Alfonsy stręczą Wprawdzie nie jest w dobrym tonie szydzenie z czyjegoś imienia lub nazwiska, ale oceńcie Państwo sami, czy zawsze można tego uniknąć – admin
Akcja wywołuje reakcję. Ponieważ Ojciec Święty Benedykt XVI nie czyni ostatnio żadnych istotnych „kroków w tył”, przeciw którym można by protestować (np. dokument Motu proprio „Summorum Pontificum”, cofnięcie ekskomuniki katolickich biskupów należących do Bractwa św. Piusa X itp.), kręgi postępowe mając wolne moce przerobowe tworzą rozmaite memoranda proponujące wprowadzenie dalszych reform Kościoła katolickiego. Posoborowcy języka niemieckiego spłodzili właśnie, zapewne in vitro, taki oto dokument promowany w Polsce, jakże by inaczej, przez Tygodnik Powszechny. Nie będę samego dokumentu streszczał ni komentował, bo szkoda na to czasu. Ciekawsze jest chyba to, że urojenia niemieckich heretyków znajdują jakąś recepcję w Polsce. Stanowisko w tej sprawie zajął nieoceniony x. Alfons Skowronek, który podkreśla, że reformy są niezbędne, zwłaszcza wobec znacznego spadku powołań kapłańskich. Uczeń jednego z najwybitniejszych XX-wiecznych teologów Karla Rahnera wskazuje też na niedowartościowanie roli kobiety w Kościele. – Kobiety, które stanowią wybitną większość, w tymże Kościele nie mają nic do powiedzenia. Na Mszach, które odprawiam w Otwocku, panie stanowią 90 procent. Gdyby ich zabrakło, stałbym właściwie przed pustymi ławkami. x. Alfons dalej stręczy swoją wizją Kościoła, wbrew najoczywistszym faktom, następującemi słowy: - Wskazywanie na trudności Kościołów protestanckich, w których pastorzy mają żony i kobiety mogą być ordynowane na pastorów, jest graniem na jednej strunie – uważa. – Oczywiście inne Kościoły także mają problemy, ale podkreślanie tego, po pierwsze, ekumenicznie jest wątpliwe, a po drugie nie zwalnia nas z konieczności szukania odpowiedzi. Zauważmy, że x. Skowronek dostrzega kryzys Kościoła. Ale chce brnąć w niego dalej, a nie cofać go. Jedną z najistotniejszych przyczyn zmniejszenia zainteresowania mężczyzn religją katolicką, która objawia się m.in. spadkiem powołań kapłańskich i mniejszem uczestnictwem mężczyzn w praktykowanie wiary, jest pozbawianie katolicyzmu wszelkich aspektów walki. Posoborowie nie walczy z grzechem, posoborowie nie nawraca. Zajmuje się raczej pielęgnowaniem człowieka i podtrzymywaniem jego dobrego samopoczucia. Miejsce logiki prawd wiary zajmują uczucia, mające o tej wierze świadczyć. O ile figurą przedstawiającą xiędza katolickiego może być żołnierz, to posoborowiec kojarzy się raczej z przedszkolanką czy pielęgniarką. Nic dziwnego, że mężczyzn świadomych jeszcze swojej natury nie ciągnie taka karjera. Oczywiście nie mam nic przeciw np. pielęgniarkom, bardzo ceniąc i szanując ich pracę, ale nie takie zadania dla Chrystus swoim kapłanom. Wciąż jeszcze w Polsce mamy wielu dobrych księży, ale dostrzegłbym tu raczej moc ich osobistego powołania, niż zasługę formacji seminaryjnej i praktyki duszpasterskiej. Rozmaite skowronki nowej religji nie wykształcą katolickich duchownych, bo same są wulgarną parodią kapłanów. Zaś drugi wniosek jest następujący. Posoborowie nie znosi próżni. Jeśli Ojciec Święty nie będzie czynił non stop, choćby najdrobniejszych, „kroczków w tył”, to jego i nasi przeciwnicy nie zaniedbają żadnej okazji, by promować kolejne dewiacje. Inwencji im nie zabraknie, bo czerpią z całego zasobu 2000 lat chrześcijańskich herezyj. Są modernistami, więc wszelkie możliwe błędy są ich błędami. Z przeszłości lub … z przyszłości. Krusejder http://przedsoborowy.blogspot.com
http://www.bibula.com/?p=32506
Jest rzeczą zastanawiającą, dlaczego – mimo iż Pius XII zostawił Kościół w bardzo dobrym stanie – Europa poddała się ateizacji, co zaowocowało (słynne „dobre owoce”) odchodzeniem wiernych od Kościoła oraz brakiem powołań kapłańskich i zakonnych. Tym bardziej zastanawia, że początek masowej ateizacji jakoś dziwnie zbiegł się z II Soborem Watykańskim i jego „otwarciem” Kościoła na świat, tak jakby przedtem Kościół był „zamknięty”. O tym, że żadne modernistyczne reformy nie przyciągną wiernych do Kościoła niech zaświadczy zły stan „Kościołów” protestanckich, mimo iż zezwalają na małżeństwa księży i księżyc, rozwody, aborcję i homoseksualizm, a ich stosunek do Dziesięciu Przykazań jest „tolerancyjny” (zwłaszcza VI i IX). Osoby, propagujące takie reformy, są niewątpliwie na usługach Szatana. Admin
Pocałujta… wójta! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Właśnie „światowej sławy historyk”, czyli makabryczny bajdopisarz Jan Tomasz Gross „w ostatecznej wersji” swoich konfabulacji, pretensjonalnie zatytułowanych „Złote żniwa” zdecydował się zmniejszyć liczbę żydowskich ofiar polskich antysemitników z „między 100, a 200 tysięcy” do zaledwie „kilkudziesięciu tysięcy”. No – sam cymes! Oto mamy znakomity przykład hucpy w działaniu. 200, 100, „kilkadziesiąt tysięcy”… Jazda, potargujmy się! A może tylko tysiąc? A jakby tak jeszcze raz sprawdzić, to kto wie, czy z tysiąca nie zrobiłaby się setka, a z setki – kilkadziesiąt? Ciekawe, co skłoniło „światowej sławy historyka” do takiego zmiękczenia rury. Czyżby jacyś starsi i mądrzejsi doszli do wniosku, że na razie lepiej nie przeciągać struny?
Wszystko to oczywiście być może, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gdybyśmy zamiast oburzać się i lamentować, zrobili zrzutkę i dobrze państwu Grossom zapłacili, to kto wie – może nawet przypomnieliby sobie, że było odwrotnie – że to Żydzi zabijali polskich antysemitników, a następnie dzielili się łupami? Poszlaki są – proszę bardzo! Żyją jeszcze ludzie pamiętający że posiadanie złota i dolarów w czasach stalinowskich, a więc w okresie najlepszego fartu dla Żydów, było w Polsce przestępstwem i że jeśli tylko UB dowiedział się o takim delikwencie, to brał go w obroty i dotąd tłukł, aż powiedział, gdzie schował. Wtedy przeważnie go zabijano, bo po co zostawiać świadków, a jeśli nawet wypuszczano, to po tych wszystkich przejściach delikwent nie posiadał się z radości, że jeszcze żywy – bo zdrowia to już raczej nie miał – i ani mu było w głowie dochodzić jakiejś sprawiedliwości, w myśl zasady, że co upadło, to przepadło. Ciekawe, jaka część tych łupów została następnie przez rzekome ofiary „organicznego polskiego antysemityzmu” ewakuowana do bezcennego Izraela, czy innych Stanów Zjednoczonych – bo pozostała cześć, jak wiadomo, stała się materialnym fundamentem wielu ubeckich dynastii, które w kolejnych przepoczwarzeniach dostarczają nam dzisiaj tylu celebrytów wszystkich możliwych płci. Widocznie jednak to starsi i mądrzejsi musieli dojść do wniosku, że tym razem przesadzili z tym całym „światowej sławy historykiem” i jego rewelacjami, bo również dyrektor krakowskiego wydawnictwa „Znak”, pani Danuta Skóra przeprosiła wszystkich „urażonych książką Grossa”. To chyba jakieś nieporozumienie? Nie sądzę, by jakiś normalny człowiek mógł być „urażony” książką „światowej sławy historyka” tak samo, jak żaden normalny człowiek nie obraziłby się na konia – nawet gdyby ten parsknąłby mu spod ogona w sam nos. Inna sprawa, że żaden normalny człowiek nie zapraszałby konia na salony. Problemem nie jest obraza kogokolwiek, tylko notoryczne włączanie się krakowskiego wydawnictwa w kampanię, której celem jest „upokarzanie Polski na arenie międzynarodowej” – jak to zapowiedział w kwietniu 1996 roku malwersant Izrael Singer – poprzez przypisywanie Polakom reputacji narodu morderców. Nie wierzę, by pani dyrektor Danuta Skóra nie zdawała sobie z tego sprawy, skoro już „przeprasza” – co prawda poniewczasie, ale mówi się – trudno. Cóż jednak z tego, że „przeprasza”, skoro przeprasza nieszczerze – bo niby „przeprasza”, a jednocześnie zapowiada, że „zyski ze sprzedaży Złotych żniw” wydawnictwo przeznaczy na „cele społeczne”. „Zyski”? Wydawnictwo ”Znak”, chociaż „przeprasza”, to jednak nie tylko zamierza ten Scheiss sprzedawać, ale w dodatku – nawet liczy na „zyski”? Cóż za bezczelność! Nie dość, że plwają nam w twarz, to jeszcze mają nadzieję, że im za to zapłacimy! Nie będzie żadnych „zysków” – chyba wtedy, jeśli cały nakład na pniu wykupi ambasada Izraela, spółka „Agora”, albo któraś z organizacji wiadomego przemysłu – bo mam nadzieję, że żaden normalny człowiek w Polsce tego Scheissu nie kupi – a żadna szanująca się księgarnia nie przyjmie tego do sprzedaży – nawet przez papierek. I o to apeluję, o to wszystkich proszę – bo jeśli nie zdobędziemy się nawet na ekonomiczny bojkot naszych wrogów, oszczerców naszego narodu i ich kolaborantów, to nie dziwmy się, że będą skakać na nas, jak na pochyłe drzewo. SM
W czworokątnym trójkącie Antoni Słonimski twierdził, że dzieje ludzkości mają charakter dwusuwowy. Suw pierwszy – chrześcijanie dla lwów! Suw drugi – Lwów dla chrześcijan! Jak każda próba syntezy dziejowej, tak i ta grzeszy nadmiernym uproszczeniem – ale tak to już bywa ze wszystkimi syntezami. Mimo ryzyka uproszczeń ludzie nieustannie próbują ująć różne zjawiska w jakąś syntetyczną formę, a skoro tak, to dlaczego nie dokonać syntezy dwudziestolecia sławnej transformacji ustrojowej? Akurat mamy początek roku wyborczego, kiedy już rozpoczęły się przymiarki kandydatów do poszczególnych list, więc okazja jest, jak rzadko która. Po zawarciu umowy „okrągłego stołu” pojawiły się w Polsce dwie siły polityczne: Sojusz Lewicy Demokratycznej, jako spadkobierca PZPR – oraz Ruch Komitetów Obywatelskich, kierowany przez przedstawicieli „lewicy laickiej” czyli dawnych stalinowców, przebranych za demokratów. Kierownictwo Ruchu Komitetów Obywatelskich usiłowało zahamować proces tworzenia partii politycznych twierdząc na tym etapie, że są one szkodliwe. Kiedy jednak nie udało mu się zablokować zwycięstwa Lecha Wałęsy i odwrócić porażki Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, mądrość tamtego etapu o szkodliwości partii przestała być aktualna. Powstała ROAD, jako partia jedynie słuszna, w odróżnieniu od pozostałych ugrupowań, które były niesłuszne, a nawet – głęboko niesłuszne. Ten chaos został opanowany zarówno w drodze tzw. „nocnej zmiany” 4 czerwca 1992 roku, a przede wszystkim – w następstwie wyborów 19 września 1993 roku, w których do władzy powrócił Sojusz Lewicy Demokratycznej z PSL-em. W ten sposób proces transformacji ustrojowej znalazł się znów pod kontrolą, której nie zakłóciło nawet wyborcze zwycięstwo powstałej w tzw. międzyczasie Akcji Wyborczej „Solidarność” - ponieważ AW„S” znajdowała się albo pod kuratelą Unii Wolności pod kierownictwem samego Leszka Balcerowicza, albo charyzmatycznego premiera Buzka, któremu nie zaszkodził nawet rozpad koalicji w czerwcu 2000 roku. W wyborach we wrześniu 2001 roku olśniewający sukces odniósł SLD, uzyskując 41,04 procent głosów. Unia Wolności (3,1 %) przestała się liczyć, bo pojawiła się nowa, jeszcze słuszniejsza formacja w postaci Platformy Obywatelskiej, która wysunęła się na drugie miejsce z wynikiem 12,68 proc. Dopiero stosunkowo niedawno potwierdziły się podejrzenia, iż PO powstała przy wydatnym udziale służb specjalnych – o czym zapewnił nas sam generał Gromosław Czempiński, opowiadając, ileż to rozmów i bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć, by wreszcie SLD zyskał politycznego partnera. Na marginesie egzystowały sobie Prawo i Sprawiedliwość (9,5 %), Samoobrona (12,6 %). PSL (8,9 %) i Liga Polskich Rodzin (7,8 %). SLD mimo dobrego wyniku, nie został obdarowany większością, toteż utworzony został rząd koalicyjny z PSL i Unią Pracy. Wydawało się, że za pośrednictwem SLD jako kierownika politycznego tej koalicji z Leszkiem Millerem na czele, Siły Wyższe już opanowały sytuację na trwale, ale oto w lipcu 2002 r. zdarzyło się, że Lew Rywin złożył był red. Michnikowi propozycję korupcyjną, w rezultacie czego w „grupie trzymającej władzę” wystąpiły głębokie nieporozumienia, wyrazem których były serie dymisji w rządzie zarówno w 2002, jak i 2003, a zwłaszcza – 2004 roku. W rezultacie tych dymisji rząd Leszka Millera coraz bardziej przypominał Arkę Noego, na której, jak wiadomo, znajdowała się przynajmniej para zwierząt każdego gatunku – aż wreszcie 2 maja 2004 roku i on został zdymisjonowany. Utworzony następnie gabinet premiera Marka Belki był rządem sierocym, tzn. nie przyznawało się doń żadne ugrupowanie parlamentarne, a mimo to rządził on bez specjalnych trudności aż do końca kadencji Sejmu. Gabinet Marka Belki był ilustracją bezpośrednich rządów razwiedki, która metodą przejścia na ręczne sterowanie usiłowała opanować zamęt we własnych szeregach. W tę polityczną próżnię w roku 2005 udało się wśliznąć Prawu i Sprawiedliwości – co razwiedkę zmobilizowało na tyle, że dokonała głębokiego przegrupowania w szeregach swoich legatów, wobec najbardziej rozbrykanych (Leszek Miller, Józef Oleksy) zarządzając polityczną kwarantannę, której nie przerwało nawet przejęcie rządów w roku 2007 przez Platformę Obywatelską. Wydaje się jednak, że ten etap właśnie dobiega końca. Wyraża się to nie tylko w propozycji złożonej przez prezydenta Komorowskiego, by uczestnikiem „trójkąta weimarskiego” została również Rosja – chociaż w propozycji tej można dopatrzeć się deklaracji lojalności Wojskowych Służb Informacyjnych, których, jak wiadomo, „nie ma”, wobec Moskwy („służę Związkowi Radzieckiemu”), a nawet – wobec obydwu strategicznych partnerów – ale również w deklaracjach powrotu do polityki w szeregach SLD, składanych przez Leszka Millera, Józefa Oleksego i innych skazanych na kwarantannę. Najwyraźniej rosnące notowania SLD, a przede wszystkim – nieznane jeszcze opinii publicznej informacje o rozwoju sytuacji w Polsce i wokół niej w najbliższym czasie – skłoniły razwiedkę do dokonania kolejnego przegrupowania na politycznej scenie. Jeśli obecny trend zostanie utrzymany – a dla kreujących polityczną rzeczywistość w Polsce Sił Wyższych nie powinno stanowić to specjalnych trudności – Platforma Obywatelska nie będzie w stanie stworzyć innego rządu niż koalicyjny – ale z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, jako koalicjantem koniecznym. Wprawdzie PSL ma, jak wiadomo, stuprocentową zdolność koalicyjną, ale mogło ją eksploatować – i na swój sposób eksploatowało – w latach 90-tych dzięki temu, że SLD uchodził za formację trędowatą, a później – dzięki wspomnianej dekompozycji w grupie trzymającej władzę. Jednak obecnie SLD nie jest już uznawany za formację trędowatą nawet przez Jarosława Kaczyńskiego, nie mówiąc już o Platformie Obywatelskiej – chociaż pobożny poseł Gowin na zasadzie inercji jeszcze „nie wyobraża sobie” pozostawania z nim w koalicji – zaś apogeum dekompozycji Siły Wyższe mają już za sobą. Zatem – jeśli padnie rozkaz utworzenia koalicji PO – SLD, zwłaszcza wsparty groźbą odjęcia Platformie Obywatelskiej wszystkich przydzielonych jej atutów w razie najmniejszych dąsów – to wszyscy sceptycy nie tylko natychmiast taką koalicję sobie wyobrażą, ale kto wie - może nawet dopatrzą się w niej palca Bożego? A dla nikogo nie jest tajemnicą, że faktycznym kierownikiem politycznym takiej koalicji będzie SLD – prawdziwa i – powiedzmy sobie szczerze - jedyna miłość razwiedki. No bo jakże inaczej, pod egidą jakiej innej siły, Polska ma się „pojednać” z Rosją – a taki los przecież wypadł nam nie tylko w następstwie sławnego nieformalnego szczytu w Deauville w październiku ubiegłego roku, ale również w następstwie jak najbardziej już formalnego szczytu NATO, jaki miesiąc później odbył się w Lizbonie? Skoro prezydent Komorowski sam proponuje Rosji, by utworzyła kolejny bok „trójkąta weimarskiego”, to czegóż chcieć więcej? Wprawdzie pan prezydent Komorowski zdążył już zasłynąć z różnych gaf, ale chyba nie sądzi, że trójkąt ma cztery kąty i boki? Chociaż z drugiej strony – skoro tyle mówi się o rozwiązaniu kwadratury koła...? SM
Pomoc społeczna Na całym świecie bardzo łatwo uzyskać pieniądze na hasło: "Pomoc społeczna". Hasła Lewicy brzmią zazwyczaj znakomicie. A realizacja? Przede wszystkim ONI kłamią na starcie: pieniądze wcale nie idą na "pomoc społeczną" - tylko na "pomoc państwową". [Nazywajmy rzeczy po imieniu!] "Społeczeństwo" - to ma dać pieniądze. A rozdzielają je reżymowi urzędnicy, marnujący je i kradnący co się da. Z reguły zmarnowaniu ulega 40% tych pieniędzy. [To znaczy: 32% się marnuje – a 8% to koszty osobowe i malwersacje] Nikt już chyba nie wyrówna rekordu z czasów rządów w Abisynii piekłoszczyka Haile Mariama Mengistu. Z całego świata szły wtedy dary "dla głodujących dzieci w Etiopii"... i wszystko poszło na diety ludzi z UNESCO i UNICEFu, opłacenie statków, pośredników, telefonów, sporo ukradli żołnierze płk.Mengistu - i do głodujących dzieci dotarło... 0,6% tej pomocy. Ale jest nieźle. "Bloomberg" odkrył, że z "pomocy dla biednych dzielnic w USA" najwięcej skorzystały: "Prudential Financial Inc.", bank „JPMorgan” i luksusowy hotel "Blackstone". Gdyby "Bloomberg" wiedział, co jest u nas...
Co się dzieje w Arabii Zachodniej? Zachodni d***kraci cieszą się słysząc wieści z Tunisu i z Egiptu. Zwłaszcza Amerykanie - którzy od czasów „Bostońskiej herbatki” mają podziw i szacunek dla rewolucji jako takiej. Cieszyliby się pewnie nawet, gdyby pół l**u egipskiego wymordowało w rewolucyjnym szale drugie pół ludu. Pamiętajmy, że śp. Franklin D. Roosevelt popierał na konferencji w Jałcie rewolucjonistę Stalina przeciwko imperialiście Churchillowi!! W Egipcie władzę przejęło wojsko – co (na szczęście) nie jest szczególnie d***kratyczne. Co więcej: przewroty nastąpiły w dwóch jedynych pro-zachodnich państwach... Najprawdopodobniejszym skutkiem będzie przejęcie w obu tych państwach władzy przez ugrupowania muzułmańskie, proponujące (zgodnie z Koranem) walkę z Izraelem i z korupcją. Być może zaczną od obcięcia prawej ręki p. Hozniemu Mubarakowi? Aha: nie wiem, czy Państwo wiecie: dziś po obcięciu, jak Bóg przykazał, ręki chirurg przyszywa ją z powrotem! I korupcja też wróci. A tak między nami: p. Mubarak zwalczany jest w Kairze, ze szczególnym uwzględnieniem placu Tahrir – gdyby zrobić referendum w całym Egipcie, najprawdopodobniej wygrałby. Ale co nas to obchodzi? Przecież nie jesteśmy d***kratami?
PS. Już po napisaniu tego doszła do mnie wiadomość, że ta sama tendencja pokazała się w innym, zdecydowanie pro-zachodnim, kraju. W Jordanii. Byłem pewien, ze tam rewolucji nie będzie, bo popierający monarchię Beduini zdusiliby ją krwawo w dwa dni – nie ceckając się z tłumem, jak wojsko egipskie z krzykaczami z placu Tahrir czy innego „majdanu”. Tymczasem właśnie beduińscy szejkowie zażądali od JKM Abdullaha II by wygonił z kraju zachodnich doradców i ukrócił wpływy JKW Rani – będącej wykształconą na Zachodzie Palestynką. Mam nadzieję, że Król wykaże się zdrowym rozsądkiem, odetnie Królową od wpływów i pieniędzy – i każe Jej chodzić w burce.
Schetyna do kazamaty! Podpisujmy apel! Prokuratura w Sopocie bada sprawę apelu p. Piotra Balkusa o powieszenie JE Donalda Tuska – dla oszczędności: na jednym z licznych w Polsce krzyży.
Jestem tym apelem szczerze oburzony. Przede wszystkim: jest to wezwanie do samosądu – czego żaden konserwatysta, choćby i liberalny, nie zniesie. Po drugie: istnieje coś takiego, jak praworządność. Zniesienie kary śmierci w Polsce było oczywiście nielegalne – ale najpierw trzeba mieć w tej sprawie wyrok, a dopiero potem wieszać p.Tuska. Po trzecie: służby specjalne od półtorej roku (odkąd p. Tusk „utracił ich zaufanie” chcąc zdymisjonować JE Aleksandra Grada) usiłują obalić p. Tuska zastępując Go NCzc. Grzegorzem Schetyną. Nie widzę powodu, by się do tego przykładać. Występuję natomiast z apelem o uwięzienie na dożywocie NCzc. Grzegorza Schetyny, prominentnego członka najwyższych władz Platformy Obywatelskiej – która oszukała naród i społeczeństwo, obiecując obniżki podatków i kilka innych popularnych posunięć – czego nie uczyniła. Rzeczony osobnik, Grzegorz Schetyna, jako minister spraw wewnętrznych brał czynny udział w procesie oszukiwania całego społeczeństwa. Jeśli kara śmierci przez powieszenie miałaby być adekwatna do przewinień JE Donalda Tuska – to dożywocie dla NCzc. Grzegorza Schetyny wydaje się być kara jak najwłaściwszą z figurujących w Kodeksie Karnym. Ponieważ jednak z uwagi na przepełnienie więzień pod rządami liberalnej Platformy Obywatelskiej - a także służalczość prokuratury w stosunku do rządzącej partii - nie ma co liczyć na osadzenie p. Schetyny w reżymowym więzieniu – proponuję zamknięcie Go w jakiejś obszernej prywatnej piwnicy, nie pozbawionej elementarnych wygód - w kraju katolickim musimy być humanitarni. Właściciel takiego pomieszczenia proszony jest o łaskawe zgłoszenie pod tym apelem. Kto chce podpisać się pod tym apelem proszony jest o umieszczenie w komentarzu pod niniejszym tekstem jednego słowa: „Zamknąć”. Właściciel odpowiedniej piwnicy pisze: „Mam gdzie” Liczę, że 200.000 podpisów uzbieramy w kilka dni. Proszę o rozpropagowanie tego apelu na rozmaitych forach. Uwaga! Umieszczenie takiego komentarza jest jednocześnie z'obowiązaniem się do składania się na wodę (filtrowaną), kapustę kiszoną oraz chleb „Pumpernikiel” dla rzeczonego Schetyny – do czasu Jego naturalnej śmierci w naszym prywatnym kryminale. Uprzedzam, że śp. Rudolf Heß żył w kazamatach Spandau do 93.go roku życia, a proponowana wyżej dieta jest bardzo zdrowa.
NON POSSUMUS W czasach śp. Władysława Gomułki (ps. „tow. Wiesław”) funkcjonowało hasło: „SOCJALIZM – TAK! WYPACZENIA – NIE!”. Najwyraźniej dokładnie taką samą politykę przyjęło obecnie PiS.
ONET.pl zamieszcza:
informacje o tym, że WCzc. Jarosław Kaczyński domaga się likwidacji NFZ... ale bynajmniej nie po to, by medycynę sprywatyzować: przeciwnie - domaga się finansowania jej z budżetu. Jak w PRLu. Nie jest to nieprzemyślany wyskok. Jak można przeczytać na portalu MONEY.pl
WCzc.Beata Szydło, (PiS, Chrzanów) wiceprezes PiS, domaga się nacjonalizacji banków; Jarosław Kaczyński nazwał to ładnie: „re-polonizacją”. P. Posłanka powiedziała z tej okazji: "Zgadzam się z tym, że państwo jako instytucja, czy może raczej jako machina administracyjno-biurokratyczna działa źle i to trzeba zmienić. W firmach państwowych funkcjonuje mentalność, że nie myśli się interesem państwa, ludzi, tylko się kombinuje. Z tym trzeba walczyć i tego typu patologie powinny być wyplenione. Ale to nie zaprzecza idei narodowego, czy państwowego podmiotu gospodarczego. Firmy państwowe też mogą dobrze funkcjonować na rynku. Jeśli tak się nie dzieje, to jest to efekt patologii administracyjnej." Nieprawdopodobne!! Po tylu latach doświadczeń - hasło PiS brzmi w efekcie jeszcze gorzej: „WYPACZENIA – NIE! SOCJALIZM – TAK! ” Co w Polsce jeszcze robi SLD??!? Nie wiem, czy PiS ostatecznie zrzuciło maskę – czy też przeciwnie: przed wyborami przywdziewa maskę partii socjalistycznej. Niezależnie od tego oświadczam: wszelka współpraca UPR-WiP z PiSem jest po tych enuncjacjach niemożliwa. Szaleństwa związane z katastrofą w Smoleńsku mogliśmy zrozumieć – jako efekt załamania psychicznego po utracie brata bliźniaka. Tego typu deklaracje to już jednak stworzenie kręgosłupa polityki. I jest to kręgosłup szkieletu oddziedziczonego po PRL. Non possumus.
Rasizm? Tak – i to w obie strony!! Nieoczekiwanie ostrą dyskusję wywołało omówienie przeze mnie przedwczoraj kwestii apartheidu. Więc raz jeszcze kilka słow na ten – drażliwy – temat. np. {Bacz} orzekł: „Ma Pan rację, że apartheid jest lepszy niż pomieszanie ras. Podobnie w państwie narodowym łatwiej o wolność i sprawiedliwość niż w wielonarodowym. Dlatego np. nie miałbym nic naprzeciwko temu żeby wprowadzić w Polsce specjalny podatek pogłówny dla mieszkających na stałe cudzoziemców. U nas problem z innymi rasami praktycznie nie występuje, ale w państwa gdzie są różne rasy powinny się podzielić np. na czarne i białe prowincje i zamieszkiwanie w prowincji nie swojej rasowo powinno być opodatkowane - na pewno było by mniej problemów.” Otóż ja tego nie twierdziłem!! Ja twierdzę, że piękna jest różnorodność – więc nie mam nic przeciwko temu, by istniały państwa pryncypialnie zwalczające segregację ras – i państwa praktykujące apartheid i inne formy dyskryminacji rasowej. Nie znam też danych przemawiających za tym, że w państwie narodowym łatwiej o sprawiedliwość. W państwie wielonarodowym - jak np. I Rzeczpospolita – przez długi czas system sprawiedliwości działał sprawnie. Warunki: każdy naród musi mieć własne sądownictwo – a sądownictwo „federalne” musi kierować się jasnymi i prostymi regułami. Idea wyższego pogłównego od nie-obywateli? Hmmmm... jak mamy taksę klimatyczną (za oddychanie morskim czy górskim powietrzem – Kaszubi i Górale jej u siebie nie płacą...) to może i pobierać opłatę za przebywanie w zdrowej atmosferze politycznej? Byłaby to premia dla państwa stwarzającego taką właśnie zdrową atmosferę! {ronpaul} twierdzi autorytatywnie: „Czarni w RPA podnieśli bunt nie dlatego, że było im jakoś wyjątkowo źle, tylko dlatego że nie byli wolni. Ja tam się nie znam na tym kto głupszy, kto mądrzejszy. Różnice kulturowe pewnie są, nawet między Polakami, a Anglikami - ale tak jak wszystko inne to rynek powinien tym sterować, to ludzie sami powinni te rzeczy między sobą rozstrzygać. Czy myśmy już stracili nasze ideały wolności? Jedyne do czego państwo jest potrzebne to: armia, policja, sądownictwo, a od reszty życia społecznego to wara. Jeśli komuś byłoby trudno żyć w takich warunkach to jego problem, na tym polega wolność. Ty podejmujesz decyzję i ty za nie odpowiadasz. Myślałem że to jasne”. Nie. Nie tyle „niejasne”, co nieprawdziwe. Każdy podejmuje decyzję za siebie – ale kto podejmuje decyzje ogólne? Np. decyzję, by każdy odpowiadał za siebie? Tu nie jest istotne, kto „głupszy”, kto „mądrzejszy”! Ważne: kto zna proste zasady. Ludzie mądrzy często usiłują podejmować decyzje za innych – kierując się (prawdziwą przecież przesłanką!), że są mądrzejsi. Tyle, że gdy podejmują decyzje za innych, to im tak bardzo nie zależy, by była to dobra decyzja. Otóż mamy pytanie: jeśli większa jest szansa, że Biali ustanowią zasadę, że każdy podejmuje decyzje za siebie – to czy nie lepiej, by krajem rządzili Biali?
