnych członków partii rządzącej. To pełne prestiżu miejsca do szybkiego dorobienia się dużej i łatwej forsy bez zbędnego przemęczania się i bez żadnej odpowiedzialności. To najlepszy sposób na wyciągnięcie wszelakich korzyści: rzeczowych, finansowych, protekcyjnych (stałe wysokie pensje, premie, diety, wycieczki zagraniczne za darmochę na antypody, fuchy dla znajomych i kumpli, prezenty za przetargi, wysokie odprawy z chwilą odejścia z pracy). A kiedy spółka upadnie, to można na niej nieźle zarobić podczas prywatyzacji. Jest szansa zatrudnienia się w takiej sprywatyzowanej spółce. Ci, którzy prywatyzowali polski przemysł metalowy, hutniczy, wydobywczy, papierniczy, banki, sektor paliwowy, skorzystali z tej szansy. Dziś są dyrektorami, a nawet współ- i właścicielami. Ci najwięksi macherzy (nie mylić z moherami!), pomysłodawcy i realizatorzy prywatyzacji w Polsce, jak np. Janusz Lewandowski, otrzymywali zaś prestiżowe (?) europejskie stanowiska komisarzy w UE. To wskutek partyjnych nominacji w spółkach PKP nastąpił krach na polskich kolejach. We wszystkich zarządach kolejowych spółek znaleźli się ludzie niemający nic wspólnego z kolejnictwem. Podobni dyletanci rządzą gospodarką wodną i tylko czekać, kiedy dojdzie w Polsce do tsunami po zawaleniu się zapory we Włocławku. To dlatego upada LOT, gdyż w ciągu ostatnich 5 lat dobijało go aż 11 prezesów z politycznego nadania. Pamiętamy też, jak w 2006 roku przewodniczącym Rady Nadzorczej PLL LOT był wybitny specjalista od cywilnego lotnictwa Lufthansy Władysław Bartoszewski. W latach 2008-2010 doradzał też LOT inny specjalista od lotniczego międzynarodowego transportu – Jan Lityński, obecnie doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego. Wymyślono mu fuchę pod nazwą „mediator sporów, doradca do spraw społecznych”. Telewizja publiczna jest tak samo źle zarządzana jak inne spółki Skarbu Państwa. Paweł Miter, powołując się na życzliwość prezydenta, mógłby bez większego wysiłku zatrudnić się w każdej takiej spółce, a nawet nimi kierować.

Wojciech Reszczyński

Czy Polacy powinni zgodzić się na budowę elektrowni atomowej? Punkt widzenia przeciwnika energii atomowej – admin.

Okiem fizyka jądrowego – ocena bezpieczeństwa. Czy Polacy powinni zgodzić się na budowę elektrowni atomowej? W TV toczy się kłamliwa kampania propagandowa dotycząca awarii w elektrowni Fukushima w celu zapobieżenia protestom przeciw narzuconej nam przez Francję budowie elektrowni jądrowej. Jako fizyk jądrowy doświadczalny, mający wieloletnie doświadczenie z US w bezpieczeństwie jądrowym pragnę przedstawić realne zagrożenia, stopniowo materializujące się w elektrowni Fukushima. Najważniejszym zagrożeniem jest niemożliwość wyłączenia reaktorów atomowych. „Wyłączenie reaktora”, to jest tylko zmniejszeniem jego mocy. Analogią jest zdjęcie nogi z gazu w samochodzie, co jednak jest zupełnie czymś innym niż wyłączenie silnika poprzez przekręcenie kluczyka. Następnym zagrożeniem jest niemożliwość poprawnego chłodzenia rdzenia reaktora w przypadku problemów z drożnością przewodów chłodzących w samym rdzeniu. Niewyobrażalna dotychczas, sytuacja awarii wszystkich systemów chłodzenia, zachodzi kolejno we wszystkich blokach elektrowni Fukushima. Rozwijająca się dramatycznie sytuacja jest dokładnym zaprzeczeniem teoretycznych zapewnień o bezpieczeństwie, niezawodności i nowoczesności energetyki jądrowej. Rząd Japonii rozpowszechniał informacje, że nie występuje niebezpieczeństwo skażenia promieniotwórczego, ponieważ, w przeciwieństwie do Czernobyla, reaktory w Fukushimie są zamknięte w stalowych obudowach. Była to oczywista nieprawda, jak pokazał rozwój sytuacji w ostatnich dniach. Dalsze uszkodzenia grożą eksplozją obudowy reaktora i rozrzuceniem przez wybuch znacznych ilości substancji radioaktywnych po okolicy. Taki scenariusz, obecnie już więcej niż prawdopodobny, grozi poziomem skażenia porównywalnym z Czernobylem. Niestety nie jest to najgorszy scenariusz. Jeśli stopi się rdeń, to nastąpi segregacja metali z uwagi na różnice w gęstości. Ciężkie metale rozszczepialne opadną na dno obudowy, a lekkie metale z prętów kontrolnych wypłyną na powierzchnię- spowoduje to niekontrolowane zwiększenie mocy reaktora, zwiększenie promieniowania, wzrost temperatury do kilku tysięcy stopni, przetopieniem obudowy i podłoża reaktora, oraz wylanie się radioaktywnych materiałów do gleby lub morza. Niestety, jest też możliwy najtragiczniejszy scenariusz. Jeśli po stopieniu rdzenia, obudowa nie ulegnie całkowitemu roztopieniu, to w dolnej części reaktora nastąpi skoncentrowanie wielkiej ilości płynnych materiałów rozszczepialnych. Może to doprowadzić do zajścia “brudnej” eksplozji nuklearnej o niewielkiej sile. Jednak, skażenie promieniotwórcze będzie gigantyczne, wielokrotnie większe, niż skażenie spowodowane eksplozją, nawet największych, bomb atomowych. Nowoczesna bomba wodorowa zawiera około 1 kg plutonu w zapalniku. Rdzeń reaktora zawiera do kilkunastu ton różnych materiałów rozszczepialnych. Skutki takiej eksplozji, były by nieporównywalnie tragiczniejsze niż w przypadku Czernobyla. Słowa premiera Japonii, że Fukushima nie jest Czernobylem, nabrałyby tragicznie ironicznego znaczenia. Do atmosfery dostanie się prawie 100% substancji radioaktywnych w wyniku odparowania rdzenia reaktora. Zanieczyszczenie radioaktywne mogą być porównywalne ze skutkami zanieczyszczeń powstałych podczas wojny jądrowej z użyciem setek bomb atomowych. Zasięg zanieczyszczenia radioaktywnego o poziomie zabójczym dla ludzi, może wykroczyć daleko poza samą Japonię. Mając nadzieję, że w samej Japonii nie zrealizuje się najgorszy scenariusz, jako Polacy, zastanówmy się, jakim ewentualnym kosztem chcemy finansować Francuski przemysł nuklearny. Nie dajmy się zwieść gołosłownym zapewnieniom rządu i osób finansowo powiązanych z dotacjami unijnymi o bezpieczeństwie energetyki jądrowej. Awarię elektrowni jądrowej mogą spowodować różne czynniki, nie tylko trzęsienia ziemi. Skutki em takiej awarii nuklearnej może być całkowite zniszczenie Polski i powolna śmierć w męczarniach większości z nas w wyniku choroby popromiennej. Dr. Marek Chmielowski

