641

O postawieniu Sikorskiego przed Trybunałem Stanu Zgodnie z zasadą Murphy’ego, jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Toteż po referendum, jakie w sprawie Anschlussu odbyło się w naszym nieszczęśliwym kraju w roku 2003, po ratyfikacji traktatu akcesyjnego, przyłączeniu Polski do Wspólnot Europejskich 1 maja 2004 roku oraz ratyfikacji 10 października 2009 roku przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego traktatu lizbońskiego, w następstwie, czego 1 grudnia 2009 roku proklamowane zostało powstanie nowego podmiotu prawa międzynarodowego pod nazwą Unii Europejskiej, wiadomo było, że droga do formalnej rezygnacji z niepodległości Polski została otwarta, a w tej sytuacji taka rezygnacja jest prędzej czy później możliwa. No i właśnie za sprawą ministra Sikorskiego ta możliwość została zrealizowana. Przemawiając w Berlinie, wezwał on Niemcy do wzięcia odpowiedzialności za ratowanie Unii Europejskiej, oferując w zamian polską zgodę na przekształcenie jej w federację, gdzie w wyłącznej gestii dotychczasowych państw członkowskich – to znaczy już nie żadnych tam „państw”, tylko landów lub regionów – pozostawałyby takie sprawy jak tożsamość, religia, styl życia, moralność publiczna i częściowo podatki. Oznacza to a contrario, że takie sprawy jak obronność, to znaczy armia, wywiad i kontrwywiad, jak bezpieczeństwo wewnętrzne, a więc „policje jawne, tajne i dwupłciowe”, jak wymiar sprawiedliwości, a więc prokuratury, niezawisłe sądy, więzienia, („Gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, zsyłka i łagier, kat i stryk. Dla ludu eto wsio rawno, czy car, czy chan jest jego katem. Bo lud to swołocz i gawno. Batem go, batem, batem, batem!” – Co dedykuję pięknoduchom, którym się wydaje, że „w dzisiejszych czasach” kara śmierci się przeżyła), no i oczywiście polityka zagraniczna – zostałyby przekazane w gestię Rzeszy. Przemówienie ministra Sikorskiego wywołało w naszym nieszczęśliwym kraju ogromny klangor, zwłaszcza ze strony Obojga PiS-ów, które jeden przez drugiego starają się stworzyć wrażenie Płomiennych Obrońców Interesu Narodowego, licząc zapewne, że dzięki temu zatrze się w ludzkiej pamięci wspomnienie poparcia PiS dla Anschlussu w roku 2003, poparcia okazanego dla ratyfikacji traktatu lizbońskiego 1 kwietnia 2008 roku – no i oczywiście nawoływania Jarosława Kaczyńskiego do utworzenia „europejskiej” armii. Żeby tedy dodatkowo zatrzeć ewentualne niemiłe wspomnienia, PiS złożyło wniosek o postawienie ministra Sikorskiego przed Trybunałem Stanu. Wniosek ten ma takie same szanse powodzenia jak projekt przywrócenia kary śmierci, ale jestem przekonany, że PiS właśnie, dlatego go składa. Kiedy bowiem Jarosław Kaczyński był premierem rządu, który przez pewien czas dysponował w Sejmie większością wystarczającą do przeforsowania w pożądanym kierunku nowelizacji kodeksu karnego, i kiedy prezydentem był Lech Kaczyński – nie przypominam sobie, by sprawa przywrócenia kary śmierci stanowiła przedmiot choćby chwilowego zainteresowania PiS. Ale mniejsza z tym, bo wygląda na to, że powody do postawienia Zdradka przed Trybunał Stanu rzeczywiście są. Konkretnie dwa:

Wystąpienie ministra Sikorskiego w Berlinie zawierało ostentacyjne zlekceważenie art. 5 Konstytucji RP („Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości”), który zobowiązuje wszystkie organy państwowe do przynajmniej formalnego respektowania niepodległości państwa, – z czym nie da się pogodzić oferta zgody na Unię Europejską, jako federację – no i to, że minister Sikorski nie skonsultował swego wystąpienia ani z Sejmem, ani z prezydentem, a podobno tylko z premierem Tuskiem. W tej sytuacji dalsza kariera ministra Sikorskiego zależy od premiera Tuska – no i oczywiście nadzorujących go Sił Wyższych. Warto zwrócić uwagę, że różne sondaże dawały do zrozumienia, iż minister Sikorski popularnością przewyższa premiera Tuska, – co temu ostatniemu niekoniecznie musi się podobać. Minister Sikorski dociskany przez Dominikę Wielowieyską w sprawie tych konsultacji twierdził, że było to jego przemówienie „autorskie”. Ale co jeden człowiek chce zakryć, to drugi odkryje. Otóż pani Joanna Mieszko-Wiórkiewicz twierdzi, że to „autorskie” przemówienie napisał ministru Sikorskiemu Charles Crawford – były ambasador Wlk. Brytanii w Polsce (do roku 2007, a wcześniej pisarz przemówień Jej Królewskiej Mości. Początkowo (2011-11-28, 18:24:52) na stronach Ministerstwa Spraw Zagranicznych właśnie on figurował jako autor przemówienia zatytułowanego „More Europe” – ale Ministerstwo Prawdy to niedopatrzenie (?) wkrótce skorygowało. Crawford zapytany wprost, czy to on napisał ministru Sikorskiemu berlińskie przemówienie, odpowiedział, że nie, że „on sam napisał”. Jako wytrawny dyplomata, pan Crawford z pewnością słyszał o niezłomnej zasadzie księcia Gorczakowa, który nie wierzył informacjom niezdementowanym – no a poza tym skąd by tak na pewno wiedział, że minister Sikorski rzeczywiście sam napisał sobie swoje przemówienie? Takie to ci ono „autorskie”. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że minister Sikorski został przez kogoś starszego i mądrzejszego posadzony na minie, która w każdej chwili może wysadzić go w powietrze i w ten efektowny sposób przerwać tak wspaniale rozwijającą się karierę. Skoro tknięty palcem sprawiedliwości został nawet „generał Gromosław Cz.”, to cóż dopiero „Szpak” – gdyby trafił między ostrza potężnych szermierzy? Chyba że coś wyczuł i na wszelkich wypadek postanowił schować się pod spódnicą Naszej Złotej Pani. Sytuacja jest podobna jak w roku 1967, kiedy to poeta ludowy Józef Ozga-Michalski zauważył, że „w dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej niektórzy próbują uwędzić swoje półgęski ideowe”. Otóż taki „półgęsek ideowy” szykuje do wędzenia prezes Jarosław Kaczyński, nawołując do wzięcia udziału 13 grudnia w marszu w obronie niepodległości, tak ostentacyjnie zlekceważonej przez ministra Sikorskiego. Najwyraźniej liczy na to, że kiedy stanie na czele, to już nikt nie ośmieli się pisnąć o poparciu przezeń Anschlussu w roku 2003 i traktatu lizbońskiego w roku 2008 – i tak dalej. Na to samo w „Panu Tadeuszu” liczył sędzia Soplica: „Napoleon widząc nasze lance/ Pyta, co to za wojsko, my krzyczym: Powstańce/ Najjaśniejszy Cesarzu! Litwa ochotnicy!/ Pyta: pod czyją wodzą? Sędziego Soplicy!/ Ach, któż by potem pisnąć śmiał o Targowicy?”. A przy okazji, kiedy już jednym susem utrwali się w społecznym odbiorze, jako Płomienny Obrońca Niepodległości, można będzie uroczyście ogłosić nowy patriotyczny program-mimimum Obojga PiS-ów w stosunku do Niemców: „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!”. Bo czyż Nasza Złota Pani Aniela pozwoli na więcej? SM

Najświętsza Maryja Panna z Guadalupe Jak głosi tradycja, 12 grudnia 1531 roku Matka Boża ukazała się Indianinowi św. Juanowi Diego. Mówiła w jego ojczystym języku nahuatl. Ubrana była we wspaniały strój: w różową tunikę i błękitny płaszcz, opasana czarną wstęgą, co dla Azteków oznaczało, że była brzemienna. Zwróciła się ona do Juana Diego: „Drogi synku, kocham cię. Jestem Maryja, zawsze Dziewica, Matka Prawdziwego Boga, który daje i zachowuje życie. On jest Stwórcą wszechrzeczy, jest wszechobecny. Jest Panem nieba i ziemi. Chcę mieć świątynię w miejscu, w którym okażę współczucie twemu ludowi i wszystkim ludziom, którzy szczerze proszą mnie o pomoc w swojej pracy i w swoich smutkach. Tutaj zobaczę ich łzy. Ale uspokoję ich i pocieszę. Idź teraz i powiedz biskupowi o wszystkim, co tu widziałeś i słyszałeś”. Matka Boża z GuadalupePoczątkowo biskup Meksyku nie dał wiary Juanowi. Juan więc poprosił Maryję o jakiś znak, którym mógłby przekonać biskupa. W czasie kolejnego spotkania Maryja kazała Indianinowi wejść na szczyt wzgórza. Rosły tam przepiękne kwiaty. Madonna poleciła Juanowi nazbierać całe ich naręcze i schować je do tilmy (był to rodzaj indiańskiego płaszcza, opuszczony z przodu jak peleryna, a z tyłu podwiązany na kształt worka). Juan szybko spełnił to polecenie, a Maryja sama starannie poukładała zebrane kwiaty. Juan natychmiast udał się do biskupa i w jego obecności rozwiązał rogi swojego płaszcza. Na podłogę wysypały się kastylijskie róże, a biskup i wszyscy obecni uklękli w zachwycie. Na rozwiniętym płaszczu zobaczyli przepiękny wizerunek Maryi z zamyśloną twarzą o ciemnej karnacji, ubraną w czerwoną szatę, spiętą pod szyją małą spinką w kształcie krzyża. Jej głowę przykrywał błękitny płaszcz ze złotą lamówką i gwiazdami, spod którego widać było starannie zaczesane włosy z przedziałkiem pośrodku. Maryja miała złożone ręce, a pod stopami półksiężyc oraz głowę serafina. Za Jej postacią widoczna była owalna tarcza promieni. Właśnie ów płaszcz św. Juana Diego, wiszący do dziś w sanktuarium wybudowanym w miejscu objawień, jest słynnym wizerunkiem Matki Bożej z Guadalupe. Na obrazie nie ma znanych barwników ani śladów pędzla. Na materiale nie znać upływu czasu, kolory nie wypłowiały, nie ma na nim śladów po przypadkowym oblaniu żrącym kwasem. Oczy Matki Bożej posiadają nadzwyczajną głębię. W źrenicy Madonny dostrzeżono niezwykle precyzyjny obraz dwunastu postaci. Największym cudem Maryi była pokojowa chrystianizacja meksykańskich Indian. Czas Jej objawień był bardzo trudnym okresem ewangelizacji tych terenów. Pierwsze nawrócenia Azteków nastąpiły około 1524 roku. Ochrzczeni stanowili jednak bardzo małą i nieliczącą się grupę. Do czasu inwazji konkwistadorów Aztekowie oddawali cześć Słońcu i różnym bóstwom, pośród nich Quetzalcoatlowi w postaci pierzastego węża. Wierzyli, że trzeba ich karmić krwią i sercami ludzkich ofiar. Według relacji Maryja miała poprosić Juana Diego w jego ojczystym języku nahuatl, aby nazwać Jej wizerunek „święta Maryja z Guadalupe”. Przypuszcza się, że „Guadalupe” jest przekręconym przez Hiszpanów słowem „Coatlallope”, które w Náhuatl znaczy „Ta, która depcze głowę węża”. Gdy rozeszła się wieść o objawieniach, o niezwykłym obrazie i o tym, że Matka Boża zdeptała głowę węża, Indianie zrozumieli, że pokonała Ona straszliwego boga Quetzalcoatla. Pokorna młoda Niewiasta przynosi w swoim łonie Boga, który stał się człowiekiem, Zbawicielem całego świata. Pod wpływem objawień oraz wymowy obrazu Aztekowie masowo zaczęli przyjmować chrześcijaństwo. W ciągu zaledwie sześciu lat po objawieniach aż osiem milionów Indian przyjęło chrzest. Dało to początek ewangelizacji całej Ameryki Łacińskiej. [Co należy porównać z niemal całkowitą zagładą Indian w Ameryce Północnej, dokonaną przez protestantów - admin]

3 maja 1953 roku kardynał Miranda y Gomez, ówczesny Prymas Meksyku, na prośbę polskiego Episkopatu oddał Polskę w opiekę Matki Bożej z Guadalupe. Do dziś kopia obrazu z meksykańskiego sanktuarium znalazła się w ponad stu kościołach w Polsce.

Niepokalana z Guadalupe – Patronką życia poczętego Wizerunek Niepokalanej Maryi z Guadalupe, jaki otrzymał biskup na potwierdzenie prawdziwości objawień, przedstawia Maryję w stanie błogosławionym. Fakt ten stanowi pozawerbalne przesłanie Maryi, dostrzegalne i odczytane wizualnie. Maryja przez to chciała coś powiedzieć nie tylko ówczesnym mieszkańcom Meksyku, ale także następnym pokoleniom i nam współczesnym ludziom żyjącym na przełomie drugiego i trzeciego tysiąclecia. Niepokalan z Guadalupe broni dzieciZnakiem rozpoznawczym macierzyństwa Maryi na Jej wizerunku z Guadalupe jest szarfa, która przepasuje Jej biodra oraz lekko uwypuklone łono, zaznaczone na wizerunku po prawej stronie na szacie. W tym miejscu na sukni Maryi jest również umieszczony czteropłatkowy kwiat jaśminu – kwinkunks, który dla Azteków był symbolem życia. Dzięki katechezom misjonarzy Indianie zrozumieli lepiej, że Maryja jest tą Matką, z której narodziła się nowa światłość, słońce nowej ery, i dla nich nastał czas nowego życia w blasku prawd wiary chrześcijańskiej. Również gwiazdy na szatach Maryi wyrażają głęboką symbolikę. I tak np. gwiazdozbiór Lwa umiejscowiony jest na brzuchu Maryi obok kwiatu jaśminu. W wyjaśnieniu tego symbolicznego znaku przychodzi z pomocą księga Objawienia św. Jana, który w rozdziale 5,5 wyraźnie wskazuje na Jezusa, jako na zwycięskiego «Lwa z pokolenia Judy, Odrośl Dawida, który otworzy księgę i siedem jej pieczęci».

Tak, więc już w XVI w. zarówno Indianie jak i Hiszpanie odczytali właściwie i poprawnie prawdę religijną zawartą w tym cudownym wizerunku, który zawiera w sobie dalsze przesłanie Maryi. Dzięki pracy ewangelizacyjnej misjonarzy Indianie utwierdzili się w przekonaniu, że rozwijające się nowe życie pod sercem matki jest nieocenionym darem Bożym i jako takie jest święte. Dla Azteków prawda ta miała bardzo doniosłe konsekwencje w przemianie ich światopoglądu z pogańskiego na chrześcijański. Zrozumieli, że Maryja przyczyniła się do zakończenia rytualnych krwawych ofiar z ich ludzkiego życia składanych ich bożkom pogańskim. Wiara chrześcijańska przekonała ich, że te krwawe ofiary z ich ludzkich serc nie są już konieczne, gdyż wystarczająca jest już jedyna ofiara przebitego Serca Jezusa na krzyżu oraz duchowa ofiara Niepokalanego Serca Maryi, Matki Jezusa, uczestniczącej duchowo w ofierze swego Syna. Z perspektywy kilku wieków widać dziś wyraźniej jak dalekosiężne jest to przesłanie Maryi z Guadalupe i jak szczególnie aktualne jest ono w naszych czasach. Maryja stała się bowiem Obrończynią życia i Patronką życia poczętego już w XVI w. Prawdę tę wyakcentował dobitnie Ojciec Święty z okazji swej podróży apostolskiej do Meksyku, apelując 23 stycznia 1999 r. w Guadalupe o obronę życia. Powiedział wtedy m. in. :

„Kościół musi głosić Ewangelię życia i z proroczą mocą występować otwarcie przeciw kulturze śmierci (…) Tego domagamy się: życia i godności dla wszystkich dla wszystkich istot poczętych w łonach matek (…) Drodzy bracia i siostry, nadszedł czas, aby na waszym kontynencie raz na zawsze położyć kres wszelkim atakom na życie”. Następnego dnia w czasie Mszy św. w obecności 2 milionów Meksykanów, zawierzając Maryi sprawę życia poczętego, papież powiedział:

„Pod Jej macierzyńską opiekę oddaję (…) życie i niewinność dzieci, zwłaszcza tych, którym zagraża niebezpieczeństwo śmierci, zanim się urodzą. Jej miłościwej trosce zawierzam sprawę życia i niech żaden Meksykanin nie waży się podnosić ręki na cenny i święty dar życia ukrytego w łonie matki!” Przy tej okazji zdecydował, by liturgiczne wspomnienie Matki Bożej z Guadalupe, obchodzone 12 grudnia, było odtąd świętem dla całego kontynentu Ameryki. Przesłanie Matki Bożej z Guadalupe, Patronki i Obrończyni życia poczętego jest także apelem nieba skierowanym do wszystkich narodów na całym świecie. Jesteśmy dziś świadkami przerażającego paradoksu: kiedy w XVI w. Maryja z Guadalupe położyła kres krwawym ofiarom z życia ludzkiego wśród Azteków, to w dzisiejszym świecie, nawet w narodach chrześcijańskich powraca się i praktykuje pogańskie obyczaje pozbawiania życia najsłabszych i najbardziej bezbronnych istot ludzkich przez zbrodnie aborcji, a nieuleczalnie chorych i starców przez eutanazję. Miejsce dawnych bożków pogańskich u Azteków zajmują dziś nowe, neopogańskie idole: konsumpcja, hedonizm, wygodnictwo, egoizm, itp., które pławią się we krwi milionów niewinnych istot ludzkich w imię złudnych obietnic fikcyjnego szczęścia. W istocie rzeczy jednak jest to zmasowany atak na życie, które swój początek i źródło ma w Bogu. Jako dar Boży i wartość najświętsza jest ono chronione i obwarowane piątym przykazaniem Bożym: Nie zabijaj! Dlatego zbrodnie te są wymierzone wprost w Boga i wołają o pomstę do nieba.

Tajemnicze światło obrazie Matki Bożej z Guadalupe MB z GuadalupeWiosną 2007 roku podczas Mszy św. w intencji dzieci zabitych przed narodzeniem, z obrazu Matki Bożej z Guadalupe, w Sanktuarium w Meksyku, wydobyło się światło, które – na oczach tysięcy wiernych – utworzyło kształt ludzkiego embrionu, podobny do obrazu widzianego podczas badań echograficznych….

http://www.sanctus.pl

Ten wpis został dodany w 2011-12-14 (środa) @ 07:00:25 i znajduje się w kategorii Kościół. Możesz śledzić odpowiedzi do tego wpisu poprzez RSS 2.0 kanał. możesz napisz odpowiedź, lub trackback z Twojej własnej witryny.

Odpowiedzi: 2 to “Najświętsza Maryja Panna z Guadalupe”

Kapsel powiedział/a

Cudowny obraz nienamalowany ludzką ręką W XX wieku cudowny wizerunek podano szczególnie surowym, laboratoryjnym analizom. Podobnie jak Całun Turyński, był on badany przy użyciu najnowocześniejszej aparatury. Obraz opierający się prawom fizyki? Rektor bazyliki „Santa Maria di Guadalupe”, ks. prałat Diego Monroy Ponce:

„Fenomen obrazu jest zjawiskiem niewytłumaczalnym w świetle nauki. Przyjeżdżali badacze z Australii i Niemiec, naukowcy z NASA i zawsze okazywało się, że obraz nie ma żadnych poważnych uszkodzeń, choć materiał, z którego wykonana jest tunika, włókno ayate, ulega zniszczeniu po kilkudziesięciu latach, a do dziś nie zachował się żaden inny taki płaszcz z XVI wieku”. Długoletnie badania wybitnych specjalistów Ernesto Sodi Pallares i Roberto Palacios doprowadziły w 1976 r. do identyfikacji płótna użytego do wykonania płaszcza Indianina Juan Diego, na którym znajduje się obraz Matki Bożej. Płótno to zostało utkane z włókien kaktusa, które są bardzo nietrwałe. Jest to materiał ulegający szybkiemu zniszczeniu. Współcześni naukowcy twierdzą, że tego rodzaju tkanina ulega zniszczeniu po kilkudziesięciu latach. Fakt, że przetrwała przeszło 470 lat jest zadziwiający i niewytłumaczalny z naukowego punktu widzenia. Kolejną niezwykłą rzeczą jest fakt, że wizerunek ponad 100 lat wisiał bez żadnego zabezpieczającego go szkła, przed dymem ze świec i kadzideł, i przed wpływami atmosferycznymi, a mimo to nie pozostawiło to na nim żadnych śladów. Słynny meksykański malarz Miguel Cabrera pisze, że w 1753 r. widział, jak przez dwie godziny, około 500 razy, pielgrzymi dotykali obrazu różnego rodzaju przedmiotami, które mieli ze sobą. Każdy inny obraz, który by się znajdował w podobnych warunkach, szybko uległby zniszczeniu, zaczernieniu i stal by się nie rozpoznawalny. Natomiast obraz z Guadalupe nie jest w ogóle zniszczony. Badania naukowe wykazały, że z niewyjaśnionych przyczyn materiał, na którym odbity jest obraz Matki Bożej, w ogóle nie przyjmuje kurzu, odpycha insekty, bakterie i grzyby. Profesor Philip Callahan z Uniwersytetu na Florydzie, który badał obraz z Guadalupe w 1979 r. w swoim raporcie napisał, że z jednej wotywnej palącej się świecy jest emitowanych ponad 600 mikrowatów w zamkniętym pomieszczeniu przy setkach palących się świec i tysiącach pielgrzymów powstaje tak wielkie zanieczyszczenie, że w krótkim czasie powinno nastąpić całkowite wyblaknięcie kolorów i zniszczenie samego obrazu. Święty obraz Matki Bożej z Guadalupe wydaje się jednak całkowicie uodporniony na wszelkiego rodzaju niszczące oddziaływanie. Fakt doskonałego zachowania płótna oraz delikatnych kolorów, w całym ich bogactwie i świeżości, wprawia w prawdziwe zdumienie wszystkich ekspertów i znawców sztuki wielu sceptyków i racjonalistów w konfrontacji z faktami, które odkryli, badając święty obraz, odrzuciło swój sceptycyzm i nie wiarę, klękając przed tajemnicą niewidzialnego Boga. I tak na przykład meksykański architekt Ramirez Vasguez, któremu w 1975 r. powierzono zaprojektowanie nowej bazyliki w Guadalupe, otrzymał pozwolenie na dokładne zbadanie obrazu Matki Bożej. Wyniki tych badań były dla niego tak wielkim intelektualnym i duchowym wstrząsem, że porzucił swój agnostycyzm i stal się gorliwym katolikiem. Naukowcy stwierdzili również, że z niewyjaśnionych przyczyn, materiał, na którym widnieje obraz Matki Bożej, odpycha insekty. Ponadto nie dałoby się namalować żadnego obrazu na tego rodzaju tkaninie, której sploty są tak rzadkie. Sposób i technika powstania obrazu Matki Bożej pozostaje, więc dla współczesnej nauki niewyjaśnioną zagadką. Do niewytłumaczalnego zdarzenia, doszło przed laty podczas przeprowadzania prac renowacyjnych. Konserwatorzy zabytków, którzy polerowali ramę, przez nieuwagę rozlali na płótno żrący kwas. „Na obrazie, w rogu, przez pewien czas widać było plamę po rozlaniu tego środka, jednak kwas nie wyrządził wizerunkowi żadnej krzywdy. Następnie plama, która powstała na skutek reakcji z tym środkiem, samoczynnie zniknęła”. Pomimo upływu czasu wizerunek na płótnie nie wyblakł. Zachował intensywność kolorów, choć płaszcz, na którym znajduje się wizerunek, nie był w żaden sposób zagruntowany. Diagnoza badaczy jest jednoznaczna: płaszcz żyjącego przed wiekami Azteka nie poddaje się prawom fizyki. Twierdzą oni, że wizerunek nie mógł być namalowany ludzką ręką.

Kto namalował ten wizerunek? Sposób, w jaki powstał obraz ciągle pozostaje niewyjaśnioną zagadką. Wielokrotne i szczegółowe naukowe badania obrazu Matki Bożej z Guadalupe wprowadzają w zdumienie świat nauki. Wśród wielu, światowej sławy naukowców obraz ten badał także laureat nagrody Nobla w dziedzinie chemii prof. Richard Kuhn z Heidelbergu. Najbardziej zdumiewającym wynikiem naukowych badań jest stwierdzenie faktu, że na obrazie postaci Matki Bożej nie ma żadnych śladów znanych barwników syntetycznych, oraz żadnych pigmentów pochodzenia organicznego, mineralnego lub roślinnego. Na płótnie nie ma również żadnych śladów wstępnego malowania oraz innych środków używanych przez malarzy. Każda farba jest związkiem chemicznym, którego cząsteczki wiążą się z tkaniną. Kiedy ich tam nie ma, nie ma też koloru, a więc i obrazu. Wizerunek na tunice jest czystą celulozą, czyli z chemicznego punktu widzenia nie istnieje. Naukowcy stwierdzili z całą pewnością, że na płótnie nie ma śladów pędzla. Oczy Matki Bożej posiadają nadzwyczajną głębię. Wyglądają jak oczy żywej osoby. Wielokrotne, specjalistyczne badania, pozwoliły na odkrycie w oczach Matki Bożej tak zwanego zjawiska refleksu, które występuje tylko u żywych ludzi i którego nie można odtworzyć przy pomocy najdoskonalszej nawet techniki malarskiej. Jeszcze jeden naukowiec, Dr. Philip Callahan stwierdził po wykonaniu zdjęć w podczerwieni, że obraz nie został wykonany ręką człowieka – „Jak można wyjaśnić istnienie obrazu i jego skład bez kolorów, na nietkniętej tkaninie?”