Popatrzmy, co mówią Murzyni z Kongo i z Rodezji:
http://query.nytimes.com/gst/fullpage.html?res=9B03E7DF163FF930A15750C0A9639C8B63
http://www.time.com/time/world/article/0,8599,1713275,00.html
Dla nie znających angielskiego, tłumaczę jeden fragment: „Dla wielu Kongijczyków, jak LeBlanc, trudności dzisiejsze wynikają z przeszłości. „Wszystko, co Pan widzi na tej rzece – budynki, łodzie – zrobili Biali. Gdy Biali odeszli, Kongijczycy nie pracują. Nie wiemy: jak. Przez ostatnie pięćdziesiąt lat osuwamy się”. Przerywa: „Podbili nasz kraj siłą” - mówi z czymś więcej, niż odcieniem podziwu - „Jeśli powrócą, oddamy im ten kraj za darmo”. Czy ten Murzyn nie jest rozsądniejszy, niż niektórzy Biali? I jeszcze jedna uwaga techniczna: jeśli ktoś twierdzi, że Murzynami powinni rządzić Murzyni – ten też jest, co oczywiste, rasistą. Z kolei {nonick} dodaje: „Dokładnie: Rządzić powinno prawo jednakowe dla wszystkich, a nie jakakolwiek rasa panów nad innymi rasami! Czy ja dobrze rozumiem?”
Otóż: prawo powinno być jasne i proste – ale wcale nie jest powiedziane, że musi być jednakowe dla wszystkich. Np. 15-latek nie ma takich samych praw, jak dorosły. Tymczasem Pigmeje mają inteligencję raczej na poziomie szympansa, niż 15-latka; czy w kraju, w którym mieszkają Pigmeje i Zulusi, Pigmeje powinni mieć takie same prawa??? A dlaczego? {nonick} kontynuuje: „"Murzyni uciekali z Mozambiku do RPA" jest dowodem, że apartheid był dobry (a co za tym idzie pewnie JKM też jest)? Mam się śmiać czy płakać? Komunistom zdarzało się uciekać z innych krajów do ZSRS, znaczy komunizm jest OK?” Polacy wieją do Wlk. Brytanii tzn. że tam jest apartheid? To że Czarni wiali do RPA dowodzi nie, że apartheid w RPA był dobry – tylko, że dawał wyższy standard życia niż ustrój Mozambiku i tyle. Jakby w Mozambiku mieszkali Papuasi też by pewnie wiali... Inne pytanie: a przestali już? Może efektywniejszy rozwój to zasługa położenia a nie apartheidu?” Cóż: jeśli komunista ucieka do ZSRS to znaczy, że woli żyć w nędzy, byle wspólnej – i pies mu mordę... Najprawdopodobniej Czarni z Mozambiku wieli do RPA dlatego, że tam był wyższy standard – ale wyższy standard był dlatego, że był tam lepszy ustrój, a ustrój był lepszy, bo rządzili Biali. Jasne? A - tak: ucieczki z Mozambiku do RPA praktycznie ustały! {nonick} kończy nieco dziwnie, a nawet sprzecznie: „Właściwe sformułowanie powinno brzmieć: ludzie (a nie "murzyni") uciekali (więcej: uciekają i zawsze będą) z głębszego bagna (w ich ocenie) do płytszego bagna, jak na suchy ląd (np. do USA) nie mogli. Rasa ani kolor skóry nie ma tu nic do rzeczy. A że murzynom rządzenie krajem gorzej wychodzi (…) Zobaczymy czy EURO 2012 wyjdzie nam lepiej niż Mundial w RPA!”
Cóż: jak Murzynom gorzej wychodzi, to może lepiej, by mniej rządzili. W USA jest lepiej, bo rządzą Biali (wbrew pozorom: nawet teraz). Podobno w czasach kolonialnych metropolie czerpały z kolonii ogromne zyski – a obecnie trzeba do nich dopłacać, a bieda rośnie... A co do EURO i Mundialu: Olimpiada w Berlinie 1936 i Moskwie 1976 były zorganizowane znakomicie, to nie znaczy, że ustrój był tam dobry. Przeciwnie: Tombakowe Prawo JKM głosi: „Im gorszy ustrój, tym lepsze pozostawia po sobie świadectwa” Proszę sobie tego prawa, które sformułowałem 30 lat temu, poszukać! JKM
Petycja - czyli: skandal nieprawdopodobny Wyobraźmy sobie, że sąd w Opolu skazuje jakiegoś zapalczywego obywatela pochodzenia niemieckiego, który brał udział w nielegalnej manifestacji, na dwa tygodnie aresztu. A jakiś Sojuz Niemców w Polsce pisze w tej sprawie list do prezydenta... RFN!!! Jakie oburzenie wybuchłoby w Polsce!! Wyrok jest śmieszny, sprawa jest śmieszna: ów Sojuz powinien skierować petycję do Prezydenta Polski – ale zawracać głowę prezydentowi taką duperelną sprawą...? Natomiast odwoływanie się do głowy wrogiego przecież państwa – to już czyn na pograniczu kryminału. A to właśnie uczyniła grupa obywateli Białorusi z ZPB. Poskarżyła się JE Bronisławowi Komorowskiemu. Gdyby jakaś organizacja w Królestwie Polskim zwróciła się z prośbą o interwencję do np. Cesarza Austrii w jakiejś wewnętrznej sprawie Królestwa, to Cesarz Mikołaj II zapewne udzieliłby organizacji nagany, być może polecił nałożyć karę pieniężną – a przy recydywie organizację rozwiązał, prowodyrów wysyłając na rok na osiedlenie na Powołżu. Jednocześnie Cesarz Austrii odpowiedziałby nieszczęsnym petentom, że odsyła prośbę według właściwości – do Kancelarii Cara Wszechrusi. Chyba, że planowałby właśnie wojnę z Rosją. Nie wiem, co zrobi JE Aleksander Łukaszenka z tą sprawą; ja na Jego miejscu straciłbym cierpliwość do tej agentury polskiego wywiadu (pracującego dla Brukseli i Waszyngtonu) zwanej „Związkiem Polaków na Białorusi” - i wszystkich sygnatariuszy tej petycji posłałbym do aresztu – i to na miesiąc – a organizację rozwiązał. Natomiast Kancelarii Prezydenta III RP przypominam: sygnatariuszami tej petycji są obywatele Republiki Białoruskiej. Wtrącanie się w wewnętrzne sprawy innych państw – to krok od wypowiedzenia wojny! Tak właśnie zaczął był Adolf Hitler: zainteresował się losem Niemców w Polsce. A przedtem w Czechach i na Morawach. Ja bym z armią Białej Rusi nie zadzierał. JKM
Judeo-soc Prawie we wszystkich krajach Europy (i nie tylko) grupą najbardziej niszczoną są narodowcy. Lewicowe media mieszają ich z błotem przy każdej okazji. W rewanżu narodowcy wszędzie widzą rękę Żydów – i utwierdzają się w anty-semickich uczuciach. Konserwatyści i liberałowie patrzą na to ze zdumieniem – ale i przerażeniem. Uczucia narodowe są bowiem podstawą każdego społeczeństwa. Również Żydzi stanowią ważny i wartościowy element społeczeństwa. Wzajemne wyniszczenie się Żydów i narodowców byłoby tragedią.
Jednak i wśród Żydów i wśród narodowców istnieją elementy naprawdę niebezpieczne. Żydzi dzielą się na wiele typów. Jedni – to ortodoksi. Żydzi wierzący głęboko w Boga, modlący się, żyjący z pracy własnych rąk i umysłów. Tych Żydów w Polsce dziś nie ma: kogo nie wymordowali narodowi socjaliści, ten wyemigrował do Izraela. Druga grupa to przemysłowcy, handlowcy i kapitaliści. Ci ludzie budują przemysłową potęga kraju, w którym mieszkają. Bardzo obrotne towarzystwo. Tych Żydów w Polsce też dziś nie ma. Część wymordowali narodowi socjaliści – reszta uciekła przed komunistami gdzie się dało: na ogół do USA. Trzecia grupa nazywana jest tradycyjnie „żydo-komuną” - ale oni o komunizmie już zapomnieli. Nazywam ich „Judeo-socem” - bo wierzą w socjalizm. To wyjątkowo parszywe i niebezpieczne towarzystwo. Zajmują budowaniem ustroju, w którym państwo steruje gospodarką i rozdaje dobra – i to oni, ci Żydzi-socjaliści, pakują się (mają w tym 4000 lat praktyki) na ważne stanowiska i tachlują publicznymi pieniędzmi. Jedni – by się przy tej operacji nakraść. Inni – bo naprawdę wierzą socjalizm i po prostu uwielbiają rozdawać ludziom pieniądze. To, że na to, by dać im sto złotych muszą im najpierw zabrać 140 – to ich nie obchodzi. Widzą radość tych, którym dali, sami czują się Dobrzy i Ważni – a to, że benzyna zamiast 1.30 zł kosztuje 4.90zł? Cóż, trudno... Narodowcy czują, że tu jest szwindel – i szczerze tych Żydów nienawidzą. Nienawidzą tych Żydów, bo innych... nie znają! Myślą, że każdy Żyd zajmuje się podejrzanymi machinacjami publicznymi pieniędzmi. Z drugiej strony normalni Żydzi – bo jest na świecie pełno normalnych Żydów – nie potrafią zrozumieć, że tu w Polsce (i nie tylko) wystąpiła nienaturalna selekcja Żydów. W kraju socjalistycznym pozostali tylko Żydzi socjaliści – inni się wynieśli. Żydzi zagraniczni traktują więc narodowców jako z jednej strony myszygene, czyli wariatów – a z drugiej, jako ludzi naprawdę niebezpiecznych. Wśród narodowców też istniały takie dwie grupy. ŚP. prof.Roman Rybarski, członek władz Stronnictwa Narodowego, na wieść o tym, że młodzi narodowcy z ONR-Falanga zrobili w Warszawie pogrom żydowskich sklepikarzy (czyli bili nie pasożytów z ”żydo-komuny”, lecz Żydów jak najbardziej pożytecznych!) powiedział; „Ta banda g***iarzy nawet tak szlachetną ideę jak anty-semityzm potrafi spaprać!”. Falangiści niszczyli sklepy – a w Warszawie rządziła „sanacja” – takuteńkie „państwo opiekuńcze” jak obecne. I masa judeo-socjałów pasło się na II Rzeczypospolitej, wysysało z ludzi energię i pieniądze.. i w efekcie zniszczyło drzewo, na którym sami siedzieli. Ale do końca przekonywali większość (i siebie!), że oni są dobrzy – natomiast narodowcy to banda idiotów niszczących handel i przemysł. Ci falangiści nie mogli dosięgnąć tych Żydów, którzy niszczyli Polskę siedząc na wysokich stanowiskach państwowych, wplecionych w pajęczynę podejrzanych powiązań finansowo-politycznych – więc wyładowywali wściekłość na tych Żydach, którzy byli pod ręką – czy raczej: pod pałką! Nie wolno nam teraz powtarzać tych błędów: pomylić judeo-socjała z porządnym Żydem (mało ich zostało w Polsce – ale są!) - i nie można każdego narodowca uważać za zwolennika ONR-Falanga!!Powtarzam: uczciwych Żydów pozostało w Polsce niewielu. Liczy się ich na sztuki. Proszę pokazać mi Żyda, który założył firmę nie czerpiąc z dotacyj państwowych, funduszów europejskich i nie korzystając ze „znajomości” w urzędach! Pewno taki i jest...? JKM
Wędrówki po Mandżurii Stalin, gdy gen. Anders pytał go, co się stało z jeńcami z Kozielska, Ostaszkowa, Charkowa, miał odrzec: „Uciekli do Mandżurii”. Jak widzę do Mandżurii zaczęły nas wysyłać już te osoby, którym najwyraźniej w głowie się nie mieści, że tragedia smoleńska wyglądała inaczej niż to przedstawiła Rosja. Wydaje się, że osobom tym łatwiej jest przyjąć do wiadomości, że może to nie był wypadek, lecz celowo spowodowana katastrofa. Dlatego łatwiej, że wtedy śmierć członków delegacji prezydenckiej dokonałaby się dzięki ingerencji bezosobowych sił przyrody, procesów fizycznych itd., czyli bez „zabijania wprost”. Nie chcą te osoby przyjąć do wiadomości hipotezy, w myśl której zbrodnia mogła zostać dokonana z zimną krwią i bez uciekania się do żadnych ślepych sił. Gdyby jednak tego było mało, to osoby te są święcie przekonane, mimo że ruski scenariusz sypie się na każdym kroku, iż nie należy „podążać w sferę fikcji”, czyli zajmować się „kosmicznymi hipotezami”, jak choćby taka, która głosi, że na Siewiernym tylko zainscenizowano „miejsce powypadkowe”, a więc tam nie było katastrofy z udziałem polskiej delegacji prezydenckiej. Moim zadaniem dziś nie jest przekonywanie osób, które zatykają sobie oczy i uszy, a w głowie powtarzają, jak dziecko uczące się pacierza, wszystkie elementy ruskiego scenariusza, ponieważ jeśliby już naprawdę mówić o poruszaniu się w sferze fikcji, to na ten zarzut narażają się właśnie te osoby. Jeśli bowiem ktoś uważa, że uruchamiając formalną aparaturę matematyki czy fizyki, wyoblicza sobie z „danych MAK”-u, jaki był rzeczywisty przebieg katastrofy na Siewiernym, to jest w głębokim błędzie. Można sobie precyzyjnie ustalać pędy, obroty, długość przelotu itd. oberwanego na brzozie skrzydła – ale jeśli żadnego uderzenia polskiego Tupolewa w brzozę tak naprawdę wcale nie było, to tymi obliczeniami można sobie zająć resztę życia, a i tak nic właśnie poza fikcją z tego nie wyniknie. Można analizować zdjęcia zniszczonych drzew „przez schodzącego Tupolewa”, lecz jeśli polski statek powietrzny nie przeleciał tą trasą, to także będzie się dany obliczeniowiec poruszał po fikcji. Można nawet badać dane z „rejestratorów lotów Tupolewa” i dokonywać dokładnej rekonstrukcji, jeśli wszak te rejestratory zostały użyte w innym samolocie imitującym przelot Tupolewa, to taka rekonstrukcja będzie jedną wielką fikcją. Sprawa jest „arcyboleśnie prosta”, że odwołam się do bezdennej mądrości gajowego. Jeśli Ruscy po tragedii przekazali „polskiej stronie” i światu – wyłącznie zafałszowane dane, materiały, dokumenty, ekspertyzy, wyliczenia (a co do tego chyba tylko frajer może mieć wątpliwości) – to osoby wykorzystujące te dane etc. do ustalenia rzeczywistego przebiegu zdarzeń nie ustalą tego przebiegu do końca świata. Sprawa jednak jest o tyle paradoksalna, że owi „ludzie od nauk ścisłych” (tak się przynajmniej czasami deklarują), nazwijmy ich „realistami”, zarzucają „ludziom zajmującym się fikcyjnymi scenariuszami” („nie realistom”), że ci ostatni nie mają twardych dowodów – tak jakby ci pierwsi jakieś twarde dowody posiadali. Co więcej, ci pierwsi powołują się na majestat nauk formalnych i ewentualnie przyrodniczych, tak jakby same te nauki oraz ich metody badawcze definitywnie załatwiały sprawę precyzyjnego ustalenia przebiegu tragicznych zdarzeń z polską delegacją. Obawiam się poza tym, że tak Bogiem a prawdą, to w ostateczności u „realistów”, którzy sądzą, że „ścisłe myślenie” tu wszystkie zagadki rozwiąże (wrzuci się dane, dokona obliczeń i dojdzie do niepodważalnej prawdy), argumentem jest dziwna doprawdy wiara w to, że NIE mogło być inaczej, tj. że katastrofa NIE mogła być inscenizacją, a członkowie delegacji NIE mogli zostać zamordowani. Dlaczego NIE? Bo nie – tak można by najprościej odpowiedzieć za „realistów”. Tu zaś zresztą na wyliczenia się nie powołują, lecz np. na dość zagadkowe zeznania jednego z polskich świadków, który wprawdzie katastrofy w ogóle nie słyszał, ale z biegiem miesięcy coraz więcej szczegółów zdołał zrekonstruować. Inną argumentację stanowią hasła typu „ruskie wrzutki” - taką wrzutką miałyby być stenogramy z wieży, które, co przypomnę „realistom” opublikowała najpierw komisja Millera, a nie MAK. Ten ostatni święcie się oburzał, że „Polska złamała wszelkie zasady”, publikując te stenogramy. Oczywiście można założyć, że Ruscy znowu odegrali komedię, i że komisja Millera jedynie realizuje ruskie dyrektywy, ale chyba nie o to „realistom” chodzi, gdyż przy takim założeniu należałoby także dokumenty tejże komisji wyrzucić do kosza, czego „realiści” nie czynią (wyrzucić także „uwagi do raportu” wraz z ich konkluzją, że MAK powinien na nowo określić przyczyny i okoliczności tragedii). Gdyby poza tym twardo trzymać się tezy, że ruska strona tylko dezinformuje, to przecież za jedną wielką dezinformację należałoby przede wszystkim uznać „raport MAK”, oficjalny w końcu dokument „ludzi Putina” i ostentacyjnie go podrzeć, nie zaś zabierać się za „sprawdzanie danych” zawartych w tymże pseudoraporcie. Tego też „realiści” nie czynią. Uznają oni bowiem za całkiem uzasadnione (tu dopiero kłania się fikcyjne myślenie i fikcyjna metodologia badań), że Ruscy nie mogli zakłamać wszystkiego, więc pewne dane, które opublikowali, musiały być prawdziwe, bo... elektroniczne urządzenia przecież nie dałyby się w łatwy sposób poprzestawiać. Wprawdzie już dziecko wie, że kręcenie wskazówkami zegarka pozwala uzyskać na jego tarczy dowolną godzinę, a pierwszy lepszy programista powie, że w komputerze też można dowolnie zmieniać parametry, jeśli się ma do nich dostęp – wszelako „realistom” wcale to nie przeszkadza w zajmowaniu się z coraz to nowych stron „ruskimi ustaleniami”. Nie chciałbym jednak wywołać wrażenia, że badania matematyczno-fizyczne i sprawdzanie danych opublikowanych przez MAK nie mają żadnego sensu. Wprost przeciwnie – mają olbrzymią wartość, jako te badania, które mogą dowieść oszustwa i fałszerstwa! W tym względzie kompleksowe ustalenia tego, gdzie się pojawiają sprzeczności, nieścisłości, rozbieżności w ruskich bumagach są bardzo cenne, gdyż obnażają skalę zbrodni
(http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110214&typ=po&id=po01.txt).
Czekiści bowiem, co warto sobie jasno uświadomić, nie tylko dokonali zamachu na polską delegację, nie tylko zabili wszystkich jej członków, lecz wzięli cały zespół ekspertów do tego, by „dowiódł, że TO był wypadek”. Jak zresztą widzimy, jest wielu ludzi, także w Polsce (w mainstreamie, w polityce, w salonowych kręgach), którzy ruskie dowody przyjmują na klęczkach i z czołobitnością, jak carska ochrana. Dla nich prawda nie ma żadnego znaczenia. No ale z kolei od osób, które deklarują się jako przywiązane do niepodległościowej idei powinniśmy oczekiwać chyba nieco większej wstrzemięźliwości, jeśli chodzi o akceptację ruskich „ustaleń”. Fakty bowiem są takie, że Ruscy przejęli wszystko – od ciał ofiar, poprzez natowski sprzęt, na dokumentacji „powypadkowej” kończąc – tak więc nie ma żadnych gwarancji (jeśli się czytało „polskie uwagi do raportu”), że cokolwiek, co nam Ruscy oficjalnie przekazali, może być traktowane jako wiarygodne. Powiem „realistom” coś jeszcze – Ruscy mają całkiem niezłych matematyków i fizyków (nie wszystkie technologie, które stosują, są przecież wykradzione z Zachodu) i gdyby tylko mieli możliwość „ścisłego” udowodnienia, że 10 Kwietnia doszło do wypadku i że wydarzył się on na Siewiernym, to by tego już dawno dokonali i w ich danych, wykresach, ekspertyzach, symulacjach, wizualizacjach itd. nie pojawiałyby się żadne rozbieżności. Żadne! Pamiętam, jak – to było nazajutrz po smoleńskiej tragedii – w porannym niedzielnym programie u M. Olejnik zeszła się „cream of the cream”, czyli wujek Tadek, wujek Olek itp., no i w swoim stylu deliberowali oczywiście o tym, co się stało 10 Kwietnia. Gimnastykowali się intelektualnie, jak to oni, lecz nie mogli jakoś zgrabnie pominąć kwestii tego, że nie dopuszczano żadnych mediów na „miejsce katastrofy”, choć ze wszystkich sił owi salonowi mędrcy starali się zrozumieć najlepsze intencje Rosjan. Wybrnęli z tego dylematu w klasyczny sposób, a więc stwierdzili, że Ruscy po prostu TAK MAJĄ, tacy są, że „w takich chwilach” ogradzają miejsce, nikomu nie pozwalają wejść, ostro pilnują itd. Tymczasem jest to wierutne kłamstwo, wystarczy bowiem spojrzeć na omawianą dokładnie przez K. Cierpisza, katastrofę Tupolewa 154M w Dagestanie z grudnia 2010 r. (celowo do niej się odwołuję, żeby ktoś nie powiedział, że jakieś stare zdarzenie lotnicze wykorzystuję w kontrargumentacji albo katastrofę innego samolotu). Ludzie tam swobodnie łażą wokół wraku, zdjęcia można robić z bliskiej odległości i nie ma żadnego „szczelnego kordonu” omonowców czy innego specznazu, który trzymałby gapiów i media z daleka (http://wirtualnapolonia.com/2011/01/11/katastrofa-ktorej-nie-bylo-czesc-ii/).
Podobnie było w Rosji w wielu innych przypadkach, proszę sobie zrobić research. Dlaczego więc Ruscy tak nietypowo się zachowali w przypadku „katastrofy na Siewiernym”? No chyba nikt nie powie (po tym wszystkim, co choćby pokazała „Misja specjalna”), że zrobili tak, by zabezpieczyć materiały dowodowe albo by ratować rannych! Ruscy utworzyli kordon nie tylko dlatego, że chcieli coś ukryć i że chcieli trzymać łapę na przekazie informacyjnym. Przede wszystkim dlatego, że... nie za bardzo mieli co mediom pokazać. Zachowali się poniekąd tak, jak rasowy iluzjonista, który prezentuje publiczności zakryty chusteczką kapelusz i zapewnia, że w środku jest królik, a publiczność ma w to wierzyć i nie zwracać uwagi na to, że królik jest gdzieś indziej. Jak wiemy, Ruscy nawet poszli dalej. Nie tylko nie wpuścili mediów na „miejsce zdarzenia”, lecz, jak wynika z lektury „polskich uwag do raportu”, nie dostarczyli „polskiej stronie” fotograficznej i filmowej dokumentacji dotyczącej tego miejsca. Oczywiście, jest to jeden z bardzo wielu „braków” w tym, co miała przekazać „strona rosyjska” „stronie polskiej”, ale chyba należący do tych najistotniejszych, prawda?
Ktoś naiwny może sobie ten brak tłumaczyć ruską biurokracją, opieszałością, zaś pożyteczny idiota będzie w tej sytuacji dostrzegał staranność ruskich śledczych i wytrwałe badanie przez nich każdego szczegółu. Ja śmiem podejrzewać, że tej dokumentacji może w ogóle nie być. Na pewno czekiści jakieś pamiątkowe zdjęcia sobie trzasnęli (tak jak dla zabawy pofilmowali sobie polską ekipę telewizyjną – vide niedawny film z eostrołęki), lecz niewykluczone, że taka fachowa, sporządzana do celów badawczo-śledczych (nawet po zwykłym drogowym wypadku robi się serię zdjęć, a co dopiero po katastrofie rządowego samolotu!), dokumentacja wcale nie istnieje – analogicznie jak nie istnieją poważne medialne relacje dotyczące tego, co się stało na Siewiernym 10 Kwietnia i co działo się tam wcześniej. Czy E. Klich widział taką dokumentację? On z jego ludźmi nawet nie uczestniczyli w oblocie nad Siewiernym, przypominam. Nawet w oblocie! Mało tego, nie mogli nawet sprawdzić, jak działa aparatura umieszczona w wieży podczas ruskiego oblotu (proszę sobie poczytać zeznania i wywiady Klicha). No więc o czym „realiści” chcą z „nierealistami” mówić? Skąd się wzięła hipoteza dwóch miejsc? Ja osobiście uznałem, że warto się nią zająć z paru poważnych, sądzę, względów. Po pierwsze, gdy na nowo zacząłem analizować materiały sporządzone przez S. Wiśniewskiego, relacje świadków (w tym samego Wiśniewskiego) oraz, co też ważne, ustalenia (a ściślej ich mizerię) komisji Millera (http://freeyourmind.salon24.pl/266892,w-punkcie-wyjscia) (http://freeyourmind.salon24.pl/271974,bumaga).
Nikt nie może mi zarzucić, że od początku forsowałem takie rozwiązanie, jakim jest hipoteza 2M. Co więcej, należałem do krytyków „hipotezy dwóch tupolewów”
(http://freeyourmind.salon24.pl/181169,dwa-tupolewy),
głoszącej, że na Siewiernym wysadzono wydmuszkę, zaś prawdziwy Tupolew został zniszczony gdzieś indziej. Pisałem jednakże tamten tekst 12 maja 2010 r., a więc miesiąc po tragedii, kiedy wiedza i zakres materiałów były dużo bardziej ograniczone niż dziś. Wydawało mi się wtedy, że jest tylko kwestią czasu, kiedy zdjęcia satelitarne z 10 Kwietnia zostaną opublikowane i kwestia autentyczności miejsca zostanie ostatecznie rozstrzygnięta. Jak wiemy, tak się wcale nie stało. Naturalnie, ktoś może powiedzieć, że tych zdjęć się nie publikuje dlatego, że nie ma co rozstrzygać. Ja zaś uważam, że tych zdjęć się nie publikuje właśnie dlatego, że mogą one dowodzić zupełnie innego niż ruski, scenariusza. W ostateczności można by na obecnym etapie nie publikować zdjęć (choć nie zaszkodziłoby) – wystarczyłoby zapewnienie np. min. A. Macierewicza (którego niezwykle cenię), że widział takie zdjęcia i mocą swego autorytetu „potwierdza”, że Siewiernyj jest miejscem zamachu. Co jednak zrobić w sytuacji, w której (jak mi się wydaje) nawet Macierewicz nie widział takich zdjęć? Chyba nie sądzimy, że artykuł mówiący o tym, że „było nieco inaczej niż podaje MAK” ukaże się nagle ze zdjęciami w „Washington Post” czy „New York Timesie”. Do tego, jak było, musimy w pewnej mierze dojść sami – odrzucając ruską narrację. Za jej istotny element należy zaś uznać materiał Wiśniewskiego. Dlaczego? Dlatego że to Ruscy emitowali go do upadłego, od momentu, gdy ten materiał do swych mediów przekazali (niemal równocześnie pojawił się w polskich mediach). Nie twierdzę, że Wiśniewski to ruski agent, bo równie dobrze mógł spełnić swą rolę w postaci pożytecznego idioty. Wątpliwości budzi jednak parę kwestii. Niektóre z nich były wielokrotnie sygnalizowane i analizowane (jak choćby ta: zmienianie zeznań przez polskiego montażystę – montażystę, pamiętajmy, nawiasem mówiąc) i chyba nie ma potrzeby do nich tu wracać.
Najważniejsze są te:
1) materiał Wiśniewskiego jest jedyny! (z dnia tragedii) - nie ma żadnego innego, oficjalnego, poważnego, obszernego materiału dotyczącego tego, co się stało 10 Kwietnia,
2) Wiśniewski dotarł na miejsce – wbrew temu co opowiadał – gdy działali tam „strażacy” oraz gostkowie w czarnych kurtkach, a więc nie tylko wszystko wydarzyło się wcześniej, bo to oczywiste, ale ktoś musiał Wiśniewskiego zwyczajnie WPUŚCIĆ na miejsce zdarzenia (pamiętajmy, ile osób kręciło się po Siewiernym, gdy filmował Kola). Polski montażysta nie tylko nie filmuje z ukrycia, nie chowa się w krzakach, nie kuli, nie przemyka, tylko porusza się (nie biega, lecz spokojnie spaceruje) centralnie po pobojowisku, mijany przez jednego ze „strażaków” i na pewno widziany przez inne osoby tam się znajdujące. Nie mógł więc tam przebywać nie zauważony. Pozwalano akurat Wiśniewskiemu „kamerować” – nikomu innemu. Materiał montażysty obiegł potem cały świat – niczyj inny materiał (pomijając filmik Koli, ale to osobna sprawa i raczej offowa, główne stacje nie emitowały go przecież 10 Kwietnia), a kadry z filmu stały się medialnymi „ikonami katastrofy”. Jasne, że materiał Wiśniewskiego mógł być uznany za tak głupi i tak źle zrobiony, że Ruscy stwierdzili też, że znakomicie się nadaje do „zilustrowania głupiego wypadku”. Czy jednak nie chodziło im także o to, by to był materiał zrobiony przez jakiegoś polskiego pracownika mediów, przez Polaka, po prostu? Zapewne tak, choć nie to jest tu najistotniejsze. Są ważniejsze pytania: jak to bowiem wyjaśnić, że pierwsze ujęcia na tym filmie to od razu jakaś czarna skrzynka i statecznik z biało-czerwoną szachownicą? Skąd Wiśniewski wiedział, GDZIE pójść, skoro był z dala od „miejsca katastrofy”, a wszystko wkoło tonęło w gęstej mgle? Skąd? Może, gdy szedł, po prostu mu powiedziano: „TO JEST TAM”? Albo nawet: „polski samolot TAM się rozbił, idź filmować”? To taka sama bowiem zagadkowa orientacja w terenie jak z tą sytuacją na lotnisku, opisywaną przez Wierzchowskiego – nie słychać katastrofy, nie ma żadnego harmidru ani rumoru spadającej kilkudziesięciotonowej maszyny, lecz auta ruszają pędem w określone miejsce, jakby doskonale wiedziano GDZIE pojechać. Ale skąd ta wiedza? Tak szybko zlokalizowano miejsce upadku, skoro... nie ma tam jeszcze żadnych świadków? Ale nie tylko Wiśniewski i dezinformacyjna kampania wokół „wypadku głupiego lotniczego” z 10 Kwietnia, skłoniła mnie do zajęcia (hipotetycznie) nowej perspektywy w badaniu Smoleńska. Była jeszcze druga przyczyna. Zauważmy, bo to też bardzo ciekawa sprawa, jak wiele Ruscy włożyli wysiłku w to, by doszczętnie sponiewierać i pamięć, i godność nie tylko śp. gen Błasika, szefa polskiego lotnictwa, lecz i samej załogi tupolewa. To, co jest napisane na temat polskich pilotów w g...nym „raporcie MAK”-u to skandal przerastający ludzkie pojęcie. Ba, Ruscy nawet nie pozwolili rodzinom zobaczyć zwłok pilotów! Te wszystkie haniebne działania jednak nie mogły się dziać bez powodu. Polscy piloci musieli dokonać czegoś, co wywołało czekistowską wściekłość. Podejrzewam więc, że wcale nie dali się sprowadzić w krzaki nad Siewiernym. Ich kunszt był zbyt wielki, by w prosty sposób dali się podejść ruskim czekistom. Trzecim poważnym powodem skłaniającym mnie do zajęcia się hipotezą 2M, były przedziwne relacje medialne. Dlaczego było aż tyle rozbieżności? Godzina 8:56, „prezydencki Jak-40” uległ rozbiciu, awaria, awaryjne lądowanie Tupolewa, wszyscy zginęli, trzy osoby przeżyły, trwa akcja ratownicza i wydobywane są ofiary, w ciągu pół godziny doliczono się około 90 ciał, brak ciał, mały samolot, złomowisko, „pomyślałem sobie: pewnie coś tam palą i butelka wybuchła, pomyślałem, że to nic takiego, potem wyszedłem i okazało się, że samolot się rozbił”
(http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie) etc. etc.
