307

Absencja Buzka i jego czternastu zastępców – wywiad z europosłem Tomaszem Porębą Deklaracja Miedwiediewa, że nie wyobraża sobie, by ustalenia raportów rosyjskich i polskich śledczych w sprawie przyczyn katastrofy smoleńskiej się różniły, to bardzo zły sygnał. W rzeczywistości nie mamy do czynienia z dwoma oddzielnymi śledztwami: rosyjskim i polskim, ale z jednym postępowaniem prowadzonym przez Rosjan. Z Tomaszem Porębą, posłem do Parlamentu Europejskiego (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy), rozmawia Mariusz Kamieniecki Wspólnie z europosłem Ryszardem Legutką zorganizował Pan wysłuchanie publiczne w Parlamencie Europejskim dotyczące katastrofy smoleńskiej. Jakie było zainteresowanie nim ze strony unijnej dyplomacji? - W spotkaniu wzięło udział wielu posłów, m.in. Geoffrey van Orden i Charles Tannock czy Vitautas Landsbergis, oraz posłowie do Parlamentu Europejskiego z ramienia PiS. Niestety nie przybył nikt z przedstawicieli kierownictwa Unii Europejskiej. Bardzo smutne jest, że na tym spotkaniu zabrakło przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka, który nie tylko sam się nie pojawił, ale również nie wysłał na to wysłuchanie żadnego ze swoich 14 zastępców, choć otrzymał specjalne zaproszenie. Traktujemy to jako smutne wydarzenie, trudne do zrozumienia, zwłaszcza że katastrofa smoleńska kosztowała życie prezydenta Lecha Kaczyńskiego i dotknęła Polaków.

Zabrakło też przedstawicieli polskiej prokuratury… - Na zaproszenie prokurator generalny Andrzej Seremet odpowiedział nam, że ani on, ani nikt z podległych mu prokuratorów nie weźmie udziału w tym wysłuchaniu. Taka postawa jeszcze bardziej determinuje nas do tego, aby kwestie związane okolicznościami i śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej jeszcze głośniej podnosić na forum międzynarodowym. Zdajemy sobie sprawę, że jeżeli tego nie zrobimy, to śledztwo prowadzone w taki sposób jak obecnie nie gwarantuje dojścia do prawdy.

Liczy Pani na aktywne włączenie się UE w proces wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej? - To jest główny cel, jaki sobie stawiamy. Zginął prezydent dużego kraju należącego do Unii Europejskiej. Wspólnota Europejska po traktacie z Lizbony buduje dyplomację, ma wystarczającą ilość instrumentów politycznych, ale także dyplomatycznych, aby tą problematyką się zająć, naciskać na Rosję i pomóc Polsce w rzetelnym wyjaśnieniu tej wielkiej tragedii. Nie będziemy jednak mogli tego zrobić, jeżeli nie będziemy mieć dowodów. Stąd to wysłuchanie i inne planowane przez nas inicjatywy, które mają przybliżyć tę sprawę wspólnocie europejskiej i przedstawicielom najważniejszych instytucji unijnych. Zależało nam na poinformowaniu o stanie śledztwa i umiędzynarodowieniu tej sprawy. Zabiegamy o to, żeby UE wywarła polityczną i dyplomatyczną presję na Rosję, która nie wykazuje dostatecznie dobrej woli w kierunku wyjaśnienia okoliczności śledztwa smoleńskiego. Nie ma co ukrywać, jesteśmy niezadowoleni z wyników dotychczasowego śledztwa, podobnie jak niezadowolona jest duża część Polaków.

Jakich instrumentów może użyć UE, by pomóc Polsce w wyjaśnieniu przyczyn tej katastrofy? - UE dysponuje wystarczającą gamą środków, żeby wywierać nacisk na Rosję. Trudno, żeby to robiła, kiedy stan wiedzy na temat śledztwa jest praktycznie znikomy, stąd idea tego spotkania – wysłuchania publicznego. UE za pomocą instrumentów dyplomatycznych i politycznych może wspierać Polskę w dążeniu do przekazania przez Rosję kluczowych dowodów. Proszę pamiętać, że czarne skrzynki czy parametry lotu są ciągle w Moskwie, również wrak, który leży pod Smoleńskiem, nie został przekazany Polsce. Mało tego – żadnemu z polskich biegłych nie umożliwiono przeprowadzenia jego ekspertyzy. Co więcej, po raz pierwszy w historii katastrof lotniczych okazuje się, że wrak samolotu nie jest dowodem w sprawie. Mamy też do czynienia z preparowaniem pewnych dowodów ze strony Rosjan. Mam tu na myśli zeznania kontrolerów z wieży na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku. Przypomnę, że zostali oni przesłuchani tuż po katastrofie, po czym prokuratura rosyjska uznała ich zeznania za nieważne, przekazując nową wersję zeznań z sierpnia, które w wielu miejscach są zupełnie rozbieżne. To wszystko kwestie bardzo niepokojące, które powinny być wyjaśnione, z którymi będziemy się zwracać do UE, aby kanałami dyplomatycznymi i politycznymi pomogła nam w rozwikłaniu wszystkich zagadek, zarówno katastrofy, jak i śledztwa.

Prokurator Seremet powiedział wczoraj po spotkaniu z Jurijem Czajką, że polscy prokuratorzy otrzymają pełny dostęp do akt śledztwa. - Od wielu miesięcy byliśmy karmieni różnymi informacjami, że będzie przyspieszenie, że materiały dowodowe zostaną nam wreszcie przekazane, co niestety się nie sprawdziło. Dlatego postawa Rosjan nie budzi już zaufania. Jeżeli natomiast okaże się to faktem, a za tymi wzniosłymi deklaracjami pójdą czyny, to należy się z tego tylko cieszyć. Szkoda tylko, że deklaracje takie mają miejsce w takich okolicznościach i dopiero po ośmiu miesiącach od katastrofy.

Czy starania polskich posłów Anny Fotygi i Antoniego Macierewicza, którzy zabiegali w USA o międzynarodową pomoc w sprawie wyjaśnienia katastrofy, przyniosły jakieś pozytywne efekty? - Śledztwo ponad wszelką wątpliwość przebiega w sposób bardzo opieszały. Polskie władze, oddając je w ręce rosyjskie, tak naprawdę zrzekły się kontroli nad tym postępowaniem. W sytuacji, kiedy kluczowe dowody w sprawie wciąż znajdują się w Rosji, trudno mieć pretensje do ludzi, którzy, poszukując prawdy, a nie mogąc liczyć na polskie organy, zabiegają o wsparcie międzynarodowe. Przypomnę, że jesteśmy członkiem NATO, a Stany Zjednoczone są naszym sojusznikiem, zaś jako kraj Unii Europejskiej także mamy prawo i obowiązek szukać i oczekiwać pomocy, która przybliży nas do prawdy. Wizyta Anny Fotygi i Antoniego Macierewicza była istotna i ważna, prowadzone są dalsze zaawansowane rozmowy ze stroną amerykańską. Zapewniam, że wykorzystamy wszystkie możliwe instrumenty polityczne i dyplomatyczne na arenie międzynarodowej, aby wyjaśnienie przyczyn tej katastrofy jak najprędzej stało się faktem.

Wysłuchanie zbiegło się w czasie ze szczytem UE – Rosja, który odbywa się w Brukseli z udziałem Dmitrija Miedwiediewa. - Termin wysłuchania publicznego z udziałem rodzin smoleńskich i termin szczytu UE – Rosja w Brukseli jest zupełnie przypadkowy. Nie było naszą intencją celowe zestawianie tych dwóch dat. Natomiast wizyta prezydenta Miedwiediewa w Polsce, zanim się jeszcze odbyła, została okrzyknięta przez niektóre media i publicystów jako przełomowa. Tymczasem była to tylko niezliczona ilość ogólników i kurtuazyjnych gestów, natomiast niewiele konkretów, a podpisane memorandum między polskimi a rosyjskimi prokuratorami, które ma usprawnić współpracę śledczych, także tych, którzy badają okoliczności katastrofy, tak naprawdę do niczego nie zobowiązuje. Moskwie zależało, aby przed całym światem pokazać, że Rosja to kraj cywilizowany, przewidywalny i umiejący porozumiewać się w imię dobrych relacji właściwie z każdym. I taki obraz został wysłany w świat. Szkoda tylko, że ze strony polskich najwyższych władz zabrakło zdecydowania i troski o wyjaśnienie wszystkich nurtujących nas problemów związanych nie tylko ze śledztwem smoleńskim, lecz także w sprawie zbrodni katyńskiej, gdzie poza gestami na dobrą sprawę nic nowego się nie dzieje, a przynajmniej zdecydowanie za mało.

Miedwiediew zaznaczył, że nie wyobraża sobie, by ustalenia raportów rosyjskich i polskich śledczych w sprawie przyczyn katastrofy się różniły. - To bardzo zły sygnał, który oznacza, że tak naprawdę nie mamy do czynienia z dwoma oddzielnymi śledztwami: rosyjskim i polskim, ale mamy jedno postępowanie prowadzone przez Rosjan, którzy tak naprawdę od początku dyktują nam swoje warunki i de facto przekazują nam tylko te materiały i w takim terminie, jaki sami uznają za stosowny. Natomiast pozostawiają u siebie te dowody, które są najważniejsze w sprawie. To tylko potwierdza, że w tym śledztwie pełnimy jedynie rolę petenta. Dziękuję za rozmowę.

”Ten błazen przyjeżdżający na saniach z Laponii to nie św. Mikołaj”Biskup z Miry był autentyczną postacią, osadzoną w konkretnych historycznych realiach – przypomina ks. kan. Jerzy Horzela, kustosz największego polskiego sanktuarium św. Mikołaja w Pierśćcu na Śląsku Cieszyńskim. Do świątyni przybywają dziś kolejne grupy pielgrzymkowe, pragnące modlić się za wstawiennictwem patrona chorych i ubogich. Zdaniem ks. Horzeli, trzeba ciągle przypominać, że św. Mikołaj był człowiekiem z krwi i kości, żyjącym na przełomie III i IV wieku na terenie dzisiejszej Turcji. – Oczywiście wokół tej postaci z czasem narosły jakieś legendy. Jednak ostatnio robi się niej produkt marketingowy, który nie ma nic wspólnego ze św. Mikołajem. Ten błazen przyjeżdżający na saniach z Laponii to nie św. Mikołaj. To swoista desakralizacja świętości – zauważa kapłan. Główne uroczystości odpustowe w Pierśćcu odbędą się w niedzielę 12 grudnia. Do tego czasu sanktuarium na Śląsku Cieszyńskim odwiedzi kilkanaście grup pielgrzymkowych – przede wszystkim z najbliższego dekanatu skoczowskiego, ale i z innych zakątków Podbeskidzia. Dziś przed cudowną figurą św. Mikołaja, przy której wierni od lat wypraszają łaski zdrowia dla siebie i swoich bliskich, modlą się wierni z pobliskiego Chybia i Zabrzega. Pielgrzymi przywożą często ze sobą chusteczki i bieliznę osób chorych, którymi dotykają figury św. Mikołaja. W ten sposób proszą o wstawiennictwo świętego i modlą się o uzdrowienie bliskich. Zdaniem ks. Horzeli jest to dowód, jak bardzo żywy jest tu kult św. Mikołaja. – Przez tyle wieków przychodzą tutaj pielgrzymi i autentycznie się modlą. Świadczą o tym wota zostawione przy ołtarzu. Wielu mówi o licznych łaskach, jakie doznali dzięki modlitwie w tym miejscu – opowiada kapłan. Historia Pierśćca związała się z kultem figury św. Mikołaja. Pierwsza kaplica poświęcona św. Mikołajowi powstała prawdopodobnie w XIV wieku. W 1616 r. pożar strawił całą wieś. Z żywiołu uratowano jedynie figurę św. Mikołaja, co uznano za cudowny znak. W 1618 r. protestanci wybudowali nowy kościółek pw. św. Mikołaja, co jest ewenementem w historii reformacji na Śląsku Cieszyńskim, gdyż luteranie nie dedykują swych świątyń świętym. W 1718 r. kościółek przeszedł z powrotem w ręce katolików. Wkrótce postanowiono wybudować nowy, większy kościół. Świątynia powstała w ciągu jednego roku. Poświęcona została w 1888 roku, a konsekrowana w 1889 r. przez biskupa cieszyńskiego Franciszka Śniegonia.

Relikwie świętego z Bari przywiózł do Pierśćca w 1964 roku bp Bolesław Kominek, wracający z obrad II Soboru Watykańskiego. Źródło: KAI

Święty Mikołaj, biskup Mikołaj urodził się w Patras w Grecji ok. 270 r. Był jedynym dzieckiem zamożnych rodziców, uproszonym ich gorącymi modłami. Od młodości wyróżniał się nie tylko pobożnością, ale także uczuleniem na niedolę bliźnich. Po śmierci rodziców, swoim znacznym majątkiem, chętnie dzielił się z potrzebującymi. Tak np. ułatwił zamążpójście trzem córkom zubożałego szlachcica, podrzucając im skrycie pieniądze. O tym wydarzeniu wspomina Dante w swoim eposie. Wybrany na biskupa miasta Miry (obecnie Demre) podbił sobie serca wiernych nie tylko gorliwością pasterską, ale także troskliwością o ich potrzeby materialne. Cuda, które czynił, przysparzały mu większej jeszcze chwały. Kiedy cesarz Konstantyn I Wielki skazał trzech młodzieńców Miry na karę śmierci za jakieś wykroczenie, nieproporcjonalne do aż tak surowego wyroku, św. Mikołaj udał się osobiście do Konstantynopola, by uprosić dla swoich wiernych ułaskawienie. Kiedy indziej miał swoją modlitwą uratować rybaków w czasie gwałtownej burzy od niechybnego utonięcia. Dlatego odbiera cześć również jako patron marynarzy i rybaków. W czasie zarazy, jaka nawiedziła także jego strony, usługiwał zarażonym z narażeniem własnego życia. Podanie głosi, że św. Mikołaj wskrzesił trzech ludzi, zamordowanych w złości przez hotelarza za to, że mu nie mogli wypłacić należności. Św. Grzegorz I Wielki w żywocie św. Mikołaja podaje, że w czasie prześladowania, jakie wybuchło za cesarza Dioklecjana i Maksymiana (pocz. wieku IV) Święty został uwięziony. Uwolnił go dopiero edykt mediolański w roku 313. Święty Mikołaj uczestniczył także w pierwszym soborze powszechnym w Nicei (325), na którym potępione zostały przez biskupów błędy Ariusza.

Po długich latach błogosławionych rządów Święty odszedł po nagrodę do Pana 6 grudnia (stało się to między rokiem 345 a 352). Ciało Świętego zostało pochowane ze czcią w Mirze, gdzie przetrwało do roku 1087. Dnia 9 maja tegoż roku zostało przewiezione do miasta włoskiego Bari. Dnia 29 września 1089 roku uroczyście poświęcił jego grobowiec w bazylice wystawionej ku jego czci papież bł. Urban II. Najstarsze ślady kultu św. Mikołaja napotykamy w wieku VI, kiedy to cesarz Justynian wystawił Świętemu w Konstantynopolu jedną z najwspanialszych bazylik. Cesarz Bazyli Macedończyk (w. VII) w samym pałacu cesarskim wystawił kaplicę ku czci Świętego. Do Miry udawały się liczne pielgrzymki. W Rzymie św. Mikołaj miał dwie świątynie, wystawione już w wieku IX. Papież św. Mikołaj I Wielki (858-867) ufundował ku czci swojego patrona na Lateranie osobną kaplicę. Z czasem liczba kościołów Św. Mikołaja w Rzymie doszła do kilkunastu! W całym chrześcijańskim świecie św. Mikołaj miał tak wiele świątyń, że pewien pisarz średniowieczny pisze: “Gdybym miał tysiąc ust i tysiąc języków, nie byłbym zdolny zliczyć wszystkich kościołów, wzniesionych ku jego czci”. W XIII wieku pojawił się zwyczaj rozdawania w szkołach pod patronatem św. Mikołaja stypendiów i zapomóg. O popularności św. Mikołaja jeszcze dzisiaj świadczy piękny zwyczaj przebierania ludzi za św. Mikołaja i rozdawanie dzieciom prezentów. Odbywa się to w różnych formach: “Św. Mikołaj” przychodzi w przebraniu biskupa do domów, przyjeżdża na saniach. W sklepach przez cały już Adwent “Mikołaje” wręczają podarki dzieciom, kupione przez rodziców. Podobiznę Świętego opublikowano na znaczkach pocztowych w wielu krajach. Postać św. Mikołaja uwieczniło wielu malarzy i rzeźbiarzy. Wśród nich wypada wymienić Agnolo Gaddiego, Arnolda Dreyrsa, Jana da Crema, G. B. Tiepolo, Tycjana itd. Najstarszy wizerunek św. Mikołaja (z VI w.) można oglądać w jednym z kościołów Beyrutu. W Polsce kult św. Mikołaja był kiedyś bardzo popularny. Jeszcze dzisiaj pod jego wezwaniem jest aż 327 kościołów w naszej Ojczyźnie. Po św. Janie Chrzcicielu, a przed św. Piotrem i Pawłem najpopularniejszy jest św. Mikołaj. Do najokazalszych należą kościoły w Gdańsku i w Elblągu. Ołtarzy posiada Święty znacznie więcej, a figur i obrazów ponad tysiąc. Święty odbierał kult jako patron panien, marynarzy, rybaków, dzieci, więźniów i piekarzy. Zaliczany był do 14 Orędowników. Zanim jego miejsce zajął św. Antoni Padewski, św. Mikołaj był wzywany we wszystkich naglących potrzebach. Postać Świętego, mimo braku wiadomości o jego życiu, jest jedną z najbardziej barwnych w hagiografii. Jest patronem Grecji, Rusi, Antwerpii, Berlina, Miry, Moskwy, Nowogrodu; bednarzy, cukierników, dzieci, flisaków, jeńców, kupców, marynarzy, młynarzy, notariuszy, panien, piekarzy, pielgrzymów, piwowarów, podróżnych, rybaków, sędziów, studentów, więźniów, żeglarzy. W ikonografii św. Mikołaj przedstawiany jest w stroju biskupa rytu łacińskiego lub greckiego. Jego atrybutami są m. in.: anioł, anioł z mitrą, chleb, troje dzieci lub młodzieńców w cebrzyku, trzy jabłka, trzy złote kule na księdze lub w dłoni (posag, jaki według legendy podarował biednym pannom), pastorał, księga, kotwica, sakiewka z pieniędzmi, trzy sakiewki, okręt, worek prezentów.

Źródło: Internetowa Liturgia Godzin
Za: Sanctus.pl
Za: http://www.bibula.com/?p=29028

Admin z oburzeniem odnosi się do próby przywłaszczenia sobie przez Kościół Katolicki postaci wesołego, grubego krasnala, kochanego przez wszystkie dzieci na całym świecie – którego, jak wszystkim wykształconym osobom z wielkich miast wiadomo, wymyślił koncern Coca Coli.

Stereotyp bezsilnego Polaka „Ludzkość podzieliła się jakby na tych, którzy wierzą we wszechmoc człowieka (wierzą, że wszystko jest możliwe, jeśli się wie, jak pokierować masami) oraz tych, dla których podstawowym doświadczeniem stała się własna bezsilność”. – pisze w pierwszych latach po wojnie Hannah Arendt Wydaje się, że przez dziesięciolecia wiara tych pierwszych w możliwość odpowiedniego pokierowania masami  powiodła się w 100%. Pozostali wprawdzie tacy, którzy twierdzą, że nie dają sobą kierować i swój rozum mają. Z nimi jednak też sobie poradzono. Z własnej nieprzymuszonej woli izolowali się „od całego świata” i wierzą, że „leżą na dowolnie wybranym boku”. Nie jest to bynajmniej zasługa oddziaływania przeboju Maryli Rodowicz. Każdy ratuje się, jak może, by nie zwariować. Po telewizyjnych serialach oglądanych przez żony, ci drudzy - bezsilni wielbiciele szklanego ekranu, gdy dom zasypia sprawiedliwym snem, przeszukują programy lub strony niekoniecznie sportowe, by dać sobie godne zajęcie, wolne od polityki i rozgrzeszyć grzechem swoją bezsilność. W rzeczywistości, zgodnie z zaleceniem konsultanta politycznego i tak skazani są na „emocjonującą narrację” w windzie na temat polityki bez klasy Jarosława Kaczyńskiego.Temat nieco zużyty, ale nie wypada zaprotestować, bo o pracę trudno. Siadamy przy biurku, klikamy bezmyślnie na Onet czy wp, potem jeszcze Rzepa, czasem Dziennik, a czasem portal regionalny. Z niewielkimi niuansami, wszędzie to samo, więc musi być prawda.  Owszem, zdarza się, że dzieli się ktoś przy porannej kawie informacją bulwersującą, np. tą, że Anna Komorowska zataiła sprytnie wstydliwą biografię. Ale … i już mamy gotowe usprawiedliwienie dla ukrywania tych faktów przed nami w czasie kampanii wyborczej. Nie musimy wstydzić się, że głosowaliśmy na „nie wiadomo czy hrabiego”. Podobny los spotyka informacja o kłamstwach w sprawie smoleńskiej. Jeśli już w żaden sposób przy zdjęciu pociętego i porozrzucanego wraku samolotu nie możemy zapomnieć zapewnień telewizyjnej dziennikarki o zbieraniu szczątków samolotu kawałek po kawałeczku, by dociec przyczyn katastrofy, bo tak dzieje się na całym świecie, to pozostaje w odwodzie myśl. A co my możemy zrobić? Ruscy i tak nam nie pozwolą. I tak pokrótce, w dużym uproszczeniu, ale bez szkody dla wizerunku, mamy ulubiony stereotyp Polaka, przez którego Tusk może bezkarnie zawierać niekorzystne umowy z Gazpromem, planować budowę elektrowni atomowej nie z członkiem UE ale z Rosją, milczeć albo dezinformować w sprawie rury gazowej, a Komorowski obściskiwać się wiernopoddańczo z Miedwiediewem.  Ten stereotyp działa również na poziomie lokalnym. Zboczeniec seksualny o mało nie wygrał wyborów, bo ten głupi naród… Różne mądre głowy analizują, informują, dociekają, dlaczego to, dlaczego tamto. A ja tak myślę sobie, że chyba ów stereotyp zaczyna się kruszyć, skoro Polską zaczynają sobie wycierać gęby politycy działający na jej szkodę. Coś mi mówi, że szok po wyborach prezydenckich jeszcze nie przeszedł. Przestraszono się wyniku  Jarosława Kaczyńskiego, czy rosnącego patriotyzmu Polaków? Przecież nikt nie zawłaszczałby sobie mitu śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jaki urósł z dnia na dzień. Nikt nie wydzierałby  PiS wyborczego hasła, gdyby to się nie opłacało. Może stąd te desperackie chwyty piarowskie i klękanie przed carem Wszechrusi, bo czas się kończy i trzeba załatwić sobie desant? Nie mam ani więcej informacji, ani dostępu do tajnych źródeł. Moja skala pomiaru uwikłania politycznego wszystkich bez wyjątku struktur państwowych i instytucji użyteczności publicznej jest na miarę mego doświadczenia i obserwacji.  Słyszałam, że wśród prawników krąży dowcip. Polska jest podobno jedynym krajem, w którym władza najpierw działa, a potem do działania poszukuje odpowiedniego prawa. Tak było w sprawie dopalaczy.   Co dociekliwsi na szczęście na dowcipach nie poprzestają i pytają. Jak to możliwe, że wbrew prawu i zgodnie z nieistniejącym prawem, stawiana jest na baczność w dzień wolny od pracy  instytucja powołana do ochrony prawa obywateli? Jak to możliwe, że Sanepid uczestniczy wraz z policją w przedsięwzięciu bezprawnym na polecenie premiera? Dlaczego nie pytają o to dziennikarze premiera ani nie zadają pytań o okoliczności akcji głównemu inspektorowi sanitarnemu? Dziwią się i dziś. Jak to możliwe, że nie ma tłumu dziennikarzy i reporterów pod drzwiami różnych urzędów po lekturze  49  (i nie tylko) numeru Gazety Polskiej? Toż emocji i dyskusji dla dziennikarzy i publicystów starczy na tygodnie. I to nie tylko z powodu Rodzinnej historii prezydentowej czy wywiadu z Jarosławem Kaczyńskim. Każda strona to pytanie do Prokuratury, Arabskiego czy CBA i agenta Tomka Kaczmarka.

Po odstawieniu lektury papierowego wydania tej gazety włos się na głowie jeży. Czy to wszystko prawda? A jeśli tak, to ktoś taki jak mama Katarzyna musi się zapytać czy to tylko teatr? Nie ma czym się przejmować, można spokojnie wybrać bok i ułożyć się do snu? Mnie to nie dotyczy? Wszystko to przecież już było. Złudzenie „złotego wieku” świat już przerabiał. W dwudziestoleciu międzywojennym też najważniejsza była ekonomia i gospodarka, a polityka stała się teatrem, emocjonującą narracją przy dostatnim stole. Niestety nie dla wszystkich i to był błąd, który niewyobrażalną dotąd tragedię kosztował. Mój instynkt samozachowawczy podpowiada mi, że jest gorzej niż to opisuje nawet Gazeta Polska. I ona nie porusza zbyt często tematów, które mogłyby w decydujący sposób odsłonić chory system naszego państwa. Czytając artykuły mocne i dociekliwe można by pomyśleć, że sam system nie jest zły; psują go układy i mafijne powiązania, niewłaściwi ludzie na stanowiskach, niewłaściwa partia, a nie zachowane status quo PRL.  No cóż, nie będę się spierać, światowi ludzie wiedzą więcej niż mama Katarzyna. Patrząc na nerwowe ruchy  miłościwie nam panujących, mimo wszystko, ogarnia mnie nadzieja, że okres poczucia bezsilności  już się kończy. Czekam  jeszcze  na dzień, w którym w Gazecie Polskiej przeczytam  nie tylko o paskudnych tajemnicach Pierwszej Damy, ale również znajdą się relacje, np.  z procesów takich jak Władka, na opisanie którego zdobył się tylko jeden bloger MarkD w notce - Zwycięzca http://markd.pl/zwyciezca/  , ale żaden dziennikarz. (Jeden nawet miał szczerą wolę, ale widać mu nie pozwolono.) Czekam na ten wysiłek, wciąż czekam, kiedy jakiś wolny dziennikarz  poświęci też trochę cennego czasu na odsłonięcie nie tylko afer, ale systemu, który na te afery zezwala. Czekam na prześledzenie choćby losów opozycji, która w tych samych sądach, nierzadko przed kolegami tych samych sędziów, którzy ich skazywali, domaga się rehabilitacji za represje i prześladowania już przez 20 lat.    Powie ktoś, że marzę i skończę jak tysiące matek, żon i dzieci zamordowanych polskich patriotów w ubeckich więzieniach i od zomowskich kul; rozgoryczona i samotna. A Jaruzelskiego  i tak nikt nie osądzi. Jak nie osądzono morderców Generała „Nila”. Niech tam, skoro tak być musi… Nie ma to dla mnie znaczenia. Po prostu każdy musi robić swoje. A moje, to nic innego, jak odzyskanie skrawka wolnej przestrzeni w Polsce dla takich jak ja.  Może i wygodnie jest żyć w ułudzie, że mam prawo leżeć na dowolnie wybranym boku, ale co ja zrobię, jak  lubię stać, patrzeć prosto w oczy i śmiać się w nos  tym, którzy chcieliby mnie zwalić z nóg, bo wydaje się im, że z takim jak ja już sobie skutecznie poradzili. Katarzyna's blog