Malezja i Unia Od 1-XII-2009 każdy z nas jest "obywatelem Unii Europejskiej”, – z czego wynika, że UE jest państwem, – bo nie można być "obywatelem organizacji międzynarodowej”. Jesteśmy też obywatelami III RP, – ale tylko w takim sensie, w jakim było się dawniej "obywatelem Ziemi Sieradzkiej” czy "obywatelem miasta Krakowa”. Podobnie w Malezji. Jest ona federacją dziewięciu sułtanatów i czterech terytoriów, – ale Malezyjczyk jest "obywatelem Malezji”. Królowa brytyjska (i inni monarchowie europejscy) pełnią taką rolę, jak sułtani poszczególnych krajów Malezji. Jaka jest różnica między Malezją a Unią? Ano taka, że tam przewodniczenie obejmują na zmianę, co pięć lat sułtani z tytułem "Króla” – a Unii szefują rozmaici (tfu!) d***kraci. Po pół roku: pospolitakom nie wolno dawać władzy na dłużej.

I tam panuje Prawo i Wolny Rynek, dzięki czemu kraj kwitnie – a u nas d***kracja i socjalizm, w wyniku, czego jest, jak jest… Bombowa uwaga: {Lypa} napisał(a): http://tnij.org/kv90
Patrz Pan, już od tego bogactwa, co jest teraz, ludziom się w d**ach przewraca. A Pan chcesz, żebyśmy mieli jeszcze więcej! Otóż: normalne krążenie elit, wg. teorii śp. Wilfryda Pareto jest takie: elitom się od bogactwa w głowach przewraca, degenerują się, na ich miejsce wchodzi klasa średnia, a co lepsi z proletariatu awansują do klasy średniej.

Problem, jaki mamy, wynika ze złudzenia, że mamy wszystkiego za dużo. Istnieje obawa, że jak się WSZYSTKIM (a dobrobyt dociera do wszystkich) w głowach poprzewraca, to Ludzkość wymrze. Na szczęście jest nas parę miliardów. Nawet, jeśli 99% wybierze sztuczny raj z komputera, to zostanie ten 1% "dziwaków", którzy przeżyją, pochowają tamtych - i zaczną normalne życie. Przeżyliśmy Epokę Lodowcową - to przeżyjemy i Epokę Dobrobytu. JKM