(http://freeyourmind.salon24.pl/269333,oko-zaby).
Skąd tyle wersji zdarzeń, jeśli wszystko po prostu miałoby się wydarzyć tam na Siewiernym dosłownie pod nosem oczekującej na lotnisku delegacji? Co już pozwoliła osiągnąć hipoteza 2M? Patrząc na wydarzenia z 10 Kwietnia przez pryzmat inscenizacji, widzi się o wiele więcej niż do tej pory, a sprzeczności zaczynają się „niwelować”. Hipoteza 2M pozwala generalnie wyjść poza ruską narrację i szukać nowych wątków w sprawie. To jest jej najważniejsza zaleta. Te wątki, jak się okazuje, zaczęły się dość szybko pokazywać. Jeden z nich to, odkryty przez Markowskiego, ślad wskazujący na możliwe rozdzielenie delegacji prezydenckiej na Okęciu
(http://markowski.salon24.pl/278210,stenogramy-mowia)
(http://clouds.salon24.pl/278143,o-trzech-samolotach-do-smolenska), (http://freeyourmind.salon24.pl/277507,dziwne-szpule-2)
drugi, to znaleziony przez Amelkę222 wpis z ruskiego forum o dziwnym zdarzeniu w okolicach Wnukowa (zapasowego lotniska, na które miał być skierowany – co słychać w trakcie rozmów wieży – polski samolot) (http://lamelka222.salon24.pl/278209,co-sie-dzialo-w-moskwie-rano-10-kwie...).
Możemy się mylić. Może któryś z tych wątków okaże się ślepą uliczką, ale trzeba badać wszystko. Jeśli ktoś uważa, że osoby stawiające „kosmiczne hipotezy” mogą się mylić, to niech dowiedzie, w którym momencie on sam się nie myli – mnie się bowiem wydaje, że mylić możemy się wszyscy, a w związku z tym powinniśmy analizować rozmaite wersje wydarzeń, nie zaś trzymać się kurczowo jednej. Jest pewne, że Ruscy dokonali zbrodni, jej przebieg zaś jest dopiero do odtworzenia. Nie ma tu jednak żadnych DYREKTYW, jak należy postępować, nie ma też jednej „linii śledztwa”, gdyż – powiedzmy to sobie szczerze aż do bólu – w Polsce nie jest prowadzone żadne instytucjonalne śledztwo w sprawie tragedii z 10 Kwietnia. Jedyne śledztwo prowadzą obywatele w Sieci, badając wszelkie możliwe tropy – swoje śledztwa prowadzą dziennikarze niezależni z „NDz” i „GP”, i ewentualnie ludzie z zespołu Macierewicza (nie wiem do tej pory, co faktycznie osiągnęli po tylu miesiącach prawnicy rodzin ofiar). Ani prokuratura wojskowa, ani komisja Millera nie doprowadziły do żadnych poważnych ustaleń w sprawie, gdyż nie tylko bazują wyłącznie na ruskich oficjalnych materiałach, których niewiele dostają, ale przede wszystkim przechodzą do porządku dziennego nad skalą ruskich fałszerstw w dokumentacji i zniszczeń w materiale dowodowym. O tym, że nie przesłuchano żadnego z członków gabinetu ciemniaków, że nie ma żadnych wiarygodnych ustaleń dotyczących tego, co się działo na Okęciu, że „rekonstrukcja” komisji Millera zakończyła się na „uderzeniu w brzozę”, nie ustalono, co robił Ił-76, nie przesłuchano nikogo z wieży na Jużnym, nie zdobyto nawet tak podstawowej rzeczy jak oryginały czarnych skrzynek itp. - nawet nie warto chyba wspominać. Jedyny, choć dość skromny, jak na wagę wydarzenia, pożytek z prac „polskiej strony”, to opublikowanie „uwag do raportu” i stenogramów z rozmowami z wieży. Te pierwsze pokazały skalę zaniedbań i ruskich matactw. Te drugie pozwoliły odkryć nowe wątki, ale przecież stenogramy te, mimo że są tak ważne, nie zostały nawet w całości przetłumaczone i opublikowane w jakimś oficjalnym dokumencie komisji, tylko zwyczajnie, prostacko wrzucone do mediów w tzw. wybranych fragmentach. Kto i dlaczego dokonał wyboru, zamiast „dać po całości” wszystkie rozmowy? Nie wiadomo. Można się domyślać, iż ktoś mądrzejszy sam na własną rękę uznał, co będzie przydatne do upublicznienia, a co nie. I rezultat jest taki, jaki jest, zwłaszcza że, jak pisałem niedawno, wedle „raportu” nagrania tego, co się działo „na wieży” zaczęły się 10 Kwietnia niemal półtorej godziny wcześniej, a stenogramy obejmują tylko czas od godz. 8.38 do 10.45 (czemu akurat 10.45, skoro Tupolew miał zniknąć z radarów o 10.50, jak twierdził S. Szojgu?). Na domiar złego, do tej pory nie ma polskiej wersji stenogramów CVR!, choć przecież „polska strona” zrekonstruowała więcej fragmentów rozmów w kokpicie niż „specjaliści” z MAK-u (wspomagani ponoć przez naszych).
http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/files/tu154m_101/open_micr...
FYM
Wystąpił zanik zasilania urządzeń pokładowych gdy Tu-154 znajdował się na dużej wysokości Z zamieszczonych w rosyjskim raporcie wykresów FDR wynika, że zamrożenie pamięci systemu zarządzania lotem (FMS) nastąpiło 60 metrów nad ziemią, na długo przed kolizją z drzewami. Zamrożenie pamięci układu FMS (system zarządzania lotem), będące wynikiem utraty zasilania, nastąpiło na wysokości 15 m względem poziomu pasa startowego, na sekundę przed zderzeniem z ziemią. Tak wynika z raportu rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego, dotyczącego katastrofy polskiego Tu-154M. Problem w tym, że z zamieszczonych w raporcie wykresów FDR można odczytać, że samolot znajdował się w tym czasie ok. 60 m nad ziemią. Na takiej wysokości utrata zasilania nie mogła być więc spowodowana kolizją z drzewami. Co więcej, analiza rosyjskich danych wskazuje, że maszyna w ostatniej sekundzie lotu gwałtownie spadała, w zasadzie nurkowała, z dużej wysokości. Przeprowadzając analizę urządzeń pokładowych Tu-154M, Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) ustalił, że w samolocie o numerze bocznym 101 zamontowano dwa jednakowe układy FMS (system zarządzania lotem), składające się z urządzenia wprowadzania danych (CDU), zamontowanego w kabinie pilotów, komputera nawigacyjnego (NCU) i bloków wspomagających. Jak zaznaczono, NCU składa się z kilku paneli komputerowych, łącznie z panelem procesora centralnego (CPU). Pamięć RAM CPU zasilana jest z baterii i przy utracie zasilania zewnętrznego zawartość pamięci jest “zamrażana”. W ten sposób rejestrowane są wartości dużej liczby parametrów, które zachowują się przy istnieniu zasilania z wbudowanej baterii i następnie mogą być odtworzone – czytamy w rosyjskim dokumencie. Po katastrofie z 10 kwietnia 2010 r. eksperci zdołali odczytać dane tylko z jednego NCU, zamontowanego na “pozycji numer 2″, czyli na stanowisku drugiego pilota. NCU pierwszego pilota został silnie zniszczony i odczyt jego danych był niemożliwy. Jednak korzystając z faktu, że oba systemy wymieniają się informacjami, na podstawie analizy danych z jednego systemu stwierdzono, że oba FMS w locie były włączone i pracowały poprawnie. Jak zaznaczył MAK, “zanik zasilania FMS (zamrożenie pamięci) nastąpił o 10:41:05, na wysokości barometrycznej skorygowanej do poziomu lotniska na wysokości około 15 m, prędkości podróżnej 145 węzłów (~270 km/h), w punkcie o współrzędnych 54°49,483′ szerokości północnej, i 032°161′ długości wschodniej”. Dane te nie budziłyby wątpliwości, gdyby nie fakt, że w innym miejscu raportu MAK znajdują się informacje, że w chwili pierwszego zderzenia z drzewem samolot znajdował się ok. 15 m poniżej progu WPP 26, zderzenie z feralną brzozą miało miejsce ok. 5 m poniżej progu pasa (o godz. 10.41.00), podobnie jak sam upadek samolotu (o 10.41.06). Z kolei z rosyjskiej transkrypcji zapisów rozmów w kokpicie można odczytać, że ostatni zapis na czarnej skrzynce nastąpił o godzinie 10.41.05,4. Co można odczytać, nakładając na siebie dane z tych trzech siatek? Otóż, według raportu MAK “zamrożenie pamięci” FMS nastąpiło w chwili, gdy samolot znajdował się 15 m powyżej poziomu pasa startowego, i było to na sekundę przed zderzeniem z ziemią lub nawet w tym samym czasie. Raport w tej kwestii zawiera dwie rozbieżne, sprzeczne ze sobą informacje. Wiemy również, że podejście na lotnisko Siewiernyj z kursem 259 stopni, jakie wykonywał 10 kwietnia 2010 r. Tu-154M, odbywa się nad terenem znajdującym się poniżej poziomu pasa startowego lotniska. MAK ustalił ponadto, że miejsce zderzenia samolotu z ziemią położone było ok. 5 m poniżej poziomu pasa startowego. Jak widać, informacje te wprowadzają spory zamęt do wersji wydarzeń przyjętej przez Rosjan, bo samolot musiałby w ciągu niespełna jednej sekundy spaść z wysokości ok. 20 m lub rozpaść się przed zderzeniem z ziemią. Nie da się bowiem tych nieścisłości wytłumaczyć ukształtowaniem terenu. W takim przypadku lotnisko musiałoby znajdować się w niecce. Wątpliwości nie rozwiewa także analiza wykresów sporządzonych w oparciu o zrzut danych ze skrzynki FDR (Flight Data Recorder), zamieszczonych w raporcie MAK (rysunek 46 na stronie 176). Co więcej, można z nich odczytać, że w chwili, gdy samolot znajduje się na sugerowanej wysokości ok. 15 m powyżej poziomu pasa startowego, nawigator odczytuje (wg MAK z radiowysokościomierza) wysokość 60 m – oznacza to, że w tej chwili samolot znajdował się 60 m nad ziemią. Z jakiego powodu nastąpił zanik zasilania w FMS na tak dużej wysokości? Z pewnością nie mogło być to spowodowane kolizją z drzewami, bo aby stanowiły one zagrożenie dla Tupolewa, musiałyby mieć znacznie więcej niż 60 metrów. – Dane zamieszczone przez MAK w raporcie są niezrozumiałe i niespójne. Jeśli rzeczywiście zasilanie FMS zostało odcięte na wysokości 15 m względem poziomu pasa, to biorąc pod uwagę ukształtowanie terenu, niemożliwe jest, by nastąpiło ono na skutek kolizji z drzewami i związanego z nią uszkodzenia samolotu. W takiej sytuacji należałoby raczej rozważać awarię turbiny i generatora – ocenił w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” doświadczony pilot wojskowy w stopniu majora. Wątpliwości budzi też to, w jaki sposób samolot w ciągu niespełna sekundy spadł z poziomu 15 m powyżej pasa na ziemię w miejsce położone ok. 5 m poniżej pasa. – Rzeczywiście, jasno widać, że mamy tu do czynienia z różnicą 20 metrów. Nie wierzę, że w ciągu 1 sekundy wysokość samolotu aż tak mogła się zmienić. Mielibyśmy do czynienia z nurkowaniem. Wygląda więc na to, że MAK w swej analizie popełnił istotny błąd – zauważył Ignacy Goliński, były członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. W ocenie naszych rozmówców, patrząc na obecny stan wiedzy na temat przebiegu katastrofy, można by przyjąć, że prawdopodobnie eksperci MAK w swoich rozważaniach, określając wysokość, na jakiej pamięć FMS uległa zamrożeniu, zgubili znak “minus”. Jednak i to nie tłumaczy wszystkiego, bo z ustaleń MAK wynika, że samolot, znajdując się 15 m poniżej progu pasa, dopiero zahaczał o pierwsze drzewa, które nie wyrządziły mu żadnych szkód, i było to ok. 10 s przed upadkiem na ziemię. Zatem które z danych w rosyjskim raporcie są prawdziwe? Jak uznali nasi rozmówcy, takie nieścisłości w kontekście próby odpowiedzi na pytania o przebieg ostatnich chwil lotu Tu-154M są bardzo poważnym uchybieniem i z pewnością nie powinny znaleźć się w materiale pretendującym do rangi oficjalnego i międzynarodowego dokumentu. Ustaleń MAK w tym zakresie w swoich “Uwagach” nie zakwestionowała strona polska. Ale, jak ustalił “Nasz Dziennik”, problem ma zostać poddany analizie w polskim raporcie końcowym. Marcin Austyn
"Traktują ich jak terrorystów. To ignoranci" Pierwsze decyzje Rady Wojskowych po odejściu Mubaraka wskazywały na chęć wtłoczenia rewolucyjnej dynamiki w instytucjonalną formę stworzoną w XIX wieku przez twórcę nowoczesnej państwowości Egiptu, Mahammeda Ali. Formę opartą na trójkącie: przywódca, armia jako gwarant i narzędzie reform (za Alego była to reforma rolna) i - Rada Legislacyjna (dziś - Trybunał Konstytucyjny). W świecie arabskim rządzenie (i - zmiana) odbywa się bowiem nie tylko przez tworzenie nowego prawa, ile - reinterpretację obowiązującego. Na przykład - nową kombinację elementarnych i popularnych wątków tradycji islamskiej. Z ich odmiennościami, które co ważne, dotyczą nie tylko samych założeń wniosków uznawanych za "racjonalne" i stających się później "prawem".
W Egipcie od czasów Alego towarzyszył temu nakaz łączenia różnych szkół islamu, aby uniknąć fundamentalizmu i walki wewnętrznej, a także - charakterystyczna regionalizacja prawa z zasięganiem do - odmiennych w różnych częściach kraju - pokładów tradycji sięgających jeszcze prawa rzymskiego, imperium ottomańskiego, a nawet Kodeksu Napoleona. Paradoksalnie, to ciągłe rewidowanie (a czasem - kwestionowanie) systemu normatywnego jest w świecie arabskim sposobem reprodukowania elity władzy składającej się z Kleryków (dziś - prawników). Taka metoda pozwala też na elastyczność, a równocześnie - zachowanie ciągłości w zmianie. Podobna pragmatyka władzy pojawiła się zresztą także w Traktacie Lizbońskim. Początkowo zapowiedzi rozwiązania w Egipcie parlamentu i rządu wskazywały, że wojskowi chcą pójść taką właśnie drogą zmian poprzez reinterpretacje i nowe relacje w skomplikowanym korpusie prawa. Z jednością państwa gwarantowaną przez armię i autorytet tych, którym powierzono reinterpretację (Trybunał Konstytucyjny). Potem jednak zdecydowano się na pozostawienie rządu. Bo to on stanowi dla zachodnich polityków, w swojej ignorancji nie rozumiejących sposobów funkcjonowania władzy w społeczeństwa arabskich, synonim "państwa". Ignorancja Zachodu, widzącego wszędzie Al-Kaidę i terroryzm, dotyczy też niedostrzegania wewnętrznych zróżnicowań związanych z odmiennością obecności tradycji: od rewolucyjnych fundamentalizmów i przeciwnych im - choćby z powodów politycznych i - estetycznych, tradycyjnych monarchii. Zachód nie rozumie też, że młodzi ludzie tam (także w Iranie) to już pokolenie post-postkolonialne: ciekawe świata, bez kompleksów, wcale nie antyzachodnie. A mogą takie się stać, jeżeli Zachód będzie zbyt paternalistyczny. Egipt modeluje swoją rewolucję w taki sposób, by była zrozumiała (rozpoznawalna) dla zachodnich polityków i mediów. równocześnie prowadzi ją swoja metodą reinterpretacji i rekombinacji. Prof. Jadwiga Staniszkis
Obudzenie ze snu multi-kulti Prezydent Nicolas Sarkozy dołączył do kanclerz Angeli Merkel i premiera Davida Camerona, którzy już wcześniej przestrzegali, że naiwna wiara zachodnich społeczeństw w mit multikulturowości się wyczerpuje. Że imigranci, żądając szacunku dla swych kultur, sami też muszą wykazywać szacunek dla kultury krajów, w których chcą mieszkać. Przywódcy Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii powiedzieli na głos to, co od lat czuje wielu obywateli ich państw, bynajmniej nie ksenofobów. Wsparli w ten sposób tych wszystkich, którzy uważają za nienormalne, gdy urzędniczka wyznania islamskiego z biura w Hesji żąda prawa do pracy w burce zasłaniającej twarz. Albo gdy rodzice muzułmańskiego ucznia zmuszają stołówkę w niemieckiej szkole do rezygnacji z dań z wieprzowiny, to przekraczają miarę. Podobnie jak modlący się na jezdni w okolicach meczetów w Paryżu czy Lyonie muzułmanie, którzy lekceważą prawa kierowców. Zwłaszcza że długie lata jakiekolwiek pytania o to, czy muzułmanie nie przekraczają granic w narzucaniu swoich zwyczajów Europejczykom, wywoływały ze strony lewicowych polityków i publicystów histeryczne oskarżenia o rasizm. Dziś obóz politycznej poprawności może mieć pretensje głównie do siebie. Bo jeśli nawet idea wielokulturowości miała racjonalne korzenie, to zachodnia lewica zamieniła ją w jej karykaturę. A ustępliwość lewicy skłoniła z kolei islamskich integrystów do stawiania kolejnych żądań – na przykład uznania przez zachodnie państwa wielożeństwa lub kierowania się przez zachodnie sądy zasadą szarijatu w stosunku do obywateli wyznania islamskiego. Dużo zła wyrządzili także fundamentalni zwolennicy laickości, którzy wspierali muzułmanów głoszących, że ich godność obraża bożonarodzeniowa szopka czy Święty Mikołaj rozdający prezenty w szkole. Lewicowcy pomogli wyhodować islamskich fundamentalistów – nauczyli ich chrystianofobię ubierać w hasła laickości. Trzeba było wybuchu nowego antysemityzmu wśród islamskich uczniów, by nawet ludzie lewicy spostrzegli, do czego prowadzi uleganie żądaniom imigrantów. Merkel, Cameron i Sarkozy mają dziś na tyle odwagi, aby ostrzegać, że ich kraje zabrnęły w ślepy zaułek. Oby to wołanie usłyszeli nasi krajowi zwolennicy multi-kulti, którzy bezrefleksyjnie powtarzają mity zachodniej lewicy sprzed 30 lat. Semka
Do prokuratora generalnego Minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski jeszcze jako prokurator generalny (nowa ustawa odebrała mu tę funkcję) zwrócił do sądu umorzoną wcześniej sprawę prowokacji przeciw Arturowi Balazsowi. W 2002 roku pod rządami premiera Leszka Millera służby specjalne rozpoczęły śledztwo o kryptonimie „Ziarno”, oficjalnie tropiąc nieprawidłowości w handlu zbożem, a realnie polując na wspomnianego polityka prawicy. To wówczas funkcjonariusze zwrócili się do osadzonego w areszcie Hassana al Zubaidiego, proponując mu wolność i bezkarność w zamian za rzucenie fałszywych oskarżeń na Balazsa i pomoc w sfabrykowaniu dowodów przeciw niemu.
Machinacje wyszły na światło dzienne, a ich bezpośredni organizatorzy sami stali się podejrzanymi. Śledztwo w tej sprawie kierowane przez prokuratora Janusza Konieckiego doprowadziło m.in. do uznania za winnego przez sąd ówczesnego wiceszefa Centralnego Biura Śledczego Wiesława Mądrzejowskiego. Zeznał on, że inspiratorem prowokacji był Adam Rapacki, który w 2003 r. jako zastępca komendanta głównego policji nadzorował CBŚ. Jako jej współorganizatora świadkowie wskazali także Macieja Hunię, który pełnił wtedy funkcję szefa kontrwywiadu ABW. Po dojściu do władzy PO Rapacki awansował na wiceministra SWiA, a Hunia na szefa Agencji Wywiadu. Zaczęły się naciski na Konieckiego, aby sprawę umorzył. Jego opór spowodował odebranie mu jej, a on sam i jego współpracownicy zostali zdegradowani. Rozpoczęły się wymierzone w nich szykany. Sprawę umorzono. Premier Tusk informowany był o wszystkich tych wydarzeniach. Co spowodowało, że tolerował je i awansował Rapackiego i Hunię? Po interwencji Kwiatkowskiego sąd zadecydował o wznowieniu śledztwa. Trafiło ono do… prokuratury poznańskiej – tej, która wcześniej je umorzyła. Jej pracownicy stają się więc sędziami we własnej sprawie, gdyż potraktowanie poważnie prowokacji przeciw Balazsowi byłoby z ich strony samooskarżeniem. Czy prokurator generalny Andrzej Seremet wie o tym paradoksie i czy przekaże sprawę komuś bardziej bezstronnemu? Wildstein
1. Rozpoczynam moją edukacyjną orkę na ugorze i spróbuję objaśnić chłonnym wiedzy czytelnikom, czym jest rolnictwo, dlaczego jest ważne i dlaczego wymaga troski i pomocy. Zacznę od zwrócenia uwagi na bezpieczeństwo żywnościowe. Poczucie bezpieczeństwa jest naturalnym pragnieniem każdego człowieka, jest też ono przedmiotem troski narodów i państw. Chcemy być bezpieczni i żądamy bezpieczeństwa od tych, którzy sprawują nad nami władzę. Trzy rodzaje bezpieczeństwa są najważniejsze. Pierwszym jest bezpieczeństwo fizyczne - żeby nas nikt nie napadł w naszych domach i w naszych państwach. Za to bezpieczeństwo płacimy ciężkie miliardy złotych, wydawane na policję i wojsko. Składamy się na czołgi, na stare amerykańskie samoloty, kupujemy kałasznikowy i żołnierskie buty, zaopatrujemy policję w pałki, gazy i radiowozy - po co? Po to, że byśmy byli bezpieczni. W miarę bezpieczni, bo o pełnym bezpieczeństwie nie ma mowy.
2. Drugim bezpieczeństwem jest bezpieczeństwo energetyczne - żebyśmy w naszych domach nie zamarzli w naszym północnym klimacie, żeby nam światło w nocy świeciło, telewizory i komputery działały i żebyśmy mogli jeździć samochodami, a nie konno lub pieszo. Za to bezpieczeństwo też płacimy słono. Dotujemy nierentowne kopalnie. Budujemy ropociągi i gazociągi, zabiegamy o dywersyfikację dostaw, żeby nam ktoś kurka nie zakręcił, grube miliardy płacimy, żeby tylko mieć pewność dostaw energii. Żaden rynek tam rynek, żadna tam podaż-popyt tego nie reguluje. Płacimy za prąd jak za zboże, byle tylko mieć to ciepło i to bezpieczeństwo.
3. A trzecie bezpieczeństwo jest to o które się modlimy - chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj... - bezpieczeństwo żywnościowe. Trzecie? Nie - pierwsze. Bez wojska i policji można żyć, Polacy ponad sto lat własnej policji ani wojska nie mieli i też jakoś przeżyli pod zaborami. Można nie mieć bezpieczeństwa energetycznego, szczękać zębami z zimna i też jakoś zimę przeżyć pod dwudziestym stopniem zasilania, można też przeżyć przydział benzyny na talony - juz to przerabialiśmy w PRL-u. Poza tym wyczerpujące się zapasy ropy czy gazu można zastępować wiatrem, słońcem czy atomem. A żywności, pochodzącej z ziemi nie zastąpi się niczym. Bez prądu można żyć latami, bez chleba góra tydzień i trup.
4. Za bezpieczeństwo żywnościowe też trzeba płacić. Trzeba płacić tym, którzy chcą i potrafią grzebać się w ziemi, żeby nam to bezpieczeństwo zapewnić. Trzeba dbać o rolników, których mamy coraz mniej, bo starzy wymierają, a młodzi uciekają ze wsi w cały świat. Nie tylko w Polsce, w Europie też. W Unii Europejskiej młodych rolników do 35 lat mamy zaledwie 7 procent, a starych, powyżej 65 lat jedna trzecią.
5. Mądrale mówią - rynek, niech wszystko ureguluje, w czym jest rolnik inny od pracownuika fabryki telewizorów, jeden i drugi niech pracuje, produkuje, sprzedaje, a jak mu nie idzie, niech bankrutuje. Otóż nie. Otóż nie, bo bez telewizora można żyć, a bez chleba nie. Nie musimy sie martwić, czy za dwadzieścia, za pięćdziesiąt lat nadal będziemy oglądali telewizje, może nauka wymyśli nam lepsze rozrywki. Musimy się natomiast martwić, czy za dwadzieścia, za pięćdziesiąt lat będziemy jeść chleb, czy go nie zabraknie dla naszych dzieci i wnuków.
6. Na razie chleba mamy w bród, jedni na śmietniki go wyrzucają, drudzy na śmietnikach go szukają. Ale w przyszłości może go zabraknąć. Wspominałem już na moim blogu raport FAO mówiący o tym, że do 2050 roku produkcja żywności na świecie musi wzrosnąć o 70 procent, bo inaczej światu grozi głód. Ludzi na świecie jest coraz więcej, a ziemi pod uprawę coraz mniej. I już się zaczyna na świecie cicha wojna o kontrole nad produkcją i dystrybucją żywności. Bogaci Chińczycy i Hindusi wykupują miliony hektarów ziemi w Afryce, za 15, 20 lat będą tam siać, zbierać i sprzedawać chleb tym, którym własnego chleba nie wystarczy.
7. Bezpieczeństwo żywnościowe... mądrze rządzone narody dbają o nie pieczołowicie, na przykład Żydzi, wcześniej specjalizujący się bardziej w handlu, niż w rolnictwie, dziś pustynię nawadniają i ciężkim kosztem ze spalonej słońcem ziemi starają się zabrać własny chleb, bo jak nadejdzie czarna godzina, manny z nieba nikt im nie nasypie. A głupio rządzone narody z bezpieczeństwa żywnościowego dworują sobie i kpią. Proszę się nie obrażać...