Blood and Guts - Generał Patton George Smith Patton junior urodził 11 listopada 1885 roku na osiemsetakrowym ranczu Lake Vineyard Tam w Kaliforni. Jego ojciec – George, postanowił wychować swego syna na prawdziwego mężczyznę. Gdy mały Georgie – bo tak nazywano w domu przyszłego Generała, miał 2 lata, ojciec chciał mu kupić konia, ale matka uznała, że trzeba poczekać rok czasu. W wieku 4 lat Georgie był już dobrym jeźdźcem, a jako pięciolatek dostał własny pistolet. W 1904 roku został przyjęty do szkoły swoich marzeń – akademii West Point. „Jego ortografia przypomina ortografię George’a Waszyngtona – zauważył jego wychowawca – ale pod względem znajomości poezji i historii wszystkich narodów Patton nie miał sobie równych”. Ostatecznie studia ukończył z 46 lokatą (pierwszą z wojskowych sprawności i żołnierskiego przygotowania) w czerwcu 1909 roku. W maju 1910 ożenił się z Beatrice Banning Ayer, a w marcu 1911 roku urodziła mu się córka Beatrice Ayer junior. W 1923 roku urodził się syn George Smith Patton IV – również przyszły amerykański generał. W maju 1912 roku został wybrany reprezentantem US Army w pięcioboju nowoczesnym na Olimpiadę w Sztokholmie. Dyscyplina ta nawiązywała do tradycji helleńskich i składał asie ze strzelania z pistoletów z odległości 25 metrów, wyścigu pływackiego na 300 metrów, wyścigu konnego z przeszkodami na 5 km i biegu przełajowego na 4 km. Ta konkurencja, jak zapisał Patton, sprawdzała „na ile sprawny jest idealny żołnierz naszych czasów”. Miał zaledwie miesiąc na przygotowania, w czerwcu popłynął do stolicy Szwecji na pokładzie SS „Finlandia”. 7 lipcu 1912 roku rozpoczął starty na Olimpiadzie od klęski w zawodach strzeleckich,  w których zajął dopiero 21 miejsce. W pozostałych konkurencjach spisał się dużo lepiej – w pływaniu był siódmy, w szermierce szósty, pokonując m.in. francuskiego mistrza por. J. de Mas Latrie,  w wyścigu konnym zajął trzecie miejsce, który to wynik powtórzył w biegu przełajowym. Ostatecznie zajął w swej konkurencji znakomite piąte miejsce, jako jedyny nie-Szwed w czołowej siódemce zawodników, przysporzył chwały zarówno sobie, jak i amerykańskiej armii. Po powrocie ze Sztokholmu został adiutantem sekretarza wojny Henry’ego L. Simsona, a następnie został skierowany do centrum  kawalerii w Fort Riley. Na początku 1916 roku jako adiutant gen. Pershinga wraz z 8 Pułkiem Kawalerii udał się do Meksyku w celu stłumienia rebelii Villi. W trakcie ekspedycji kilkakrotnie wykazał się męstwem, zabijając m.in. ochroniarza Villi kpt Cardenasa, za co dostał awans na porucznika. Po przystąpieniu USA do I wojny światowej, w  czerwcu 1917 roku Patton (już kapitan) popłynął z Pershingiem i jego pierwszą dywizją do Francji. W listopadzie 1917 roku ukończył kurs centrum szkoleniowego dla lekkich czołgów, po czym został w stopniu majora dowódcą lekkich czołgów w nowopowstałym Korpusie Czołgów gen. Samuela Rockenbacha. Równocześnie został szefem centrum szkoleniowego dla czołgistów. Już wtedy wypracował swoją taktykę działań  wojennych. Atak miały prowadzić ciężkie czołgi, spośród których każdy pojazd, każdy pluton otrzymywał dokładny cel  natarcia. Lekkie czołgi wyruszałyby w odległości około 100 metrów za ciężkimi, a przed liniami piechoty. Patton wskazywał na konieczność posiadania odpowiedniej liczby czołgów w rezerwie, żeby rozwinąć powodzenie ataku, lub odeprzeć ewentualny kontratak. „Musicie to sobie tak mocno – uczył podkomendnych – wbić do głowy, żeby potem, kiedy będziecie zagazowani, wystraszeni, zmęczeni i rani ani na chwilę wam to nie umknęło. Ostatnimi siłami macie dążyć do tego, żeby utrzymać szyk i przeć naprzód i naprzód, aż wreszcie zniknie ostatni Hun przed wami i zobaczycie słoneczne nadreńskie winnice”. W czasie walk latem 1918 roku innowacyjne pomysły Pattona okazały się zaskakująco trafne.  Brytyjczycy odnieśli sukces przeprowadzając - zgodnie z sugestią Pattona - nocne rajdy lekkich czołgów i kawalerii oraz zmniejszając liczbę czołgów w drugiej linii. Jednak Patton marzył wyłącznie o bitwie. Martwił się, że był zbyt młody żeby zostać generałem w obecnej wojnie, a w następnej spodziewał się, że będzie już za stary. Swoją szansę uzyskał dopiero we wrześniu 1918 roku, gdy objął  - jako młody podpułkownik - dowództwo 304 Brygady Czołgów. Tuż przed wyjazdem na front wystosował do swoich żołnierzy lis, w którym pisał: „Nie wolno wam poddać żadnego czołgu ani porzucić go w ucieczce przed wrogiem. Jeżeli zostaniecie osamotnieni wśród rzesz nieprzyjaciół, nie przestawajcie strzelać. Jeżeli wasze działo zostanie zniszczone, użyjcie pistoletów i zmiażdżcie wroga gąsienicami. (…) Musicie wszystkim pokazać, że  AMERYKAŃSKIE CZOŁGI NIGDY SIĘ NIE PODDAJĄ. (…) To jest nasza  WIELKA SZANSA; NAGRODA ZA NASZĄ PRACĘ. (…) NIE ZMARNUJCIE NASZYCH WYSIŁKÓW”. Podczas ataku pod St. Mihiel czołgi Pattona tuż przed okopami niemieckimi ugrzęzły w błocie. Po opanowaniu kryzysu, w dniu następnym zabrakło Pułkownikowi paliwa, gdyż ciężarówki z benzyna nie mogły przedostać się przez zatkane drogi. Ten fakt sprawił, iż Patton zadecydował, żeby każdy batalion został wyposażony w gąsienicowy ciągnik z benzyną, gdyż sprowadzenie ciężarówek z odległości 14 km trwało 32 godziny. Atak zakończył się sukcesem – zepchnięto Niemców o 7 km, zdobyto też 4 działa. „George Patton – wspominał jego podkomendny – zawsze był tam, na pierwszej linii, nigdy z tyłu razem z czerwonym Krzyżem. To właśnie jeden z sekretów jego wielkości”. Podczas kolejnej bitwy pod  Mozą  26 września, prowadząc osobiście natarcie został ranny w udo. Jednocześnie został awansowany do stopnia pułkownika, otrzymał też wysokie odznaczenie - Krzyż za Zasługi (DSC). Po zawarciu zawieszenia broni z Niemcami, osobiście uważał, iż „w ciągu pół roku będziemy musieli jechać na wojnę do Rosji”, Rosji w której władzę przejęli bolszewicy. Pod koniec wojny miał już ukształtowaną opinię na temat przyszłości broni pancernej. „Czołgi to nie jest zmotoryzowana kawaleria. – tłumaczył – Ani opancerzona piechota. To są czołgi, nowa bron, której celem jest zawsze ułatwiać pochód głównej siły, piechoty, na polu bitwy”. Po wojnie na fali antywojennych nastrojów Kongres dokonał drastycznych cięć we budżecie armii, co doprowadziło do faktycznej likwidacji wojsk pancernych. Patton poświęcił się, studiom nad historią wojskowości oraz … poezji. Lektury umocniły jego wiarę w reinkarnację, czemu dał wyraz w wielu swych wierszach. W najambitniejszym swym dziele „Patrząc przez ciemne szkło” z 1922 roku opisał w poetyckiej formie swoje dawne wcielenia: Greka walczącego z Persami, rzymskiego legionisty, Anglika w bitwie pod Crecy, kawalerzysty pod wodzą Joachima Murata.Za każdym razem ginął, jednak jak pisał: „I po wszystkie czasy czeka mnie los taki Życie moje upłynie w walce Umrę, by znów wojownikiem się narodzić Walczyć będę, by raz jeszcze zginąć”. Inną jego pasją była gra w polo – w 1926 roku jego drużyna zdobyła mistrzostwo Hawajów. Pracując następnie w biurze dowódcy kawalerii ciągle starał się uzasadnić konieczność dalszego istnienia tego rodzaju wojsk. I robił to często , ku zdumieniu wielu, kosztem wojsk pancernych. „Przyszłość mechanizacji – pisał w 1929 roku – widziana z perspektywy naszego zawodowego życia, leży w stworzeniu małych jednostek o dużej mocy w natarciu, ale stosowanych wyłącznie do określonych zadań i w określonym czasie. Innymi słowy, byłby to rodzaj rezerwy ofensywnej używanej w celu wykonania nokautującego ciosu po wyczerpującym, prawdopodobnym kilkudniowym ataku normalnych oddziałów, które określiłyby słaby punk nieprzyjaciela”. Równocześnie zastanawiając się nad przymiotami dobrego dowódcy, uznał, że powinien on być…. aktorem, gdyż „człowiek nieśmiały nigdy nie natchnie innych pewnością siebie. Chłodny i zdystansowany oficer nie potrafi wzbudzić w podkomendnych entuzjazmu”. Tylko dowódca, który potrafi wczuć się w swoją rolę był w stanie – zdaniem Pattona – sprawić, że jego podkomendni przejmą jego wewnętrzne cnoty. „Żołnierz, który pragnie mieć duszę wojownika i zwyciężyć lub zginąć z honorem: oto klucz do zwycięstwa”. Dopiero wojna polsko-niemiecka, w której niemieckie czołgi zmiażdżyły polską kawalerię, sprawiła, iż dołączył do grupy tych oficerów, którzy uważali czołgi za broń przyszłości. Gdy został dowódcą 2 Brygady, a potem – po nominacji na generała - całej 2 Dywizji Pancernej poświęcił się studiom na taktyką wojsk pancernych. W długiej mowie do żołnierzy, wygłoszonej przed manewrami w 1941 roku przedstawił swoje dwie najważniejsze maksymy. Wedle pierwszej, która stała się niemal częścią jego duszy, „cała sztuka prowadzenia wojny polega na tym, żeby chwycić wroga za nos i kopnąć go w tyłek. (…) Zawsze próbujcie ustalić, gdzie jest wróg, a następnie zatrzymać go od frontu za pomocą ognia i zaatakować od tyłu”. Druga uznawała, iż „jedna z naszych najpotężniejszych broni polega na tym, żeby wywołać w nieprzyjacielu strach przed nieznanym. (..) róbcie, co tylko możecie, żeby wróg się was bał”. Wedle opinii, najpierw podwładnego, a potem przełożonego – gen. Omara Bradley’a, Patton „złamał wszystkie przestarzałe reguły, zawsze popychał do przodu swoje pancerne siły, osiągał zadziwiające prędkości i ciągle zaskakiwał wroga”. Credo Pattona było proste – „przyj naprzód, zrób wyłom w liniach wroga i po drodze niszcz wszystko, co się rusza, a oddziały, które idą za tobą, będą tylko sprzątać. Twoim celem jest dostać się za linie nieprzyjaciela – w końcu na tym polegała taktyka kawalerii – i zaatakować jego tyły”. Nic więc dziwnego, iż po przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny, szef sztabu amerykańskiej armii lądowej gen. George Marshall zdecydował, iż Patton będzie jego człowiekiem w wojskach pancernych. 8 listopada 1942 roku George Patton, jako dowódca zachodniej grupy operacyjnej, wylądował na afrykańskim brzegu (operacja „Torch) , rozpoczynając swój udział w II wojnie światowej. Po kapitulacji Francuzów, Generał został zarządcą Maroka, jednak po upokarzającej klęsce Amerykanów na przełęczy Kasserine, na początku marca 1943 roku został dowódcą  II Korpusu, błyskawicznie wprowadzając surową dyscyplinę wśród zdemoralizowanych żołnierzy. Równocześnie zgodnie z przesłaniem swego dawnego dowódcy - Wiliama Pershinga starał się być zawsze ze swoimi żołnierzami, zawsze widoczny, a jego energia miała przenikać wszystkich podwładnych. Utrzymując bliskie związki ze swoimi oddziałami, zdołał stworzyć „więź opierającą się na obustronnym szacunku i akceptacji”. W trakcie zwycięskiego ataku na miasto Gabes, marszałek Alexander rozkazał Amerykanom wycofać się, pragnąc aby cała chwała wyparcia Rommla z Afryki spadła na gen. Montgomery. Nic więc dziwnego, iż odtąd relacje Pattona z Brytyjczykami, a szczególnie Montgomerym, były bardzo wrogie. Ta rywalizacja między obydwoma alianckimi generałami przybrała bardzo ostrą formę podczas operacji „Husky” , mającej na celu zdobycie Sycylii. Przygotowując swoich żołnierzy do czekającej ich walki, demonstrował swoją wiarę w zwycięstwo, co udzieliło się jego oddziałom. Gdy wchodził na trap statku desantowego, rozlegała się komenda: „Z drogi! Generał idzie!” W tym samym momencie zjawiał się Patton, wyprostowany, nieskazitelnie ubrany i uzbrojony w swoje słynne colty peacemarkery, których kolba wyłożona była kością słoniową. Zgodnie z planem operacji, najważniejsza rola miała przypaść 8 Armii Mongomery’ego, którego jednostki wylądowały na wschodnim wybrzeżu wyspy, podczas gdy oddziały Pattona miały zabezpieczać lewe skrzydło Brytyjczyków. Jednak Patton w brawurowym rajdzie przez środkową część wyspy, uprzedził Monty’ego i pierwszy wkroczył do Messyny. W trakcie walk – 3 sierpnia 1943 roku - doszło do incydentu, który mógł przekreślił karierę Generała. „Po drodze zatrzymałem się w szpitalu ewakuacyjnym – zanotował Generał w dzienniku – i rozmawiałem z 350 niedawno ranny. Jeden biedaczek stracił prawą rękę i płakał, innemu obcięli nogę. Wszyscy byli dzielni i trzymali się nieźle. (…) W szpitalu zobaczyłem jedna gnidę. Facet nie był ranny, ale powiedział, że nie może już tego wszystkiego znieść – zwykły tchórz. Zrobiłem mu piekło i trzepnąłem go w twarz rękawiczkami. Kompanie powinny się rozprawiać z takimi ludźmi, a jeżeli usiłują się wymigiwać od walki, niech staną do procesu o tchórzostwo”. W wojskowych kręgach medycznych wydarzenie to szybko stało się znane, jednak nie przeciekło do prasy. Jednak tydzień później historia powtórzyła się. Generał zapisał: „Widziałem kolejnego pacjenta, rzekomo chorego nerwowo, a w rzeczywistości tchórza. Powiedziałem lekarzowi, że żeby odesłał go do kompanii, a wtedy on zaczął płakać, więc zwymyślałem go i w końcu się zamknął. Może ocaliłem dzięki temu jego dusze, jeżeli w ogóle ją ma”. Świadkiem zdarzenia był dziennikarz z International News Service, który poinformował o zdarzeniu swoich brytyjskich i amerykańskich kolegów. Wedle jego relacji Patton powiedział lekarzom, że „nie ma czegoś takiego jak nerwica frontowa. To żydowskie wymysły”. Dziennikarze pojechali do szpitala, w którym miał miejsce incydent i zebrali „sensacyjne” relacje, zgodnie z którymi Patton miał wrzeszczeć na żołnierza: „Ty cholerny sukinsynu! Ty tchórzliwy draniu! Hańbisz sobą cała armię i zaraz masz wrócić na front”, po czym miał sięgnąć po pistolet i pomachał nim przed nosem żołnierza. Gdy żołnierz zaczął płakać, uderzył go „z taką siłą, że zrzucił mu hełm, który potoczył się na zewnątrz namiotu”. Relacja ta jest mało wiarygodna, gdyż jaki żołnierz nosi hełm w szpitalu. Napastliwe artykuły w prasie skłoniły Eisenhowera do sięgnięcia po środki dyscyplinarne.  Nakazał Patronowi przeprosić spoliczkowanych żołnierzy oraz ich jednostki. Co też się stało, jednak Generał nadal wierzył w słuszność swoich działań. „Wytłumaczyłem mu – napisał Patton w dzienniku – że wykląłem go po to, żeby ocalić jego męstwo, że żałuję i że gdyby miał ochotę, to chciałbym uścisnąć mu dłoń. Miał”. Lekarzom i pielęgniarkom, którzy byli świadkami zajścia, opowiedział o swoim przyjacielu, który stchórzył w czasie I wojny światowej, a kiedy mu to przepuszczono, w końcu popełnił samobójstwo. „Mówiłem im, że zachowałem się tak, jak się zachowałem, żeby zapobiec takim przyszłym tragediom”. W trakcie przemówień wygłoszonych do żołnierzy różnych jednostek, spotykał się jednak z entuzjastycznym przyjęciem. „Był naszym bohaterem. – napisał jego podwładny – Staliśmy po jego stronie. Wiedzieliśmy, na czym polega problem i rozumieliśmy, co zrobił i dlaczego”. Liberalna prasa amerykańska, z „Washington Post” na czele przypięła Generałowi łatkę antysemity i brutala. Ulegając naciskom Ike pozbawił Pattona dowództwa i skierował do Anglii, aby szkolił nowe oddziały. W trakcie przymusowego zesłania Patton dopracował swoją taktykę prowadzenia wojny pancernej oraz bliskiego współdziałania z lotnictwem. John Marquand, pisarz i laureat nagrody Pulitzera tak opisał Generała: „Oto i on, w mundurze, który z pewnością nie był regulaminowy. (…) Miał na sobie stalowy hełm. Z przodu hełmu widniały trzy gwiazdki wskazujące na jego rangę. (…) Był ubrany w idealnie skrojone bryczesy do jazdy konnej, które mógł uszyć tylko najlepszy krawiec z Bond Street, i wysokie buty jeździeckie, absolutnie idealnie dopasowane do jego kształtnych łydek. (…) Z pewnością musiał to być generał George Patton junior, znów w Londynie, świeżo wypuszczony z wojskowej psiej budy i – na Boga! – widać było, że płonie z niecierpliwości. Chciał jechać i pokazać Ike’owi, Omarowi Bradleyowi i wszystkim tym brytyjskim s…synom (szczególnie generałowi Montgomery’emu), że wie, jak zburzyć niemiecką Linię Zygfryda. I niemal słyszałem, jak tym wysokim, chrapliwym głosem wykrzykuje, że, do cholery, to on jest najlepszym generałem w całej przeklętej amerykańskiej armii, a amerykańscy żołnierze to najlepsi żołnierze na całym cholernym świecie”. Patton nie został jednak uwzględniony w planach operacji inwazji we Francji. Jego 3 Armia miała włączyć się do akcji dopiero po przełamaniu frontu w Normandii. Równocześnie stworzono mistyfikację, iż jest ona częścią 1 Grupy Armii, przygotowującej się do właściwej inwazji w Pas de Calais. Twórcy planów filmowych zaopatrzyli Pattona w dodatkowe czołgi, ciężarówki, działa i inne elementy wyposażenia wojskowego, wszystkie wykonane z … gumy. W cyklu wielkich mów, z jednej strony mobilizował swych żołnierzy do czekającej ich walki, z drugiej skutecznie utwierdzał Niemców w przekonaniu, że atak nastąpi w Pas de Calais. „Amerykanie kochają zwycięzcę – mówił -   i nie tolerują przegranego. Amerykanie gardzą tchórzami. Grają zawsze po to, żeby wygrać. Nie dałbym złamanego grosza za faceta, który by przegrał i potrafił się z tego śmiać. Dlatego Amerykanie nigdy nie przegrali wojny i nigdy nie przegrają, bo sama myśl o przegranej jest dla nich nie do zniesienia”. Patton radził żołnierzom, żeby opanowali strach, gdyż „prawdziwy mężczyzna nigdy nie pozwoli, żeby strach przed śmiercią okazał się silniejszy od jego honoru, poczucia obowiązku wobec ojczyzny i wewnętrznego męstwa”. Armia miała być zgranym zespołem: „Armia żyje, śpi, je i walczy jako zespół. Te gadki na temat indywidualizmu to bzdura”. I przestrzegał Niemców – „Na Boga, naprawdę żal mi tych sukinsynów, którzy będą musieli z nami walczyć. (…) I niech to Niemcy pierwsi dowiedzą się, jak jest naprawdę. Chcę, żeby pewnego dnia stanęli na tylnich łapkach i zawyli: <Chryste! Znowu ta przeklęta 3 Armia i ten sukinsyn Patton !! >”. Wreszcie w sierpniu 3 Armia wylądowała we Francji biorąc udział w bitwie pod Falaise. W trakcie walk, których celem było okrążenie wojsk niemieckich i uniemożliwienie im ucieczki, XV Korpus armii Pattona mógł z łatwością dojść do Falaise i zamknąć okrążenie, ale został powstrzymany przez Bradley’a dowódcę 12 Grupy Armii. Ten błąd pozwolił wielu niemieckim dywizjom na ucieczkę, zanim okrążenie zostało zamknięte. Po bitwie 3 Armia rozpoczęła błyskawiczny rajd przez Francję aż na przedmieścia Paryża. Planował następnie natarcie w kierunku Mozeli, jednak Montgomery przeforsował realizację operacji „Market Garden”, która zakończyła się porażką, ponieważ nie zdobyto mostu w Arnhem. Armii Pattona znacznie ograniczono dostawy benzyny, przez co zmuszona była ograniczyć swe ofensywne działania. Dla Pattona cała sprawa dotyczyła nie tyle benzyny, co filozofii wojny. Im szybciej Amerykanie przekroczyliby Ren, tym mniej ponieśliby ofiar w ludziach i sprzęcie. „Nikt nie zdaje sobie sprawy, - pisał Generał – jak straszliwą wartość ma bezlitosny czas, nikt poza mną. Mimo wszystko wierzę, że jakoś mi się uda”. W połowie września kłopoty paliwowe skończyły się i 3 Armia pomknęła w głąb Lotaryngii, jednak pod Metzem natknęła się na silny opór Niemców. Generał odebrał sobie szansę na sukces angażując się w nazbyt bezpośredni atak na Metz. W Clermont zatrzymał się na stacji, gdzie jego czołgi zostały wyładowane w 1918 roku, a w pobliżu Neuville błyskawicznie odnalazł miejsce, gdzie prowadził natarcie swoich oddziałów. „Wszystko się tu pozmieniało, - zanotował słowa Generała, sędzia Sądu Najwyższego James Byrnes - ale pamiętam to drzewo. Jestem pewny, ze tu obozowaliśmy w nocy przed bitwą. (…) Chciał się założyć, ze, że kiedy odjedziemy pół mili dalej ta drogą, to znajdziemy boczną odnogę i strumień. Ku mojemu zdziwieniu rzeczywiście znaleźliśmy zarówno drogę, jak i strumień, a zasięgu naszego wzroku stał pomnik wzniesiony ku czci żołnierzy Gwardii Narodowej z Pensylwanii, którzy tam zginęli. (…) Patton nie mógł  odnaleźć miejsca gdzie został trafiony. Niestety, ten niegdyś zalesiony teren, obecnie pokrywały pola uprawne, wiec po jakiejś półgodzinie generał poddał się i odjechał, mocno zdegustowany tym, co zobaczył”. Mimo zatrzymania się Amerykanów na Linii Zygfryda, Patton nalegał – mimo okropnej listopadowej pogody – na wzmożenie wysiłków. Obawiał się, że każda stagnacja po stronie aliantów mogła być wykorzystana przez Niemców. W liście do Bradley’a sugerował, iż „na wschód od Ardenów Niemcy gromadzą jakieś większe siły”. Nie posłuchano go. Atak niemiecki w Ardenach z 16 grudnia zaskoczył Amerykanów, Patton błyskawicznie opracował plan uderzenia swojej armii oraz 7 Armii od południa na lewe skrzydło Niemców. Gdy Patton przedstawił swój plan Ike’wi i zobowiązał się w ciągu sześciu dni do skoordynowanego ataku całej swej armii, wywołał „chichot wśród zgromadzonych. Sztab Ike’a uważał, że to niemożliwe”. Generał jednak powiedział: „Możemy to zrobić”. Eisenhower dał mu zielone światło.  Zadaniem Pattona był zwrot o 90 stopni i ustawienie wojsk pod właściwym kątem do dotychczasowego. Taki manewr jest niezwykle złożony nawet przy optymalnych warunkach, a w realiach wojennych i w dodatku przy złej sieci dróg, staje się wręcz niewykonalny. „On po prostu wiedział, – wspominał po latach gen. Harkins - co i jak trzeba zrobić. Na początku zawrócił całą armię i skierował ją na północ. To było naprawdę genialne. A kiedy już załatwiliśmy to, co trzeba, po dwóch czy trzech dniach dywizje zawróciły i zaczęły przejmować te małe grupy operacyjne. Tak naprawdę to grupy operacyjne zatrzymały wroga, że dywizje mogły poruszać się naprzód. Jak, już mówiłem, to było fantastyczne posunięcie, świetna robota”. Manewr Pattona nie tylko uratował wojska amerykańskie w oblężonym Bastiogne, ale pozwolił na ostateczne zatrzymanie Niemców. Było to jedno z największych osiągnięć militarnych Generała, który domagał się pójścia za ciosem i przekroczenia Renu na wysokości Bonn. „Gdybym miał do dyspozycji jeszcze trzy dywizje – pisał Generał – mógłbym już teraz wygrać tę wojnę. (…) Monty to stara pierdoła. Wojna wymaga podejmowania ryzyka, a on nigdy go nie podejmie. Eisenhower nie zaakceptował jednak tego planu, po raz kolejny zgodził się, aby to Monty poprowadził główne uderzenie na Niemcy. Jednak to oddziały Pattona jako pierwsze przekroczyły Ren w połowie marca 1945 roku i zdobyły przyczółek pod Remagen. Generał świętował sukces w niekonwencjonalny sposób. „Wszedłem na most – zapisał w dzienniku – pontonowy i zatrzymałem się na środku, żeby nasikać do Renu, a potem zebrałem trochę ziemi z drugiego brzegu, naśladując Wilhelma Zdobywcę”. Pod koniec marca dywizje pancerne Pattona błyskawicznie wdarły się na terytorium Niemiec, a w połowie kwietnia przekroczyły granicę Czechosłowacji. Eisenhower nakazał jednak Pattonowi, aby nie zbliżał się do Rosjan, maszerujących od strony Wiednia.5 maja Czesi w Pradze, nie wiedząc o zakazie dalszego marszu Pattona, rozpoczęli rewoltę, krwawo stłumioną przez Niemców. „Byłem rozczarowany – napisał Patton – bo uważałem i nadal uważam, ze powinniśmy pójść dalej do rzeki Moldau, a gdyby Rosjanom się to nie spodobało, niechby szli do diabła”. Sowieci dotarli do Pragi dopiero 9 maja i pomimo rzezi prażan, ogłosili się wyzwolicielami stolicy Czechosłowacji. 8 maja odbyła się ostatnia odprawa jego sztabu. „W tym teatrze wojny – zanotował słowa Generała, Quirk – wojna się skończyła. Myślę, że miałem, mniej roboty niż jakikolwiek inny dowódca w historii, bo każdy z was w tym sztabie radził sobie świetnie. Bardzo wam dziękuję i gratuluje tego, co udało się osiągnąć”. Po czym włożył hełm i wyszedł z pokoju,  „a my jeszcze chwilę staliśmy na baczność i czuliśmy się bardzo dumni”.

Wybrana literatura:

S. Hirshson,  Generał Patton

G. Patton,  Wojna, jak ją poznałem

C. D'Este,  Patton, geniusz wojny

W. Breuer,  Alianci – Prywatne wojny najwyższych dowódców Godziemba's blog

Ciekawe czasy Jak właściwie ludzkość zareagowała na 11 września? Co wiemy o motywach organizatorów tej operacji? Dlaczego teorie spiskowe są "teoriami spiskowymi" (a nie np. teoriami alternatywnymi, hipotezami, obywatelskimi śledztwami itp.)? Na koniec afera z przeciekami na WikiLeaks jako część większej gry.

Postawy ludzi wobec 11 września Dlaczego wydarzenia 11 września tak bardzo zaszokowały całą ludzkość? Zdarzyło się coś, co nie powinno było się zdarzyć w tym miejscu i czasie. Każdy, niezależnie od poglądów politycznych, sympatii bądź antypatii do USA oraz indywidualnej wrażliwości na ludzkie nieszczęście, musiał na nowo poukładać sobie swój światopogląd. Uporanie się z 11 września było kłopotliwe nie tylko ze względu na ogrom oraz niesamowitość tego wydarzenia. Dodatkowym problemem była uderzająco mała wiarygodność oficjalnej wersji. Prawdopodobieństwo przebiegu zdarzeń takiego, jak przyjęto w oficjalnej wersji i przedstawiono opinii publicznej, jest nikłe. Wielu ludziom ta nowa sytuacja otwarła zupełnie nowe pola interpretacji świata, na które wcześniej nie zwracali uwagi. Ludzie podzielili się według wyraźnej linii i obie grupy do dziś pozostają w wyraźnym konflikcie ideowym. Z jednej strony mamy „oficjalnych” (zwolenników wersji oficjalnej) – zinternalizowali wersję oficjalną, a na wątpliwości reagują oburzeniem i pogardą, etykietując wątpiących jako oszołomów zajmujących się teoriami spiskowymi. Z drugiej strony mamy „spiskowców” (zwolenników tzw. teorii spiskowych) – dopuszczają do siebie tak z pozoru niewyobrażalną możliwość jak udział w zamachu służb specjalnych demokratycznego państwa (inside job), a wersję oficjalną traktują jak bajeczkę, którą system karmi bezwolne i uległe masy w celu utrzymania nad nimi władzy. Obie grupy nie są jednolite. Jak zawsze w takich przypadkach możemy obserwować całe spektrum indywidualnych postaw. Spróbuję roboczo przeanalizować typowe postawy w obu grupach.

„Oficjalni” Ludzie intelektualnie gnuśni, którzy zwyczajnie nie mają ochoty wychodzić poza utarte schematy myślenia. Ludzie o mocnym kręgosłupie moralnym, dla których ustalony ład społeczny jest istotną wartością: wierzą w to, że władza chce dobra obywateli, a obywatele winni są swojej władzy lojalność. Ludzie, którzy przede wszystkim chcą wygodnie żyć, wyznają zasadę, że „dobrze jest jak jest", drążenie niewygodnych tematów to strata czasu, zajęcie bezproduktywne, a nawet niepotrzebne wychylanie się (i to jest zapewne największa podgrupa wśród "oficjalnych").

„Spiskowcy” Ludzie łatwowierni, którzy z równym entuzjazmem „łykają” prawie każdy efektowny temat związany z odkrywaniem rzekomych dziejowych tajemnic: dowody na odwiedzanie Ziemi przez obcych przybyszów w prehistorycznych czasach, ogólnoświatowy spisek żydowski itd. Rutynowo dołączają do swojej listy kolejny efektowny spisek – zamach terrorystyczny przeprowadzony przez służby specjalne. Takie bezkrytyczne podejście sprawia, że uzasadnione podejrzenia łatwo jest ośmieszyć, etykietując je właśnie jako „teorie spiskowe”. Ludzie, którzy wytrwale selekcjonują informacje, krytycznie analizują zarówno wersje oficjalne jak i teorie spiskowe, dążąc do stworzenia na swoje potrzeby spójnej konstrukcji obejmującej takie wydarzenia jak 11 września. Ludzie, którzy odrzucają najbardziej bezczelne kłamstwa systemu, ale na szczegółowe drążenie tych tematów zwyczajnie szkoda im czasu (i to jest zapewne największa podgrupa wśród "spiskowców"). Interesująca byłaby odpowiedź na pytanie, jak te postawy rozkładają się wśród społeczeństwa. Sondaże wykazują ogromny rozrzut wyników zależny od tego, kto przeprowadza sondaż, jak formułuje pytania, jakie są ogólne nastroje opinii publicznej w danym czasie. Na przykładzie USA wiele wskazuje na to, że wspomniana linia podziału w społeczeństwie przebiega mniej więcej przez jego środek. Między grupą „oficjalną” i „spiskową” panuje chwiejna równowaga. Sondaż Angus Reid Public Opinion z 2006

pytanie: W kwestii, co wiedzieli przed 11 września 2001 o możliwych atakach terrorystycznych na USA, czy uważasz, że administracja Busha mówi prawdę, przeważnie mówi prawdę, ale coś ukrywa, czy przeważnie kłamie?

odpowiedzi: mówi prawdę – 16%, coś ukrywa – 53%, przeważnie kłamie – 28%, nie jestem pewny – 3%

W badaniach przeprowadzanych w kolejnych latach (2002-2006) liczba odpowiedzi „przeważnie kłamie” wzrosła z 8% do 28%. Sondaż Angus Reid Public Opinion z 2010

pytanie: „Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem «Wydarzenie 11 września jest wielkim fałszerstwem stworzonym jako pretekst dla wojny z terroryzmem i wstęp do inwazji na Afganistan.»”

odpowiedzi: zgadzam się – 26%, nie zgadzam się – 62%, nie jestem pewny – 12% W sondażu Zogby z 2006 42% badanych uznało, że rząd ukrywa fakty w sprawie 11 września, a aż 70% opowiedziało się za nowym śledztwem. W wielu sondażach internetowych (nawet spoza środowiska „spiskowego”) liczba osób kwestionujących oficjalną wersję dochodzi do 80-90%. Mówi o tym np. artykuł z 2006 „Już nie w mniejszości: ponad 82% popiera Charlie Sheena”, który odnosi się do wypowiedzi aktora zarzucającej rządowi ukrywanie prawdziwych zdarzeń związanych z 11 września. W sondzie internetowej w serwisie CNN ponad 82% odpowiedzi popierało tę wypowiedź.