KADRY I AKTYWA W raporcie z maja 1992 roku, opracowanym przez Wydział Studiów Gabinetu Ministra Spraw Wewnętrznych rządu  Jana Olszewskiego znalazł się następujący fragment: „Stwierdzono fakty piastowania przez byłych tajnych współpracowników służb specjalnych PRL wysokich i odpowiedzialnych stanowisk w parlamencie, administracji państwowej. Kancelarii Prezydenta i we władzach sądowniczych. Ustalono obecność tego typu ludzi w kierownictwach niemal wszystkich liczących się partii politycznych, w państwowych środkach masowego przekazu, bankach, służbie dyplomatycznej i instytucjach gospodarczych. Wszystkie te osoby mogą być bardzo łatwymi obiektami szantażu zmierzającego do wymuszenia na ich decyzji przynoszących krajowi niepowetowane szkody: polityczne, materialne i moralne.” Choć od sporządzenia tego dokumentu minęło blisko 20 lat, w strukturach państwowych III RP nadal działa rzesza „zaufanych wśród przyjaciół” i niemniej liczna grupa tajnych współpracowników i oficerów komunistycznej bezpieki. Wciąż, zatem aktualne są zagrożenia, o których wspomina raport z 1992 roku. Swoistą stajnią Augiasza, w której czas zatrzymał się na poziomie „czerwonych dynastii” wydaje się służba dyplomatyczna. Doskonale trzymają się tam stare struktury, a za granicą reprezentują nas ludzie minionego systemu, zaangażowani w aktywną obronę komunizmu i sojuszu z ZSRR. Od chwili ogłoszenia procesu „pojednania” z reżimem Putina, kluczową placówką dyplomatyczną III RP stała się ambasada w Moskwie, zatem kierunek wschodni trzeba zaliczyć do priorytetów polskiej dyplomacji. Obecność funkcjonariuszy SB, pułkownika Tomasza Turowskiego czy obecnego kierownika wydziału promocji handlu i inwestycji ambasady RP Marka Ociepki, potwierdza szczególną rolę tej placówki. Generalnie, relacje służby specjalne – dyplomacja oraz obecność oficerów wywiadu na placówkach dyplomatycznych, należą do kanonu pracy wszystkich służb. Ujawniona przed kilkoma dniami informacja ABW, iż ok. 300 dyplomatów akredytowanych w Polsce to oficerowie obcych służb specjalnych, nie jest żadną sensacyjną wiadomością. W niemal każdej ambasadzie większego państwa pracują ludzie obcych służb i póki ich działalność nie przynosi gospodarzom szkody, są obserwowani i tolerowani przez kontrwywiad. Problemem dla kontrwywiadu są natomiast ci, którzy działają pod przykryciem - prowadząc operacje agenturalne i występując oficjalnie w charakterze ambasadorów, urzędników lub pracowników ambasady. W kontekście ujawnionej przez ABW informacji, trzeba zauważyć, że niemal natychmiast po rozpoczęciu procesu lustracyjnego Tomasza Turowskiego, Gazeta Wyborcza zaczęła dywagować, jakoby pułkownik SB miał być czynnym oficerem wywiadu III RP. Według gazety powodem, dla którego obrona Turowskiego domagała się odrzucenia wniosku IPN o uznaniu go za kłamcę lustracyjnego, może być fakt, że przeszedł on do służby w strukturach najpierw Urzędu Ochrony Państwa, a potem Agencji Wywiadu. Na dowód prawdziwości takiej tezy przytaczano publikację rosyjskiej "Niezawisimoj Gaziety", która w 1998 roku ujawniła listę 19 pracowników Ambasady RP w Moskwie, mających pełnić "funkcje wychodzące poza ramy działalności dyplomatycznej". Wśród wymienionych wówczas przez NG najwyższy rangą był minister pełnomocny Tomasz Turowski. Bez wątpienia taka sytuacja jest możliwa, skoro przejmowanie aktywów, w tym najcenniejszej agentury stanowi w służbach przyjętą praktykę. Jeśli odnotować, że Cezary Gmyz, opisując działalność Turowskiego ujawnił, że do pracy na moskiewskiej placówce miał rekomendować „Orsoma” były szef wywiadu Zbigniew Nowek, informacja o pracy Turowskiego dla służb III RP nabiera cech prawdopodobieństwa. Wówczas jednak pojawia się pytanie:, dlaczego wywiad miałby kierować dyplomatę-agenta do ambasady RP w Moskwie, właśnie z zadaniem przygotowania wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu oraz wątpliwość - na rzecz, jakich służb Turowski wykonywał tę ostatnią misję? Agenturalna przeszłość tego człowieka z lat PRL-u (doskonale znana służbom rosyjskim) musiała przecież stwarzać ryzyko, że może stać się on obiektem szantażu „zmierzającego do wymuszenia decyzji przynoszących krajowi niepowetowane szkody”. Nie wolno również zapominać o roli Turowskiego w latach 2007-2010, jako moderatora procesu zbliżenia polsko-rosyjskiego oraz jego działalności na rzecz integracji polskich środowisk uniwersyteckich z moskiewską akademią MAEiP. Uczelnia ta, znana z pielęgnowania tradycji ZSRR, utrzymuje również ożywione kontakty z rosyjskim ministerstwem spraw wewnętrznych i ludźmi służb FR. Muszą, zatem pojawiać się wątpliwości dotyczące rzeczywistych decydentów w sprawach polityki zagranicznej III RP oraz nigdy niewyjaśnionej roli służb w przygotowaniach zmierzających do tragicznego lotu. Gdyby, bowiem Turowski był faktycznie na etacie Agencji Wywiadu, stawia to jego moskiewską misję w całkiem innym świetle. Tym bardziej, jeśli istnieją przesłanki świadczące, że kierunek wschodni w polskiej dyplomacji może stać się obszarem, na którym dojdzie (bądź już doszło) do zacieśnienia szczególnego rodzaju współpracy. W dniu 2 marca br. przed sejmową Komisją Spraw Zagranicznych odbyło się przesłuchanie dwóch kandydatów na ambasadorów RP - Henryka Litwina oraz gen. bryg. Grzegorza Wiśniewskiego, dotychczasowego attaché wojskowego ambasady RP w Moskwie. Gen. Wiśniewski jest absolwentem Wojskowej Akademii Technicznej, z tego samego rocznika , co gen. Marek Dukaczewski – ostatni szef WSI.  To do Wiśniewskiego, już w roku 2009 mjr. Andrzej Szerszeń z oddziału służby meteo Dowództwa Sił Powietrznych kierował pisma, wskazując na utrudniony dostęp do danych meteo ze Smoleńska i konieczność podjęcia rozmów na temat współpracy w zakresie tzw. geografii wojskowej ze stroną rosyjską. W październiku 2009 r. stosowne pismo w tej sprawie wpłynęło też do Departamentu Spraw Zagranicznych Ministerstwa Obrony Narodowej. Jednak ani MON, ani attaché wojskowy ambasady w Moskwie nie podjęli żadnych działań. Obecnie gen. Wiśniewski obejmie obowiązki ambasadora w Republice Indonezji oraz Demokratycznej Republice Timoru Wschodniego. Drugi z kandydatów, Henryk Litwin został zatwierdzony na stanowisko ambasadora RP na Ukrainie. Wiemy, że po wygranych przez Janukowycza wyborach prezydenckich, nastąpiło wręcz błyskawiczne zbliżenie tego państwa z Rosją i powrót w strefę wpływów Kremla. Analogia do sytuacji w Polsce, zaistniałej po wyborze Bronisława Komorowskiego, wydaje się czytelna. Ukraina wykreśliła z ustawy o zasadach polityki wewnętrznej i zagranicznej zapis o dążeniu do członkostwa w NATO, a symbolem postępującej integracji stała się ścisła współpraca służb specjalnych obu państw i powrót na Krym funkcjonariuszy rosyjskiego kontrwywiadu. Henryk Litwin pracuje w dyplomacji od 1991 roku, piastując kolejno funkcje: konsula generalnego RP we Lwowie, dyrektora Departamentu Europa-Wschód, radcy i kierownika wydziału konsularnego w ambasadzie RP w Rzymie, kierownika wydziału politycznego ambasady w Moskwie (tę funkcję pełnił później Turowski), naczelnika wydziału Federacji Rosyjskiej oraz zastępcy dyrektora Departamentu Polityki Wschodniej MSZ. W lutym 2006 roku podczas przesłuchania przed Komisją Spraw Zagranicznych kandydata na ambasadora na Białorusi Henryka Litwina padło pytanie: czy pan kiedykolwiek współpracował ze służbami specjalnymi i odpowiedź kandydata: „nie byłem współpracownikiem służb specjalnych przed 1989 r.”. W pochodzącej z tego samego okresu informacji RMF 24 napisano: „Eksperci od spraw Białorusi podkreślają, że Litwin to świetny wybór. Jak przekonał się nasz reporter, jest także on wyjątkowym gadułą. Henryk Litwin przyznał się m.in., że współpracował ze służbami specjalnymi po 1989 r. Pewnie, że współpracowałem, to jest jasne. To słowo jest szerokie. Każdy kierownik placówki dyplomatycznej ma kontakty z przedstawicielami służb specjalnych Rzeczpospolitej Polskiej”. Choć określenie „współpraca” jest rzeczywiście wieloznaczne, a w przypadku dyplomaty nie musi oznaczać etatu w służbach, czy w kontekście gwałtownego zbliżenia polsko-rosyjskiego nie należy pytać o charakter obecnych relacji dyplomacja – służby?   Gdzie w tych relacjach kończy się dyplomacja i działanie w interesie państwa,  a zaczyna gra w zupełnie innej dziedzinie? Pytanie to nabiera sensu, gdy przypomnimy sobie informacje ujawnione w sierpniu 2008 roku przez ówczesnego wiceszefa MSZ Witolda Waszczykowskiego, który w wywiadzie udzielonym „Newsweekowi” stwierdził m.in. „Były szef WSI gen. Marek Dukaczewski był częstym gościem w gabinecie Sikorskiego wieczorami i nocami. Nawet do mnie dzwonili w różnych sprawach. Miałem wrażenie, że Sikorski konsultuje z nim wiele decyzji personalnych.” Może w tego rodzaju nieformalnych „konsultacjach kadrowych” z szefem zlikwidowanej służby, tkwi klucz do zrozumienia mechanizmów dzisiejszej polityki zagranicznej oraz niektórych decyzji podejmowanych przez Sikorskiego? Czy ktoś zapytał ministra spraw zagranicznych, w jakim charakterze zapraszał na konsultacje obecnego prezesa zarządu stowarzyszenia „SOWA” i czy konsultacje te były kontynuowane w okresie poprzedzającym tragedię smoleńską? Gen. Dukaczewski należy z pewnością do ludzi dobrze poinformowanych w sprawie tragedii skoro, tuż po ujawnieniu rosyjskiej wersji stenogramów z kokpitu Tu-154 nawoływał do „sprawdzenia dokładnie działania niektórych osób na pokładzie” i wyraził zainteresowanie rozmową telefoniczną braci Kaczyńskich, – „kiedy ta rozmowa była - czy przed informacją, że jest problem z lądowaniem, czy po? Interesuje mnie, czy prezydent poinformowany o tym, że jest problem, i zapytany, gdzie ma samolot lądować, konsultował z kimś swoją decyzję.” Przed kilkoma laty Sławomir Cenckiewicz, wówczas szef Komisji Likwidacyjnej WSI przypomniał, że Rosjanie doskonale znali personalia oficerów „wojskówki”, metody pracy oraz  aktywa operacyjne (w tym agenturę) i oficerów prowadzących.  Wyjawił również, że najcenniejsza, nieewidencjonowana agentura tej służby została przez ostatnie lata wyprowadzona poza WSI.  Podzielił się przypuszczeniem, że może być teraz kontrolowana w zupełnie innych środowiskach. Aleksander Ścios