PS. Mówiłem o tym bezpieczeństwie żywnościowym w Europarlamencie dziesiątki razy i mam satysfakcję. Dziś Unia Europejska wpisuje bezpieczeństwo żywnościowe na swoje sztandary, jako główny cel Wspólnej Polityki Rolnej. Mądrzejemy w Europie. W Polsce na razie jeszcze nie. Janusz Wojciechowski
“Szybki awans naukowy”: Doktor bez magisterium! Nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym wprowadza możliwość szybkiego awansu naukowego. Prace nad doktoratem będzie można zacząć już po licencjacie, a tytuł doktora habilitowanego otrzymać od swojego rektora. Nowelizacja ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki przegłosowana ostatnio przez Sejm zawiera regulacje umożliwiające skrócenie do minimum ścieżki kariery naukowej. Na mocy przyjętych rozwiązań, tytuł doktora będzie mógł otrzymać 25-letni człowiek nie posiadający wcześniej tytułu magistra (!). Doktorem habilitowanym będzie można zostać na mocy decyzji rektora. Ustawa przyjęta przez Sejm dotycząca szkolnictwa wyższego oprócz wprowadzenia odpłatności za studia oraz zwiększenia władzy rektora nad pracownikami naukowymi jego szkoły, o czym pisały media, prowadzi również do demontażu systemu tytułów naukowych. Wejście w życie tej ustawy może doprowadzić do deprecjacji nauki. Regulacje powołują bowiem do życia „Diamentowy grant”, który będzie dostępny dla studentów ze stopniem licencjata. Ma to być propozycja dla najbardziej uzdolnionych młodych ludzi. Dzięki niej, po trzech latach studiów będą oni mogli rozpocząć prowadzenie własnych badań naukowych i projektów. Projekt realizowany w ramach „Diamentowego grantu” może zastąpić nie tylko pracę magisterską, ale również doktorską. – W szczególnych przypadkach, uzasadnionych najwyższą jakością osiągnięć naukowych, stopień doktora można nadać osobie, która posiada co najmniej tytuł zawodowy licencjata, inżyniera lub równorzędny i uzyskała „Diamentowy Grant” w ramach programu ustanowionego przez ministra właściwego do spraw nauki – głosi nowelizacja ustawy, przegłosowana przez posłów. Warunkiem otrzymania tytułu doktorskiego, będzie zdanie egzaminów doktorskich w zakresie określonym przez radę jednostki organizacyjnej, przedstawienie i obrona rozprawy doktorskiej oraz zdanie egzaminu z nowożytnego języka obcego. Zmianom zostały poddane również wymogi stawiane przed doktorantami. Tytuł doktora będzie mogła otrzymać osoba na podstawie np. serii artykułów naukowych wydawanych w pismach specjalistycznych. – Rozprawa doktorska może mieć formę maszynopisu książki, książki wydanej lub spójnego tematycznie zbioru rozdziałów w książkach wydanych, spójnego tematycznie zbioru artykułów opublikowanych lub przyjętych do druku w czasopismach naukowych, określonych przez ministra właściwego do spraw nauki na podstawie przepisów dotyczących finansowania nauki, jeżeli odpowiada warunkom określonym w ust. 1. – stanowi nowelizacja. Rozprawa może także być częścią większego projektu, np. „samodzielną i wyodrębnioną częścią pracy zbiorowej, jeżeli wykazuje ona indywidualny wkład kandydata przy opracowywaniu koncepcji, wykonywaniu części eksperymentalnej, opracowaniu i interpretacji wyników tej pracy, odpowiadający warunkom określonym w ust. 1.” Warunki z ust. 1 mówią, że „rozprawa doktorska powinna stanowić oryginalne rozwiązanie problemu naukowego lub oryginalne dokonanie artystyczne oraz wykazywać ogólną wiedzę teoretyczną kandydata w danej dyscyplinie naukowej lub artystycznej oraz umiejętność samodzielnego prowadzenia pracy naukowej lub artystycznej”. Skrócenie ścieżki kariery dla osób po „Diamentowym grancie” krytykuje poseł PiS, doktor historii Zbigniew Girzyński. – Uważam, że kompletnym nieporozumieniem jest dopuszczanie do doktoratu ludzi bez magisterium. To mi – jako pracownikowi nauki – się w głowie nie mieści – tłumaczy portalowi Fronda.pl. Nowelizacja umożliwia jednak nie tylko szybsze i łatwiejsze uzyskanie tytułu doktora. Czyni podobnie w kwestii tytułu doktora habilitowanego. Od tej pory, aby otrzymać habilitację, nie trzeba będzie koniecznie pisać oddzielnej pracy naukowej. – Osoby, które uzyskały stopień doktora w Rzeczypospolitej Polskiej lub za granicą i podczas pracy w innym państwie przez co najmniej pięć lat kierowały samodzielnie zespołami badawczymi oraz posiadają znaczący dorobek i osiągnięcia naukowe, zatrudnione w szkole wyższej na stanowisku profesora nadzwyczajnego lub profesora wizytującego, nabywają uprawnienia równoważne uprawnieniom wynikającym z posiadania stopnia doktora habilitowanego na podstawie decyzji rektora. O swojej decyzji rektor zawiadamia Centralną Komisję – głosi ustawa. - Cała ta ustawa jest wielkim nieporozumieniem. Za czasów Jerzego Buzka, w ramach reformy edukacji, wprowadzono gimnazja, które doprowadziły do dramatycznego pogorszenia się poziomu edukacji. Obecna ustawa te same kłopoty wprowadzi na poziom uniwersytecki – zaznacza Girzyński w rozmowie z portalem Fronda.pl. Zmiana zasad przyznawania tytułów naukowych jest kolejną – po wprowadzeniu systemu bolońskiego – zmianą w sposobie organizowania studiów. Wprowadzenie systemu 3+2 i obowiązkowych licencjatów doprowadziło do dramatycznego zmniejszenia liczby godzin na studiach oraz do obniżenia poziomu kształcenia. Ratunkiem miały być studia magisterskie, które miały wyrównywać poziom wykształcenia studentów. Tymczasem, dzięki obecnej ustawie niewykształceni studenci – zaledwie po trzech latach studiów – będą mogli rozpoczynać pracę nad swoim doktoratem. Czy czeka nas zalew niewykształconych młodych doktorów, którzy będą podbijać statystyki, deprecjonując polską naukę? Stanisław Żaryn
Rehabilitacja Wielki Brat ma dla nas niezmierzoną w swej łaskawości propozycję, a jak nie będziemy za bardzo w sprawie jego oferty rezonować, to dodadzą każdemu Polakowi jeszcze po szklance wódki i kiszonym ogórku. W zeszły czwartek Jego Wysokobłagorodije gospodin ambasador Federacji Rosyjskiej w Warszawie Aleksandr Aleksiejew powiedział, że Rosja się zastanowi, czy nie dałoby się zrehabilitować oficerów polskich rozstrzelanych przez NKWD wiosną 1940 roku. Znaczy, Rosja jest prawie gotowa przekazać swemu młodszemu bratu znak przymierza, pokoju i przyjaźni, bo być może ewentualnie uzna po 70 latach, że jednak wymordowała tych Polaków niesłusznie. Uniżenie podejmując Jego Wysokobłagorodije gospodina ambasadora pod kolana w podzięce za wspaniałomyślność jego wielkiej Ojczyzny, pragnę jednak zauważyć, że rehabilitacja jako koncept prawny dotyczy wyłącznie osób niesłusznie skazanych. Polskich jeńcow wymordowano natomiast w trybie administracyjnym, na podstawie decyzji politycznej Politbiura kompartii ZSRR. Bez żadnych burżujskich wydumek, takich jak przedstawianie zarzutów, przewód sądowy, deliberacje oskarżenia i obrony, lub formalne skazanie na karę śmierci na jakiejś konkretnej podstawie prawnej. Towarzysz Ławrentij Pawłowicz Beria, ludowy komisarz spraw wewnętrznych, wyznaczył wprawdzie trzech oficerów, towarzyszy Mierkułowa, Kobułowa i Basztakowa do dokonania przeglądu akt 25700 Polaków przebywających w sowieckich więzieniach i obozach, ale nie w celu orzekania o winie, bo tej w oczywisty sposób nie było, tylko po to, by nikt z nich nie uniknął przeznaczonego mu losu. Dyrektywa jest tak jasna, że trudno bardziej: “rozpatrzenie spraw przeprowadzić bez wzywania zatrzymanych i bez przedstawienia zarzutów, decyzji o zakończeniu śledztwa i aktu oskarżenia”. W związku z czym, Jego Wysokobłagorodije gospodin ambasador Federacji Rosyjskiej w Warszawie może przysłowiowo wsadzić sobie w buty, naturalnie z cholewami, rehabilitację zdefiniowaną przez jego Ojczyznę jako niechętne i z ociąganiem wyrzeczenie się stanowiska twardo utrzymywanego przez 70 lat – że polskie ofiary Katynia i innych miejsc kaźni na nieludzkiej ziemi Sowietów dostały to, co im się słusznie według ówcześnie obowiązującego sowieckiego dura lex sed lex należało. Na nic nam niechętne wykrztuszenie przez zaciśnięte zęby Rosjan, że z powodu niewytłumaczalnego i nieznanego nauce radzieckiej fenomenu natury, tajemniczego jak wszystkie przyczyny katastrof żywiołowych, w 1940 roku wydarzyła się samoczynnie i samorzutnie bolszaja oszybka, za którą wszakże ani b. ZSRR, ani jego spadkobierca prawny, Federacja Rosyjska, ani żadna inna osoba fizyczna lub prawna, nie odpowiada i nigdy nie odpowiadała. O ile Jego Wysokobłagorodije gospodin ambasador Federacji Rosyjskiej poczuwa się do poprawy ogólnej atmosfery stosunków polsko-rosyjskich, w co osobiście wątpię, mając na uwadze całokształt tych stosunków od 1940 r. do chwili obecnej, to niezłym początkiem byłoby uznanie zbrodni katyńskiej za akt umyślnego ludobójstwa, popełniony przez członków Politbiura CK WKP(b) podpisanych pod, nad lub w poprzek decyzji z 5 marca 1940 roku, czyli tow. tow. Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa, Mikojana, Kaganowicza i Kalinina. Oraz natychmiastowe formalne wycofanie przez Federację Rosyjską haniebnego pisma procesowego skierowanego do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, w myśl którego żadnym organom państwa rosyjskiego nic nie wiadomo o tym, co się właściwie stało z polskimi jeńcami, i skąd się wzięli w płytkich grobach, z ranami postrzałowymi potylicy. Oczywiście, niezależnie od tych kroków dyplomatycznych i politycznych, Federacja Rosyjska winna niezwłocznie wypłacić spadkobiercom ofiar stosowne zadośćuczynienie. Nie należy przy tym mylić zadośćuczynienia z odszkodowaniem. Odszkodowanie, jak sama nazwa wskazuje, to wyrównanie wyrządzonej rzeczywistej szkody, dającej się wycenić w pieniądzach. Natomiast zadośćuczynienie to arbitralnie określone wynagrodzenie za wyrządzoną niewymierną ekonomicznie krzywdę lub naruszenie dóbr osobistych. W tym wypadku, za pogwałcenie prawa do życia. Co do właściwej wysokości zadośćuczynienia za pozbawienie prawa do życia istnieje niedawny precedens. W 2003 roku, rząd Libii wypłacił rodzinom łączną sumę 2,16 miliarda dolarów (2160 milionów dolarów), po 8 milionów dolarów za każdego zabitego, tytułem zadośćuczynienia za śmierć ofiar zamachu na samolot linii lotniczej Pan Am nad Lockerbie w grudniu 1988 roku. Ekonomicznie rzecz biorąc, Federacja Rosyjska nie powinna mieć problemów z wypłatą równoważnego zadośćuczynienia spadkobiercom polskich ofiar Katynia i innych miejsc sowieckiej kaźni. Liczba 25700 ofiar wymieniona w decyzji Politbiura CK WKP(b) z dn. 5 marca 1940 pomnożona przez 8 milionów dolarów daje 205,6 miliarda dolarów (205600 milionów dolarów). To zaledwie około 54% rynkowej wartości Gazpromu (ca. 380 mld dol.). Nie musi być w gotówce. Możemy ewentualnie przyjąć zamiast gotówki większościowy udział kontrolny w Gazpromie, w interesie bezpieczeństwa energetycznego Europy, ale należy się dobrze zastanowić, bo gazu FR ma coraz mniej, więc może jednak lepiej cash on the nail, czyli gotówka na (duży) stół, może być okrągły. W pakiecie rozliczenia możemy także opcjonalnie przyjąć działkę pogrzebową dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego pod murem kremlowskim. A jeśli miałoby się to stać precedensem do domagania się odszkodowań od państwa rosyjskiego przez spadkobierców milionów innych ofiar ZSRR – tym lepiej. Stary Wiarus
15 lutego 2011 Propaganda zabobonów... Bo jak inaczej nazwać codzienną medialną papkę podawaną do jedzenia słuchaczom i telewidzom? W papce tej aż roi się od głupstw, przeinaczeń i zwykłych kłamstw. Jak uważał Lew Tołstoj: ”Niezawodną oznaką prawdy jest prostota i jasność. Kłamstwo zawsze bywa skomplikowane, wymyślne i wielosłowne”. Bo jak na przykład potraktować informację, że mając jedną nerkę żyje się przeciętnie „dziesięć lat dłużej” (????) Rozumiem, że propagatorzy oddawania nerek, serc, szpiku i innych części zamiennych człowieka - chyba się zagalopowali.. Może ma to związek z ostatnim Charytatywnym Balem Dziennikarzy, który odbył się w auli Politechniki Warszawskiej? Tam gdzie bratają się dziennikarze z politykami demokratycznymi i ustalają być może jakieś sposoby działania.. Pierwsza władza brata się z władzą ustawodawczą, wykonawczą - nie wiem czy sądowniczą.. Czy leciał z nimi jakiś sędzia? To jest takie towarzystwo Wzajemnego Popierania Się.. I Adoracji.. To są potem tzw. niezależni dziennikarze.. Skoro z jedną nerką żyje się dziesięć lat dłużej to bez nerki w ogóle - powinno się żyć dłużej co najmniej ze dwadzieścia lat, nieprawdaż? W końcu jak nas Pan Bóg stworzył z dwiema nerkami to chyba w jakimś celu? W końcu bez nerek nie da się żyć w ogóle, organizm nie będzie funkcjonował, dlatego mamy ich dwie, na wszelki wypadek… Pan Bóg jest mądry, a dziennikarski szmelc propagandowy - propaguje głupotę w imię ideologicznych interesów namawiania do oddawania części swojego ciała. Jak tak dalej pójdzie to ludzkość będzie całkowicie wymienna i nie każdy będzie żył za siebie, tylko wszyscy za wszystkich.. Oddawanie nerki mogłoby być ostatecznością, a nie priorytetem żyjących ludzi, którzy mają służyć jako mięso armatnie dla lekarzy - spekulantów ludzkimi organami.. I nie mówią przy tym, że organizmowi może to zaszkodzić, tylko propagują oddawanie. Nawet każda kobieta nie oddaje się każdemu mężczyźnie, choć w przyszłym komunizmie będzie to jak najbardziej realne. Bo może to jej zaszkodzić.. Nie mówiąc o mężczyznach, w tym o panu profesorze Zbigniewie Izdebskim, dyżurnym satyryku seksualności, obok innego profesora Lwa Starowicza, który też ma hopla na punkcie seksualności - który ostatnio powiedział, że: ”życie mężczyzny w dużej mierze zależy od ostatniej erekcji” (????) A od ostatniego głębszego - nie? No i od ostatniej kobiety.. Obaj panowie propagują rozwiązłość.. Taką dostali rolę, nawet na szczeblu państwowym.. Krajowy Konsultant ds. Seksualności(???) Jest coś takiego! Każda część organizmu usunięta z organizmu szkodzi człowiekowi.. To chyba oczywiste dla każdego człowieka myślącego.. Tak jak oddawanie szpiku kostnego: może spowodować zmianę grupy krwi, co skończy się przyspieszoną śmiercią, oddanie jednej nerki zaburzeniami w organizmie, czy systematyczne oddawanie krwi, musi spowodować zwiększoną reakcję organizmu na braki krwi. I do tego zażywanie wszelkich szczepionek, jak największej ilości, to wtedy rak najpewniej zjawi się szybko.. Bo wszelkie zamiany zasad obowiązujących w naturze - kończą się katastrofą, podobnie jak pomysły pana profesora Leszka Balcerowicza, który cokolwiek by nie wymyślił - kończy się katastrofą.. Ale potem udaje umiejętnie - wobec zaprzyjaźnionych mediów - że to nie on. Bo nie propaguje on naturalnego stanu gospodarki, czyli wolnego rynku, tylko wszelkie regulacje, najlepiej pod prymusem.. Dlatego pokątnie nazywany jest ”Profesorem Katastrofą”.. Obecnie broni pieniędzy II filara, ale nie pieniędzy emerytów, którzy tam muszą trzymać pieniądze pod ustawowym przymusem - tylko gaż firm zarządzających tym tzw. II filarem.. Założył nawet Fundację Obywatelskiego Rozwoju (nazwa jak zwykle jest myląca! - ani obywatelska, ani rozwoju, jedynie fundacja). Jest popierany przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, a konto fundacji zasilają takie byty zarządzające Otwartymi Funduszami Emerytalnymi, jak ING Bank Śląski, Bank Zachodni WBK czy Generali... Interesy każdego kraju, w tym Polski - sprzeczne są interesami międzynarodowych podmiotów finansowych, w tym Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego.. Jeśli ktoś działa na rzecz MFW i BŚ - siłą rzeczy działa przeciw własnemu państwu.. ONI pożyczają i z tego żyją - a pożyczający płacą i płaczą. Ile złego na świecie zrobiły takie podmioty jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy? Przede wszystkim zadłużyć! Takie powinno być oficjalne motto tych instytucji.. Pan Andrzej Lepper miał oczywiście rację, że „Balcerowicz musi odejść” Odszedł pan Andrzej Lepper, a pan profesor - został... Musi oczywiście odejść cała filozofia zadłużania naszego państwa, czyli nas.. Wraz z panem Leszkiem Balcerowiczem i jego licznymi kolegami w różnych instytucjach finansowych, a powiedzmy prawdę.. W instytucjach spekulacyjnych! Drugi filar został przygotowany poprzez ustawę o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych uchwaloną przez Sejm w sierpniu 1997 roku przez koalicję demokratyczną Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Bardzo lubię te dźwięcznie brzmiące nazwy demokratycznych partii, a przy okazji ludowych.. Autorem ustawy był pan profesor Jerzy Hausner, pełnomocnik rządu ds. reformy zabezpieczenia społecznego w rządzie pana Włodzimierz Cimoszewicza, umieszczonego przez pana Macierewicza na swojej liście jako „ Carex”. Po demokratycznych wyborach, premiera Włodzimierza Cimoszewicza zastąpił, premier charyzmatyczny Jerzy Buzek - też profesor, a przez posła Karwowskiego z Konfederacji Polski Niepodległej – okrzykniętego ”Docentem”. Pana Hausnera zastąpiła pani Ewa Lewicka, wice szefowa „Solidarności” Regionu Mazowsze... Do tego doszedł profesor Marek Góra i pani Agnieszka Chłoń-Domińczak.. Michał Boni (przyznał się publicznie do współpracy ze służbami!) i Longin Komołowski… Nad wszystkim ustawami związanymi z „reformą” głosowały zgodnie kluby AWS i Unii Wolności.., w tym Bronisław Komorowski, Grzegorz Schetyna, Bogdan Borusewicz, Michał Kamiński, Adam Bielan i inni posłowie obecnej Platformy Obywatelskiej i Prawa i Sprawiedliwości.. Najbardziej przeciw był pan poseł Dariusz Grabowski z Ruchu Odrodzenia Polski.. Pan Hausner - to dzisiaj - Rada polityki Pieniężnej.., Michał Boni - przy panu premierze Tusku, Ewa Lewicka - w Izbie Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych (Nad całością tego grabieżczego nonsensu!), nonsensu pan Jerzy Buzek - przewodniczący Parlamentu Europejskiego z nadania Platformy Obywatelskiej.. Im więcej kto szkodzi - tym, wyżej! Pan Leszek Balcerowicz był wtedy szefem Unii Wolności. Obecnie jest 14 Otwartych Funduszy Emerytalnych - na początku było 21.. Tak jak postulatów „ Solidarności”.... Prześledźmy - razem panem redaktorem Pawłem Siergiejczykiem z „ Naszej Polski”( Nr6 , z 8 lutego 2011 r), kto stoi za II filarem. Po kolei:
1.OFE Aegon - międzynarodowa grupa holenderska, w Radzie Nadzorczej - prof. Jan Monkiewicz, współpracownik premiera Waldemara Pawlaka i Premiera Oleksego, prezes PZU za rządów premiera Cimoszewicza, przewodniczący Komisji Nadzoru Ubezpieczeń Funduszy Emerytalnych za premiera Leszka Millera oraz prof. Andrzej Sopoćko, prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów za rządów premiera Oleksego i Cimoszewicza).
2.OFE Allianz - grupa międzynarodowa pochodząca z Niemiec.. W Radzie Nadzorczej zasiada pan profesor Leszek Pawłowicz, od 20 lat wiceprezes gdańskiego instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową (żeby było śmieszniej - rynkową!), który współtworzył razem z Januszem Lewandowskim i Jackiem Merklem.
3.OFE Amplico - należy do międzynarodowej grupy ubezpieczeniowej Amplico MetLife pochodzącej z USA
4.OFE Aviva BZ WBK - w większości należy do międzynarodowej grupy finansowej pochodzącej z Wielkiej Brytanii, 10% udział ów posiada Bank Zachodni WBK, właśnie przejmowany przez hiszpański bank Santander z rąk irlandzkiego AIB W latach 2004- 2006 w Radzie Nadzorczej zasiadał pan Michał Boni..
5.OFE AXA - w większości należy do międzynarodowej grupy ubezpieczeniowej pochodzącej z Francji.. W Radzie Nadzorczej zasiada m.in. pan profesor Stanisław Sołtysiński, prawnik, wieloletni przewodniczący Rady Nadzorczej spółki Agora, wydającej Gazetę Wyborczą..
6.OFE Generali - międzynarodowa grupa finansowa pochodząca z Austrii. A Radzie Nadzorczej zasiada pan prof. Karol Lutkowski, były minister finansów w rządzie premiera Jana Olszewskiego, później doradca późniejszych ministrów finansów..
7.OFE ING - międzynarodowa grupa finansowa pochodząca z Holandii. W Radzie Nadzorczej zasiada pan profesor Marek Góra - twórca” reformy”, doradca pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego..
8.OFE Nordea - należy do międzynarodowej grupy finansowej pochodzącej ze Skandynawii.
9.OFE Pekao - w większości należy do banku Pekao S.A., 35% udziałów posiada Pionier Global Asset Management, kontrolowane są przez UniCredito Italiano. W latach 2003-2010 prezesem Pekao S.A. był pan Jan Krzysztof Bielecki, a więc w zarządzie znaleźli się jego polityczni współpracownicy: prezesem jest pan Tomasz Bańkowski (były działacz Unii Wolności i Kongresu Liberalno-Demokratycznego), wiceprezesem pan Sławomir Kolarz, w latach 1991-1995 prezes gdańskiej Fundacji Liberałów.. Liberałów mać! Rzecz jasna.
10.OFE PKO BP Bankowy - należy do banku PKO BP. W radzie Nadzorczej zasiada pan Maciej Rudnicki, były poseł AWS i wiceminister środowiska w rządzie pana profesora Jerzego Buzka..
11.OFE Pocztylion - należy do akcjonariuszy: amerykańskiej grupy kapitałowej Invesco Holding Company, francuskiego banku BNP Paribas (każdy ma po ok. 1/3 udziałów) oraz do Konferencji Episkopatu Polski (4% udziałów!)
12.OFE POLSAT- spółki PAI Media, oba podmioty kontroluje pan Zygmunt Solarz-Żak, a 2% ma Totalizator Sportowy.
13.OFE Złota Jesień.. należy do PZU Życie
14.OFE Warta - należy do Towarzystwa Reasekuracji i Ubezpieczeń Warta, kontrolowanego przez belgijską grupę bankowo- ubezpieczeniową KBC. No i tak wygląda system stworzony specjalnie do okradania 15 milionów emerytów, którzy tam muszą trzymać pieniądze, bo Otwarte Fundusze - wbrew nazwie - są zamknięte.. Nie wolno ich stamtąd zabrać! Mam na myśli , żeby je sobie zabrać do swojego domu.. Walka buldogów pod dywanem toczy się wokół tego,, czy zabrać do ZUS, czy zostawić w OFE.. I dawać zarobić międzynarodowej zgrai tzw. finansistów.... Pan profesor Marek Belka - szef NBP, uważa, że pieniądze powinny pozostać w OFE, choć jest przeciwny OFE(????) i powinny służyć do finansowania infrastruktury i budownictwa(????). A kultury i nauki? - panie profesorze. I takie to zabobony propagują codziennie środki masowego rażenia.. WJR
Osaczanie Polski Trzeba pamiętać, że odrażające kłamstwa „Złotych żniw” Jana Tomasza Grossa i jego małżonki Ireny Grudzińskiej-Gross nie są czymś wyjątkowym. To kolejny wybryk nasilającej się już od dziesięcioleci kampanii antypolonizmu w świecie, której rozmiarów wciąż nie umiemy rozpoznać. Podobnie jak nie widzimy siły zagrożeń dla Polski, wynikającej z coraz wyraźniejszego sojuszu różnych zagranicznych antypolonizmów. Poważnym błędem jest na przykład postrzeganie wyłącznie antypolonizmu części wpływowych środowisk żydowskich z USA i z Izraela, a niezauważanie coraz bardziej przybierających na sile przejawów antypolonizmu w Niemczech, w Rosji czy na Ukrainie. Skupię się tu głównie na niemieckich próbach zafałszowywania historii drugiej wojny światowej przez zrzucanie na nas rzekomej współodpowiedzialności za eksterminację Żydów, co ma osłabić pamięć o niemieckich zbrodniach. Cała sprawa to dla Niemców ważny interes polityczny, oparty na długoterminowym planowaniu. Eksponowanie roli Polaków jako rzekomych katów Żydów w czasie wojny, współwinnych Holocaustu, idzie w parze z maksymalnym nagłaśnianiem domniemanych cierpień Niemców jako „wysiedlanych na ogromną skalę” i częstokroć mordowanych przez Polaków. W intencjach niektórych polityków niemieckich ma to przygotować grunt polityczny pod późniejsze pokojowe przesunięcie granic Niemiec na wschód kosztem Polski (podkr. – J.R.N.). Nieprzypadkowy pod tym względem był fakt, że w Niemczech nadano bardzo wielki rozgłos książkom Grossa. Ukazało się na ich temat kilkaset entuzjastycznych recenzji, powtarzających jak mantrę tezę, że oto Gross obalił mit o Polakach jako ofiarach, pokazując ich jako „katów”. Nieprzypadkowo jedną z najaktywniejszych popularyzatorek Grossa w Niemczech jest zajadle nienawidząca Polaków dziennikarka Helga Hirsch, autorka paszkwilu o tym, jak mocno Polacy prześladowali wysiedlanych przez siebie Niemców, i współpracowniczka Eriki Steinbach.
Niemcy sadzają Polskę na ławie oskarżonych Mało się u nas docenia fakt, że w różnych kręgach niemieckich bardzo szybko, bo już na początku lat 60. XX wieku, zaczęło się systematyczne oczernianie Polaków jako nacji rzekomo współwinnej Holocaustu Żydów. Jako pierwszy zwrócił na to uwagę żydowski przyjaciel Polaków i animator żydowskiego dialogu z Kościołem katolickim Józef Lichten. Jak opisywał działacz katolicki, b. redaktor naczelny „Znaku” w latach 1978-94 Stefan Wilkanowicz: „Na początku lat 60. spotkałem w Nowym Jorku Józefa Lichtena (…). Proszę pana – powiedział mi – trzeba coś zrobić, bo w Ameryce robi się antypolską propagandę za niemieckie pieniądze: próbuje się wszystkich przekonać, że obozy usytuowano w Polsce, gdyż polskie społeczeństwo było nastawione równie antysemicko jak niemieckie”. Pamiętam, jak Lichten zadał mi pytanie: „dlaczego ten Bartoszewski nic nie robi”. (Cyt. za dyskusją w redakcji „Znaku” pt.: „Dzielić cudzy ból”, „Znak” nr 6 z czerwca 2000 r.). Najwyraźniej naciski Lichtena na Bartoszewskiego wywarły wpływ. Znany pisarz żydowskiego pochodzenia Adolf Rudnicki odnotował w książce „Obraz z kotem i psem” (Warszawa 1960, s. 63, 65): „Niedawno temu w «Krzywym Kole» Bartoszewski w odczycie na temat działalności «Żegoty» podczas okupacji wspomniał o «nowej» idei lansowanej przez Niemców, iż współwinowajcami tego, co się stało, byli Polacy”. Niestety, w późniejszych dziesięcioleciach ten sam Bartoszewski, kupiony przez Niemców suto opłacanymi wykładami i orderami, milczał jak grób na temat rozmiaru fali tego typu niemieckich oszczerstw na temat Polaków, choć nabierały one i nabierają coraz większego rozmachu. „Odnowiony” Bartoszewski wolał usypiać Polaków, niż alarmować. Znakomity znawca sytuacji w Niemczech, od lat wykładający na Uniwersytecie w Bremie, socjolog prof. Zdzisław Krasnodębski pisał na łamach „Rzeczpospolitej” (z 3-4 czerwca 2000): „Wielokrotnie obserwowałem sytuacje w triologu polsko-niemiecko-żydowskim, w którym Niemcy pełnili rolę arbitra, kogoś, kto już winy odpokutował i stał się nowym człowiekiem, a teraz nakłania innych do wyznania win, natomiast polscy dyskutanci nagle znajdowali się w roli zatwardziałego podsądnego, który wbrew oczywistym faktom upiera się przy niewinności lub wylicza okoliczności łagodzące, nikczemnie wykręcając się od odpowiedzialności. Można rzec, że im bardziej odpuszczane są winy Niemców, tym bardziej winni stają się Polacy. (…) Z perspektywy dzisiejszej łatwiej byłoby zrozumieć, gdyby sprawcami okazali się ci ze Wschodu, niecywilizowani, biedni, antysemiccy, katoliccy i nacjonalistyczni Polacy, niż zachodni, zamożni, cywilizowani, liberalni, zsekularyzowani, proeuropejscy Niemcy” (podkr. – J.R.N.). Również w 2000 r. na łamach krakowskich „Arcanów” (nr 48) dwaj profesorowie filozofii: Zbigniew Musiał i Bogusław Wolniewicz ostro potępili tendencje do oczernienia Polski i Polaków, tak aby wybielić rolę Niemców w drugiej wojnie światowej. W tekście zatytułowanym: „Niepokojące fakty wokół Polski” obaj profesorowie wskazywali m.in. na stosowane od dawna pojęcie „zbrodnie nazizmu” zamiast „zbrodnie niemieckie” czy „niemieckie obozy zagłady” i coraz częstsze występowanie z oszczerczym określeniem „polskie obozy zagłady” (nawet w Centrum Szymona Wiesenthala). Pisali: „Nieodparcie nasuwa się myśl, że wskazane określenia stanowią część szerokiej i od lat prowadzonej akcji propagandowej, której przyświeca jeden określony cel: odciążyć Niemców od ich związku sprawczego z zagładą Żydów europejskich, a w to miejsce obciążyć tym związkiem Polaków. Propagandowo usiłuje się tu podstawić w opinii światowej «Polskę» za «Niemcy» – w tym kontekście. Nazwijmy tę operację «podstawianiem Polski». (…) Chodzi o to, by z czasem Wielka Zagłada przestała kojarzyć się ludziom z Niemcami – jako krajem – a zaczęła kojarzyć się z Polską i Polakami. I to tylko z nimi!”.