Brak refleksji na temat motywów Sposób działania systemu w reakcji na 11 września to wielce interesująca lekcja, którą warto mieć w pamięci. Nim rozwinę ten wątek, zatrzymam się chwilę na tym, jakie popularne motywy tej operacji są nam dane w popularnych interpretacjach po obu stronach. W wersji oficjalnej Al-Kaida pod kierownictwem diabolicznego Osamy bin Ladena (właściwie: Usama ibn Ladin) przeprowadziła spektakularny atak na USA. Motywem była – zgodnie z interpretacją George'a W. Busha – nienawiść fanatycznych Muzułmanów do amerykańskiego stylu życia (attack upon freedom, American values, and the American way of life). W tej interpretacji Muzułmanie uderzyli w WTC jako symbol wolności. Poza USA ten atak interpretowano nieco inaczej – jako uderzenie w symbole amerykańskiej potęgi gospodarczej i wojskowej. Dodatkowe i mniej abstrakcyjne motywy to frustracja świata arabskiego związana z zaangażowaniem USA na Bliskim Wschodzie, wspieraniem znienawidzonego Izraela, świętokradczym pobytem amerykańskich żołnierzy w Arabii Saudyjskiej, w której znajdują się najświętsze miasta Islamu – Mekka i Medyna (w Arabii Saudyjskiej utworzono bazy wojskowe na potrzeby wojny z Irakiem, zlikwidowane w 2003). Być może cios zadany Ameryce przez Al-Kaidę miał ją zmusić do wycofania się z regionu Bliskiego Wschodu. W wersji spiskowej system przeprowadził tę spektakularną operację, by stworzyć pretekst do gigantycznych operacji militarnych (Afganistan, Irak... Iran?). Dzięki temu do globalnego medialnego krajobrazu na stałe przeniknęli szerzący zachodnią demokrację „peacemakers” (a nieco później pojawił się ich groteskowy wschodni odpowiednik – „mirotworcy”). Pomińmy chwilowo inwazję na Afganistan (2001), która została przyjęta na świecie spokojniej niż inwazja na Irak (2003). W wersji spiskowej spreparowany zamach i późniejsza inwazja na Irak zostały wykreowane przez te same siły określone zależnie od wersji jako: a) neokonserwatywny prezydent i rząd uosabiający przysłowiowych złych Jankesów – chcieli pokazać światu „kto tu rządzi” i przy okazji „położyć łapę” na zasobach ropy naftowej; b) amerykański kompleks wojskowo-przemysłowy, który chciał uniknąć cięć budżetowych nieuchronnych w czasie pokoju i globalnego odprężenia; c) lobby proizraelskie traktujące USA instrumentalnie jako środek do rozprawiania się ze swoimi wrogami na Bliskim Wschodzie. Neokonserwatyści są tu wskazani jako sprawcy we wszystkich przypadkach z tą różnicą, że w wersji a) są sprawcami samodzielnymi, a w wersjach b) i c) występują jako narzędzie w rękach określonego lobby. W wersji spiskowej funkcjonuje jeszcze jeden motyw, może najważniejszy, który wynika z interpretacji 11 września jako stworzenia pretekstu do wprowadzenia ustawy USA PATRIOT Act, która stworzyła podstawy prawne dla daleko posuniętego kontrolowania społeczeństwa przez służby specjalne. Jeśli dobrze się zastanowić, to nawet biorąc pod uwagę tak różne interpretacje 11 września jak wersja oficjalna i spiskowa, spektrum rozważanych motywów nie jest zbyt szerokie, a motywy te nie są zbyt skomplikowane. Przeciwnie: przedstawione propozycje motywów są jakieś płaskie, plastikowe. Trudno pogodzić się, że za tak wyjątkowym wydarzeniem stoją banalne emocje i stosunkowo proste kalkulacje. Można wręcz zauważyć, że generalnie materiały o 11 września koncentrują się raczej na przebiegu zdarzeń niż na analizie motywów. Z jednej strony mamy chęć podania spójnej wizji muzułmańskiego ataku terrorystycznego, z drugiej strony – wykazywanie braków i błędów logicznych w oficjalnej wersji. I w tym zakresie są dostępne opracowania o imponującej dokładności. W kwestii motywów pozostawia się nas przed kilkunastoma banalnymi stwierdzeniami. Zwróćmy uwagę, że atak na Afganistan będący konsekwencją 11 września zapoczątkował łańcuch wydarzeń o geopolitycznych konsekwencjach, które zmierzają do kulminacji – uderzenia na Iran z opcją użycia broni jądrowej. Dopiero w takim ujęciu można upatrywać jakiejś logiki w zniszczeniu WTC. Inaczej mówiąc, stawiam tu tezę, że wydarzenia następujące od 11.09.2001 to próba kontrolowanego przeprowadzenia przez system III wojny światowej na raty. 11 września byłby pierwszym aktem tej wojny. Amerykanie zresztą już przerabiali trochę podobny schemat rozpoczęcia wojny – Pearl Harbor w 1941. Ten trop pojawi się jeszcze w dalszych częściach cyklu. Przedstawiłem powyżej możliwie zwięzły przegląd motywów ataku z 11 września, ograniczając się przede wszystkim do dość dobrze znanych oczywistych możliwości. To jednak dygresja, a nie cel dla którego temat 11 września został przywołany w tym miejscu. Dygresja sprowokowana uderzającym brakiem w większości analiz sensownego namysłu nad motywami. Można znaleźć analizy ataku z 11 września przeprowadzone z perfekcyjną skrupulatnością, zagłębiające się w rozmaite finezyjne szczegóły. Dość dobrze jest już znana retoryka obu wersji - oficjalnej i spiskowej. Przy tym wszystkim kwestia motywów ataku jest traktowana pobocznie. Owszem, zestaw motywów, które powyżej przedstawiłem (za wyjątkiem hipotezy o III wojnie światowej), funkcjonuje w przestrzeni publicznej, ale problem w tym, że przyjmuje się je a priori. Wygląda to trochę tak, jakbyśmy dostali zestaw motywów do wyboru i zostali zobligowani do tego, by najpierw wybrać sobie te, które nam najlepiej pasują do światopoglądu, a następnie już powstrzymać się od dalszych dyskusji na ten temat.

Lekcja 11 września Lekcja wynikająca z 11 września i kolejnych lat dyskusji o tym wydarzeniu daje nam zdumiewającą wiedzę o współczesnym społeczeństwie. Niestety mało kto zważa na tę lekcję i właściwie nie korzystamy z wiedzy, którą ona nam dała. Lekcja ta mówi nam o praktycznym panowaniu przez system nad informacją i ogromnej władzy jaką mu to daje. Do kontroli informacji wypracowano szereg metod zarówno finezyjnych jak i genialnych w swojej prostocie. Jestem urodzonym outsiderem. Przynależność do większości to nie jest dla mnie szczególny powód do odczuwania satysfakcji. W sprawie 11 września przyznaję, że prawdopodobnie należę do większości światowej opinii publicznej, która uznaje, że okoliczności 11 września są przez oficjalne czynniki wyjaśnione w sposób mało wiarygodny. Jednocześnie oficjalna wersja nadal trzyma się bardzo dobrze. Żeby lepiej zrozumieć, jak to się kręci, odwołam się do pewnej historyjki rodzinnej. Żona wraca niespodziewanie do domu i zastaje nagą kobietę w łóżku obok swojego męża. Pyta ze wzburzeniem, kto to jest. Zdziwiony mąż odpowiada pytaniem: ale nie rozumiem, o kim mówisz. Tymczasem obca pani spokojnie wstaje, zakłada bieliznę. Żona: ta kobieta, była z tobą w łóżku, a teraz się ubiera... Mąż udaje, że nic się nie dzieje, a tymczasem kobieta zakłada już sukienkę. Żona patrzy na tę scenę zupełnie zbita z tropu. Mąż zagaduje żonę na jakiś neutralny temat, a tymczasem kochanka już ubrana, jeszcze z uśmiechem posyła mężowi „buziaka” i wychodzi zamykając za sobą drzwi. W pomieszczeniu nie ma już śladu jej pobytu poza rozwiewającym się powoli zapachem. Zastanówmy się chwilę nad sytuacją tej fikcyjnej pary małżonków. Mają dom, dzieci – całe wspólne życie. Jeśli mąż będzie uparcie udawał, że nic się nie stało, to żona może oczywiście robić sceny, żądać rozwodu itp. Ale może też ona w swojej bezradności lub dla wygody i świętego spokoju machnąć ręką i także spróbować żyć dalej jak gdyby nigdy nic. Oczywiście wspólne życie raczej nie będzie już takie samo jak przedtem, ale przy pewnym staraniu o zachowanie pozorów może być ono całkiem znośne. Takie rozwiązanie może nawet okazać się bardziej praktyczne niż przechodzenie przez wszystkie korowody związane z rozwodzeniem się. Przyjmijmy teraz dodatkowe założenie, że nieuchronnie zbliża się kataklizm, który zniszczy miasto, w którym ta para żyje. Powiedzmy: potężne trzęsienie ziemi, które obróci w ruinę wszystkie zabudowania i zabije większość mieszkańców. W tym przypadku, obiektywnie biorąc, życie tej pary w świecie pozorów, jak gdyby nic się nie stało, może być naprawdę rozsądnym wyjściem. I tak nie zdążyliby już na dobre zamknąć wszystkich kwestii związanych z rozwodem, a tym bardziej nie mieliby żadnych szans nacieszyć się nowym życiem. Jedynym efektem rozwodzenia się byłoby to, że do reszty zepsuliby sobie ostatnie miesiące względnie normalnego życia. Mamy więc największe osiągnięcie społeczne cywilizacji zachodniej – naszą wspaniałą demokrację liberalną – jak to idylliczne małżeństwo, zamożne i kochające się. W pewnej chwili dochodzi do ogromnego szoku, który wymaga całkowitego przewartościowania naszego życia. Okazuje się jednak, że można dokonać czegoś na pozór niemożliwego – przeforsować wygładzoną wersję zdarzeń i żyć jak gdyby nigdy nic w jawnym kłamstwie. Szczególną rolę w tym procesie odgrywają mass media. Aby spokojne życie w jawnym kłamstwie było możliwe, system musi posiadać władzę nad mediami i ten warunek jest spełniony. Środki masowego przekazu są zależne od niewielkiej liczby ponadnarodowych koncernów. Wystarczy, że do systemu będą należeć tylko osoby z samego wierzchołka piramidy organizacyjnej poszczególnych koncernów, by wszystko toczyło się ustalonym torem. Istotnym warunkiem tej gry jest staranna kontrola informacji u źródeł. Do informacji źródłowych z wielu regionów świata ma dostęp elitarna wąska grupa korespondentów zagranicznych, którą można kontrolować. Podstawowym źródłem informacji dla mediów są agencje informacyjne i agendy rządowe. Niepisana reguła sprawia, że wszelkie media chętnie podejmują głośne debaty na tematy wynikające ze spływających tymi kanałami informacji, ale nikt nawet nie próbuje poruszać kwestii wiarygodności tych informacji, a szczególnie kwestii intencji kryjących się za rozpowszechnianiem takich a nie innych informacji w danym momencie. Na podstawie tych surowych informacji odbywają się wielkie medialne debaty, powstają sążniste analizy, felietony i przestrogi. Ten etap powinien stwarzać pozory swobody i pluralizmu, aczkolwiek i on nie pozbawiony jest pewnych wektorów, których wypadkowa powinna wskazywać kierunek pożądany przez system. Końcowy produkt informacyjnej machiny powstaje każdego dnia w ogromnych ilościach – w ilościach, które są zupełnie nie do ogarnięcia, ale skutecznie tworzą szum i generują efekt prania mózgu. Droga między światem realnym a końcowym informacyjnym produktem jest na tyle złożona, że ten końcowy informacyjny produkt w zasadzie dotyczy już tylko rzeczywistości wirtualnej. Tak ziścił się Matrix. Pracownicy na poszczególnych poziomach w strukturach koncernów medialnych oczywiście doskonale wiedzą, co jest na agendzie w danym czasie, a o czym w ogóle nie wypada wspominać, wiedzą jakie emocje należy kreować. Króluje poprawność polityczna i autocenzura. Im wyżej w hierarchii dana osobowość medialna się znajduje, tym ma lepsze wyczucie, a profity tłumią ewentualne wyrzuty sumienia. Z drugiej strony nie można nie zauważyć, że wyczucie obowiązujących trendów jest banalnie proste. Poprawność polityczna nie narzuca szczególnych wymogów intelektualnych. Opinie rozmaitych medialnych komentatorów są przewidywalne do bólu. Większość z nas zmotywowana odpowiednimi profitami doskonale wiedziałaby, jak należy poprawnie skomentować prawie każdą pojawiającą się czystą informację, tak by przełożeni byli zadowoleni. Jakieś specjalne oficjalne szkolenia są najzupełniej zbędne, wzbudzałyby tylko niepotrzebne podejrzenia i ferment. Właściwie wszyscy jesteśmy już doskonale przeszkoleni w poprawności politycznej. Konkurencyjne stacje telewizyjne mogą spierać się o to, czy działania rządu w odpowiedzi na atak 11 września są bardziej czy mniej odpowiednie, analizować konsekwencje wysłania wojska w jakiś region, ale na pewno nie będzie sporu o to, czy prawdziwy atak 11 września w ogóle miał miejsce. Warto zwrócić uwagę na pewien interesujący efekt tego podejścia. Po latach informacje aktywności Al-Kaidy, o poszukiwaniach ibn Ladina, podawane są w mediach coraz rzadziej, jakoś tak chyłkiem, wstydliwie. W oficjalnym obiegu ukazało się ledwie kilka książek o Al-Kaidzie, kilka filmów dokumentalnych o zamachu, jeden fabularny. Przypomina to jako żywo małżeństwo z naszej historyjki po kilku latach. W taki sam sposób małżonkowie z owej historyjki okazują sobie teraz czułość i mówią sobie „kocham cię” – rzadko, nieprzekonująco, na zasadzie: "ja wiem, że ty wiesz, że ja kłamię". Może dzieci uwierzą, że żyją w szczęśliwej rodzinie, może pociągniemy tak jeszcze jeden rok. W tym zadziwiającym stanie nasza zachodnia cywilizacja przeszła już przez całą pierwszą dekadę XXI wieku. Wiemy, że 11 września stało się coś niewytłumaczalnego i do dziś właściwie nie wyjaśnionego. Powierzchownie przebieg katastrofy jest opisany na wszystkie strony, ale jakakolwiek próba zagłębienia się najróżniejsze szczegóły tej sprawy przypomina poruszanie się we mgle. 4 samoloty pasażerskie opanowane przez 19 porywaczy przy użyciu plastikowych noży (box cutters), znikające samoloty (lot 77, lot 93), budynki zapadające się bez przyczyny (WTC7)... Zgodnie z podanym na początku podziałem albo nawet nie próbujemy zagłębiać się w tę „mgłę”, albo rozmawiamy o wątpliwościach prywatnie między sobą. Wszyscy jednak potulnie tolerujemy wersję obowiązującą oficjalnie, sączącą się z oficjalnego przekazu systemu. Bo i co możemy zrobić? Zbuntować się? A na czym właściwie miałby polegać ten bunt? A jeżeli nawet jakaś forma buntu byłaby możliwa, to w świetle gęstniejącej w ostatnich latach atmosfery międzynarodowej powstaje kolejne pytanie. Właściwie w imię czego psuć sobie ostatnie chwile (być może) życia we względnym komforcie? To jest właśnie lekcja z 11 września, o której chciałem tutaj powiedzieć. Można to zrobić. Można ze społeczeństwem zrobić coś takiego, w co normalnie nikt by nie uwierzył i do czego na co dzień wolimy się nie nawet przyznawać. Próbuję w tym momencie oderwać się od wszystkich problemów związanych ze szczegółowym wyjaśnieniem 11 września w wersji oficjalnej czy też spiskowej, a także od kwestii dalekosiężnych konsekwencji tego zdarzenia. Wspomniana lekcja mówi nam o niewiarygodnej manipulacji. W cywilizacji szczycącej się demokracją i wolnością słowa wszystkie strony publicznej debaty uznały, że lepiej nie roztrząsać jednego niewygodnego tematu i że wystarczy jak wszyscy oficjalnie będziemy udawać, że nic się nie stało. W sferze niepublicznej, godząc się na etykietkę zwolenników teorii spiskowych, możemy sobie roztrząsać ten temat do woli. Niewiarygodny ogrom tej manipulacji polega na tym, że jest ona totalna: uczestniczą w niej nie tylko wszystkie strony publicznej debaty (to jest jeszcze zrozumiałe ze względu na ich uwikłanie w system), ale także całe społeczeństwo (my uczestniczymy w tej manipulacji choćby przez to, że łatwo godzimy się na etykietkę teorii spiskowych i niepisany zakaz poruszania tematu w sferze publicznej). Szlak został przetarty. Skoro wiadomo, że to działa, to znaczy, że ta metoda będzie stosowana nadal, a nawet coraz częściej i w coraz bardziej ulepszonych formach. W każdym podobnym przypadku ludzie prywatnie sobie pogadają, ale system pozostanie nienaruszony, a głównie o to w tym chodzi.

Nieoczekiwana słabość systemu Zwróćmy uwagę, że metoda oszukania społeczeństwa, z którą mamy tu do czynienia, w ogólnych zarysach nie jest zbyt wyrafinowana. Po pierwsze rzecz musi być zbyt niewiarygodna, aby w nią można było łatwo uwierzyć. Marshall McLuhan (1972): „Tylko małe tajemnice muszą być chronione. Wielkie sprawy pozostają tajemnicami dzięki niedowierzaniu opinii publicznej.” Jeśli mimo wszystko w społeczeństwie rozsieją się wątpliwości, to nie pozwala im się kiełkować i dojrzewać poprzez zablokowanie publicznej debaty w danym zakresie. Sytuację tę można określić ironicznie przełomem w metafizyce. Po „byt jest, niebytu nie ma” Parmenidesa oraz „myślę, więc jestem” Kartezjusza doszliśmy do czasów, w których „jest to, o czym się mówi w mass mediach”. Spotykam taki argument przemawiający za prawdziwością wersji oficjalnej (z rodzaju argumentów związanych z niedowierzaniem): nie ma możliwości, by przy tak wielkiej akcji nie znalazł się ktoś, jakiś wykonawca, którego nie ruszyłoby sumienie i nie skłoniło go ono do zeznań, może do ujawnienia jakiegoś dowodu, który byłby ewentualnie w jego posiadaniu. Naiwność tego argumentu polega na niezrozumieniu tego, w jaki sposób media opanowane są przez system. Wyobraźmy sobie, że znalazł się hipotetyczny desperat, który miałby jakiś dowód. Przy tak sensacyjnej wiadomości nikt tego nie zatwierdzi do druku czy do ogłoszenia na antenie bez dalszego sprawdzania i konsultacji na wysokim szczeblu, a już to wystarczy, by „spalić się”. Nie ma szans, by taka wiadomość weszła do mainstreamu bez akceptacji kogoś „z góry”. Aby trafić do mainstreamu z sensacyjną wiadomością tego typu, nie da się zacząć od szeregowego dziennikarza lub od sekretariatu redakcji jakieś gazety (delikwent, który byłby na tyle naiwny, szybko zostałby zatrzymany). Decyzja, czy puścić taką wiadomość musiałaby zapaść na szczeblu właścicieli danej gazety czy stacji tv – i tak sprawa wróciłaby do systemu. Publikacja dowodu w medium niszowym zaś niczego nie zmienia. W istocie Internet i nisze pełne są tego typu informacji, które funkcjonują jako teorie spiskowe. Dla systemu jest korzystne, by teorii spiskowych powstawało jak najwięcej, a część z nich generuje wręcz sam system w ramach dezinformacji. Powstaje szum informacyjny, w którym z łatwością przepadnie ta jedna hipotetycznie prawdziwa informacja. Jest jasne, że dopóki system jest silny i spójny pojedyncza osoba z najbardziej sensacyjną wiadomością nie jest w stanie zagrozić mu w najmniejszym stopniu. Z drugiej strony, gdyby media z jakichś przyczyn jednak chciały zakwestionować oficjalną historię 11 września, to nie potrzebują do tego nikogo. Wystarczy wybrać choćby 10% „smakowitych” fragmentów z istniejących tzw. teorii spiskowych i nagłośnić je z odpowiednim przygotowaniem, oprawą, zadęciem, a następnie grzać ten temat tak długo jak byłoby to potrzebne. Dla uwiarygodnienia takiej akcji można oczywiście wykreować jakąś historię z sensacyjnym ujawnianiem tajemnic państwowych. Oczywiście system tego nie chce i nie zrobi. Ogłoszenie w mainstreamie informacji, że historia o Muzułmanach z plastikowymi nożami była od początku fałszerstwem miałaby nieobliczalne konsekwencje. Straciłaby na tym natychmiast nie tylko administracja Busha, ale i administracja Obamy kontynuująca kłamstwo, szeroko pojęty establishment. System mediów mainstreamowych całkowicie straciłby wiarygodność. Ludzie obudziliby się i zaczęliby zadawać całe mnóstwo dalszych pytań. W systemie pojawiłyby się poważne pęknięcia. Niewiele wiemy o systemie, ale domniemanie, że system ma aspiracje, by stać się globalnym ośrodkiem władzy, wydaje się uzasadnione. Na razie jednak jeszcze istnieją inne ośrodki o własnych aspiracjach. Pozornie są dużo słabsze, ale szybko rosną w siłę. Są prężne, podstępne i zdeterminowane. Niewątpliwie nadchodzą ciekawe czasy. Jak starałem się wykazać system jest tak przemyślnie skonstruowany, że zwyczajne ogłoszenie przez jakiegoś samotnika, że historia 11 września była od początku fałszerstwem, jest niewykonalne. Jednak odpowiednio silny i zdeterminowany ośrodek może podstępnie wykorzystać strukturę systemu przeciwko niemu. Praktycznym przykładem przemyślanej i podstępnej akcji przeciwko systemowi jest w mojej interpretacji rozgrywka za pomocą portalu WikiLeaks. Najpierw cierpliwie budowano tę markę poprzez ujawnianie podrzędnych niby-afer, co media chętnie kupowały. Potem pokazano „wstrząsający” wyciek poczty dyplomatycznej USA. Większość komentatorów oceniła, że nie ma tam informacji kompromitujących, ani w zasadzie nic szczególnego, co nie byłoby wcześniej znane, na czołówki gazet wybrano informacje w zasadzie plotkarskie. Powstaje pytanie, jaki jest cel starannie przygotowanego głośnego odpalenia tej afery. Jest oczywiste, że nie jest to indywidualna akcja właścicieli WikiLeaks, ani też przejaw ich chęci naprawienia świata poprzez ujawnianie rządowych afer. Prawdopodobnie w przypadku WikiLeaks mamy do czynienia z przemyślaną akcją zmierzającą do uzyskania dużej siły negocjacyjnej w globalnej grze przez nowe ośrodki. To że na WikiLeaks mogłyby pojawić się materiały demaskujące 11 września to czysta teoria. Ale jeśli dobrze się zastanowić, to nie jest głupie. Nawet gdyby pokazano sfabrykowane, ale w miarę wiarygodnie wyglądające, materiały na ten temat inside job, to skutek mógłby być piorunujący. System wpadł więc w pułapkę. Poprzez nawarstwienie intryg i podstępów sam stał się wrażliwy na atak. Rozgrywki, którą powyżej nakreśliłem w mojej interpretacji, nie należy sprowadzać do uczestników na poziomie krajów, np. do gry między USA, Rosją a Chinami. Rosja i Chiny poczuły się na tyle mocne, by rzucić wyzwanie systemowi o aspiracjach globalnych. Możemy być pewni, że rozpoznanie światowego układu sił w Rosji i Chinach jako nowych ośrodkach o aspiracjach globalnych, nie ma nic wspólnego z medialnym Matriksem. Jeśli wchodzą one do gry, to nie po to, by tworzyć mocarstwa czy imperia na modłę dwudziestowieczną. Sądzę, że raczej planują one kooperację z systemem przy czym chcą uzyskać na wstępie pozycję pozwalającą im stawiać własne warunki. Nie wyklucza to oczywiście możliwości ostrej konfrontacji w przyszłości w możliwych rozmaitych konfiguracjach. Tematem przewodnim tej części opracowania było wydarzenie 11 września w USA. Nie udało mi się ukryć tego, że mój stosunek do oficjalnego wyjaśnienia tego wydarzenia jest raczej sceptyczny. Ale kontekście tej części opracowania jest to mało istotny aspekt. W rzeczywistości 11 września był tu pretekstem do powiedzenia kilku ważnych spraw na temat systemu. Chodzi przede wszystkim o metodę jawnego kłamstwa, która sprawia, że do utrzymania pod kontrolą całych społeczeństw nie trzeba już armii nadzorców jak kiedyś. Obecnie w jakimś stopniu ludzie sami się kontrolują. Nowością obecnego czasu jest to, że wbrew naturalnemu – jak się zdawało – procesowi w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat system nie zdołał utworzyć trwałych agend w takich ośrodkach jak Rosja i Chiny. Pierwszym zaskoczeniem było to, że zachowały one niezależność, drugim - to, że zaczęły rosnąć w siłę. Dziś urosły już w siłę na tyle, że są zdolne podjąć świadomą grę z systemem, wykorzystywać słabości systemu i podejmować próby narzucania własnych tonów w globalnej rozgrywce. Otwiera to zupełnie nowe scenariusze dla XXI wieku i stwarza nowe napięcia.

Idea „końca historii” była bardzo popularna w latach 90. Idea ta wyrażała naiwną wiarę w naturalne (lub nieco wspomagane) rozprzestrzenienie się zachodniej demokracji na cały świat. Koncepcja ta – choć zasadniczo błędna i szybko zweryfikowana przez wydarzenia 1. dekady XXI wieku – jest częstym punktem odniesienia w rozważaniach na tematy geopolityczne.

Francis Fukuyama i koniec historii Teorie polityczne Francisa Fukuyama zdobyły wielką popularność, lecz w świecie naukowym szybko zorientowano się, że nie mają one nadzwyczajnej wartości poznawczej, są raczej efekciarskie. Taki los (naukowy) spotkał słynny esej „Koniec historii?” i kolejne prace publikowane pod chwytliwymi tytułami. Fukuyama za sprawą swoich teorii zdobył za to niezłą popularność medialną. W ten sposób zasilił szeregi przedstawicieli pop-nauki (pop-nauka to namiastka nauki dostosowana do wymogów współczesnej popkultury, czyli nauka uproszczona do zbioru lekkostrawnych banałów). Skoro środowisko naukowe jest raczej zdystansowane do Fukuyamy, to warto może poświęcić chwilę na zastanowienie się nad przyczynami jego popularności. Przyczyny popularności pewnych idei społeczno-politycznych (niezależnie od ich trafności) wśród nie-naukowców często mają podwójną naturę. Po pierwsze pomysł musi być trochę niekonwencjonalny i chwytliwy, a po drugie na daną ideę musi być społeczne zapotrzebowanie. W 1989 roku społeczeństwa Zachodu z pewnością były gotowe na przyjęcie idei końca historii. Francis Fukuyama w eseju „Koniec historii?” („The End of History?”) z 1989 ogłosił ostateczne zwycięstwo zachodniej idei w słowach mocnych, nie pozostawiających miejsca na znaki zapytania: „niewątpliwe zwycięstwo ekonomicznego i politycznego liberalizmu”. Dłuższy fragment: „Triumf Zachodu, zachodniej idei, jest oczywisty, o czym świadczy przede wszystkim to, że realne systemowe alternatywy dla zachodniego liberalizmu uległy całkowitemu wyczerpaniu. W minionej dekadzie miały miejsce niewątpliwe zmiany w intelektualnym klimacie w dwóch największych na świecie krajach komunistycznych, w obu zapoczątkowano poważne ruchy reformatorskie. (...) To, czego możemy być właśnie świadkami, nie jest po prostu końcem zimnej wojny lub kolejnym okresem powojennej historii, ale końcem historii jako takiej: to jest końcowy punkt ideologicznej ewolucji ludzkości i uniwersalizacja zachodniej demokracji liberalnej jako ostatecznej formy rządów. Nie oznacza to, że nie będzie więcej wydarzeń, by zapełnić strony rocznych podsumowań stosunków międzynarodowych w «Foreign Affair's». Zwycięstwo liberalizmu nastąpiło przede wszystkim w świecie idei lub świadomości i jest jeszcze niedokończone w świecie rzeczywistym. Mamy jednak mocne powody, by wierzyć, że to jest idea, która będzie na dłuższą metę rządzić światem materialnym.” Zdaniem Fukuyamy zachodni liberalizm jako struktura polityczno-ekonomiczna, na którą składa się demokracja liberalna i kapitalizm (wolny rynek), jest ostateczną formą organizacji społeczeństw. Prędzej czy później tą drogą pójdzie Rosja i Chiny. Problemem pozostaną przez pewien czas lokalne nacjonalizmy i ekstremizmy religijne, ale to nie zagrozi systemowi. Za przemianami politycznymi będzie szła homogenizacja kultury i globalizacja. W kolejnych dziesięcioleciach tradycyjne zdarzenia historyczne będą wypierane przez problemy związane z optymalizacją światowej gospodarki, postępem technicznym, ochroną środowiska. W zakończeniu artykułu Fukuyama pozwolił sobie nawet na nostalgię za czasami, w których ludzie gotowi byli ryzykować życie dla idei. Odwaga, wyobraźnia, idealizm zostanie zastąpiona rachunkiem ekonomicznym. Miejsce sztuki i filozofii zajmie zaspokajanie wyszukanych potrzeb konsumentów. „Być może perspektywa stuleci nudy, które przyniesie koniec historii, sprawi, że historia ruszy znowu” – kończy Fukuyama. Idea przedstawiona przez Fukuyamę współgrała nie tylko z oczekiwaniami opinii publicznej, ale też z pomysłami rządzących. Demokratyzacja w tym czasie obejmowała kolejne kraje, jeden po drugim. Pozostały nieliczne reżimy i wydawało się, że po przełamaniu tej blokady efekt domina ruszy znowu i obejmie cały świat. W ten sposób idea końca historii w jakimś sensie uzasadniała zastosowanie przymusu wobec wybranych reżimów. Tym bardziej, że przymus nie miał polegać na staromodnym złupieniu, podboju, aneksji – nic z tych rzeczy. Chodziło przecież o niezwykły gest dobrej woli: poświęcenie ogromnych zasobów związanych z operacją zbrojną po to, by dać najwspanialszy prezent – demokrację liberalną. Po jej wprowadzeniu zniknięcie problemów miało być tylko kwestią czasu. Nawiasem mówiąc, fakt, iż demokracja nie jest tak doskonałym lekarstwem i do niektórych kultur po prostu nie pasuje, był sporym rozczarowaniem dla wielu intelektualistów. Od tego czasu wielu z nich na zasadzie odreagowania zaczęło przesadnie krytykować wszelkie interwencje zbrojne.