W duchu "St Louis" W przedwojennej, liczącej sobie niespełna 35 milionów obywateli Rzeczpospolitej Polskiej, żyły 3 miliony Żydów. Jeśli rozszerzyć tę kategorię do "obywateli pochodzenia żydowskiego", to, wedle współczesnych szacunków, nawet cztery miliony. Ale policzmy tylko Żydów zwanych "chałaciarzami", zachowujących pełną kulturową odrębność, własny język i organizację, często nieidentyfikujących się z państwem polskim. Jedno jedyne państwo ówczesnego świata mogło się w tej statystyce z przedwojenną Polską równać. W Stanach Zjednoczonych Ameryki liczba obywateli deklarujących narodowość żydowską wynosiła około 4 milionów. Tylko, że, po pierwsze, cała ludność USA sięgała już wtedy 200 milionów, a po drugie, znaczna, prawdopodobnie nawet większa część z owych 4 milionów była całkowicie zasymilowana. Mimo to, kiedy latem 1939 do amerykańskich portów dobijał się statek "St Louis", z tysiącem żydowskich uciekinierów z Niemiec na pokładzie, Ameryka stanowczo zatrzasnęła przed nimi drzwi. Cztery miliony Żydów na 200 to było dla niej już zdecydowanie dość. Za uciekinierami nie ujęli się zasiedziali w USA pobratymcy, bo, jak publicznie przestrzegł ich jeden z przywódców tej społeczności, źle by to usposabiało do Żydów amerykańską opinię publiczną. Odmówiła im wstępu także postępowa Kanada, zresztą z oficjalnym wyjaśnieniem odpowiedzialnego ministra, iż rasa żydowska nie zwykła pracować na roli, a Kanada potrzebuje rolników, nie handlarzy...

Szkoda miejsca na streszczanie całej tej historii, kto ciekaw, znajdzie i przeczyta. Jeśli to zrobi, zauważy, że nie była ona wcale odosobniona. Na całym Zachodzie uciekających przed Hitlerem Żydów uważano wtedy powszechnie za zagrożenie dużo gorsze, niż sam Hitler. Pewien szwedzki dyplomata, pytany, czemu jego kraj konsekwentnie odmawia niemieckim Żydom azylu, rozbawił świat chętnie cytowanym bon-motem:, „bo u nas w Skandynawii nie ma antysemityzmu, i chcemy, żeby tak zostało". Przez ten mur obojętności i wrogości przejść się udawało tylko krezusom. I tak było także z odpędzanymi od wszystkich portów egzulami z "St Louis". Dwustu najbogatszym łaskawie pozwoliła wkupić się do siebie Wielka Brytania, resztę, po kilkumiesięcznej odysei odesłano, dosłownie w przededniu wojny, dokładnie tam skąd przybyli - wprost do pieca. Czemu piszę o tych spychanych uparcie w niepamięć sprawach, skoro to nie żadna rocznica? Bo dziś, gdy Ameryka i cały Zachód hołubią takich chuliganów historiografii jak Gross i ich podłe narracje o ciemnej, antysemickiej Polsce, a rząd USA oficjalnie poucza nas w kwestii restytucji mienia żydowskiego (oddajcie najpierw u siebie własność zagrabioną Indianom, to będziecie mogli się mądrzyć, odpowiedziałbym na miejscu ministra Sikorskiego) warto może przypomnieć, że trapiona licznymi kłopotami sanacyjna Polska przyjęła w roku 1939 - z oporami i niechętnie, ale jednak - jeszcze 20 tysięcy żydowskich uciekinierów. Jeszcze, bo przecież przyjmowała ich przez cały czas swego istnienia, a szczyt żydowskiej imigracji nastąpił kilkanaście lat wcześniej, gdy nowo powstała, pogrążona w kryzysie Polska udzieliła azylu półmilionowej rzeszy Żydów z Rosji, uciekających przed rewolucją bolszewicką. Ludziom, którzy nigdy nie mieszkali na ziemiach polskich, nie znali języka polskiego, nie czuli się Polakami w najmniejszym stopniu, i ani myśleli się asymilować. A jednak decyzja zapadła bez ociągania, bez dyskusji i  sprzeciwów. Podobnie, jak od pierwszych chwil przyznała Polska pełnię praw publicznych kobietom, na co obywatelki postępowych państw Zachodu, raczących nas dziś swoimi bredniami o parytetach i genderach, musiały czekać jeszcze kilkadziesiąt lat. Bo, jakkolwiek śmieszne się to może wydawać, ludzie, którzy budowali tamtą Polskę, od samego początku wyobrażali ją sobie, jako państwo wolności. Bo o takie przecież walczyły pokolenia ich przodków. Jan Karski wspominał, że gdy jeszcze w późnych latach pięćdziesiątych rezerwował hotel w Nowym Jorku, pytano go, czy nie jest Żydem - bo Żydów, podobnie jak kolorowych, nowojorskie hotele nie obsługiwały. Dziś z tego samego Nowego Jorku przysyłają nam oszołoma udrapowanego w togę profesora historii, który historii nigdy nie studiował, ale dobrze wyczuł, czym można podbić serca i portfele Amerykanów. I poprzez swoich medialnych agentów wpływu pilnują, czy należycie się przed nim korzymy. Cóż, Hitler miał, niestety, rację, mówiąc, że zwycięzców nikt nie sądzi. Sądzi się i skazuje, bez względu na materiał dowodowy, tylko tych, którzy, tak jak Polska, przegrali. Rafał. A. Ziemkiewicz