Tonsmann dodał: -”Jak to możliwe, że pomimo faktu, że tam nie ma farby, kolory posiadają swoją świetlistość i jasność?”. Tonsmann dodał również: „Callahan i Smith ukazali jak obraz zmienia swe kolory powoli równocześnie z kątem patrzenia, fenomen znany pod słowem irydescencja, technika, która nie może być odtworzona ludzkimi rękami.”

Gwiazdozbiory na płaszczu Maryi Ksiądz Xavier Eskalada od lat prowadzi badania dotyczące wizerunku „Virgen de Guadalupe”. Jest on duchownym, który wielokrotnie spotykał się z Papieżem. …

http://www.guadalupe.opoka.org.pl/obraz.htm

Gajowy ex cathedra Nagła fala komentarzy, biorących w obronę Jana Pawła II nie tylko, jako człowieka, ale i jako ortodoksyjnego, z punktu widzenia Magisterium, papieża, wprawiła mnie w zdumienie a także w zakłopotanie, gdyż pochodzą one również od osób, które do tej pory manifestowały do tegoż Magisterium przywiązanie i wyrażały się krytycznie na temat stanu współczesnego Kościoła: szalejącego wręcz modernizmu, natrętnej judaizacji, totalnego rozprzężenia liturgicznego, krnąbrności biskupów i innych, rzucających się w oczy zjawisk. Zjawisk, za które odpowiedzialność ponosi również sam Jan Paweł II. Z faktem, że Kościół „posoborowy” nie jest już tym samym Kościołem, którym był jeszcze za czasów Piusa XII, może nie zgodzić się tylko ślepiec, głupiec albo agent Piątej Kolumny. Rewolucja w Kościele jest niewątpliwą zasługą zarówno „ojców” II Soboru Watykańskiego, (wśród których istotną rolę odgrywali protestanci i masoni), jak i kolejnych papieży, począwszy od ukochanego przez bolszewików Jana XXIII, poprzez Pawła VI i Jana Pawła II. Jest faktem, że Jan Paweł II nigdy nie głosił rzeczy fałszywych ex cathedra, – ponieważ z tej pozycji wypowiedział się bodaj tylko raz w czasie całego swego pontyfikatu, w kwestii kapłaństwa kobiet. Natomiast jego nauki prywatne, do jakich katolicy zawsze przywiązywali wielką wagę, aż roiły się od błędów i niejasności, na temat, których istnieje obszerna literatura. Jan Paweł II nie był twórcą II Soboru Watykańskiego i jego zdumiewających każdego świadomego katolika dokumentów – był natomiast konsekwentnym realizatorem, wręcz uosobieniem jego tez. Tuż po wyborze Karola Wojtyły na papieża odezwały się głosy rozpaczy, iż wybrano „konserwatystę” – skąd jednak te głosy pochodziły? Pochodziły od nikczemnych, plugawych środowisk, dla których wszystko, co nie obejmuje sobą akceptacji aborcji, eutanazji, rozwodów, żonatych księży, kapłaństwa kobiet, czy wyśmiewania Niepokalanego Poczęcia – jest „konserwatywne”. Jak bardzo „konserwatywnym” okazał się Jan Paweł II, wykazały dobitnie następne lata, obfitujące w takie choćby gorszące ekscesy, jak całowanie Koranu, okadzanie papieża przez czarowników, pochwała satanistycznej „religii” voodoo, publiczne poddanie się władzy hinduskiej boginki Sziwy, świadome udzielanie Komunii Świętej heretykom („Brat” Roger), czy wreszcie niewiarygodne wręcz spędy „międzyreligijne”, znieważające Jezusa Chrystusa, – że już nie wspomnę o wołającym o pomstę do Nieba, usilnie lansowanym „dialogu” z judaistami. Sam Jan Paweł II, określany za granicą, jako najbardziej filosemicki papież w historii, zażydził – bądź dopuścił do zażydzenia – Kościół Katolicki, zwłaszcza zaś jego hierarchię. Rzeczą znamienną jest, iż jedyną ekskomuniką za czasów swego pontyfikatu Jan Paweł II obłożył tych, którzy postanowili dochować wierności Tradycji – Bractwo Kapłańskie Św. Piusa X. Natomiast jawni heretycy, w stylu Künga, Congara czy Lubaca, cieszyli się „pełnią łączności z Kościołem”. Każdemu trzeba oddać sprawiedliwość. U Jana Pawła II należy cenić jego obronę rodziny, małżeństwa, prawa do życia. Należy bronić Go przed nikczemnymi oszczerstwami preparowanymi przez bezpiekę, jak rzekome posiadanie nieślubnych dzieci i kochanek. Zarazem jednak nie wolno nam, jako katolikom, przymykać oczu na błędy, które popełniał, jako głowa Kościoła. Świadomie wybrałem środowisko Bractwa Św. Piusa X, nie mogąc znieść panującego w Kościele modernizmu, ekumenizmu graniczącego z indyferentyzmem religijnym, czy ekscesów liturgicznych, manifestujących się najpełniej w nowej Mszy Świętej – a zwłaszcza zmiany jej charakteru, z Bezkrwawej Ofiary na jakąś protestancką „ucztę ku pamięci”. Bractwo uważa Jana Pawła II za legalnie wybranego Papieża i tak, jak modliło się za Niego za życia, tak i teraz modli się za Jego Duszę po śmierci. Jego błędów nie tłumaczy złą wolą i chęcią szkodzenia Kościołowi, lecz wychodzi z chrześcijańskiego założenia, iż działał w dobrej wierze. Nie piętnując Jego osoby, piętnuje jednak Jego błędy. Tak też stara się czynić i Wasz gajowy.

Gajowy Marucha

Kogo interesuje tematyka, niech sobie zajrzy np. tu:

http://marucha.wordpress.com/2011/05/05/herezje-santo-subito/

http://marucha.wordpress.com/2011/04/01/zastrzezenia-wobec-zapowiedzianej-beatyfikacji-jana-pawla-ii/

http://marucha.wordpress.com/2011/11/27/karol-wojtyla-a-sobor-watykanski-ii/

http://marucha.wordpress.com/2010/01/27/infiltracja-zydomasonska-w-kosciele-rzymskim/

Polecam też witrynę Bractwa Św. Piusa X w Polsce: http://www.piusx.org.pl/a w szczególności http://www.piusx.org.pl/kryzys/

Polacy i Rusini Polacy i Rusini w Polsce Przedrozbiorowej Jeśli mówić, to mówić o tym co nas łączy, a nie zaczynać od tego co nas dzieli. O Rusinach mówić nie wolno, to jest sprawa drażliwa, będą protestować Ukraińcy. Dla określenia Rusina należy używać słowa Ukrainiec, nie bacząc, jaka jest prawda historyczna. Niestety historycy często używają nazw i nazwisk z ważnością wstecz, na przykład Kazimierz Wielki, lub Władysław Warneńczyk, żaden z nich nie miał pojęcia, że tak będzie nazywany w historii. Pojęcie Ukraina, Ukrainiec w zrozumieniu dwudziestowiecznym, w dawnych wiekach miało zupełnie inne znaczenie, a nazwa Zachodnia Ukraina jest młodsza od Rewolucji Październikowej. Można pisać o historii ziem polskich w pierwszym tysiącleciu po narodzeniu Chrystusa, ale to nie będzie historia Polski. Historia Polski zaczyna się od chrztu, w czasach panowania Mieszka I, chociaż śmiało można by dopisywać jeszcze czasy jego ojca i dziada itd. ale już jako wprowadzenie przedhistoryczne. To właśnie chrzest w 966 roku uważany jest za narodziny Polski. Chrzest Rusi dopisywany jest do historii Rosji i nawet Związku Radzieckiego, gdy tak naprawdę dotyczy wyłącznie Rusinów, protoplastów dzisiejszych Ukraińców. Chrzest Rusi dokonany był w 988 roku, w obrządku wschodnim, który przekształcił się w 1054 roku w prawosławie. Z czasem głową prawosławia w Europie Wschodniej stał się car Rosji, a prawosławie posłużyło do organizacji państwa, spełniając pewne funkcje policyjne. Obszar Grodów Czerwieńskich opanowany przez książąt ruskich, od czasów Kazimierza III (Wielkiego) wszedł ponownie na stale w skład Królestwa Polskiego, jako Województwo Ruskie, znacznie wcześniej niż lenne Mazowsze z Warszawą. Natomiast przynależność Ukrainy, jako obszaru geograficznego do Rzeczypospolitej datuje się dopiero po unii z Litwą. Wykreślanie wspólnych dziejów przez Litwinów, czy Ukraińców jest nie tylko fałszerstwem, ale przyczynia się do zubożenia ich historii. Przez kilka wieków Polacy, Litwini i Rusini oraz Białorusini żyli pod jednym dachem, jako jedna społeczność podzielona na szlachtę, mieszczaństwo i chłopów, Reprezentantem narodowości była szlachta. Ona pełniła podstawową rolę w życiu państwa, cieszyła się pełnią praw i nieograniczoną wolnością. O ile Polska posiadała dwa razy mniej ludności niż Francja, to jednak liczebność szlachty była trzykrotnie wyższa. Mieszczanie w Polsce nigdy nie stanowili siły porównywalnej do mieszczan francuskich, było ich wielokrotnie mniej. W sprawy wewnętrzne Rzeczypospolitej ingerowały od dawna mocarstwa ościenne, jeszcze, gdy nie było państwa pruskiego, ziemie polskie wzbudzały zainteresowanie Austrii, Turcji, Rosji i Szwecji, które wykorzystywały do swych celów wielu polskich magnatów. Z inicjatywy arcyksięcia austriackiego Maksymiliana i polskiego magnata, księcia Konstantego Wasyla Ostrogskiego, wywołany został bunt Nalewajki. W obronie prawosławia, palono i mordowano zwolenników unii – jakby dziś powiedzieć, Ukraińców wyznania grecko – katolickiego. Ten agresywny bunt uznano za czyn kryminalny i Nalewajko został ścięty w Warszawie. Gdy dziś używa się imienia Nalewajki do celów propagandowych, przypomnę jak kilka lat wcześniej został ścięty w Krakowie inny warchoł, polski magnat. Samuel Zborowski, którego sam król, Stefan Batory darzył przyjaźnią i próbował go ocalić, skazując go na banicję, czyli wygnanie. Jednakże Samuel Zborowski wrócił pod topór, nie był on Rusinem i wyroku na nim nie można wykorzystać dla propagandy ukraińskiej. Wspomnijmy jeszcze Kozaka Iwana Pidkowę. Jest to postać niezwykle barwna i ciesząca się w Polsce dużym mirem i sympatią, jednak sprawiał on Rzeczypospolitej dużo kłopotów, dokonując zbójeckich wypraw na Turcję. Na żądanie Sułtana Iwan Pidkowa był sądzony i został ścięty na rynku we Lwowie. W ostatnich latach Pierwszej Rzeczypospolitej, kiedy uciążliwe rządy rosyjskie w Polsce dawały się dotkliwie odczuć szlachcie i zaczął się odradzać patriotyzm w postaci przygotowań do Konfederacji Barskiej, caryca Katarzyna Wielka, będąca również głową cerkwii prawosławnej, wysłała na Ukrainę popów, aby rozdawali święcone noże do mordowania Lachów. Któż to byli ci Lachowie – Polacy? Była to szlachta przede wszystkim ruska (jak się wtedy mówiło: „ukrainna”. Była ona przeszkodą dla Rosji w zawłaszczeniu ziem wschodnich Rzeczypospolitej. Rozdanie święconych noży wywołało bunt, który rozlał się szeroko, wiele miast i miasteczek spłynęło krwią. Zamordowano tysiące szlachty, mieszczan, Żydów. Była to wielka zbrodnia ludobójstwa, ale kara nie dosięgła głównego winowajcy, którym była Katarzyna Wielka. Gdy murzyn zrobił swoje, Katarzyna wysłała gen. Kreczetnikowa z wojskiem, aby bunt uśmierzył. Na jej żądanie z wojskami rosyjskimi współdziałały wojska polskie pod dowództwem wielkiego okrutnika Józefa Stempkowskiego. Przywódców buntu Iwana Gontę i Maksyma Żeleżniaka wbito na pal. Taka spotkała ich nagroda z rąk carycy, której służyli. Jakże inaczej ze swoimi agentami postępowali władcy Austrii. W podobnej sytuacji, w momencie rodzenia się Powstania Krakowskiego, został wykorzystany chłop polski, Jakub Szela do rzezi galicyjskiej (1846). Ten zbrodniarz uszedł kary, cieszył się opieką swoich mocodawców i spokojnie, w dostatku, szczęśliwie dożył starości w innej prowincji (na Bukowinie) Cesarstwa Austriackiego. Świadomość narodowa w Rzeczypospolitej, to była świadomość szlachty i częściowo mieszczaństwa, chłopi w tym czasie pozbawieni byli praw, w tym również prawa do świadomości narodowej. Na pewno większą wolnością cieszyli się chłopi na Ukrainie, niż na Litwie nie mówiąc o Mazowszu, Poznańskiem czy Krakowskiem. Im bliżej było do Dzikich Pól, im dalej na wschód, tym łatwiejsza była ucieczka chłopów pańszczyźnianych, a zatem i ucisk pańszczyźniany był lżejszy. W dobrach Szczęsnego Potockiego zajmujących trzy miliony morgów, chłopi byli oczynszowani. A jednak, tam na wschodzie, lud był szczególnie podatny do wszelkich buntów, na granicy zbójectwa i to nie tylko przejawiających się w wyprawach łupieskich na Turcję, ale również skierowanych przeciw własnej szlachcie, Żydom i miastom. To był wówczas sposób na życie. Taras Szewczenko w poemacie pt. „Hajdamacy”, opisuje czasy rzezi humańskiej. Oto jak opisuje zbrodnię dzieciobójstwa. Główny winowajca zbrodni, Jezuita, przyprowadza do Gonty, „bohatera” „ukraińskiego” jego dzieci – „Gonto, Gonto oto twoje dzieci, ty nas mordujesz, zabij swoje dzieci, one są katolikami, zabij je póki są małe, (bo) gdy dorosną, one zabiją ciebie, wołaj wszystkich (na świadków), a wy (dzieci) przyznajcie się, że jesteście katolikami”, na to dzieci – „my jesteśmy katolicy, bo nas mama…” „Boże mój wielki, bądźcie cicho, ja to wiem”- zebrała się gromada, a Gonta mówi – „to są moje dzieci, ale aby mnie nie posądzono o zdradę, abym nie był posądzony, że przysięgi nie dotrzymuję, brałem święcone noże, aby zabijać katolików. Synowie moi czemuście tacy mali, czemu wy Lachów nie zabijacie” – „my będziemy zabijać tato” – „nie będziecie, bądź przeklęta wasza matko, przeklęta katoliczko coś synów (moich) narodziła, gdybyś ich utopiła (przed chrztem) mniejszy byłby grzech. Pocałujcie mnie (synowie), nie ja was zabijam” – machnął nożem i dzieci nie ma – ostatnim tchem wybełkotały – „my nie Lachy” – „moi synowie, czemuście tacy mali, czemu nie zabijaliście wroga, czemu nie zabiliście waszej matki, tej przeklętej katoliczki, to przez nią (zostałem dzieciobójcą).” To straszna zbrodnia, Iwan Gonta zwariował, lecz generałowi Kreczetnikowowi nie przeszkadzało wariata wbić na pal. Konflikt między szlachtą i chłopami miał podobne podłoże w całej Polsce, ale wpływy Rosji na Ukrainie były szczególnie tragiczne w skutkach. Jeszcze w dziewiętnastym wieku Rosja posługiwała się chłopami polskimi w zaborze rosyjskim do tłumienia Powstania Styczniowego. Po rozbiorach, na Ukrainie krążył wierszyk anonimowego autora, poświęcony zdrajcy z Targowicy, Szczęsnemu Potockiemu – „Oj pane Potockij, sobaczyj ty synu, prodaw ty proklatyj, Polszczu, Łytwu, Ukrainu”. Na zjeździe panslawistycznym w Pradze (czeskiej), w połowie ubiegłego wieku, Polskę reprezentował ruski poeta, sługa i przyjaciel Wacława Rzewuskiego, Tymko Padura. Kto go dziś pamięta? A on o sobie mówił: „Mickiewicz wielki poeta, ale kto go zna, a mnie śpiewa cała Polska i Ukraina” – „Hej, hej sokoły omijajcie góry, lasy, doły.”

Polacy i Rusini w zaborze austriackim Zanim zrodził się szowinizm i nacjonalizm, Polacy, Litwini i Rusini tworzyli jeden naród, a nawet jedną rodzinę przez kilkaset lat wielokrotnie z sobą skoligaconą, a początek wieku dziewiętnastego rozszerzył krąg koligacji, łącząc szlachtę z mieszczanami, a nawet częściowo z wieśniakami. Naród, który żył w Rzeczypospolitej w swym założeniu wyprzedził idee Zjednoczonej Europy i to było zagrożeniem dla mocarstw ościennych, dla potęg imperialnych ówczesnej Europy, szczególnie dla Rosji, Prus i Austrii. I niestety szlachta polska nie umiała obronić „złotej wolności”, nie umiała pokierować losami całego narodu złożonego ze szlachty, mieszczaństwa i chłopów, wykorzystać dla Rzeczpospolitej fakt, że od czasów Rewolucji Francuskiej nastała epoka świadomości narodowej wszystkich warstw społecznych. Szlachta polska złożona z Polaków, Litwinów, Rusinów i innych narodowości zaprzepaściła szansę kontynuowania wielkiej idei Jagiellonów. W dziewiętnastym wieku w domach ruskich, wśród polskich obrazów wisiał portret Tarasa Szewczenki, czy też litografowany przez Stolza wizerunek księcia Lwa. Nie było Jeszcze miejsca dla bardzo kontrowersyjnego „bohatera ukraińskiego” Bohdana Chmielnickiego. Dawną wspólnotę duchową potwierdzają nie tylko autorzy polscy, oto ikonologiczny dokument z wiersza ruskiego poety Platona Kosteckiego pt. „Nasza mołytwa” : „W imia Otca, Ducha, Syna – To nasza mołytwa: – Jako Trójca, tak jedyna -Polszcza, Ruś i Łytwa! – Odnaw Boha Korolewa – Mołytsia za namy: – Z Czenstochowy, Poczajewa, – I znad Ostroj Bramy!” Mychajło Drahomaniw cytuje pieśń ludową kończącą się słowami: „Oj, wony idut’, sylno rydajut’ – Da Chmelnickoho prokłynajut’: – ‘”Bodaj toho Chmelnyćkoho – perwa kula ne mynula, – a druhaja ustrelila, – u serdeńko ucelila.” Wspólnocie polsko – ruskiej służył mądry kalendarz, bowiem obowiązywały u nas dwa kalendarze: juliański i gregoriański. Na „polskie” święta Bożego Narodzenia Rusini przychodzili do Polaków, a na Trzech Króli wypadały święta „ruskie” i Polacy szli do Rusinów, tak szła siostra do siostry, aby wspólnie zaśpiewać kolędę „Boh predwycznyj nam narodywsia”, co nie znaczy, że śpiewano tylko po rusku. Polacy i Rusini śpiewali po polsku i po rusku, nikomu to nie przeszkadzało. Grecko-katolicki ksiądz Jarymowicz z cerkwi św. Piotra i Pawła uczył religii (po polsku) w szkole Zimorowicza, a jego syn zwerbował kolegów Polaków, aby śpiewali w chórze w cerkwi, jednym z nich był przyszły literat Mieczysław Opałek. We Lwowie Rusini mówili przeważnie po polsku, a na wsi Polacy mówili prawie wyłącznie po rusku. Kościoły budowano przeważnie w miastach, a po wsiach budowano prawie wyłącznie cerkwie, niemal aż do pierwszej wojny światowej. Księża ruscy mówili w domu po polsku, bowiem język polski był językiem ogłady i bogatej literatury. Tak było przez wiele lat, dopóki Austriacy nie zwietrzyli interesu w podzieleniu nas. Zaczęli od władz kościelnych, od grecko katolickiego arcybiskupa Grzegorza Jachimowicza, a po kilku dziesiątkach lat doprowadzono do „oczyszczenia” ścian niskich domów z polskich obrazów, zniknęła ze ścian Matka Boska Częstochowska. O procesie formowania się ukraińskiego ruchu narodowego pisze na str.25 „Cmentarza Łyczakowskiego” prof. Stanisław Nicieja i na pozór ma rację. Na pewno proces formowania się ukraińskiego ruchu narodowego oraz nowoczesnego języka ukraińskiego był długotrwały – jak to wykazywał w swych monografiach Jan Kozik. Nie można się jednak zgodzić, ze był on hamowany przez polski obóz konserwatywny. Jak i administrację austriacką. To właśnie administracja austriacka była motorem przekształcania Rusinów na Ukraińców, dopatrując się w tym przygotowania możliwości aneksji Ukrainy. Świadoma tego działania Rosja, skutecznie hamowała ten proces, paraliżując całkowicie rozwój tego ruchu na Ukrainie, jak również zabiegała z niemałym powodzeniem o wywołanie wśród Rusinów nastrojów „moskalofilskich”. Nie należy się dziwić, że we Lwowie, stanowiącym wówczas „wielką, świetnie zorganizowaną enklawę polskości” – jak pisał w grudniu 1845 roku Jaków Hołowacki do Osypa Bodiańskicgo – „polszczyzna wszystko przygłuszyła, przytłumiła Ruś, oświecony Rusin wstydzi się języka, chwyta się polskiego, mówi i posługuje się nim, lżej mu wysłowić się w języku polskim, wyuczonym w szkole i społeczeństwie, niż w swoim przyrodzonym”. A Iwan Franko dodawał – „Polacy mogli śmiało myśleć, że w Galicji nie ma żadnej Rusi, że jest to jeden naród polski, gnębiony przez Niemców”, rzecz jasna i zrozumiała, że chodzi tu o Austriaków, którzy mówili i mówią po niemiecku. Niedobrym zjawiskiem było to, że młoda Inteligencja ruska szła drogą najmniejszego oporu, przyjmując język i kulturę polską, już gotową, zamiast pracować nad rozwojem języka ruskiego i swojej własnej kultury, ale nie było to łatwe do przeprowadzenia w polskim mieście, w środowisku polskim, w którym nawet Austriacy ulegali polonizacji. We Lwowie środowisku polskiemu nadawał ton silny żywioł inteligencki, lud pozbawiony tego żywiołu i jego przewodnictwa w życiu, na Mazurach i na Śląsku systematycznie ulegał obcym wpływom i skazany był na zagładę. Podobne niebezpieczeństwo zagrażało ludowi ruskiemu. Prace nad rozwojem nowożytnego języka ukraińskiego nie zostały rozpoczęte na Ukrainie, ale w Małopolsce Wschodniej wśród Polaków i pierwszymi, którzy położyli fundamenty tego dzieła byli: Osyp Łewyćki. Iwan Mohylnyćki, Markian Szaszkewycz, Jakow Hołowacki, Iwan Wahylewycz i chociaż do nich przystali tacy Rusini jak Denys Zubryćki, który głosił jedność Rusi z Rosją, zwolennik idei „jedinstwa russkawo naroda”, trzeba przyznać teraz, że to właśnie wychowani w Polsce Ukraińcy walczą obecnie w Kijowie o niepodległość i niezależność Ukrainy od Rosji. Powstanie w dziewiętnastym wieku wśród Rusinów odłamu t.zw. „Moskalofili” było ciosem dla austriackiej polityki, ale i Polacy, którzy popierali rozwój kulturalny, piśmiennictwo, teatr rozwijającego się narodu ukraińskiego ponieśli porażkę nie przewidując skutków. Z działań tych wyrósł nacjonalizm ukraiński, który współpracując z wszystkimi wrogami Polski – Austrią, Niemcami, Rosją i Sowietami osiągnął szczyt podczas drugiej wojny światowej i winny jest zbrodni ludobójstwa, pół miliona ofiar, mężczyzn, kobiet, dzieci, księży i nauczycieli, w ściśle określonym celu wyniszczenia polskiej społeczności. Od początku tego wieku do l listopada 1944 roku arcybiskupem grecko-katolickim we Lwowie był Andrzej Szeptycki wnuk Aleksandra hr. Fredry, wśród jego sześciu braci było pięciu Polaków, najsławniejszym był gen. Stanisław Szeptycki – pod rozkazami Józefa Pilsudskiego dowódca frontu północnego w wojnie polsko – bolszewickiej. W kościele w Rudkach, na „Sowieckiej Zachodniej Ukrainie”, rozbito krypty i powyrzucano z trumien zwłoki, również zabalsamowane zwłoki Aleksandra hr. Fredry. Przed paru laty odnaleziono je w śmieciach i gruzach. Po zidentyfikowaniu zwłok dokonano powtórnego pochówku całej rodziny Fredrów w nowych trumnach. Kościół został odnowiony i oddany wiernym. W literaturze polskiej temat ukraiński jest często spotykany. Przypomnijmy tylko „Wernyhorę” Michała Czajkowsklego, mahometańskiego męża Ludwiki Śniadeckiej i napisaną sercem po ostatniej wojnie piękną książkę o Tarasie Szewcence przez Jerzego Jędrzejewicza pt. „Noce Ukraińskie, czyli rodowód geniusza”. Myślę, że takich książek o Polakach w literaturze ukraińskiej po prostu nie ma. Nie wyobrażam sobie, aby szowinizm ukraiński akceptował ilustrowanie książek ukraińskich polskimi obrazami, jak na przykład Stanisława Batowskiego „Kozacy wiwatujący na widok ataku husarii pod Chocimiem”, lub Jana Matejki „Lirnik – Wernyhora”. To była nasza wspólna historia, ta, która nas łączy, kiedy byliśmy naprawdę towarzyszami broni. Na Polakach i Ukraińcach spoczywa obowiązek przeprowadzenia uczciwych rozmów, opartych na prawdzie historycznej, trzeba mówić o tym, co nas łączy, ale nie wolno zapominać, co nas dzieli, należy wybaczać winy, ale też należy prosić o wybaczenie. Tymczasem Ukraińcy milczą, a co niektórzy Polacy dmuchają w ukraińską tubę, nazywając zbrodnicze UPA towarzyszami broni AK, chyba tylko na tej zasadzie, że spotykali się w więzieniach UB-owskich, zresztą razem z katami z gestapo. Niczego bardziej fałszywego nie można wymyśleć. Trudne jest pojednanie dwu bratnich narodów. Jednej krwi matczynej i niemożliwe do przeprowadzenia z pominięciem prawdy. Trudny jest do przeprowadzenia rozwód między Polakami i Ukraińcami.