Koniec historii – filozoficzna krytyka pojęcia Rok, w którym ukazał się esej Fukuyamy, jest nieprzypadkowy. W 1989 można było rzeczywiście odnieść nieodparte wrażenie triumfu Zachodu. Porażka ZSRS była tak przytłaczająca, że głównym problemem strategicznym USA nagle stała się troska o utrzymanie sowieckiego arsenału jądrowego pod kontrolą jednego stabilnego ośrodka władzy. Inne autorytarne reżimy pozbawione protektora czuły się niepewnie. Masakra w Chinach na placu Tian'anmen obnażyła moralny upadek komunizmu w wersji chińskiej – wydawało się, że taki system nie ma przyszłości. W 1989 koniec historii wydawał się faktem i naprawdę trudno zarzucać naiwność ludziom, którzy łatwo przyjęli taką interpretację wydarzeń. Entuzjazm wywołany zmianami na świecie, optymistyczny „wiatr zmian” – to wszystko nieuchronnie zagłuszyło rozsądne zdystansowanie, dopuszczając do głosu uproszczoną pierwotną wizję świata, według której czas i przestrzeń koncentruje się wokół „tu i teraz”. Jesteśmy tymi samymi ludźmi, którzy tysiące lat temu w szalejącej burzy widzieli gniew bogów za swoje złe uczynki. Również tymi samymi, którzy przez wiele pokoleń dawali wiarę codziennemu doświadczeniu, z którego wynikało, że wszelkie ciała niebieskie krążą wokół Ziemi. To wszystko są przejawy naturalnego i pierwotnego stanu naszej świadomości, który można nazwać „centryzmem podmiotu”. Centryzm podmiotu bardzo silnie wpływa na światopogląd. Centryzm podmiotu skłania nas do wiary, że spośród tysięcy pokoleń, które ludzkość ma za sobą i przed sobą jedynie nasze (i właśnie w naszej cywilizacji zachodniej!) jest tym wyjątkowym, w którym dokonują się ostateczne przemiany decydujące o kształcie świata. Chcemy wierzyć, że to nasza cywilizacja i nasz styl życia jest właściwą odpowiedzią na wszelkie egzystencjalne problemy. Centryzm podmiotu jest na wskroś ludzką cechą i nie powinniśmy się go wstydzić. Można tę cechę uważać za poznawczą niedogodność, ale z drugiej strony świadomość homo sapiens i tak jest na swój sposób doskonałym narzędziem poznania świata, najdoskonalszym na tle całej dotychczasowej ewolucji życia na Ziemi. Popularność idei końca historii w jednym szczęśliwym momencie dziejów była równie uzasadniona jak popularność przepowiedni o końcu świata w niespokojnych czasach. Pojęcia takie jak koniec historii czy koniec świata są tak naprawdę wewnętrznie sprzeczne – z definicji odnoszą się do konkretnego „tu i teraz”, a roszczą sobie pretensje do ostatecznej odpowiedzi na egzystencjalne pytania. Pojęcia te dramatycznie odstają od tego, co już wiemy o Wszechświecie. Człowiek a nawet cała ludzkość właściwie niknie wobec ogromu czasu i przestrzeni. Wprowadzanie tych wewnętrznie sprzecznych pojęć do obiegu idei wynika właśnie ze wspomnianej słabości ludzkiego umysłu, którą nazwaliśmy „centryzmem podmiotu”. W kolejnych częściach przyjrzymy się bliżej złudzeniom, które leżały u źródeł idei końca historii, oraz spróbujemy rozpoznać, jakie właściwie przyczyny geopolityczne i ekonomiczne sprawiły, że ta oczekiwana globalna stabilizacja nie mogła się ziścić. Idea końca historii – choć okazała się błędna – może mieć walory poznawcze, gdy wykorzystamy ją jako pretekst do poszukiwań prawdziwych mechanizmów rządzących światem. filozof grecki's blog

Wzmożona aktywność Miedwiediewa w kontekście wizyty w Polsce Zimą niedźwiedzie zapadają zwykle w sen – te brunatne oczywiście, bo białych misiów widok pospolitego śniegu raczej nie usypia. Niedźwiedzie, które nie ułożą się do snu zimowego, snują się po tajdze w nastroju znanym osobom cierpiącym na bezsenność. Myśliwi nazywają je szatunami i uważają za wyjątkowo groźne bestie, podstępne i wielce niebezpieczne. Niedźwiedź jest totemem Rosji, choć na przykład w niektórych proroctwach symbolizuje on także Niemcy, co skłania do zestawiania ciekawych analogii. Miedwiediew, noszący wymowne nazwisko, ze względu na swoją charakterystyczną aparycję bywa najczęściej jednak przedstawiany przez karykaturzystów w formie skrzyżowania pandy z koalą lub w najlepszym wypadku jako Kubuś Puchatek (jak wiadomo, samcem alfa jest na Wschodzie kto inny, liderujący partii posiadającej w swoim znaku także niedźwiedzia). To ostatnie wcielenie prezydenta Rosji zresztą dobrze wróży jego warszawskiej wizycie – można bowiem przypuszczać, że kto jak kto, ale bohater znanej kreskówki łatwo dogada się z innymi animkami, takimi jak kot Garfield albo jakaś myszka Miki czy inny Donald.

Inspekcja rewizora W przeciwieństwie do obyczajów powszechnych u niedźwiedzi, Miedwiediew u progu zimy wykazuje wzmożoną aktywność. Niedawno wizytował najbardziej na wschód wysunięte krańce swojego imperium imperium, a teraz wybrał się do Polski, której położona nad środkową Wisłą ważna część była przecież przez sto lat zachodnimi kresami Cesarstwa Rosyjskiego. Od 1945 roku instrukcje moskiewskich przywódców traktowano w Warszawie jako dogmaty. Jedynym wyjątkiem był chyba legendarny spór dwóch łysych jegomościów na warszawskim lotnisku jesienią 1956 roku, szybko zresztą zakończony porozumieniem. W związku z wizytą dostojnego gościa z Moskwy wśród gospodarzy zapewne zapanował nastrój podniecenia porównywalny z tym, jaki trafnie oddał w swojej sztuce „Rewizor” Mikołaj Gogol. Niewątpliwie władze warszawskie spijają z ust dostojnego gościa każde jego słowo. Tym bardziej więc warto się przyjrzeć, jakie to podarki dla nas trafiły do worka dobrego Dziadka Mroza, który w gorącym okresie przedświątecznym znalazł czas, aby zawitać również do krainy położonej na peryferiach jego dziedziny.

Wrak samolotu ze Smoleńska do tego worka na razie się nie zmieścił. Kolejne tomy akt katyńskich – tradycyjny już upominek wręczany przedstawicielom Polski przy odpowiednich okazjach przez kremlowskich przywódców – można tymczasem odłożyć na bok, gdyż trudno spodziewać się tutaj jakichś rewelacji. Warto jednak przyjrzeć się posłaniu, z jakim kilka dni temu zwrócił się do Rady Federacji prezydent Rosji. Nauki płynące ze Wschodu ceniono u nas przecież szczególnie. Ot choćby taki pouczający drobiazg, egzotyczny w kraju nadwiślańskim, gdzie biurokracja dławi biznes, a podatnikom dokłada ciężarów: Miedwiediew, bądź co bądź także użerającym się kryzysem, pańskim gestem żył aż o 8 procent stawki obowiązkowych ubezpieczeń społecznych dla pracowników zatrudnianych przez małych przedsiębiorców. Odtąd składki te będą w stosunku do płacy ponad dwa razy mniejsze niż haracz wydzierany przez polski ZUS. Kolejne niegłupie posunięcie moskiewskiego przywódcy, warte, aby wzięli je sobie do serca polscy samorządowcy u progu nowej kadencji, to żądanie sprywatyzowania przez władze regionalne i municypalne niedochodowych aktywów.

– Należy pozbyć się majątku, który nie jest bezpośrednio związany z wypełnianymi obowiązkami – powiedział Miedwiediew. – Organy władzy nie powinny być właścicielami fabryk, gazet czy parostatków – każdy powinien zajmować się swoimi sprawami. To się tylko tak wydaje, że majątek nie bywa zbędny – w istocie zarządzanie zbyteczną własnością zabiera wiele czasu, pochłania siły, a często także niemałe środki. Wreszcie Miedwiediew polecił rządowi rosyjskiemu przygotowanie konkretnych przepisów dotyczących odpowiedzialności urzędników za przekroczenie terminów określonych dla załatwienia danej sprawy. – Należy osiągnąć pełną transparentność codziennych relacji pomiędzy państwem i obywatelem – uważa rosyjski prezydent. – Zrozumienie, że urzędnicy służą ludowi, a nie krępują jego wolność, to podstawa ustroju demokratycznego. Dla obywatela państwo reprezentuje urzędnik, z którym styka się on w urzędzie, sędzia, który wydaje wyrok w jego sprawie, inspektor podatkowy czy milicjant. Ich główne zadanie to polepszanie warunków życia ludzi.

Nie wszystko złoto… Złote słowa prezydenta Rosji można by naturalnie przyjąć za dobrą monetę, trzeba jednak pamiętać, że jego poprzednicy wielokrotnie składali różne deklaracje, które brzmiały jeszcze piękniej. Jeden z wybitniejszych lokatorów Kremla mówił na przykład o tym, że życie stało się lepsze i weselsze – i równocześnie pozbawiał tego życia miliony swoich poddanych. Wodzowie bolszewiccy powtarzali górnolotne frazesy o dyktaturze proletariatu, spełnianiu internacjonalistycznych obowiązków czy też osiągnięciach w budowie komunizmu, a i tak wszyscy wiedzieli, co naprawdę się za tym kryje. Tak też jest i z obietnicami Miedwiediewa – pożyjemy, zobaczymy. Tyczy się to także rzekomej destalinizacji, do jakiej podobno przymierza się prezydent Rosji. No cóż, nie ma w tym nic fenomenalnego – historię Rosji od ponad pół wieku można przedstawić za pomocą wykresu następujących po sobie amplitud odwilży (Chruszczow, Gorbaczow, może Miedwiediew?) i kolejnych zlodowaceń (Breżniew, Putin). Sam prezydent Rosji zdaje sobie sprawę, iż nie wszystkie jego inicjatywy kończą się powodzeniem. W innym miejscu skierowanego do Rady Federacji posłania Miedwiediew powrócił do tematu walki z korupcją, którą zapowiedział na początku swojej prezydentury. Ze zdziwieniem i rozczarowaniem skonstatował, że „niektórych ludzi nie odstrasza nawet groźba pozbawienia wolności na 12 lat”. Wobec tego głowa państwa rosyjskiego wpadła na inny koncept: łapowników należy karać grzywną. Najlepiej w wysokości stukrotnej wartości wziątki. Oczekiwanego efektu nie przyniosło także ujęcie w ramy systemu przetargów dokonywanych przez struktury państwowe. Według najskromniejszych szacunków machinacje z tym związane, wliczając otwarte złodziejstwo, wynoszą setki miliardów rubli. Nadal priorytetem rosyjskiej gospodarki pozostaje modernizacja, jednak i w tej dziedzinie, potężnie dofinansowywanej z budżetu federalnego, wyniki są dalekie od zadowalających. Z oryginalniejszych propozycji zawartych w prezydenckim posłaniu wymienić jeszcze należy pomysł oparty na trawestacji znanego bolszewickiego hasła. Tym razem jednak, zamiast oddawać ziemię chłopom, przywódca Rosji zamierza nadzielić ją rodzinom wielodzietnym. Miedwiediew zapowiedział także umocnienie i reorganizację obrony powietrznej Rosji. Ma zamiar powołać jedno strategiczne dowództwo dla wojsk przeciwlotniczych, antyrakietowych i kosmicznych. Uwaga, jaką Rosjanie przywiązują do tego rodzaju sił, może okazać się znamienna. Kto wie, czy niebawem Moskwa nie zaproponuje władzom warszawskim umieszczenia w Polsce własnej tarczy antyrakietowej – w celu wyłapywania pocisków, które mogłyby nadlecieć z południowo-zachodniej Azji, czy też, powiedzmy, z Libii albo nawet z Wenezueli. Przyjazd prezydenta Rosji do Polski niewątpliwie zasługuje na miano wydarzenia historycznego. Nie co dzień zdarzają się bowiem odwiedziny głowy państwa, które nasi jak dotąd oficjalni sojusznicy uważają za mafijne. Za takie potraktowanie przez Waszyngton odgryzł się Miedwiediew wypowiedzią o cynizmie Amerykanów. Tak czy inaczej wobec fermentu politycznego i medialnego, jaki od wiosny tego roku powstał w naszym kraju – chciałoby się naiwnie wierzyć, że to wytwór nowy, efekt nagłego zaćmienia umysłów i pamięci, nie zaś dawna uległość, która w formie utajonej przetrwała ostatnie dwie dekady – wizyta Miedwiediewa w Polsce z pewnością jest skazana na sukces. Gromko odtrąbiony zostanie kolejny milowy krok na drodze pojednania dwóch bratnich narodów. Wojciech Grzelak

Europa lepsza od USA? Gdy USA zachowują się jak narkoman na głodzie, drukując niebywałą ilość pustego pieniądza, Europa stara się reagować spokojnie i z rozwagą. Stany Zjednoczone od dwóch lat robią wszystko, by wejść na ścieżkę inflacji i pozbyć się przynajmniej części gigantycznego zadłużenia. Europa dla przeciwwagi, głównie za sprawą Angeli Merkel, wygląda jakby naprawdę chciała wyjść z kryzysu silniejsza i po reformach.

Drukować Na początku listopada w Systemie Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych zapadła decyzja o przeznaczeniu 600 miliardów dolarów na operacje otwartego rynku, które polegają na wykupie obligacji znajdujących się w rękach banków komercyjnych. By nie doprowadzić do szoku, cała operacja zostanie rozłożona na osiem miesięcznych wykupów po 75 miliardów dolarów każdy. W konsekwencji Fed będzie miał w ręku obligacje amerykańskie, a banki komercyjne najbardziej płynny środek aktywów – pieniądze. Pieniądze, które mają przeznaczyć na kredyty i pobudzenie (według pomysłodawców całej akcji) gospodarki. Operacje otwartego rynku to narzędzie często stosowane przez banki centralne, w celu zapewnienia płynności systemu bankowego. Nie polegają na zwykłym dodrukowaniu pieniędzy, tylko na spieniężeniu długu państwowego, co prawie na jedno wychodzi. W krótkim okresie mają za zadanie dostarczyć środków pieniężnych, gdyby bankom brakowało gotówki. Jednak obecne działanie FEDU jest jednoznaczne – chodzi o wpompowanie pustego pieniądza do gospodarki, by powstała iluzja, że kryzys się skończył, są łatwe kredyty i na nowo rozpocznie się gorączka inwestycyjno-kredytowa. Gdyby ludzie ulegli tej iluzji i rozpoczęli inwestycje, które by się zwróciły (tzn. nastąpiłaby spłata kredytów), to faktycznie taki szarlatański zabieg mógłby się udać. Jeśli jednak zamiast tego pieniądze zostaną zmarnowane (np. na kolejne wielkie premie w bankach komercyjnych), to jedynym efektem będzie dodatkowy pieniądz na rynku. Na razie, po miesiącu od tej decyzji, kurs dolara do euro stracił 5,5% i należy spodziewać się dalszych spadków. Największe zaniepokojenie z powodu decyzji władz FED wyrazili duzi wierzyciele Stanów Zjednoczonych, czyli Chiny i Japonia. Granie na osłabienie dolara może być im nie na rękę. Z jednej strony FED wykupuje obligacje rządowe, podtrzymując ich niską cenę, a z drugiej gra na obniżenie wartości dolara – tak, by gospodarka amerykańska była bardziej konkurencyjna na światowym rynku oraz mogła mniejszym nakładem sił (inflacja) spłacić swoje gigantyczne (13,8 biliona $, czyli 94% PKB) zadłużenie. Oczywiście wierzyciele nie są zadowoleni, że tak stabilne państwo jak Stany Zjednoczone próbuje ich wyrolować, oferując „gorszego” dolara, niż pożyczyło. Dług USA osiągnął tak niebotyczne rozmiary, że powoli staje się już problemem pożyczkodawców. Należy się spodziewać, że w niedalekiej przyszłości (raczej kilku miesięcy niż lat) Chiny będą pouczać Amerykę, jak prowadzić rozsądną politykę monetarną. Milton Friedman pewnie przewraca się w grobie.

Podłoże choroby Stany Zjednoczone toczy okropny rak, ale jest to nowotwór wywołany niespotykaną w tym państwie skalą socjalizmu. Ogromne bezrobocie (w końcu pod koniec kadencji Busha i na początku Obamy rozdawano duże zasiłki) powoduje, że ludzie coraz mniej są zadowoleni, szczególnie z nowego prezydenta. Skoro nie można wydobyć kraju z zapaści tradycyjnymi, rynkowymi metodami (spadek płac w najbardziej nieefektywnej gospodarczo w ostatnich latach branży, czyli bankowości), to szuka się innych rozwiązań. W USA, gdzie chyba ciągle najwięcej żyje sierot po skrajnie lewicowym ekonomiście Johnie Maynardzie Keynesie, naturalnym narzędziem do manipulowania gospodarką jest polityka monetarna. Stany Zjednoczone, jako jedno z nielicznych państw rozwiniętych, nie stawiają wykonawcy polityki monetarnej za główny cel zapewnienie stabilności cen, czyli ograniczenie inflacji do jak najniższego poziomu, tylko wspieranie: wysokiego zatrudnienia, stabilizacji cen oraz umiarkowanych długookresowych stóp procentowych. Europejski Bank Centralny, Bank Anglii czy Narodowy Bank Polski za główny cel polityki monetarnej przyjmują stabilizację cen (w Anglii nazywanej stabilizacją pieniężną i finansową). Wbrew pozorom ta mała różnica ma kolosalne znaczenie dla gospodarki. Stwierdzenie, że za pomocą polityki monetarnej można wpływać na zwiększenie zatrudnienia, ma katastrofalne skutki. Oto bowiem wykonawca tejże polityki (w USA FED) ma zrobić wszystko, co w jego mocy, by przy pomocy dostępnych narzędzi zmniejszyć bezrobocie. Tymi narzędziami są m.in. niskie stopy procentowe (obecnie na poziomie 0,75%). Tak tani pieniądz powoduje, że Amerykanie z racji hipotek są zadłużeni na ponad 14 bilionów dolarów plus 2,5 biliona dolarów w wyniku kredytów konsumenckich. Zadłużenie przekracza produkt krajowy brutto, a Fed, nie mając możliwości dalszego obniżenia stóp procentowych (nie może wprowadzić ujemnych stóp procentowych) i jeszcze większego napompowania gospodarki tanim kredytem, sięga po inne środki. By zrozumieć, dlaczego Fed sięgnął po narzędzie wykupu obligacji z rąk banków komercyjnych, trzeba się cofnąć o osiem lat. 21 listopada 2002 roku członek zarządu Systemu Rezerwy Federalnej Ben Bernanke wygłasza w Waszyngtonie, na spotkaniu Narodowego Klubu Ekonomistów, referat na temat szkodliwości deflacji. Kreśli w nim obraz szkodliwości deflacji (spadku cen) dla gospodarki. Stawia tezę, że wystąpienie deflacji w USA jest bardzo mało prawdopodobne (w 2009 roku była: -0,4%). Gdyby jednak mogła zaistnieć, to Fed powinien robić wszystko, by temu zapobiec. Głównym narzędziem walki z defl acją, wg Bernankego, powinno być obniżanie stóp procentowych. Jeżeli jednak są już one poniżej jednego procenta, to wykorzystanie tego narzędzia jest nieskuteczne i trzeba poszukać nowych rozwiązań. Jak zauważył osiem lat temu dzisiejszy szef Fed, idealną rolę w powrocie na ścieżkę umiarkowanej infl acji mogą spełnić właśnie operacje otwartego rynku, czyli wpompowywanie pieniądza w system bankowy w zamian za państwowe papiery wartościowe. Nazwał nawet ten proceder współczesną alchemią. Wpompowanie dodatkowych dolarów spowoduje pozytywną inflację, zachęcającą do konsumpcji („Widzimy zatem, że system papierowego pieniądza, powoduje, że rząd zawsze może spowodować szybsze wydawanie i pojawienie się pozytywnej inflacji”). Jeżeli dzisiejszy szef Fed tak postrzegał defl ację i inflację osiem lat temu, to nikogo nie powinno dziwić, że dziś stosuje w praktyce narzędzia, pod których zastosowanie sam tworzył teorię. Brakuje jednak konsekwencji w myśleniu Bernankego. Jeżeli bowiem pozytywną inflację postrzega jako poziom pomiędzy 1 a 3%, to tak samo deflację na tym poziomie powinien całkowicie zlekceważyć jako ozdrowieńczy trend dla przegrzanej gospodarki zbudowanej z kredytu. Tylko że Fed – w przeciwieństwie do banków centralnych w Europie – jest instytucją służącą przede wszystkim systemowi bankowemu. Deflacja dla banków jest groźna, bowiem pieniądz, zamiast tracić w czasie na wartości, zyskuje na niej. To powoduje, że ludzie, zamiast brać kredyt, mogą poczekać ze swoimi zasobami gotówkowymi jakiś czas i za tę samą wartość kupić większą ilość dóbr. Deflacja jest dobra dla osób oszczędzających, kosztem kredytobiorców. A banki zarabiają przede wszystkim na kredytach i wzmożonej konsumpcji. Postrzegając deflację jako wroga gospodarki, Bernanke wychodzi z założeń bankowca – co dobre dla banków, jest dobre dla gospodarki.

W Europie poważna debata W przeciwieństwie do USA, banki centralne w Europie są państwowe i służą przede wszystkim stabilizacji cen. Jeżeli istnieje przewaga państwowej własności nad prywatną w jakiejkolwiek dziedzinie to chyba tylko na szczeblu bankowości centralnej. Fed jest instytucją prywatną, służącą swoim założycielom (czyli grupie banków), natomiast banki centralne w Europie mają zadania nakreślone przez ustawodawców i chociaż raz trzeba tych ustawodawców pochwalić. Oczywiście o wiele lepszym systemem byłby wolny rynek w bankowości, ale tylko przy narzuceniu przestrzegania przez banki zasad prawa karnego (zakaz przywłaszczenia i dysponowania cudzym mieniem, czyli pożyczania zdeponowanych środków na procent). Jeżeli jednak istnieje rezerwa cząstkowa, pozwalająca bankom pożyczać pieniądze swoich klientów bez ich zgody (czyli nawet środki zgromadzone na rachunkach na każde żądanie), to w swoim założeniu ten złodziejski system nie powinien być zarządzany przez prywatną instytucję (jak w USA). Wprawdzie stopy procentowe w Europie są również katastrofalnie niskie (stopa referencyjna na poziomie 1%), ale przeprowadzone operacje otwartego rynku (czyli wpompowywanie pustego pieniądza do systemu) są znacznie mniejsze i w większym stopniu są tu wykorzystywane krótkoterminowe papiery wartościowe, takie jak bony skarbowe. Podczas gdy USA zastanawiają się, ile jeszcze wyemitować dolarów, w Europie toczy się poważna debata. Angela Merkel forsuje pomysł ukarania państw, których deficyt będzie przekraczał 3% PKB, odebraniem głosu na forum Unii Europejskiej. Zgodnie z tym wnioskiem, w 2009 roku tylko Szwecja, Dania i Finlandia mogłyby decydować o UE w 2010 roku, bo tylko te trzy kraje miały deficyt niższy od postulowanego przez Merkel. Ale kierunek narzucony przez kanclerz Niemiec jest słuszny. Albo państwa przestaną się zadłużać i żyć ponad stan (co prowadzi w długim okresie do pojawienia się inflacji), albo cały system zawali się pod falą bankructw na niespotykaną skalę, prowadząc do chaosu. W innym wypadku Europejski Bank Centralny, będzie musiał również uruchomić drukarnię (zresztą zapowiedział już interwencję na rynku irlandzkich obligacji, których oprocentowanie rośnie w szybkim tempie) i pompować puste pieniądze w gospodarkę w celu wywołania inflacji i spłaty państwowych długów. Zignorowanie pomysłu Merkel doprowadzi (za kilka lat) do bankructwa całej Unii Europejskiej. Skutki tego będą katastrofalne dla wszystkich mieszkańców Europy.

Unia powinna pójść dalej Rzeczą, którą w Unii powinno się zrobić, jest powolne, aczkolwiek skuteczne wycofanie się z projektu euro. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że zagrożone dziś bankructwem państwa (Grecja, Hiszpania, Irlandia, Portugalia i być może Włochy) są ofiarami niskich stóp procentowych uchwalonych przez Europejski Bank Centralny. Euro – oprócz tego, że ułatwia kontakty z innymi państwami jako jedna waluta – ma jeszcze ukryty (dla społeczeństwa) cel, czyli oddanie polityki monetarnej pod kuratelę unijnej instytucji. I nie jest żadną tajemnicą, że Europejski Bank Centralny prowadził politykę nastawioną głównie na Francję i Niemcy. Polityka niskich stóp procentowych nie stanowiła dla tych bardzo rozwiniętych państw żadnego zagrożenia. Co innego dla mniejszych, będących na dorobku, takich jak Irlandia, Portugalia czy Hiszpania. To tak jakby w Polsce nagle oprocentowanie kredytów hipotecznych spadło ze średniego poziomu 7% do 4%. Ludzie masowo zaczęliby kupować mieszkania, których ceny rosłyby równie szybko jak chęć banków do pożyczania (nie swoich) pieniędzy. Ta sprzeczność powoduje, że system euro albo się zawali, albo będzie istniał tylko i wyłącznie pod przymusem. Za gierki bankowców – jeżeli skończą się niepowodzeniem – jak zwykle zapłacą wszyscy obywatele. Albo poprzez wyższe podatki na dofinansowanie niewydajnego systemu bankowego, albo poprzez wysoki podatek inflacyjny, który jest celem przede wszystkim amerykańskich bankierów.

Cieszy fakt, że Polska na początku XXI wieku nie dodała do celów działalności NBP wspomagania wzrostu gospodarczego. Postulat taki, rodem z USA, zgłaszał…  Andrzej Lepper. Chociaż raz można powiedzieć, że skopiowanie wzorców europejskich skończyło się dobrze. Marek Langalis

Istota układu politycznego Kiedy Jarosław Kaczyński ogłosił początek walki z „układem”, wielu komentatorów pukało się w czoło, twierdząc, że żaden układ nie istnieje. Akurat w tej kwestii zgadzam się z Kaczyńskim: układ istnieje jak najbardziej, tyle że prezes PiS błędnie go lokalizuje. Układ zamanifestował swoją obecność aż nadto wyraźnie 3 grudnia 2010 roku, gdy większość sejmowa odrzuciła projekt zawieszenia finansowania parlamentarnych partii politycznych z budżetu państwa. Mafie polityczne zwane partiami okazały się solidarne w obronie golenia podatników i przelewania pieniędzy z budżetu na konta partyjne. Brak 16 posłów PO to też nie jest przypadek. Osobiście wątpię, czy Donald Tusk naprawdę chciał, aby ustawa ta przeszła. To właśnie te dziesiątki milionów złotych przelewane corocznie z budżetu na konta partyjne są istotą układu. To te pieniądze powodują, że od dobrych kilku lat na polskiej scenie politycznej nie ma możliwości zaistnienia nowych podmiotów. Nie udał się Libertas, nie udała się inicjatywa Palikota, nie uda się również PJN. Inicjatywy te są skazane na niepowodzenie, ponieważ nie mają możliwości równorzędnego zmierzenia się z aparatami partyjnymi finansowanymi przez podatników. Ci, którzy biorą te pieniądze, są w układzie; ci, którzy nie mają do nich dostępu, są poza układem. I to jest istota układu politycznego w Polsce, oligarchizacji systemu partyjnego, co powoduje, że wybory stają się coraz większą farsą. Prof. Paweł Śpiewak zwrócił ostatnio uwagę na ciekawy aspekt polskiej polityki: badania sondażowe pokazują, że poziom zaufania do elit politycznych jest mniej więcej taki, jaki był w drugiej połowie lat osiemdziesiątych wobec ekipy gen. Jaruzelskiego. Nie znam tych badań, ale wierzę w nie, gdyż potwierdzają to moje obserwacje. Jakiś czas temu miałem wykład dla studentów na temat legitymizacji władzy politycznej. Tłumaczyłem, że legitymizacja polega na naszym subiektywnym utożsamieniu się z władzą i brakiem podziału na „my” i „oni” (władza), a jej wyrazem jest np. chęć obrony tejże władzy przez obywateli. Spytałem więc: „Wyobraźmy sobie sytuację, że w nocy rozpoczął się zamach stanu. Czołgi stoją pod Sejmem a prezydent i premier w telewizji apelują o przybycie pod Sejm i obronę demokracji. Ilu z Was poszłoby bronić parlamentu?”. Odpowiedzią był gromki śmiech 150 osób słuchających wykładu. Nikt, dosłownie nikt nie wyraził ochoty obrony demokracji. Podobnie ciekawa jest struktura wyborów politycznych Polaków. Czy nie macie Państwo wrażenia, że większość głosujących na PO wcale nie popiera tej partii? Zresztą co takiego PO zrobiła przez trzy lata, aby zasłużyła na poparcie? Zdecydowana większość elektoratu PO głosuje przeciw PiS! Podobnie jest z PiS, którego większość elektoratu głosuje przeciw PO! Dlaczego ci wszyscy ludzie nie głosują „za”, a już tylko „przeciw”? Dlatego że nie mają na kogo zagłosować, z żadną z partii się nie utożsamiają, nie wierzą już politykom. Ruch „Solidarności” z lat 1980-1981 był ostatnim masowym ruchem politycznym w historii Polski. Od tego czasu aktywność obywatelska zamarła. Aby uzasadnić oddanie władzy w 1989 roku, PZPR robiła, co mogła, aby ułatwić wywołanie strajków w 1988 roku. Po 1989 roku aktywność obywatelska jest zerowa. PSL jest największą partią polityczną – ma ok. 160 tys. członków; PiS i PO mają po 50-60 tysięcy. Dla porównania: w latach trzydziestych samo Stronnictwo Narodowe miało ponad 700 tys. członków! Skąd to polityczne wymarcie Polaków? Stąd, że wszystkie partie uważają za złożone z takich samych kłamców i złodziei! Dlatego zaufanie do elit politycznych jest takie, jakie było za końcówki PRL! Proszę zauważyć, że mimo tego stosunku do elit politycznych nie ma prób buntu. Ludzie mają to wszystko w pewnym miejscu i zajmują się swoją pracą, domem i rodziną. Dlaczego nie ma buntu? Dlatego, że ludzie nie wierzą, iż jeśli wybiorą tych „innych”, to będą oni lepsi od tej bandy, która rządzi teraz Polską. Poza garścią fanatyków nikt nie wierzy, że PiS czy SLD będą rządziły lepiej niż PO, a więc głosują na PO, gdyż to oznacza święty spokój, stabilizację – nawet jeśli ten pociąg zmierza do przepaści z napisem „dług publiczny”. Przeciętny Kowalski nie czuje jednak, że przepaść jest blisko. Chce tylko stabilizacji i nikt i nic nie jest wstanie wyrwać go z marazmu. W tym czasie cztery partie systemowe nie dość, że rozrywają państwo swoim głupawymi sporami, rządzą nami i obsadzają kolegami kolejne urzędy, to jeszcze drenują nasze pieniądze i przelewają je na partyjne konta. Oto istota układu! Demokracja okazuje się systemem mającym pozory genialności. Pierre Proudhon mawiał, że demokracja to „piasek sypany ludziom w oczy”. Fakt, dzięki demokracji nie ma buntu przeciwko układowi, gdyż ludziom wmówiono, że jeśli im się nie podoba, to za cztery lata zagłosują i zmienią rządzącą partię. Tak, zastąpi ją kolejna partia, która już kiedyś rządziła i odeszła w równej niesławie; potem kolejna (tzn. ta, co już była) – i system sam się kręci. Miarą jego absurdu jest to, że facet rozdający ludziom jabłka przed wejściem do zakładu pracy dostaje prawie 15% głosów w wyborach. Trudno znaleźć system polityczny o podobnym stopniu wewnętrznej degrengolady jak polska demokracja lat 1989-2010, o podobnym stopniu skostnienia i petryfikacji oligarchicznych rządów. Nie, naród nie jest suwerenny. Faktyczną suwerenność w tym systemie sprawują partyjni liderzy, którzy rozporządzają państwową dotacją na partie polityczne. To ci, którzy mają te pieniądze, decydują o obsadzie list wyborczych, a więc decydują, która miernota zostanie posłem. Układ wygląda więc tak: jest czterech liderów trzymających kasę z państwowej dotacji i 456 pretorianów, którzy znaleźli się w ławach poselskich z nadania tychże liderów. Jeśli któryś z nich się zbuntuje lub choćby fałszywie zaszczeka, nie znajdzie się na liście w kolejnych wyborach. Zrobi rozłam? Jego partia nie będzie miała pieniędzy z budżetu, a więc nie ma szans na reelekcję.