Wspieranie proniemieckich kłamstw przez niektórych autorów żydowskich Zdumiewający był fakt, jak często dochodziło i dochodzi w różnych znaczących mediach: amerykańskich, niemieckich, francuskich etc. do świadomego upowszechniania oszczerczych zwrotów: „polskie obozy zagłady”, „polskie obozy koncentracyjne”. Jedynym sposobem na ukrócenie tego typu procederu byłoby wytoczenie przez Polskę procesów konkretnym mediom prasowym czy telewizyjnym, winnym stosowania tych niegodziwych terminów, szkalujących Polskę. Zasugerował to jako pierwszy polski minister spraw zagranicznych pochodzenia żydowskiego Adam Daniel Rotfeld (notabene uratowany w czasie wojny w polskim klasztorze). Nigdy nie zrealizowano jednak jego zalecenia! Znamienny był fakt, że oszczerczych określeń typu „polskie obozy zagłady” etc. używali niejednokrotnie nawet różni przedstawiciele strony żydowskiej, posuwający się do aż takiego wybielania niemieckich zbrodni. Wspomniany wyżej przypadek z użyciem takiego zwrotu w Centrum Szymona Wiesenthala nie był wcale odosobniony! Wyjątkowo skandalicznym przykładem publicznego użycia oszczerczego zwrotu przeciw Polakom była wypowiedź jednego z kilku najbardziej znanych izraelskich badaczy Holocaustu Yehudy Bauera, naukowca o międzynarodowej renomie. Bauer użył zwrotu: „zagazowanie Żydów w polskim obozie zagłady Chełmno” („Vergassung von Juden in polnischen Vernichtungslager Chelmno”) w wywiadzie dla niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” (nr 10 z 2000 r.). Oburzający był całkowity brak reakcji polskiego MSZ na tak skandaliczny przypadek wybielania Niemców kosztem Polaków ze strony czołowego izraelskiego badacza Holocaustu, który doskonale wiedział o wyłącznej zbrodniczej roli Niemców w tej sprawie. Przypomnę tu, że właśnie na łamach „Niedzieli” z 21 maja 2000 r. zadałem pytanie, czy to szokujące milczenie polskiego MSZ wynika ze względów osobistej przyjaźni prof. Geremka (ówczesnego ministra spraw zagranicznych) z prof. Bauerem? Warto przypomnieć tu również inny, jakże wymowny przykład cynicznego wybielania Niemców kosztem Polaków przez bardzo znanego przedstawiciela strony żydowskiej. 29 marca 1993 r. w jednym z najbardziej renomowanych austriackich czasopism „Profil” (nr 13) ukazał się wywiad Henryka M. Brodera z przewodniczącym gminy żydowskiej w Niemczech Ignatzem Bubisem. We wstępnej części wywiadu oszczerczo informowano, że w czasie wojny Bubis przebywał w „polskim obozie pracy” (Polnischen Arbeitslager). Tego typu wywiad musiał być wcześniej autoryzowany przez Bubisa, który dobrze wiedział, że istniały tylko „niemieckie obozy pracy”, a nie polskie! Dopuszczenie do podania wspomnianego oszczerstwa przez Bubisa wcale nie zdumiewało. Ten przewodniczący gminy żydowskiej w Niemczech wielokrotnie w swych wypowiedziach dawał wyraz skrajnej niechęci do Polski i Polaków przy równoczesnym wybielaniu Niemców. Robił to pomimo faktu, że to Polacy uratowali mu życie w czasie wojny. W sytuacji, gdy tak znaczące żydowskie persony jak Y. Bauer czy I. Bubis pozwalały sobie na publiczne nagłaśnianie oszczerczych antypolskich zwrotów, wybielających Niemcy, chyba nie zdumiewają podobne oszczerstwa wypowiadane przez pomniejszych, częstokroć bardzo popularnych żydowskich autorów. Przytoczę tu choćby podłe antypolskie kłamstwo, podane w trzymilionowym (!) nakładzie książki Alana M. Dershowitza „Chutzpah” (Hucpa), wydanej w 1991 r. w Bostonie. Dershowitz, adwokat osławionego rabina A. Weissa (który dopuścił się prowokacji w oświęcimskim Karmelu), napisał w swej „Hucpie” na s. 140, iż Żydów „zagazowano w olbrzymich polskich obozach zagłady (the giant Polish extermination camps) in Auschwitz-Birkenau, Treblinka, Belzec, Chelmno i Sobibor”. Warto dodać, że w tej samej książce (na s. 142-143, 146, 150, 152) Dershowitz zaatakował jako rzekomych antysemitów kolejnych prymasów Polski: Augusta Hlonda, Stefana Wyszyńskiego i Józefa Glempa oraz wielkiego męczennika o. Maksymiliana Kolbego. Dla oszczerców typu Dershowitza udający historyka Gross, powołujący się w swych uogólnieniach na selektywnie dobrane źródła, stanowi bardzo ważne wsparcie.
Jerzy Robert Nowak
Agentura SB, czyli czego boją się Boniecki, Woźniakowski i Kozłowski Wreszcie przerwana została zmowa milczenia w sprawie osób z “Tygodnika Powszechnego” i “Znaku”, zarejestrowanych przez Służbę Bezpieczeństwa jako jej tajni współpracownicy . O tej wstydliwie sprawie wiedziało od dawna wiele osób, w tym prawdopodobnie Krzysztof Kozłowski, wieloletni zastępca redaktora naczelnego “Tygodnika”, a w rządzie Tadeusza Mazowieckiego najpierw zastępca gen. Czesława Kiszczaka, a później szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Miał on pełny dostęp do archiwów bezpieki, więc z łatwością mógł dowiedzieć się, kto z jego współpracowników i przyjaciół miał konszachty z SB. Taka wiedzę posiadł z pewnością także Adam Michnik, który wraz z 4-osobowym nieformalnym zespołem w 1990 r. przez kilka miesięcy buszował po wspomnieniach archiwach. Nawiasem mówiąc jeden z członków tego zespołu, prof. Jerzy Holzer dopiero w 2005 r. przyznał się, że był współpracownikiem wywiadu PRL. Po działalności tego zespołu nie pozostał raport, w którym jego członkowie przyznaliby się do tego, które teczki swoich znajomych badali a które nie. Nie ma jednak wątpliwości, że posiedli oni wtedy ogromną wiedzę o wielu politykach i tzw. autorytetach moralnych. O niektórych osobach, zwłaszcza o Halinie Bortnowskiej, zarejestrowanej jako kontakt operacyjny “Ala”, udzielającej informacji SB o redakcji “Znaku” i nowohuckim proboszczu ks. Józefie Gorzelanym, pisałem w swojej książce “Księża wobec bezpieki”. Choć nie rozszyfrowałem nazwiska owej dziennikarki, to zostałem za sam fakt zajęcia się tą sprawą zaatakowany przez ks. Adama Bonieckiego oraz w nadzwyczaj zajadły sposób przez Józefę Hennelową. Gdy w redakcji “Tygodnika Powszechnego” rozmawiałem w obecności Romana Graczyka o problemie lustracji, to pani redaktor rzucała się na mnie jak wciekła lwica poniżając moją godność osobistą. Już wtedy domyślałem się, że jej furia ma konkretne podłoże. O agenturze w obu katolickich redakcjach, które za czasów rządów Unii Demokratycznej i PO uchodziły za nietykalne, napisał dopiero wspomniany Roman Graczyk, którego najnowsza książka pt. ”Cena przetrwania? SB a Tygodnik Powszechny” ukaże się w księgarniach 23 bm. Padną w niej nazwiska nie tylko Haliny Bortnowskiej, ale ks. Mieczysława Malińskiego, Marka Skwarnickiego, Stefana Wilkanowicza i Mieczysława Pszona. wszyscy nie bez powodu byli zarejestrowani jako agenci SB. Prawie cała czołówka tego środowiska. Co ciekawe, autor książki to były dziennikarz “Tygodnika Powszechnego” i Gazety Wyborczej”, który po ujawnieniu agenturalnej przeszłości Lesława Maleszki zerwał z linią antylustracyjną reprezentowaną przez Adama Michnika i Seweryna Blumsztajna. Ciekawym jest również fakt, że książkę tę napisał on na prośbę ks. redaktora naczelnego Adama Bonieckiego, który, gdy tylko zorientował się jakie nazwiska padną, wycofał swoje poparcie. Podobnie zachował się prezes “Znaku” Henryk Woźniakowski, który odmówił wydania owej książki w swojej oficynie. Z kolei Krzysztof Kozłowski publicznie odgrażał się autorowi. Zadziałała tutaj stara zasada ks. kardynała Stanisława Dziwisza – “Po pierwsze, koledzy”. Od tej strony obie redakcje mają wiele wspólnego z kuria krakowską. I to bardzo wiele. Obecnie czytam maszynopis książki udostępniony mi przez autora, którego znam od trzydziestu lat i z którym w archiwach IPN prowadziłem kwerendę przez kilka miesięcy. Jutro w “Gazecie Polskiej” ukaże się mój pierwszy felieton na ten temat Drugi za tydzień. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Wart Pacewicz Pałaca Dwie bzdurki niewarte może dużego felietonu, ale godne odnotowania. Pierwsza – poetycko rzecz ujmując – pokłosie Stokłosy. Po jego powrocie do Senatu ktoś napisał bez sensu, że zwycięstwo w wyborach uzupełniających człowieka z ponad dwudziestoma zarzutami prokuratorskimi to kompromitacja ordynacji większościowej, i ową „mądrość” powtarzają kolejni komentatorzy. Jest to, niestety, jaskrawy przykład bezmyślności i stadności panującej w polskim dziennikarstwie. Spektakularny sukces Stokłosy może być uznany za kompromitację wyborców z pilskiego, którzy w ponad 95 procentach zignorowali wybory uzupełniające. Może być uznany za kompromitację samej instytucji wyborów uzupełniających, bo nie tylko w Pile, ale zawsze i wszędzie odbywają się one przy frekwencji tak ułamkowej, że wystarczy – jak w tym wypadku − zachęcić do głosowania 15 tysięcy osób; tym sposobem własnego senatora mogą mieć, jeśli tylko się skrzykną, kibice, złodzieje samochodów albo faceci przebierający się za rycerzy Jedi. Można też się zadumać, do jakiego stopnia uległy w oczach Polaków zdewaluowaniu zarzuty prokuratorskie, którymi od lat szafuje się hojnie i z medialnym rozgłosem, by potem cichutko je umarzać − by wspomnieć tylko kompletnie z d… dolnej szuflady, powiedzmy, wzięte pęczki oskarżeń wobec Ziobry czy kuriozalne kwity prokuratury rzeszowskiej na Mariusza Kamińskiego, które zostały wprawdzie jeszcze przed ogłoszeniem de facto rozstrzygnięte prawomocnym wyrokiem sądu, ale umorzyć ich nie można, bo stanowiły pretekst odwołania szefa CBA i przejęcie tej instytucji przez ekipę Tuska. Ale co ma do tego ordynacja wyborcza? Jeśli miażdżąca większość wyborców ma sprawę głęboko, a idzie głosować tylko garstka zdecydowanych, to ordynacja nie ma najmniejszego znaczenia. Gdyby obowiązywała analogiczna do sejmowej i samorządowej, to znaczy, do gry o wakujący mandat dopuszczono by tylko komitety zarejestrowane w pięciu województwach i wystawiające na liście co najmniej pięciu kandydatów, to czy ktoś sądzi, że Henrykowi Stokłosie zabrakłoby determinacji i możliwości, by stworzyć doraźny komitet wyborczy i zatrudnić czterech „zająców”? Albo że nie przekroczyłby pięcioprocentowego wyborczego progu? Wystarczyłoby chwilę pomyśleć, a nie powtarzać głupkowato: kompromitacja ordynacji większościowej! Gdyby nie ordynacja proporcjonalna, to mielibyśmy Sejm z złożony z 460 Stokłosów! Bzdurka druga: redaktor Pacewicz, znany obrońca kobiet płci obojej, długo myślał, jakby się tu inteligentnie a zarazem w duchu słuszności odwinąć posłowi „kuźwa” Węgrzynowi. I wspólnie z panią Konarzewską wystąpił na łamach „Wyborczej” z „dowcipnym” apelem, aby przysyłać posłowi na jego adresy mejlowy i biura poselskiego materiały erotyczne, najlepiej z lesbijkami, „żeby sobie popatrzył”, jak lubi. Pan Pacewicz, pani Konarzewska i grono ich współpracowników są zapewne uniesieni szampańską lekkością swego żartu i do głowy im nie przyjdzie, że zamiast wykpić posła, dorównali mu poziomem. Tłumaczyć im tego nie ma zapewne sensu, w ogóle może nie ma sensu, bo smak albo się ma, albo nie. Poczucie humoru i ogłada posła „kuźwa” Węgrzyna są dość typowe dla pewnej umysłowej formacji, którą przyjęło się dumnie nazywać „młodymi wykształconymi z większym miast”, względnie „młodymi z fejsbuka” − „ludzi nowych”, po parweniuszowsku płytkich do granic kulturowego analfabetyzmu, z gustem będącym wypadkową pomiędzy knajpianymi żartami „dresików” a programami Majewskiego i Wojewódzkiego, a przy tym wszystkim obdarzonych wysokim mniemaniem o sobie. Poczucie humoru i ogłada redaktora Pacewicza (a zapewne i bliżej mi nie znanej współautorki apelu) są również charakterystyczne dla pewnej formacji, którą przyjęło się nazywać Salonem − ludzi wychowanych przez sklerotycznych i często cokolwiek ubabranych pogrobowców dawnej lewicującej inteligencji, którzy dawno zapomnieli wszystkie jej cnoty, a zachowali tylko rozdęte do absurdu poczucie misji pouczania wszystkich o wszystkim. I proszę, gdy dochodzi do konfrontacji poziomu umysłowego i wyrobienia obu tych środowisk, to okazuje się, że wart Pac Pałaca − to znaczy, Pacewicz Węgrzyna. RAZ
Tragizm postaci Eligiusza Niewiadomskiego Zapewne wiele osób wchodząc na naszą stronę internetową, zastanawia się, dlaczego upamiętniamy rocznicę śmierci Eligiusza Niewiadomskiego. Ta postać nosi bez wątpienia piętno tragizmu: za swój czyn została nie tylko pozbawiona życia, lecz także wymazana ze zbiorowej świadomości, przedstawiana przez podręczniki autorstwa demoliberalnych historyków jako morderca i szaleniec. Jednak sprawa Eligiusza Niewiadomskiego jest dużo bardziej złożona, niż wydawałoby się niektórym „znawcom” historii i wymaga ona dłuższej refleksji. Eligiusz Niewiadomski urodził się 1 grudnia 1869r. Pochodził z rodziny urzędniczej posiadającej szlacheckie korzenie (herbu Prus). Po ukończeniu szkoły realnej odbył on studia na Akademii Sztuk Pięknych w Sankt Petersburgu, a następnie w Paryżu. Po powrocie do Polski był wykładowcą rysunku na Politechnice Warszawskiej. Zajmował się również publicystyką i krytyką sztuki. Od wczesnych lat przejawiał zainteresowanie polityką. Brał udział w kolportażu endeckiej literatury. Od marca 1918r. pełnił funkcję kierownika wydziału malarstwa i rzeźby w Ministerstwie Kultury i Sztuki powstałym w ramach rządu tworzonego przez Radę Regencyjną. W 1920r. jak ochotnik brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. 9 grudnia 1922r. Zgromadzenie Narodowe wybrało na prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Gabriela Narutowicza. Wygrał on rywalizację z kandydatem prawicy, hrabią Maurycym Zamoyskim, choć formalnie był kandydatem bezpartyjnym i nie posiadał własnego zaplecza politycznego. Było to możliwe, gdyż posłowie PPS, PSL Wyzwolenie oraz mniejszości narodowych, jak również środowisko Józefa Piłsudskiego, poparły Narutowicza, chcąc za wszelką cenę zablokować zdobycie fotela prezydenckiego przez polityka związanego z endecją. Należy też wspomnieć o postawie parlamentarzystów PSL-Piast, którzy wbrew wcześniejszym oświadczeniom zamiast poprzeć Maurycego Zamoyskiego, poparli Gabriela Narutowicza. 11 grudnia został on zaprzysiężony. Wydarzeniu temu towarzyszyły żywiołowe protesty. Było to spowodowane faktem, że tradycyjne polskie społeczeństwo nie zaakceptowało na stanowisku prezydenta człowieka będącego postoświeceniowym liberałem i kosmopolitą związanym z wolnomularstwem. Należy przypomnieć, że Narutowicz zdobył funkcję prezydenta nie dzięki poparciu społecznemu, lecz przy pomocy kuluarowych manipulacji w parlamencie. [Warto również przypomnieć, że Gabriel Narutowicz nawet nie ochrzcił swych dzieci, co w ówczesnej Polsce było rzeczą nie do pomyślenia - admin]
Gdy 16 grudnia 1922r. prezydent Narutowicz otwierał wystawę w warszawskiej Zachęcie, wówczas Niewiadomski zabił go, oddając do niego trzy strzały z rewolweru. Nie próbował jednak ucieczki, oddał się w ręce ochrony. Stojąc przed sądem poprosił o karę śmierci, twierdząc jednak, że dopuścił się zabójstwa prezydenta, gdyż chciał ratować Polskę. To właśnie troska o losy ojczyzny, poniewieranej przez nieudolne rządy i zagrożonej wzrostem wpływów radykalnej lewicy, spowodowała, że Niewiadomski zdecydował się na ten czyn. Stojąc przed plutonem egzekucyjnym, Niewiadomski wypowiedział słowa: „Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski”. Widać więc, że do ostatniej chwili życia miał na sercu przyszłość Polski. Wbrew pomówieniom, które nieraz rozsiewane były przez lewicowe środowiska, przypominanie o tragizmie postaci Eligiusza Niewiadomskiego nie jest w żadnym wypadku „sławieniem mordu”, lecz wyręczaniem szkolnictwa w przekazywaniu prawdy na temat historii Polski. Jest to tym bardziej ważne, iż postać Niewiadomskiego została praktycznie zapomniana, a okoliczności związane z wyborem Narutowicza pozostają często na lekcjach historii przemilczane. W związku z tym radzimy wszystkim „postępowcom”, którym przeszkadza wzmianka o Eligiuszu Niewiadomskim, aby lepiej swoje oburzenie skierowały wobec postaci Salomona Morela, Heleny Wolińskiej czy też Wojciecha Jaruzelskiego. Adam ONR Brygada Małopolska
Żydostwo nie tylko skazało Eligiusza Niewiadomskiego na śmierć. Nawet po śmierci nie zaprzestano opluwania tego człowieka i choć Niewiadomski nie mógł już się bronić, jakoś nikt nie próbował tym argumentem choć trochę ochronić jego imię. Co więcej, skazano na zapomnienie jego znaczący dorobek artystyczny jako malarza i cenionego przez współczesnych krytyka sztuki. W celi śmierci napisał książkę „Malarstwo polskie XIX i XX w”, uznaną przez krytyków za najlepsze kompendium wiedzy o polskim malarstwie przełomu wieku. Szlachetny idealista, poświęcił swe życie dla Polski. Marucha
Białoruska TV: Polska jest żandarmem Europy Wschodniej Program o stosunkach polsko-białoruskich, o których pogorszenie obwiniono polskich polityków, zwłaszcza szefa MSZ Radosława Sikorskiego, pokazała białoruska telewizja. Według niej Polska „wzięła na siebie rolę żandarma Europy Wschodniej”. W programie padały również słowa określające polską elitę jako „bardzo trzeźwo myślącą, kalkulującą i cyniczną grupę destabilizującą Ukrainę i Białoruś”. - Otwarte poparcie niektórych kandydatów na prezydenta, lista objętych zakazem wjazdu do UE urzędników białoruskich, marzenia o sankcjach przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka, konferencja donatorów opozycji białoruskiej, ostre ataki ze strony polskiego MSZ wobec władz białoruskich – scharakteryzowano w programie „Otwarty format” ostatnie wydarzenia w stosunkach między oboma krajami. W debacie wypowiadali się eksperci, wśród nich przewodniczący Samoobrony Andrzej Lepper. Zdaniem autorów programu „niektóre kręgi polityczne w Polsce marzą o stworzeniu IV Rzeczypospolitej” i w tym celu „MSZ i inne struktury władzy” posługują się „mechanizmami wpływu” na opinię publiczną, wśród których być może jest „idea mniejszości polskiej na Białorusi”. Wiele uwagi poświęcono niedawnej konferencji „Solidarność z Białorusią” w Warszawie. Prowadzący program zastanawiali się, co oznacza fakt, że „przy niełatwej sytuacji gospodarczej Polski właśnie stąd planuje się szeroki potok materialnego wsparcia”. – Dlaczego Polska wzięła na siebie dzisiaj rolę takiego żandarma Europy Wschodniej? – pytał jeden z dziennikarzy. [Chyba raczej ochotniczego ormowca - admin]
- Polskę można obecnie rozpatrywać w pewnej mierze jako przyczółek dla rozszerzenia amerykańskiego wpływu w Europie Wschodniej. Z tego powodu tworzone są mechanizmy napięcia na Białorusi, Ukrainie, może również w Rosji – mówił Andriej Antonow z Bractwa Białorusko-Rosyjskiego w Petersburgu. – Polska elita to bardzo trzeźwo myśląca, kalkulująca i cyniczna grupa (…). Destabilizuje Ukrainę i Białoruś – oznajmił Roman Wasyłyszyn z ukraińskiej Fundacji Inicjatyw Społeczno-Politycznych. Porównano w programie dane gospodarcze Polski i Białorusi dotyczące bezrobocia, zadłużenia i emigracji. - Statystyka nie jest korzystna dla Polski we wszystkich wskaźnikach – zauważyli prowadzący. Przedstawiono reportaż z Polski, pokazujący problemy małego miasta – Hajnówki. Jej mieszkańcy mówili o bezrobociu, niskich emeryturach, problemach miejscowego biznesu. Burmistrz miasta Jerzy Sirak podkreślił potrzebę współpracy trans granicznej z Białorusią. – Mówić, że w Polsce jest większy dobrobyt niż u sąsiadów, to grzeszyć przeciwko prawdzie – ocenił lektor w reportażu. Podczas programu zaatakowano szefa MSZ Polski Radosława Sikorskiego, przypominając m.in. jego pobyt w Afganistanie. - Dziś pan Sikorski zapomina o tym, że kieruje polskich chłopców, żołnierzy, do Afganistanu i że zabijają ich właśnie ci jego byli przyjaciele, współtowarzysze – mówił jeden z prowadzących. Drugi oświadczył, że Sikorski „w ten sposób buduje sobie karierę”, dodając: „Szkoda, że ludzie o właśnie takiej mentalności mają możliwość wypowiadania się i chęć dawania nam lekcji”.
Częścią programu była sonda uliczna, w której Białorusini w większości wypowiadali się pozytywnie o Polakach. Na zakończenie eksperci i prowadzący przekonywali, że stosunki obu krajów ułożą się lepiej, jeśli nie będą w tym przeszkadzać politycy. Po programie TV pokazała rosyjski dokument „Nieprzepisana historia. Polskie załamanie”. Według jego autorów próby przedwojennej Polski prowadzenia imperialnej polityki i represje wobec mniejszości narodowych przyczyniły się do losu Polski podczas II wojny światowej.
Trudno nie przyznać racji białoruskiej telewizji. Skandaliczne pogróżki ministra Sikorskiego wobec prezydenta Łukaszenki, wybranego w obecności ok. tysiąca zagranicznych obserwatorów, staną się klasyką dyplomatycznego chamstwa. „Polska” dyplomacja od wielu lat systematycznie skłóca nas z krajami, które były bądź potencjalnie mogły być wobec nas przyjazne – z Serbią (przez uznanie bandyckiego „państwa” Kosowa), z krajami muzułmańskimi (wmieszanie się w napaść na Irak, wojna w Afganistanie), z Rosją, wreszcie z najbardziej może nam przyjazną Białorusią. To NIE JEST PRZYPADEK. To jest polityka izolacji Polski od państw spoza Unii i USRaela, które mogły by być naszymi sojusznikami w śmiertelnej walce o naszą tożsamość, jaką toczymy z lucyferianami. „Solidarność z Białorusią” to bezczelna kpina i z Białorusinów i z Polaków. „Solidarność z Białorusią” to zwykłe pachołki wysłane po to, by utorować drogę do grabieży naszego sąsiada przez „prywatyzatorów” i „inwestorów” z piekła rodem. I tylko jedna uwaga: polskie elity nie są od dawna polskie. Są albo żydowskie, albo szabesgojskie. Admin
"Trudna historia" Z prof. Janem Żarynem, historykiem, specjalistą z zakresu stosunków polsko-żydowskich, rozmawia Joanna Kuczyńska Kogo z historyków cytuje Jan Tomasz Gross w „Złotych żniwach”? Z polskich historyków są to przede wszystkim ludzie związani z dwoma ośrodkami naukowymi. Chodzi o Żydowski Instytut Historyczny z Eleonorą Bergman i Andrzejem Żbikowskim na czele oraz IFiS PAN, czyli zespół tworzący Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, w którym najważniejszymi osobami są Barbara Engenking-Boni, Jacek Leociak, Jan Grabowski i Dariusz Libionka jako redaktor naczelny „Zagłady Żydów” (rocznika próbującego integrować środowiska zajmujące się holokaustem). Niewątpliwie to środowisko, podobnie jak ŻIH – co jest w jakiejś mierze zrozumiałe – patrzy na relacje polsko-żydowskie przede wszystkim z perspektywy pamięci Żydów. Zajmują się holokaustem i różnymi wątkami tego olbrzymiego tematu.
A jak opisują stan pamięci żydowskiej na temat warunków, w których dochodziło do zagłady? Ważne miejsce w tej pamięci zajmują relacje ze stroną aryjską, czyli polską, poza gettem. W tej jednostronnej pamięci utrwalona została teza mówiąca o tym, że Żydzi byli z jednej strony, z punktu widzenia realiów okupacyjnych, mordowani przez Niemców, a z drugiej strony obawiali się po aryjskiej stronie przede wszystkim nie Niemców, ale Polaków. Niemcy nie byli w stanie ich znaleźć i zgładzić bez pomocy Polaków, Polacy zaś jako jedyni mogli w tej dramatycznej sytuacji uratować ich przed komorą gazową. Ale Polacy mogli też donieść, zamordować, ewentualnie ograbić. I to jest ta pamięć żydowska, która w dużej mierze była – i jest do dziś – podtrzymywana przez historiografię, przy czym nadaje się jej cechy obiektywności.
Jak ma się do tej pamięci książka „Złote żniwa” Grossa? Gross idzie dalej w tej konstrukcji myślowej na temat zagłady. Jedna z głównych tez historyków dotyczy nie tylko ziem Polski, ale całej Europy. Twierdzą oni, że zagłada odbyła się na terenie europejskim, dlatego że było przyzwolenie cywilizacyjne na zniszczenie narodu żydowskiego. To przyzwolenie przyniosły chrześcijaństwo i – szczególnie – nauczanie Kościoła katolickiego. Nienawiść do Żydów podtrzymywana była przez pokolenia, Kościół dawał jej podglebie, co spowodowało, że III Rzesza mogła ostatecznie załatwić problem Żydów – ludzi niechcianych, potomków morderców Chrystusa. I to jest teza, którą w jakiejś mierze rozwija się dalej przy dzisiejszym stanie nauki, wykorzystując – obok dotychczasowych żydowskich – także źródła niemieckie i polskie. Ale dalej w tej samej narracji, w której wcześniej udowodnione aksjomaty są już niepodważalne. A te aksjomaty to z jednej strony powszechne współdziałanie ze strony okupowanych przez Niemców narodów europejskich, przede wszystkim rzecz jasna Polaków, ponieważ tu, na ziemiach polskich, ta zagłada się dokonała, a z drugiej ewidentne przyzwolenie ludzi Kościoła, a przynajmniej widoczna w źródłach bierność. Gross dzisiaj jest w stanie pójść dalej i wypowiedzieć opinię, że nie tylko warunki okupacyjne tworzyły patologiczne zachowania, ale że właśnie to, co inni nazywają patologią, de facto było normą i elity polskie przyzwalały na grabież i mordowanie Żydów. I nie mogło być żadnych hamulców moralnych, ponieważ ci, którzy teoretycznie powinni propagować normy moralne, zdaniem zwolenników tej teorii sami opowiadali się za rozwiązaniem sprawy żydowskiej raz na zawsze, a w najlepszym przypadku byli bierni. I to jest pewna konstrukcja od wielu już dziesięcioleci obecna na gruncie żydowskiej pamięci, ale też żydowskiej nauki, a nawet popkultury – była widoczna w filmach fabularnych czy serialach telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych, szczególnie od lat 70. I jest kontynuowana: sięga się po nowe źródła i relacje, ale wyłącznie po to, aby utwierdzić się w przekonaniu wyjściowym, które jest już jakimś dorobkiem historii zagłady i rozumienia tej historii zagłady. Ma to niewiele wspólnego z polską historiografią i z tym wszystkim, co my, Polacy, wiemy i uważamy za jedyną historię drugiej wojny światowej.