Krzysztof Bulzacki: „Polacy i Ukraińcy – trudny rozwód”, Wrocław 1997.

Polityka cen a dochód społeczny Już słyszę odpowiedź dobrych patriotów, ale złych ekonomistów. Oni nie mają wątpliwości. Lepsze są gałęzie produkcji oparte na surowcach krajowych. A że w Polsce mniej wypije się kawy i herbaty, toż o to właśnie chodzi. Dobrze im tak! — powiedzą.

I Jedynym sposobem zwiększenia sumy dochodu społecznego przy danych ilościach bogactw naturalnych, pracy i kapitału jest ułatwienie wyładowania się sił równoważących życie gospodarcze, to jest prowadzących do wyrównania się krańcowych zysków. To zaś, jak wiadomo, osiąga się przez wolną konkurencję na całym obszarze życia gospodarczego. Nasuwa się pytanie, jaka polityka cen umożliwia zbliżenie życia gospodarczego do równowagi, względnie, czy jest taki rozkład cen, przy którym życie gospodarcze najłatwiej może równowagę osiągnąć? Na to pytanie trudniej odpowiedzieć. Z jednej strony, bowiem odpowiedź brzmieć by powinna, że równowaga może być osiągnięta przy każdej ilości pieniądza i (pozornie) przy każdej polityce pieniężnej, byle ta polityka była trwała. Z drugiej strony jednak łatwo wykazać, że niemal każda taka polityka wprowadza pewne zaburzenia równowagi.

Zacznijmy od poziomu cen. Zasadniczo jest rzeczą obojętną, na ile jednostek pieniądza, a nawet na ile uncji złota wymienia się na jednostkę towaru czy zbiór jednostek różnych towarów wybranych przez statystyka, jako reprezentacja ich ogółu. Istotą rzeczy pozostaje korzystny stosunek między kosztami a ceną sprzedażną, co stanowi o opłacalności gospodarki. Ten zaś może zachodzić lub nie zachodzić dla poszczególnych gałęzi produkcji przy każdym poziomie cen pieniężnych. Co więcej, nawet zmiany poziomu cen spowodowane zmianami po stronie pieniądza nie są z tego punktu widzenia interesujące i nie sposób powiedzieć czegoś ogólnie obowiązującego o ich wpływie na wielkość dochodu społecznego. Takim zmianom poziomu cen towarzyszy zawsze i z konieczności nierównoległość wahań cen poszczególnych towarów, płac i stopy procentowej. Wszystko, zatem, co możemy powiedzieć, to, że wyprowadzają one życie gospodarcze z położenia równowagi, powodując nowe przeszeregowanie w gałęziach produkcji i przelewy pracy i kapitału. Nie wynika stąd, wbrew pozorom, by utrzymywanie niezmiennego poziomu cen przez odpowiednią politykę pieniężną zapewniało utrzymanie lub zbliżenie się życia gospodarczego do równowagi. Byłoby tak tylko w nieprawdopodobnym wypadku zupełnej niezmienności warunków po stronie towarowej. Skoro jednak każda gałąź produkcji, konsumpcja, podział pracy i kapitalizacja wykazują bezustanne zmiany, to oczywiście i stały poziom cen musi zawierać zmiany cen poszczególnych towarów i kosztów ich produkcji te zaś zmiany prowadzą do zwiększania opłacalności jednych działów i zmniejszania innych, a tym samym odwodzą raczej życie gospodarcze od równowagi, aniżeli ku niej popychają.

II Wydaje się, zatem, że szukanie kamienia filozoficznego w dziedzinie rozmaitych alternatyw poziomu cen lub zmian poziomu cen jest beznadziejne. Widzieliśmy, że żaden poziom cen nie zapewnia utrzymania właściwego stosunku cen sprzedaży i kosztów (inaczej mówiąc, jednych cen do drugich). Widzieliśmy także, że zarówno polityka pieniężna stawiająca sobie za cel określoną zmianę tego poziomu, jak i polityka dążąca do utrzymania poziomu dotychczasowego nie ułatwiają osiągnięcia równowagi, ale raczej od niej oddalają. Mogłoby się nasuwać przypuszczenie, że, pominąwszy sprawę poziomu cen pieniężnych, należy dążyć do utrzymanie stałych stosunków wartości wymiennych (cen względnych). Zdrowy rozsądek zdaje się podpowiadać, że istotą rzeczy jest to, ile korców żyta trzeba dać za buty lub ile chleba, kiełbasy, ziemniaków otrzyma robotnik za dzień pracy. Ale czy utrzymanie stałych stosunków cen względnych jest zarazem utrzymaniem życia gospodarczego w równowadze? Samochód kosztował przed wojną około tysiąc korców żyta. Dzisiaj samochód można mieć (bez cła) za sto korców żyta. Żyletka (maszynka do golenia) kosztowała niegdyś sto kilo żyta. Dziś można ją kupić za dziesięć kilo żyta. Jakie skutki dałoby podtrzymywanie przez politykę ekonomiczną dawnych stosunków cen tych różnych produktów? Życie gospodarcze odbiegłoby daleko od wyrównania zysków, czyli od położenia równowagi. Fabrykanci samochodów i żyletek zbieraliby ogromne zyski kosztem reszty społeczeństwa. Zamiast się zbliżyć, oddalalibyśmy się od maksymalizacji dochodu społecznego. Istotą rzeczy, bowiem nie jest wymienianie jednego towaru (czy usługi) na niezmienną ilość innego towaru. Istotą rzeczy jest stały stosunek wymienny takich samych ilości pracy i oszczędności. Jeżeli (przy wolnej konkurencji) samochód wymienia się na 1/10 tej ilości żyta, za jaką wymieniał się niegdyś, to, dlatego, że postęp techniczny zmniejszył dziesięciokrotnie ilość pracy i kapitału, potrzebną do wyprodukowania samochodu, w stosunku do ilości pracy i kapitału potrzebnej do wyprodukowania korca żyta.

III Jakaż polityka pieniężna może nam ułatwić utrzymanie takiego stanu, przy którym wymieniałoby się towary według ich kosztów realnych? Najbliżej tego ideału mogłaby nas doprowadzić polityka neutralnego pieniądza proponowana przez Fryderyka Hayeka, a wyrażająca się w tym, że ilość pieniądza miałaby pozostawać stale niezmienna. Ta koncepcja nie mówi nic o poziomie cen. Wszystko, co o nim wiadomo, to że przy postępie technicznym poziom cen musiałby się ustawicznie obniżać. Ceny poszczególnych towarów obniżyłyby się w stosunku i w wyniku postępu technicznego, tj. obniżki kosztów ich produkcji. To gwarantowałoby utrzymanie opłacalności poszczególnych gałęzi produkcji, a zarazem uniemożliwiałoby „inflację zysków”[1].

Życie gospodarcze, zatem pozostawałoby tak blisko równowagi, jak na to pozwalają zmieniające się warunki po stronie produkcji dóbr. Po stronie pieniądza nie byłoby, bowiem czynnika hamującego (lub potęgującego nadmiernie) naturalne przepływy pracy i kapitału w te punkty życia gospodarczego, w których mogą one osiągnąć maksymalne wynagrodzenie. Trzeba pamiętać, że powyższa koncepcja nie bierze w ogóle pod uwagę związku między poziomem cen a dochodem społecznym. Obniżanie się ogólnego poziomu cen, jakie z niej wynika, jest — jeśli można tak powiedzieć — produktem ubocznym. W żadnym razie nie wolno wnosić, że w jakimkolwiek obniżeniu poziomu cen znaleźć możemy potrzebny nam kamień filozoficzny. Stopień wahania się poziomu cen, wynikający z Hayekowskiej koncepcji, zależałby ściśle od rozmiarów, tempa i zasięgu postępu technicznego. Wyobraźmy sobie, że wartość produkcji danej gospodarki społecznej składa się w połowie z wytworów przemysłowych, a w połowie z produktów rolniczych. Jeżeli postęp techniczny obniży koszty produkcji przemysłowej o 30 procent, to ogólny poziom cen spadnie o 15 procent, więc np. ze 100 na 85. Kiedy indziej, przy założeniu zastoju w postępie technicznym, poziom cen może się nie zmienić. Można sobie wreszcie wyobrazić, że poziom cen podniósłby się przy utrzymaniu niezmiennej ilości pieniądza, gdyby wystąpił spadek produkcji wskutek zamieszek politycznych, wyczerpywania się bogactw naturalnych itp. Powiedziałem powyżej w trybie warunkowym, że polityka utrzymywania niezmienionej ilości pieniądza mogłaby nas zbliżyć do ideału równowagi życia gospodarczego, bo widzę duże trudności związane z jej urzeczywistnieniem. Szkopuł niejako immanentny to zmiana szybkości obiegu pieniądza. Trudność egzogeniczna to sprawa jednolitej polityki pieniężnej wszystkich państw świata. Te przeszkody są tak poważne, że z góry wątpić można w skuteczność prób zrealizowania tej koncepcji.

IV Problem poziomu cen wygnany z teoretycznej analizy wraca zresztą innymi drogami. Wprowadza go na nowo życie, w postaci wpływu różnorodnych polityk pieniężnych na stosunki handlu międzynarodowego. Wygląda to na paradoks. Skoro, bowiem przyjęlibyśmy, że poziom cen jest obojętny dla równowagi wewnętrznej, to, dlaczego miałby on odgrywać inną rolę, jeśli chodzi o równowagę międzynarodową? Nietrudno jednak rozwiązać ten paradoks. Poziom cen byłby obojętny, gdyby cały świat stanowił jedność gospodarczą. Obojętny jest także międzynarodowy poziom cen przy istnieniu odrębnych gospodarstw narodowych. Pod jednym jednakowoż warunkiem, że poziomy cen w tych różnych gospodarkach nie będą ulegały zaburzeniom ze strony pieniądza. Przy ogólnym, z dawna ustalonym panowaniu waluty złotej wahania poziomów cen w różnych krajach wynikają ze zmian po stronie towarowej (mogą je spowodować np. różnice w urodzajach, zastosowanie w rozmaitym stopniu wynalazków technicznych, zmiany w podaży pracy i kapitałów). Rzecz wygląda wówczas dokładnie tak, jak zmiany w wielkości zakupów lub sprzedaży mieszkańców różnych okolic jednego rejonu walutowego. Grady i wylewy w maju 1937 roku w powiecie olkuskim zmienią jego bilans handlowy w stosunku do innych powiatów czy województw Polski. Skutkiem tych klęsk będzie podrożenie zboża i powiat olkuski zakupi więcej płodów rolnych, a sprzeda ich mniej niż zwykle. To samo wystąpi zapewne w Sandomierskiem, które na skutek inwestycji kapitałowych wykaże zwyżkę cen, a tym samym zwiększenie przypływu i zmniejszenie odpływu towarów. Przeciwnie znowu, dobry urodzaj (albo szczególna nędza) mogą w jakimś powiecie obniżyć ceny, zahamować import, a rozszerzyć eksport. Następną fazą będzie zahamowanie drożyzny w powiecie olkuskim i w Sandomierskiem wskutek napływu towarów oraz wzrost cen w tych powiatach, które szczególnie dużo wyeksportowały, i te ruchy poziomu cen przywrócą z kolei zachwianą chwilowo równowagę. Inaczej wyglądają te same sprawy, jeżeli handel opiera się na ruchomej podstawie walut, wahających się we wzajemnym stosunku. Zaznaczam, że nie chodzi mi wyłącznie o waluty manipulowane. Wystarczy, jeśli waluta złota, jakkolwiek ogólnie wprowadzona, wprowadzona została jednak po okresie walut manipulowanych. Stanowi to zasadniczą zmianę wobec rozpatrywanych poprzednio stosunków z dawna ustalonej waluty złotej, która, że tak powiem, wrosła w życie gospodarcze. Wprowadzając na miejsce waluty manipulowanej walutę ściśle związaną ze złotem (Polska 1924, Anglia 1925), natrafiamy z konieczności na wątpliwości, jaki wybrać parytet. Alternatywy różnią się niekiedy znacznie. Kurs dolara w tygodniu 7–12 stycznia 1924 roku wynosił w Polsce 9 645 833 marki polskie, dochodząc w niektórych dniach do 10 milionów marek. „W tygodniu 2–9 lutego spadł na 9 184 722 i groził dalszym spadkiem. (…) PKKP (…) w sztuczny sposób utrzymywać zaczęła kurs dolara na poziomie 9 325 000–9 350 000, (…) dalszy, bowiem spadek jego utrudniałby stosunki eksportowe”[2].

Ten kurs dolara, (przy którym 1,8 miliona marek polskich równało się 1 frankowi złotemu) stał się następnie podstawą obranego parytetu złotego. Wydaje się niewątpliwe, że obrany parytet był za wysoki i to łącznie ze zbyt wielkim ciężarem budżetu wywołało kryzys roku 1924/25 oraz załamanie się złotego w jesieni 1925 roku. Obrona parytetu byłaby zapewne łatwiejsza, a kryzys mniej dotkliwy, gdybyśmy byli przyjęli za podstawę parytetu stosunek 10 milionów marek polskich za dolara, tj. około 2 milionów za franka złotego. Tak jak się stało, siła kupna złotego w kraju była niższa aniżeli zagranicą (zwłaszcza w krajach o zdeprecjonowanej walucie)[3]. Okazało się, słowem, że nie zdołaliśmy uchwycić parytetu siły kupna naszego pieniądza i jak było do przewidzenia, musiał on wykazywać tendencję do spadku, która go zarazem popychała ku temu parytetowi. Ustalona jest dziś opinia, że podobny błąd zrobiła Anglia, która, przywracając funta szterlinga sprzed wojny, obrała również parytet zbyt wysoki. I tu skończyło się na dewaluacji. Podobne przykłady innych krajów zdają się wskazywać, że w ogóle utrafienie właściwego parytetu jest nie do obliczenia i może być raczej tylko kwestią szczególnego przypadku. Posługuję się dotychczas pojęciem „właściwy parytet” w nadawanym mu popularnie znaczeniu. Rozumie się przez nie ogólnie parytet nie zanadto wysoki. Czy to jest jedyne znaczenie, jakie trzeba wiązać z tym pojęciem, będę miał sposobność rozważać poniżej[4].V Stwierdziliśmy, że samo wprowadzenie waluty złotej po manipulowanej może, a bodaj musi wprowadzić zachwianie równowagi międzynarodowej. W jeszcze większym stopniu odnosi się to do walut manipulowanych, wahających się ex definitione we wzajemnym stosunku. Wahania kursów, ograniczone przy walucie złotej do wąskiej amplitudy punktów złota, mogą tu przybierać dowolnie wielkie rozmiary. Ruchy kursów walut obcych i cen towarów nie są ani synchroniczne, ani dokładnie równoległe. Dewaluacja podwyższa kursy obcych walut z dnia na dzień. Ceny wewnętrzne podążają za tą zmianą powoli, opornie i we wzajemnym swym stosunku nierównolegle. Inaczej, jak wiadomo, wpływa dewaluacja na ceny towarów eksportowych, a inaczej na ceny towarów dostarczanych na rynek krajowy. Inaczej wreszcie na ceny towarów niż na płace, stopę procentową, obciążenia publiczne itp. Tak zatem zarówno formalna dewaluacja (czy inwaluacja), jak i faktyczne wahania się kursu waluty stanowią samodzielny czynnik, wpływający na kształtowanie się poziomu cen krajowych w stosunku do zagranicznych, a eo ipso na układanie się rozmiarów i proporcji handlu zagranicznego. Co więcej, zagadnienia pozaekonomiczne lub częściowo tylko ekonomiczne, takie jak polityka socjalna, sprawa prestiżu, dążenie do przekształcenia struktury gospodarczej kraju, krzyżują się i wyrażają w polityce waluty manipulowanej. Tym samym prawdopodobne są różne jej posunięcia, niezwiązane przyczynowo z wahaniami wymiany międzynarodowej, niekiedy takie, które wstrzymują wyładowanie się sił prowadzących do równowagi, kiedy indziej potęgujące je do tego stopnia, że życie gospodarcze przekroczy punkt równowagi i będzie musiało na nowo do niego powracać.

VI W tym oświetleniu zagadnienie związku między polityką pieniężną, poziomem cen a wielkością dochodu społecznego nabiera nowego charakteru. Spróbujemy je bliżej rozpatrzyć. Dla zdania sobie sprawy z zachodzących tu możliwości należy przeanalizować dwie różne sytuacje nierównowagi międzynarodowej:

1) Poziom cen wewnętrznych jest wyższy od poziomu cen krajów, z którymi są stosunki handlowe.

2) Poziom cen wewnętrznych jest niższy od międzynarodowego poziomu cen.

Pierwsza z tych alternatyw może wyniknąć albo ze zbyt wysokiej stabilizacji waluty krajowej, albo ze zdewaluowania walut obcych. Eksport dzięki temu maleje, import wzrasta. Bilans handlowy wykazuje „saldo ujemne”. Jakie jest położenie mieszkańców tego kraju, jakie są warunki ich gospodarki?

Najsilniej odczują nierównowagę gałęzie produkcji eksportowej, zwłaszcza, jeśli oparte są w całości na surowcach i kapitale rzeczowym krajowym. W wypadku, gdy przerabiają surowce zagraniczne, ich położenie nie jest tak złe, ale musi być ciężkie, bo urośnie w ich kosztach pozycja płac. Nominalnie nie zmienią się one zapewne, ale obliczone w kosztach towarów zagranicą wykażą zwyżkę odpowiadającą zmianie względnego kursu walut. Gałęzie produkcji dostarczające towarów produkowanych z surowców krajowych na rynek krajowy znajdują się w utrudnionej sytuacji, bo odczują silnie nacisk konkurencji zagranicznej, nawet, jeśli poprzednio umiały się jej skutecznie opierać. Natomiast wszystkie te gałęzie produkcji, które na rynek krajowy przerabiają surowce zagraniczne, półfabrykaty zagraniczne lub w których kosztach stanowią znaczną pozycję maszyny pochodzenia zagranicznego, uzyskają renty. I one wprawdzie podlegają konkurencji zagranicznej, ale jeśli zdołały jej dorównywać w stanie równowagi, to zapewne częściowo przynajmniej zdołają się jej oprzeć i teraz. Wprawdzie, bowiem pewne pozycje ich kosztów (np. płaca) wzrosną wobec zagranicy, ale to może być skomplikowane mniejszymi kosztami transportu. Podobnie poprawi się położenie konsumentów towarów importowanych. Konsumpcja w Polsce kawy, herbaty, bawełny, samochodów (a także wszelkich maszyn) zagranicznych, może się znacznie zwiększyć w stosunku do tego, co mogli zakupić ci konsumenci uprzednio za nominalnie te same dochody. Dochód realny wzrósł w ten sposób wydatnie, podobnie jak wzrosła możliwość zaspokajania potrzeb mieszkańców kraju podróżujących w danym czasie za granicą. Otrzymaliśmy w ten sposób obraz sytuacji, w którym cienie i światła rozmieszczone są inaczej aniżeli przy międzynarodowej równowadze cen. Niełatwo jednak ocenić ten obraz sam w sobie. Czy cienie przeważają nad światłami? Czy odwrotnie? Werdykt absolutny i niezależny od okoliczności konkretnych wydaje się niemożliwy.

VII W celu znalezienia podstaw do uzasadnionej opinii musimy naszą analizę rozszerzyć na drugą alternatywę, to jest na sytuację, w której poziom cen krajowych jest niższy od poziomu cen zagranicznych. Zabłysnął ideał, do którego dążą od 400 lat wszyscy merkantyliści. Kraj ma nadwyżki eksportowe! Czy jednak ta sytuacja da się odmalować samymi jasnymi barwami? Czy nie wykaże ona cieni? Poprzednia analiza odwrotnego braku równowagi już z góry nasuwa podejrzenia. Istotnie wystarczy odwrócić obraz poprzedni, by uzyskać obraz nowej sytuacji, tak jak przy fotografii mamy pozytyw i negatyw. Tam gdzie były plamy czarne, wystąpią białe, ale i na odwrót — plamy jasne zostaną zastąpione czarnymi. Prawda, gałęzie produkcji przerabiające surowce krajowe na eksport z pomocą kapitału rzeczowego krajowego pochodzenia albo eksportujące surowce zyskują duże korzyści. Podobnie, choć mniej świetnie wygląda położenie tych gałęzi, które w mniejszym lub większym stopniu posługują się obcym surowcem, półfabrykatami lub maszynami, a pracują na eksport. Tutaj już znajdujemy cały szereg odcieni szarości, zależnie od udziału w kosztach produkcji tych obcych elementów. Zmniejszony nacisk konkurencji zagranicznej na gałęzie produkcji wytwarzające towary z surowców krajowych na rynek wewnętrzny ułatwi także ich położenie. Idąc jednakowoż dalej, nie znajdujemy już świateł, przeciwnie — spotkamy coraz gęściejsze cienie. Gałęzie produkujące na rynek krajowy, oparte na surowcach czy maszynach zagranicznych odczują boleśnie skurczenie popytu na ich wytwory. Konsumenci uzyskają gorsze zaspokojenie potrzeb za te same nominalnie dochody. Ich konsumpcja towarów zagranicznych będzie się, bowiem musiała skurczyć. Ich dochód realny maleje. Należy pamiętać, że konsumentem jest każdy mieszkaniec kraju. Tę stratę wyrówna tylko niektórym spośród nich wzrost ich dochodów nominalnych. Mamy, zatem przed sobą dwa ściśle odwrotne obrazy. Może nam się uda ocenić je przynajmniej relatywnie, który z nich jaśniejszy? Już słyszę apodyktyczną odpowiedź dobrych patriotów, ale złych ekonomistów. Dla nich nie będzie wątpliwości. Drugi obraz wyda im się na pewno bardziej atrakcyjny. Wszakże lepiej sytuowane są w nim gałęzie produkcji oparte na surowcach krajowych niż te, które posługują się surowcem zagranicznym (len i bawełna!). A że mniej wypiją ludzie w Polsce kawy i herbaty, że Polak wyjeżdżający za granicę znajdzie się tam w gorszym położeniu, toż o to właśnie chodzi. Dobrze im tak! — powiedzą. Pozostawię tym „ekonomistom” uciechę i puszczę mimo uszu ich odpowiedź. Chcąc dyskutować te zagadnienia poważnie, muszę być ostrożniejszy i powiedzieć, że nie mam teoretycznych podstaw do stwierdzenia, która z opisanych sytuacji nierównowagi międzynarodowej jest lepsza, a która gorsza. Co więcej, nie widzę logicznej możliwości apriorycznego wyboru jednej z tych alternatyw. Być może mógłbym znaleźć pewne oparcie w informacjach konkretnych. Odpowiedź na pytanie o stopień odbiegnięcia od równowagi, o tempo procesu itp. dopomogłaby mi może w określeniu stopnia rozlania się dodatnich i ujemnych wpływów, ustalenia, które warstwy ludności odnoszą korzyści, a które straty itp. Mimo to wątpię w możność jasnej i niedwuznacznej odpowiedzi.

VIII Istota rzeczy leży jednak poza tymi pytaniami i próbami oceny. Stanowi ją sam fakt, że obie sytuacje przedstawiają obraz życia gospodarczego w nierównowadze. Oznacza to, że:

1) dochód społeczny jest mniejszy od tego, który można przy danych warunkach wygospodarować,

2) stan ten nie jest trwały, bo siły równoważące wypchną życie gospodarcze z chwilowo zajętej pozycji.