Game over. Adam Wielomski

"GAZETA POLSKA" UJAWNIA NAZWISKO AGENTA TOMKA Odkąd słynny funkcjonariusz CBA znany jako agent Tomek przeszedł na emeryturę, media przedstawiają coraz to nowe szczegóły jego życia i pracy. Żaden dziennikarz nie podał jednak o nim tak podstawowej informacji jak nazwisko. Uzupełniamy tę lukę. „Polski Bond” nazywa się Kaczmarek. Tomasz Kaczmarek. W medialnych opowieściach o agencie Tomku fakty mieszają się z celowo rozpuszczanymi kłamstwami i krzywdzącymi plotkami. Poniżej przedstawiamy najczęściej powielane bzdury na jego temat.
Bzdura 1. Agent Tomek jest prostakiem, niewiele potrafi poza brylowaniem w towarzystwie. Nie ma nawet wyższego wykształcenia. Tomasz Kaczmarek ukończył socjologię na Uniwersytecie Wrocławskim. Napisał pracę dyplomową pt. Charakterystyka socjologiczna złodziei samochodów. Zarówno wykreowany Tomek Małecki (pod takim nazwiskiem pracował w sprawie Marczuk i Kwaśniewskich), jak i Tomek Piotrowski (sprawa Sawickiej) mieli być z założenia podobni do wielu innych biznesmenów, którzy dorobili się w bliżej nieznanych okolicznościach. A natura takich ludzi nie jest skomplikowana – nie muszą błyszczeć intelektem, ich zainteresowania obracają się wyłącznie wokół kasy i dobrej zabawy. „Polski Bond” był zmuszony doskonale wczuć się w tę rolę. Tych celebrytów, którzy go oczerniali mówiąc, że był mało inteligentny i wieśniacki, należy zapytać, dlaczego tak chętnie z nim przebywali.
Bzdura 2. Agent Tomek nie miał doświadczenia operacyjnego, a sukcesy jako przykrywkowiec odniósł przypadkowo. Kaczmarek zaczynał karierę zawodową w 1995 r. w policji. Szybko zdał testy do oddziałów antyterrorystycznych. Brał udział w poważnych akcjach związanych z walką z przestępczością zorganizowaną. Potem przeniósł się do oddziału policyjnych wywiadowców – funkcjonariuszy, którzy po cywilnemu rozbijali siatki dilerów narkotyków. To wtedy, rozpracowując handlarzy amfetaminą i marihuaną, nabierał doświadczenia, działając w przebraniu. Kolejnym etapem była praca w kryminalnym wydziale walczącym z gangami złodziei samochodów. Grupa tych policjantów działała we Wrocławiu, Zgorzelcu i Jeleniej Górze. Warto dodać, że w 1997 r. Tomasz Kaczmarek wraz z kolegami z wydziału pomagali ludziom odciętym od świata podczas powodzi. Dowozili im żywność, wodę i artykuły pierwszej potrzeby. Ale także łapali złodziei, którzy kradli dowożone towary i potem je z zyskiem sprzedawali. Przyszły agent Tomek zajmował się także ochranianiem – wraz z BOR – wysokich funkcjonariuszy państwa, w tym prezydenta. W 2002 r. zaczął się szkolić jako przykrywkowiec w pionie operacyjnym policji. Mało kto wie, że jedną z jego pierwszych akcji w tym charakterze była słynna sprawa Starachowic, podczas której nastąpił przeciek do przestępców z  MSWiA, za co na ławie oskarżonych zasiadł wiceminister Zbigniew Sobotka (SLD) i posłowie Sojuszu Andrzej Jagiełło i Henryk Długosz. Po pewnym czasie działał wraz z innymi przykrywkowcami w środowiskach handlarzy bronią i narkotykami. Pracował w olbrzymim stresie, z narażeniem życia swojego i członków rodziny. Rozpracowywał największych gangsterów, za co był wielokrotnie wyróżniany. Obecni krytycy Tomasza Kaczmarka chcą, byśmy uwierzyli, że po przejściu w 2006 r. do CBA agent nagle utracił wszystkie swoje wcześniejsze umiejętności.   
Bzdura 3. Agent Tomek brał na cel niewinne ofiary, uwodził je i wplątywał w aferę. W charakterze niewinnych ofiar agenta Tomka występują Beata Sawicka, posłanka PO, i Weronika Marczuk, jurorka TVN-owskiego „You can dance”. Choć to wydaje się nieprawdopodobne, „polski Bond” wcale nie rozpracowywał tych kobiet. Centralne Biuro Antykorupcyjne nie interesowało się ani Sawicką, ani Marczuk, dopóki same nie zaproponowały agentowi udziału w procederze przestępczym. Obie panie agent poznał w czasie, gdy tworzył dla siebie tzw. legendę – czyli lipny życiorys wykreowanych na potrzeby operacyjne postaci Małeckiego i Piotrowskiego. Z Sawicką agent Tomek uczęszczał przypadkowo na ten sam kurs członków rad nadzorczych. Uznał, że możliwość pochwalenia się znajomością z posłanką może być mu przydatna w razie rozpoczęcia konkretnej akcji operacyjnej. Dlatego starał się kontynuować znajomość – podtrzymywał ją, umawiając się z Sawicką sporadycznie w publicznych miejscach odwiedzanych przez celebrytów. Były to najczęściej modne restauracje i dyskoteki w centrum Warszawy. To Sawicka uwielbiała pokazywać się z nowym kumplem, który woził ją luksusową limuzyną pod sejm, chciała imponować „tym chamom, zwłaszcza Schetynie”. Ku zaskoczeniu agenta CBA posłanka pewnego dnia zaproponowała mu okazyjny zakup działki na Helu. Odpowiednie kontakty z tamtejszym burmistrzem miał ułatwić poseł PO Marek Biernacki. Gdy doszło do rozmowy z burmistrzem, nie było wątpliwości, że chodzi o interes korupcyjny. Burmistrz oferował, że ustawi przetarg pod biznesmena-inwestora, którego udawał Kaczmarek. Z podobnego względu jak z Sawicką, a więc wyłącznie po to, by w przyszłości móc uwiarygodnić się przy boku gwiazdy, agent Tomek zawarł znajomość z Weroniką Marczuk-Pazurą. Kiedy z kolegą był na kolacji w jednym z lokali w Krakowie, przy sąsiednim stoliku zasiedli członkowie jury w programie „You can dance”: Kinga Rusin, Michał Piróg i właśnie Marczuk-Pazura. Tomek kupił butelkę wina i przez kelnera przekazał celebrytom. Tamci przyjęli prezent i ochoczo zaprosili fundatora z kolegą do stolika. W ten sposób agent nawiązał kontakt z Marczuk. Z biegiem czasu gwiazda TVN coraz śmielej wskazywała zaskoczonemu agentowi propozycje rozmaitych interesów – m.in. na Ukrainie. W końcu wprost zaproponowała udział w zaaranżowanej prywatyzacji Wydawnictw Naukowo-Technicznych. Marczuk znała szefa WNT Bogusława S. poprzez polityka SLD Jacka Piechotę, który miał biura w budynku WNT. Co ciekawe, media, które tak chętnie powtarzają zarzut, jakoby amant ze służb specjalnych podrywał niespodziewające się niczego kobiety i wciągał w zastawione pułapki, pomijają zupełnie figuranta w innej aferze rozpracowywanej przez CBA. Chodzi mianowicie o Jana J., syna byłych właścicieli willi w Kazimierzu, którą Kwaśniewscy mieli nabyć w tajemnicy przed urzędem skarbowym na podstawionego „słupa”. Agent Tomek miał zadanie nawiązać kontakt z Janem J., by jak najwięcej dowiedzieć się o transakcji. Zadanie wykonał doskonale. Prokuratura ma dowody poświadczające, że właścicielami willi są były prezydent i jego małżonka. Zarzut, jakoby CBA straciło 3 mln zł, które wyłożono na kontrolowany zakup nieruchomości, jest nieprawdziwy. CBA nie straciło ani złotówki. Na marginesie dodajmy, że przy okazji akcji agenta Tomka wyszło na jaw, iż w willi Kwaśniewskich zamontowane było nielegalne ujęcie wody miejskiej. Jan J. z pewnością nie pasuje do obrazu zakreślonego przez Sawicką podczas pamiętnego, okraszonego płaczem przedstawienia w sejmie: obrazu bezbronnej kobiety, uwodzonej przez funkcjonariusza CBA kwiatami owiniętymi perłami, SMS-ami i namiętnym tańcem.

Bzdura 4. Do przestępstw by nie doszło, gdyby agent Tomek sam nie wpakował w nie swoich ofiar. Rzekome ofiary agenta Tomka nie tylko same wychodziły z inicjatywą korupcyjną, ale też zwykle same obmyślały plan, jak zatrzeć ślady nielegalnych działań. Beata Sawicka w zamian za załatwienie Tomkowi ustawionego przetargu na Helu żądała gratyfikacji na kampanię wyborczą. Instruowała Tomka, jak ma uniknąć ewentualnych podsłuchów i jak prowadzić rozmowę z burmistrzem, by ten się nie wywinął. Po wybuchu afery Sawicka utrzymywała, że nie wiedziała, co dostała w kopercie, dlatego ją wzięła. Jednak słynny film ze sceną w parku, kiedy agent CBA wręcza jej łapówkę w wys. 50 tys. zł, dokumentował zaledwie pierwszą ratę łapówki – drugą, również w wys. 50 tys. zł, przyjęła parę tygodni później. Burmistrz Helu Mirosław W. przedstawił agentowi CBA szczegółowy plan, w jaki sposób skręci przetarg. Zapewniał, że radnych i urzędników ma ustawionych. Zanim zainkasował 150 tys. zł łapówki, zdążył przyjąć luksusowy zegarek. Weronika Marczuk sama zażądała łapówki w wys. 100 tys. euro. Następnie wymyśliła, żeby część przekazano jej pod stołem, a część przelewem na fakturę za rzekome usługi prawnicze. Fakturę wystawiła z datą o pół roku wsteczną. W rzeczywistości agent nie potrzebował usług prawniczki, o czym wcześniej ją wyraźnie informował. Nagrania tej rozmowy znalazły się w prokuraturze. Szef Wydawnictw Naukowo-Technicznych Bogusław S. informował w szczegółach, jak zniechęci do przetargu potencjalnych inwestorów-intruzów. Ponieważ bał się wpadki w stylu Sawickiej, w zamian nie żądał pieniędzy, tylko stanowiska prezesa sprywatyzowanej firmy, wykupienia służbowego mieszkania, samochodu służbowego  i zatrudnienia w firmie członków swojej rodziny.  Zanim zapadła decyzja o sprzedaży Tomkowi willi w Kazimierzu, rodzina J. i prawdziwi właściciele nieruchomości – czyli Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy – sprawdzali potencjalnego kupca, czy nie jest z CBA. W tym celu zwrócili się do sędzi z Krakowa, żony znanego aktora, która sprawdzała „biznesmana”, wykorzystując piastowane stanowisko. Po wyjściu afery na jaw człowiek związany z Jolantą Kwaśniewską przekazał mediom zdjęcie agenta Tomka. Tomasz Kaczmarek został w ten sposób zdemaskowany i wyłączony z działań operacyjnych.

Bzdura 5. Działalność agenta Tomka była kosztowna, a jej efekty – mizerne. Przykrywkowiec, który ma działać w środowisku biznesmanów, nie może odstawać od reszty towarzystwa. By go uwiarygodnić, CBA musiała w niego zainwestować – kupić drogie samochody, drogie ubrania. CBA nie szastało jednak pieniędzmi – wynajmowane dla agenta mieszkania były, jak na „biznesmana”, urządzone skromnie, prostymi meblami z IKEI. Korzyści z funkcjonowania agenta Tomka w świecie biznesu były niewspółmiernie wyższe do zainwestowanych w niego pieniędzy. Poza uniemożliwieniem ustawionej sprzedaży dobrze prosperującej spółki wydawniczej i atrakcyjnej działki na Helu agentowi CBA zawdzięczamy przede wszystkim to, że biznesmenom i politykom na długi czas odeszła ochota na „kręcenie lodów” wartych dziesiątki milionów złotych. Anita Gargas

WIKILEAKS: KRAJE BAŁTYCKIE BYŁY OSZUKIWANE Niemieccy dyplomaci mieli nadzieję, że rzekoma ochrona przestrzeni powietrznej krajów bałtyckich przez myśliwce NATO przyczyni się do... zniwelowania lęku tych państw przed zbliżeniem Paktu Północnoatlantyckiego i Rosji – wynika z ujawnionych dokumentów WikiLeaks. Już w pierwszych linijkach dokumentów padają sformułowania precyzujące stosunek Niemiec do NATO-wskich scenariuszy obronnych: Niemcy nadal uznają zaproponowane przez NATO plany możliwej obrony krajów bałtyckich przed ewentualną agresją ze strony Rosji za zbędne. Sceptyczne podejście nie hamuje jednak zapału niemieckich ministerstw w prowadzeniu realnej polityki. Wręcz przeciwnie – określona w depeszy mianem “bezprecedensowej” wizyta ministra obrony narodowej Franza Josefa Junga we wszystkich trzech państwach bałtyckich w trakcie jednej podróży (8-13 czerwca 2009 r.) oraz wizyta ministra spraw zagranicznych Franka Waltera Steinmeiera w Kijowie (17 czerwca 2009 r.) mogą świadczyć o sporej aktywności. Tak jak i objęcie (po raz trzeci) przewodnictwa w operacji Baltic Air Policing prowadzonej od marca 2004 r. w ramach Sił Szybkiego Reagowania NATO. (Misja ma za zadanie obronę przestrzeni powietrznej Litwy, Łotwy i Estoniii. Sojusz ustanowił rotacyjny system wysyłania myśliwców w ten rejon Europy). W depeszy czytamy: "Niemiecki MSZ i MON mają nadzieję, że te i inne działania w dostateczny sposób przyczynią się do zniwelowania lęku państw bałtyckich przed niemieckimi działaniami mającymi na celu przybliżenia Rosji do NATO. MSZ widzi okazję do pogłębienia współpracy w kwestiach bezpieczeństwa, a nawet (mając na uwadze zaniepokojenie Rosji Iranem) w sferze obrony przeciwrakietowej. (…) Niemcy podjęły w ostatnich miesiącach świadomy wysiłek zademonstrowania krajom bałtyckim, że podchodzą poważnie do kwestii ich bezpieczeństwa. Po raz kolejny Niemcy zgłosiły się, by przewodniczyć misji Baltic Air Policing (…) W ramach [misji – red.] ma dojść do rozmieszczenia czterech myśliwców na terytorium Litwy. Każdy zdaje sobie sprawę z tego, że znaczenie tych samolotów w obliczu ewentualnego ataku Rosji jest raczej niewielkie, ale Niemcy żywią nadzieję, że państwa bałtyckie uznają [ten fakt -red.] za symbol niemieckiego i NATO-wskiego zobowiązania w myśl art. 5. Biorąc pod uwagę olbrzymie problemy ekonomiczne krajów bałtyckich, niemiecki MON przewiduje, że przez najbliższe lata państwa te nie będą sobie mogły pozwolić na zakup własnych samolotów." We fragmencie zatytułowanym “obawy i nadzieje” jest m.in. mowa o tym, że Rosja jest zmartwiona faktem, że państwa bałtyckie stawiają NATO żądania opracowania planu na wypadek ewentualnej rosyjskiej agresji. Wymowa depeszy jest utrzymana w tonie obawy przed sprowokowaniem Rosji i cichego stąpania wokół śpiącego niedźwiedzia.(Depesza ambasady USA w Berlinie, z 11 sierpnia 2009 r.) ODH/PH

SMOLEŃSKIE TAJEMNICE MINISTRA ARABSKIEGO Tomasz Arabski spotkał się w Moskwie z Rosjanami nie tylko w marcu 2010 r., lecz także już pod koniec stycznia, gdy było wiadomo, że Lech Kaczyński poleci w kwietniu do Smoleńska – wynika z informacji „GP”. Jak twierdzą nasi informatorzy, notatkę dotyczącą tajemniczego styczniowego wyjazdu sporządziła Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Według naszych źródeł, Tomasz Arabski udał się do Moskwy pod koniec stycznia 2010 r. i spotkał się tam z przedstawicielami władz rosyjskich. Tak się składa, że 27 stycznia kancelaria Lecha Kaczyńskiego poinformowała Andrzeja Przewoźnika (sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa), MSZ, polską ambasadę w Moskwie i ambasadora Rosji o planach wyjazdu prezydenta RP do Smoleńska. Czy wyjazd Arabskiego miał związek z informacją o udziale Lecha Kaczyńskiego w obchodach rocznicy mordu katyńskiego? Dlaczego trzymano go w tajemnicy? Szef Kancelarii Premiera nie odpowiedział na pytania „GP” dotyczące jego styczniowej wizyty. Nie potwierdził też ani nie zdementował informacji o tym, że taki wyjazd miał miejsce.

Co ustalał Arabski z Rosjanami Tomasz Arabski nie odniósł się również do naszych pytań o jego pobyt w Moskwie w dniach 17–18 marca. Jak ujawnił „Nasz Dziennik”, dokładnie 17 marca minister spotkał się tam z Rosjanami, ale nie w tamtejszym MSZ, lecz... w restauracji. Świadczy to o tym, że rozmowy Arabskiego ze stroną rosyjską – trwające, jak zeznał jeden z funkcjonariuszy BOR, dwie godziny – miały charakter nieformalny. Jakie szczegóły ustalano podczas tego dyskretnego spotkania? 17 marca Władysław Stasiak, ówczesny szef Kancelarii Prezydenta RP, wysłał do MSZ pismo, z którego wynikało, że w uroczystościach 10 kwietnia wezmą udział wszyscy najważniejsi polscy dowódcy, a więc gen. Franciszek Gągor, gen. Bronisław Kwiatkowski, gen. Andrzej Błasik, gen. Tadeusz Buk, gen. Włodzimierz Potasiński, wiceadmirał Andrzej Karweta i gen. Kazimierz Gilarski. Wcześniej ustalono z kolei, że z prezydentem do Smoleńska polecą zainteresowani posłowie i senatorowie. Niestety, Arabski nie odpowiedział „GP”, czy jego rozmowy z Rosjanami dotyczyły nazwisk generałów lub innych osób mających wejść w skład prezydenckiej delegacji. Wiemy natomiast, że jednym ze skutków moskiewskiej eskapady Arabskiego było storpedowanie przyjazdu do Rosji Mariusza Handzlika, podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta. Gdy Handzlik, który chciał w Rosji ustalić szczegóły prezydenckiego lotu (w tym upewnić się, czy będą warunki, by Lech Kaczyński mógł bezpiecznie wylądować w Smoleńsku), uzyskał wstępnie aprobatę na organizację swojego wyjazdu, nagle przyszło do niego pismo od polskiego ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra, że wizyta ta nie może dojść do skutku, bo w tym samym czasie do Rosji udaje się Arabski.
– Wizyta Arabskiego zablokowała możliwość rozpoznania przez Kancelarię Prezydenta tego, co się naprawdę dzieje w związku z przygotowaniami do uroczystości w Katyniu. A pamiętajmy, że kancelaria Lecha Kaczyńskiego była od początku marca bardzo zaniepokojona nieoficjalnymi informacjami, jakie do niej docierały, m.in. o stanie lotniska w Smoleńsku – mówi „GP” Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego ds. katastrofy smoleńskiej.
Nietykalni dla prokuratury „Gazeta Polska” dowiedziała się też, że choć Tomasz Arabski prowadził tajemnicze rozmowy w Moskwie, to po prawie ośmiu miesiącach od katastrofy Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie jeszcze go nie przesłuchała. Innym oczywistym powodem, dla którego Arabski powinien złożyć zeznania, jest fakt, że był on koordynatorem lotu rządowego samolotu Tu-154M do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. W dokumencie pt. „Porozumienie w sprawie wojskowego specjalnego transportu lotniczego”, podpisanym 18 lipca 2005 r., czytamy: „Przewóz osób uprawnionych do korzystania z wojskowego specjalnego transportu lotniczego wykonują w ramach służby publicznej statki powietrzne jednostki wojskowej wyznaczonej przez Dowódcę Sił Powietrznych. (…). Koordynatorem realizacji Porozumienia jest Szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów”. Do instytucji korzystających z wojskowego transportu lotniczego, o których jest mowa we wspomnianym porozumieniu, należało zapewnienie we własnym zakresie wyposażenia pokładowego oraz wyżywienia – za wszystkie inne czynności był odpowiedzialny koordynator minister Tomasz Arabski.Jak dowiedziała się „GP”, wojskowi śledczy nie przesłuchali jeszcze także – co jest równie szokujące – szefa Biuro Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego. Zaznaczmy, że z racji pełnionej funkcji Janicki osobiście odpowiadał za bezpieczeństwo prezydenta RP i innych członków delegacji, nadzorował też (a przynajmniej powinien nadzorować) plan zabezpieczenia miejsca wizyty i przygotowań do wylotu. Jak pisaliśmy ostatnio w „GP” – gdy samolot z Lechem Kaczyńskim rozbijał się w Smoleńsku, na lotnisku Siewiernyj nie było żadnego funkcjonariusza BOR. Jeden tylko został oddelegowany do MSZ, który na ten czas został w BOR zawieszony w obowiązkach. Już sam ten fakt przesądza, że gen. Janicki powinien być jedną z pierwszych przesłuchanych osób w śledztwie. Niestety, nie wiadomo, czy szef BOR w ogóle złoży zeznania. – Prokuratura nie ujawnia zaplanowanych czynności wynikających z planu śledztwa, wobec czego nie mogę odpowiedzieć na pytanie, czy takie przesłuchanie jest planowane – stwierdził w rozmowie z „GP” płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej.
SMS od Michniewicza Do tej pory Tomasz Arabski został przesłuchany w charakterze świadka w sprawie, która bezpośrednio ze Smoleńskiem się nie łączy – choć związku między nią a katastrofą na pewno nie można wykluczyć. Chodzi o tajemniczą śmierć Grzegorza Michniewicza – dyrektora generalnego Kancelarii Premiera (odpowiadającego za ochronę informacji niejawnych). Michniewicz zmarł 23 grudnia 2009 r. Być może to tylko przypadek, ale tego dnia w Polsce wylądował remontowany w rosyjskiej Samarze Tu-154 M 101, który potem rozbił się pod Smoleńskiem. Michniewicz – jako szef tajnej Kancelarii Premiera Tuska, mający najwyższe (także NATO-wskie) certyfikaty bezpieczeństwa – musiał zostać o tym poinformowany, albowiem właśnie przez jego ręce przechodziła korespondencja polsko-rosyjska, także w sprawie obchodów w Smoleńsku. Czy urzędnik przez przypadek dowiedział się czegoś więcej? „Gazeta Polska” uzyskała w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie potwierdzenie, że Michniewicz przed zgonem wysłał do Tomasza Arabskiego telefoniczną wiadomość tekstową. Czego dotyczył ten SMS – nie wiadomo. O wiadomościach tekstowych (tyle że kilku) wysłanych przez Michniewicza do Arabskiego jako pierwszy napisał tygodnik „Wprost”. Do czasu publikacji w „GP” informacja o poprzedzających śmierć urzędnika SMS-ach (a raczej SMS-ie) nigdy jednak nie została oficjalnie potwierdzona przez prokuraturę. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Krótka informacja o ruchu “Żyć bez strachu żydowskiego!”

Gość i czytelnik tego bloga, Sa_sza, wkleił ciekawy link dotyczący samoobrony Rosjan przed żydowską inwazją w ich kraju. Polskie tłumaczenie tekstu zawiera wprawdzie błędy ortograficzne, ale tekst ten jest na tyle ważny i ciekawy, że postanowiłem umieścić go na blogu. Jednocześnie życzę naszym rosyjskim, słowiańskim braciom powodzenia w ich wojnie o Rosję, w której Rosjanie mogą żyć bez strachu przed żydostwem. Poliszynel

1. Nazwa: Ruch “Żyć bez strachu żydowskiego!” (ZBSŻ). Nazwa odwołuje do Świętego Pisma. Powstał Ruch 13 listopada 2004 r. pod czas wiecu w obronie Borysa Mironowa, który się odbył na placu Puszkina w Moskwie.

1a. Cele: Cel wyjściowy ruchu – obrona rosyjskich patriotów, oskarżonych przez aktywistów żydowskich o „antysemityzm” i  „ekstremizm”. Ruch uważa, że lepszą obroną jest stosowanie narzędzi prawnych oskarżycieli z demaskowaniem przeciwprawnej i ekstremistycznej  treści organizacji żydowskich w Rosji, opierających się o przeciwpaństwowy antyludzki moral „Szulchan Aruch”. Ich destrukcyjny wpływ na stan społeczeństwa rosyjskiego w polityce, ekonomii, kulturze – jest „problemem Nr1”, bez rozwiązania którego nie da się wstrzymać pogłębiającej się katastrofy.

1b. Powstanie społecznego ruchu W grudniu 2004 r rozpoczęło się zbieranie podpisów do odpowiedniego Zwrócenia się do Prokuratury Generalnej Rosji. W styczniu 2005 wśród pierwszych 500 osób podpisawszych Zwrócenie się zostało ono poparte przez 19 deputowanych Państwowej Dumy (A. Krutow, A.Sawieljew i inni). Żydowskie organizacje próbowały stłumić akcję za pomocą międzynarodowego skandalu, ale to tylko sprzyjało doprowadzeniu problemu ku szerokiemu omówieniu,- właśnie to było głównym celem Ruchu. 21 marca Zwrócenie się z 5000 podpisami zostało przekazane M.W.Nazarowym i W.N.Osypowym do Prokuratury Generalnej Rosji. Wśród osób podpisawszych – general-półkownik L.G.Iwaszow, general Bohater Związku Radzickiego A.P.Solujanow, rzeźbiarz Artysta Narodowy Rosji W.M.Kłykow, pisarz laureat nagrody Państwowej W.I.Below, profesor zwyczajny Akademii Nauk Rosji I.R.Szafarewicz, liderzy wielu patriotycznych organizacji, dziesiątki redaktorów gazet o tematyce patriotycznej z rożnych miast, dziesiątki duchownych. 24 czerwca 2005 r. Basmanna Prokuratura ogłosiła postanowienie dotyczące Zwrócenia się 5000: przyznano żydowski kodeks „Szulchan aruch” poniżającym godność nie żydów i odrzucono żądania żydowskiej strony sądzić autorów Zwrócenia się 5000 za „antysemityzm”, nie znajdąc takiego. 31 śerpnia Czeriomuszkinskaja Prokuratura Moskwy odrzuciła również żądania żydowskiej strony sądzić Michaiła Nazarowa za „antysemityzm na podstawie jego ksiąg, przyznawszy ich ściśle prawosławnymi,- a więc, sądzić trzeba byłoby nie autora a całe Prawosławie. Kierownictwo ruchu dąży do osiągnięcia swoich celów przez sądy, w tym też żąda zakazu istnienia żydowskich organizacji w kraju, które nie są zgodne z Prawem. W dodatku strona autorów jest ciągle zmuszana ochraniać się przed pretensjami prawnymi wystawianymi przez stronę żydowską. 13 listopada 2005  Michaił Nazarow zwyciężył w sądzie obrońcę żydowskiego Siemionowa, oskarżywszego jego w „kłamstwie na judaizm”, a w grudniu 2005 r zwyciężył go ostatecznie. Także w grudniu Konstantin Duszenow zwycięzył w sądzie prezesa Rosyjskiego Kongresu Żydów Sluckiera. Posiedzenia w sądzie odbywaja się przy wsparciu grupowych modlitw uczestników ruchu stających na zewnątrz. W sierpniu 2005 liczba podpisów sięgnęła 15.000. Ukazała się broszura “Żyć bez strachu żydowskiego!” z ważnymi dokumentami ruchu, w miarę jego rozwoju ona jest dopełniana nowymi materiałami. W kilku miastach Rosji inicjatywne grupy skierowały do prokuratur odpowiednie Zwrócenia przeciw miejscowym ekstremistowskich organizacjom żydowskim. Pojawiły się podobne pisma odnośnie kwestii żydowskiej na Ukrainie i Stanach Zjednoczonych.