Wykastrowany lew rusza w bój Rząd polski przygotowuje się do sprawowania tzw. prezydencji w UE. Polska od 1 lipca br. przez sześć miesięcy będzie kierować sprawami bieżącymi Rady UE, wyznaczać kierunki unijnej polityki, pełnić funkcje mediatora w rokowaniach, a także reprezentować UE w stosunkach zewnętrznych. Teoretycznie państwo sprawujące prezydencję ma szanse by promować własne rozwiązania, wpływać na politykę Unii i przy okazji zadbać o swoje interesy. Funkcjonują dwie metody wykonywania prezydencji: kreatywna, wpływania na działania UE poprzez promowanie własnych koncepcji i metoda administracyjna, czyli bierne zarządzanie programami UE. Polska mogła na wzór Francji, Szwecji i ostatnio Węgier zdefiniować swoją prezydencję stawiając UE ambitne cele, albo zachować się jak Belgia lub Czechy, które jedynie administrowały polityką unijną. Biorąc pod uwagę cele jakie stawia polski rząd nie ulega wątpliwości, że w Warszawie odrzucono podejście kreatywne. Zresztą odpowiedzialny za przygotowanie prezydencji minister Mikołaj Dowgielewicz zapewnił, że Polska nie będzie forsować swoich interesów. „Ma być miło i przyjemnie” – jak to określił jeden z komentatorów. Minister ON Klich ogłosił, że jednym z rządowych priorytetów będzie unijna Wspólna Polityka Bezpieczeństwa i Obrony. W dniu 2 marca br. na posiedzeniu połączonych sejmowych komisji spraw zagranicznych i obrony narodowej określano ten priorytet. Brali w tym udział wiceminister spraw zagranicznych Jacek Najder, wiceminister obrony generał w stanie spoczynku Czesław Piątas i szef Sztabu Generalnego WP generał Mieczysław Cieniuch. Ustalono, że w czasie prezydencji Polska będzie rozwijać współpracę UE-NATO. W jednym filmie aktor Bronisław Pawlik grał rolę kolejarza z małej stacji. Był tam naczelnikiem, zawiadowcą i kasjerem. Miał trzy czapki odpowiadające tym funkcjom. Wkładał kaszkiet naczelnika i wydawał polecenie zawiadowcy. Następnie zmieniał nakrycie głowy i jako zawiadowca potwierdzał przyjęcie polecenia naczelnika. W końcu wkładał czapkę kasjera i ustalał, co ma robić z zawiadowcą. Zdaje się, że podobnie by funkcjonował organ planistyczno-dowódczy wymyślony w MON. Jak wiadomo spośród 27 państw członkowskich UE 21 jednocześnie należy do NATO – członkami Sojuszu Północnoatlantyckiego są np. wszystkie największe państwa Unii (Francja, Hiszpania, Niemcy, Polska, Wielka Brytania, Włochy). A polski MON chce, by w ramach Unii utworzono stałą strukturę planistyczno-dowódczą dla cywilnych i wojskowych struktur państw wspólnoty będących jednocześnie w NATO. Ten podmiot miałaby być partnerem dla NATO., Czyli przedstawiciel Polski w UE byłby „partnerem” przedstawiciela Polski w NATO. W tej sprawie dość realistycznie wypowiedział się szef Sztabu Generalnego WP mówiąc, że: „Nadzieje na powstanie europejskiego centrum planistyczno-wojskowego są, ale niezbyt duże”. Mówił, że taki organ planistyczny w Brukseli może byłby przydatny, ale występują problemy formalne, bo UE jako struktura nie zajmuje się zbytnio sprawami obrony. Wypowiedział się też wiceminister ON Piątas, który mówił o rozwijaniu projektu Partnerstwa Wschodniego, przeciwstawiając mu osobny projekt Unia-Rosja. „Chcemy – mówił wiceminister – w UE unikać dublowania struktur. Istnieje sformalizowana współpraca NATO-Rosja, ma określone doświadczenia i jest dalej posunięte, niż współpraca wojskowa Unii z Rosją“. MON postuluje „dublowanie struktur” na linii NATO – UE, ale nie chce tego w relacjach UE z Rosją. Słusznie. USA jakoś znoszą partnerstwo z UE. Rosja Partnerstwa Wschodniego nie znosi. A priorytetem są przecież stosunki z Rosją, a nie jakimiś Jankesami. W dyskusji pojawił się też problem tzw. Grup Bojowych UE. W październiku 2004 r. w Brukseli ministrowie obrony krajów członkowskich UE postanowili powołać European Union Battlegroups. Jednostki sił szybko wchodzących do akcji i w zamiarze projektodawców służące do przywracania porządku, zwłaszcza w Afryce. Niestety, mimo upływu czasu Unia ciągle nie ma takich zdolnych do akcji wojsk. Tymczasem sądząc po skali napięcia, właśnie w Afryce Północnej, takie wojska są potrzebne. Co więc w tej bojowej sprawie chce zrobić Polska? Chce…, by koszty działań grup, których to działań jeszcze nie ma, były rozdzielane równomiernie na wszystkie kraje wspólnoty. „Na okres naszej prezydencji przypada moment, gdy celem stanie się bardziej sprawiedliwe obciążenie kosztami operacji wszystkich członków Unii” – podkreślał wiceminister Najder. A zapytany w trakcie posiedzenia, co będzie zapamiętane po półrocznej prezydencji Polski odpowiedział: „W październiku-listopadzie o europejskiej polityce bezpieczeństwa i obrony ma rozmawiać Rada Europejska. To będziemy mogli zapisać, jako nasze osiągnięcie”. Zastępca ministra Sikorskiego uczulał posłów, by nie stawiać zbyt wielkich celów i zalecał realizm w ich wyznaczaniu: „Nie twórzmy oczekiwań tak wielkich, że okażą się trudne do realizacji” - podsumował Najder. Czy to oznacza, że nie można sformułować realistycznych polskich celów w obszarze unijnej obronności? W listopadzie 2009 r. odbył się szczyt francusko polski, na którym podpisano „Wspólną deklarację w sprawie bezpieczeństwa i obrony”. Są w niej następujące słowa: „Nasze (Francji i Polski) interesy bezpieczeństwa są ściśle ze sobą powiązane. Zagrożenie podstawowych interesów bezpieczeństwa jednego z krajów podważy interesy drugiego. Francja i Polska są zdecydowane połączyć wysiłki, aby wzmocnić solidarność i obowiązek wzajemnej obrony, wynikające z traktatu waszyngtońskiego. Będziemy również realizować zobowiązania związane z bezpieczeństwem, podjęte w ramach traktatu lizbońskiego. Stoimy w obliczu podobnych wyzwań i wspólnie stawimy im czoła. Deklarujemy rozwijanie naszych zdolności wojskowych i cywilnych, a także udział w operacjach prowadzonych przez UE i NATO.” W końcu stycznia 2011 r. światowe agencje podały informację, że Paryż i Moskwa podpisały międzyrządowe porozumienie o sprzedaży Rosji czterech francuskich okrętów typu Mistral. Są to duże ofensywne okręty desantowe o wyporności blisko 24 tys. ton zabierające 40 czołgów, 450 żołnierzy i16 ciężkich śmigłowców. “Jest to największy projekt w tej dziedzinie zrealizowany wspólnie przez Rosję i państwo zachodnie. Jego wcielenie w życie zagwarantuje bardzo liczne miejsca pracy dla przedsiębiorstw rosyjskich i francuskich i otworzy nowe perspektywy współpracy między Francją a Rosją” – głosił komunikat biura prasowego prezydenta Francji. Budowa pierwszego “mistrala” ma zacząć się w tym roku. Do transakcji doszło mimo wcześniejszych prób jej powstrzymania przez Gruzję, Szwecję i niektóre państwa NATO, w tym USA. Dowódca sił morskich Rosji admirał Władimir Wysocki na wiadomość o transakcji szczerze wyznał: “Taki okręt pozwoliłby naszej czarnomorskiej flocie wykonać misję w Gruzji w 40 minut zamiast w 26 godzin.” A francuski pisarz i filozof André Glucksmann skomentował postawę Paryża: “Sprzedając Putinowi sprzęt, który może umożliwić szybki desant w Gruzji, na Ukrainie bądź w krajach bałtyckich, wysyłamy jasny przekaz: macie zielone światło. Cokolwiek zrobi Rosja, będziemy protestować po fakcie. Na próżno, bo będzie za późno. Nie zatrzymamy czołgów u bram Tbilisi, tak jak w 2008 roku. Podpisując kontrakt na sprzedaż mistrali, prezydent Sarkozy paraliżuje swoją dyplomację i odbiera sobie możliwość jakichkolwiek działań ratunkowych w razie kolejnego kryzysu. Pamiętliwi rosyjscy przywódcy robią zaś wszystko, by prezydent Francji uderzył się w piersi. Ten “kontrakt” to zachęta do najgorszego. “ Warto by zapytać rząd francuski w czasie polskiej prezydencji jak ma się sprzedaż Rosji ofensywnej broni do zapisów wspólnej deklaracji w sprawie bezpieczeństwa i obrony z listopada 2009 r.?, Chociaż z drugiej strony może nie mam racji. Polski prezydent ocenia sytuację inaczej niż francuski filozof. Bronisław Komorowski pytany o „mistrale” stwierdził, że “… sprzedaż przez Francję – członka NATO – okrętów wojennych dla Rosji nie zagraża spójności polityki Sojuszu Północnoatlantyckiego. – Amerykanie sprzedają w różne miejsca uzbrojenie, Polacy i Niemcy sprzedają, Francuzi także, – więc sprzęt wojskowy w coraz większym stopniu staje się normalnym towarem, a przemysł zbrojeniowy – normalnym przemysłem”. Czyli WSI-o normalno. A wracając do grup bojowych UE. Jedna z tych grup ujawniła ostatnio swoje istnienie. Otóż niedawno „nordycka grupa bojowa” (Szwecja, Norwegia, Finlandia, Estonia i Irlandia) wykastrowała lwa, którego miała w herbie. Służące w jednostce kobiety uznały, że lew na herbie zbyt nachalnie obnosi się ze swoją męskością. Przyrodzenie biedakowi zostało odcięte i zwierzę zamieniło się w lwiego eunucha. Na próżno protestował projektant herbu tłumaczący, że według zasad heraldyki, zwierzęta wyobrażone na tarczach herbowych muszą się prezentować w pozycji bojowej – wyszczerzone kły, otwarte dzioby, ostre pazury. Męski atrybut lwa spełniał tą heraldyczną zasadę – wyrażał bojową postawę zwierzęcia. Dawniej – przypominał heraldyk – wykastrowanego lwa nadawano w herb ludziom, którzy dopuścili się zdrady króla. Jeden z blogerów napisał, że taki wykastrowany lew to odpowiedni symbol europejskiej grupy bojowej. Można by sądzić, że twórcy programu polskiej prezydencji w UE przyjęli herb nordyckiej grupy bojowej, jako własny. Romuald Szeremietiew