Na ten drugi moment pragnę zwrócić uwagę czytelników. Życie gospodarcze nigdy nie jest w równowadze, bezustannie, bowiem pracują siły, które przeciwstawiają się siłom statycznym równoważącym i odpychają je od tego punktu. Wskazałem na kilka takich czynników, jak postęp techniczny, urodzaje itp., które tkwią już w samej naturze gospodarki, burzą jej równowagę międzynarodową i zakłócają handel zagraniczny. Mechanizm waluty złotej reagował na te przesunięcia, jako ich amortyzator. Przepływy złota sprowadzały stosunki handlu zagranicznego do równowagi. Waluta manipulowana nie daje gwarancji, że potrafi odegrać tę rolę. W przeciwieństwie do wahań kursów waluty opartej na złocie wynikających automatycznie z falowania handlu zagranicznego i idących za nimi, zmiany lub stałość kursu waluty manipulowanej zależą od uznania kierowników polityki pieniężnej. Zbyt ostre zmiany kursów łatwo doprowadzają do tego, że w życiu gospodarczym „przegina się pałkę”, jak mówią Rosjanie, na drugą stronę. Sztuczna stabilizacja kursu podtrzymuje pozornie sytuację raz wytworzoną, ale musi się skończyć tym silniej zaakcentowaną zmianą. Nie sposób po prostu mieć wiecznie czynny bilans handlowy, tj. wieczny przypływ dewiz oraz ucieczkę towarów, i zarazem wyeliminować wpływ tych faktów na poziom cen. Skoro zaś raz wyrazi się ten zespół faktów w cenach, to bilans handlowy odpowiedzieć może tak silną reakcją, że bez zmiany parytetu nie da się równowagi osiągnąć. W ten sposób waluta manipulowana przetasowuje bezustannie życie gospodarcze, dublując niejako jego naturalne odbiegnięcia od równowagi. Raz jedne, kiedy indziej inne gałęzie produkcji otrzymują ostry bodziec rozrostu i rozszerzają się, nie mogąc jednakowoż liczyć na utrwalenie tej fragmentarycznej koniunktury. Z chwilą zaś, gdy się ona odwróci, zmuszone są do kurczenia się i zastoju. Te wpływy gospodarki pieniężnej na poziom cen nie mogą być korzystne. Skądinąd nie ma sposobu znalezienia wytycznej dla tej polityki, jeśli chodzi o to, co nazywamy międzynarodowym poziomem cen. Nie oznacza to oczywiście bynajmniej równego poziomu czy to cen hurtowych, czy detalicznych, czy kosztów utrzymania w różnych krajach. Chodzi tu o coś bardziej skomplikowanego. Każdy z powyższych wskaźników może być bardzo różny w dwu krajach, a mimo to ich stosunki handlowe mogą być ustabilizowane, w tych przynajmniej granicach, w jakich na to pozwalają rozwój i falowanie produkcji i konsumpcji. Gwarantować to jednak może tylko waluta złota. I tutaj znowu nie sposób wybrać takiego czy innego poziomu cen. Najlepszy będzie ten poziom, który się ułoży swobodnie i sam z siebie, a który wyniknie ze stosunku ilości złota i ilości towarów w gospodarce światowej.

[1] J. M. Keynes, A Treatise on Money, t. II, s. 190.

[2] Edward Taylor, Inflacja polska, Poznań 1926, s. 367.

[3] „W styczniu 1924 (…) wskaźnik cen hurtowych przewyższył wskaźnik dolara, a wskaźnik kosztów utrzymania wskaźnik cen hurtowych” (E. Taylor, op. cit.).

[4] Dewaluacja funta szterlinga w 1931 r. była zdaniem ekonomistów angielskich zbyt głęboka (por. Lionel Robbins, The Great Depression, London 1934, s. 120).

Po bankructwie też jest życie Obligacje skarbowe to zwykłe obligacje. Nie ma w nich nic magicznego i świętego. Ogłoszenie niewypłacalności przez rząd Stanów Zjednoczonych nie jest mniej czy bardziej radykalne niż ogłoszenie niewypłacalności przy jakimkolwiek innym rodzaju długu. Mój ojciec był historykiem i pomagał w organizowaniu lokalnych uroczystości z okazji dwusetnej rocznicy uchwalenia Deklaracji Niepodległości w 1976 roku i Konstytucji w 1987. Pamiętam szczególnie Pociąg Wolności, obwoźną wystawę z eksponatami, takimi jak: oryginalne kopie Deklaracji, Konstytucji, Aktu Kupna Luizjany i (dowiedziałem się tego z Wikipedii, bo sam tego nie pamiętałem) sukienkę Judy Garland z Czarnoksiężnika z krainy Oz oraz spodenki bokserskie Joe Fraziera. Kilka lat później tata przygotował na pewną konferencję referat (niestety nieopublikowany) zatytułowany: „Konstytucja, jako mit i symbol”. Zauważył w nim, że dla wielu Amerykanów dokumenty założycielskie, Dzwon Wolności, Independence Hall, obrazy z Georgem Washingtonem oraz Betsy Rose itd. pełnią taką sama rolę, jaką dla innych nacji klejnoty założycielskie, Bastylia czy grobowiec Lenina. Innymi słowy Konstytucja jest ważna nie tylko ze względu na swój tekst (wielu powiedziałoby, że tekst jest dziś tak czy inaczej w dużym stopniu ignorowany), ale także ze względów symbolicznych. Reprezentuje mit założycielski Ameryki, zwykle kojarzony z rozumem i szlachetnymi wartościami (np. Bernard Bailyn, Ayn Rand, Schoolhouse Rock), ale czasami także z władzą i materialną interesownością (np. Beard, Bertell Ollman). Przyglądając się debatom na temat podniesienia progu zadłużenia, jestem zszokowany częstym twierdzeniem, że zawieszenie spłaty długu publicznego jest nie do pomyślenia z powodu „sygnału”, który w ten sposób zostałby wysłany. Jeśli nie możesz polegać na obligacjach skarbowych USA, to, na czym możesz polegać? Instrumenty dłużne zabezpieczane przez pełną wiarę i zaufanie mają być wolne od ryzyka — niemal magicznie — wznosząc się w jakiś sposób nad kaprysami rynków. Innymi słowy: obligacja skarbowa stała się symbolem takim jak Konstytucja. Ten sposób rozumowania jest nieprzekonujący. Obligacja skarbowa to obligacja jak każda inna. Przedsiębiorstwa, miasta czy inni emitenci często nie spłacają obligacji i nie prowadzi to do żadnej katastrofy. Rynki finansowe od wieków restrukturyzują długi i stały się w tym całkiem niezłe. Słuchając dyskusji na temat obligacji skarbowych, można pomyśleć, że nikt nigdy nie słyszał o premiach za ryzyko. (Ten sposób rozumowanie wydaje się wynikać z amerykańskiego przekonania o własnej wyjątkowości — ludzie nie są szczęśliwi z powodu bankructwa Grecji, Irlandii i Portugalii, ale nikt nie uważa, że doprowadzi to do końca świata). Czy nie przyszedł czas na demitologizację? Obligacje skarbowe to zwykłe obligacje. Nie ma w nich nic magicznego, mitycznego czy świętego. Ogłoszenie niewypłacalności przez rząd Stanów Zjednoczonych nie jest mniej czy bardziej radykalne niż ogłoszenie niewypłacalności przy jakimkolwiek innym rodzaju długu. Jak zauważył Adam Smith: „To, co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być chyba szaleństwem w życiu wielkiego królestwa”. Firmy po bankructwie, podobnie jak niewypłacalne rodziny, ciągle restrukturyzują swoje zobowiązania. Traktowanie obligacji skarbowych jak świętych relikwii zawsze wolnych od ryzyka przypomina mi bardziej religię niż ekonomię. Poza tym istnieje jeszcze inna opcja dla podmiotów mających problemy ze spłatą długu: sprzedaż aktywów. Ostatnio zwrócili na to uwagę Robert Murphy, David Friedman i Steven Horwitz. W dyskusji publicznej na temat zadłużenia USA za jedyne możliwości przyjmuje się wyłącznie podwyżkę podatków, cięcie wydatków lub jakieś połączenie obu tych wariantów. Jednak sprzedaż aktywów jest również jedną z opcji możliwych do wykorzystania. Istnieje ogromna ilość literatury na temat finansów korporacyjnych (np. Shleifer and Vishny, 1992; Brown, James, and Mooradian, 1994; John and Ofek, 1995) zajmująca się sprzedażą aktywów, jako źródłem płynności dla firm z problemami finansowymi oraz korzyściami i kosztami z nią związanymi. Oczywiście, wyprzedaż aktywów po niskich cenach, gdy zmusiły nas do tego okoliczności, nigdy nie jest przyjemna. Literatura wskazuje jednak, że jest to często lepsze niż bankructwo lub likwidacja. Jednym z lepiej zbadanych skutków sprzedaży aktywów (John and Ofek) jest tendencja do podniesienia wartości firmy, gdy wyprzedaż prowadzi do koncentracji wokół pozostałych, lepiej wycenianych aktywów. Czy na prawdę byłoby to takie złe, gdyby rząd USA sprzedał część swoich dewiz, obligacji zagranicznych, ziemi używanej komercyjnie, aktywów ze Strategicznej Rezerwy Ropy oraz innych elementów ze swojego wysoce zdywersyfikowanego i — nie wiadomo, dlaczego — bardzo wypchanego portfela? Jeżeli sprzedaż aktywów jest niemożliwa, to czy bankructwo rzeczywiście jest do przyjęcia? Czy światowy system finansowy jest zależny od dolara i ratingu AAA dla amerykańskiego długu? Czy może bankructwo jest „wykluczone”, tak jak utrzymuje prezydent Obama i przywódcy partii w Kongresie? Jasne, że nie. Bankructwo i odmowa wypełnienia zobowiązań są możliwościami, które mają swoje korzyści i koszty, tak jak kontynuowanie pożyczania i zwiększania długu ma swoje korzyści i koszty. Rozsądni ludzie mogą nie zgadzać się, co do danych wielkości, ale z pewnością trzeba tu zastosować porównawczą analizę instytucjonalną. (Niestety, większość akademickiej dyskusji skupiła się całkowicie na krótkoterminowych kosztach bankructwa, prawie w ogóle nie poświęcając uwagi pewnym kosztom długoterminowym). Jestem zaskoczony, że nikt z komentatorów nie przywołał artykułu Williama Englisha z 1996 roku pt. Understanding the Costs of a Sovereign Default: American State Debts in the 1840s, który dostarcza bardzo ciekawych informacji na temat bankructw stanów USA.Nie jest to eksperyment w warunkach naturalnych, ale świetnie pokazuje różnorodność przypadków bankructw i nieuznania długów. Oto fragment:

Między 1841 i 1843 rokiem osiem stanów i jedno terytorium zależne ogłosiło bankructwo, a do końca dekady cztery stany i jedno terytorium nie uznały całości lub części swoich długów. Te długi są traktowane jako dług publiczny, ponieważ Konstytucja Stanów Zjednoczonych wyklucza prowadzenie spraw sądowych przeciwko stanom, by wymusić płatność długów i ponieważ większość zadłużenia poszczególnych stanów była kontrolowana przez rezydentów innych stanów lub innych krajów (głównie Wielkiej Brytanii). Pomimo niezdolności wierzycieli do nakładania bezpośrednich sankcji, większość stanów USA spłaciła swoje długi. Wydaje się, że robiły to, by utrzymać dostęp do międzynarodowych rynków kapitałowych, całkiem podobnie jak w modelach reputacyjnych. Stany, które spłacały długi, mogły pożyczyć więcej w latach przed wojną secesyjną, podczas gdy te, które nie spłaciły, przez większość tego czasu nie miały takiej możliwości. Stany, które czasowo zawiesiły spłatę, odzyskały dostęp do rynku kredytowego po rozliczeniu się za starych zobowiązań. Co ciekawe, dwa stany, które nie uznały części swojego zadłużenia, zdołały odzyskać dostęp do rynków kapitałowych po tym, jak przez pewien czas obsługiwały pozostałą części długu. Zadziwiające, Ziemia nie zderzyła się ze słońcem, obywatele występnych stanów nie doświadczyli szarańczy, spalenia czy Nancy Grace. Oprocentowanie w tych stanach oczywiście wzrosło, ale nie do „katastrofalnych” poziomów. Zawierano skomplikowane układy, by minimalizować straty. Niedawny artykuł CNBC na temat Europy traktuje o „uświadomieniu sobie, że ryzyko bankructwa państwa istnieje, a szczególnie, że istnieje ryzyko bankructwa państw rozwiniętych, ponieważ większość [zadłużenia] świata rozwiniętego było do tej pory traktowane zasadniczo, jako wolne od ryzyka” — jak uważa dyrektor zarządzający w BlackRock Investment Institute. Dodaje on, że: „Z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że… nigdy nie były wolne od ryzyka, po prostu żyliśmy w spokojnych czasach przez ostatnie 20 lat”. Według mnie nie brzmi to jak koniec świata. Peter G. Klein Tłumaczenie: Paweł Kot Instytut Misesa

Zdrada przysięgi antymodernistycznej – Jan Vennari

Zdrada przysięgi antymodernistycznej – cz. I

1 września 2010 r. minęła setna rocznica promulgowania przysięgi antymodernistycznej, którą wybitny teolog amerykański ks. prał. Józef Clifford Fenton nazywał najważniejszym i najbardziej wpływowym dokumentem ogłoszonym przez Stolicę Apostolską w XX wieku. Przysięga antymodernistyczna była wspaniałą manifestacją katolickiej prawdy w obliczu błędów, które zaczynały być wówczas szerzone w Kościele przez najbardziej przebiegłych nieprzyjaciół, z jakimi miał on do czynienia podczas całej swej historii1. Obowiązek składania przysięgi antymodernistycznej zniesiono dwa lata po zakończeniu II Soboru Watykańskiego, jednak ludzie, którzy ją składali w chwili otrzymywania święceń, nadal pozostają nią związani. Ci, którzy złożyli tę świętą przysięgę, a następnie realizowali program Vaticanum II, obejmujący nowy soborowy ekumenizm oraz wolność religijną, jawnie złamali przysięgę, którą niegdyś uroczyście złożyli przed Bogiem. Podkreślając znaczenie tej kwestii, ks. Fenton zauważył w 1960 r., że człowiek, który składa przysięgę antymodernistyczną, a następnie sam promuje modernizm albo pozwala na jego propagowanie, nie tylko popełnia grzech przeciwko wierze katolickiej, ale jest również zwykłym krzywoprzysięzcą2. Składający przysięgę antymodernistyczną ślubował uroczyście:

Przyjmuję naukę wiary przekazaną nam od Apostołów przez prawowiernych Ojców, w tym samym zawsze rozumieniu i pojęciu. Przeto całkowicie odrzucam, jako herezję zmyśloną teorię ewolucji dogmatów, które z jednego znaczenia przechodziłyby w drugie, różne od tego, jakiego Kościół trzymał się poprzednio. A pod koniec roty uroczyście przysięgał wobec Boga:

Ślubuję, iż to wszystko wiernie, nieskażenie i szczerze zachowam i nienaruszenie tego przestrzegać będę i że nigdy od tego nie odstąpię, czy to w nauczaniu, czy w jakikolwiek inny sposób mową lub pismem. Tak ślubuję, tak przysięgam, tak niech mi dopomoże Bóg i ta święta Boża Ewangelia.

Trudno sobie wyobrazić, jak ktokolwiek, kto wyznaje anty-Syllabus Vaticanum II, mógłby twierdzić, że trzyma się wiary w „w tym samym rozumieniu i pojęciu”, jak tego Kościół zawsze nauczał. Trudno zrozumieć, jak ktoś, kto akceptuje nowy program ekumenizmu i wolności religijnej, mógłby równocześnie twierdzić, że „nieskażenie” i „nienaruszenie przestrzega” jasnego nauczania przedsoborowych papieży odnośnie do prawdziwej jedności chrześcijańskiej i społecznego panowania Chrystusa. Zarówno kard. Józef Ratzinger, jak o. Iwon Congar przyznawali otwarcie – jakby to było to coś, czym można się szczycić, – że II Sobór Watykański był anty-Syllabusem i nauczał czegoś wprost przeciwnego niż przedsoborowi papieże3. Prawdziwym dziedzictwem Vaticanum II oraz następujących po nim reform jest duch niewierności względem tradycyjnej nauki katolickiej, żądza zmian i nowinek, którą dokumenty promulgowane przez św. Piusa X wyraźnie potępiały, oraz łamanie przez członków hierarchii przysięgi uroczyście złożonej przed Bogiem.

„W samych żyłach i sercu Kościoła” Żeby lepiej zrozumieć znaczenie herezji modernistycznej, determinację św. Piusa X w jej zwalczaniu oraz odrodzenie neomodernizmu w czasach nam współczesnych, cofnijmy się na chwilę do początków XX wieku, do dnia, w którym odbywało się przełomowe dla Kościoła konklawe.

4 sierpnia 1903 r. patriarcha Wenecji, Józef kard. Sarto, został wybrany 257 następcą św. Piotra i przybrał imię Piusa X. Został wybrany papieżem wbrew swej woli – podczas konklawe prosił kardynałów, by nie oddawali głosów na niego. Nie chciał być papieżem. W pełni rozumiał ciężar odpowiedzialności związany z piastowaniem najwyższego urzędu w Kościele. Rozumiał to i bał się. Przyjęcie odpowiedzialności za czystość wiary katolickiej na całym świecie wymagało wówczas wielkiej odwagi. W momencie, w którym kard. Sarto został wybrany papieżem, Kościół chorował, zatruwany najbardziej śmiercionośnym błędem, z jakim miał do czynienia w całej swej historii: modernizmem – słusznie nazwanym przez Piusa X syntezą wszystkich herezji. Jak powiedział święty papież, zagrożenie znajdowało się już w samych żyłach i sercu Kościoła. Już w swej pierwszej encyklice, zatytułowanej E supremi, Pius X ogłosił, że programem jego pontyfikatu będzie odnowienie wszystkich rzeczy w Chrystusie. Dotrzymał słowa i w 1907 r. rozpoczęła się wojna z modernizmem.

Synteza wszystkich herezji Pierwsza potyczka pomiędzy katolicką prawdą a modernizmem dotyczyła studiów biblijnych. Leon XIII w odpowiedzi na ten atak ogłosił encyklikę Providentissimus Deus, jednak Pius X zdawał sobie sprawę, że ten dokument, choć przyniósł wiele dobrych skutków, nie rozwiązał jednak w pełni problemu modernizmu. Wojnę z modernizmem papież rozpoczął od ogłoszenia zestawienia (syllabusa) potępionych błędów, Lamentabili sane exitu, promulgowanego 4 lipca 1907 r. Pius X potępił w nim błędne zasady modernistyczne ujęte w postaci 65 tez.

Pięć miesięcy później, 8 grudnia 1907 r., została ogłoszona sztandarowa encyklika papieża Sarto – Pascendi Dominici gregis. Ten mistrzowski tekst demaskował modernistów oraz ukazywał wszystkim ich pozornie trudną do uchwycenia i nieprzeniknioną doktrynę. Słowa Piusa X wydają się też proroczo odnosić do programu aggiornamento, zainicjowanego po II Soborze Watykańskim. Jak zauważyliśmy, Pius nie tylko pisał, ale też wsparł swą analizę skutecznymi środkami. W motu proprio nakazywał:

- wszyscy wykładowcy seminaryjni muszą wpierw przedstawiać program swego nauczania biskupowi, który powinien upewnić się, że wykłady nie zawierają niczego sprzecznego ze zdrową doktryną;

- jeśli okazałoby się, że treść wykładów skażona jest modernizmem, wykładowca powinien zostać natychmiast zwolniony;

- wszyscy wykładowcy seminaryjni powinni składać trydenckie wyznanie wiary;

- wszyscy wykładowcy seminaryjni mają składać przysięgę antymodernistyczną, podpisując się pod nią własnym nazwiskiem. Jak zauważa ks. Józef Fenton, przysięgę antymodernistyczną miano odnawiać na początku każdego roku akademickiego4. Odnosząc się do kwestii ortodoksji wykładowców pracujących na uniwersytetach katolickich, Pius X pisał:

Każdy, kto w jakikolwiek sposób okaże się skażony modernizmem, ma zostać bez skrupułów pozbawiony możliwości objęcia jakichkolwiek funkcji, czy to w administracji, czy nauczaniu, ci natomiast, którzy już urzędy takie zajmują, mają z nich zostać usunięci. Ta sama procedura ma być stosowana względem tych, którzy otwarcie lub skrycie udzielają wsparcia modernizmowi, czy to przez pochwalanie modernistów, czy przez usprawiedliwianie ich postępowania, czy przez krytykowanie scholastycyzmu i Ojców oraz magisterium Kościoła, czy poprzez odmowę podporządkowania się władzy kościelnej (…), względem tych, którzy demonstrują pociąg do nowinek w historii, archeologii czy egzegezie biblijnej i na koniec względem tych, którzy zaniedbują święte nauki lub wydają się przedkładać nad nie nauki świeckie. W całej tej kwestii, Czcigodni Bracia, a zwłaszcza przy wyborze wykładowców, nie możecie okazać się zbyt ostrożni ani zbyt troskliwi, gdyż uczniowie formowani są wedle wzoru, jaki stanowią dla nich ich nauczyciele. Świadomi swego obowiązku, działajcie zawsze z roztropnością i energią. Jako prawdziwy ojciec, Pius X starał się zapewnić, by seminarzyści otrzymywali w latach formacji zdrową katolicką naukę, jak to nakazuje wyznanie wiary św. Atanazego: integralną i nienaruszoną, gdyż szkody wyrządzone w tych kluczowych latach byłyby nie do naprawienia. Uczniowie formowani są wedle wzoru swych nauczycieli. Te same surowe wymagania papież stawiał również klerykom. Żaden młodzieniec skażony błędami modernistycznymi nie mógł zostać lub pozostać kandydatem do kapłaństwa: Tę samą pilność i surowość należy wykazać w badaniu i selekcjonowaniu kandydatów do kapłaństwa. Dalekie duchowieństwu niech będzie umiłowanie nowinek! Bóg nienawidzi pysznego i upartego umysłu. Podkreślając potrzebę studiów scholastycznych, papież nakazywał:

W przyszłości doktorat z teologii lub prawa kanonicznego nie powinien nigdy być przyznawany nikomu, kto nie ukończy najpierw kursu filozofii scholastycznej (tomistycznej). Jeśli taki doktorat przyznano, ma być on uznany za nieważny5. Pius rozciągnął też na wszystkie kraje zasadę, że klerykom i duchownym zapisanym na katolicką uczelnię czy uniwersytet nie wolno w przyszłości kończyć na uczelniach świeckich kierunków, które mogą studiować w instytucie katolickim.

Ksiądz prałat Fenton, niezłomny wróg liberalizmu, zauważa, że antymodernistyczne rozporządzenia były wymierzone w ducha liberalnego katolicyzmu, którego doskonałym wyrazem był modernizm. Były one również niepopularne, gdyż w sposób naturalny budziły niechęć wrogów, którzy atakowali Kościół z zewnątrz. Wszystkie były też potępiane i piętnowane, jako obskuranckie. Obecnie jednak zalecenia te są otwarcie wykpiwane przez licznych księży, którzy nie są za to ganieni przez swych biskupów ani nawet przez Watykan. Dzieje się tak, dlatego, że – jak to niebawem wykażemy – również najwyżsi dostojnicy Kościoła są obecnie zarażeni „duchem liberalnego katolicyzmu, którego doskonałym wyrazem jest modernizm”.

Przysięga antymodernistyczna i drugie przykazanie Wszystkie tradycyjne katechizmy oraz katolickie podręczniki do teologii moralnej nauczają, że przysięga jest aktem stricte religijnym. Źródłem tej doktryny jest II przykazanie Dekalogu: „Nie będziesz brał Imienia Pana, Boga Twego, nadaremno”. Przysięga antymodernistyczna jest uroczystym aktem, pociągającym za sobą poważne zobowiązania. Ksiądz Fenton wyjaśnia:

Przysięga nie jest czymś, co można traktować lekko, a człowiek, który składa przysięgę antymodernistyczną wzywa Boga na świadka, że poddaje się „z należytym uszanowaniem i całym sercem wyrokom potępienia, orzeczeniom i wszystkim przepisom zawartym w encyklice Pascendi i dekrecie Lamentabili”. (…) Byłoby rzeczą nierozważną, gdyby człowiek składający taką przysięgę nie starał się dowiedzieć dokładnie i szczegółowo, co obiecuje wszechmocnemu Bogu. Słowa te powinny zasiać przerażenie w sercach przeważającej części obecnej neomodernistycznej hierarchii, wdrażającej zasady posoborowego aggiornamento. Człowiek, który by po złożeniu przysięgi antymodernistycznej nauczał, propagował czy bronił modernistycznego nauczania w seminarium duchownym lub na katolickim uniwersytecie, nie tylko popełniłby grzech przeciwko wierze katolickiej, ale też byłby zwykłym krzywoprzysięzcą6.

Zniesienie przysięgi antymodernistycznej W lipcu 1967 r., siedem lat po napisaniu przez ks. Fentona cytowanych powyżej słów, Paweł VI zniósł obowiązek składania przysięgi antymodernistycznej7. Biskup Ratyzbony Rudolf Graber (1903–1992) uznał tę decyzję papieża za niezrozumiałą8, w rzeczywistości jednak łatwo można domyślić się jej przyczyn. Została ona zniesiona, ponieważ – jak to zauważył wcześniej ks. Fenton – nie odpowiadała gustom liberalnych katolików. A to właśnie liberalny katolicyzm zatryumfował na II Soborze Watykańskim. Tuż po zakończeniu soboru francuski senator Marcel Prelot stwierdził z zadowoleniem:

Przez 150 lat walczyliśmy, by nasze idee zatryumfowały w Kościele i nie udało nam się to. Ostatecznie jednak zwołano II Sobór Watykański i odnieśliśmy tryumf. Od tego momentu tezy i zasady liberalnego katolicyzmu zostały definitywnie i oficjalnie przyjęte przez Kościół święty9.