1c. Wsparcie finansowe Dla opłaty wydatków sądowych przelewa się dobrowolne wsparcie finansowe od  osób jednakowo myślących w tej kwestii, w tym przedsiębiorców rosyjskich. W przyszłości Ruch “Żyć bez strachu żydowskiego!” zamierza otworzyć rachunek bankowy. Tymczasowe ofiary (z każdego państwa świata) można wysyłać przelewem przez Western Union na imię Mikhail Nazarow, zamieszkałego w Moskwie, Federacja Rosyjska. Po przelewie sumy pieniężnej przez Western Union, trzeba wysłać numer przelewu M.Nazarowowi na jego adres mv_nazarov@mail.ru ,żeby on mógł odebrać pieniądze.

2. Kierownictwo:

Duszenow Konstantin Juriewicz (Sankt Peterburg)
Kłykow Wieczesław Michajlowicz (Moskwa)
Mironowa Tatiana Leonidowna (Moskwa)
Nazarow Michaił Wiktorowicz (Moskwa)
Osypow Wladimir Nikołajewicz (Moskwa)
Krygin Wladimir Nikołajewicz (Moskwa, koordynator akcji)

Duchowni opiekunowie ruchu: o. Paweł Burow(Moskwa), o.Aleksij Masjuk (Sankt Peterburg), o. Georgij Titow (Barnaul), o. Ioann Sawczenko (Sławiańsk na Kubaniu)

Emaile:

dushenov@peterlink.ru (K.J.Duszenow)
mv_nazarov@mail.ru (M.W.Nazarow)
knv05@yandex.ru (W.N.Krygin)

Adres pocztowy dla korespondencji: 117133 Moskwa  a/sk 20
Telefon z Polski, z uwględnieniem kierunkowego do Rosji: 0-07(495) 355-00-85
Faks: z uwględnieniem kierunkowego do Rosji: 0-07(495) 338-02-13

Web-adresy :
«Ruś Prawosławna» (Sankt Peterburg): http://www.rusprav.org/
Rozdział na stronie «Myśli o Rosji» (Nowy York): http://www.russia-talk.com/rf/intro.htm

Wydania: Biuletyn informacyjny «Nie w sile Bóg, lecz w prawdzie» (Moskwa, redaktor A.Archarow)
Gazeta «Ruś Prawosławna» (Sankt Peterburg, redaktor naczelny K.J.Duszenow)
Wydawnictwo «Ruska idea» (Moskwa, kierownik M.W.Nazarow)

Rozpowszechniaja się również kasety video z nagraniami z imrez społecznych ruchu, w tym kaseta video z wystąpieniami  K.I.Jerszkowa, G.A.Kubriakowa, T.L.Mironowej, M.W.Nazarowa, W.N.Osypowa, o.Olega Strojewa, W.W.Hatiuszina, A.W.Szachmatowa i innych. Studio „Ruskaja Ideja” nagrało film o wieczorze dyskusyjnym w Centrum Słowiańskim W.M.Kłykowa z omówieniem polemiki wokół Zwracenia się 5000.  W S-Peterburgu ukazał się film poświęcony głównym zagadnieniom „kwestii żydowskiej”, poruszonej w Zwraceniu się do Prokuratora Generalnego Rosji. Studio „Pole Kulikowo” nagrało film „Nóż w plecy Rosji” o żydowskim faszyźmie w Rosji w czasach teraźniejszych. Film ten Państwo możecie bezpłatnie ściągnąć  na www.rusprav.org , tam też są inne nowe materiały filmowe. Zbieranie podpisów pod Zwraceniem się 5000 trwa. Osoby chętne podpisać mogą skierować następne zdanie po rosyjsku «Poddierzhywaju Obrashenie 5000  w Gienieralnuju prokuraturu ot 20 marta 2005 г po woprosu jewrejskogo ekstriemizma» (Wspieram Zwracenie się 5000 do Prokuratury Generalnej Rosji od 20 marca 2005 roku odnośnie żydowskiego ekstremizmu)  i swój podpis, tj nazwisko, imie, + swój pełny adres na knv05@yandex.ru

Podpisy można wysyłać przez internet, trzeba wypełnić ankietę na http://www.russia-talk.com/rf/form-wbsi.htm

Dodatkowe linki według tematu:
http://www.russia-talk.com/rf/Krygin.htm
http://www.russia-talk.com/rf/Nazar-9-14-5.htm
http://www.russia-talk.com/rf/Nazar-9-2-5.htm
http://www.russia-talk.com/rf/Nazar-sud-7-14-5.htm
http://www.russia-talk.com/rf/5000-reply.htm
http://www.russia-talk.com/rf/5000-reply-2.htm
http://www.russia-talk.com/rf/obrashchenie.htm
« Żyć bez strachu żydowskiego!» Ciąg dalszy od 19.2.2005
http://www.russia-talk.com/rf/Nazarov-obr.htm

Za: http://www.russia-talk.com/rf/nazar-dvi-pl.html

http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com

Gajowy życzy Ruchowi wszelkiego powodzenia w walce o uwolnienie Rosji od Żydów – przede wszystkim zaś ich destrukcyjnych wpływów na politykę, gospodarkę, kulturę, moralność i religię.

Nie można doprowadzać do sojuszu ołtarza z tronem O obecnym stanie relacji Kościoła i państwa z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim rozmawia Robert Jankowski. Jak według Księdza kształtują się obecnie relacje państwo-Kościół w kontekście ostatnich decyzji związanych z pominięciem na stanowisko biskupa polowego Wojska Polskiego ks. Sławomira Żarskiego a mianowaniem na nie bp. Józefa Guzdka? Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski*: Cała ta sytuacja jest bardzo niebezpiecznym sygnałem, pokazującym, że władza państwowa, która jest w tej chwili reprezentowana przez jedną partię polityczną, będzie ingerowała w wewnętrzne sprawy Kościoła. Zbesztanie przez prezydenta Komorowskiego ks. Żarskiego unaoczniło, że jest to daleko idący krok, bo to nie władza państwowa ocenia kazania. Od śmierci bp. Płoskiego minęło już prawie osiem miesięcy, pojawiły się problemy nie ze strony kościelnej, ale ze strony państwowej i doszło do zablokowania prawie że pewnej już kandydatury ks. płk. Żarskiego, który jest do tej funkcji najbardziej kompetentny. To jest specyficzna funkcja, gdzie ksiądz duchowny, a tym bardziej biskup – niezależnie od swoich kwalifikacji moralnych czy duszpasterskich – powinien posiadać znajomość wojska. Arcybiskup Głódź znał wojsko, bo jako kleryk służył w nim dwa lata, bp Płoski tym bardziej, bo służył w ordynariacie. Natomiast teraz na stanowisko biskupa polowego desygnowano ks. bp. Guzdka, który nigdy nie miał kontaktu z wojskiem. Dodam, że osobiście znam bp. Guzdka, bo razem zaczynaliśmy studia teologiczne w seminarium duchownym w roku 1975 i wówczas bardzo wielu kleryków zostało powołanych do służby wojskowej, w tym również i ja. Natomiast bp Guzdek do wojska nie trafił i teraz jawi się to jako paradoks, że człowiek, który nawet jako kleryk tej służby wojskowej nie odbył, jest powoływany na stanowisko biskupa polowego. Przy tym wszystkim chciałem dodać, że oceniam bp. Guzdka dobrze – jest dobrym biskupem, organizatorem, człowiekiem bardzo oddanym Kościołowi, natomiast jego mankamentem jest zerowa znajomość wojska i tej problematyki. Tu widzę ogromny problem.

Co może Ksiądz powiedzieć o postawie prezydenta Komorowskiego w tej całej sprawie? Należy przypomnieć, że w czasach PRL władza komunistyczna ingerowała w nominacje, wiele z nich blokowała, wielu kandydatów zgłaszanych przez Stolicę Apostolską nie zostało biskupami, bo byli przez tę władzę kontrowani. A tu chyba po raz pierwszy od chwili zawarcia w 1993 roku konkordatu między Stolicą Apostolską a niepodległą Polską mamy tak ewidentną ingerencję władzy państwowej. Bardzo źle to świadczy o prezydencie, który z jednej strony bardzo mocno podkreśla, że jest katolikiem, ale z drugiej strony w tym przypadku okazał się działaczem partyjnym. Decyzje te zostały przeprowadzone po linii partyjnej. I tutaj jest właśnie to niebezpieczeństwo, że jedna partia skupia w swoim ręku wszystkie funkcje, tak polityczne, jak i administracyjne. Społeczeństwu to źle rokuje, ale rokuje również źle Kościołowi, bo mogą pojawiać się kolejne ingerencje.

Czyli można powiedzieć, że wybór ks. bp. Guzdka na biskupa polowego jest wyborem „proplatformerskim”? Oczywiście. Nie ma co ukrywać, że całe środowisko ks. kard. Stanisława Dziwisza jest absolutnie powiązane z jedną partią i trwa to już wiele lat. Zresztą kard. Dziwisz nigdy nie krył swojego poparcia dla tej jednej partii. Środowisko, którym otacza się ks. kardynał, to są praktycznie sami zwolennicy Platformy Obywatelskiej. Tutaj mamy bardzo kuriozalną rolę, jaką odgrywają w otoczeniu kardynała obaj bracia Rasiowie – Dariusz, który jest sekretarzem kardynała, i Ireneusz, który jest posłem i szefem Platformy w Małopolsce. Doszło już do takiego skandalicznego działania, że poseł Raś, wykorzystując funkcję swojego brata, wysyłał nawet listy do wszystkich małopolskich proboszczów, starał się ingerować w wiele wewnętrznych spraw, więc nie ma wątpliwości, że również wybór bp. Guzdka to ukłon w stronę tego konkretnie środowiska kościelnego, które popiera Platformę. Nie znam poglądów, jakie osobiście ma bp Guzdek, nigdy z nim o tym nie rozmawiałem, natomiast całe środowisko Kurii krakowskiej jest sojusznikiem PO.

Chcę również powiedzieć o jeszcze jednej niepokojącej rzeczy – dochodzi do dziwacznego „desantu” krakowskiego w Warszawie. To dziwne, że nagle dwie najważniejsze funkcje biskupie w Warszawie – na ul. Miodowej i przy ul. Długiej w Katedrze Polowej – pełnią bardzo dobrzy koledzy z czasów seminaryjnych, wywodzący się z tego samego środowiska. Co więcej, bp Guzdek zastąpił na stanowisku bp. Nycza, gdy ten w 2004 roku został przeniesiony do Koszalina. Chcę podkreślić, że uważam obu biskupów za pozytywne osoby, nie neguję ich wartości ani uczciwości, ani przyjaźni, jaka między nimi jest. Dochodzi natomiast do kuriozum, że tylko z Krakowa może ktoś pełnić funkcję w Warszawie. Może to wywołać wiele niesnasek w obrębie duchowieństwa, tak jakby nie było gdzie indziej dobrych duchownych, tylko w Krakowie. I mówię to jako rodowity krakowianin. Bo jako krakowianin powinienem się z tego cieszyć, ale wiem, jakie mogą być niesnaski między duchownymi z Krakowa i z Warszawy. Osobiście uważam, że bp. Guzdkowi będzie bardzo trudno, to ogromnie ciężkie zadanie. Pierwsza sprawa to taka, że – jak podkreślałem wcześniej – jest to osoba nie znająca wojska i nigdy nie mająca z nim nic wspólnego, a druga sprawa to kwestia przyjścia z Krakowa. I myślę, że Kościół zrobił tu jakąś bardzo dziwną rzecz. Naturalną rzeczą było mianowanie osoby, oczywiście według uznania stolicy Apostolskiej, która byłaby związana z wojskiem. Należy przypomnieć, że przez bataliony kleryckie w latach 60., 70. i 80., przewinęło się ponad 4 tys. księży, w tym kilkunastu biskupów. Tak więc nawet, tak jak abp. Głódź, można było wybierać ich spośród kapłanów, którzy byli w wojsku; to jest cała paleta różnych, bardzo zacnych postaci w Episkopacie. Główny powód mianowania bp Guzdka to chęć zablokowania możliwości awansu ks. płk. Żarskiego na biskupa i nominowania go na biskupa polowego.

Swego czasu na opisanie Kościoła w Polsce ukuto pojęcie podziału na „Kościół toruński” i „Kościół łagiewnicki”. „Kościół toruński” w tym opisie miał się nam kojarzyć z konserwatyzmem, Radiem Maryja, PiS-em i wręcz pewną ksenofobią, natomiast „Kościół łagiewnicki” z otwartością, nowoczesnością, kard. Dziwiszem. Czy istnieje w tej chwili w Polsce Kościół „pisowski” i „platformerski”? Nie sądzę. Podział Kościoła w Polsce na „toruński” i „łagiewnicki” był pomysłem mojego przyjaciela, wówczas jeszcze posła PO, Jana Rokity, którego bardzo cenię, ale który użył –  moim zdaniem – takiego bardzo populistycznego spojrzenia na Kościół. Trzeba pamiętać o kontekście, w jakim te słowa wówczas padły. A padły po przegranej PO w wyborach parlamentarnych w 2005 roku, kiedy kard. Dziwisz zorganizował rzecz unikalną, czyli rekolekcje dla jednego ugrupowania. Wówczas zaprezentowano mniej więcej taki obraz: mamy postępowego kard. Dziwisza, czyli „Kościół łagiewnicki” (gdyż rekolekcje zostały zorganizowane w Łagiewnikach), no i „Kościół toruński”, czyli o. Rydzyka popieranego przez PiS. To wszystko się rozpadło z chwilą, kiedy pojawił się problem lustracji. Okazało się, że te podziały są dużo głębsze i całkiem inne, akurat nie umownie na kard. Dziwisza i o. Rydzyka, ale idą po prostu w innym kierunku. I kolejne lata pokazywały, że rzeczywiście tak jest. Jak to wygląda obecnie? Rzeczywiście, ten konflikt PO – PiS jest obecny w Kościele, faktycznie część duchownych ewidentnie popiera Platformę. Kard. Dziwisz jest takim liderem swoistego sojuszu ołtarza z tronem – to taka jego koncepcja, aby wiązać struktury kościelne z państwowymi, ale są i biskupi, którzy popierają PiS. Jednak są też inni, którzy mają inne sympatie i nie kryją tego – są biskupi, którzy głosowali na PSL, a np. abp Józef Michalik popierał z kolei Marka Jurka. Uważam za złe, że to życie polityczne próbuje wciągnąć Kościół do swoich działań. Paradoks jest też taki, że to nie PiS, ale szczególnie Platforma podpiera się różnymi hierarchami, takimi np. jak abp Józef Życiński, czy emerytowany bp Tadeusz Pieronek. Jest to bardzo niebezpieczne.

I tu mamy znowu casus ks. Żarskiego… Tak, jest casus ks. Żarskiego, tzn. sposób, w jaki się go pozbyto, od razu przenosząc go do rezerwy. I jeżeli to nie spotka się ze zdecydowaną reakcją władz kościelnych, to może dojść do sytuacji podobnej jak w czasach komuny, czyli do takiego testowania Kościoła, aby sprawdzić, jak dalece Kościół pozwoli sobie ingerować w swoje wewnętrzne sprawy. Później się okaże, że przykładowo będzie mianowany jakiś biskup w innej diecezji, już nie wojskowej, i będą na przykład wojewodowie składali jakieś swoje zastrzeżenia. Zaczyna to iść w kierunku praktyk komunistów i tu jest niebezpieczeństwo. Dlaczego np. w Krakowie wybory prezydenckie wygrał Jacek Majchrowski? Dlatego, że uważano, iż jeśli wybierze się Stanisława Kracika, to w Krakowie powstanie już sojusz do kwadratu: metropolita razem z władzami miasta, które reprezentują Platformę Obywatelską. Ludzie często głosowali nie tyle na Majchrowskiego, co właśnie przeciwko temu sojuszowi. Wśród duchowieństwa było duże zainteresowanie ostatnimi wyborami samorządowymi, moim zdaniem znacznie większe, niż wyborami parlamentarnymi, gdyż księża na co dzień mają do czynienia częściej z burmistrzami, starostami, radnymi niż z posłami. I księża mówili, że gdyby głosowali na Kracika, to już wtedy w Krakowie będzie pewne zespolenie Kościoła z partią. Wobec tego paradoks jest taki, iż głosowano na Majchrowskiego, który ma rodowód komunistyczny i wywodzi się z PZPR, ale jest większym gwarantem autonomii niż właśnie Kracik. Dochodzi do tego typu paradoksów. Uważam, że brakuje radykalnych postaw w Episkopacie, które by przecinały tego typu sprawy, powiedzenie, że nieważne czy PiS czy Platforma. Nie można doprowadzać do takich sojuszów.

Ale wobec podziałów w Episkopacie i jego „zdemokratyzowaniu” może być to bardzo trudne… Episkopat jest bardzo podzielony i myślę, że dawno nie był tak podzielony, jak jest w ostatnich latach. Zwłaszcza że przewodniczący Episkopatu jest nominalny, wprawdzie wybierany, ale nie ma zbytniej władzy, aby coś w tym kierunku robić. Nie chodzi tu o to, że ma się narodzić drugi kard. Wyszyński, ale o to, aby była grupa hierarchów, która jednoznacznie kieruje pewnymi sprawami. A tak wszystko się rozmyło. Rozmawiał Robert Jankowski

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski – historyk Kościoła, działacz społeczny, wieloletni uczestnik opozycji antykomunistycznej, prezes Fundacji im. św. Brata Alberta zajmującej się pomocą osobom upośledzonym, autor książki „Księża wobec bezpieki”, za którą w 2007 r. otrzymał Nagrodę Literacką im. Józefa Mackiewicza. Za http://fronda.pl

O ile wiemy, skandaliczny i chamski postępek Chrabiego spotkał się z ZEROWĄ reakcją Episkopatu. Jeśli jesteśmy w błędzie, prosimy nas poprawić. – admin.

Rodzinna historia Prezydentowej w aktach IPN Ulegając ohydnej tendencji grzebania się w życiorysach i manipulacji umysłowej dokonanej przez dwu (dwoje?) gości gajówki, „aaa” i „166″, zamieszczamy naganny i haniebny paszkwil na Pierwszą Damę  -  admin. Anna Komorowska do dziś nie doczekała się poważnej biografii, chociaż jej historia jest fascynująca. Jej rodzice to funkcjonariusze MBP, a później MSW, zwolnieni w 1968 r. na fali haniebnych antysemickich czystek, do końca działali w PZPR. Ona sama była harcerką „Czarnej Jedynki” i wyszła za mąż za Bronisława Komorowskiego, silnie wówczas związanego z opozycją i Kościołem. Chociaż wcześniej żony prezydentów RP i ich rodziny – Danuta Wałęsa, Jolanta Kwaśniewska i śp. Maria Kaczyńska zostały dokładnie opisane przez media – w przypadku żony obecnego prezydenta niewiele o niej i jej rodzinie wiadomo. Trzeba przyznać, że ona sama nie ułatwia dziennikarzom pracy – bardzo dużo opowiada o rodzinie męża, niewiele natomiast mówi o sobie i o swoich rodzicach. Tych informacji nie ma także w jej życiorysie na oficjalnej stronie internetowej prezydenta. W wywiadzie, który dla „GW” przeprowadziła w marcu tego roku Teresa Torańska, żona ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego wspomniała o swojej rodzinie w kontekście działalności opozycyjnej męża: „Rodzice byli już na emeryturze. Tata chorował. Nie przypominam sobie, żeby ze mną rozmawiali. Prawdopodobnie SB chciało wykorzystać to, że moi rodzice całą młodość byli po tamtej stronie barykady. I wydawało im się, że tą metodą coś wskórają. Ale to im by się nie udało. Rodzice bardzo lubili Bronka (…)”. Z kolei w wywiadzie dla najnowszego wydania miesięcznika „Twój Styl” Anna Komorowska tak mówi o swoim domu rodzinnym: „Ciepły, życzliwy, troskliwy, choć bez luksusów. Mam młodszą siostrę, krótko po maturze wyjechała do Anglii. Rodzice nie protestowali, uważali, że każda z nas dokonuje wyborów sama. Obserwowali, ale pozostawiali nam duży margines wolności. Pamiętam, jak tata przyjechał na mój pierwszy obóz harcerski. Trafił niefortunnie – kuchnia, w której miałam dyżur, nie odniosła tego dnia szczególnych sukcesów kulinarnych. Tata zauważył, że to sztuka przypalić kompot…(…). Tata pożyczył motorower jednemu z kolegów, który zabrał na niego Bronka, i trochę poszarżowali po lesie. Motorower trzeba było reperować. W ten sposób tata poznał mojego przyszłego męża”. Znacznie więcej informacji jest w dokumentach, które znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej i w Archiwum Akt Nowych.

Korzenie warszawsko-krakowskie Wolf i Estera Rojer – dziadkowie Anny Komorowskiej ze strony matki – przed wojną mieszkali w Warszawie. 24 stycznia 1929 r. urodziła im się córka – Hana Rojer, matka Anny Komorowskiej.

„Urodziłam się w Warszawie. Do 1939 roku chodziłam do szkoły powszechnej w Warszawie, przerwałam z powodu wybuchu wojny. Rodzice moi trudnili się rzeźnictwem. Po śmierci rodziców (ojciec zmarł w 1942 w Otwocku) matka za nielegalny handel została rozstrzelana w 1943. Byłam wtedy dzieckiem niemającym i prawie nieznającym nikogo. Zainteresowali się mną znajomi rodziców, którzy zabrali mnie do siebie i wyrobili mi potrzebne dokumenty” – pisała w swoim życiorysie, który złożyła w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, matka obecnej Pierwszej Damy.Dzięki wyrobionym podczas okupacji dokumentom Hana Rojer, córka Wolfa i Estery, zmieniła tożsamość: nazywała się Józefa Deptuła i była córką Jana i Stanisławy z domu Rybak. Do momentu wywozu do Niemiec mieszkała w domu Deptułów przy ul. Radzymińskiej na warszawskiej Pradze. Wyzwolenie spod okupacji niemieckiej 16-letniej Józefie przynieśli amerykańscy żołnierze. Ona nie chciała zostać na Zachodzie – wróciła do Polski, do Białegostoku, gdzie mieszkała jej kuzynka Anna Wojszelska, działaczka Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, później Polskiej Partii Robotniczej, pracownik Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Szczecinie, która w 1946 r. załatwiła jej pracę w nadzorowanym przez NKWD Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego. Z kolei dziadkowie Anny Komorowskiej ze strony ojca – Władysław i Zofia Dziadzia – pochodzili z Krakowa. 18 kwietnia 1925 r. urodził im się syn Jan, ojciec Anny Komorowskiej. Dziadek obecnej Pierwszej Damy pracował jako woźny w PKO. Do wybuchu wojny Jan Dziadzia chodził do krakowskich szkół – w 1939 r. ukończył II klasę gimnazjum. „W jesieni 1940 zacząłem uczęszczać do szkoły rzemiosł w Krakowie, jednak po kilku dniach przeniosłem się na kursy przygotowawcze do liceum budowlanego, po ukończeniu kursu odbyłem 2,5-miesięczną praktykę budowlaną w Wydziale Zielnym Zarządu Miejskiego w Krakowie. Do grudnia 1942 byłem uczniem Wyższej Szkoły Budownictwa Wodnego w Krakowie, naukę musiałem przerwać wskutek otrzymania wezwania na roboty w przemyśle niemieckim. Aby pozostać w Krakowie, wstąpiłem do pracy w Centralnym Urzędzie Rolnictwa w Krakowie, gdzie przez parę miesięcy byłem posłańcem, następnie pracowałem w powielarni, od lata 1944 roku jako urzędnik w ekspedycji pocztowej, przepracowałem w tej instytucji dwa lata. Po wyzwoleniu Krakowa od okupanta przygotowywałem się do matury chcąc wstąpić na politechnikę, lecz zostałem w kwietniu 1945 roku zmobilizowany.(…)” – pisał w swoim życiorysie złożonym w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego ojciec Anny Komorowskiej. W lipcu 1945 r. został odkomenderowany do II Armii Ludowego Wojska Polskiego, którą dowodził gen. Karol Świerczewski. Jako jeden z bardziej wykształconych żołnierzy (rozpoczęte gimnazjum, znał biegle niemiecki w mowie i w piśmie) został szefem kancelarii Inspektoratu Osadnictwa Wojskowego w Poznaniu. Prowadził kancelarię tajną i ogólną, wydawał skierowania na działki osadnicze na ziemiach odzyskanych. Jego przełożonym byli sowiecki generał Iwan Mierzycan i ppłk Jan Górecki, przedwojenny działacz Komunistycznej Partii Polski. Jan Dziadzia, już jako członek Polskiej Partii Robotniczej, skończył służbę wojskową w 1946 r., a dwa lata później napisał podanie o przyjęcie go do pracy w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. W archiwach IPN znajduje się podpisane przez niego zobowiązanie. „Ja Dziadzia Jan współpracownik MBP zobowiązuję się wiernie służyć sprawie wolnej, niepodległej i demokratycznej Polski. Zdecydowanie zwalczać wszystkich wrogów demokracji. Sumiennie wykonywać będę wszystkie obowiązki służbowe. Tajemnicy służbowej dotrzymam i nigdy jej nie zdradzę. W razie rozgłaszania wiadomych mi tajemnic służbowych będę surowo ukarany według prawa, o czym zostałem z góry uprzedzony” – czytamy w dokumencie z 17 marca 1948 r. Rok później, 26 lutego 1949 r., Jan Dziadzia złożył ślubowanie, które potwierdzono protokołem: „Ślubuję uroczyście stać na straży wolności, niepodległości i bezpieczeństwa państwa polskiego, dążyć ze wszystkich sił do ugruntowania ładu społecznego opartego na wewnętrznych, gospodarczych i politycznych zasadach ustrojowych Polski Ludowej i z całą stanowczością, nie szczędząc swoich sił, zwalczać jego wrogów (…)” – czytamy w protokole ślubowania, które złożył w IV Departamencie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego m.in. przed płk. Józefem Kratko, byłym członkiem KPP, jednym z najgroźniejszych funkcjonariuszy MBP (w latach 50. był on w II Zarządzie Sztabu Generalnego, a w 1969 r., na skutek antysemickich czystek, wyjechał do Izraela). Jan Dziadzia i Józefa Deptuła poznali się na przełomie 1949/1950 i są przykładem tzw. resortowego małżeństwa. I chociaż takie związki były zalecane, to funkcjonariusze MBP na zawarcie małżeństwa musieli uzyskać zgodę przełożonych. „W dniu 6 VIII wpłynął do tutejszego wydziału raport porucznika Dziadzia Jan – st. referenta Departamentu IV w sprawie udzielenia zezwolenia na zawarcie związku małżeńskiego z sierż. Deptułą Józefą c. Jana, sekretarką VIII WUBP w Szczecinie. Po przeanalizowaniu akt osobowych ustaliłem: Ob. Józefa Deptuła c. Jana ur. 24 I 1929 r. w Warszawie pochodzenie społeczne robotnicze, członek PZPR (PPR), ZMO, ZWM. Do 1943 przebywała przy rodzicach, w tymże roku została schwytana i wywieziona na roboty do Niemiec. W Niemczech początkowo pracowała jako pomoc domowa, a następnie w fabryce amunicji. W fabryce istniała organizacja, która miała na celu sabotaże. Do w/w organizacji należała Deptuła Józefa. Po wyzwoleniu przez wojska amerykańskie wróciła do kraju 25 VIII 1945. Po powrocie zamieszkała u kuzynki w Białymstoku i przez w/w kuzynkę dostała się do pracy w aparacie BP w Organach BP od 10 V 1946. Obecnie na stanowisku sekretarki. Charakterystyki ma negatywne: Jest bardzo opryskliwa, zajmuje się plotkami i intrygami. O pracę nie dba. Ojciec w/w z zawodu rzeźnik zmarł w 1942 r., matka została rozstrzelana przez okupanta za handel. W/w nazwisko rodowe brzmi Rojer Hana c. Wolfa. Wobec powyższego proponuję udzielić zezwolenia na zawarcie związku małżeńskiego por. Dziadzi Janowi z sierż. Deptułą Józefą. Referent Sekcji 1 Wydz I DEP. Kadr MBP ppor Z. Turowski” – czytamy w dokumencie MBP z 22 sierpnia 1952 r. Gdy przełożeni z MBP wyrazili zgodę, Józefę Deptułę przeniesiono służbowo ze Szczecina do Warszawy. „W związku z zezwoleniem na zawarcie związku małżeńskiego z pracownikiem Dep. IV MBP Dziadzią Janem, proszę o przeniesienie mnie do Warszawy. Związku nie mogę zawrzeć formalnie ze względu na brak dokumentów legalizacyjnych na obecne nazwisko, które przybrałam podczas okupacji. O zalegalizowanie tego nazwiska ubiegam się przez Wydział Personalny WUBP w Szczecinie. Proszę o traktowanie małżeństwa jako faktyczne, a formalnie zostanie ono zawarte po uzyskaniu niezbędnych dokumentów” – pisała w sierpniu 1952 r. Józefa Deptuła. We wrześniu tego samego roku została przeniesiona do Warszawy, a 13 września 1953 r. dostała dokument o zmianie personaliów: z Hany Rojer c. Wolfa i Estery, w nowym dowodzie osobistym będzie figurowała jako Deptuła Józefa c. Jana i Stanisławy. Jak wynika ze znajdującego się w IPN dokumentu, 21 września 1953 r. w Urzędzie Stanu Cywilnego Warszawa Mokotów Jan Dziadzia i Józefa Deptuła zawarli związek małżeński.