Co Pan Profesor ma na myśli? W historii drugiej wojny światowej na ziemiach polskich dominuje przede wszystkim historyczna pamięć o okupacji, kiedy to Niemcy są podmiotem tworzącym warunki funkcjonowania zarówno narodu polskiego, jak i żydowskiego – a zatem i płynące z nich wybory. Warunki pomagania Żydom po stronie aryjskiej były spełnialne wyłącznie wtedy, kiedy sami przedstawiciele narodu żydowskiego decydowali się na ryzyko opuszczenia wspólnoty w getcie, gdzie znajdowała się ich najbliższa rodzina. Oczywiście, z ich punktu widzenia było to olbrzymie ryzyko, zwłaszcza dla tych Żydów, którzy przed wojną nie mieli kontaktów z polskimi rodzinami. Spośród ponad 430-450 tys. Żydów stłoczonych w getcie w Warszawie ryzyko to podjęło około 25 tys. osób. To była bardzo trudna decyzja – opuścić najbliższych i szukać ratunku po aryjskiej stronie. Dużo łatwiej przychodziło to Żydom będącym de facto Polakami pochodzenia żydowskiego, których tylko norymberskie ustawy rasowe kwalifikowały jako Żydów. Świadczą o tym relacje Polaków katolików pochodzenia żydowskiego, którzy mieli polskich znajomych i polską rodzinę, natomiast z żydowskością nie mieli nic wspólnego, byli osadzeni w kulturze i tradycji polskiej. Konwertyci mieli w tym sensie najłatwiej – z punktu widzenia rozumienia strony aryjskiej – ponieważ kulturowo od zawsze byli w niej obecni. Nie musieli się jej lękać. Znali ją, mieli tam przyjaciół, znajomych. Ringenblum pisze w swojej historii, że jeżeli ktokolwiek pochodzenia żydowskiego należał do rodziny, w której byli również Polacy, to oni, choćby nie wiem jakimi byli antysemitami, ratowali tę osobę, jak się ratuje każdego członka najbliższej rodziny. Można powiedzieć, że takie zachowania były normą. Doktryna rasistowska w ogóle nie miała w Polsce zwolenników. Dzięki nauce Kościoła solidarność rodzinna była w narodzie polskim tak silna, że przyznają to również historycy żydowscy. Jednak warunki okupacyjne radykalnie zmieniły sytuację tak Polaków, jak Żydów, którzy przed 1939 r. wybrali trwanie we własnej tożsamości – obok państwa i narodu polskiego. Im dalej pozostawali od kultury polskiej, również chrześcijańskiej, tym trudniejsza była ich sytuacja w momencie wytworzenia warunków okupacyjnych przez Niemców. Zdecydowana większość Żydów przed wojną nie stykała się z kulturą polską zbyt głęboko, nie rozumiała jej, nie była nią zainteresowana. Najlepiej było w Galicji, gdzie tamtejsza ludność żydowska znała język polski. Żydzi z terenu zaboru niemieckiego do 1918 r. nie znali języka polskiego, nie byli także zainteresowani powstaniem nowego państwa – odrodzonej Polski. Podobnie żydzi rosyjscy, tak za czasów carskich, jak i bolszewickich, nie utożsamiali się z polskimi aspiracjami niepodległościowymi. Również II Rzeczpospolita, choć wiele zmieniła w młodszym pokoleniu żydowskim, nie stworzyła warunków, by przyciągnąć do siebie tę społeczność na trwałe, a i sami Żydzi w zdecydowanej większości nie byli zainteresowani jakąkolwiek formą asymilacji. Elity żydowskie wychowywały społeczność w wierze przodków bądź uczyły nacjonalizmu żydowskiego – syjonizmu. Po 1939 r., w zmienionych warunkach, dobrowolny wybór stał się dodatkową przeszkodą w relacjach polsko-żydowskich. Siłą rzeczy Polacy tak naprawdę mogli udzielić pomocy tylko tym odważnym, którzy się na to zdecydowali. Niewątpliwie w Żydach nieznających Polaków bardzo wiele czynników wywoływało silne obawy, strach przed tym, co ich spotka po aryjskiej stronie.
Co wywoływało obawy Żydów? Pierwsze, co funkcjonowało nie tyle w ich pamięci, ile już w realnym doświadczeniu, to świadomość istnienia szmalcowników. Niestety, Żydzi postrzegali społeczeństwo polskie poprzez tego pierwszego za murem Polaka, który może donieść. Z polskiej historiografii – z relacji, dokumentów – wynika wyraźnie, że nie każdy Polak napotkany na ulicy był szmalcownikiem. Wręcz odwrotnie: był to margines tępiony przez podziemie i potępiany przez prasę konspiracyjną. Ale jednocześnie byli to ci, w których interesie leżało przebywanie jak najbliżej Żydów. Podobnie kapusie gestapo chcieli być najbliżej tych, którzy – jako żołnierze AK – przewozili bibułę czy broń. Ich się bano tak samo. Szmalcownik to był zawód wytworzony przez Niemców w patologicznej części społeczeństwa polskiego, która zdecydowała się na podjęcie „propozycji” ekonomicznej stworzonej przez warunki okupacyjne. Nic dziwnego, że Żydzi pamiętają o szmalcownikach, traumatyczne przeżycia głębiej zapisują się w pamięci. Podobnie Polacy spod okupacji sowieckiej pamiętają na przykład Żyda enkawudzistę, Żyda donosiciela i Żyda witającego wojska sowieckie… Równocześnie i Żydzi, i Polacy, którzy zdecydowali się na udzielenie Żydowi pomocy, czuli strach; jest to bardzo widoczne w relacjach i źródłach polskich różnego rodzaju. Ten strach wynikał przede wszystkim z faktu, że Żyd nie znał do końca właśnie tych warunków, w które wchodził. Był obcym, siłą rzeczy niechcianym, nosicielem zagrożenia. Jest taka świetna relacja pani Zawadzkiej (to przybrane nazwisko). Opowiada ona, jak wchodzi i puka do domu. Jak się okazuje, mieszkają w nim dwie kobiety. Powołuje się na znajomość z młodszą gospodynią tego domu. Ale ta znajomość polegała na tym, że przypadkowo się spotkały około 100 km od tego miejsca… Młoda Polka powiedziała wtedy to, co bardzo często się mówi: Jak będzie Pani w potrzebie, to oczywiście, może Pani na mnie liczyć. Nigdy by się nie spodziewała, że to słowo stanie się realnym ciałem, a stało się. Ale zanim te Polki przyswoiły informację, że muszą tej nieznajomej osobie pomóc, ta Żydówka miała świadomość, że w gruncie rzeczy musi w ciągu kilku dni udowodnić im, że jest im niezbędna do życia. To nie było proste, delikatnie mówiąc, w warunkach, w których mogła w każdej chwili wpaść żandarmeria niemiecka i ujawnić fakt, że w tym domu – na uboczu w Skarżysku-Kamiennej, o ile pamiętam – jest nowa osoba. Nagła, niezapowiedziana wizyta w warunkach zagrożenia życia musiała tworzyć napięcie: ratować nieznaną osobę czy siebie i swoich najbliższych? To Niemcy stworzyli podobny zestaw pytań. Jeśli się decydowano na udzielenie pomocy, to z racji sumienia katolickiego, które przypominało o miłości bliźniego. Zagrożenie życia nie było jedyną bolączką dnia codziennego; warunki ekonomiczne w Generalnej Guberni radykalnie się pogorszyły. Krótko mówiąc, wiele tysięcy Polaków straciło po 1939 r. pracę, wielu zostało wypędzonych do GG. Pauperyzacja społeczeństwa powodowała powstawanie czarnego rynku, co dodatkowo ograniczało możliwości nabywcze społeczeństwa. W tych warunkach utrzymanie dodatkowych lokatorów (nie tylko Żydów, cioci z Poznańskiego także) stwarzało wielki problem. Dlatego bardzo często pomocy udzielano za pieniądze, ale to nie zmieniało wielkości ofiary. Z kolei ratujący się Żydzi rozpoczynali rozmowę od propozycji zapłaty, w ten sposób nawiązywali pierwszy kontakt. Z ich punktu widzenia pomoc miała być formą kontraktu; pieniądz stawał się ostatnim bastionem coraz bardziej uciekającej suwerenności, gdy Żyd zdany był na łaskę i niełaskę Polaka. Joanna Kuczyńska
Fajerwerki Minister Fedak
1. Ciągle trwa wręcz wojna o kształt przyszłego systemu emerytalnego po propozycjach rządowych zmniejszenia składki przekazywanej do OFE, a tu Minister Fedak na konferencji OPZZ rzuciła jakby od niechcenia kilka pomysłów, które zapewne zmroziły kilku innych ministrów w rządzie Tuska. Pani minister ogłosiła ,że wystąpi z postulatem „ograniczenia funkcjonowania towarzystw emerytalnych”, a także ,że zaproponuje Polakom „aby oszczędzali na emerytury tam gdzie chcą”. W niedawnej prezentacji rządowych decyzji dotyczących zmniejszenia rozmiarów składki przekazywanej do OFE z 7,3% do 2,3% wypłacanych wynagrodzeń . Minister Fedak wprawdzie nie brała udziału, choć zmiany w systemie emerytalnym są jak najbardziej w kompetencjach jej resortu. Być może więc teraz przedstawi rządowi swoje nowe pomysły na funkcjonowanie systemu emerytalnego zarówno w części budżetowej jaki tej kapitałowej, która jak wynika z zapowiedzi Pani minister ma być jeszcze bardziej rozbudowana (oprócz OFE także banki, fundusze inwestycyjne, inni ubezpieczyciele). Nie bardzo wiadomo jak te pomysły będą współgrały z już zapowiedzianym wprowadzeniem ulg w podatku dochodowym od osób fizycznych dodatkowo oszczędzających w OFE. Gołym okiem bowiem widać, ze propozycje te są ze sobą po prostu sprzeczne.
2. Parę razy podkreślałem, że nie jestem zwolennikiem OFE i mając wyboru tylko ZUS albo ZUS i OFE pozostałem ze swoimi składkami tylko w ZUS-ie ale te kolejne zapowiedzi dotyczące zmian w systemie emerytalnym w sytuacji kiedy te poprzednie (wprawdzie przyjęte w grudniu przez Radę Ministrów ) jednak do tej pory nie znalazły się w Sejmie, są w najwyższym stopniu niepokojące. Wygląda na to ,że Premier Tusk już dawno utracił kontrolę nad swoimi ministrami i nad i nad tym co ogłaszają oni w przestrzeni publicznej. W sytuacji kiedy nasze finanse publiczne znajdują się pod wyjątkowo wnikliwą obserwacją rynków finansowych ( w związku z coraz większymi kłopotami z finansowaniem długu publicznego) wypowiedzi ministrów szczególnie odpowiedzialnych za ważny fragment tych finansów powinny być bardziej wyważone, a przede wszystkim ze sobą nie sprzeczne. Przedstawione propozycje w taki sposób wywołują tylko zamęt i dobitnie pokazują, że rząd Tuska nie ma wypracowanej wspólnej koncepcji zmian w systemie emerytalnym. Piszę zmian, a nie reformy bo to co proponuje do tej pory rząd, żadną reformą ubezpieczeń emerytalnych przecież nie jest.
3. Rzucone jakby od niechcenia przez Panią Minister Fedak propozycje, brzmią atrakcyjnie (jedna z nich czyli możliwość wyboru przez zainteresowanych ubezpieczenia emerytalnego tylko w ZUS albo w W ZUS i OFE znalazła się już w projekcie ustawy złożonej do laski marszałkowskiej przez PiS) ale jeżeli rzeczywiście miałyby zostać wprowadzone, nie mogą być zgłaszane w taki sposób. Jeżeli rząd naprawdę miał taki zamiar to powinien go już zgłosić razem ze zmniejszeniem wielkości składki przekazywanej do OFE, żeby nie potęgować i tak już potężnego zamieszania wywołanego w głowach blisko 15 mln ubezpieczonych w tym systemie. Wszyscy oni przez już z górą 11 lat słyszeli o samych zaletach oszczędzania w OFE, a szczególnie znacznie wyższej stopie zwrotu w OFE niż w ZUS, teraz słyszą, że to ZUS oferuje wyższe stopy zwrotu i jest instytucją bezpieczniejszą finansowo niż fundusze. Pani Minister Fedak jeszcze dodatkowo mówi, że na emeryturę będziemy mogli oszczędzać nie tylko w OFE ale także w bankach, funduszach inwestycyjnych u innych ubezpieczycieli, itd. choć powinna sobie zdawać sprawę, że oszczędzanie na emeryturę poza OFE będzie jeszcze droższe niż w tych funduszach.
4. Zgłoszenie takich propozycji przez Ministra ,który ma w swoich kompetencjach odpowiedzialność za systemy emerytalne bez wstępnego ich choćby omówienia na Radzie Ministrów , z odpowiedzialnością ma niewiele wspólnego.
Zgłaszanie takich propozycji, kiedy za uplasowanie kolejnych transz naszych obligacji musimy już płacić więcej niż Hiszpania, wyznaczona przez rynki finansowe na kolejny kraj, który będzie wymagał pomocy UE i MFW, jest rzeczą niesłychanie ryzykowną. Fajerwerki są bowiem rzeczą naturalną w sylwestrową noc ale na pewno nie są pożądane kiedy powinno się poważnie debatować o przyszłych emeryturach 15 mln polskich obywateli. Zbigniew Kuźmiuk
Jolanta Fedak Szalona Nie wiem po co są koalicje a po co opozycje, bo u nas wszystkie te funkcje przejął Balcerowicz, ale wiem, że minister to jest ktoś, kto głupstw nie plecie. Niestety, Jolanta Fedak tego nie potrafi. Ktoś (żaden super ktoś) powinien jej to wybić z głowy, bo będzie draka. Akwizytorzy funduszy emerytalnych nie są złodziejami, a jeśli są, jak twierdzi Fedak, to właśnie Fedak ma obowiązek iść z tym do prokuratury, bo to ona nadzoruje emerytury i tych, którzy je sprzedają. Na TVP niech też naskarży, bo tam bez przerwy coś reklamują i co czegoś zachęcają. Giełda nie jest sumą zerojedynkową. Jeśli jeden tam zarabia, to drugi wcale nie musi z tej racji tracić, on też może zarobić i to nawet więcej. Sama Fedak nie powinna jednak inwestować na giełdzie, bo z taką znajomością giełdy na pewno wszystko tam przegra. Do sklepów też niech nie chodzi, bo i tam straci, jeśli weźmie i zapłaci. A jeśli weźmie i nie zapłaci, to będzie kolejna draka. Czy nadal może być ministrem? Tego nie wiem. Niech premier decyduje. Byle tylko Fedak nie kupowała, nie inwestowała, nie zajmowała się pracą, związkami, emeryturą, no i najlepiej niech się w ogóle nie odzywa. Niech coś robi. Niech zacznie od podstawówki. Za parę lat to może być super minister.
Moje stanowisko w sprawie ofe i nieofe OFE mają swoje wady pierworodne, ale nie większe niż reszta polskich finansów publicznych. Kto mógł przewidzieć w 1999 r., że rząd będzie musiał pożyczać na ofe, którym wcześniej nakazał udzielać pożyczek niemal wyłącznie rządowi, wszak do tego sprowadzają się ich realne możliwości inwestowania? Ofe to miał być bicz na kolejne rządy, żeby cięły deficyt, niestety, tak jak komercjalizacja wg planu Balcerowicza nie zawsze prowadziła do prywatyzacji, tak komercjalizacja emerytur także ich skutecznie nie sprywatyzowała. Miękkie ograniczenia budżetowe (postcommunist newspeak) wcale nie stały się twardsze. Szastano becikowym, pomostówkami, bezcelowymi funduszami celowymi, a samym ofe powiedziano: Idźcie i mnóżcie się, ale tylko w miejscach publicznych, czyli tam, gdzie rząd się zobligował, że wam za to zapłaci. Nie ryzykujcie, bo dostaniecie po łapach. Macie pieniądze, ale się nimi nie bawcie. Ludzi łapcie, bo my już z nimi nie możemy wytrzymać. A zarabiać możecie ile chcecie, pełną stawkę do limitu, niezależnie od własnych zysków. Błąd polegał na tym, że reasekuracja w tym sektorze była typowo komunistyczna, bez wyobraźni. Jeśli ktoś chce grać ostrzej, to powinien się sam od tego ubezpieczyć, a karać go należy nie za ryzyko tylko za brak wyników. Nich robi co chce byle z jednego talenta przyniósł dwa, a z pięciu dziesięć. Niech się sam wielostopniowo tak zareasekuruje, żeby było z czego i od kogo pobrać odszkodowanie, kiedy wszystko przepuści. Tu tymczasem asekuracji udzielał niemal wyłącznie ten, kto zamówił usługę w ofe, czyli rząd. Zajmij się moimi emerytami, mówił rząd, a jak ci się nie uda, to ci jeszcze dopłacę. Dobrze, że Rostowski przeciął ten absurd, ale rozum tu wykazała Komisja Europejska, nie rząd. To Komisja uparła się, że tam, gdzie rząd coś reasekuruje z własnej kieszeni, rzecz nie jest publiczna wyłącznie w sensie giełdowym, ale to taki sam kawałek finansów publicznych jak każdy inny. Gdyby Buzek, Góra i Lewicka skutecznie sprywatyzowali, a nie tylko skomercjalizowali jedną piątą naszych emerytur, problemu by nie było. Nie byłoby go również wtedy, gdyby późniejsze rządy nie miały zwyczaju powiększać dziury i deficytu z równą łatwością w czasach koniunktury i jej braku, choć to marna pociecha, bo wady ofe nadal byłby wadami. Lekarstwo jest proste. OFE muszą zrzucić porcięta i włożyć spodnie na szelkach. Niech inwestują w co chcą i gdzie chcą, niech się wielostopniowo reasekurują, niech dostaną jakąś premię za to, że pomgają polskiemu rządowi a temu na Kajmanach, ale zmuszać je trzeba tylko do tego, żeby pomnażały kapitał, a karać tylko wtedy, gdy tego nie robią. Mogą upadać kiedy chcą i jak chcą byle tylko miały z czego oddać.
W sprawie dowolności ubezpieczania się na starość Nie może jej być w pierwszym i drugim filarze. Lewicowy pis dostanie po głowie i po łapach za to, że ludziom taką możliwość wmawia. Odpowiedzialność za siebie, dzieci i wnuki polega na tym, że się traktuje poważnie podstawy demografii i ekonomii, a więc także podstawę świadczeń emerytalnych i tę różnicuje. Przymus różnicowania jest tak samo ważny, jak przymus składkowania, przymus szkolny i konieczność płacenia mandatów za jazdę po pijanemu. Wszystkie symulacje kosztów jasno mówią, że zwolnienie ludzi z tego przymusu obciąża budżet państwo większymi kosztami, bo rodzi konieczność udzielania nadzwyczajnych świadczeń. Taniej jest przymusić do składkowania i do różnicowania podstawy wypłaty przyszłych świadczeń. Nawet jeśli 99 procent obywateli powie, że nie chce się nigdzie i od niczego ubezpieczać, to rząd nie może im na to pozwolić. Wystarczy, że im powie prawdę na temat tego, co taka niefrasobliwość dla nich i ich dzieci oznacza, a obywatele oni sami przestaną chcieć być niefrasobliwi. Mają trzeci filar i tam mogą szaleć. Poważne inwestowanie w trzeci filar powinno im dawać możliwość zwolnienia się z pierwszego i drugiego filara, ale nie w taki sposób, żeby obywatela z nich wykreślić, lecz w taki, żeby tam ująć jego bezpieczeństwo emerytalne i precyzyjnie je zdefiniować na podstawie tego, co robi w trzecim filarze, o ile naprawdę robi tam więcej, niż w jego pierwszym i drugim filarze razem wziętych. Wysokość składek powinna zależeć nie tylko od dochodów, ale także od liczby dzieci. Ci, którzy je sprowadzają na świat, wyraźnie odwracają trendy demograficzne, jakie stały się powodem podjęcia reform, więc jakaś symboliczna premia im się za to należy. W pay-as-you-go idą dalej niż ci, którzy nie idą, więc w pierwszym filar powinien to uwzględnić.
Iustitias vestras iudicabo Ach, gdybym to ja był panem Zagłobą, to już bym głosem wielkim wołał: „mości Panowie, proroctwa mnie wspierają!”. Ale nic z tego; panem Zagłobą nie jestem, a poza tym – moja skromność znana jest przecież na cały świecie, więc nawet gdybym miał jakieś zdolności profetyczne, to nie wypadałoby mi się z nimi afiszować. Z drugiej jednak strony przesada nawet w skromności nie jest dobra; co za dużo, to niezdrowo, a poza tym co prawda – to prawda. Zatem – incipiam. Opisując w swoim czasie sprawę pani profesor Barbary Jedynak z Instytutu Filologii Polskiej UMCS, oskarżonej o to, że zwróciła się do wykładającej judaistykę na tej uczelni pani doktor: „ty Żydówo”, wtrąciłem uwagę, że na tym uniwersytecie musi studiować jakaś hołota, skoro już teraz biega z donosami – bo na panią prof. Jedynak donos złożyła właśnie grupa studentów. Okazało się, że jest znacznie gorzej, bo kiedy tylko władze uczelniane, które – ulegając najpierw nieodpartemu impulsowi panią prof. Jedynak zawiesiły – wzięły delatorów na spytki, to żaden z nich nie potwierdził wersji będącej przedmiotem donosu. Zatem donoszą nie tylko gorliwie, ale w dodatku – fałszywie. Czyż może być coś gorszego? Co to będzie, kiedy już skończą tę swoją judaistykę? Najwyraźniej musieli wziąć sobie do serca teorię „faktu prasowego”, stworzoną w swoim czasie przez „drogiego Bronisława”, czyli prof. Bronisława Geremka, który, zwłaszcza na wydziale judaistyki, zapewne zażywa reputacji santo subito. Teoria faktu prasowego głosi, że nieważne, czy wydarzenie miało miejsce, czy nie; ważne, że napisały o nim gazety, a zwłaszcza jedna. Z tą chwilą fakt prasowy jest ważniejszy od rzeczywistego, czyli tak zwanego „faktu autentycznego”. Ten wkład „drogiego Bronisława” do teorii poznania na razie nie został jeszcze doceniony przez filozofów, ale trudno się temu dziwić, skoro prof. Bogusław Wolniewicz twierdzi, że w środowisku filozofów miejsce otchłannej refleksji zajęła „organizacyjna krzątanina”, polegająca m.in. na produkowaniu nieprawdopodobnych ilości makulatury zawierającej produkty filozoficznych docieków w ramach rozpraw doktorskich, habilitacyjnych i innych. Co tam może być – Bóg jeden wie, skoro nawet zażywająca reputacji najtęższej głowy na Uniwersytecie Warszawskim pani filozofowa napisała ostatnio panegiryk ku czci racjonalizmu. Widać mądrość etapu podsunęła rozkaz, że odtąd czcimy racjonalismus. No i dobrze, chociaż niepodobna nie zauważyć, że z racjonalnego punktu widzenia takiej na przykład decyzji o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej niczego zarzucić niepodobna – podobnie zresztą, jak nieubłaganemu zwalczaniu niewłaściwych klas przez innych socjalistów. Jeśli dzisiaj takie rzeczy są krytykowane, to przecież nie z pozycji racjonalistycznych, tylko fideistycznych, bo tylko odwołanie się do autorytetu absolutnego, a przynajmniej – środowiskowego, np. „drogiego Bronisława”, dostarcza przekonujących argumentów. Próżno jednak od zakrzątanych organizacyjnie filozofów oczekiwać jakiejś logiki. Przeciwnie – „logiki tu nie ma” – jak powiedział Aaronek dyrektorowi szkoły, który zapytał go, dlaczego podczas lekcji przebywa na boisku. Na zdziwione spojrzenie dyrektora wyjaśnił, że ponieważ podczas lekcji puścił bąka, to nauczyciel wyrzucił go z klasy – i oni – powiada – siedzą tam w tym bąku, a ja chodzę sobie po świeżym powietrzu. Takie to ci dowcipy modne były w pamiętnym roku 1968, kiedy to mnóstwo dawnych stalinowców, wraz ze staliniętami skwapliwie skorzystało z okazji wyrwania się z cudnego, socjalistycznego raju, prezentując się następnie naiwnemu Zachodowi w charakterze ofiar reżymu. Ale wszystko przed nami – bo oto właśnie przed niezawisłym sądem rozpoczęła się rozprawa przeciwko Mieczysławowi Burchertowi oskarżonemu z art. 82 paragraf 1 kodeksu wykroczeń, który w punkcie g) przewiduje karę za „dopuszczenie się innych czynności mogących wywołać niebezpieczeństwo pożaru”. Pan Burchert w towarzystwie Janusza Korwin-Mikke i niżej podpisanego, 30 listopada, a więc w wigilię wejścia w życie traktatu lizbońskiego, na Krakowskim Przedmieściu, przed bramą uniwersytetu spalił błękitną flagę z 12 złotymi, pięcioramiennymi gwiazdami, symbolizującymi 12 pokoleń Izraela. Według informacji tajnych współpracowników, policja początkowo zamierzała oskarżyć pana Burcherta o zniszczenie flagi państwowej, ale ponieważ wszyscy nasi Umiłowani Przywódcy twierdzą, że Unia Europejska nie jest państwem, więc forsowanie skazania z art. 137 paragraf 1 kodeksu karnego było trochę niezręczne tym bardziej, że demonstracja odbyła się 30 listopada, a więc na dzień przed proklamowaniem powstania Unii Europejskiej. Poza tym, w odróżnieniu od traktatu konstytucyjnego, w którym były przepisy o fladze i hymnie Unii Europejskiej, w traktacie lizbońskim, który ostatecznie Unię proklamował, przepisy te zostały starannie wykreślone w myśl rozkazu, że teraz udajemy, iż Unia Europejska państwem nie jest. Nawiasem mówiąc, w tej sytuacji możliwe jest, iż Kancelaria Prezydenta, Kancelaria Premiera i Kancelaria Sejmu wywieszając błękitną flagę z 12 złotymi gwiazdami, symbolizującymi 12 pokoleń Izraela przed 1 grudnia 2009 roku, dopuszczały się wykroczenia z art. 61 paragraf 2 kodeksu wykroczeń, zakazującego używania chorągwi „organizacji prawnie nie istniejącej”. To trochę dziwny przepis, podobnie jak art. 52 b tegoż kodeksu, przewidujący karę 500 zł grzywny za zużywanie oleju opałowego do celów napędowych. Ładny interes! Ale mniejsza o to, bo oskarżyciele pana Burcherta ostatecznie zdecydowali się postawić go przed niezawisłym sądem za dopuszczenie się czynności mogącej wywołać niebezpieczeństwo pożaru. Przypomina mi to ubeckie praktyki z lat 70-tych, kiedy to Leszek Moczulski, jako działacz Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela w Polsce, został przez kolegium skazany na grzywnę za „niszczenie przyrody” czy może „drzewostanu”, ponieważ umocował pineską plakat na drzewie. Ze względu na to podobieństwo urządziliśmy przed gmachem niezawisłego sądu na ulicy Marszałkowskiej pikietę, bo skoro wraca nowe, to trzeba przestrzegać przed nim opinię publiczną, zanim będzie za późno. Możliwe zresztą, że prowadzący tę sprawę sędzia Marek Krzysztofiuk nie dopuści do takiego prostytuowania wymiaru sprawiedliwości. Na razie rozprawa została odroczona do 4 kwietnia, kiedy to z kolegą Mikke zostaniemy przesłuchani w charakterze świadków. Do tego czasu żadnych proroctw, przynajmniej w tej sprawie, snuć mi nie wypada, chociaż w sprawie pani prof. Barbary Jedynak udało mi się trafić w dziesiątkę. SM
III Rzeczpospolita nakłada podatki prawie trzy razy wyższe niż Adolf Hitler na mojego Ojca Najwybitniejszy polski felietonista, Stanisław Michalkiewicz, pisze o szulerze, któremu podczas partii pokera ktoś zarzucił, że podmienia karty. Oszust odparł na to z niesmakiem: "Nie rozumiem, czemu informuje mnie pan o czymś, o czym ja przecież sam wiem?". Po czym wyzwał tego gracza na pojedynek - i nawet go zabił. Rozmaici ludzie usiłują przekonać polskich i europejskich polityków, że są pijawkami ssącymi z kraju pieniądze, hamującymi rozwój itd. Spływa to jak woda po gęsi, bo ONI przecież świetnie wiedzą, że są łajdakami, gotowymi sprzedać Polskę za, powiedzmy, dwa miliony dolarów. Na łebka, oczywiście. Skąd wiemy, że ONI to wiedzą? Stąd, że ostatnio, jak doniosła prasa, w III RP stało się coś, czego nie było w dziejach ludzkości: liczba policjantów przekroczyła liczbę żołnierzy!!! Jeśli ONI opłacają więcej policjantów niż żołnierzy, to znaczy, że według NICH groźniejszym dla NICH wrogiem jesteśmy my, a nie Niemcy, Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini, by zapomnieć o Czechach, Morawianach, Litwinach i Słowakach. Trudno się dziwić, że ONI tak myślą. Dawniej świat był inny. Z ballady "Trzech Budrysów" wiemy, że Litwini żyli z napadów na sąsiadów. Jedni napadali na Polaków, drudzy na Krzyżaków, trzeci na Rosjan. Dziś jest zupełnie inaczej.... Dziś wszystkie państwa europejskie podpisały w Helsinkach pakt o nienaruszalności granic w Europie. Politycy wszystkich państw umówili się, że nie będą na siebie napadać. W zamian za to politycy w każdym kraju będą mogli bez żadnych przeszkód i ograniczeń rabować własnych mieszkańców! Podatki od razu ostro poszły w górę. Dziś III Rzeczpospolita nakłada na mnie podatki prawie trzy razy większe, niż Adolf Hitler nakładał na mojego Ojca!!! I nie ma zmiłuj się: nikt nie przyjdzie nam z pomocą. Za PRL-u mieliśmy nadzieję, że ci z Zachodu nas wyzwolą. Tymczasem w 1988 nasi ONI podpisali umowę z tamtymi ONYMI -i wszystko się ujednolica w całej Europie. Podatki też będą jednolite - wprowadza się to powoli i stopniowo. Niedługo nie będzie już dokąd uciekać - w całej Europie będzie to samo. A ONI, mając telewizję, tłumaczą naiwnym, że tak "musi być". Jednak ONI wiedzą, że Polacy któregoś dnia policzą to sobie, dodadzą dwa do dwóch, i będą chcieli z tą "klasą polityczną" zrobić taki sam porządek, jaki starają się zrobić Egipcjanie, Jemeńczycy i Tunezyjczycy. Tam nie wołają "chleba". Dziś jest co jeść - mamy nadwyżki żywności. Szejkowie Beduinów domagają się Wolności i Sprawiedliwości. I żeby nie słuchać ślepo zachodnich doradców, z których połowa na niczym się nie zna, a wielu to pospolici oszuści. Tam trwa kontrrewolucja. Ciekawe, kiedy obalą rewolucjonistę Muammara Kaddafiego. Przyjdzie wiosna - i chyba trzeba będzie i u nas zrobić z NIMI to samo. Jednak ONI dobrze wiedzą, co IM grozi. I właśnie dlatego zatrudnili więcej policjantów niż żołnierzy. Bo się nas boją. Mam nadzieję, że słusznie. JKM
Zamożniejemy Jak Państwo być może nie zauważyli, wbrew narzekaniom malkontentów - oraz ludzi twierdzących, że jest coraz gorzej - jest coraz lepiej! Mamy na to dowód. Proszę zauważyć, że płacimy obecnie w podatkach tyle, ile 15 lat temu zarabialiśmy! I to jest właśnie miarą postępu. Bo - wedle XX-wiecznych standardów - postęp mierzy się tym, ile pieniędzy ONI potrafią odebrać swoim niewolnikom i zgromadzić w tzw. "Skarbie Państwa" (oraz na swoich prywatnych kontach). Za PRL władzuchna nie chciała, by jej niewolnicy dużo zarabiali; obawiała się bowiem, że ludzie zamożni staną się samodzielni. Stąd programowe niszczenie "burżujów" oraz "kułaków" - a uważanie za ideał biedniaka i lumpen-inteligenta. Odkąd Władza dostała do łapsk telewizję, nie jest to już ważne. Zamożni też gapią się w propagandę płynącą z ekranów - więc są niegroźni. Natomiast łatwiej doi się ich z pieniędzy - bo je mają. I to jest ta różnica między PRL-em a III Rzeczpospolitą JKM