Wiadomo, że modernizm jest jednym z głównych składników tzw. liberalnego katolicyzmu. W posoborowym Kościele normą jest całkowita pogarda dla antymodernistycznych przedsięwzięć św. Piusa X. Doszło do tego, że duchowni w rodzaju ks. Donalda Cozzensa, autora popierającej homoseksualizm książki The Changing Face of the Catholic Priesthood („Zmieniające się oblicze katolickiego kapłaństwa”), otwarcie wyśmiewają przysięgę antymodernistyczną. 24 października 2002 r. w wywiadzie dla National Public Radio ks. Cozzens powiedział, mając na myśli siebie i swoich współbraci:

Poszliśmy na kompromis i podpisaliśmy tę przysięgę. My, którzy mieliśmy być głosicielami prawdy, ludźmi, którym miano ufać, ludźmi, których słowo miało być najważniejsze, wkroczyliśmy w kapłaństwo, przysięgając coś, w co tak naprawdę nie wierzyliśmy10. Jest to wyraz całkowitej pogardy względem II przykazania Dekalogu, całkowitego lekceważenia uroczystej przysięgi złożonej wobec Boga. A jednak kapłani tacy jak ks. Cozzens, którzy publicznie szydzą ze złożonego ślubu, nie spotykają się z żadną reprymendą ze strony biskupów.

Odrodzenie modernizmu Święty Pius X przewidział przyszłe odrodzenie modernizmu. Gdy pod koniec pontyfikatu gratulowano mu poskromienia modernizmu, papież miał odpowiedzieć, że mimo wszystkich jego wysiłków nie udało mu się zabić hydry, ale jedynie zepchnąć ją do podziemia. Ostrzegał, że jeśli przywódcy Kościoła nie zachowają czujności, modernizm odrodzi się silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej11. Następcy Piusa X podtrzymywali jego politykę wobec modernizmu, jednak już nie z tą samą energią. Również dwie wojny światowe w znacznym stopniu odciągnęły od tego problemu uwagę dobrych biskupów, którzy do tej pory zachowywali stosowną czujność. To właśnie podczas II wojny światowej i w okresie bezpośrednio po niej byliśmy świadkami narodzin nouvelle théologie (‘nowej teologii’), będącej po prostu modernizmem przebranym w nowe szaty. Przywódcami tego nurtu byli ks. Henryk de Lubac SI, o. Dominik Chenu OP, o. Iwon Congar OP, ks. Karol Rahner SI i inni. Istotę „nowej teologii” można streścić w twierdzeniu, że religia musi się zmieniać stosownie do zmian w otaczającym nas świecie – co jest również kluczową tezą modernizmu. Ksiądz Henryk Boulliard, będący orędownikiem „nowej teologii” już w latach 40., pisał: „Teologia, która nie byłaby aktualna, byłaby teologią błędną”12. W 1946 r. Pius XII zdecydowanie potępił to stanowisko: „Wiele powiedziano, a i tak nie dość wyjaśniono metodę «nowej teologii», która podlega ewolucji i – wraz ze wszystkim, co podlega zmianie – sama się zmienia, nigdy nie dojrzewa, nigdy do niczego nie dochodzi. Jeżeli miałoby się taką opinię przyjąć, cóż tedy stanie się z niezmiennymi dogmatami katolickimi, co z jednością i stałością wiary?”13.

Wybitny tomista o. Garrigou-Lagrange OP słusznie zauważył w swym głośnym artykule, Dokąd zmierza „nowa teologia”? (pierwszą część tego tekstu publikujemy w bieżącym numerze Zawsze wierni na stronach 12–16 – uwaga red.), że ten nurt prowadzi znowu do modernizmu. Jak ostrzegał św. Pius X, modernistyczna hydra nie została uśmiercona i powraca, by wziąć krwawy odwet.

Jan XXIII Następnym papieżem wybrano Józefa Roncallego, który przyjął imię Jana XXIII. Zignorował on ostrzeżenia Piusa XII i uznał, że orędownicy „nowej teologii” mogą zostać ekspertami podczas soboru. Teologowie ci oraz biskupi, którym doradzali, utworzyli blok liberalny, tzw. przymierze reńskie. Blok ten przejął kontrolę nad soborem i skierował go na nowy, liberalny kurs. W książce zatytułowanej Vatican II Revisited (‘Nowe spojrzenie na II Sobór Watykański’) entuzjasta rewolucji Vaticanum II bp Alojzy J. Wycislo z satysfakcją stwierdził, że teologowie, którzy do tego czasu byli uważani za podejrzanych, podczas soboru wypłynęli, jako periti (‘eksperci’), a publikowane później książki i komentarze ich autorstwa zyskały wielką popularność14. Jak pisał:

encyklika Piusa XII Humani generis miała (…) destrukcyjny wpływ na pracę licznych przedsoborowych teologów. (…) Na wczesnym etapie przygotowań do soboru teologowie ci (głównie francuscy i niemieccy), których działalność ograniczona została przez Piusa XII, wciąż byli dyskryminowani. Papież Jan [XXIII] po cichu zniósł zakaz dotyczący najbardziej wpływowych spośród nich15. W dalszej części książki bp Wycislo wygłasza peany pod adresem progresistów w rodzaju księży Jana (Hansa) Künga, Karola Rahnera, Jana Courtneya Murraya, Iwona Congara, Henryka de Lubaca, Edwarda Schillebeeckxa i Jerzego Bauma, których pisma przed soborem zostały potępione lub były uważane za teologicznie podejrzane, a którzy obecnie stanowią światła przewodnie posoborowej teologii16. Również bp Remigiusz de Roo, jeden z najbardziej liberalnych biskupów kanadyjskich, który uczestniczył w II Soborze Watykańskim, wspominał niedawno:

(…) wciąż jeszcze odczuwam dreszcz podniecenia, gdy przypomnę sobie, jak Paweł VI przybył by sprawować Eucharystię. (…) Wraz z nim, wszyscy w czerwieni, stali teologowie, którzy przed soborem byli marginalizowani17. Ci modernistyczni teologowie, którzy stali się siłą napędową Vaticanum II i którzy dostarczyli bp. de Roo dreszczyku emocji, rozmyślnie wpletli dwuznaczne sformułowania w teksty soborowe, by domieszać do nich swe liberalne idee. Po soborze Paweł VI pozwolił im kontynuować rozpoczętą pracę – stali się oficjalnymi interpretatorami Vaticanum II wobec całego świata18.

Jezuita ks. Henrici, gorący orędownik „nowej teologii”, przechwalał się, że stała się ona oficjalną teologią II Soboru Watykańskiego19. System neomodernistyczny, potępiony za pontyfikatu Piusa XII, ostatecznie zwyciężył i od czasu soboru zwolennicy „nowej teologii” zyskali pełną kontrolę nad Kościołem. Główni propagatorzy „nowej teologii”, tacy jak von Balthasar, de Lubac czy Congar, zostali mianowani przez Jana Pawła II kardynałami – i to pomimo faktu, że nigdy nie wyrzekli się swych modernistycznych poglądów. Paweł VI, Jan Paweł II oraz sam Benedykt XVI byli gorliwymi uczniami de Lubaca i von Balthasara i zostali ukształtowani wedle głoszonych przez nich idei. Nic, więc dziwnego, że w 1967 r., dwa lata po zamknięciu obrad soboru, gdy nieustanne zmiany stały się czymś naturalnym, Paweł VI zniósł obowiązek składania przysięgi antymodernistycznej. Bastion, mający za zadanie chronić Kościół przed modernizmem, został zdemontowany w chwili, gdy zastosowanie antymodernistycznych środków było najbardziej potrzebne. Od tego momentu zapanował chaos.

Vaticanum II Przyjrzyjmy się pokrótce epizodowi, który dobrze oddaje wpływ modernizmu podczas II Soboru Watykańskiego – modernizmu, który oddziaływał dzięki oddanym mu hierarchom, dziś uważającym Vaticanum II za centrum Wszechświata. Jak wiadomo, Jan XXIII powołał przed soborem Centralną Komisję Przygotowawczą, która poświęciła dwa lata na przygotowanie szkiców dokumentów, mających stanowić przedmiot przyszłych dyskusji. Te pierwotne projekty były całkowicie zgodne z tradycyjnym nauczaniem Kościoła. Nadzór nad prowadzonymi z wielką starannością pracami sprawował kard. Ottaviani ze Świętego Oficjum. Gdyby te dokumenty zostały zaakceptowane przez sobór, dyskusje biskupów i teologów musiałyby potoczyć się całkowicie innymi, tradycyjnymi torami. Arcybiskup Marceli Lefebvre tak pisał o tych schematach przygotowawczych:

Zostałem mianowany przez papieża członkiem Centralnej Komisji Przygotowawczej i uczestniczyłem w jej pracach entuzjastycznie i z zapałem przez pierwsze dwa lata. Komisja była odpowiedzialna za sprawdzanie i badanie wszystkich schematów przygotowawczych, które spływały z komisji specjalistycznych. (…) Praca ta była prowadzona w sposób bardzo drobiazgowy i metodyczny. Nadal posiadam 72 schematy przygotowawcze; zawarta w nich doktryna Kościoła jest absolutnie ortodoksyjna. W pewnym stopniu zostały one dostosowane do naszych czasów, jednak z wielkim umiarem i rozsądkiem20. Jednak liberalni biskupi z przymierza reńskiego natychmiast po otwarciu obrad soboru sprzeciwili się przyjęciu oryginalnych dokumentów. Twierdzili, że nie mieli wpływu na ich kształt i podnosili inne obiekcje natury proceduralnej. Cała kwestia została poddana pod głosowanie, wskutek którego będące owocem dwuletniej pracy dokumenty wylądowały w koszu na śmieci. Arcybiskup Lefebvre wspominał:

Wszystko było gotowe na zapowiedziany termin i 11 października 1962 r. ojcowie zajęli swe miejsca w nawie bazyliki Św. Piotra w Rzymie. Wkrótce jednak wydarzyło się coś, czego Stolica Apostolska nie przewidziała. Od pierwszych dni sobór był oblegany przez siły liberalne. (…) 15 dni po sesjach otwierających nie ostał się żaden z 72 schematów. Wszystkie zostały odesłane, odrzucone, wyrzucone do śmieci21. Skutek był taki, że zebranych w Rzymie 2500 biskupów z całego świata nie miało, nad czym dyskutować. Cały harmonogram obrad wylądował w koszu. Wskutek tego biskupi powierzyli obecnym na soborze postępowym teologom przygotowanie nowych dokumentów, dzięki którym można było nadać soborowi bardziej liberalny, ekumeniczny kurs.

Opowieść o dwóch liberałach Poniżej przedstawimy dwa krótkie komentarze dotyczące oryginalnych szkiców autorstwa kard. Ottavianiego, dobrze obrazujące nienawiść, jaką liberałowie darzyli tradycyjne dokumenty. Pokazują one również, do jakiego stopnia progresiści byli zdeterminowani, żeby odsunąć od władzy lojalnych synów św. Piusa X, którzy za swój pierwszy obowiązek uważali obronę czystości tradycyjnej wiary katolickiej w tym samym kształcie, w jakim zawsze była wyznawana i praktykowana. Inicjatywy św. Piusa X zostały podczas II Soboru Watykańskiego wprost zanegowane. Najpierw przedstawimy komentarz prezbiteriańskiego obserwatora Roberta McAffe Browna:

Wobec wyrażanych przez licznych biskupów obaw, że sobór przypieczętuje jedynie decyzje Kurii, które już zostały podjęte, jednym z najważniejszych wydarzeń w trakcie całego soboru był bez wątpienia epizod mający miejsce bezpośrednio po jego otwarciu. Grupa kardynałów uświadomiła sobie wówczas, że gdyby sobór natychmiast przystąpił do wyboru członków komisji (mniejszych grup roboczych, mających za zadanie zająć się większością prac), rezultatem mogło być jedynie uchwycenie władzy przez frakcję konserwatywną, która przygotowała dokumenty wstępne (…). Stąd, choć harmonogram przewidywał natychmiastowe głosowanie, wszyscy zdawali sobie sprawę z faktu, że krok taki sprawiłby, iż sobór w konsekwencji nie byłby zdolny działać samodzielnie i stałby się więźniem mniejszości już wyznaczonej, by sprzeciwiać się wszelkim znaczącym reformom22. W dalszej części McAfee Brown mówi o proteście kard. Lienarta i jego inicjatywie – wspartej przez należącego do frakcji liberalnej kard. Fringsa – mającej na celu zawieszeniu obrad soboru na weekend. Doprowadziło to po przerwie do ponownego głosowania, a w rezultacie do władzy doszli najbardziej liberalni kardynałowie. Wówczas również zostały odrzucone schematy wstępne.

McAfee kontynuuje:

Ponieważ posunięcie to zostało zwieńczone sukcesem, sobór mógł stać się prawdziwym soborem całego Kościoła, zamiast odzwierciedlać poglądy panujące jedynie w południowej części Półwyspu Apenińskiego23.Te rzekomo przestarzałe poglądy, panujące jedynie w południowej części Półwyspu Apenińskiego, to prawdziwa doktryna i praktyki Kościoła, obecne w nim od początku istnienia. McAfee Brown wyraża radość, że podczas Vaticanum II liberałowie zyskali przewagę, wskutek czego tradycyjna doktryna została zaćmiona przez opary modernistycznego sentymentalizmu. Drugą osobistością, której poglądy przytoczymy, był młody teolog i peritus, który od pierwszego dnia soboru opowiedział się po stronie progresistów i który był bliskim współpracownikiem modernisty ks. Karola Rahnera. W wydanej w 1966 r. książce o soborze teolog ten pokpiwa sobie z oryginalnego schematu o źródłach objawienia, napisanego pod kierownictwem kard. Ottavianiego:

Tekst ten był, jeśli można użyć takiego określenia, w całości wytworem mentalności antymodernistycznej, która ukształtowała się na przełomie wieków. Został napisany w duchu potępień i negacji, (…) niechętnym, a nawet obraźliwym względem wielu Ojców, – mimo że jego treść nie była dla nikogo nowością. Odzwierciedlała ona nauki zawarte w podręcznikach znanych biskupom z czasów seminaryjnych, a w niektórych przypadkach ich autorzy byli odpowiedzialni za tekst prezentowany Ojcom24. Nasz teolog wzdragał się na samą myśl, że sobór mógłby rzeczywiście powtórzyć niezmienne nauczanie Kościoła lub przybrać ton antymodernistyczny, pozostając wierny zaleceniom św. Piusa X.

Kim był ten teolog, wyszydzający antymodernistyczne inicjatywy? Otóż był nim nie, kto inny, jak młody ks. Józef Ratzinger. Przyszły papież kontynuował w tym samym duchu:

Istotę problemu można by wyrazić w ten sposób: czy stanowisko intelektualne antymodernizmu – stara polityka ekskluzywizmu, potępień i obrony, prowadząca do niemal neurotycznego odrzucania wszystkiego, co nowe – miała być kontynuowana? A może Kościół, przedsięwziąwszy wszystkie konieczne do obrony wiary środki, zmieni swe stanowisko i postępowanie na bardziej pozytywne podejście do swych własnych korzeni, do swych braci i do dzisiejszego świata?25 Po tej groteskowej karykaturze stanowiska antymodernistycznego ks. Ratzinger z satysfakcją stwierdza, że większość ojców opowiedziała się za drugą alternatywą, – czyli zajęła stanowisko anty-antymodernistyczne. Wyrażając radość z „nowego początku”, podkreślał, że dwa główne argumenty używane dla obrony nowego stanowiska „opierały się na woli papieża Jana, by teksty miały charakter duszpasterski, a wyrażona w nich teologia była teologią ekumeniczną”26. Tak, więc zarówno liberalny protestant McAfee Brown, jak i ks. Józef Ratzinger wyrażali satysfakcję z tego, że antymodernistyczny bastion został ostatecznie obalony, by uczynić miejsce dla nowego wspaniałego świata Vaticanum II. Sobór nie poprzestał jednak na tym, burząc kolejne umocnienia, takie jak precyzja języka scholastycznego czy definicja Kościoła autorstwa św. Roberta Bellarmina – oczyszczając w ten sposób pole dla teologii ekumenicznej. Ω

Jan Vennari

Za „Catholic Family News” tłumaczył Tomasz Maszczyk. Dalszy ciąg w kolejnych numerach Zawsze wierni.

Przypisy:

Ks. J. C. Fenton, Sacrorum Antistitum and the Background of the Oath Against Modernism, [w:] „The American Ecclesiastical Review”, październik 1960, s. 260.

Ibid., s. 259.

Soborowy ekspert o. Iwon Congar otwarcie przyznał: „Nie sposób zaprzeczyć, że II Sobór Watykański mówi coś innego, niż Syllabus z roku 1864, a nawet coś wprost sprzecznego z artykułami 16, 17 i 19 tego dokumentu” (za: ks. Georges de Nantes, „CRC”, nr 113, s. 3). Podobnie pisał kard. Ratzinger, postrzegając konstytucję soborową Gaudium et spes jako anty-Syllabus: „Gdyby pokusić się o charakterystykę tego tekstu jako całości, moglibyśmy powiedzieć, że (razem z tekstami o wolności religijnej i ekumenizmie) stanowi on rewizję stanowiska zajmowanego przez Syllabus Piusa IX, stanowi rodzaj anty-Syllabusa. (…) Ograniczmy się w tym miejscu do stwierdzenia, że tekst ten służy jako anty-Syllabus i jako taki stanowi ze strony Kościoła próbę oficjalnego pogodzenia z nową epoką rozpoczętą w roku 1789”. W dalszej części kard. Ratzinger mówi o „jednostronności stanowiska Kościoła za pontyfikatu Piusa IX i Piusa X” i twierdzi, że Syllabus „stanowi wyraz „przestarzałego modelu stosunków państwo–Kościół” (kard. J. Ratzinger, Principles of Catholic Theology, s. 381–382).

Pius X, list motu proprio Sacrorum antistitum, AAS 02 (1910), s. 655-680.

Ibid., s. 253–254.

The Sacrorum Antistitum and the Background…, op. cit., s. 259.

Hasło „Oath Against Modernism”, The Harper Collins Encyclopedia of Catholicism.

Bp R. Graber, Athanasius and the Church of Our Time, s. 54.

Le Catholicisme Liberal, 1969. Cyt. za: abp M. Lefebvre, List otwarty do zagubionych katolików, Warszawa 2006.

Wywiad z 24 października 2002.

Ks. V. Micelli, The Antichrist.

O. Reginald Garrigou-Lagrange, Dokąd zmierza „nowa teologia”?, Zawsze wierni nr 150 (11/2011), s. 12–16.

Ibid.

Bp A. Wycislo, Vatican II Revisited: Reflections by One Who Was There, s. 10.

Ibid., s. 33, 27.

Ibid., s. 27–34.

„Catholic New Times”, 4 lipca 2004, s. 12.

Wyjaśniono to szczegółowo w książce M. Daviesa Pope John’s Council (‘Sobór papieża Jana’).

„Jesteśmy wierni (…) linii nowej teologii z Lyonu [kolebki teologii de Lubaca], która podkreśla, że porządek naturalny i nadprzyrodzony, a konsekwentnie również wiara i kultura, nie są wzajemnie sprzeczne, ale są w istocie tym samym – a która stała się oficjalną teologią Vaticanum II”. Wywiad dla „30 Days” z grudnia 1991.

Abp M. Lefebvre, List otwarty…

Ibid.

R. McAfee Brown, The Ecumenical Revolution, s. 161–162.

Ibid., s. 162.

Ks. J. Ratzinger, Theological Highlights of Vatican II, s. 20.

Ibid., s. 22.

Ibid., s. 24.

Za: Zawsze wierni nr 11/2011 (150)

Co komu zostało z tych lat? Dwa dni przed 30 rocznicą wprowadzenia stanu wojennego stałem na przystanku obok Pasażu Handlowego na Placu Grunwaldzkim we Wrocławiu, kiedy z piskiem opon i fasonem przejechało koło mnie nowiutkie Maserati, a za kierownicą zobaczyłem mojego dobrego znajomego sprzed 30 lat, największego polityka Dolnego Śląska (a może i całej Polski?), legendę „Solidarności” Władysława Frasyniuka. I jakoś tak, od razu, przypomniała mi się znana opowieść, jak to w przygotowaniach do Okrągłego Stołu, przed pałacykiem na Foksal oczekiwali na przyjazd Księdza Prymasa Stanisław Ciosek i Lech Wałęsa. Po chwili podjechał błyszczący Mercedes z Kardynałem Glempem. Widząc podziw malujący się na twarzy Wałęsy, dowcipny Ciosek zagadał:, „ jeśli się porozumiemy, to wkrótce wszyscy będziemy jeździli takimi samochodami.” Jak mówią Włosi Se non e vero, e ben trovato – jeśli nawet to nieprawda, to dobrze powiedziane. Maserati Frasyniuka to tylko jeden z rozlicznych dowodów, że „pójście razem” naprawdę się opłaciło, a proroctwo sekretarza KC Stanisława Cioska spełniło się w pełni. Może nawet za bardzo. Popatrzmy na skład ludzi, których gen. Kiszczak zaprosił do Magdalenki na poufne rozmowy, jakie miały rozstrzygnąć o losie Polski na pokolenia: Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Bronisław Geremek, Mieczysław Gil, Lech Kaczyński, Jacek Kuroń, Władysław Liwak, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Merkel, Adam Michnik, Alojzy Pietrzyk, Edward Radziewicz, Henryk Sienkiewicz, Andrzej Stelmachowski, Witold Trzeciakowski i Lech Wałęsa. Razem 16 panów („parytet” panów i pań wtedy jeszcze nikomu nie przychodził do głowy!), a wśród nich (aż!) 4 członków władz krajowych zdelegalizowanego NSZZ Solidarność (Bujak, Frasyniuk, Merkel i Wałęsa). Poza laureatem Nagrody Nobla Lechem Wałęsą i dwoma znakomitymi profesorami, Stelmachowskim i Trzeciakowskim, wszyscy pozostali to prawdziwi gołodupcy, którzy pomarzyć mogli, co najwyżej o Polonezie z drugiej ręki. Od „Magdalenki” los się do nich uśmiechał i zgotował im wszystkim zawrotne kariery w stylu prawdziwie amerykańskim, w których Mercedes z kierowcą to jedynie drobny szczegół. Z tych „Szesnastu Wspaniałych” tylko Lech Wałęsa i Edward Radziewicz nie dostąpili zaszczytu piastowania mandatu posła lub senatora, ale może żaden z nich nie ma podstaw, żeby się uważać za pokrzywdzonego. Wszyscy pozostali sprawowali mandaty poselskie lub senatorskie po kilka razy. Sześciu zostało dodatkowo ministrami, jeden premierem. Najwięcej godności i zaszczytów spadło na barki Lecha Kaczyńskiego, bo poza posłowaniem i senatorowaniem, był jeszcze Prezesem Najwyższej Izby Kontroli, dwukrotnie ministrem, prezydentem Warszawy i Prezydentem RP wreszcie. Los zabrał z tego padołu Bronisława Geremka i Lecha Kaczyńskiego, ale pozostali „magdalenkowicze” mają się dobrze, a może nawet lepiej. Mają, więc powody do satysfakcji, deal ze Stanisławem Cioskiem and Co. udał się całkiem, całkiem. A Polska? A „Solidarność”? A „Ursus”, którego interesów miał bronić Zbigniew Bujak? A „Pafawag”, „Dolmel”, „Archimedes”, „Hutmen”, „FAT” czy „Fadroma”, które udzielały schronienia i opieki Frasyniukowi? A „Stocznia Gdańska” – kolebka „Solidarności”? A „Huta Lenina”, która wypromowała Gila? A kopalnie? 30 lat temu, nad rankiem 15 grudnia, razem z Frasyniukiem, Piniorem, Bednarzem i Labudziną opuszczałem chyłkiem „Pafawag”, którego bramy akurat forsowało ZOMO. Wyprowadzano nas przez ogródki działkowe i podzielono na dwie grupy. Frasyniuk z Piniorem i Bednarzem poszli w jedną stronę i z „Pafawagu” przerzucono ich do „Dolmelu”,a potem dalej, do „FAT-u” i „Hutmenu” bo wszystkie te zakłady tworzyły dość zwarte fabryczne miasto. Ja z Barbarą Labudziną odczekaliśmy do końca godziny policyjnej i wyruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu kryjówki dla RKS. Ksiądz Biskup Adam Dyczkowski przebrał mnie w swoją kurtkę i czapkę i skierował do ks. dra Franciszka Głodzia, proboszcza kościoła św. Elżbiety przy ul. Grabiszyńskiej, gdzie na wieży kościelnej zainstalowaliśmy pierwszą podziemną siedzibę Zarządu Regionu „Dolny Śląsk”. I tak zaczęła się romantyczna przygoda walki podziemnej. Ten romantyzm, z upływem miesięcy i lat płowiał i blakł. Rozchodziły się podziemne drogi, nad czym nieustannie pracowała Służba Bezpieczeństwa, ale największych spustoszeń dokonywała głupota, brak wyobraźni, dyscypliny i prostych zasad moralnych. To długa i patetyczna historia. Z Władysławem Frasyniukiem spotkałem się ponownie jesienią 1988, gdy Lech Wałęsa, z jego i innych pomocą, już zakładał nową „Solidarność”, kasował podziemne struktury i tworzył swoje. Było to spotkanie „negocjacyjno – koncyliacyjne” między „starym”, podziemnym RKS, a nowym, już prawie naziemnym, RKW. Byłem oszołomiony zmianami, jakie zaszły w tym kiedyś prostolinijnym, sympatycznym młodzieńcu. W pewnym momencie tych „negocjacji” nie wytrzymałem i krzyknąłem: „Człowieku! Opanuj się! Coś ty z siebie zrobił? A raczej, co myśmy z ciebie zrobili?….” W kwietniu 1989, już po rejestracji nowego związku zawodowego pod starą nazwą, uczestniczyłem w wielkim zebraniu „Solidarności” na Politechnice Wrocławskiej, z udziałem Władysława Frasyniuka i szefa podziemnego RKS Marka Muszyńskiego. W swoim wystąpieniu powiedziałem: „Apeluję do Wladysława Frasyniuka, żeby się zreflektował, bo działając tak, jak działa może i zyska fotel posła czy senatora, ale straci cały szacunek i uznanie rodaków, które swoją dotychczasową walką zyskał.” Nie poszło tak prosto. Na wiosnę 1991, jako radny Rady Miejskiej Wrocławia ośmieliłem się publicznie wystąpić z wnioskiem o odwołanie radnego Frasyniuka (jednocześnie sprawującego mandat posła) z funkcji delegata Rady do Sejmiku Wojewódzkiego, a to na tej podstawie, że radny Frasyniuk opuścił już kolejnych 10 sesji Rady Miejskiej. Uznałem, więc, że Frasyniuk tak specjalnie tym, co robi Rada się nie przejmuje, nie widziałem, więc dlaczego miałby ją reprezentować? Za tę moją bezczelność zostałem poddany nieledwie orwellowskiej „godzinie nienawiści”, a moi koledzy – radni, po kolei, wstawali i bezlitośnie dawali odpór, nawet twierdząc, że aby dobrze reprezentować Radę wcale nie potrzeba uczestniczyć w jej pracach! Szczególnie utkwiło mi w pamięci wystąpienie pewnego mojego akademickiego kolegi, który wołał z trybuny: „Postawa radnego Przystawy budzi we mnie wstręt i obrzydzenie moralne. Jak można krytykować takiego człowieka? A pan co zrobił dla miasta, ze ma pan czelność tak się wypowiadać?” No, to się już zmieniło. Wątpię czy znajdzie się dzisiaj jakieś oficjalne czy nieoficjalne gremium, w którym nawet ostra i surowa krytyka Władysława Frasyniuka, byłaby uznana za coś niewłaściwego. Dzisiaj został mu już tylko nowy Maserati. I, obawiam się, nie pomoże mu w tym najnowsze wydarzenie filmowe, obraz Waldemara Krzystka „80 milionów”. Recenzent miesięcznika „Kino”, ks. Andrzej Luter, napisał „Wielką siłą filmu Krzystka jest prawda, z jaką przedstawia tamte czasy”. W książce Chestertona jest anegdota o proboszczu na kolacji u biskupa, któremu podano jajko nie całkiem nadające się do spożycia. „Księże Proboszczu, czyżby jajeczko było niedobre?” „Ależ owszem, Ekscelencjo, jest dobre, jest miejscami dobre”. I tak jest z historią opowiedzianą przez Waldemara Krzystka. Historia powoli odsłania swoje kulisy. Wczorajsi bohaterowie nie zawsze przy tym zyskują blasku. Zatrzymałem się tutaj nad postacią wybitnego koryfeusza przemian ustrojowych, bo przypadkowo tak się składa, że jestem także świadkiem historii i świadkiem działań i zdarzeń, o których ogólnie nie wiele wiadomo. Mam takie nieodparte wrażenie, że zdrapanie lukrowanej polewy z publicznie sprzedawanych pozostałych figur „Wspaniałej Szesnastki” mogłoby wielu z nas głęboko rozczarować. 30 lat po 13 Grudnia Polsce potrzebny jest dostęp do prawdy nie lukrowanej, nie rocznicowej, nie bohaterskiej, nie protakiej i nie prosiakiej. Potrzebna nam jest trzeźwe spojrzenie na ludzi i ich czyny, przede wszystkim tych ludzi, którym chcemy powierzyć losy naszej Ojczyzny. Potrzebne nam są jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do Sejmu. Jerzy Przystawa