Dziewczyna z Mokotowa Obecna Pierwsza Dama urodziła się 11 maja 1953 r. jako Anna Dziadzia. W 1954 r. jej ojciec złożył wniosek o zmianę nazwiska – od 8 lipca 1954 r. Jan, Józefa i Anna noszą nazwisko Dembowscy. Do zmiany nazwiska przyczyniła się najprawdopodobniej sytuacja rodzinna ojca Anny Komorowskiej, o czym może świadczyć dokument znajdujący się w jego aktach. „Warszawa dnia 4.4. 1953 Do Dyrektora Departamentu Kadr MBP w miejscu Raport por. Dziadzia Jan Słuchacz OSP MBPP Melduję, że ojciec mój Władysław Dziadzia zam. w Krakowie w ub. roku wiosną powiedział mi, że zamierza studiować biblię – wówczas w trakcie rozmowy dał się przekonać o niesłuszności tego i sprawa na tym utknęła. Latem oświadczył zdecydowanie, że postanawia wstąpić do sekty – rozmowa nasza doszła do ostrego postawienia sprawy i dałem ojcu do wyboru – albo zrezygnuje z sekty, albo my zerwiemy ze sobą kontakt – tutaj ojciec zawahał się i przyrzekł dać mi odpowiedź listownie. O powyższym wiedzieli tow. płk Kratko i tow. Jankiewicz sekretarz POP. Wobec milczenia ze strony ojca jesienią wysłałem do niego list, dopytując o decyzję. W m-cu grudniu ub.r. otrzymałem odpowiedź, że ojciec nie rezygnuje z wstąpienia do sekty. Od tego czasu kontakt z ojcem zerwałem” – czytamy w tajnym raporcie Jana Dziadzi. Po zerwaniu kontaktów z ojcem Jana Dziadzię z Krakowem już nic nie łączyło – matka Zofia zmarła w 1944 r. Lata dzieciństwa Anny Komorowskiej i jej młodszej siostry Elżbiety to jednocześnie lata największej kariery jej rodziców. Po śmierci Stalina Jan i Józefa Dembowscy zostali w resorcie spraw wewnętrznych. W 1954 r. Jan pracuje w Departamencie IV (zajmującym się ochroną gospodarki), natomiast Józefa pełni funkcję kierownika kancelarii Wydziału Ogólnego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego Miasta Stołecznego Warszawy. Dwa lata później Józefa Dembowska pracowała już w wydziale ewidencji operacyjnej Wydziału „C” Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej. W tym samym roku ojciec Anny Komorowskiej skończył kurs aktywu kierowniczego MBP i na własną prośbę został skierowany do pracy operacyjnej. „Politycznie wyrobiony. Przyczynił się do rozpracowania kilku spraw” – czytamy w opinii służbowej Jana Dembowskiego. Na początku 1959 r., tuż przed rozpoczęciem nauki w szkole podstawowej Ani Dembowskiej, jej ojciec został skierowany do biura ministra spraw wewnętrznych. Kilka miesięcy później otrzymał stanowisko w związanym ze Służbą Bezpieczeństwa Biurze „T” MSW, czyli techniki operacyjnej. Karierę w MSW w tym czasie robi również Józefa Deptuła. W 1962 r. z dobrym wynikiem ukończyła kurs specjalistyczny Biura „C” Służby Bezpieczeństwa MSW. Bierze aktywny udział w życiu społecznym i partyjnym, w 1966 r. została delegowana do Biura „C” MSW do Grupy specjalnej, gdzie jest jedną z wyróżniających się pracowników. Rodzice Anny Komorowskiej są cenieni przez przełożonych z MSW: wielokrotnie nagradzani różnymi odznaczeniami, dostają kolejne podwyżki. Sytuacja drastycznie zmieniła się na początku 1968 r. Do MSW zaczęły napływać ohydne antysemickie donosy, najpierw na Józefę Deptułę, a później na Jana Dembowskiego. Ostatecznie, jak niemal wszyscy funkcjonariusze MSW, których dotknęła czystka antysemicka, zostali zwolnieni. W lutym 1968 r. z KSMO musiała odejść Józefa Dembowska. Dostała wprawdzie pełne uposażenie emerytalne, ale to była mała pociecha dla 39-letniej emerytki. W kwietniu z MSW na takich samych warunkach i z takich samych powodów w stopniu podpułkownika został zwolniony z MSW ojciec Anny Komorowskiej. W 1969 r. Anna Dembowska była już uczennicą renomowanego liceum im. Tadeusza Rejtana na Mokotowie i należała do legendarnej drużyny harcerskiej im. Romualda Traugutta „Czarnej Jedynki”. Podczas jednego z rajdów harcerskich poznała harcerza Bronisława Komorowskiego, za którego wyszła za mąż w 1977 r. „(…) Byłam na piątym roku. Pobraliśmy się u św. Antoniego na Senatorskiej. Przed ślubem na całe wakacje pojechaliśmy do pracy do Austrii. Tam wpadliśmy na pomysł ślubu w Jerozolimie, to było nasze marzenie. W końcu zwyciężył rozsądek – doszliśmy do wniosku, że pieniądze przeznaczymy na mieszkanie” – mówiła o ślubie z Bronisławem Komorowskim Pierwsza Dama w „Twoim Stylu”. Kilka lat wcześniej wyjechała na stałe do Wielkiej Brytanii Elżbieta Dembowska, siostra Anny Komorowskiej. Dorota Kania
Całość artykułu w najnowszym wydaniu tygodnika „Gazeta Polska”. Za http://niezalezna.pl

08 grudnia 2010 Syn szatniarza podaje płaszcz. - chciałoby się powiedzieć, po informacji prasowej, że pan Jan Krzysztof Bielecki, nagrodzony niedawno przez pana prezydenta Bronisława Komorowskiego Orderem Orła Białego, jest zdziwiony, że  brakuje pieniędzy na emerytury(????). Pan Jan Krzysztof jest szefem Rady Gospodarczej, która doradza panu premierowi. Powiedzmy sobie szczerze: po co panu premierowi zdziwiony pan były premier Jan Krzysztof Bielecki i to zdziwiony czymś, co chyba nie dziwi już nikogo? Że pieniędzy- w tym systemie- dla emerytów w pewnym momencie dziejowym realizacji przymusowych ubezpieczeń- zabraknie- to rzecz jasna i oczywista.. Tak jak brakuje pieniędzy w ciągle rozdymanym budżecie państwa.. Jeszcze kilka lat  temu budżet państwa to około 180 miliardów złotych- obecnie przekroczył 300 miliardów, plus oczywiście dziura budżetowa.. Rządzący szaleją i szampańsko się bawią, aż przyjdzie moment pod tytułem :” sprawdzam”. Co prawda pan minister Jacek Rostowski zapewnia nas, że nic takiego złego się nie dzieje, ale czy możemy ufać obcemu człowiekowi, który zakotwiczył się tymczasowo przy sterze  polskich finansów  i jeszcze niedawno nie miał nawet NIP-u? Nie wiem oczywiście,  czy ma NIP jego córka Maya, którą nie tak dawno zatrudnił u siebie pan Radosław Sikorki, na fotelu doradcy politycznego w swoim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, który z niejednego pieca chleb jadał, nawet z pieca afgańskiego, kiedy to jeszcze bardzo popierał patriotycznych Afgańczyków walczących z Amerykanami przeciwko Rosjanom, a teraz popiera Amerykanów walczących z  niepatriotycznymi Afgańczykami.. Dobrze, że pan Jan Vncent Rostowski nie ma więcej córek, bo też  musielibyśmy je wziąć na nasze utrzymanie.. Tym bardziej, że w ministerstwie- po wymianie mebli i zakupie nowych zaparzaczy kawy i herbaty- jest bardzo przytulnie i przyjemnie…. posiedzieć…(!!!!) Bo powiedzmy sobie szczerze:  w czym może doradzać panu Radosławowi Sikorskiemu córka Maya ROstowska, tak doświadczonemu człowiekowi? Pan minister doskonale wie co ma robić od lat- co najmniej osiemdziesiątych.. Jest doskonale zorientowany w polityce i zawsze- jakimś dziwnym trafem wie- gdzie należy się przykleić, żeby istnieć politycznie… A to ROP, a to, PiS,  a to Platforma Obywatelska.. - „Napisał pan w podaniu o pracę, że w poprzednim miejscu przepracował pan 30 lat, a jednocześnie podaje pan, że ma pan 32 lata”- pyta szef kadr człowieka, który właśnie się o pracę ubiega. - Jak to możliwe? - Brałem dużo nadgodzin - odpowiada poszukujący pracy. W każdym razie na emerytury brakuje około 35 miliardów złotych, licząc już z odsetkami,  a całość nieszczęścia- zdaniem szefa Rady Gospodarczej-s powodowana jest tym, że:’ wciąż są wypłacane emerytury ubezpieczonym tylko w ZUS, podczas gdy część składek pracujących jest przekazywana do Otwartych Funduszy Emerytalnych”(????). Przyznam się państwu, że nie wiem o co chodzi: czy  ZUS się wali, bo są wypłacane z niego emerytury nie mające związku z wcześniej wpłacanymi składkami, czy że OFE się walą, bo wypłacane są emerytury z ZUS-u, czy może wszystko się wali bo w ogóle są wypłacane emerytury, bo przecież system państwowych  emerytur nie jest po to, żeby z niego wypłacać emerytury, tylko, żeby dawał zatrudnienie tysiącom ludzi i firmom zarządzającym II filarem, czyli Otwartymi Funduszami Emerytalnymi? Jak zawsze jeśli nie wiadomo o co chodzi , chodzi o pieniądze- wielkie pieniądze. W każdym razie na początku pomysłodawcom „ reformy ubezpieczeń” jeszcze z roku 1999, panu profesorowi Górze i pani Lewickiej z Akcji Wyborczej Solidarność, wydawało się, że ten pomyśl na reformę jest najlepszy. Podzielono jeden ZUS na dwa, w tym jeden prywatny z upaństwowionymi pieniędzmi przlewanymi z ZUS-u.. Prywatne firmy- za odpowiednią opłatą- zajęły się upaństwowionymi pieniędzmi „ obywateli” pobierając za to wielkie pieniądze. Ostatnio 7% od całości.. kiedyś 10-  a obecnie podobno 3%.. To i tak masa forsy! Za 70% tych pieniędzy prywatne firmy kupują  państwowe obligacje zadłużeniowe, tak jakby sam” obywatel” tych obligacji nie mógł sobie kupić sam.. Za swoje pieniądze z II filara, których to pieniędzy- żeby było śmieszniej- nie może sobie wziąć kiedy chce.. Mimo, że podobno są jego.. Zakupione obligacje państwowe są dodatkowo oprocentowane i ten procent  trafia bezpośrednio do firm zarządzających funduszami.. Ale sprytnie to zostało obmyślone w interesie zarządzający firm.. Baaaaardzo sprytnie! Pani Ewa Lewicka i pan profesor Góra są genialni! Ale jeszcze genialniejszy jest pan profesor Jerzy Buzek, który firmował to złodziejstwo, a który niedawno otrzymał nagrodę Kisiela(????) Za co nagrodę Kisiela? To jakiś kompletny nonsens.. Socjaliści zawłaszczyli  nagrodę Kisiela, współtwórcy Unii Polityki Realnej i przydzielą ją wszystkim – jak leci.. Nagroda mogłaby należeć się jedynie: Wilczkowi, Januszowi Korwin- MIkke, Ziemkiwiczowi i panu Klusce.. Może jeszcze komuś,- ale niewielu? A kto ją dostaje; Kwaśniewski, Bielecki, H,G. Waltz, Bochniarz, Lis, Wałsa, Balcerowicz, Lewandowski, Hausner, Giedroyć, Tischner i wielu innych. Proszę sobie przejrzeć listę nagrodzonych.. Włos na głowie się  jeży. .W kategorii: polityk, publicysta, przedsiębiorca.. Co innego pan marszałek Bogdan Borusewicz.. Niedawno został uhonorowany  najwyższym odznaczeniem Mongolii, orderem Altan Gadas( Gwiazda Polarna)- za” wybitne zasługi dla wzajemnych stosunków”(???) A jakie to stosunki mamy z Mongolią?. Może w przyszłym roku od Kapituły otrzyma nagrodę Kisiela., bo na pewno powinien otrzymać nagrodę- nie wiem od kogo,  może od” Antyfaszytów-„ za stwierdzenie, gdy Papież Benedykt XVI przywrócił na łono Kościoła Powszechnego Bractwo Św, Piusa X, że” Papież popełnia błąd za błędem”(!!!). Panu marszałkowi jest sądzić czy Papież popełnia błąd za błędem..? A kim jest pan marszałek Borusewicz, żeby oceniać papieża jako najwyższą władzę moralną dla katolików powszechnych? Walczącym o Wolne Związki Zawodowe..(???) A komu- jak nie działaczom potrzebne są związki zawodowe, i do tego wolne? W każdym razie pan przewodniczący Rady Gospodarczej przy panu  premierze,  laureat nagrody Kisiela, pan Jan Krzysztof Kielecki przygotował odnośnie systemu emerytalnego sześć(!!!) scenariuszy, które” chociaż teoretycznie możliwe są do przeprowadzenia”.(???) Może i są, ale sześć kojarzy mi się z kucharkami, które gdy znajdują się w grupie i jest ich sześć- to w państwie nie ma co jeść.. Poza tym kucharka kojarzy mi się z Leninem.. Bo właśnie Lenin uważał, że kucharka też może rządzić państwem.. Co prawda nie wspominał ile ich jednocześnie może rządzić- ale bardzo doceniał kucharki, kiedy jeszcze był socjaldemokratą tak jak nie przymierzając pan MarekBorowski.. Dopiero potem wprowadził dyktaturę proletariatu- a tak naprawdę biurokracji rewolucyjnej.. Zawodowych rewolucjonistów. Dzisiaj mamy zawodowych gejów. Czy przypadkiem dzisiaj nie mamy modelu leninowskiego- dyktatury biurokracji? Chociaż …nie chodzą z naganami przy boku.. Alfred Hitchcock uważał, że dobry thriller powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, a napięcie powinno tylko narastać.. Co tam sześć scenariuszy, wygląda na to że zbliża się siódmy..! Wszystko zacznie się od trzęsienia ziemi.. I napięcie będzie tylko narastać! A potem tylko popróbujemy wygrzebać się spod gruzowiska państwowych ubezpieczeń tzw. społecznych. Kto będzie miał szczęście- przeżyje. Reszta umrze przygnieciona łukiem triumfalnym demokracji przymusowych ubezpieczeń społecznych i państwowych. Może wtedy trafi się gen Pinochet Ugarte , który zaprowadził  w  Chile system dobrowolnych ubezpieczeń, pod kierunkiem profesora Jose Pinero, brata obecnego konserwatywnego prezydenta Chile? WJR

„Polska jest w dobrej kondycji finansowej” Polska udowodniła w ciągu ostatnich dwóch lat, że jest najbardziej upartą gospodarką Europy. Jako jedyne państwo Unii Europejskiej uniknęła recesji Sytuacja stabilna, bo nie ma euro.

„Pozostanie poza strefą euro działa na korzyść polskiej gospodarki” – pisze dziennik „New York Times”. Amerykanie podkreślają, że Polska jako jedno z niewielu państw Unii Europejskiej jest w dobrej kondycji finansowej. „Istnieją uderzające podobieństwa między dzisiejszą Polską i Irlandią z lat dziewięćdziesiątych. Podobnie jak Irlandczycy kilkadziesiąt lat temu, Polacy to naród ciężko doświadczony przez historię, ale stojący u progu dobrobytu. Kapitał zagraniczny napływa, a banki inwestycyjne otwierają siedziby, przyciągane prężnym wzrostem i 38,5 mln ludzi, którzy są bliscy pozbycia się etykietki „rynku wschodzącego” – czytamy w jednym z największych amerykańskich dzienników.

„New York Times” zauważa, że do tej pory nie jesteśmy w strefie euro i to działa jedynie na naszą korzyść. Zwłaszcza w sytuacji, gdy takie kraje jak Irlandia, korzystające ze wspólnej waluty, „mają trudności z posiłkowaniem się tanim eksportem, by wybrnąć z tarapatów”. Zdaniem gazety, płynny kurs złotówki, który spadł w stosunku do euro o 18 proc. od początku 2009 roku, zadziałał jak swoisty zawór bezpieczeństwa, co pomogło utrzymać konkurencyjność polskich produktów na rynku światowym i w ten sposób uchroniło Polskę przed nadmiernym długiem państwowym [Dług rzędu biliona złotych nie jest nadmierny! - admin].

„Polska udowodniła w ciągu ostatnich dwóch lat, że jest najbardziej upartą gospodarką Europy. Jako jedyny członek Unii Europejskiej uniknęła recesji, nie poddając się nawet po tym, jak w kwietniowej katastrofie samolotowej zginęła znaczna część elity politycznej, w tym prezydent i szef banku centralnego. Żaden polski bank nie wymagał też akcji ratunkowej” – zaznacza nowojorski dziennik. [A które są te "polskie banki", pytamy z zainteresowaniem - admin]

Podkreślono, że bardzo korzystne wyniki gospodarcze odnotowywane przez nas podczas światowego kryzysu finansowego, który doprowadził wielu sąsiadów na skraj bankructwa, są następstwem nie tylko „szczęścia”, ale i „umiejętnych działań”. Gazeta zauważa jednak, że nie oznacza to, iż wszystko układa się u nas idealnie, gdyż niezbyt dobrze wygląda dług rządowy, który „przekracza bezpieczny poziom”. „Deficyt ma sięgnąć w tym roku 7,6 proc. PKB, niebezpiecznie zbliżając wysokość całkowitego długu do poziomu, który zgodnie z polskim prawem wymagałby poczynienia przez rząd drastycznych cięć w wydatkach” – czytamy. W ocenie „NYT”, dużym problemem naszej gospodarki jest nadmierna biurokracja rządowa, która odstrasza potencjalnych inwestorów i tym samym przeszkadza w tworzeniu nowych miejsc pracy. W rankingu Banku Światowego Polska zajmuje dopiero 70. miejsce (na 183 państwa) pod względem łatwości prowadzenia interesów. Marta Ziarnik

Czyli w Polsce jest bardzo dobrze, chociaż na granicy „drastycznych cięć w wydatkach”. A czytelnik biorący wszystko za dobrą monetę jest mądry, chociaż głupi. – admin

Fiasko rozmów D.Tuska w Berlinie – Gazociąg Płn. zablokuje rozwój Świnoujścia Niemcy nie chcą zakopać gazociągu Nord Stream z Rosji, który zablokuje większym statkom żeglugę do Świnoujścia i rozwój tego portu – pisze Andrzej Kublik w portalu wyborcza.biz.pl powołując się na informacje dziennika „Die Welt” i PAP. Za kilka tygodni kontrolowane przez Gazprom konsorcjum Nord Stream zacznie układać gazociąg z Rosji do Niemiec w poprzek północnego toru do portu w Świnoujściu. Polsce nie udało się jednak przekonać rządu Niemiec, by nakazał zakopać tę rurę na odcinku 5 km – by nie blokować większym statkom drogi do Świnoujścia. To miał być jeden z najważniejszych i najbardziej drażliwych tematów wczorajszych konsultacji rządowych Polski i Niemiec, oceniał dziennik “Die Welt”. - Obiecałam panu premierowi Tuskowi, że jeśli w przyszłości pogłębienie dostępu do portu w Świnoujściu będzie musiało zostać dokonane, wtedy będą prawne ustalenia między nami, które to ułatwią – powiedziała po konsultacjach kanclerz Niemiec Angela Merkel cytowana przez PAP. [Gajowy już nie ma siły się śmiać z polskich mężyków stanu i ich efektywności - admin] Taką ofertę kwestionowało Ministerstwo Infrastruktury, uważając, że zakopywanie ułożonego już gazociągu jest mało realne. Wczoraj nie udało nam się dowiedzieć w Ministerstwie Infrastruktury, jakie kroki w tej sytuacji podejmie resort. Władze Niemiec nie zgadzały się na zakopanie rury, którą konsorcjum Gazpromu chce ułożyć wprost na dnie morza, w poprzek toru, którym płyną statki do Świnoujścia. Nasi eksperci oceniają, że to ograniczy ruch do portu. Bo już przepłynięcie statku o zanurzeniu 13,5 m nad tak ułożoną rurą będzie się wiązać z ryzykiem uszkodzenia rury lub statku. Nie pozwoli to na rozbudowę portu w Świnoujściu, który chce przyjmować statki o zanurzeniu 14,5 m. Może na tym skorzystać niemiecki port w pobliskim Rostoku, któremu nie grożą takie ograniczenia.

Polskie władze już od 2007 r. protestowały przeciw planom Nord Stream. Nie mogliśmy jednak zmusić konsorcjum Gazpromu do zakopania rury, bo leży ona na terenie niemieckiej wyłącznej strefy ekonomicznej na Bałtyku, gdzie obowiązują niemieckie przepisy. Przed rokiem niemiecki minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle obiecał szefowi polskiej dyplomacji Radosławowi Sikorskiemu, że Berlin uwzględni polskie zastrzeżenia. Tak się jednak nie stało, chociaż minister infrastruktury Cezary Grabarczyk jeszcze w lipcu osobiście przedstawiał ministrowi transportu Niemiec Peterowi Ramsauerowi szczegółowe analizy zagrożeń związanych z ułożeniem rury na trasie do polskiego portu.

Za: gazeta.pl, opr. mp.info http://sol.myslpolska.pl

Polska polityka na Białorusi a polska mniejszość etniczna w tym kraju Ostatnie wydarzenia na Białorusi i szczególnie na Ukrainie, a także upokarzające zachowanie rządu polskiego wobec Rosji podczas śledztwa w sprawie tragedii smoleńskiej, dobitnie świadczą o całkowitym krachu polskiej polityki wschodniej. Weźmy parę przykładów. Odchodzący prezydent Ukrainy W. Juszczenko, gorąco popierany przez polski rząd (przeciwko W. Janukowyczowi, zresztą politykowi polskiego pochodzenia), wydał rozporządzenie o uznaniu UPA kombatancką organizacją. Trudno sobie wyobrazić, żeby w jakimś kraju bojówki, walczące u boku Hitlera, były uznane za kombatantów II wojny światowej. Oprócz tego, to akurat UPA wymordowała na Wołyniu według różnych danych około 60 – 100 tysięcy polskiej ludności cywilnej. Widać, że emerytura przysługuje tym «kombatantom», którzy tak namęczyli się rznąc piłami polskie dzieci i kobiety. O tych wydarzeniach (a raczej ludobójstwie) polski rząd i MSZ jakość zupełnie zapomniały. A ostatnio Juszczenko uznał przywódcę UPA Stepana Banderę bohaterem Ukrainy. W związku z tym prezydent Rosją W. Putin złośliwe zauważył, że patroni W. Juszczenki z czasów «rewolucji pomarańczowej» w końcu dostali za swoje: „Juszczenko napluł w twarz swoim patronom ogłosiwszy bohaterem Ukrainy Banderę, który zmazał się współpracą z hitlerowcami podczas II wojny światowej. UPA także jest winna – powiedział on dalej – wymordowania dziesiątków tysięcy żydów i Polaków”. I to jest tylko jeden z efektów polskiej polityki wschodniej, w tym wypadku wsparcia ukraińskich nacjonalistów. Czy można to nazwać polską racją stanu? [Polactfo zaraz się obrazi na Putina za to, że powiedział świętą prawdę: polski rząd popierał Juszczenkę, a ten w podzięce gloryfikował morderców Polaków - admin] Obecnie w stosunku do Białorusi, kraju w którym mieszka najliczniejsza polska mniejszość na Wschodzie, zmienia się stosunek Unii Europejskiej. I dobitnym przykładem tego jest ostatnia wizyta ministrów spraw zagranicznych Polski i Niemiec w Mińska – R. Sikorskiego i H. Westerwelle, a także wywiady prezydenta A. Łukaszenko dla szeregu czołowych mediów Polski, Niemiec i Francji. Na początku grudnia 2010 roku prezydent Białorusi wystąpił na szczycie krajów OBWE, odbyła się rozmowa szefa MSZ Białorusi S.Martynowa z H. Clinton. Ale stosunki Polska-Białoruś wyglądają nadal jak za czasów sankcji. Potrzebne jest ujawnienie pełnego, a ciągle niedostatecznie wykorzystanego, potencjału dwustronnych stosunków w sferze politycznej, gospodarczej, kulturalnej. W oparciu o ten potencjał winna być uruchomiona dynamiczna, dwustronnie korzystna współpraca obu sąsiedzkich i przyjaznych sobie narodów. W swoim czasie ambasador RP w Mińsku T. Pawlak uważał, że jednym z kryteriów oceny jego pracy jest atmosfera polityczna (wtedy doszło do jedynej wizyty na Białorusi w ciągu ostatnich 15 lat na wysokim szczeblu – Marszałka Senatu RP) oraz współpraca gospodarcza (poziom wymiany handlowej wzrósł wtedy prawie dwukrotnie). Oznacza to, że polityka izolacji Białorusi, prowadzona przez Unię Europejską (w tym także i Polskę) przez 15 ostatnich lat okazała się błędna w stosunku do zakładanych celów. Taka polityka pchnęła Białoruś w stronę Rosji, chociaż zamiary były zupełnie inne. Za B. Jelcyna mówiło się o Związku Białorusi i Rosji (ZBiR), o równych prawach tych państw. Potem jednak w Moskwie za W. Putina zaczęli twierdzić, że „widzą Białoruś w składzie Rosji”. A współpracę gospodarczą widzieli w oddaniu rurociągów, przetwórstwa ropy, zakładów potasowych i innych strategicznych przedsiębiorstw. W końcu okazało się, że „z Łukaszenką nie można się dogadać”, i że to on stał się swego rodzaju gwarantem niepodległości kraju.

W rezultacie w ostatnim czasie bardzo pogorszyły się stosunki rosyjsko-białoruskie, chociaż to było widać już od 2004 roku podczas pierwszej wojny gazowej. Coraz trudniejsze stosunki Białorusi z Rosją już od dawna dają możliwość politycznego zbliżenia Polski, Białorusi i Ukrainy do tej pory nie wykorzystanej. A. Łukaszenka podczas wywiadu którego udzielił dziennikarzom reprezentującym główne, polskie media, działające na terenie Rzeczypospolitej Polskiej znowu zwrócił uwagę na tę okoliczność. Stwierdził on co następuje: „Wiecie, jakie są nasze problemy z Rosją w sprawie paliw. Czemu Polska nie mogłaby przyjmować przeznaczonej dla nas wenezuelskiej ropy? Chodzi o 30 milionów ton rocznie. Niestety, na razie odpowiedzią na nasze propozycje jest cisza”. Dodajmy, że to możliwe miejsce Polski już zajęły Litwa (port w Kłajpedzie), Łotwa (port w Rydze) – też członkowie Unii, a także Ukraina (port w Odessie), z solidarności z którą Polska odmówiła Rosji zgody na budowę drugiej nitki rurociągu z Syberii. Taką Realpolitik w stosunku do Polski jak wiadomo, prowadzą także i Niemcy (Gazociąg Północny na Bałtyku), a także i USA: jak pamiętamy doszli oni do porozumienia z Rosją 17 września 2009 roku ( jaka symbolika!), że w zamian za pomoc w nacisku na Iran zrezygnują z tarczy antyrakietowej na terenie Polski. I to są tylko niektóre przykłady, które można mnożyć! Dalej w tym samym wywiadzie A. Łukaszenka w stosunku do współpracy z Polską i Unią na pytanie – czy Białoruś jest zainteresowana udziałem polskich firm w prywatyzacji białoruskich przedsiębiorstw – stwierdza – „Bardzo. Będziemy wspierać was tak jak wszystkich, ale z Polakami lepiej nam się współpracuje. Bo Polska, to nie Rosja, ani nie Ameryka. Nie będziecie na nas naciskać”. W tym kontekście ciekawa jest jego odpowiedź na pytanie o Unię – „Wyobraża pan sobie Białoruś w Unii Europejskiej?” I odpowiedź – „Nie mogę sobie tego wyobrazić, bo nikt nas tam nie zaprasza, a my takiego wariantu też nie rozpatrujemy. Ale my moglibyśmy znaleźć swoje miejsce w UE”. Pytanie – „A jeśli byście takie zaproszenie dostali?” Odpowiedź: -„Zostałoby rozpatrzone i to natychmiast”. Na tym tle oficjalna polityka Polski głosząca niezbędność zachowania niezależności Białorusi poprzez wsparcie w niej jednej opcji politycznej i wsparcie polskiej grupy etnicznej w tym kraju, wygląda zupełnie paradoksalnie. Wtedy, gdy polska dyplomacja walczy o „demokrację” na Białorusi, poświęcając polską mniejszość narodową na korzyść białoruskich nacjonalistów, inni sąsiedzi Polski – jak na przykład Litwa i Niemcy – aktywnie prowadzą interesy z Białorusią. Litwa nie rozerwała stosunków z Białorusią na wyższym szczeblu w ciągu ostatnich 15 lat. Dzięki temu powstało, na przykład, litewskie centrum edukacji i kultury w Rymdziunach (powiat Ostrowiecki). I tak na przykład powiat Ostrowiecki na historycznej Wileńszczyźnie: ten powiat po wojnie był «przepisany» (Polakom wpisywano narodowość białoruską), a przed wojną powiat był całkowicie polski. Teraz oficjalnie jest około 15% polskiej mniejszości w tym rejonie, a około 3,5% – to Litwini. Polacy mają w tym powiecie tylko parę klas z nauką języka polskiego w różnych formach, a więc w kółkach, fakultetach itd. Litwini zaś mają dwie szkoły litewskie i Centrum Kultury Litewskiej. Na otwarciu tego centrum ze strony litewskiej byli ministrowie, pani K. Prunskiene – pierwszy premier niepodległej Litwy, z białoruskiej zaś strony byli wysocy urzędnicy.