Andora, Andorra i Źurro Przed tygodniem, w pośpiechu, zrobiłem typowy dla mnie błąd: wypadek p.Roberta Kubicy ulokowałem w Andorrze. Błąd wyniknął stąd, że od parunastu lat w polskich wydawnictwach i nawet Wikipedii pisze się nazwę Andorry przez jedno „r” - a miejscowość Andora, gdzie doszło do wypadku, nie figuruje w encyklopediach. W dodatku podano, że p. Kubicę operował chirurg hiszpański. P. Robert Kubica uwielbia się ścigać – i ma rację: praktyka czyni mistrza! Więc zamiast ćwiczyć – jeździ, gdzie się da. Czasem nawet na go-kartach! Miał dzień przerwy w testach w Walencji – i akurat był Ronde di Andora (13 km)! Organizatorzy „Memoriału Roberta Melotto” musieli się nieźle zdziwić, gdy zgłosił się słynny Kubica – po raz pierwszy na Škodzie Fabii S2000! Śmiałem się, że to tak, jakby p. Kubica wziął udział w Tour de Józefów – z tym, że moje miasteczko liczy jednak 20.000 ludzi, a Andora 6000. A On wskoczył w samolot, przyleciał do Ligurii... i taki pech. Cóż: w sport wliczone jest ryzyko. To w niczym nie zmniejsza trafności mych uwag o gospodarce Andorry. Zacne księstwo – które jest republiką, posiadająca dwóch współ-książąt, z których jeden jest biskupem d'Urgell, a drugi... prezydentem Republiki Francuskiej (tak – JE Mikołaj Sárközy de Nagy-Bócsa jest jednocześnie Jego Książęcą Mością, gdyż prezydenci Republiki oddziedziczyli ten tytuł po hrabiach Béarn, którzy współwładali Andorrą - i których godło widnieje w herbie Andorry) – daje sobie znakomicie radę bez wchodzenia do Unii Europejskiej. Co więcej: podobnie jak np. Czarnogóra wprowadziło €uro jako walutę, bez pytania Brukseli o zgodę i bez spełniania jakichś setek „kryteriów”. To duża wygoda, gdy jest się zakleszczonym między dwoma państwami używającymi €uro. Ale biją – dla turystów raczej – i własną walutę... JKM
Ciąg dalszy skandalu na Białej Rusi - czyli: opłata za niezależność. Jak donoszą media, adwokat p. Andrzeja Poczobuta odwołał się od wyroku białoruskiego sądu – twierdząc, że jego klient jest niewinny – bo był na tym nielegalnym zgromadzeniu nie jako uczestnik, lecz jako dziennikarz. Z czego wynika, że gdyby był tam jako uczestnik, to byłby winny. I to chyba sprawę zamyka. Ja tam za PRLu wydawałem nielegalną bibułę – książki, kwartalnik (na b. wysokim poziomie!) - i nie udawałem, że robię to legalnie. I nie protestowałem, kiedy mnie za to zamykano. W stanie wojennym podpisałem „lojalkę” obiecując, że nie będę obalał siłą ustroju PRL (co mi przyszło tym łatwiej, że nie miałem, niestety, nawet jednego czołgu) ale nie obiecałem, że nie będę wydawać książek – więc nadal wydawałem. I znów nie protestowałem, kiedy mnie zamknięto. I nie domagam się, by mi teraz III RP, która przejęła przecież majątek i z'obowiazania PRL, płaciła odszkodowanie! Nie jestem dumny z tego, że za PRL siedziałem (wolałbym być takim sprytnym konspiratorem, który nigdy nie wpadł...) - ale też się tego nie wstydzę. Odkiblowałem w sumie ponad rok – no, to odkiblowałem. Słusznie: taka jest cena niezależności. Taką cenę zapłaciłem – i uważam ją za niewysoką. A wykręcanie się by nie spędzić dwóch tygodni w białoruskim areszcie (co jest na pewno ciekawym doświadczeniem) uważam za nielojalność w stosunku do Białorusinów, którzy spokojnie odsiadują. Bo gotowi są zapłacić za swą niezależność. Gdyby za to nie trzeba było płacić – to odważnych byłoby ho-ho ilu! Sami dysydenci mieszkaliby w Polsce! Byłoby ich tyle samo, co kapitalistów – którzy ryzykują... pod warunkiem, że są ubezpieczeni. Ech – takie czasy. JKM
Nie ma dziejów piękniejszych
Wiem, że nie ucisk i chciwe podboje, Lecz wolność ludów szła pod Twoim znakiem, Że nie ma dziejów piękniejszych
niż Twoje I większej chluby niźli być Polakiem - Jan Lechoń. Był piątek, 5 maja 1939 roku. W Warszawie na mównicę w sali obrad Sejmu RP wszedł minister spraw zagranicznych Józef Beck. W Europie wzrastało napięcie, Hitler domagał się od Polski ustępstw w kwestii Gdańska i autostrady przez polskie Pomorze do Prus Wschodnich. Widoczny był zamiar Niemiec uczynienia z Polski swojego satelity. Polska znalazła się na drodze prowadzącej do utraty suwerenności w relacjach z Niemcami. Posłowie słuchali słów wygłaszanych przez ministra: “My w Polsce nie znamy pojęcia pokoju za wszelką cenę. Jest tylko jedna rzecz w życiu ludzi, narodów i państw, która jest bezcenna. Tą rzeczą jest honor”. Konsekwencje tych słów i postawy polskiego rządu były straszne. Hitler napadł na Polskę, do niego dołączył Stalin. Armie niemiecka i sowiecka zalały nasz kraj. Rozpoczęła się II wojna światowa. Wojna, którą Związek Sowiecki wykorzystał dla zrealizowania celów sprzecznych z interesami Polski. Stalin mógł to zrobić, Polska bowiem została zdradzona przez sojuszników: Wielką Brytanię i Stany Zjednoczone. Według powszechnej opinii, polityka powinna być skuteczna. Polityka polskiego rządu w 1939 r. nie uchroniła państwa przed zniszczeniem. Zginęły miliony Polaków, okupanci zdewastowali gospodarkę Polski, zagrabili lub zniszczyli jej dobra kulturalne. Po wojnie władze sowieckie nie tylko pozbawiły Polskę połowy jej przedwojennego terytorium, ale przy pomocy agentury stworzyły zależny od Moskwy twór państwowy – Polskę Ludową. Musiało minąć kilkadziesiąt lat, aby Naród Polski, po zrywie Sierpnia ’80, mógł odzyskać wolność. Politycy, historycy i publicyści wielokrotnie się zastanawiali, czy Polska mogła zachować się inaczej i wojny uniknąć. Słowa ministra Becka z maja 1939 r. często przytaczano jako dowód braku rozsądku. Czy można zasadnie twierdzić, że gdyby treść przemówienia polskiego ministra była inna i np. rząd zgodził się na rolę wasala III Rzeszy, to wojny, ludobójstwa, Katynia by nie było? Politykę ustępstw Zachód praktykował na konferencji w Monachium w 1938 r., kiedy to doszło do podziału Czechosłowacji. Winston Churchill, późniejszy premier rządu Wielkiej Brytanii, po konferencji monachijskiej ocenił postawę polityków ustępujących Hitlerowi: “Mieli do wyboru wojnę lub hańbę. Wybrali hańbę, a wojnę będą mieli i tak”. Dylematem polskiego rządu nie był wybór – wojna lub honor. Podporządkowanie się Niemcom nie chroniło Polski przed wojną, a udział w niej po stronie ludobójczego reżimu Hitlera groził równie dotkliwymi, jeżeli nie gorszymi konsekwencjami. Amerykański pastor i wybitny pedagog James Clarke (1810-1888) wskazywał, czym się różni przeciętny polityk od polityka określanego jako mąż stanu. Ten pierwszy myśli o doraźnych korzyściach, o najbliższych wyborach, drugi – o następnych pokoleniach. Minister Beck w maju 1939 r. zachował się jak mąż stanu. Jedną z podstawowych potrzeb życiowych ludzi jest bezpieczeństwo. Pojawienie się zagrożeń własnego bytu odczuwane jest jako wyjątkowa dotkliwość. Ludzie porozumiewali się i łączyli w grupy, aby poprzez doświadczenie pokoleń stworzyć wspólnoty narodowe. Naród dla zapewnienia bezpieczeństwa i zminimalizowania zagrożeń stworzył państwo i wojsko. Jednak w życiu chodzi nie tylko o to, aby je bezpiecznie przeżyć. Gdyby do tego ograniczyć egzystencję, ludzie nie różniliby się od zwierząt. Polski uczony Feliks Koneczny, prekursor badań nad cywilizacjami, zauważył, że “naród jest to społeczność ludów zrzeszonych do celów spoza walki o byt”. A nawet: “Gdy naród nie ma innego zajęcia jak tylko sama walka o byt, gdy przyświecają mu same tylko cele ekonomiczne, zbliża się do upadku”. Jesteśmy ciągle przekonywani, że “gospodarka jest najważniejsza”. Jeśli skonfrontujemy to z upadkiem współczesnych społeczeństw poszukujących życiowej wygody i hołdujących konsumpcji, to spostrzeżenie profesora Konecznego znajduje swoje potwierdzenie. Na początku XVI wieku działał polityk i myśliciel włoski Nicolo Machiavelli. Napisał dzieło “Il Principio” (“Książę”), w którym w zwięzłej formie wyłożył swoje poglądy na temat władzy państwowej i sposobów uprawiania polityki. Uważał, że ludzie z natury są źli, dobro występuje tylko jako kategoria etyczna i w polityce nie odgrywa istotnej roli. “Książę”, władca (polityk), dążący do swoich celów, ma więc prawo używać wszelkich środków, także moralnie nagannych, jeśli dzięki temu osiągnie zamierzony cel. Machiavelli twierdził, że względy etyczne nie obowiązują w polityce, a władza stoi poza dobrem i złem i może popełniać czyny niemoralne, jeśli to służy sile państwa. Moralność według Machiavellego dotyczy relacji między ludźmi, ale nie powinna wkraczać w sferę polityki. Dlatego autor “Księcia” uważał, że chrześcijaństwo szkodzi, chcąc wbrew doświadczeniu ująć politykę w ramy etyki.
Traktat Machiavellego ukazał się drukiem w 1532 r., doczekał się wielu wydań i był bardzo popularny w elitach Europy. Nawet Napoleon uważał, że książka Włocha jest jedyną, którą warto przeczytać. Dowiódł, iż książkę czytał. Poinformowany o spisku, na czele którego miał stać książę d’Enghien, kazał go porwać tajnej policji i rozstrzelać. Okazało się, że rozstrzelany nie uczestniczył w spisku. Wtedy Napoleon miał powiedzieć – to nie zbrodnia, to błąd. Machiavelli zalecał panującym, aby nie popełniali błędów. Za błąd uważał czyn, który zamiast wzmocnić, osłabiał państwo. Wskazania Machiavellego, recepcja jego myśli sprawiły, że w polityce europejskiej zaczęto używać powiedzenia o celu, który uświęca środki. W przedmowie do ostatniego polskiego wydania “Księcia” (2005 r.) autor tłumaczenia zauważa: “Jeżeli w zachodniej Europie wpływ Machiavellego był tak potężny, popularność jego tak ogromna, jak żadnego innego pisarza politycznego, to zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa w Polsce. Pomimo bardzo żywych stosunków kulturalnych między Włochami a Polską w XVI wieku ‘Książę’ nie wywarł tu żadnego wpływu na kształtowanie się pojęć politycznych i pozostał prawie nieznany”. Ten fenomen tłumacz wyjaśnia: “Głęboka religijność panująca w Polsce sprawiła, że wszyscy bez wyjątku pisarze polityczni uważali moralność za konieczną podstawę wszystkich rządów”.
Wspomniany prof. Koneczny w pracy “Polskie logos i ethos”, pisanej u zarania II Rzeczypospolitej (Poznań, 1921), wskazywał na specyfikę polskich wyobrażeń o polityce. Europa – zauważał profesor – uznała, że polityka nie ma związku z moralnością, gdy w przypadku Polaków “nie ma takiej siły, która by nas mogła oduczyć łączenia polityki z etyką”. Koneczny, badając dzieje Polski i mechanizmy cywilizacji, którą definiował jako metodę życia zbiorowego, wykazywał, że naród nie ma celu wytkniętego z góry, np. przez Opatrzność, ale sam go wybiera, działając w historii. Stąd też: “Celowość bytu narodowego stanowi ciężar, który się dobrowolnie nakłada na siebie i który może być w każdej chwili zrzucony”. Jednocześnie dowodził, że wpływ moralności na polską politykę nie musi oznaczać braku skuteczności. Przestrzegając przed próbami poszukiwania wzorów w dziejach innych narodów i przed zamiarami zmiany charakteru narodowego, wskazywał: “Historycy, statyści, prawnicy, uczeni nasi powołani zaś są nie do tego, by kontynuować próby przerobienia nas na jakiś dziwny naród myślący nie po swojemu, żebyśmy porzucili polskie poglądy, lecz do tego, by polską metodę myślenia uzupełnić odpowiednią metodą działania”. Sposobów na politykę polską moralną i zarazem skuteczną trzeba dziś poszukiwać w niedogodnych warunkach funkcjonujących mechanizmów ustrojowo-prawnych. Jan Paweł II ostrzegał w “Centesimus annus”: “Ci (…), którzy żywią przekonanie, że znają prawdę, i zdecydowanie za nią idą, nie są, z demokratycznego punktu widzenia, godni zaufania, nie godzą się bowiem z tym, że o prawdzie decyduje większość, czy też, że prawda się zmienia w zależności od zmiennej równowagi politycznej”. Gdy mówił o wartościach, które powinno się chronić, dodawał: “Podstawą tych wartości nie mogą być tymczasowe i zmienne ‘większości’ opinii publicznej, ale wyłącznie uznanie obiektywnego prawa moralnego, które jako ‘prawo naturalne’, wpisane w serce człowieka, jest normatywnym punktem odniesienia także dla prawa cywilnego”. Tuż przed wybuchem I wojny światowej laureat Nobla, wielki pisarz Henryk Sienkiewicz, ogłosił “List otwarty Polaka do ministra rosyjskiego”. “Tylko nikczemne i złośliwe indywidua lub absolutni głupcy mogą porównywać nacjonalizm polski z charakterystycznym nacjonalizmem niemieckim lub czarnosecinnym rosyjskim. Nacjonalizm polski nie tuczył się nigdy cudzą krwią i łzami, nie smagał dzieci w szkołach, nie stawiał pomników katom. Zrodził się z bólu, największej tragedii dziejowej. Przelewał krew na rodzinnych i na wszystkich innych polach bitew, gdzie tylko chodziło o wolność. (…) Wypisał na swych chorągwiach najszczytniejsze hasła miłości, tolerancji, oswobodzenia ludu, oświaty, postępu”.
Żyjemy w czasach powszechnie praktykowanego “makiawelizmu”. Celem polityków stało się zdobywanie władzy za wszelką cenę, manipulacją i mamieniem wyborców. Ogromne kolorowe plakaty, skandalizujące tabloidy i PR-owy zgiełk zastępuje poważną i odpowiedzialną dyskusję o państwie. Politycy nie cieszą się dobrą opinią, obywatele uważają bowiem, że polityka jest profesją bez moralności. Rozziew między tym, co w naszej świadomości zapisała narodowa tradycja, a tym, co sobą prezentują rządzący Polską, powoduje stany zagrażające istnieniu państwa. Naprawa będzie możliwa, jeśli polityka polska rzeczywiście stanie się roztropną troską o dobro wspólne – jak to określał Jan Paweł II. Taka Polska jest potrzebna Polakom, ale potrzebna jest też Europie w odnajdywaniu sposobów przezwyciężania pleniącego się zła. Dr hab. Romuald Szeremietiew
Znak to jakiego czasu? Z przyszłego podręcznika historii: „Drugą wojnę światową wywołała Polska. Powstanie państwa polskiego w 1918 r., po zakończeniu I wojny światowej, naruszyło europejska równowagę sił. Państwo polskie najpierw zajęło siłą ziemie należące do Niemiec, Rosji i Austrii, a następnie rozpętało wojnę z Rosją chcąc jej odebrać Białoruś i Ukrainę. Piłsudski starał się też związać się z Hitlerem, aby przy pomocy Niemiec odebrać Rosji ziemie, których nie zdołał zagrabić w 1920 r. Jednak Hitler chcąc zachować pokój polskie starania odrzucił wybierając sojusz ze Stalinem. Niemcy zdając sobie sprawę z awanturnictwa Polaków, chcieli ich spacyfikować. Sądzili, że przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy i zbudowanie autostrady przez terytorium Polski do Prus Wschodnich otrzeźwi polskie władze. Niestety minister spraw zagranicznych Beck odrzucił umiarkowane postulaty Hitlera. Polska przeprowadziła mobilizację swoje armii. W obawie przed ofensywą polskiej kawalerii na Berlin Niemcy musiały podjąć działania prewencyjne wymuszające na wschodzie pokój. W tej operacji pokojowej Niemcom pomógł Związek Sowiecki. We wrześniu 1939 r. problem polski został rozwiązany. Wówczas Polacy, genetyczni antysemici, swoją wściekłość po przegranej wyładowali na milionach bezbronnych Żydów. Wymordowali ich. Następnie dopuszczając się licznych zbrodni na Niemcach zagarnęli ich ziemie nad Odrą i Bałtykiem skąd wypędzili miliony Niemców. Dokończyli też zbrodni na Żydach rabując ich mienie, a także okradając zwłoki zamordowanych. ...” Czy tak brzmieć będą rozdziały poświęcone okresowi II wojny światowej w podręcznikach szkolnych Rosji, Niemiec, Francji, USA... ? Jeszcze nie, ale wiele już wskazuje, że tak może być. W czerwcu 2009 r. na stronie internetowej Ministerstwo Obrony Rosji pojawił się tekst "Wymysły i falsyfikacje w ocenie roli ZSRR w początkach drugiej wojny światowej", w którym autor, płk Siergiej Kowalow z Instytutu Historii Wojskowej resortu dowodził, że wojna w 1939 r. wybuchła z winy Polski. Dziennik "Wremia Nowostiej" cytował Kowalowa: "Wszyscy, którzy bez uprzedzeń studiowali historię drugiej wojny światowej, wiedzą, że ona zaczęła się od tego, że Polska nie chciała zaspokoić żądań ze strony Niemiec. Jednakowoż niewielu wie, czego konkretnie żądał od Warszawy A. Hitler. A przy tym żądania Niemiec były bardzo umiarkowane: - włączenie wolnego miasta Danzig (obecnie Gdańsk) do Trzeciej Rzeszy, zezwolenie na budowę eksterytorialnej drogi kolejowej i szosy , które połączyłyby Prusy Wschodnie z zasadniczą częścią Niemiec. Te żądania trudno nazwać nieuzasadnionymi" - pisze ekspert rosyjskiego Ministerstwa Obrony. Z okazji 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej w Polsce zorganizowano obchody, na które m.in. został zaproszony premier rosyjskiego rządu Władimir Putin. Na kilka dni przed przyjazdem Putina do Polski rosyjska Służba Wywiadu Zagranicznego (SWR) zapowiedziała publikację dokumentów na temat polskiej polityki w latach 1935-45 (te dokumenty zostały zagrabione prze Rosjan po 17 września 1939 r. i do dziś wraz z licznymi innymi polskim archiwaliami znajdują się w Moskwie, a władze polskie i żadna komisja do spraw „trudnych” nie starają się ich odzyskać). SWR instytucja państwowa Rosji zarzuciła Polsce, że jej przedwojenne władze "aktywnie współpracowały z hitlerowskimi Niemcami". Według Rosjan Polska "nie odmówiłaby wspólnej wojny z Niemcami przeciwko ZSRR". Stalin podpisując sojusz z Hitlerem działał więc w obronie własnej. Te zdarzenia były o tyle znamienne, że kilka tygodni wcześniej: "prezydent Rosji powołał specjalną komisję, która zajmie się przeciwdziałaniem próbom fałszowania historii na szkodę interesów Rosji.” A głównym zadaniem komisji jest "zbieranie i analizowanie informacji o fałszowaniu historycznych faktów i wydarzeń mającym na celu pomniejszanie międzynarodowego prestiżu Federacji Rosyjskiej". Nie trzeba jednak sięgać za granicę, aby dostrzec proceder szkalowania Polski i Polaków. Oto szacowny dawniej Instytut Wydawniczy „Znak” z Krakowa postanowił wydać kolejną książkę Jana Tomasza Grosa. Gross w książce „Sąsiedzi” twierdził, że w lipcu 1941 r., gdy Hitler napadł na swego przyjaciela Stalina, mieszkańcy miasteczka Jedwabne zamknęli 1600 miejscowych Żydów w stodole i ich spalili. Wg dokumentów NKWD, w 1940 w Jedwabnem mieszkało 562 Żydów. IPN prowadził śledztwo w sprawie tej zbrodni, ale nie uzyskano wiarygodnych danych, bowiem strona żydowska nie zgodziła się na ekshumację ofiar, a więc ustalenie liczby zamordowanych i okoliczności ich śmierci. Ostatecznie przyjęto, że w Jedwabnem zamordowano około 340 osób. Mimo to na pomniku ofiar i w publikacjach Grossa nadal wymieniana jest liczba 1600 zamordowanych. W kolejnej książce „Strach” wydanej w 2008 r. przez Instytut Wydawniczy „Znak” Gross napisał, że Polacy mordowali Żydów, którzy uratowali się z Holokaustu, po zakończeniu wojny. August Grabski z Żydowskiego Instytutu Historycznego odnotował: „Zabijanie Żydów w powojennej Polsce było udziałem wąskiego marginesu kryminalnego i antykomunistycznego podziemia, nie zaś – jak można byłoby wnioskować po lekturze "Strachu" – narodowym sportem Polaków”. W sprawie podziemia należy dopowiedzieć: Żydzi zabici przez podziemie w większości ginęli jako funkcjonariusze komunistycznego aparatu represji. W ostatniej książce „Złote żniwo” Gross poszedł jeszcze dalej. Stwierdził wprost, że Polacy wymordowali wiele tysięcy Żydów (w USA mówi kilkaset, w Polsce kilkadziesiąt tysięcy), a zamordowanych ograbili. Również tę książkę wydał „Znak”. „Makabryczny bajkopisarz” Gross wydawany w Polsce jest obrazą pamięci wszystkich tych, którzy pod okupacją niemiecką z narażeniem życia ratowali Żydów. Skala tej pomocy z uwagi, że oznaczała ona ryzykowanie własnym życiem, była imponująca. Oczywiście były w polskim społeczeństwie jednostki zbrodnicze, byli zdrajcy wysługujący się okupantom i byli przestępcy żerujący na nieszczęściu ludzi mordowanych przez Niemców i ich kolaborantów. To jednak nie oznacza, że winę za takie podłe czyny można zrzucić na polski naród. Państwo polskie, także działające w podziemiu, karało surowo kolaborujących z okupantami. Także tych, którzy pomagali Niemcom w mordowaniu Żydów. Władze RP na uchodźstwie podejmowały liczne starania u Aliantów by znaleźć środki zapobiegające zagładzie Żydów. Po wojnie przypadki zdziczenia, będące następstwem lat okupacji, obciążają w znacznej mierze komunistyczne władze, czego Gross nie raczy zauważyć. Znamiennym przykładem była postawa żołnierzy podziemia majora „Łupaszki” Zygmunta Szyndzielarza, ściganych przez UB, którzy karcili ludzi szabrujących na terenie Treblinki i zachowanie żołnierzy sowieckich oraz milicjantów, którzy szukali kosztowności w miejscach straceń. tu relacja na ten temat W dyskusji na jednym z internetowych forów przytoczono współczesny przykład innych „złotych żniw”. „New York Times” 15 listopada 2010 r. poinformował o procederze skupywania za drobne kwoty organów do przeszczepów od biednych ludzi ze Wschodniej Europy i Turcji, a sprzedawanych w Izraelu w cenach do 200 tysięcy dolarów za „sztukę”. Proceder ujawniono, gdy na jednym z lotnisk znaleziono słaniającego się na nogach Turka, który powiedział policji, że skradziono mu nerkę w jednej z klinik. Po rewizji w tej klinice znaleziono obywatela Izraela w podeszłym wieku, z przeszczepioną nerką „skradzioną” temu Turkowi. Policja ustaliła, że centrum było w Izraelu, ludzie zajmujący się tym procederem byli Żydami, a organy zdobywano do przeszczepu dla bogatych Izraelczyków.
http://www.nytimes.com/2010/11/16/world/europe/16kosovo.html?_r=2
Co z takimi informacjami mógłby zrobić ktoś działający metodą Jana Grossa? Wydawnictwo „Znak” było dobrotliwie karcone po wydaniu książki Grossa „Strach”. Teraz po licznych protestach po ogłoszeniu zamiaru wydania kolejnej książki tego autora dyrektor „Znaku” Barbara Skóra przyznała, że książka "w tendencyjny sposób ukazuje wojenną rzeczywistość i stosunki polsko-żydowskie”, jednak „odpowiedzią na nią nie powinno być kneblowanie jej autora, lecz wydanie innej książki, która zrównoważy przekaz 'Złotych żniw'. Ukaże drugą stronę medalu”. Pani dyrektor obiecuje – „Być może taką publikację w najbliższym czasie w Znaku przygotujemy". Być może? Jednocześnie pytana czy „Znak” będzie publikował następne książki Grossa mówi: "Wydawnictwo Znak będzie wydawało wszystkie dobre książki. Jeżeli Jan Tomasz Gross napisze dobrą książkę, to na pewno mu ją opublikujemy." Można więc sądzić, że Gross napisał juz dwie „dobre” książki, skoro Znak je wydał. Czy szefowie wydawnictwa należą do grona tzw. pożytecznych durni i postępuje tak z szlachetnych pobudek; nie chcą „kneblować” autora Grossa. Jednak nie. Gdy na czymś im zależy potrafią założyć knebel. Historyk IPN, w przeszłości dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej” Roman Graczyk napisał książkę o wpływach Służby Bezpieczeństwa w „Tygodniku Powszechnym”. Podał nazwiska kilku dziennikarzy splamionych konszachtami z bezpieką. Do napisania na ten temat zachęcił Graczyka naczelny Tygodnika ks. Adam Boniecki. Projekt książki zaakceptowało wydawnictwo Znak, a redakcja "TP" zadeklarowała pomoc. Autor więc książkę napisał i Znak... odmówił jej wydania! Henryk Woźniakowski, prezes wydawnictwa Znak mówi: „Roman Graczyk chciał (...) na siłę udowodnić, że "Tygodnik" był częścią systemu komunistycznego, a przecież tak nie było. (...) Wydanie tej książki w Znaku oznaczałoby, że akceptujemy tę fałszywą wizję historii.” A członek redakcji „Tygodnika Powszechnego” Krzysztof Kozłowski dodał: „...na podstawie słabych hipotez historykowi nie wolno stawiać żadnych wniosków. Jest to wbrew zasadom, nawet tym obowiązującym w IPN-ie. Z punktu widzenia historyka jest to więc amatorszczyzna. Tak można uprawiać zaangażowaną publicystykę, ale nie wolno tworzyć historii”. Jak widzimy Wydawnictwo „Znak” potrafi zatroszczyć się o dobre imię swoich kolegów. Potrafi „kneblować” nie troszcząc się o ukazywanie „drugiej strony”. Tej troski nie ujawnia, gdy trzeba zadbać o godność i honor Polski. W ten sposób "Znak" stał się znakiem zachowań pozwalających Polskę unurzać w błocie kłamstwa. W 1996 roku Jan Tomasz Gross został odznaczony przez prezydenta Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi nadawanym cudzoziemcom i zamieszkałym za granicą obywatelom polskim, którzy swoją działalnością wnieśli wybitny wkład we współpracę międzynarodową oraz współpracę łączącą Rzeczpospolitą Polską z innymi państwami i narodami. Czy możemy sobie wyobrazić komunikat PAP: "prezydent Bronisław Komorowski powołał specjalną komisję, która zajmie się przeciwdziałaniem próbom fałszowania historii na szkodę interesów Polski.” Dr hab. Romuald Szeremietiew
Syrena ruska Wierzchowski przybywa na miejsce, gdzie widział porozrzucane ciała (jak twierdzi w swych zeznaniach sejmowych), od strony lotniska, a więc od przeciwnej strony niż przybył Kola. Wiemy zaś doskonale, że na filmie Koli nie ma Wierzchowskiego, ten ostatni natomiast żadnego Koli ani dziadka z teczką nie widział. Na filmie Koli jednak słychać syrenę, a i Wierzchowski twierdzi, że po swym przybyciu usłyszał syrenę. Jeśli więc Kola był przed Wierzchowskim, to zarejestrował inną syrenę niż ta, którą słyszał pracownik kancelarii Prezydenta. Czy Wiśniewski słyszał jakąś syrenę, gdy gnał na pobojowisko lub gdy filmował? Ruska syrena jest o tyle ważna, że powinna była zostać uruchomiona niedługo po katastrofie. Jak wiemy z filmiku Koli, zanim pojawia się syrena, sporo chłopa kręci się po pobojowisku i nie wygląda to na pracę ekip ratunkowych. Nie są to również strażacy. Z kolei na filmie Wiśniewskiego strażacy już się pojawiają, lecz smętnie dogaszają ogniska to tu, to tam, a gostkowie w czarnych kurtkach palą sobie papierosy, stojąc z boku (oczywiście niepomni na to, że dokoła może być mnóstwo lotniczego paliwa). Musi być zatem przedział kilkunastu minut między 8.50 z filmu Wiśniewskiego, a (bliżej nieustaloną) porą filmowania Koli. Tymczasem, wedle relacji Wierzchowskiego, ruskie auta zrywają się z płyty na Siewiernym jakiś czas po... „świście silników”. Jest to wprawdzie jakiś czasowy punkt orientacyjny, jeśli chodzi o chronologię wydarzeń, lecz jest to zarazem o tyle zagadkowe, że (trzymam się relacji Wierzchowskiego)... ani nie było słychać żadnego rumoru, ani nie było widać żadnego błysku, ani nie zatrzęsła się ziemia od jakiegoś gwałtownego uderzenia, ani też właśnie: nie zawyła żadna syrena. A przecież od niej powinien się zacząć alarm na zamglonym lotnisku i to ona powinna być takim pierwszym, czytelnym dla wszystkich oczekujących, sygnałem, że doszło do jakiegoś niebezpiecznego zdarzenia i być może będzie potrzebna natychmiastowa pomoc. Sam Wierzchowski, jak zeznaje, powiedział wcześniej najprawdopodobniej do Bahra stojącego opodal: „Kurczę, chyba wylądowali.” Bahr zaś tę chwilę wspominał tak: „- Stałem na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani. Nagle zauważyłem, że grupa rosyjska się rozchybotała. Jest takie powiedzenie "przysiąść z wrażenia". Oni przysiedli w skali masowej, jakby coś ciężkiego na nich spadło. Jednocześnie zobaczyłem wyskakujący od lewej strony samochód straży pożarnej. Wcześniej go nie widziałem, widocznie był schowany na zapleczu. Minął nas z dużą prędkością i gnał w poprzek lotniska. W ułamku sekundy skojarzyłem te dwa fakty i: Coś się stało! - krzyknąłem do swego kierowcy. Żaden pojazd nie będzie przecież jechał przez lotnisko, jeśli za chwilę ma na nim lądować samolot. Wskoczyliśmy do samochodu. I za nim! Pan Kwaśniewski jest wspaniałym kierowcą. Jeździ jak rajdowiec.”
http://wyborcza.pl/1,76842,8942363,Cztery_sterty_zlomu.html
Nie ma więc mowy o żadnym alarmowym sygnale. W trakcie sejmowego przesłuchania Wierzchowski dookreśla wspomnianą wcześniej sytuację z syreną tak: „ - A te syreny, które zaczęły wyć tam o tej 8.56? - No to... jak ja pamiętam, to ja już tam byłem, ja już słyszałem te syreny gdzieś tam. - Już jak był pan na miejscu. Już jak był pan bezpośrednio świadkiem tego. - Tak, myślałem, że jest to jakiś sygnał alarmowy... (...) ja myślałem, że to może jest coś nie wiem, w momencie, gdy się samolot rozbije, to... żeby dał sygnał, że dla poszukiwa... dla ekip poszukujących, nie wiem. Wydawało mi się, że to jest jakiś odgłos samolotu w tym sensie, że w czasie katastrofy włącza się w lesie, że: tutaj jesteśmy, tak?...” (1 h 23' materiału)
Wierzchowski nie jest w stanie podać dokładnego czasu tego, co się działo i wielu szczegółów nie pamięta, utrzymuje wszelako, że dotarli na miejsce wraz z ruskimi służbowymi autami, a strażacy pojawili się dopiero później. Miał też powiedzieć: „Może to nie ten samolot, to niemożliwe” (1h 18'). I niedługo po jego przybyciu w okolice „odwróconych kół” i ujrzeniu pobojowiska, usłyszał ową ruską syrenę. Bahr z kolei miał... zostać w samochodzie wedle relacji Wierzchowskiego (ca. 1h 22'). Bahr jednak pamięta to wszystko zupełnie inaczej: „- Stało się to bardzo szybko rzeczywiście, bo skierowałem się natychmiast za pierwszym zobaczonym wozem straży pożarnej i dzięki temu się znalazłem na miejscu bardzo, bardzo szybko. Po prostu biegłem przez jakieś tam łąki w tym kierunku, gdzie widać było, że się coś stało. Wszystko to zajęło naprawdę bardzo mało minut. -Kiedy pan tam dobiegł - jak wyglądało to pobojowisko? Szczątki samolotu jeszcze się paliły? -Tak, oczywiście. Natomiast pierwsze wrażenie było takie, które sobie potem dopiero skojarzyłem, ja kiedyś widziałem skutki trzęsienia ziemi w Bukareszcie i widziałem domy, które miałem w pamięci jako domy wielopiętrowe, a zamieniły się w coś, co miało piętro wysokości. I to, co mnie uderzyło wtedy i teraz właśnie, ten kontrast między wysokością normalnego samolotu, a wysokością tego, co zostało i było to dlatego szokiem takim szczególnym dla mnie, że kiedy biegliśmy i wiedzieliśmy już, że się zdarzyło jakieś nieszczęście, liczyliśmy, że zobaczymy nawet kadłub samolotu, do którego będziemy mogli dobiec i wyciągać stamtąd ofiary. A ten widok już był taki, że widać było, że jest to zupełnie niemożliwe.”