Unia W Polsce ludzie przejmują się możliwym rozpadem strefy euro a może nawet całej Unii Europejskiej – i nie potrafią zrozumieć, że w świecie mało, kogo to interesuje. Owszem: w Moskwie, Waszyngtonie czy Rio de Janeiro raz na kilka dni ukazuje się jakaś drobna wzmiankach o kłopotach Europejczyków – a czasem jakiś publicysta napisze artykuł z dziedziny patoekonomii stosowanej, – ale to tyle. Wiadomości z domu umierającego nie są rewelacyjnym tematem dla prasy. Problem, jaki system zapanuje w Ameryce Łacińskiej jest istotny - bo są to kraje żywe. Tam rodzą się dzieci, tam rozwija się gospodarka. Jeśli ktoś chce znać przyszłość Europy, powinien dokładnie słuchać, jaka tendencja zwycięży wśród muzułmanów dyskutujących zawzięcie w paryskich meczetach. Bo to jest istotne – a nie spory między współwłaścicielami domów pogrzebowych. To muzułmanie będą budowali Europę za 30 lat – a nie my.Oczywiście: jak umierający jest bogaty, to przy jego łóżku też trwają gorące dyskusje i spory– o tym, jak rozkraść jego majątek. Już to zresztą wypróbowano na Polsce i innych „demoludach”.Dla Moskwy – na przykład – znacznie ważniejsze od stosunków z Francją, Niemcami itp. są stosunki z Chinami, Tadżykistanem... W tej chwili właśnie w Moskwie świętuje się sukces: JE Aleksander Łukaszenka nie tylko zgodził się wejść do Euro-Azjatyckiej Unii Gospodarczej – ale nawet nalega, by przyspieszyć jej praktyczne uruchomienia. I Moskwa ma jeden cierń. Oto JE Wiktor Janukowycz - którego ta banda udających polityków idiotów z Warszawy, Paryża i Berlina, posądzała o to, że jest rosyjska marionetką – wcale nie chce wstąpić do tej EAUG! Przeciwenie: stara się o stowarzyszenie z UE. Dlaczego to robi – jest zrozumiałe: jak umiera ktoś bogaty, to dobrze jest być członkiem jego rodziny. Na samej „walce z globalnym ociepleniem” można zarobić kilkadziesiąt miliardów dolarów – płaconych przez ogłupionych podatników z Unii, którym wmówiono, ze ratują Ziemię przed ponowną inwazją dinozaurów, skrzypów i widłaków… Tak – płaconych również przez Polaków. Właśnie znów idzie w górę akcyza od benzyny, gazu, prądu – i czego jeszcze się da. A durni żurnaliści piszą artykuły z tytułami – autentycznie: „Benzyna drożeje, bo cały świat chce ratować euro”. „Tout le monde” to ma euro w… – no, tak: tam. Poza, oczywiście, tymi państwami, które swoje rezerwy trzymają euro, a nie w jenach, yuanach, czy choćby dolarach.

JE Aleksander Łukaszenka tez chciał brac udział w grabieniu Europejczyków, – ale budzi On obrzydzenie federastów, bo nie wprowadził na Białej Rusi d***kracji, więc korupcja jest tam za mała, jak na stosunki europejskie. No, to p. Łukaszenka zwrócił się ku Moskwie, czemu się dziesięć lat opierał... ale trudno! Jak nie chcą... Natomiast „nasza” klasa polityczna robi w portki – bo jeśli rozpadnie się Unia, to wyborcy PO, zwabieni hasłem „Wyżebrzemy od Brukseli 300 mld euro i rozdamy cwaniakom!”, pierwsi rozniosą PO i całą te „klasę polityczną” na strzępy. Trzyma się ona tylko dzięki wsparciu z Brukseli – podobnie jak władza PZPR opierała się na wsparciu Kremla. Więc JE Radosław Sikorski poleciał do Berlina błagać p. Anielę Merkel, by ratowała euro, Unię i w ogóle… Problem w tym, że III RP ma zadłużenie w wysokości 60% PKB – ale RFN ma zadłużenie na 85% PKB – i to Bundesrepublikę trzeba już ratować! A Moskwa jest zmartwiona, bo p. Janukowycz psuje idealny plan Wielkiej Rosji, nakreślony przez największego sowieckiego dysydenta, śp. Aleksandra Sołżenicyna, idola p. Włodzimierza Putina: pozbyć się wszystkich kolonii, utworzyć państwo z Rosji, Białorusi, Ukrainy i północnego, zamieszkałego przez Rosjan Kazachstanu. No i tylko Ukrainy Kremlowi do tej układanki brakuje... JKM

Dlaczego PiS to Lewica? PiS to Lewica - z tych samych powodów, dla których makaron nazywa się makaron: jak on jest biały, jak makaron, długi jak makaron i smakuje jak makaron - to, dlaczego on nie ma się nazywać "makaron"? PiS to Lewica - powiedzmy: Centro-Lewica. Nieustannie odwołuje się do Ludziów Pracy, popiera (z wzajemnością!) Związki zawodowe, obiecuje utrzymanie i powiększenie zdobyczy socjalnych... PiS to Lewica - z tych samych powodów, dla których makaron nazywa się makaron: jak on jest biały, jak makaron, długi jak makaron i smakuje jak makaron - to, dlaczego on nie ma się nazywać "makaron"? A dlaczego dziennikarze nazywają PiS "Prawicą"? Niektórzy - ci agenci bezpieki - celowo, by ludziom pomylić w głowach. Część - bo są lewicowcami - a Lewica z obrzydzeniem odcina sie braci-lewicowców, jak Hitler, Stalin, Piłsudski czy Kaczyński. Cześć, dlatego, że tamci tak to nazywają. A reszta, dlatego, że uważa, iż połowy powinny być równe jak lewa ręka ma metr długością prawa 10 cm - to 90 cm Centrum awansuje na Prawicę - z braku laku. PiS nie jest również partia narodową; jest partia etatystyczna, propaństwowa. To piłsudszycy, a nie eNDecy! Dlatego, choć dziś na wielu było możne ponad tysiąc osób - a możne i mniej - a na wiecu PiSu będzie pewno ze 3000 (podobno PiS już wydało 100.000 zł na autokary dowożące Ludzi Pracy spoza stolicy!) - ja byłem na wiecu Prawicy, a nie na wiecu PiSu JKM

13 grudnia – gen. Jaruzelski Rodacy! Zwracam się dziś do Was jako prezydent RP. Zwracam się do Was w sprawach wagi najwyższej. Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią. Dorobek wielu pokoleń, wzniesiony z popiołów polski dom ulega ruinie. Struktury państwa przestają działać. Rozwijającej się dotąd gospodarce zadawane są codziennie nowe ciosy. Warunki życia przytłaczają ludzi coraz większym ciężarem. Przez każdy zakład pracy, przez wiele polskich domów, przebiegają linie bolesnych podziałów. Atmosfera niekończących się konfliktów, nieporozumień, nienawiści — sieje spustoszenie psychiczne, kaleczy tradycje tolerancji. Manifestacje i akcje protestacyjne stały się normą. Wciąga się do nich nawet szkolną młodzież. Padają wezwania do fizycznej rozprawy z ludźmi Platformy, z ludźmi o odmiennych poglądach. Mnożą się wypadki terroru, pogróżek i samosądów moralnych, a także bezpośredniej przemocy w stosunku do przedstawicieli naszych elit, ludzi nauki, kultury i mediów. Chaos i demoralizacja przybrały rozmiary klęski. Naród osiągnął granice wytrzymałości psychicznej. Wielu ludzi ogarnia rozpacz. Już nie dni, lecz godziny przybliżają ogólnonarodową katastrofę. Uczciwość wymaga, aby postawić pytanie: Czy musiało do tego dojść? Historia oceni nasze działania. Nie obeszło się bez potknięć. Wyciągamy z nich wnioski. Przede wszystkim jednak minione miesiące były dla rządu czasem pracowitym, borykaniem się z ogromnymi trudnościami. Niestety — gospodarkę narodową uczyniono areną walki politycznej. Rozmyślne torpedowanie rządowych poczynań sprawiło, że efekty są niewspółmierne do włożonego wysiłku, do naszych zamierzeń. Nie można odmówić nam dobrej woli, umiaru, cierpliwości. Czasem było jej może aż zbyt wiele. Nie można nie dostrzec okazywanego przez rząd poszanowania umów społecznych. Szliśmy nawet dalej. Inicjatywa wielkiego porozumienia narodowego zyskała poparcie milionów Polaków. Stworzyła szansę pogłębienia systemu demokracji, rozszerzenia zakresu reform. Te nadzieje obecnie zawiodły. Przy wspólnym stole zabrakło kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości. Słowa wypowiedziane przez prezesa Kaczyńskiego odsłoniły bez reszty prawdziwe zamiary jej przywódczych kręgów. Zamiary te potwierdza w skali masowej codzienna praktyka, narastająca agresywność ekstremistów, jawne dążenie do całkowitego rozbioru polskiej państwowości. Jak długo można czekać na otrzeźwienie? Jak długo ręka wyciągnięta do zgody ma się spotykać z zaciśniętą pięścią? Mówię to z ciężkim sercem, z ogromną goryczą. W naszym kraju mogło być inaczej. Powinno być inaczej. Dalsze trwanie obecnego stanu prowadziłoby nieuchronnie do katastrofy, do zupełnego chaosu, do nędzy i głodu. W tej sytuacji bezczynność byłaby wobec narodu przestępstwem. Trzeba powiedzieć: dość! Trzeba zapobiec, zagrodzić drogę konfrontacji, którą zapowiedzieli otwarcie przywódcy Prawa i Sprawiedliwości. Musimy to oznajmić właśnie dziś, kiedy znana jest bliska data masowych politycznych demonstracji, w tym również w centrum Warszawy, zwołanych w związku z rocznicą wydarzeń grudniowych. Tamta tragedia powtórzyć się nie może. Nie wolno, nie mamy prawa dopuścić, aby zapowiedziane demonstracje stały się iskrą, od której zapłonąć może cały kraj. Instynkt samozachowawczy narodu musi dojść do głosu. Awanturnikom trzeba skrępować ręce, zanim wtrącą ojczyznę w otchłań bratobójczej walki. Wielki jest ciężar odpowiedzialności, jaka spada na mnie w tym dramatycznym momencie polskiej historii. Obowiązkiem moim jest wziąć tę odpowiedzialność — chodzi o przyszłość Polski, o którą moje pokolenie walczyło od 1968 roku i której oddało najlepsze lata swego życia. Ogłaszam, że w dniu dzisiejszym, na podstawie art. 230 konstytucji RP wprowadziłem stan wyjątkowy na obszarze całego kraju. Równocześnie w dniu dzisiejszym ukonstytuowała się Prezydencka Rada Ocalenia Narodowego z Tadeuszem Mazowieckim na czele. Chcę, aby wszyscy zrozumieli motywy i cele naszego działania. Nie zmierzamy do ustanowienia prezydenckiej dyktatury. Naród ma w sobie dość siły, dość mądrości, aby rozwinąć sprawny, demokratyczny system rządów. Żadnego z polskich problemów nie można na dłuższą metę rozwiązać przemocą. Prezydencka Rada Ocalenia Narodowego nie zastępuje konstytucyjnych organów władzy. Jej jedynym zadaniem jest ochrona porządku prawnego w państwie, stworzenie gwarancji wykonawczych, które umożliwią przywrócenie ładu i dyscypliny. To ostatnia droga, aby zapoczątkować wychodzenie kraju z kryzysu, uratować państwo przed rozpadem. Proklamacja Prezydenckiej Rady Ocalenia Narodowego oraz publikowane dziś dekrety określają szczegółowo normy publicznego porządku na okres trwania stanu wyjątkowego. Prezydencka Rada zostanie rozwiązana wówczas, gdy w kraju zapanują rządy prawa, gdy powstaną warunki do normalnego funkcjonowania cywilnej administracji oraz ciał przedstawicielskich. W miarę stabilizowania się sytuacji wewnętrznej ograniczenia swobód w życiu publicznym będą zmniejszane lub uchylane. Niech nikt jednak nie liczy na słabość lub wahanie. W imię interesu narodowego, dokonano zapobiegawczo internowania grupy osób zagrażających bezpieczeństwu państwa. W grupie tej znajdują się ekstremalni działacze Prawa i Sprawiedliwości oraz nielegalnych organizacji antypaństwowych. Na polecenie Prezydenckiej Rady internowano również kilkadziesiąt osób, na których ciąży osobista odpowiedzialność za doprowadzenie w ostatnich latach do głębokiego kryzysu państwa,- czy za nadużywanie stanowisk dla osobistych korzyści. Będziemy konsekwentnie oczyszczać polskie życie ze zła — bez względu na to, gdzie się ono rodzi. Prezydencka Rada zapewni warunki do bezwzględnego zaostrzenia walki z przestępczością. Działalność przestępczych gangów rozpatrywana będzie przez sądy w trybie doraźnym. Osoby czerpiące nielegalne zyski, naruszające normy współżycia społecznego będą ścigane i karane z całą surowością. Majątki zgromadzone w bezprawnej drodze ulegną konfiskacie. Osoby na stanowiskach kierowniczych, winne zaniedbań służbowych, marnotrawstwa i partykularyzmu, nadużywania władzy i bezdusznego stosunku do spraw obywateli, będą na wniosek pełnomocników-komisarzy prezydenckich zwalniane ze stanowisk w trybie dyscyplinarnym. Trzeba przywrócić szacunek do ludzkiej pracy. Zapewnić poszanowanie prawa i porządku, trzeba zagwarantować bezpieczeństwo osobiste każdemu, kto chce spokojnie żyć i spokojnie pracować. Przepisy specjalnego dekretu przewidują darowanie i puszczenie w niepamięć niektórych przestępstw oraz wykroczeń przeciwko interesom państwa popełnionych przed 13 grudnia bieżącego roku. Nie szukamy odwetu, kto bez złej woli dał się ponieść emocjom, uległ fałszywej inspiracji, może skorzystać z tej szansy Demokrację można jednak wdrażać i rozwijać tylko w państwie silnym i praworządnym. Anarchia jest zaprzeczeniem, jest wrogiem demokracji. Jesteśmy tylko kroplą w strumieniu polskich dziejów. Składają się one nie tylko z chlubnych kart. Są w nich również karty ciemne: liberum veto, prywata, swary. W rezultacie — upadek i klęska. Ten tragiczny krąg trzeba kiedyś przerwać. Nie stać nas na kolejną powtórkę z historii. Pragniemy Polski wielkiej — wielkiej swym dorobkiem, kulturą, formami życia społecznego, pozycją w Europie. Jedyną drogą do tego celu jest europeizm akceptowany przez społeczeństwo, stale wzbogacany doświadczeniem życia. Taką Polskę będziemy budować. Takiej Polski będziemy bronić. W tym dziele rola szczególna przypada ludziom Platformy. Mimo popełnionych błędów i gorzkich porażek Platforma w procesie historycznych przemian jest nadal siłą aktywną i twórczą. Aby skutecznie sprawować swą przewodnią misję, współpracować owocnie z sojuszniczymi siłami, opierać się musi na ludziach prawych, skromnych i odważnych. Na takich, którzy w każdym środowisku zasłużą na miano bojowników o dobro kraju. To przede wszystkim rozstrzygnie o autorytecie Platformy w społeczeństwie. To jest jej perspektywa. Będziemy oczyszczać wiecznie żywe źródła naszej idei z deformacji i wypaczeń. Chronić uniwersalne wartości europeizmu, wzbogacając je stale o narodowe pierwiastki i tradycje. Na tej drodze europejskie ideały stawać się będą bliższe większości narodu, bezpartyjnym ludziom pracy, młodemu pokoleniu. A także zdrowemu nurtowi Prawa i Solidarności, który własnymi siłami i we własnym interesie odsunie od siebie proroków konfrontacji i kontrrewolucji. Tak pojmujemy ideę porozumienia narodowego. Podtrzymujemy ją. Szanujemy wielość światopoglądów. Doceniamy patriotyczne stanowisko Kościoła. Istnieje nadrzędny cel, jednoczący wszystkich myślących, odpowiedzialnych Polaków: miłość ojczyzny, konieczność umocnienia z takim trudem wywalczonej niepodległości, szacunek dla własnego państwa. To najmocniejszy fundament prawdziwego porozumienia.

Podjęte dziś kroki służą zachowaniu podstawowych przesłanek europejskiej odnowy. Wszystkie doniosłe reformy będą kontynuowane w warunkach ładu, rzeczowej dyskusji i dyscypliny. Odnosi się to również do reformy gospodarczej. Nie chcę składać obietnic. Przed nami trudny okres. Po to, aby jutro mogło być lepiej, dziś trzeba uznać twarde realia, zrozumieć konieczność wyrzeczeń. Jedno chciałbym osiągnąć — spokój. Jest to podstawowy warunek, od którego zacząć się powinna lepsza przyszłość. Jesteśmy krajem suwerennym. Z tego kryzysu musimy więc wyjść o własnych siłach. Własnymi rękami musimy odsunąć zagrożenie. Historia nie przebaczyłaby obecnemu pokoleniu zaprzepaszczenia tej szansy. Musimy położyć kres dalszej degradacji, jakiej ulega międzynarodowa pozycja naszego państwa. 40-milionówy kraj w sercu Europy nie może pozostawać w nieskończoność w upokarzającej roli petenta. Nie wolno nam nie dostrzegać, że znów odżywają szydercze opinie o „Rzeczypospolitej, co nierządem stoi". Trzeba uczynić wszystko, by opinie takie trafiły do lamusa historii. W tym trudnym momencie zwracam się do naszych europejskich sojuszników i przyjaciół. Wielce sobie cenimy ich zaufanie oraz stałą pomoc. Sojusz polsko-niemiecki oraz sojusz polsko-rosyjski są i pozostaną kamieniem węgielnym polskiej racji stanu, gwarancją nienaruszalności naszych granic. Polska jest i będzie trwałym ogniwem Unii Europejskiej, niezawodnym członkiem europejskiej wspólnoty narodów. Zwracam się również do naszych partnerów w innych krajach, z którymi pragniemy rozwijać dobre, przyjazne stosunki. Zwracam się do całej opinii światowej. Apelujemy o zrozumienie dla wyjątkowych warunków, jakie w Polsce powstały, dla nadzwyczajnych środków, jakie okazały się konieczne. Nasze działania nie zagrażają nikomu. Mają jeden cel: usunięcie zagrożeń wewnętrznych, a tym samym zapobieżenie niebezpieczeństwu dla pokoju i współpracy międzynarodowej. Zamierzamy dotrzymywać zawartych umów i porozumień. Pragniemy, aby słowo „Polska" budziło zawsze szacunek, sympatię w Europie i w świecie. Zwracam się do Was, polskie matki, żony i siostry: dołóżcie wszelkich starań, aby w polskich rodzinach nie przelewano więcej łez. Zwracam się do młodych Polek i Polaków, okażcie obywatelską dojrzałość i głęboki namysł nad własną przyszłością, nad przyszłością ojczyzny. Zwracam się do Was nauczyciele, twórcy nauki i kultury, inżynierowie, lekarze, publicyści: niech na tym groźnym zakręcie naszej historii zwycięży rozum przeciw rozognionym emocjom, intelektualna wykładnia patriotyzmu przeciw zwodniczym mitom. Zwracam się do Was, żołnierze Wojska Polskiego w służbie czynnej i w rezerwie: bądźcie wierni przysiędze, jaką składaliście ojczyźnie na dobre i na złe. Od waszej dzisiejszej postawy zależy los kraju. Zwracam się do Was, funkcjonariusze Policji i Agenci Bezpieczeństwa Wewnętrznego: strzeżcie państwa przed wrogiem, a ludzi pracy przed bezprawiem i przemocą. Zwracam się do wszystkich rodaków — nadeszła godzina ciężkiej próby. Próbie tej musimy sprostać, dowieść, że'„Polski jesteśmy warci". Rodacy! Wobec całego narodu polskiego i wobec całego świata pragnę powtórzyć te nieśmiertelne słowa:

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy". Czy to tylko political fiction? Godziemba's blog

Tragicznymi rocznicami 13 grudnia stoi dla Narodu Polskiego Polski grudzień, to kolejne rocznice: przelanej niewinnej polskiej krwi, morza łez, rozpaczy i smutku, zabijania nadziei Narodu Polskiego na lepsze jutro życia w prawdzie i wolności, zabijania marzeń Polaków na wolną, suwerenną, niepodległą Ojczyznę Polaków. To miesiąc szyderczego posługiwania się: wydarzeniami „Grudnia 70”, wprowadzonym stanem wojennym, ofiarami kopalni „Wujek” – a to wszystko dla ukrycia w nowym wydaniu niewoli Narodu Polskiego. Niewoli w szczególnie perfidnym wydaniu. Teraz w grudniowe dni i noce władza nie strzela do niewinnych ludzi, ale w zamian za to ludzie umierają z zimna, z niedożywienia i z braku środków na lekarstwa, odbierają sami sobie życie w pogrążeniu w beznadziei. Teraz władza nie daje biletów w jedną stronę, ale za to od 1989 r. wszystkie bez wyjątku ekipy rządowe, wszystkie bez wyjątku główne siły polityczne wytworzyły mechanizm wypychania Polaków ze swej Ojczyzny w świat za chlebem. Polski grudzień, to czas kolejnych obchodów żydowskiego święta Chanuka w Pałacu Prezydenckim RP – święta sprowadzonego do tego pałacu przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w dniu 18 grudnia 2006 r. – to czas kolejnych obchodów żydowskiego święta Chanuka w Sejmie RP. 13 grudnia 2011 r. to:

- 30 rocznica wprowadzenia 13.12.1981 r. przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego stanu wojennego przeciwko Narodowi Polskiemu.

- 9 rocznica zakończenia i podpisania przez Leszka Millera [SLD] 13.2002 r. na szczycie UE w Kopenhadze ostatecznych warunków przystąpienia Polski do Unii Europejskiej.