"Komórki milczą" Program 10 Kwietnia już parę minut po godz. 9-tej. W stacji Polsat News już podana została przez prezenterkę informacja o „awarii polskiego samolotu w Smoleńsku”, ale na Myśliwieckiej jeszcze nie ma tego newsa. Lekka, luźna atmosfera w studiu Trójki: zajadają i gawędzą Grupiński, Kalinowski, Kalisz, Kowal i Waszczykowski – deliberowanie o tym, co powinna lub może zrobić Rosja w kwestii Katynia. B. Michniewicz zapewne ma podgląd na TVN24 (być może też na Sieć), gdyż na tę telewizję się powoła prowadząca program przy podawaniu pierwszych wiadomości dot. tragedii. Tymczasem złotousty Kowal, po nim doceniający gesty Putina i wystąpienie Tuska, Kalisz (już mówiący o przełomie w relacjach polsko-ruskich i w świadomości „kierownictwa rosyjskiego”), następnie Grupiński o ważnych rozmowach Tusk-Putin w Sopocie oraz też o drodze ku pojednaniu itd., możemy się domyślić, jak to wyglądało. O wiele wstrzemięźliwiej i rozsądniej Waszczykowski (w nawiązaniu do przytoczonej przez Michniewicz wypowiedzi śp. G. Gęsickiej, że 7 kwietnia to była porażka). Potem jeszcze Kalinowski w swoim stylu o „początku drogi do przywracaniu prawdy o zbrodni katyńskiej” (przez Putina oczywiście). I w pewnym momencie wszystko się diametralnie zmienia. Michniewicz, wchodząc w słowo Kalinowskiemu, mówi łamiącym się głosem: „...Otrzymałam bardzo niepokojącą informację. Proponuję w tym momencie muzyczną przerwę. Postaram się ją (informację – przyp. F.Y.M.) sprawdzić”. To zapewne jest jakieś dwadzieścia parę minut po 9-tej (17'12'' materiału), doliczając parę minut na serwis i początek programu – podejrzewam, że to niedługo po upublicznieniu przez J. Kuźniara na antenie TVN24 wiadomości o rozbiciu się „prezydenckiego, jaka-40". Po przerwie, bowiem (koło 9.30?) Michniewicz kontynuuje już bardzo poważnym tonem: „Niestety wiemy już ze źródeł nie tylko z TVN24, ale także ze źródeł rosyjskich (jakie to mogły być źródła? - przyp. F.Y.M.), że samolot z prezydencką parą rozbił się w okolicach Smoleńska (w tle słychać zakłócenia związane z uruchamianiem komórki – przyp. F.Y.M.). Nie wiem, proszę panów, co mam powiedzieć.” Odzywa się Grupiński: „Nic, musimy chyba czekać na dalsze informacje i to, czy rozbicie samolotu (w tle ktoś cały czas uruchamia komórkę – przyp. F.Y.M.) świadczy także o śmierci pary prezydenckiej i tym, co się stało. Musimy czekać na informacje, nie można nic w tej chwili...”