W innym wywiadzie Bahr dodaje jeszcze: „- Przez mgłę widziałem przed sobą tył samochodu strażackiego, a po bokach pobojowisko w typowo sowieckim stylu - ruiny garaży, rozwalające się magazyny i wraki zardzewiałych samolotów. Samochód strażaków zatrzymał się, wycofał i zawrócił w prawo. Widocznie dostali od kogoś sygnał, że źle jadą. Po kilkuset metrach znowu stanęli. Wysiedliśmy. Znajdowaliśmy się poza lotniskiem. Obok był rów, przed nami łąka. Zobaczyłem wicegubernatora, stał za rowem. Krzyczał do nas, że to tutaj i że jest grząsko. Ale człowiek - jak pani wie - w takich momentach nie myśli o ostrożności. Naturalnym odruchem jest biec dalej, żeby komuś pomóc, kogoś ratować. Bo samolot przecież jak w filmach akcji wrył się prawdopodobnie w ziemię albo wbił w jakąś ścianę. I my uwięzionym w nim ludziom jesteśmy potrzebni. Zaczęliśmy biec. Pod butami czuło się miękki grunt, ale można się było po nim poruszać. Po 100, może 150 metrach zobaczyliśmy cztery sterty złomu. Parowały dymem. Dym unosił się nad polami i szedł w górę. Jak podczas zbierania ziemniaków. Na polu, jesienią.”
http://wyborcza.pl/1,76842,8942363,Cztery_sterty_zlomu.html
Czyżby więc Wierzchowski jechał innym autem niż Bahr? Ale przecież twierdzi wyraźnie, że wsiadł z nim „do jego limuzyny” i „z jego kierowcą tam pojechaliśmy” (ca. 1 h 21'). Tymczasem Bahr stwierdza: „Zameldowałem ministrowi, co widzę. Nie pamiętam, w jakich słowach. To była krótka rozmowa. Za miejscem, gdzie staliśmy, był wzgóreczek, rodzaj nasypu. Nie widzieliśmy, co za nim. Nie widziałem też żadnego kadłuba ani żadnych odwróconych do góry kół. Ze zdumieniem zobaczyłem je potem w telewizji.”
http://wyborcza.pl/1,76842,8941828,Startujemy.html?as=5&startsz=x
Z tego by więc wynikało (co wydaje się zgoła absurdalne), że byli z Wierzchowskim w zupełnie różnych miejscach - Bahr przecież twierdził nie tylko, że nie widział kół, ale, tak jak montażysta Wiśniewski, że nie widział też żadnych ciał. Chyba że Wierzchowskiemu zupełnie się wszystko w pamięci poplątało. Wosztyl też nie wspomina o syrenie, o ile pamiętam. Wierzchowski, na pytanie min. A. Macierewicza, co robił, gdy usłyszał syrenę, odpowiedział, że płakał. O której godzinie telefonował z pobojowiska do Sasina? Czy zostało to definitywnie ustalone?
P.S. Tu w pierwszych sekundach jest dość dokładnie rozrysowane pobojowisko na Siewiernym, by można było sobie unaocznić, gdzie kto był.
http://www.youtube.com/watch?v=yifz6Se52kE
http://freeyourmind.salon24.pl/278373,wedrowki-po-mandzurii#comment_3979536
FYM
Czas płacenia rachunków Unijny komisarz mówi wprost: chwaliliście się cały czas, że kryzys przeszliście dobrze, że jesteście zieloną wyspą, macie dobre wyniki, no to tnijcie budżet teraz, a nie za dwa lata. Olli Rehn nie chce się zgodzić na propozycję polskiego ministra finansów, żeby plan cięć, czyli redukcji deficytu do poziomu 3 proc., przesunąć do 2013 r. To zaś oznacza, że budżet na 2012 r., uchwalany jesienią tego roku, musi już pokazywać, gdzie rząd będzie ciął wydatki. A jesień tego roku to czas wyborów parlamentarnych. Nie dziwię się, że Donald Tusk i Jacek Rostowski chcą takie decyzje przesunąć na rok powyborczy, kiedy już skończy się czas kampanijnych obietnic. Z politycznego punktu widzenia to zupełnie zrozumiałe. I trudno mi uwierzyć, by jakikolwiek rząd na świecie przedstawiał plan bolesnych ograniczeń tuż przed wyborami. Ale to już problem Platformy Obywatelskiej i jej szefa. Gdyby Tusk zrobił to wcześniej, dziś nie miałby problemu. Politycy PO chętnie zasłaniali się kryzysem i tym, że w trakcie tąpnięcia na rynkach trudno robić radykalne oszczędności. To prawda, ale można było je zacząć robić przed kryzysem albo wtedy, kiedy najtrudniejszy moment minął. Ekonomiści, także ci, którzy długo wspierali Platformę, mówili o tym wiele razy. Także komentatorzy „Rzeczpospolitej” apelowali o to w dziesiątkach tekstów. Rząd jednak wolał prowadzić bezpieczną i kunktatorską politykę, która miała dowieźć PO spokojnie do wyborów. Premier wolał kpić z ekspertów domagających się reform. Taka polityka się mści i przyjdzie za nią zapłacić rachunek. Trzeba będzie albo toczyć wojnę z Unią, albo uczynić to, co należało zrobić wcześniej. Donald Tusk wciąż ma szansę pokazać, że jest politykiem odpowiedzialnym, dbającym o finanse publiczne. Nie wiem, czy na obniżeniu deficytu w 2012 r. skorzystałaby Platforma Obywatelska, choć – kto wie – może wyborcy doceniliby taki krok. Na pewno jednak skorzystałaby na tym Polska, skorzystałby budżet, skorzystalibyśmy my, obywatele. A przecież politykom chodzi o dobro państwa i obywateli, prawda? Janke
16 lutego 2011 Przecinek jako kropka kończąca zdanie... Socjalizm jako przecinek, albo jako kropka- nie zatrzyma kończącego się zdania. Tak jak sam siebie nie zatrzyma. Bo postęp socjalizmu jest nieubłagany na gruncie biurokratury koła napędowego jakim jest biurokracja.. Biurokracja to rak współczesnych państw, co ja piszę rak- to skrzyżowanie raka z tasiemcem.. Nawet niektóre dzieci w szkołach połykają tasiemca, żeby schudnąć.. Tasiemiec raka odchudzi nie tylko organizm młodej dziewczyny, która chce wyglądać jak te polityczne gwiazdy z telewizji. I nie mam na myśli wcale tzw. polityków... tasiemiec raka biurokratycznego odchudzi też państwo.. Właśnie Główny Urząd Statystyczny podał informację, że od stycznia do września 2010 roku, w naszym państwie socjalistycznym naprawdę jedyna rzecz która kwitnie – to biurokracja! Kwitnie aż miło popatrzeć i posłuchać rozglądając się dookoła uważnie.. Według biurokratycznego urzędu istniejącego w Polsce od przed wojny - w tym okresie przybyło nam podatnikom na utrzymanie urzędowych darmozjadów – tylko w biurokracji publicznej-26 300 gęb do wyżywienia razem z rodzinami, to będzie około 100 000 osób pochodzenia urzędowego(!!!!) Tylko od stycznia do września.. A ile od września do dzisiaj? Tego na razie nie wiadomo, bo prezes GUS-u , pan Józef Oleński został odwołany..(???) Taki zorganizowany przypadek, która pani Julia Pitera, pełnomocnik rządu do zwalczania korupcji, ale bez korupcji politycznej wytropiła na podstawie raportu NIK.. Na dzień dzisiejszy mamy więc- według raportu Głównego Urzędu Statystycznego- 462 900(????) osób żyjących bezpośrednio z pracy niewolników państwa socjalistycznego, którzy- rzecz oczywista- nie mają wpływu na obsadę głównych ról w państwie socjalistyczno- biurokratycznym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.. Chodzi o sprawiedliwość w myśl której miliony niewolników muszą utrzymywać tabuny darmo jedzących ludzi, o których już Św. Paweł wspominał mówiąc, że „ Kto nie pracuje, niech nie je”.. Popatrzcie państwo.. W pastwie socjalistycznym jest odwrotnie: ten co pracuje w przeważającej mierze idzie ku głodowi, a ten, który wozi się na jego skołatanych nerwach i plecach- opływa w dostatki, tak jak na przykład poseł” korytarzowy”( to znaczy taki, który czeka na korytarzu sejmowym, żeby zaczepił go jakiś dziennikarz niezależny i zadał mu pytanie) Kłopotek, którego podróż do Brazylii w ubiegłym roku- kosztowała nas podatników 9000 złotych(!!!). I tak poseł nie był z tego zadowolony, bo straszenie długo i ciasno było samolocie.. A zrobił to oczywiście zgodnie z prawem. Prawem demokratycznym. To znaczy przegłosowali, że można sobie brać ile im potrzeba.. I biorą! A jak im będzie mało- to podniosą nam podatki! Także demokratycznie! Przegłosują! Demokracja jest oczywiście najlepszym ustrojem na świecie- nie licząc innych dyktatur.. W każdym razie nie dość, że przed demokratycznymi wyborami parlamentarnymi na posłów i senatorów pan prezes Józef Oleński ujawnił liczbę nowych, niewybieralnych urzędników państwowych: ich się nie wybiera demokratycznie- oni się rozmnażają samodzielnie poprzez pączkowanie i układy polityczne, a których w demokracji nie brakuje.. Ważne, żeby trzymać demokratyczną rękę na demokratycznym pulsie i wiedzieć komu można zaufać demokratycznie, a komu - w żadnym wypadku.. Nawet demokratycznie. Bo wtedy żegnajcie possssssady.. Kto o tym nie wiedział- nie znalazł się od stycznia do września na lukratywnych posadach państwowych.. Jak to wzdychał pan Pawlik w roli Kunickiego w „Karierze Nikodema Dyzmy”? „Boże drogi, ile to przy pańskich wpływach, kochany panie Nikodemie, można dobrego ludziom zrobić”. No pewnie , że można, ale trzeba mieć wpływy.. Bez wpływów ani rusz.. Rozumieją to dokładnie różni agenci wpływów i odpływów.. Mają w sobie coś z Księżyca.. A wtedy sam premier, no nie premier Donald Tusk oczywiście, wtedy jeszcze pana premiera nie było na świecie- zwrócił się do pana Nikodema w te słowa:” Czy pan zgodziłby się objąć kierownictwo państwowej polityki zbożowej”(???) Państwowa polityka zbożowa, polityka państwowa kulturalna., zdrowotna, edukacyjna – też państwowa polityka filmowa i teatralna, polityka państwowa gospodarcza, dla małych i średnich firm, polityka żłobkowa i przedszkolna, polityka grubej kreski.. Ile tych polityk prowadzi państwo socjalistyczne od czasów przesławnego pana Nikodema..? I Ile będzie jeszcze prowadzić - aż do pełnego komunizmu.. Jak pan premier prosi- to kto odmówiłby panu premierowi.?. Znajdzie się taki bohater, jak Dyzmów u nas ci dostatek, i dyzmologia – jako nauka ma się rozmieć - święci u nas wielkie triumfy.. No i przy tych państwowych posadach- kobiety.. One też lubią splendor i dobre towarzystwo.. Towarzystwo upaństwowionych darmozjadów- ale o wielkich wpływach i odpływach.. To niektóre kobiety kręci.. A kto nie chciałby się znaleźć w towarzystwie i na świeczniku? I nie jest to towarzystwo ze” Zwierzęcego Folwarku”. To jest prawdziwe towarzystwo, doprowadzające nasz kraj do ruiny, wielkich długów i powolnego unicestwienia jako państwa.. „Kobieta zawsze jest bluszczem, będzie marnie wegetować pełzając po ziemi, jeżeli nie znajdzie silnego drzewa , po którym może wspiąć się ku słońcu”- tak przynajmniej uważała Nina- pani Grażyna Barszczewska. I słuszna jej racja.. Jak ubywa prywatnych firm w państwie socjalistycznego bezprawia. pod ciężarem socjalistycznych podatków, w ramach demokracji bezpośredniej i tajnej oraz przedstawicielskiej to wszyscy czepiają się państwowego garnuszka, bo tam jakby cieplej i przytulniej.. No i podatek ZUS zapłacą podatnicy i jeszcze dadzą wikt i opierunek... A ile przy tym dobrego można dla „obywateli „ zrobić..? Tego nie da się wycenić żadnymi pieniędzmi! W samym styczniu bieżącego roku Pańskiego 2011- ubyło z rynku socjalistycznego rozdawnictwa ponad 5000 drobnych firm(???) A czy kogokolwiek to obchodzi, ze ciężary nakładane na samotne firmy prywatne już są tak duże, że nie są one w stanie ich wytrzymać? Tak jak los polskich kierowców czekający na mrozie w kolejce na granicy Federacji Rosyjskiej, bo rząd nie przygotował wcześniej umów tranzytowych? Czy rząd jeszcze cokolwiek obchodzi oprócz swoich własnych spraw? I walk wewnątrz frykcyjnych, pardon- frakcyjnych? „Moim zdaniem w każdej sprawie najważniejsze jest to, kto ją załatwia. Kwestia personalna”- twierdził nieoceniony minister Jaszuński - naprawdę Bińczycki. I to w socjalizmie organizowanym przez biurokrację- jest szczerą prawdą.. Tak jak fakt, że: „Pan Dyzma wraz rządem przygotowuje kapitalny plan ratowania kraju przed kryzysem gospodarczym”- twierdził Kunicki. A’ szczęśliwy początek wróży równie szczęśliwe zakończenie”. Tyle mamy dobrego.. I tyle radości.. A pan prezes GUS-u, Józef Oleński stwierdził, że:” bezrobocie będzie się pogłębiać”. Nie dość, że wykazał jak rośnie biurokracja pod rządami Platformy Obywatelskiej, to jeszcze nie rokuje jasnej przyszłości.. Musiał zostać odwołany, wszak GUS to instytucja rządowa.. I jak jesteś między wrony musisz krakać jak i ony.. Ale żeby fałszować dane? Tego pan premier wymagał od Pana prezesa? Oficjalnie chodzi o 3,5 miliona złotych wydanych na jakieś zlecenia w czasie spisu powszechnego.. A co to jest zmarnowanych 3,5 miliona złotych? Sam największy „Orlik” w centrum Warszawy będzie kosztował ze 2 miliardy złotych(????) A tu chodzi o jakieś 3,5 miliona.. Tak jak chodziło o śledzia, czy jakąś inną rybę, którą kupił urzędnik państwowy za 7 złotych, a z którego to faktu pani Pitera zrobiła wielkie halo swojego czasu.. No i nawet jak w samym GUS-e biurokracja wzrosła.. Tego akurat raport nie podaje.. No to co? Czy to nie wszystko jedno gdzie wzrosła.. Afgański telefon zaufania: - W czym mogę pomóc?- pyta panienka - Mam ciężką depresję, nic mi w życiu nie wychodzi, mam myśli samobójcze…. - Mhhhmmm - rozumiem… - A czy potrafi Pan prowadzić ciężarówkę? Ale czy wszyscy musimy popełniać samobójstwa bo rząd nas do tego prowadzi? Czas do demokratycznej Konstytucji wpisać zapis o zakazie popełniania samobójstw.. Najwyższy czas!
WJR
Sosnkowski w Organizacji Bojowej PPS Po przerwaniu studiów w Instytucie Politechnicznym w Warszawie, Kazimierz Sosnkowski w 1906 roku zaangażował się w działalność w Organizacji Bojowej PPS, stając się w ciągu kilku miesięcy czołowym jej dowódcą. Na wiosnę 1905 roku w kierownictwie Polskiej Partii Socjalistycznej przewagę uzyskali tzw. „młodzi”, pragnący ściśle współpracować z rewolucjonistami rosyjskimi. W październiku 1905 roku „starzy” przeszli do kontrofensywy i udało im się przeforsować powołanie Józefa Piłsudskiego na kierownika Wydziału Spiskowo-Bojowego, sprawującego zwierzchnictwo nad Organizacją Bojową PPS. Piłsudski rozpoczął przygotowania do stworzenia wyszkolonych kadr OB, która w odpowiednim momencie miała rozpocząć walkę zbrojną przeciwko Rosji. Dla realizacji tego planu niezbędne było pozyskanie zwolenników wśród młodych, energicznych członków partii. Takim był niewątpliwie Kazimierz Sosnkowski, którzy pomimo formalnej przynależności do pokolenia młodych, podzielał idee polityczne „starych”. W trakcie VIII Zjazdu PPS, który odbył się w dniach 12-23 lutego 1906 roku we Lwowie, Sosnkowski całkowicie uległ fascynacji osobowością Piłsudskiego i jak sam wspominał: ”Duch jego przemówień pozywał mnie. Ich urok polegał na niezwykłej sugestywności słowa; mowy jego były wspaniałą improwizacją, głośnym myśleniem”. W efekcie Sosnkowski zadecydował o przystąpieniu do Organizacji Bojowej PPS i bezpośrednio ze Lwowa udał się do Krakowa, by wziąć udział w spotkaniu bojowców z Piłsudskim. Sosnkowski, dzięki inteligencji i szczeremu pragnieniu wzięcia udziału w walce, zyskał aprobatę w oczach Piłsudskiego. „W zakończeniu tej mowy – wspominał po latach – oświadczyłem Piłsudskiemu, że rozumiem czego żąda od bojowców. Odparłem mu cytatą z Puszkina <…Tak ciężar młota krusząc szkło łamliwe, kuje stal hartowną>”. Sosnkowski został skierowany przez Piłsudskiego – co było dużym wyróżnieniem dla nowego członka OB - na kurs I szkoły bojowej, prowadzony osobiście przez „Ziuka”. Była to bardzo specyficzna szkoła, w której nie było ścisłego podziału na wykładowców i słuchaczy, dzielono się nawzajem wiedzą wyniesioną m.in. ze służby w wojsku rosyjskim lub doświadczeniem z dotychczasowej działalności bojowej. W tych warunkach szczególne znaczenie miało powierzenie Sosnkowskiemu, niedawnemu studentowi, funkcji „starszego” jednej z trzech utworzonych na kursie „piątek”. Kilkutygodniowy pobyt pod wspólnym dachem, wojskowa dyscyplina, atmosfera niezłomności przekonań wyrabiała, mimo licznych braków pod względem przygotowania technicznego, przymus panowania nad sobą, hart ducha i umiejętności kierownicze. Po ukończeniu kursu Sosnkowski – już jako wykładowca materiałów wybuchowych – wziął udział w kolejnym szkoleniu. Był także autorem opracowania o zapalnikach bomb, produkowanych w laboratoriach OB. Następnie otrzymał zadanie objęcia funkcji zastępcy komendanta okręgu warszawskiego OB. Była to jego pierwsza funkcja w organizacji i od razu ważne stanowisko. Bezpośredni nadzór nad działalnością okręgu warszawskiego sprawował Wydział Spiskowo-Bojowy. Zgodnie z obowiązującym wówczas schematem organizacyjnym najniższym szczeblem OB była „piątka”, na której czele stał tzw. „starszy”. Kilka „piątek” tworzyło oddział z instruktorem bojowym na czele, który był jednocześnie pomocnikiem lub zastępca kierownika okręgu, złożonego z kilku oddziałów. W Warszawie Sosnkowski, który posługiwał się pseudonimem „Ryszard”, z dużą energią i rozmachem przystąpił do stworzenia silnej, wyszkolonej organizacji warszawskiej. Po kilku miesiącach wytężonej pracy siły okręgu warszawskiego składały się z 53 „piątek”. Ten gwałtowny rozwój bojówki niósł niebezpieczeństwo dekonspiracji, jednak rozwój ówczesnej sytuacji politycznej w Królestwie Polskim zdawał się usprawiedliwiać tworzenie kadr dla przyszłego zbrojnego wystąpienia przeciwko Rosji. Sosnkowski podzielając koncepcje Piłsudskiego, pisał: „Jawna walka w otwartym polu była nie do pomyślenia bez dostatecznie licznych kadr powstańczych. Przygotowanie i stworzenie tych kadr było w moim zrozumieniu celem i sensem Organizacji Bojowej”. Sukcesy organizacyjne w Warszawie stanowiły poważny argument dla innych, wahających się jeszcze, kierowników OB, o słuszności programu Piłsudskiego. Było to istotne także w obliczu kolejnej próby „młodych” podporządkowania bojówki władzom partii. W odpowiedzi Piłsudski zorganizował w lipcu w Krakowie konferencję bojowców, która określiła się jako Zjazd OB PPS. Jej celem było przywrócenie jedności bojówki przez odsunięcie od władzy przedstawicieli opozycji, zgrupowanych wokół Wydziału Techniczno-Bojowego. Sosnkowski przygotował raport specjalnej komisji, którego istotą była próba zdyskredytowania opozycji poprzez uwypuklenie ciemnych stron jej działalności oraz wykazanie jej całkowitej izolacji w bojówce. W konkluzji komisja uznając członków opozycji winnych „czynów nieorganizacyjnych, (…) i nieetycznego stosunku do towarzyszy”, zaproponowała zawieszenie na kilka tygodni w prawach członków przywódców opozycji. Łagodne potraktowanie winnych miało na celu skonsolidowanie organizacji, a nie pogłębianie rozdźwięków w jej łonie. Doceniając efekty pracy „Ryszarda” w Warszawie, a także jego udział w ograniczeniu wpływów opozycji, Piłsudski zaproponował jego kandydaturę do Wydziału Spiskowo-Bojowego, jednak „po paru głosowaniach – jak wspominał Sosnkowski - ściślejszych szanse wahały się pomiędzy mną, a tym, kogo domagał się , bohaterskim i słynnym Mareckim. Ostatecznie został wybrany Marecki, ja zaś objąłem dowództwo okręgu warszawskiego”. Mimo ugruntowania swego dowództwa w Organizacji Bojowej, Piłsudski zmuszony został do rozpoczęcia akcji zbrojnych. Największą i najlepiej zorganizowaną akcją była tzw. „krwawa środa”, przeprowadzona 15 sierpnia 1906 roku w Warszawie i kilku innych miastach Królestwa. W całym kraju z rąk bojowców padło 77 przedstawicieli władzy rosyjskiej (wedle raportów rosyjskich zginęło 29 policjantów a ciężko rannych zostało 43). W samej Warszawie zabito 16 i raniono 17 Rosjan ( w tym wypadku istnieje zgodność tych danych z raportami rosyjskimi). Świadczyło to jednoznacznie o sile bojówki warszawskiej, zorganizowanej i dowodzonej przez Sosnkowskiego. W powszechnej opinii „szczególnie dobrze udały się zamachy w Warszawie, gdzie okręgowcem był Ryszard”. Był to wyraz uznania dla olbrzymiej pracy organizacyjnej młodego dowódcy OB. Jednakże kilkumiesięczna, aktywna działalność Sosnkowskiego w Warszawie, gdzie policja rosyjska była szczególnie mocno rozbudowana, nie mogła ujść uwadze licznej rzeszy szpiclów. „Zdekonspirowany – wspominał „Ryszard” – ścigany przez Ochranę, znany osobiście kilku zdrajcom i prowokatorom, musiałem opuścić Warszawę, objąłem na rozkaz władz organizacyjnych, dowództwo okręgu radomskiego, następnie okręgu Zagłębia”. Oba wymienione okręgi należały obok Łodzi i Warszawy do największych skupisk OB. Wydział Spiskowo-Bojowy kierował do nich tylko najwybitniejszych bojowców. Można więc śmiało powiedzieć, że Sosnkowski należał do elity bojówki, a przecież w porównaniu z innymi wybitnymi bojowcami, jego staż w partii, a przede wszystkim w OB. był stosunkowo niewielki. Musiał więc nadrabiać te braki doświadczenia wytężoną pracą oraz zdolnościami organizacyjnymi i dowódczymi. W ciągu krótkiego czasu z nieznanego szeregowego członka partii, stał się jednym z czołowych przywódców OB. Niewątpliwie do jego szybkiej kariery przyczyniło się poparcie Piłsudskiego, ale nie wyróżniałby on „Ryszarda” tylko z powodu jego lojalności, w grę wchodziły więc rzeczywiste zdolności Sosnkowskiego, które predysponowały go do odgrywania tak poważnej roli w bojówce. Rząd rosyjski stosując z jednej strony taktykę częściowych ustępstw, z drugiej bezwzględnymi represjami zdołał w dużym stopniu opanować sytuację w Rosji. To zaś w decydujący sposób wpłynęło na gwałtowne osłabienie fali rewolucyjnej w Królestwie Polskim. Jesienią 1906 roku stało się jasnym, że szanse na powstanie zbrojne w Kongresówce znikły na dłuższy czas. W szeregi bojówki wkradł się rozkład spowodowany represjami rosyjskimi oraz osłabieniem poparcia dla ich walki ze strony społeczeństwa polskiego. Nakładały się na to wszystko wewnętrzne konflikty w PPS, które doprowadziły w listopadzie 1906 roku do formalnego rozłamu w partii, spowodowanego głównie różnicą poglądów między „starymi” a „młodymi” w sprawie strategii politycznej. W końcu 1906 roku szeregi bojówki zaczęły gwałtownie topnieć. Dał się odczuć brak motywacji do dalszej walki. Uległ temu także Sosnkowski, który wspominał: „Pracowałem dalej siłą rozpędu bez wewnętrznego przekonania, rewolucja leżała już na ziemi”. Wkrótce uzyskał, zgodę kierownictwa bojówki na wyjazd do Galicji. Następnie „z początkiem 1907 roku wyjechałem na studia do Włoch i Szwajcarii”, w rzeczywistości wyjechał odpocząć po okresie wytężonej, niebezpiecznej pracy w OB. Na jesieni 1907 roku powrócił do Lwowa i zapisał się na Wydział Architektury tamtejszej Politechniki. Wkrótce też zaangażował się w powstanie Związku Walki Czynnej.
Wybrana literatura:
K. Sosnkowski – Materiały historyczne
H. Kiepurska – Warszawa w rewolucji 1905-1907
S. Hempel – Wspomnienia bojowca
J. Pająk – Organizacje bojowe partii politycznych w Królestwie Polskim 1904-1911
W. Pobóg-Malinowski – Józef Piłsudski 1901-1908. W ogniu rewolucji
E. Kaczyńska, D. Drewniak – Ochrana – carska policja polityczna