- 16 kwietnia 2003 w Atenach wraz z Włodzimierzem Cimoszewiczem i Danutą Hübner podpisał Traktat Akcesyjny wprowadzający Polskę do UE. Stanowiło to ostateczną realizację UCHWAŁY SEJMU RZECZYPOSPOLITEJ POLSKIEJ z dnia 18 lutego 2000 r. w sprawie przygotowań do członkostwa Rzeczypospolitej Polskiej w Unii Europejskiej, w której m.in. czytamy:

„Wobec krótkiego czasu, jaki pozostał do upływu wskazanego przez Rząd terminu gotowości Polski do członkostwa w Unii Europejskiej (31 grudnia 2002 r.), Sejm zwraca uwagę na potrzebę aktywniejszego działania Rządu w zakresie dążenia do osiągnięcia spójności polskiego systemu prawa z prawem europejskim oraz koordynacji działań, a także czytelnego skorelowania kompetencji i funkcji Komitetu Integracji Europejskiej, Rządowego Centrum Legislacji oraz departamentów zajmujących się harmonizacją prawa w poszczególnych ministerstwach.” Wyniki głosowania po pierwszym czytaniu pod:

http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/glosowania?OpenAgent&3&71&4

a po drugim czytaniu [po rozpoznaniu układu sił] tu:

http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/glosowania?OpenAgent&3&71&12

Więcej w:

„Sprzedali Polskę i Polaków Unii Europejskiej – AW$LD – lekcja 5”

http://jozefbizon.wordpress.com/2011/08/07/sprzedali-polske-i-polakow-unii-europejskiej-awld-%E2%80%93-lekcja-5/

- 7 rocznica wykładu Aleksandra Kwaśniewskiego 13 grudnia 2004 [z cyklu wykładów o naprawie Rzeczypospolitej] w Fundacji Batorego G. Sorosa. Po A. Kwaśniewskim swe wykłady z tego cyklu m.in. mieli: Jarosław Kaczyński [14 lutego 2005 r.], Donald Tusk [6 września 2005 r.], Lech Kaczyński [19 września 2005 r.]. Zaś 4 maja 2005 r. o sensie 9 maja 1945 i polską politykę – dyskutowali w tej fundacji Żyda Sorosa: Jarosław Kaczyński, Adam Daniel Rotfeld i Bronisław Komorowski [prowadzenie –Aleksander Smolar].

Więcej w

„PiS w Fundacji Batorego George’a Sorosa – uaktualnienie”

http://jozefbizon.wordpress.com/2011/06/17/pis-w-fundacji-batorego-georgea-sorosa-uaktualnienie/

- 4 rocznica złożenia podpisu przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego [13.12.2007] pod Traktatem Lizbońskim [którym się chełpił]. Dzieje się to w 26 rocznicę wprowadzenia przez gen. Wojciecha Jaruzelskiego stanu wojennego [13.12.1981 r.] przeciwko Narodowi Polskiemu. Prezydent Lech Kaczyński stojący na czele polskiej delegacji składa na ołtarzu bezbożnej Unii Europejskiej swe zapewnienie ostatecznej likwidacji państwowości Polski – jako państwa wolnego, suwerennego i niepodległego – składając swój podpis pod Traktatem Lizbońskim konstytuującym w Europie, na gruzach państw narodowych, nowe państwo zwane Unią Europejską. Prezydent Lech Kaczyński dokona zakończenia dzieła 10 października 2009 r. ratyfikując uroczyście Traktat Lizboński. 10 kwietnia 2010 r. ginie on wraz z małżonką i 94 innymi osobami w katastrofie pod Smoleńskiem. Ratyfikowanie 10.10.2009 r. Traktatu Lizbońskiego poprzedzone zostaje wydaniem na to zgody przez Sejm RP w dniu 1 kwietnia 2008 r. [a i Senatu RP 2 kwietnia 2008 r.]. Opis tegoż wydarzenia mamy w artykule „Judasz w cieniu Smoleńska”.

http://jozefbizon.wordpress.com/2011/07/31/judasz-w-cieniu-smolenska/ Mamy tam przytoczoną mowę chwalebną Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a i odwołanie do wyników głosowań z pominięciem głosu Narodu Polskiego w tej sprawie. Za wyrażeniem zgody na ratyfikację Traktatu Lizbońskiego głosują m.in. Zbigniew Ziobro i Beata Kępa – twarze medialne powstałej jesienią 2011 r. formacji „Solidarna Polska”. Ciekawe tylko, z kim w istocie rzeczy samej solidarna? Za wyrażeniem zgody jest też oczywiście Jarosław Kaczyński [Prezes PiS]. Radio Maryja i media z nim związane [Nasz Dziennik, TV TRWAM] rozprowadza PiS do zwycięstwa w 2005 r. Potem – aż po dzień dzisiejszy – media te osłaniają PiS, jednocześnie go gloryfikując. Nagłaśniają jedynie posunięcia PiS miłe sercu i uchu Polaków, przez co skutecznie zasłonięto wyżej pokazane czyny PiS [lub na nie skutecznie znieczulono Polaków] współgrające z czynami SLD, PO, PSL.

http://jozefbizon.wordpress.com/kor-batory-inni/, tam też zdjęcia obchodów święta Chanuka przez PiS, PO, PSL

13 grudnia 2011 r. z inicjatywy prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego ma się odbyć w Warszawie „Marsz Niepodległości”. PiS z Jarosławem Kaczyńskim [a i wytworzona odpowiednio wcześnie jego odnoga „Solidarna Polska” ze Zbigniewem Ziobro i Kurskim na czele] będą teraz bronić niepodległości i suwerenności. Ciekawe czyjej w świetle tego, co wyżej pokazano? Ale, aby bronić teraz tej suwerenności i niepodległości, [której nie ma, bo Polska rozumiana, jako Ojczyzna Polaków nigdy dotąd po 1939 r. jej nie odzyskała] i włączyć w to starym zwyczajem nieświadomych stanu rzeczy Polaków, to wpierw należało przygotować odpowiedni do tego grunt. Konieczna była bardzo silna i skuteczna prowokacja – prowokacja berlińska. To też i ten grunt przygotowano w postaci wystąpienia Ministra Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego w Berlinie 28 listopada 2011 r. W takim razie wystąpienie Sikorskiego musiało nastąpić w Niemczech i do tego w Belinie – w miejscu bardzo źle kojarzącym się Polakom. Musiało ono zawierać treści, po których powstanie niekończąca się i nieprzerwana [aż do 13.12.2011 r.] burza medialna, – co też się stało. Zaś Jarosław Kaczyński w ten sposób mógł teraz stanąć w roli męża opatrznościowego broniącego suwerenności i niepodległości – podobno Polski. Natomiast Premier Donald Tusk broniąc swego ministra na konferencji prasowej 1 grudnia 2011 r. powiedział:.

„Kierunek i zasadnicze tezy w wystąpieniu Radosława Sikorskiego były zaakceptowane przeze mnie i są wynikiem wielomiesięcznej pracy całego rządu i polskiej prezydencji – podkreślił Tusk.”

http://wiadomosci.onet.pl/raporty/burza-po-slowach-sikorskiego/tusk-wystapienie-sikorskiego-bylo-przeze-mnie-zaak,1,4939359,wiadomosc.html

Ta wielomiesięczna praca całego rządu i prezydencja w UE wiedzie nas wprost do pobytu D. Tuska [wraz z dużą częścią swego rządu – w tym z Radosławem Sikorskim] w Izraelu w dniach 23-24 luty 2011 r. Na tę okoliczność Władysław Bartoszewski ujawnił, że „Polska w lipcu obejmuje przewodnictwo w UE i Izraelczycy łączą z tym spore nadzieje.”

Te nadzieje potwierdził D. TUSK - „Deklarował, że tak jak w przeszłości, tak teraz, w skomplikowanej rzeczywistości, Polska i Izrael mogą na siebie nawzajem liczyć. Zapewniał, że nasz kraj będzie na arenie europejskiej i światowej prezentował w odniesieniu do Izraela takie właśnie solidarne stanowisko.”

http://fakty.interia.pl/fakty-dnia/news/tusk-w-izraelu-wspolna-przeszlosc-i-wspolna-przyszlosc,1601394

Wiemy też, że rok 2011 r. to rok mocnych turbulencji w ramach UE. Wygląda na to, że UE może się zawalić, a w takich razach Izrael i Polskę obowiązuje solidarne stanowisko – jak deklarował to Tusk. No i przy tej okazji nie może się zawalić zaprojektowana wspólna przyszłość Polski i Izraela. Nie może też ulec zmianie polityka wobec Izraela stanowiąca fundament tej wspólnej przyszłości wyjawiona w 2006 r. przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Izraelu.

„I mogę państwa zapewnić, że chociaż rządy w Polsce się zmieniają, jak w każdym demokratycznym państwie, to polityka wobec Izraela się nie zmieni” - Prezydent RP Lech Kaczyński, Izrael – 11.09.2006 r. Z łatwością można teraz w tym miejscu zauważyć, że jedynym gwarantem, – jako odwód – powyższego testamentu politycznego Lecha Kaczyńskiego jest Jarosław Kaczyński ze swym PiS [a i wszystko na to wskazuje, że PiS-bis /”Solidarna Polska” Ziobry i Kurskiego/ jako dodatkowe jeszcze ubezpieczenie]. Stąd i ten zapowiadany „Marsz Niepodległości” Jarosława Kaczyńskiego na 13 grudnia 2011 r. – wzmacniany nawoływaniem Polaków do wzięcia w nim udziału z sugerowanym powoływaniem się na 20 rocznicę Radia Maryja i krążącym po Internecie „Przesłaniem Ojca Świętego Benedykta XVI do Radia Maryja” z okazji tej rocznicy. Wielkimi krokami idzie mocno niepewny czas i wszystko musi być pod dobrze wcześniej zaplanowaną kontrolą, bo inaczej może się zdarzyć, że Polacy urwą się z łańcucha niewoli – i spełni się czarny sen Jarosława Kaczyńskiego, a to, że wykluczeni Polacy wraz z częściowo wykluczonymi Polakami spotkają się wreszcie przy urnie wyborczej bez jego udziału, bez jego towarzyszy: z KOR, z Fundacji Batorego, i kanciastego stołu.

Zamiast „Marszu Niepodległości” 13 grudnia 2011 r. lepiej w tym dniu niech Jarosław Kaczyński z detalami opowie nam Polakom o polityce wobec Izraela, która nie ma prawa się zmienić pomimo zmiany rządów w Polsce. Niech nam Polakom powie Jarosław Kaczyński – a jak się ta polityka zmieni w wyniku prawdziwie demokratycznych wyborów to co? Kto i pod czyim przywództwem napadnie na Polskę?Niech nam Jarosław Kaczyński udzieli odpowiedzi na bardzo proste pytania:

– Czy D. Tusk wraz ze swym rządem realizuje tę niemającą się prawa zmienić politykę względem Izraela? Czy też nie realizuje?

– a jeśli D. Tusk realizuje tę politykę, to czy realizuje ją w stopniu: niezadowalającym, zadowalającym dobrym, bardzo dobrym, z nawiązką? A może też i Pan Zbigniew Ziobro w dniu 13 grudnia 2011 r. [może być i nieco później] opowie nam Polakom o tej polityce względem Izraela i udzieli odpowiedzi na postawione wyżej pytania. Wreszcie, jak zawiodą w tym względzie Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro, to może o tej polityce względem Izraela, [która nie ma się prawa zmienić] coś nam Polakom, chociaż trochę powie na falach Radia Maryja prof. Jerzy Robert Nowak – no i może, chociaż spróbuje odpowiedzieć na postawione wyżej pytania. Jest to konieczne, gdyż mówienie i powoływanie się na sukcesy Orbana na Węgrzech może się okazać całkowicie chybione w świetle tej niemającej prawa się zmienić polityki Polski wobec Izraela. Zaś 13 grudnia 2011 r. Polacy niechaj nie biorą udziału w tym nam Polakom urządzanym urągowisku. Niech Polacy pozostaną w swych domach i pomodlą się w tym czasie za ich zniewoloną Ojczyznę – Polskę, za wszelkie osoby Jej szkody czyniące ku nawróceniu tych osób. Józef Bizoń

http://jozefbizon.wordpress.com

Program maksimum i minimum Zgodnie z zasadą Murphy’ego, jak coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Toteż po referendum, jakie w sprawie Anschlussu odbyło się w naszym nieszczęśliwym kraju w roku 2003, po ratyfikacji traktatu akcesyjnego, przyłączeniu Polski do Wspólnot Europejskich 1 maja 2004 roku oraz ratyfikacji 10 października 2009 roku przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego traktatu lizbońskiego, w następstwie, czego 1 grudnia 2009 roku proklamowane zostało powstanie nowego podmiotu prawa międzynarodowego pod nazwą Unii Europejskiej, wiadomo było, że droga do formalnej rezygnacji z niepodległości Polski została otwarta, a w tej sytuacji taka rezygnacja jest prędzej czy później możliwa. No i właśnie za sprawą ministra Sikorskiego ta możliwość została zrealizowana. Przemawiając w Berlinie wezwał on Niemcy do wzięcia odpowiedzialności za ratowanie Unii Europejskiej, oferując w zamian polską zgodę na przekształcenie jej w federację, gdzie w wyłącznej gestii dotychczasowych państw członkowskich, to znaczy - już nie żadnych tam „państw”, tylko landów lub regionów pozostawałyby takie sprawy, jak tożsamość, religia, styl życia, moralność publiczna i częściowo - podatki. Oznacza to a contrario, że takie sprawy jak obronność, to znaczy - armia, wywiad i kontrwywiad, jak bezpieczeństwo wewnętrzne, a więc - „policje jawne, tajne i dwupłciowe”, jak wymiar sprawiedliwości, a więc - prokuratury, niezawisłe sądy, więzienia, („Gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, zsyłka i łagier, kat i stryk. Dla ludu eto wsio rawno, czy car, czy chan jest jego katem. Bo lud, to swołocz i gawno. Batem go, batem, batem, batem!” - co dedykuję pięknoduchom, którym się wydaje, że „w dzisiejszych czasach” kara śmierci się przeżyła) - no i oczywiście - polityka zagraniczna, zostałyby przekazane w gestię Rzeszy. Przemówienie ministra Sikorskiego wywołało w naszym nieszczęśliwym kraju ogromny klangor, zwłaszcza ze strony Obojga PiS-ów, które, jeden przez drugiego starają się stworzyć wrażenie Płomiennych Obrońców Interesu Narodowego, licząc zapewne, że dzięki temu zatrze się w ludzkiej pamięci wspomnienie poparcia PiS-u dla Anschlussu w roku 2003, poparcia okazanego dla ratyfikacji traktatu lizbońskiego 1 kwietnia 2008 roku - no i oczywiście - nawoływania Jarosława Kaczyńskiego do stworzenia „europejskiej” armii. Żeby tedy dodatkowo zatrzeć ewentualne niemiłe wspomnienia, PiS złożył wniosek o postawienie ministra Sikorskiego przed Trybunałem Stanu. Wniosek ten ma takie same szanse powodzenia, jak projekt przywrócenia kary śmierci, ale jestem przekonany, że PiS właśnie, dlatego go składa. Kiedy bowiem Jarosław Kaczyński był premierem rządu, który przez pewien czas dysponował w Sejmie większością wystarczającą do przeforsowania w pożądanym kierunku nowelizacji kodeksu karnego i kiedy prezydentem był Lech Kaczyński - nie przypominam sobie, by sprawa przywrócenia kary śmierci stanowiła przedmiot choćby chwilowego zainteresowania PiS. Ale mniejsza z tym - bo wygląda na to, że powody do postawienia Zdradka przed Trybunał Stanu rzeczywiście są. Konkretnie dwa: wystąpienie ministra Sikorskiego w Berlinie zawierało ostentacyjne zlekceważenie art. 5 konstytucji („Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości”), który zobowiązuje wszystkie organy państwowe do przynajmniej formalnego respektowania niepodległości państwa - z czym nie da się pogodzić oferta zgody na Unię Europejską, jako federację - no i to, ze minister Sikorski nie skonsultował swego wystąpienia ani z Sejmem, ani z prezydentem - a podobno tylko - z premierem Tuskiem. W tej sytuacji dalsza kariera ministra Sikorskiego zależy od premiera Tuska - no i oczywiście - nadzorujących go Sił Wyższych. Warto zwrócić uwagę, że różne sondaże dawały do zrozumienia, iż minister Sikorski popularnością przewyższa premiera Tuska - co temu ostatniemu niekoniecznie musi się podobać. Minister Sikorski dociskany przez Dominikę Wielowieyską w sprawie tych konsultacji twierdził, że było to jego przemówienie „autorskie”. Ale co jeden człowiek chce zakryć, to drugi odkryje. Otóż pani Joanna Mieszko-Wiórkiewicz twierdzi, że to „autorskie” przemówienie napisał ministru Sikorskiemu Charles Crawford, były ambasador Wlk. Brytanii w Polsce (do roku 2007) a wcześniej - pisarz przemówień Jej Królewskiej Mości. Początkowo (2011-11-28 18:24:52) na stronach Ministerstwa Spraw Zagranicznych właśnie on figurował jako autor przemówienia zatytułowanego „More Europe” - ale Ministerstwo Prawdy to niedopatrzenie (?) Wkrótce skorygowało. Crawford zapytany wprost, czy to on napisał ministru Sikorskiemu berlińskie przemówienie odpowiedział, że nie, że „on sam napisał”. Jako wytrawny dyplomata, pan Crawford z pewnością słyszał o niezłomnej zasadzie księcia Gorczakowa, który nie wierzył informacjom niezdementowanym - no a poza tym - skąd by tak na pewno wiedział, że minister Sikorski rzeczywiście sam napisał sobie swoje przemówienie? Takie to ci ono „autorskie”. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że minister Sikorski został przez kogoś starszego i mądrzejszego posadzony na minie, która w każdej chwili może wysadzić go w powietrze i w ten efektowny sposób przerwać tak wspaniale rozwijającą się karierę. Skoro tknięty palcem sprawiedliwości został nawet „generał Gromosław Cz.”, to cóż dopiero „Szpak” - gdyby trafił między ostrza potężnych szermierzy? Chyba, że coś wyczuł i na wszelkich wypadek postanowił schować się pod spódnicą Naszej Złotej Pani. Sytuacja jest podobna, jak w roku 1967, kiedy to poeta ludowy Józef Ozga-Michalski zauważył, że „w dymach bijących z wojny izraelsko-arabskiej niektórzy próbują uwędzić swoje półgęski ideowe”. Otóż taki „półgęsek ideowy” szykuje do wędzenia prezes Jarosław Kaczyński, nawołując do wzięcia udziału 13 grudnia w marszu w obronie niepodległości, tak ostentacyjnie zlekceważonej przez ministra Sikorskiego. Najwyraźniej liczy na to, że kiedy stanie na czele, to już nikt nie ośmieli się pisnąć o poparciu przezeń Anschlussu w roku 2003 i traktatu lizbońskiego w roku 2008 - i tak dalej. Na to samo w „Panu Tadeuszu” liczył sędzia Soplica: „Napoleon widząc nasze lance, Pyta, co to za wojsko, my krzyczym: Powstańce Najjaśniejszy Cesarzu! Litwa ochotnicy! Pyta: pod czyją wodzą? Sędziego Soplicy! Ach, któż by potem pisnąć śmiał o Targowicy?” A przy okazji, kiedy już jednym susem utrwali się w społecznym odbiorze, jako Płomienny Obrońca Niepodległości, można będzie uroczyście ogłosić nowy patriotyczny program-minimum Obojga PiS-ów w stosunku do Niemców: „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz!” Bo czyż Nasza Złota Pani Aniela pozwoli na więcej? SM

Nie 30 tylko 300 Ile wart jest srebrnik w przeliczeniu na dzisiejszą walutę? Srebrnik, czyli hebrajski sykl, liczył sobie 11,4 grama srebra. 30 srebrników odpowiadało, zatem 342 gramom srebra. 8 grudnia w południe srebro kosztowało w Nowym Jorku 32,65 dolarów za uncję, czyli za 31,1 grama. Wygląda na to, że w przeliczeniu na dzisiejszą walutę Judasz Iskariota za wydanie Pana Jezusa dostał 359 dolarów, czyli według aktualnego kursu dnia - 1195 złotych. Dzisiaj za taką sumę nie kupiłby w Warszawie - a w Jerozolimie pewnie też - ani skrawka placu, podczas gdy w Ewangelii czytamy, że kapłani za te 30 srebrników kupili „pole garncarzowe” z przeznaczeniem na cmentarz dla pielgrzymów - więc musiało ono być całkiem spore, a w każdym razie - większe od standardowej działki budowlanej. No dobrze - ale, o co chodzi z tymi srebrnikami? A o to, że pan minister Mikołaj Dowgielewicz właśnie objaśnił nam zagadkowe słowa ludowego eurokomisarza Janusza Lewandowskiego, że brał udział w nagrywaniu tych „nieco durnych klipów” PO, w których była mowa o 300 miliardach złotych, jakie mamy dostać z Unii. Pan Dowgielewicz wyjaśnia, że „dzięki prezydencji” do tych 300 miliardów złotych jest „znacznie bliżej”. Dzięki temu lepiej rozumiemy zaangażowanie w sprawę „pogłębienia integracji”, jakie możemy obserwować we wszystkich mediach głównego nurtu. Najwyraźniej marchewka w postaci owych 300 miliardów złotych działa szalenie podniecająco na wyobraźnię nie tylko Umiłowanych Przywódców, ale również - autorytetów moralnych, które oczyma duszy już widzą się w roli założycieli starych rodzin. I rzeczywiście - z samego kurzu, jaki powstaje przy przeliczaniu takiej sumy można wykroić wiele fortun, nie mówiąc już o polach garncarzowych, których można by zakupić tyle, że wystarczyłoby na cmentarz dla nas wszystkich. Czy w obliczu takich perspektyw warto martwić się jeszcze jakąś „niepodległością”, której zresztą i tak już nie mamy? SM

Gdy szczyt rad radzi... Ach, jakże trudno napisać w przeddzień unijnego szczytu felieton, który w druku ukaże się pod koniec jego obrad - zwłaszcza, gdy jego uczestnicy rada w radę prawdopodobnie uradzą jakieś fundamentalne zmiany, które - tym razem już na pewno - zagwarantują strefie euro odporność na kryzysy. Pewną wskazówką tego, co być może, jest okoliczność, że jeszcze przed rozpoczęciem szczytu zostały naszkicowane warunki brzegowe; zarówno program maximum, jak i program minimum. Minimum - to uzgodnienia poczynione przez Naszą Złotą Panią Anielę z jej francuskim kolaborantem Mikołajem Sarkozym - że kraje żyjące ponad ustalony przez starszych i mądrzejszych stan, będą karane z całą surowością sprawiedliwości ludowej, a poza tym - że ich budżety będą mogły być wetowane przez Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu. A tu akurat rząd premiera Tuska ogłosił projekt budżetu na przyszły rok. Wprawdzie nie milkną zachwyty nad „realizmem” tego projektu, ale puśćmy na chwilę wodze fantazji i wyobraźmy sobie, że luksemburski Trybunał nabrał wątpliwości, czy wszystkie wyliczenia dokonane przez podejrzewanego o kreatywną księgowość pana ministra Rostowskiego są, aby na pewno rzetelne i projekt zawetował. Co wtedy? Wtedy minister Rostowski musiałby chyba przygotować nowy projekt, uwzględniający wytyczne Trybunału - bo w przeciwnym razie ten znowu by projekt uchylił i w ten sposób nawet doprowadził do obalenia tak demokratycznie wybranego rządu. Wygląda na to, że nawet w tym łagodniejszym wariancie demokracja będzie musiała ustąpić przed plutokracją. A przecież nie jest powiedziane, że unijny szczyt przyjmie akurat ten wariant. Wariantów jest, co najmniej dwa, podobnie jak koncepcji u byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy, który zawsze jest za, a nawet, przeciw, co oczywiście ma swoje plusy dodatnie i ujemne. Program maksimum zaprezentowany został w Berlinie przez ministra Sikorskiego, któremu złe języki zarzucają, że tylko wygłosił referat przygotowany przez byłego ambasadora Wlk. Brytanii w Warszawie, pana Crawforda. Jak tam było, tak tam było, chociaż oczywiście ciekawe byłoby wyjaśnienie przyczyn, dla których złe języki rozgłaszają takie fałszywe pogłoski - ale nie to jest w tej chwili ważne, tylko program maximum, według którego w zamian za wzięcie przez Naszą Złotą Panią Anielę kryzysowego krzyża na swe ramiona, wdzięczna Europa w podskokach zgodzi się na federalizację Unii Europejskiej to znaczy - na formalne przekształcenie państw członkowskich w landy. Jeśli Nasza Złota Pani da się ubłagać i nas sfederalizuje, to, kto jej wtedy zabroni potrącić sobie koszty walki z kryzysem poprzez kontrybucje nałożoną na wszystkich federastów? W końcu nie tyle przecież chodzi o ustrój, co o odpowiedź na pytanie - skąd wziąć szmalec? Przeciwko ofercie ministra Sikorskiego zamierza 13 grudnia ostro zaprotestować Prawo i Sprawiedliwość, organizując Marsz Niepodległości, bo - jak powiedział prezes Jarosław Kaczyński - „grozi nam” utrata niepodległości. To i tak dobrze, że ten paroksyzm dopiero nam „grozi”, bo niektórzy twierdzą, że ten proces został uruchomiony 1 grudnia 2009 roku, kiedy to na skutek ratyfikacji traktatu lizbońskiego wszedł on w życie. Jak wiemy, właśnie tego dnia została proklamowana Unia Europejska, jako nowy podmiot prawa międzynarodowego - europejskie imperium z dotychczasowymi państwami, jako jego częściami składowymi. Czy części składowe jakiegokolwiek państwa mogą być niepodległe? Historia świata nie zna takiego przykładu - ale skoro prezes Kaczyński powiada, że utrata niepodległości dopiero nam „grozi”, to pewnie wie coś, czego my jeszcze nie wiemy. Zresztą - nawet gdyby okazało się, że to jednak on się myli, to pomysł zastąpienia utraconej niepodległości stosownymi marszami w jej sprawie też nie jest do pogardzenia. Jak to mówią - dobra psu i mucha i tyle naszego, co się namaszerujemy - bo chyba nikt się nie spodziewa, że maszerowaniem i pokrzykiwaniami cokolwiek zwojujemy? Tadeusz Kościuszko w podobnym położeniu chwycił nawet za broń - ale w dzisiejszych czasach takie rzeczy są absolutnie zabronione, a poza tym - skąd wziąć broń, skoro na straży arsenałów stoi zdrada i zaprzaństwo? SM