Kalisz (też poruszony): „Słuchajcie, nie przesądzajmy jeszcze niczego, no, trzeba poczekać na dalsze informacje...”

Grupiński: „... Służb ratowniczych rosyjskich, bo stamtąd będziemy mieli informacje.

Michniewicz: „W każdym razie jest to taka informacja, która nas tutaj... Poraziła...”

Grupiński: „Miejmy jeszcze nadzieję, że... Premier Miller spadł kiedyś w helikopterze przecież, przeżył... I nic się nie stało...”

Kalisz: „Czekajmy na dalsze informacje. Natomiast... Dokładnie.”

Grupiński:, „Ale jeśli był pożar, to nie jest to...”

Wygląda, więc na to, że oglądają po prostu telewizję i jeszcze jakimiś kanałami dostają informacje na bieżąco; mają wciąż nadzieję, że nie doszło do tragedii. No i znowu przerwa, a po niej już słychać poruszenie w studiu.

Michniewicz: „Panowie, (…) wiemy tyle, że w Smoleńsku rozbił się prezydencki samolot. O godzinie 9.30 w Katyniu miała rozpocząć się kolejna uroczystość upamiętniająca ofiary zbrodni katyńskiej oczywiście nie rozpoczęła się. Nie wiemy, jak są skutki rozbicia się samolotu. Możemy się domyślać najgorszego, ale mamy nadzieję, że może... Chociaż samolot spadł i się zapalił, że może to nie są najgorsze wiadomości, jakich można się spodziewać w takich sytuacjach (...) I teraz uwaga, włącza się Waszczykowski: „Możemy tylko powiedzieć jeszcze to, że są inne, sprzeczne wiadomości, które MÓWIĄ, ŻE TO NIE TEN SAMOLOT, że jednak jest nadzieja, że PREZYDENT MÓGŁ SIĘ PRZESIĄŚĆ jednak. W tej chwili sprawdzamy. Docierają wiadomości sprzeczne. Są różne wiadomości, nie można potwierdzić jeszcze żadnej.” I teraz znowu uwaga. Włącza się Kalisz: „Może to nie ten moment, ale te JAKI...”

Kalinowski: „Tyle się na ich temat mówiło. Tyle raz się mówiło...” I (chyba) Kowal: „Dajcie spokój...”

W studiu czekają na połączenie z korespondentem w Smoleńsku, Ernestem Zozuniem. Michniewicz powtarza za Paszkowskim informację o rozbiciu się na lotnisku w Smoleńsku samolotu z Prezydentem Kaczyńskim na pokładzie i dodaje: „Nie wiadomo, czy ktoś ucierpiał, ale wygląda to bardzo źle – mówi rzecznik MSZ – (i zaczyna się już upowszechniać ruska narracja – przyp. F.Y.M.)przy podchodzeniu do lądowania samolot najprawdopodobniej zahaczył o drzewo, pożar jest ugaszony... (...)