Aktywne pozostały także stosunki ekonomiczne. Niemcy podczas wizyty Sikorskiego przeprowadzali już jedenaste forum ekonomiczne w Mińsku, i obecni na nim było wielu posłów parlamentu Niemiec. W listopadzie we Frankfurcie Niemcy przeprowadzili kolejne forum ekonomiczne Niemcy-Białoruś. Jak widać, te kraje, nie mając swej znacznej mniejszości etnicznej w tym kraju, podtrzymują jednak stosunki z Białorusią A. Łukaszenki. Stało się już klasyką, że sytuacja mniejszości narodowej zawsze jest trudna i skomplikowana. Prawie zawsze są problemy z państwem, w którym istnieją mniejszości narodowe. Lecz gdy pewne siły polityczne z Macierzy dla swoich ideałów liberalnych (czy w ogóle dla tak zwanego „wykorzystania środków zachodnich grantów albo z własnej kieszeni!?) próbują wykorzystać swą mniejszość narodową za granicą nie myśląc o skutkach? O tym, z jak ogromną krytyką spotkały się dziś w Polsce działania sił liberalnych, a raczej w wydaniu polskim «kosmopolitycznych», o niszczących skutkach dla polskiego interesu narodowego, można dowiedzieć się z polskiej prasy. Te działania po wyniszczeniu polskości ideologicznie są podtrzymywane przez polskojęzyczne media, działające na terenie Rzeczypospolitej Polskiej. Oprócz tego powstaje pytanie: czy mała grupa dziennikarzy często o wątpliwym wykształceniu, zależna od grup finansowych, które kontrolują periodyki, może być rzeczywiście niezależna? Tendencyjność czołowych tytułów określają ich właściciele: ponad 51 proc. udziałów „Gazety Wyborczej” i “Rzeczypospolitej” ma obcy kapitał, po prostu te gazety nie są polskie. W prasie prawicowej wręcz o takiej polityce mówi się jako o antypolskiej. Skutki tej polityki jak wiemy wybitnie odbili się i na Polakach na Białorusi. Obecny stan ZPB, jak i jego historia są także dobitnym tego przykładem. Jest to dobrze znany projekt „Andżelika”. Ale to temat odrębny i o tym napiszemy oddzielnie. Od początku 90-tych lat dochodziły do nas wiadomości o wypowiadanych w Polsce opiniach, iż dobre stosunki z naszymi sąsiadami na Wschodzie są ważniejsze, niż żyjące tam polskie mniejszości narodowe (doktryna Giedroycia). Te bardzo upokarzające Polskę i bardzo szkodzące jej pomysły, wynikają przede wszystkim z braku wiedzy o nas u wielu oficjalnych i nieoficjalnych reprezentantów RP. Kiedy zresztą i gdzie mogli ją zdobyć? W PRL nie dopuszczano do świadomości publicznej ani słowa o Polakach w ZSRR. Gdy powstała niezależna Republika Białoruś i gdy zaczęli ją odwiedzać dziennikarze i dyplomaci III RP, to wiedzę o nas zdobywali nie w środowiskach polskich, lecz u narodowych działaczy białoruskich. A ci ostatni od dawna znani byli z tego, że ukazując swym rozmówcom wizję przyszłej współpracy między państwowej, mówili o istnieniu na Białorusi jedynie Białorusinów-katolików, lub «opolaczonych» Białorusinów. W tym kontekście ciekawą jest wypowiedź „ostatniego dyktatora Europy”. On uznając istnienie Polaków na Białorusi stwierdził: „Ja ministrowi Sikorskiemu dwukrotnie mówiłem: u nas nie ma polskiej mniejszości, są natomiast etniczni Polacy, obywatele Białorusi. Nie ma u nas pojęcia «mniejszość narodowa». To nasi Polacy, odnosimy się do nich z szacunkiem, ja także – i to z powodów osobistych. W 1994 roku (podczas pierwszych wyborów prezydenckich), gdy na prezydenta kandydował Polak – Stanisław Szuszkiewicz, Polak – Zianon Paźniak i pół-Polak, pół-Żyd Wiaczesław Kiebicz (wszyscy trzej deklarują, że są Białorusinami), otrzymałem 90 procent głosów ludności polskiej”. Ciekawie że sam minister spraw zagranicznych RP R. Sikorski mówi o Polonii Białoruskiej, o czym już pisaliśmy na łamach „Myśli Polskiej”. Trudno to nawet skomentować! Polska działa jednak w imię „wyższych interesów”. Nasuwa się także pytanie, czy Polska, podtrzymując na Białorusi jedną opcję i nie prowadzając dialogu z władzą, działa na korzyść polskiej mniejszości narodowej? Trzeba przypomnieć, że to właśnie politycy tej popieranej przez Warszawę opcji – białoruscy narodowcy – nie uznają istnienia Polaków na Białorusi, mówiąc tylko o istnieniu białoruskich katolików. Ciekawe, czy politycy Niemiec, albo Izraela w ogóle podtrzymywali by kontakty – nie mówiąc już o wsparciu moralnym i finansowym! – z tymi działaczami krajów sąsiednich, którzy by odmówili Niemcom czy Żydom prawa do egzystencji jako mniejszość narodowa? Nie wspominając już o wykorzystaniu tego prawa w ramach standardów międzynarodowych… A przecież sama Polska tych standardów, jak wiadomo, przestrzega. Faktycznie, Polacy na Białorusi stali się, jak uważamy, zakładnikami tego braku oficjalnych stosunków polsko-białoruskich, co w znacznym stopniu utrudnia ich działalność. Tylko jaki interes narodowy w tym Polski? A interes Polaków na Białorusi?! Pozwolę sobie przypomnieć niedawną wypowiedź byłego marszałka Sejmu RP, byłego Prezesa Wspólnoty Polskiej ś.p. M. Płażyńskiego, o tym, że „nasze (Rządu Polskiego – А.K.) poprawne zachowanie wobec Litwy i Ukrainy nic nie dało mniejszości polskiej, natomiast na Białorusi, z którą Polska nie ma poprawnych stosunków, polska mniejszość nie ma takich problemów jak na Litwie czy Ukrainie”. A więc Panowie Polscy Politycy: сzy nie jest najważniejszy czas przyznać się do swoich błędów w polityce wschodniej, szczególnie na Białorusi?! Pozwoliłoby to Polakom w tym kraju mieć poprawne stosunki z Macierzą – Polską, a także normalnie funkcjonować, być obywatelami naszego kraju zamieszkania – Białorusi. Moim zdaniem jest to w interesie wszystkich stron. Jeżeli nic nie możecie dla nas zrobić to chociaż nie przeszkadzajcie nam. [Admin upierdliwie, jak zawsze, zauważa, że to nie są żadne "błędy w polityce" - ale celowe, świadome działania mające na celu osłabianie Polski i niszczenie polskości wszędzie, gdzie tylko istnieje - admin] Obecnie Polska powinna nareszcie zdobyć się na aktywną politykę wschodnią, a nie – jak dotychczas stosować taktykę bierną i idącą w ślad za wydarzeniami. Aktywność polityki każdego państwa w stosunku do państw sąsiednich polega dzisiaj na tworzeniu korzystnego klimatu politycznego, współpracy gospodarczej itd. W tym celu promuje się swą kulturę, stwarza się pozytywny wizerunek własnego kraju, a najlepiej jest uruchomić swoje lobby – w znaczeniu środowisk, reprezentujących cywilizacyjną orientację na świat zachodni w państwach, sąsiadujących z Polską od wschodu. Siłą przyczyn historycznych i politycznych Polska ma takie lobby – bez potrzeby nakładów na jego tworzenie – w postaci polskiej mniejszości na byłych Kresach. Byłoby politycznym błędem z tego nie skorzystać. Polska mniejszość narodowa w tym wypadku ma ogromne atuty: zamieszkuje tereny przygraniczne, zasiedlona jest prawie zwarcie, cieszy się obecnie pewnym prestiżem wśród Białorusinów itd. Jej wpływy na Białorusi, dzięki umiejętnemu wsparciu Macierzy, mogą być znacznie większe niż obecnie, i nawet niż na początku XX w. Z Grodna dla mp.info: Antoni Kuczyński
http://sol.myslpolska.pl

Wygłup Romana Giertycha R. Giertych w TVN24: Białoruś to kraj komunistyczny może sięgnąć po broń jądrową Atmosfera dzisiejszej wizyty, gesty, jakie Rosja wcześniej uczyniła oraz ton rosyjskiej prasy, który bardzo pozytywnie przedstawia przyszłość naszych wzajemnych relacji świadczy o tym, że etap mroźnej polityki mamy za sobą. Na tej zmianie możemy zyskać gospodarczo, wzmocnić się na Zachodzie i rozpocząć bardzo trudną rozmowę na temat naszego niebezpiecznego sąsiada – Białorusi – powiedział w “Faktach po Faktach” w TVN 24 Roman Giertych – informuje PAP i portal Onet.pl Były wicepremier przypomniał, że z opublikowanych przez portal WikiLeaks amerykańskich depesz wynika, że Korea Północna może “rozprowadzać” broń jądrową wśród swoich sojuszników. Jednym z nich jest reżim Aleksandra Łukaszenki. - Jest czas, aby spróbować wymusić gwarancje braku zainteresowania Białorusi bronią jądrową. Łukaszenka, z racji na swoje dobre relacje z Koreą Północną, a coraz gorsze na Zachodzie może sięgnąć po taki argument tyranów, jakim właśnie jest broń jądrowa – przekonywał na antenie TVN 24 Giertych. Jego zdaniem Białoruś to kraj komunistyczny i wszystko się tam może zdarzyć. Drugi z gości “Faktów po Faktów”, Dariusz Rosati, przekonywał, że do rewelacji ujawnionych przez WikiLeaks trzeba podchodzić z odpowiednim dystansem i dokładnie je weryfikować. Były szef polskiej dyplomacji podkreślił, że próba pozyskania przez Białoruś broni jądrowej byłaby “gwoździem do trumny” prezydenta Łukaszenki. Za: onet.pl
http://mercurius.myslpolska.pl

A oto komentarze internautów:

admin mówi: 6 Grudzień 2010 o 22:12 Romek dawno nie był na czołówkach mediów, jego wypowiedź jest żenująca, to dobrze, że nie stoi już na czele ruchu narodowego.

J.S. mówi: 6 Grudzień 2010 o 22:55 Czy ten gość był kiedykolwiek na Białorusi? Kompletna ignorancja i brak elementarnej wiedzy. System białoruski ma charakter autorytarny z elementami (fasadą) demokracji jak w zdecydowanej większości krajów postradzieckich. Oparty o lokalną tożsamość i religię, i nic nie mający wspólnego z komunizmem. A zarzut o chęć posiadania broni jadrowej można tak samo postawić prezydentowi Kazachstanu, Azerbejdżanu, Turkmenistanu itd. Tylko, że to jest absurdalne bo jest kontrolowane przez Rosję. Moskwa wie co w tym zakresie ma robić bez konsultacji z Polską.

Motor Lublin mówi: 6 Grudzień 2010 o 23:34 Upadek Romana Giertycha. Białoruś krajem komunistycznym??? Niech zmieni dilera, bo to co wziął nie służy mu…

Rafa mówi: 7 Grudzień 2010 o 3:06 Brawo admin – trafna ocena tego nieudacznika Polskiej Polityki.
Rosja za Putina odzyskała Świadomość Słowiańska mimo zgrai Wilkołaków rozszarpujących jej bogactwa naturalne i naraziła sie na ich wściekłość za położenie tamy tej grabieży. Białoruś Łukaszenki jest podobnie atakowana przez te same drapieżne Agentury, ponieważ nie dala sie wziąć na “lep” Pomarańczowej Rewolucji. Dlaczego Narodu polskiego nie stać na wyłonienie podobnego przywódcy z charyzma i odwaga przeciwstawienia sie rozgrabiania i wyprzedawania Polski, co jest przedstawiane, ze Polska jest krajem sukcesu i wzorem dla post-sowieckich koloni, bo udało sie chwilowo ukryć potężny deficyt budżetu państwa. A Lemingi, Ignoranci, Ćwierć -mózgowcy cieszą sie, ze jest tak dobrze, wspierani w tym przekonaniu przez media i rożnej maści agentów. Polecam zapoznanie sie z Ruchem Samoobrony w Rosji przed atakami mniejszości narodowych -

Krótka informacja o ruchu “Żyć bez strachu zy …

http://www.russia-talk.com/rf/nazar-dvi-pl.html

wyborca LPR mówi: 7 Grudzień 2010 o 8:04

Ale Białoruś jest chyba jedynym krajem byłego Związku Sowieckiego, gdzie nie został zdemontowany ani jeden pomnik Lenina, pierwszego bolszewickiego zbrodniarza.

J.S. mówi: 7 Grudzień 2010 o 10:37

Do wyborcy LPR: pomniki Lenina nie zostały zdemontowane w prawie żadnym kraju postradzieckim (postsowieckim – to rusycyzm) z wyjątkiem krajów nadbałtyckich i to nie wszystkie. Do niedawna wielki pomnik Stalina stał w Gruzji. Jeśli krytykuje sie system polityczny w Białorusi to rodzi sie pytanie czym on różni się od systemu rosyjskiego? Chyba tylko tym że w Rosji jest dwóch liderów, a w Białorusi jeden.

Układ z RFN to był sukces Gomułki Jakiś idiota zaraz napisze, że wychwalamy absolutnie wszystko, co Gomułka kiedykolwiek zrobił, włącznie z poślubieniem przydzielonej mu Żydówki o trudnej urodzie. Bo tak to już jest z umiejętnością czytania tekstów ze zrozumieniem… – admin. Zawarty 7 grudnia 1970 r. układ Polska – RFN, którego 40. rocznicę obchodziliśmy niedawno, był najistotniejszym wydarzeniem w relacjach między dwoma państwami od zakończenia II w. św. Istotę układu stanowiło uznanie przez RFN polskiej granicy zachodniej na Odrze i Nysie Łużyckiej. Akt ten otworzył proces normalizacji między Polską a RFN. Zawarcie układu poprzedzone było dwudziestoma latami rządów sprawowanych przez koalicję CDU/CSU (1949-1969), które w wymiarze zewnętrznym cechowało m.in. negowanie postanowień umowy poczdamskiej.  Układ możliwy był dzięki „zmianie warty” w Bonn i przejęcie władzy przez koalicję SPD-FDP z Willy Brandtem na czele. Polityka Brandta, oznaczająca radykalne odejście od dotychczasowej linii utożsamianej z osobą kanclerza Konrada Adenauera, stanowiła przełamanie impasu w stosunkach między RFN a państwami bloku socjalistycznego. Ostateczne potwierdzenie polskiej granicy zachodniej było również ukoronowaniem wieloletnich starań, przede wszystkim na arenie międzynarodowej, stojącego wówczas na czele PRL Władysława Gomułki. W pierwszych powojennych latach wysunął on m.in. pomysł osobnej umowy polsko-radzieckiej gwarantującej zachodnią granicę Polski, przez szereg lat podkreślał znaczenie granicy na Odrze i Nysie dla zachowania światowego pokoju.

Jak pisze wybitny znawca problematyki prof. Mieczysław Tomala: „Jego działania, przemówienia, nie tylko te w Polsce, ale i wobec państw Układu Warszawskiego, opinii publicznej Europy i świata, nasycone były argumentacją, iż polska granica zachodnia na Odrze i Nysie Łużyckiej jest nie tylko sprawiedliwą granicą Polski, że jest ona równocześnie granicą pokoju w Europie. We wszystkich prawie dokumentach międzypaństwowych i międzypartyjnych musiał się znaleźć ten zwrot. W każdej polemice zawsze znajdował się wątek o konieczności bezwarunkowego uznania zachodniej granicy Polski na Odrze i Nysie (…) Nic też dziwnego, iż w dniu 7 grudnia 1970 r., kiedy układ był podpisywany w gmachu dzisiejszego Pałacu Prezydenckiego, Gomułka tryskał zadowoleniem, jakie rzadko było u niego widoczne. Zdjęcie ze spotkania w Wilanowie w czasie kolacji po akcie podpisania układu jest tego dowodem. Osoby mu bliskie stwierdzały, iż tak zadowolonego, roześmianego Gomułki jeszcze nie widziały. A to chyba z tej prostej przyczyny, iż układ był ukoronowaniem jego politycznego życia” (M. Tomala, „Na drodze do historycznego układu”, [w:] „Władysław Gomułka i jego epoka”, praca pod red. E. Salwa-Syzdek i T. Kaczmarka, Warszawa 2005).

W. Gomułka, pomimo tego, iż należał do gorących zwolenników podziału Niemiec (przez szereg lat konsekwentnie udzielał poparcia NRD), miał świadomość, że wcześniej czy później zjednoczenie Niemiec może stać się faktem, Polska zaś musi być na to odpowiednio przygotowana. Był też szczególnie wyczulony na wszelkie oznaki ożywienia stosunków na linii Moskwa-Bonn, widząc w tym niebezpieczeństwo powrotu do polityki nowego Rapallo. Wszystko to świadczy, że osiągnięte porozumienie z RFN było sukcesem zagranicznej polityki Gomułki o fundamentalnym dla Polski znaczeniu, które zapoczątkowało nie tylko proces normalizacji stosunków z zachodnimi Niemcami, ale otworzyło też drogę do uznania granicy przez inne państwa zachodnie, powstrzymujące się ze względu na RFN. Układ zwiększał też suwerenność Polski, której zachodnie granice były uzależnione dotychczas tylko od gwarancji ZSRR.

Innym problemem pozostawał fakt interpretacji układu w RFN oraz towarzyszącej temu propagandy ze strony sił mu przeciwnych, na czele z prawicową CDU. Układ z grudnia 1970 r., inaczej niż np. w układzie zgorzeleckim zawartym między Polską a NRD (6. 07. 1950), nie określał „iż dotyczy on uznania ostatecznego charakteru granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej. Także w postanowieniach układu nie zostało użyte słowo «uznanie» ani też słowo «ostateczne», jednakże nie ulega wątpliwości, że sformułowania art. I układu oznaczają uznanie przez NRF ostatecznego charakteru zachodniej granicy Polski. Zagadnienie bowiem związane z użyciem w umowie międzynarodowej takiego a nie innego terminu (np. «uznanie») nie ma regulacji w normach prawa międzynarodowego. Liczą się jedynie stany prawne stworzone przez postanowienia umowy międzynarodowej, a nie użyte sformułowania” (J. W. Szydlak, „Układ Polska-RFN z 7 XII 1970 o podstawach normalizacji ich wzajemnych stosunków a Umowa Poczdamska”, Poznań 1974). Stan ten wywołał pewną dowolność interpretacyjną układu w wewnętrznym prawodawstwie zachodnioniemieckim. Za przykład może tu posłużyć „uchwalenie 17 maja 1972 r. przez parlament boński rezolucji usiłującej pozostawić otwartym problem zjednoczenia Niemiec i uznania przez te w przyszłości zjednoczone Niemcy granic zachodnich i północnych Polski (…) Na szczególną uwagę zasługują te stwierdzenia wspomnianej rezolucji, w których jest mowa, że układy o podstawach normalizacji nie uprzedzają traktatowo-pokojowego uregulowania spraw niemieckich i nie tworzą podstawy prawnej dla istniejących obecnie granic RFN” (T. Walichnowski, „Kult rewizjonizmu terytorialnego w polityce i prawie RFN”, Warszawa 1983). Warto podkreślić też, że wraz z zawarciem układu nie dokonano w Niemczech zmian szeregu przepisów sprzecznych z duchem i literą zawartego układu (chodziło m.in. o ustawodawstwo dotyczące osób narodowości niemieckiej), na czele z utrzymaniem fikcji prawnej w Konstytucji RFN, zakładającej formalnoprawną ciągłość Rzeszy Niemieckiej z 1937 r. Akty tego rodzaju, będące wewnętrznymi unormowaniami państwa niemieckiego (nie rodzącymi konsekwencji prawnych w stosunkach zewnętrznych), nie zmieniały jednak w niczym postanowień zawartych w układzie. Na koniec trzeba też podkreślić, „iż bez układu z grudnia 1970 r. nie byłoby układu, jaki demokratyczna Polska i zjednoczone Niemcy zawarły w dniu 14 listopada 1990 r. Był to bowiem układ nie o uznaniu granicy, ale o potwierdzeniu istniejącej”. Maciej Motas
http://mercurius.myslpolska.pl

Socjalizm dla bogatych Socialism for the Rich http://sanders.senate.gov Tłumaczenie Ola Gordon.

Senator Bernie Anders: Wydaje się, że jesteśmy krajem, w którym praktykuje się socjalizm dla bogatych i dziki kapitalizm dla pozostałych.

Wystąpienie sen. Bernie Sandersa (Vermont) w Kongresie 30.11.2010: Panie Prezydencie, w tym kraju toczy się wojna, i nie mówię o wojnach w Iraku i Afganistanie. Mówię o wojnie wytoczonej przez niektórych najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w tym kraju, przeciwko pracującym rodzinom Stanów Zjednoczonych Ameryki, przeciwko zanikającej i kurczącej się klasie średniej naszego kraju. Rzeczywistość jest taka, że wielu narodowych miliarderów jest na wojennej ścieżce. Oni chcą więcej, więcej, więcej. Ich chciwość nie ma końca, i najwyraźniej jest bardzo małe zainteresowanie naszym krajem czy narodem tego kraju, chodzi o akumulację coraz większego bogactwa i coraz większej władzy. Panie Prezydencie, w roku 2007, górny 1% wszystkich zarabiających w USA osiągnął 23.5% całości dochodów. Górny 1% zarobił 23.5% wszystkich dochodów – więcej niż całe dolne 50%. Widocznie to nie wystarcza. Od 1970 roku udział dochodów dla tego 1% zwiększył się prawie trzykrotnie. W połowie lat 1970, 1% zarobił około 8% wszystkich dochodów. W latach 1980 liczba ta wzrosła do 14%. Pod koniec lat 1990, 1% zarobił około 19%. A dziś, kiedy upada klasa średnia, 1% zarabia 23.5% wszystkich dochodów – więcej niż dolne 50%. Dzisiaj, jeśli można wierzyć, góra 0.1% zarabia ok. 12 centów z każdego dolara zarobionego w Ameryce. W Senacie mówimy o wielu rzeczach, ale jakoś zapominamy mówić o rzeczywistości, o tym kto wygrywa w tej gospodarce, a kto traci. Jest jasne dla każdego, kto spędzi 2 minuty na zbadaniu tej kwestii, że ludziom na górze powodzi się wyjątkowo dobrze, w tym samym czasie, kiedy klasa średnia rozpada się i wzrasta ubóstwo. Wielu ludzi jest zagniewanych, i zastanawiają się, co dzieje się z ich własnymi dochodami, ich życiem, życiem ich dzieci. Jeśli można w to wierzyć, w przedziale czasowym 1980 – 2005, 80% całości nowych dochodów wypracowanych w tym kraju poszło do kieszeni tego 1% – 80% całości nowych dochodów. To dlatego ludzie się zastanawiają i pytają: Co się dzieje z moim życiem? Jak to się dzieje, że pracuję większą ilość godzin i mniej zarabiam? Jak to się dzieje, że martwię się o to czy moje dzieci będą miały tak dobry standard życia jaki ja miałem? Od 1980 do 2005 roku, 80% całości nowych dochodów poszło do tego górnego 1%.

Obecnie szefowie Wall Street – oszuści przy Wall Street, których działania doprowadziły do poważnej recesji, w której jesteśmy w tej chwili, ludzie, których nielegalne, lekkomyślne działania spowodowały to, że miliony Amerykanów tracą pracę, domy, oszczędności – zgadnijcie co robią. Kiedy myśmy ich uratowali, ci szefowie teraz zarabiają więcej niż zanim udzieliliśmy im pomocy. I podczas gdy klasa średnia tego kraju się rozpada, a bogaci stają się bogatsi, Stany Zjednoczone mają teraz zdecydowanie najbardziej nierówny podział dochodów i bogactwa, niż każdy inny ważny kraj na Ziemi. Panie Prezydencie, kiedy byliśmy w szkole, uczyliśmy się z podręczników o republikach bananowych w Ameryce Łacińskiej. Czytaliśmy o krajach, w których garstka ludzi posiadała i kontrolowała większość bogactw tych krajów. I zgadnijcie co dalej. To jest dokładnie to, co dzieje się obecnie w Stanach Zjednoczonych. I widocznie jedyne czym zainteresowani są niektórzy z najbogatszych ludzi w tym kraju, to coraz większe bogactwo i coraz większa władza – nawiasem mówiąc, nie wszyscy z nich. Nie wszyscy z nich. Jest wielu bogatych ludzi w tym kraju, którzy rozumieją i są dumni, że są Amerykanami, którzy rozumieją, że jedną z rzeczy, które są istotne jest to, by każdy z nas żył dobrze. I to jest problem – problemem jest chciwość – z nią mamy do czynienia. Pośród tego wzrastającego dochodu i nierówności podziału bogactwa w tym kraju, mamy już do czynienia z problemem, co zrobić z cięciami podatkowymi Busha z lat 2001 i 2003. I czy można uwierzyć, że mamy tu ludzi – wielu moich kolegów Republikanów – którzy mówią nam: Oh, jestem tak zaniepokojony naszym rekordowym deficytem. Jestem strasznie zaniepokojony długiem krajowym wynoszącym $13.7 bn. Jestem strasznie zaniepokojony zadłużeniem, które zostawiamy naszym dzieciom i naszych wnukom. Ale zaraz. Bardzo ważne jest byśmy w okresie 10 lat dali $700 mld ulg podatkowych dla górnych 2%. O tak, jesteśmy zaniepokojeni długiem, jesteśmy zaniepokojeni deficytem, ale jesteśmy bardziej zaniepokojeni tym, że milionerzy – ludzie, którzy zarabiają co najmniej $1 mln rocznie lub więcej – dostają średnio $100.000 rocznie w ulgach podatkowych . Mamy więc $13,7 bn długu narodowego, i rośnie, mamy rosnące nierówności w dochodach – 1% ma większe dochody niż dolne 50% – ale najwyższym priorytetem dla wielu moich republikańskich kolegów jest upewnienie się, że milionerzy i miliarderzy dostaną więcej ulg podatkowych. Myślę, że to absurd. Ale tu nie tylko chodzi o stawki podatku dochodowego, ale również podatku od nieruchomości. I niech to będzie jasne. Chociaż niektórzy z moich przyjaciół chcą całkowicie zlikwidować podatek od nieruchomości – który istnieje w tym kraju od 1916 roku – każdy cent z tych wszystkich świadczeń pójdzie do górnej 0.3%. Gdybyśmy zrobili to co chcieliby niektórzy z moich znajomych – znieść podatek od nieruchomości w całości – to by nas kosztowało $1 bn w dochodach w ciągu 10 lat, a wszystkie świadczenia pójdą dla górnej 0.3%. Więc jestem pewien, że za chwilę staną tu moi przyjaciele i powiedzą: Jesteśmy bardzo zaniepokojeni deficytem, jesteśmy bardzo zaniepokojeni długiem narodowym, ale czy wiesz, co nas niepokoi bardziej? Przyznanie ogromnych ulg podatkowych dla najbogatszych ludzi tego kraju. Panie prezydencie, sprawa podatków to tylko część tego, co niektórzy z naszych bogatych przyjaciół chcą mieć w tym kraju. Rzeczywistość jest taka, że wielu z tych ludzi chce by Stany Zjednoczone z powrotem były takie jak w latach 1920, i chcą zrobić wszystko, aby wyeliminować wszelkie ślady ustawodawstwa socjalnego, o których powstanie zaciekle walczyły rodziny pracujące, aby wnieść w życie odrobinę stabilności i bezpieczeństwa. Tam są ludzie – nie wszyscy, ale są – którzy chcą sprywatyzować lub całkowicie wyeliminować ubezpieczenia społeczne. Chcą sprywatyzować albo znacznie zredukować Medicare. Tak, jeśli masz 75 lat i nie masz pieniędzy, masz szczęście, że otrzymujesz ubezpieczenie zdrowotne w przystępnej cenie od prywatnej firmy ubezpieczeniowej. Jestem pewien, że są różnego rodzaju prywatne firmy ubezpieczeniowe, zachwycone tym, by zadbać o seniorów o niskich dochodach, którzy zmagają się z rakiem lub inną chorobą. Ponadto są tam szefowie korporacji, i wielu członków Kongresu, którzy nie tylko chcą kontynuować, ale chcą poszerzać katastrofalną politykę handlową. Moja żona i ja poszliśmy do sklepu – rozpoczęliśmy świąteczne zakupy – i patrzyliśmy i patrzyliśmy, i praktycznie każdy produkt, który był tam w sklepach był Chiny, Chiny i Chiny. Wydaje się, że jesteśmy krajem, w którym mamy 51 stan o nazwie Chiny, który produkuje niemal wszystko, co konsumują Amerykanie. Nasza polityka handlowa doprowadziła do utraty milionów dobrze płatnych miejsc pracy, jak mówią prezesi wielkich korporacji: Dlaczego miałbym reinwestować w Ameryce, kiedy mogę iść do krajów, gdzie ludziom płaci się 50 centów, 75 centów na godzinę? I to zrobię; do diabła z pracującymi w tym kraju. Więc nie tylko my jesteśmy obciążeni tą katastrofalna polityką handlową, ale są ludzie, którzy rzeczywiście chcą ją poszerzać. Jedną z rzeczy, które zobaczymy, będzie to, że podczas gdy my walczymy z rekordowym deficytem i dużym długiem krajowym – spowodowanymi przez wojny w Iraku i Afganistanie, spowodowanymi przez ulgi podatkowe dla bogatych, spowodowanymi przez niezapłaconą część D programu Medicare, refundacji leków na receptę, spowodowanymi przez ratowanie Wall Street zwiększającego zadłużenie państwa – niektórzy powiedzą: O mój Boże, mamy te wszystkie wydatki, i musimy dać ulgi podatkowe milionerom i miliarderom, ale chcemy, aby zrównoważyć budżet. Więc jak to zrobimy? Oczywiście, wiemy jak oni to zrobią. Będą ciąć na ochronę zdrowia, będą ciąć na edukację, będą ciąć na opiekę nad dziećmi, i będą ciąć programy Pell. Po prostu nie mamy wystarczająco dużo pieniędzy dla rodzin pracujących i dla niań. Będziemy ciąć na kartkach żywnościowych. Na pewno nie będziemy zwiększać zasiłku dla bezrobotnych. Mamy wyższy priorytet, panie prezydencie: musimy, musimy, musimy dać ulgi podatkowe milionerom. To znaczy o to chodzi w tym miejscu, prawda? Oni opłacają kampanie, więc oni dostaną to co im się należy. O dziwo, mamy prezesów na Wall Street i wielkie instytucje finansowe, które chcą odwołać lub spowolnić wiele przepisów – bardzo skromnych przepisów – w ustawie o reformie finansowej. Głosowałem za ustawą reformy, ale powiem tu wyraźnie, że ona nie poszła tak daleko, ale poszła za daleko dla naszych przyjaciół z Wall Street i ich lobbystów, którzy są tu wszędzie. A za setki milionów dolarów wydawanych na to miejsce przez Wall Street, chcą unieważnić, spowolnić niektóre reformy.

Ci ludzie chcą ciąć na uprawnieniach Agencji Ochrony Środowiska i Departamentu Energii, aby Exxon Mobil mógł pozostać najbardziej dochodową korporacją w historii świata, podczas gdy firmy zajmujące się ropą naftową i węglem nadal zanieczyszczają nasze powietrze i naszą wodę. W ubiegłym roku Exxon Mobil zrobił $19 mld zysku. Wiecie co. Oni zapłacili zero podatków. Oni dostali $156 mln zwrotu podatku. Myślę, że to nie wystarcza. Musimy dać spółkom naftowym jeszcze większe ulgi podatkowe. Więc myślę, że znaleźliśmy się w takiej sytuacji. Musimy przyznać się do tego. Toczy się wojna. Klasa średnia walczy o byt, z pewnymi najbogatszymi i najpotężniejszymi siłami na świecie, których chciwość nie ma końca [To na pewno Eskimosi  - admin]. A jeśli nie staniemy razem z nią i nie rozpoczniemy reprezentować tych rodzin, nie będzie klasy średniej w tym kraju.

Film (jęz. ang.): http://sanders.senate.gov/newsroom/news/?id=3a474094-8631-45ce-be9c-ab9c96c165af

Za: http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2010/12/07/socjalizm-dla-bogatych/


Wyszukiwarka