What I’ve learned…
Dnia 5 października br. minie rocznica. Nie jest to może, jak już ktoś powiedział: „…wielki krok dla człowieka”, aczkolwiek dla jednostki (w sensie moi) duży.
Otóż rok temu o tej porze w końcu zrzuciłem ogromny ciężar ze swych barków, udręczonej duszy i chorego, makiawelistycznego umysłu. A mianowicie zdobyłem tytuł zawodowy licencjata
z dziennikarstwa, co daje mi prawo do zabijania słowem, częściej zaś chyba śmiechem (nie wchodźmy w szczegóły). Dlatego też chciałbym podzielić się moimi przeżyciami, spostrzeżeniami, błędami, – bo one są nieodłączną częścią natury ludzkiej oraz tym, co najważniejsze, czyli czego nauczyłem się przez ten rok.
Zacznę może od rzeczy mniej przyjemnych. Człowiek, dla którego altruizm, to jak mawiają drodzy przyjaciele zza oceanu life style pada czasem ofiarą ludzkiego, kapitalistycznego wyzysku. Szkoda, że nie nagrałem na komórkę jak ten „debil” zaciera ręce na wieść o tym, że w Polsce jest kryzys, i znowu będzie można tyrać ludźmi za „psie pieniądze”. Napisałem debil w cudzysłowie, bo pomimo urazy, to bardzo barwna postać w moim życiu, i na pewno nie mogę mu zarzucić braku oczytania, inteligencji, czy też rewelacyjnego poczucia humoru. No i miał rację, co do jednej rzeczy. Nie od razu Rzym zbudowano, a wszystko wymaga czasu.
No i chapter two, czyli obiecać każdy może. Tak, tak, „…jeśli nie znasz nikogo, jesteś w grobie jedną nogą, no i chu…, że coś wiesz, potrafisz, bardzo chcesz”. Bez znajomości i kontaktów jest ciężko, ale z nimi wcale nie lepiej (chyba, że tylko moje są, jak to się mówi o chu… rozbić). Tak, więc przekonałem się, że lepiej jak to się mówi:, „Jeśli chcesz coś zrobić dobrze, najlepiej zrób to sam”. To trochę jak w polskiej polityce, czyli najlepszym sitcomie od ładnych paru lat, no prawie dekadzie. Przed wyborami do euro parlamentu premier obiecuje rychły ratunek dla polskich stoczni, za sprawą tajemniczego, katarskiego inwestora. Jak też oni musieli pić, tzn. świętować przy napojach bezalkoholowych, za sprawą zwycięstwa w wyżej wymienionych wyborach, a także z tego, że „… ciemny lud to kupił” – brzmi znajomo, co nie? Tak, więc obiecać każdy może, i pamiętajcie
o najlepszym polskim, sitcomie, który „bije na łeb” dinozaura w TVP „Modę na sukces”.
Było też sporo dobrych rzeczy. Życie to dziwka (musisz płacić za przyjemności), to kanał, lecz czasem wbrew racjonalnemu myśleniu, wbrew jakiejkolwiek logice zdarza się coś wspaniałego
w życiu, i pomimo tego, że nie zdarza się często, warto żyć. Mam tu na myśli wartości takie jak przyjaźń, którą bardzo sobie cenię, i czasem wydaje mi się, że na nią nie zasługuję (w jednym przypadku na pewno), miłość, – bo tak naprawdę nikt nie jest samotną wyspą, i choćby się od niej uciekało, ona dopadnie cię w odpowiednim momencie, no i rodzina, która jest przy tobie, pomimo różnych niesnasek (jak to w rodzinie).
W życiu poznajemy mnóstwo ludzi, ale prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie, gdy nie jest kolorowo, when deep inside your bleeding. Wspierają cię dobrym słowem, financial help oraz są przy tobie, kiedy ich potrzebujesz.
Co do rodziny, to bywa różnie. Bo bywają takie smutne przypadki, że członkowie rodziny potrafią stać się najgorszymi wrogami, w szczególności zaś, gdy chodzi o spadek, czy też o pieniądze („…pieniądze szczęścia nie dają, ale życie bez pieniędzy to chu…”). Ja nie wyobrażam sobie życia bez rodziny, która bywa niczym opoka (pojechałem tekstem jak z „Gościa Niedzielnego”), bez mojej ukochanej siostrzyczki, siostrzeńca i siostrzenicy, która jest też moją chrześnicą. Bo nie ma nic wspanialszego, gdy twoja chrześnica wtulona w ciebie, zasypia na twych rękach, albo też, kiedy twój siostrzeniec przed pójściem spać mówi ci: „Kocham cie łujek” (nie zmieniać na wujek, tak ma być). To są właśnie golden moments.
Każdy poeta, pisarz, czy też dziennikarz potrzebuje swojej muzy, która bywa dla niego natchnieniem, jest jego inspiracją. Tak, więc ja także znalazłem sobie muzę Dorotkę, która niestety jest mężatką. Ma męża palanta (moja dość subiektywna opinia), który nie docenia tego, co ma,
a posiada wspaniałą, piękną, inteligentną i zabójczo seksowną żonę(tylko bez spekulacji, to nie Doda, Jesus never ever). Nie doceniamy tego, co mamy, dopóki tego nie stracimy, a wtedy jest już za późno, bo nie można niektórych błędów naprawić i to nieważne jak bardzo byśmy tego pragnęli. Chyba, że będąc wiecznym chłopcem tzw. Piotrusiem Panem, który skacze z kwiatka na kwiatek, bądź też
z gniazdka do gniazdka, ale bez pisklaczki tu, pisklaczki tam (oh thank you Lord), i który za nic ma wszelkie zasady moralne, kocham słodki smak pożądania kogoś, kto jest związany świętym węzłem małżeńskim. No a związki jak wiadomo bywają udane, mniej udane i moje ulubione, czyli całkiem porypane.
Jeśli zaś chodzi o moją „karierę dziennikarską”… No cóż, nie ma rewelacji, ale współpracuję
z lokalną gazetą, pisząc pod okiem najbardziej wyluzowanego 40-latka, jakiego kiedykolwiek było mi dane poznać, który potrafi jedną ręką pisać rewelacyjne teksty, drugą uzupełniać poziom płynów we krwi i w przerwie wykonywać manualną mammografię pięknych, kobiecych piersi. My personal Hero. A na poważnie, to wspaniałe uczucie, gdy jeden twój artykuł może komuś pomóc, czy zmienić jego życie.
A czego się nauczyłem przez ten rok? Odpowiedź jest banalnie prosta. Optymizmu. Szklanka zawsze jest w połowie pełna. Life won’t bring me down. Wiem, że z tymi wszystkimi ludźmi, którzy mnie otaczają, nie jestem jedynie roztańczonym pyłkiem tego świata. I czuję się prawie szczęśliwy.
Noah