Grupiński: „Rozmawiałem z ludźmi z kancelarii premiera. Nie było jeszcze wtedy informacji na temat tego, czy rozbił się tu-154 czy jak... (jak to możliwe, by w takim dniu i takich okolicznościach NIE WIEDZIANO np. W MSZ, CZYM LECIAŁ PREZYDENT??? - przyp. F.Y.M.), stąd też oczywiście TVN teraz podaje, że jednak ten większy samolot, więc z większą liczbą osób na pokładzie. Musimy czekać jeszcze chwilę na informacje dokładne. (...)” Zozuń (od razu wyjaśnia kwestię, jaka-40, to ciekawe): „Rzeczywiście też tutaj pojawia się bardzo wiele i powtarza się różne wersje wydarzeń. Rzeczywiście do Smoleńska leciały dwa samoloty – jeden z ekipą dziennikarską, która miała obsługiwać wydarzenia, które zdarzyły się w Katyniu i ten samolot wylądował w spokoju. (…) A później zaczęły napływać informacje na temat tego drugiego samolotu (drugiego czy... trzeciego? - przyp. F.Y.M. - skąd Waszczykowski miał informację o tym, że Prezydent mógł się przesiąść? Dlaczego oni na początku byli przekonani, że Prezydent leciał jakiem-40, czy wynikało to tylko z informacji TVN24? Ale przecież w TVN24 nic nie mówiono o tym, że Prezydent mógł się do czegoś przesiąść?)...” I dalej Zozuń: „Niestety, wersje wydarzeń są różne. Podawane z różnych źródeł. Jedne mówią, że właśnie samolot zahaczył o drzewa, inne, że miał problemy z silnikami, ale jednak udało mu się wylądować. No i wersja trzecia, najtragiczniejsza, to to, że samolot przy lądowaniu się rozbił.” Przypominam, to już jest jakaś 9.45 pol. czasu, a więc blisko GODZINA „po katastrofie”! I dziennikarze NIC konkretnego, będąc na miejscu w Rosji, nie wiedzą (prawdopodobnie dopiero zbliżają się do Siewiernego). Nie mają informacji, CO SIĘ STAŁO, mimo że upłynęła GODZINA od katastrofy! Zozuń mówi dalej: „Tutaj w Smoleńsku jest wojskowe lotnisko. Je specjalnie otwarto na potrzeby tych uroczystości. Na tym lotnisku lądowały samoloty i śmigłowce, które przywoziły oficjeli trzy dni temu na uroczystości z udziałem premiera Tuska i premiera Putina. Teraz miały na nim wylądować samoloty, które przywiozły oficjeli na te dzisiejsze uroczystości (SAMOLOTY? - przyp. F.Y.M.).To wojskowe lotnisko normalnie nie przyjmuje tak dużych samolotów, ale pas startowy jest na tyle dobry, że spokojnie takie samoloty na nim lądować mogą. Ma on także odpowiednią aparaturę (??? - przyp. F.Y.M. - Zozuń ją widział? Czy o niej słyszał z legend?) .Jest ono w rejestrach lotnisk, które mogą przyjmować samoloty pasażerskie (??? - przyp. F.Y.M. - nie pomyliło mu się z Jużnym?), Chociaż tu, na co dzień takie rejsy się nie odbywają, jedynie lądują na nim od czasu do czasu tzw. biznesowe samoloty (??? - chyba tych biznesmenów, co bronią handlują – przyp. F.Y.M. - pisał o tym kiedyś W. Gadowski), prywatne samoloty odrzutowe. Nie jest to lotnisko wykorzystywane, mimo że jest to lotnisko wojskowe, nie jest ono na bieżąco wykorzystywane...” (Swoją drogą doszło do tragedii, a gość na antenie, w programie na żywo, w TAKI dzień, pitoli ze szczegółami o głupim ruskim lotnisku?) „...przez wojsko, tylko okazjonalnie czasami ląduje tam samolot wojskowy. Jakie były przyczyny tej awarii, jaka jest rzeczywista wersja zdarzeń, mam nadzieję, ustalę to niebawem, ponieważ w tej chwili z Katynia jadę na to lotnisko, żeby dowiedzieć się już konkretnie, co wydarzyło się tam, na miejscu.” W międzyczasie jednak w studiu mają nowe informacje.

Michniewicz: „Reuters podaje, że 87 osób zginęło w katastrofie samolotu, o którym mówimy, samolotu, na którego pokładzie znajdowała się nie tylko prezydencka para, ale bardzo wiele osób towarzyszących prezydentowi (…). Nie wiemy, jaki jest los (pasażerów – przyp. F.Y.M.), nie wygląda to dobrze, jak państwo słyszeli (...) Trudno mieć nadzieję, że to jakaś pomyłka, że być może źle usłyszeliśmy. Jeżeli tak się wydarzyło, to jest dla państwa niewyobrażalna strata.” W studiu już nikt raczej nie wierzy, by ktoś po tragedii ocalał, ale Waszczykowski mówi znowu ciekawą rzecz, zapewne grzebiąc w nieoficjalnych źródłach: „(...)Informacje ostatnie z MON-u mówią, że samolot awaryjnie lądował przed pasem. Natomiast nie mówią, w jakim stanie to nastąpiło. Ciągle nie mam potwierdzenia.” To jeszcze na nowo wznieca nadzieję wśród przebywających w studiu, z którego już wyszedł Kowal. Po kolejnej przerwie już jest wiadomo, że są ofiary śmiertelne i zaczyna się ustalanie listy pasażerów, a potem deliberowanie, co dalej będzie w państwie, „bo o tym trzeba będzie pomyśleć”. Przed godz. 10-tą jeszcze takie doniesienia:

Michniewicz: „zdarzył się szczęśliwy zbieg okoliczności (…) przyjaciel (P. Kowala – przyp. F.Y.M.)nie zdążył na samolot.” (O kogo chodziło? - przyp. F.Y.M.)

Waszczykowski: „Niestety, ostatnia wiadomość, która przyszła: Dyżurny BOR: samolot doszczętnie rozbity, na miejscu sytuację nadzorują rosyjskie służby...” No i Michniewicz podaje za gubernatorem Obwodu Smoleńskiego informację, że nikt nie przeżył katastrofy. A na koniec Waszczykowski: „Ostatnia wiadomość jest, że samolot jest rozbity i cały teren jest otoczony przez Rosjan. Oni kontrolują. Oficerowie BOR-u nie odzywają się z samolotu. Komórki milczą.” Dochodzi 10-ta pol. czasu. Dopiero w jej okolicy, a więc blisko PÓŁTOREJ godziny „po katastrofie”, Polacy będą mieć w miarę potwierdzone wiadomości o tragedii. Nie za późno? Czy gdyby samolot faktycznie na Siewiernym rozbił się o 8.41 i to w taki sposób, że śmierć pasażerów i załogi byłaby czymś natychmiastowym, to czy w kilka minut później nie powinna się zacząć akcja ratunkowa, a maksymalnie kwadrans później pokazywałyby ją media całego świata? O 10.27 Tymczasem w TVP Info pojawiają się pierwsze kadry z księżycowej wędrówki S. Wiśniewskiego, zaś opustoszały, bez ciał i foteli, bez bagaży i pożaru, bez leja i kolein, księżycowy krajobraz stanie się odtąd „obrazem katastrofy tupolewa”. Co więcej – do tej ruskiej zony po księżycowym spacerze już żadni ludzie polskich mediów nie będą mieli wstępu aż do czasu, gdy Ruscy zaczną sprzątać pobojowisko?

http://www2.polskieradio.pl/trojka/sniadanie/artykul152948_sniadanie_w_trojce_naznaczone_tragedia_w_smolensku.html

http://freeyourmind.salon24.pl/288035,skala-maskirowki-smolenskiej

 FYM


Wyszukiwarka