Ważą się losy Rzeszy i 300 miliardów „Ach, bierzecie wozy, ach, bierzcie dostatek, tylko puszczajcie nas zdrowo” - taki jęk przedstawicieli „klubu trzeciego miejsca” unosił się 8 grudnia nad Marsylią, gdzie odbył się „mini-szczyt” UE, to znaczy - „szczyt” Europejskiej Partii Ludowej. Parteigenossen Volkspartei z 17 krajów namawiali się tam, jakie stanowisko zająć na prawdziwym „szczycie” w Brukseli, który rozpoczął się „roboczą kolacją” tego samego dnia wieczorem. W tym mini-szczycie uczestniczył również premier Tusk i to samotnie, ponieważ pani marszalica Ewa Kopacz ze swoim zastępcą Cezarym Grabarczykiem i zdegradowanym do poziomu szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych Grzegorzem Schetyną, do Marsylii nie pojechali, bo podobnież pokiełbasiły się im terminy.Wszystko to oczywiście być może, bo akurat ci Umiłowani Przywódcy jeszcze na poprzednich stanowiskach dali się poznać właśnie z tego, że wszystko im się kiełbasiło - ale równie przekonującą przyczyną mogłoby być i to, że ani Nasza Złota Pani Aniela, ani jej francuski kolaborant Mikołaj Sarkozy nie życzyli sobie, by premieru Tusku towarzyszyła aż tak liczna asysta. Zresztą słusznie - bo przecież niczego on nie będzie tam negocjował, a nawet gdyby i coś tam negocjował, to akurat pani marszalica Kopacz byłaby mu przy tym potrzebna, jak psu piąta noga. Stanowisko Polski jest przecież znane od czasu berlińskiego przemówienia ministra Sikorskiego. Wprawdzie minister Sikorski z charakterystyczną dlań bufonadą twierdził, że było to wystąpienie „autorskie”, ale powiadają, że autorem tego przemówienia był były brytyjski ambasador w Warszawie Charles Crawford. Myślą przewodnią tego stanowiska była oferta, by w zamian za wzięcie przez Niemcy odpowiedzialności za zażegnanie kryzysu finansowego w strefie euro, pozostałe państwa członkowskie UE zgodziły się na federalną strukturę europejskiego imperium to znaczy - na formalną już tym razem rezygnację z niepodległości - bo faktyczna nastąpiła w momencie wejścia w życie traktatu lizbońskiego. W chwili, gdy to piszę, „szczyt” jeszcze nawet się nie zaczął - ale zanim jeszcze rozpoczęła się „robocza kolacja”, Nasza Złota Pani oświadczyła, że nie ma mowy o żadnym niemieckim zaangażowaniu dopóki nie będzie zgody na zmianę unijnych traktatów, która wymusiłaby na państwach członkowskich większą dyscyplinę. Ale do większej dyscypliny zobowiązywały państwa członkowskie traktaty już istniejące, jednak okazało się to zupełnie niewystarczające - czego dowodem jest właśnie kryzys. Najwyraźniej przyczyna tkwi w tym, że dopóki państwa członkowskie czują się państwami, to wydaje im się, że mogą sobie takie traktatowe zobowiązania lekceważyć. W takiej sytuacji nie ma innej rady, jak znowelizować traktaty w taki sposób, by państwa członkowskie państwami być przestały - na podobieństwo owej „matrony krakowskiej”, którą Boy-Żeleński charakteryzował, jako „stwór podeszły wiekiem, co kobietą być już przestał”. Krótko mówiąc - że trzeba przekształcić Unię w federację z landami o ograniczonej autonomii. To właśnie proponował minister Sikorski w przemówieniu napisanym podobno przez byłego brytyjskiego ambasadora w Warszawie. Dlaczego p. Crawford wykoncypowałby ministru Sikorskiemu taką ofertę, skoro brytyjski premier Cameron właśnie stanowczo oświadczył, że Wielka Brytania „nigdy” nie zgodzi się na zmiany traktatowe, które uszczuplałyby brytyjskie interesy? No cóż; historia prowokacji zna jeszcze gorsze przypadki, więc warto zwrócić uwagę, że z uwagi na liczbę brytyjskich zastrzeżeń do unijnych traktatów, Wielka Brytania ma w UE status bardziej chłodnego obserwatora, niż entuzjastycznego uczestnika. Inaczej mówiąc nie wydaje się być specjalnie zainteresowana wzrostem niemieckich wpływów na kontynencie - co nieuchronnie musiałoby nastąpić po przekształceniu Unii w federację. Czyżby, zatem pan Crawford wykorzystał powszechnie znaną bufonowatość ministra Sikorskiego do wpuszczenia za jego pośrednictwem na forum unijne szczura, na którego widok wszyscy wpadną w histerię do tego stopnia, że Nasza Zniechęcona Pani wespół ze swoim francuskim kolaborantem Mikołajem Sarkozym machną ręką na peryferyjne marchie i postawią na Rzeszę trochę mniejszą, ale za to tańszą i bardziej sterowną? Również i to być może; zresztą Nasza Złota Pani, a zwłaszcza - jej fałszywy francuski kolaborant otwarcie tego właśnie nie wyklucza, co premieru Tusku musi ze strachu podnosić włosy na głowie, niczym zachodnim bankierom w słynnej piosence Andrzeja Rosiewicza z roku 1980 („Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba...”) - bo to nie tylko nici ze słynnych „300 miliardów”, którymi Platforma kusiła mniej wartościowy naród tubylczy - że to niby Unia sypnie forsą i znowu będzie jak za Gierka - ale przede wszystkim trzeba będzie samotnie stanąć oko w oko z kryzysem, który przecież już ante portas! Na to niestety nie jest przygotowany ani nasz nieszczęśliwy kraj, ani żaden z Umiłowanych Przywódców, którym - jak powiedziałby dziś pan Zagłoba - listy wozić, panny porywać, ale z kryzysem - dudy w miech, zaś Józef Piłsudski wyraziłby to jeszcze brutalniej: wam kury szczać prowadzać, a nie z kryzysami walczyć. A tu jeszcze, jak na złość, NATO, to znaczy - Amerykanie nie dogadali się z ruskimi szachistami w sprawie tarczy antyrakietowej, wskutek czego „kłamczucha”, czyli Hilaria Clintonowa podczas wizyty w Wilnie z okazji zjazdu ministrów spraw zagranicznych OBWE, podała w wątpliwość demokratyczny charakter niedzielnych wyborów w Rosji - czego pośrednim dowodem są tłumione przez milicję protesty. W porównaniu do „jaśminowej rewolucji” w krajach arabskich wyglądają one trochę niemrawo - ale bo też ani Francja, ani Amerykanie, ani nawet Izrael - nie mają w Rosji tylu agentów, co, dajmy na to, w Tunezji, czy Egipcie. Więc chociaż niektóre rosyjskie gazety piszą o „przebudzeniu generacji” - mając oczywiście na myśli „klasę średnią” - to protestuje również całkiem inna klasa, która na propagandowym plakacie przedstawia wystraszonego Putina ubranego w polski strój z epoki, któremu polski adiutant pokazuje przez kremlowskie okno nadchodzących Rosjan. Całe szczęście, że do wyborów w naszym nieszczęśliwym kraju nikt nie ma zastrzeżeń - podobnie, jak nikt nie miał zastrzeżeń do marksizmu w Zwiazku Radzieckim. To, co u innych może by raziło, u nas wygląda całkiem naturalnie. Widocznie taki los wypadł nam. I kiedy na szczycie w Brukseli ważą się losy i kształt przyszłej Rzeszy, zaś premier Tusk i pozostali przedstawiciele „klubu trzeciego miejsca” z bojaźnią i drżeniem oczekują decyzji w sprawie obiecanych podczas kampanii wyborczej 300 miliardów, (jeśli ich nie dostaną i nie odsypią paru okruszków na „szaraszki” dla autorytetów moralnych i artystów, to ci mogą stracić do Platformy cały smak i nie pomogą nawet konfidenci) - w Warszawie trwają przygotowania do marszu - szczerze mówiąc nie do końca wiadomo, w jakiej właściwie intencji. Początkowo miał to być marsz w obronie niepodległości, której utrata - jak optymistycznie zauważył prezes Jarosław Kaczyński - dopiero nam „grozi”. Ponieważ jednak Narodowe Odrodzenie Polski, wzbudzając obawy dlaczegoś akurat u pani red. Wielowieyskiej z „GW”, zaczęło się odgrażać, że „za zdradę - kula w łeb” - więc ostatnio „na mieście inne były już treście” - że już nie w obronie niepodległości, a tylko dla upamiętnienia 30 rocznicy stanu wojennego. I słusznie - bo czyż maszerowaniem można obronić niepodległość? Mało to prawdopodobne, chyba, że najnowszy patent polegałby na pomyśle, by utraconą niepodległość zastąpić marszami w jej obronie. To nawet sprytne, bo niepodległość już i tak diabli wzięli, a tymczasem - kto wie? - może dla wielu być porywające, bo propagandowe wrażenie - kolosalne, a ryzyko żadne. SM

Święte rodziny mają cykora? Stanisław Cat-Mackiewicz pisał, że przeznaczeniem rzeki jest płynąć ku morzu, co jeszcze ładniej - bo mową wiązaną - przedstawił Swinburne: „I porzuciwszy gniew, nadzieję, pychę, wolni od pragnień i wolni od burz, dziękczynnych westchnień ślemy modły ciche, ktokolwiek jesteś pośród gwiezdnych głusz, za to, że minąć dniom żywota dano, za to, że nigdy raz zmarli nie wstaną i rzek gwałtownych nurt, zmącony pianą, zawinie kiedyś w głąb wieczystą mórz.” Zatem - dziennikarstwo w służbie bezpieczeństwa prędzej czy później będzie musiało zdegenerować się do donosicielstwa. Inna rzecz, że pod pozorem donosicielstwa ukrywa się niekiedy kryptoreklama - jak to zdarzało się prasie brukowej już przed wojną: „Jak długo jeszcze policja będzie tolerowała dom schadzek przy ulicy Widok 10 mieszkanie 12, III piętro dzwonić trzy razy?” W większości jednak przypadków konfidenci, albo nawet kadrowi pracownicy służb, dla rozmaitości poprzebierani za dziennikarzy, a nawet - robiący za „gwiazdy” dziennikarstwa - traktują swoją misję bardzo serio, co widać nawet w sposobie, w jakim przesłuchują i strofują swoje ofiary - bo przecież „rozmową” nazwać tego niepodobna. I oto widzimy, jak właśnie straciła cnotę pani redaktor Dominika Wielowieyska, nawołując w „Gazecie Wyborczej” by Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego „skontrolowała” Narodowe Odrodzenie Polski, ponieważ domaga się ono, czy może obiecuje „kulę w łeb” za „zdradę”. Nietrudno się domyślić, że intencją donosu pani red. Wielowieyskiej jest doprowadzenie do likwidacji NOP przez ABW przy pomocy tak zwanych „metod operacyjnych”, albo nawet ostrzejszych, które za komuny zwane były eufemistycznie „metodami administracyjnymi”. No dobrze - ale dlaczego właściwie z tym donosem wystąpiła pani red. Dominika Wielowieyska? Mogła po prostu otrzymać taki rozkaz, ale nie można wykluczyć, że uczyniła to na ochotnika, motywowana względami rodzinnymi. Nie jest, bowiem tajemnicą, że ojciec pani redaktor, Andrzej Wielowieyski jest wielkim zwolennikiem Anschlussu i za to m.in. udekorowany został przez prezydenta Komorowskiego Orderem Orła Białego. Warto też odnotować, że rodzina Państwa Wielowieyskich należy do tzw. „świętych rodzin”, podobnie jak np. rodzina Państwa Woźniakowskich w Krakowie, z której pochodzi pani Róża Maria grafinia von Thun und Hohenstein, za agitację za Anschlussem wynagrodzona synekurą przedstawiciela Unii Europejskiej przy naszym państwie mniej wartościowego narodu tubylczego. Te „święte rodziny” nawet jeszcze za komuny bywały wspomagane różnymi niemieckimi „stypendiami” i „nagrodami”, bardzo się do tego przyzwyczaiły, więc nic dziwnego, że odczuwają niepokój, gdy teraz ktoś za „zdradę” obiecuje nie stypendium, czy nagrodę, tylko - „kulę w łeb”. Podobne odczucia musiały targać targowiczanami podczas insurekcji kościuszkowskiej i dopiero na tym tle lepiej rozumiemy uczucie ulgi, jakie zapanowało w tym środowisku po III rozbiorze Polski. SM

Znaki nadchodzącego czasu W ubiegłym roku minęło 20 lat pieriedyszki, jaką nieubłagana Nemezis dziejowa od czasu do czasu funduje naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, a dobiegający powoli końca rok bieżący należy już do zupełnie innej epoki - epoki schyłkowej, która niewątpliwie zakończy się kolejnym zlodowaceniem. Jego kontury naszkicował niedawno w swoim berlińskim przemówieniu minister Radosław Sikorski, za co niemiecka prasa wprost nie może się go nachwalić. I słusznie, bo gdyby tak, dajmy na to, Niemcy same wystąpiły z propozycją, że za wydobycie z tarapatów finansowych uzyskać mają zgodę całej Europy na federalizację, w której do landów narodowych należałyby takie makagigi, jak „tożsamość”, religia, styl życia, moralność publiczna i jakieś lokalne podatki - zaś sprawy obronności, bezpieczeństwa wewnętrznego, wymiaru sprawiedliwości i polityki zagranicznej przeszłyby do gestii władz Rzeszy, to mogłoby to wzbudzić rozmaite podejrzenia, a nawet - wzruszające wątpliwości. Skoro jednak z takim przesłaniem wystąpiła Polska, to Nasza Złota Pani może tam będzie się trochę opierała, ale przecież w końcu da się ubłagać, weźmie Europę na swoje barki i w ten sposób utworzy Rzeszę nie wbrew, a na prośbę całej Europy. W przeczuciu tej nieuchronności również nasi tubylczy mężykowie stanu dokonują pospiesznych przewartościowań. Z ogromną przyjemnością przeczytałem tedy wynurzenia Jana Filipa Libickiego, ongiś filaru ZCh-N, potem - pretorianina Jarosława Kaczyńskiego w PiS, a obecnie - po flircie przelotnym z Polską, co to Jest Najważniejsza - senatorze Platformy Obywatelskiej. Pan senator w publikacji „Sikorski wzięty na szable” (www.prawica.net) wprawdzie przyznaje, że „na początku” miał „duży dystans”, ale widocznie instynkt samozachowawczy podpowiedział mu, by z tym dystansem nie przesadzać, bo zaraz się opamiętał, wycharknął cnotkę, a właściwie - już chyba jej mikroskopijne pozostałości - bo w charakterze pozoru moralnego uzasadnienia strzeliła mu do głowy myśl o „zajęciu odpowiedniego miejsca w globalnej gospodarce”. No, bo - wiecie, rozumiecie - jak Polska, a właściwie, jaka tam znowu „Polska” - Polska potrzebna tu jest jak psu piąta noga - więc jak „polskie terytorium etnograficzne” w postaci autonomicznych regionów, zachowujących, ma się rozumieć, „tożsamość”, a nawet „religię” aż do przesady, trafi pod kuratelę Rzeszy, to od razu świat nabierze do nas respektu i kiedy taki, dajmy na to, senator Libicki, pojedzie do Singapuru, to w tamtejszym hotelu Raffles rozpozna go każdy pucybut, a podniecone luksusowe damy, pokazując go sobie palcami, będą szeptać jedna do drugiej: patrz, to ten senator Libicki, co to w gospodarce globalnej zajmuje czołowe miejsce. W obliczu takich wizji nawet w kamieniu obudziłby się entuzjazm, więc tym większy podziw należy się senatorowi Libickiemu, że powściągając nieco neoficką gorliwość głosi tylko potrzebę „głębokiego namysłu” nad berlińską ofertą swego Parteigenosse. Ale, nad czym tu się „namyślać” i to do tego jeszcze „głęboko”, kochany panie senatorze! Tu nie ma, co myśleć, tylko, wzorem premiera Tuska, jak najszybciej ucałować szlachetną dłoń Naszej Złotej Pani Anieli, a potem - przyjąć nagrodę, jaką tam w swojej szczodrobliwości obmyśli - bo przecież zajmowanie „odpowiedniego miejsca w globalnej gospodarce” od czegoś trzeba zacząć, nieprawdaż? Tym bardziej, że inni wcale się nie „namyślają” tylko, uderzając w czynów stal, wychodzą naprzeciw nieubłaganym koniecznościom dziejowym. Oto na tymże portalu red. Jan Engelgard z zachwytem donosi o „monumentalnej wystawie” na Zamku Królewskim w Warszawie, zatytułowanej „Stanisław August, ostatni król Polski, mecenas, reformator 1764-1795”. Co prawda zachwyt trochę przesłania mu nie tylko historyczne realia, ale nawet tradycyjny u „narodowców” rosyjski sentyment. Jaki tam, bowiem ze Stanisława Augusta „ostatni król”, kiedy ostatnim władcą noszącym tytuł „króla Polski” był przecież cesarz Mikołaj II? Doprawdy, co za roztargnienie - chociaż z drugiej strony trzeba red. Engelgardowi oddać sprawiedliwość, że okres stanisławowski w historii Polski nazywa wprawdzie „tragicznym”, ale i „chwalebnym”. Wprawdzie, pewnie z wrodzonej modestii, nie wspomina wyraźnie, które epizody są najchwalebniejsze, ale jestem pewien, iż ma na myśli nie tylko poddanie Rzeczypospolitej rosyjskiej protekcji, ale przede wszystkim - akt abdykacji, podpisany przez Stanisława Augusta 25 listopada 1797 roku na życzenie Katarzyny, w charakterze imieninowego prezentu dla niej. Tym chwalebnym czynom Stanisława Augusta przeciwstawia „prymitywne podejście do historii narodu polskiego” władz sanacyjnych, wyrażające się w „kulcie ruchawek zbrojnych i chojraków wyzywających wszystkich od zdrajców”. Rzeczywiście, „władze sanacyjne” zupełnie nie nadają się na bohaterów nadchodzącego czasu. Jeśli tedy na razie, m.in. z uwagi na niewyjaśnioną do końca sytuację przed niezawisłymi sądami, nie można intronizować na jasnego idola generała Wojciecha Jaruzelskiego, który „ruchawki” tępił, podobnie zresztą, jak i „chojraków” - to Stanisław August nadaje się w sam raz - również ze względu na wyjątkową umiejętność robienia długów - w czym współcześni władcy Europy dorównują mu dopiero teraz. Jeśli tedy minister Sikorski, przedstawiając swoją berlińską ofertę, próbuje naśladować Stanisława Augusta, to mamy w jego osobie przykład historycznej ciągłości. Wprawdzie na polu mecenatu jeszcze Stanisławowi Augustowi nie dorównał, ale omnia principia parva sunt, zaś opisana z takich zachwytem przez red. Engelgarda wystawa na Zamku pokazuje, jakiego rodzaju twórczość będzie nagradzana na nadchodzącym etapie i jaki model patriotyzmu będzie lansowany przez „narodowców”. SM

Doszło do szkalowania prof. Geremka w TVP? Fundacja im. Bronisława Geremka w listach do prezesów KRRiT i TVP protestuje przeciw szkalowaniu profesora na antenie telewizji publicznej – informuje „Gazeta Wyborcza”. Jan Pospieszalski zaprezentował fragment filmu Grzegorza Brauna, w którym pokazano depeszę ambasadora komunistycznych Niemiec do kierownictwa służb specjalnych. Ambasador relacjonuje rozmowę, którą miał odbyć z ówczesnym ministrem rządu PRL Stanisławem Cioskiem. Ciosek miał opowiedzieć, że Geremek mówił mu, że „po siłowej konfrontacji z władzą »Solidarność« mogłaby powstać na nowo, jako rzeczywisty związek zawodowy bez Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i ambicji sięgania po władzę”. Fundacja ocenia, że program „Jan Pospieszalski: Bliżej”, „naruszył elementarne zasady rzetelności dziennikarskiej”. „Oskarżenie Bronisława Geremka, dla którego »Solidarność« była sensem jego działalności publicznej, o zdradę jej ideałów, jest działaniem szczególnie perfidnym” – czytamy w liście. Pod pismem podpisali się prezes fundacji Jolanta Kurska oraz członkowie jej rady, m.in.: Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik, Marcin Geremek, Mikołaj Dowgielewicz. Do sygnatariuszy listu dołączył też Lech Wałęsa. PAP

http://wirtualnapolonia.com/

Władze Wielkiej Brytanii ujawniają nazwisko kolejnego rosyjskiego szpiega Michaił Repin prowadził działalność wywiadowczą pod przykrywką pracy w ambasadzie rosyjskiej w Londynie. Zgodnie z danymi brytyjskiej MI5, Repin próbował rekrutować członków Izby Gmin, pracowników ośrodków badawczych, a także urzędników odpowiedzialnych za bezpieczeństwo narodowe Wielkiej Brytanii. Został deportowany z Wielkiej Brytanii w grudniu 2010 r. W sprawie Repina interweniował minister spraw zagranicznych William Jefferson Hague (Partia Konserwatywna, na zdjęciu). Zażądał on od władz rosyjskich wycofania z ambasady w Londynie jednego z jej pracowników. Według ministra „decyzja zapadła po tym, gdy zdobyliśmy solidne dowody działalności rosyjski służb specjalnych na szkodę Wielkiej Brytanii”. W odpowiedzi Kreml wydalił jednego z brytyjskich dyplomatów. Według „The Sunday Telegraph” Wielka Brytania stała się drugim po USA najważniejszym celem rosyjskiej służby wywiadowczej. Pod przykrywką ambasady w Londynie oraz konsulatów rosyjskich w innych brytyjskich miastach pracuje, co najmniej 30-50 rosyjskich agentów.

Źródło: pik.tv

Antysemici, won z prawicy „Marsz Niepodległości” dodał narodowcom skrzydeł, i jest to fakt, który jako „nowoczesny endek” i nacjonista odnotowuję z satysfakcją. Jak często powtarzałem, mieć zły, głupi i nieudolny rząd to źle, ale mieć też jednocześnie beznadziejną opozycję, to już prawdziwe nieszczęście. A jeśli do tego dodać elity intelektualne, nie dość, że w ogromnej części skorumpowane „funduszami europejskimi” (nasi przodkowie zwali to zjawisko „jurgieltem”), to jeszcze zwyczajnie głupie, organicznie niezdolne do niczego innego, niż tresowanie tubylczej ludności wedle wskazań przysłanych z metropolii, i stadne beczenie wzorem owiec z orwellowskiego folwarku zwierzęcego „pogłęęęębiać integraaację, pogłęęęębiać integraaację” − sytuacja rysuje się naprawdę nieciekawie. I w tej nieciekawej sytuacji kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w większości młodych i bardzo młodych, którzy na przekór propagandowej nagonce przyszli zademonstrować swą wiarę, że „Polska to jest wielka rzecz” stanowi cenny promyk nadziei. Oczywiście, trochę psuje radość z sukcesu Marszu fakt, iż, w przeciwieństwie do roku ubiegłego, udało się jego przeciwnikom doprowadzić do burd. Co prawda, mimo usilnych wysiłków całej propagandowej maszynerii, nie udało się znaleźć jakichkolwiek powiązań podpalających samochody żuli z narodowcami i funkcjonariusze salonu swe bredzenia o „faszyzmie” muszą watować rządową retoryką „antykibolską”, ale cokolwiek mówić, spalenie TVN-owskich samochodów mogą odnotować, jako swój sukces. Na przyszłość trzeba mieć liczniejszą i sprawniejszą służbę porządkową − może warto, by organizatorzy pogadali ze związkowcami, którzy w zabezpieczeniu masowych protestów przed podłączaniem się rozmaitych prowokatorów czy zwykłych chuliganów mają duże doświadczenie? Nie będę się tym zajmować, bo to nie moja sprawa. Moją sprawą jest, skoro dzięki głupiej, acz w skutkach pożytecznej dla dobrej sprawy histerii „Gazety Wyborczej” i jej akolitów szyldy Młodzieży Wszechpolskiej i ONR zostały tak bardzo spopularyzowane, walczyć teraz z kłamstwami, w jakich przez lata nurzano i te szyldy, i w ogóle polskich narodowców. A wśród nich − z oszczerstwem najpopularniejszym i najusilniej propagowanym, jakoby w tradycję i ideę Dmowskiego antysemityzm wpisany był immanentnie, jakoby zgoła stanowił oś tej idei, upodobniając ją do rasowych szaleństw nacjonalistów niemieckich. Nic podobnego. W ogóle, co muszę często powtarzać, pojęcie „nacjonalizm” jest pojęciem tego rodzaju, jak „muzyka ludowa”. Oberki, afrykańskie tam-tamy, peruwiańskie tańce, szkockie kobzy i kazaczok, wszystko to mieści się w pojęciu muzyki „folk”, a przecież za każdym razem mamy do czynienia, z czym innym. Z pojęciem „nacjonalizm” jest tak samo. Każdy naród wytworzył w pewnym momencie dziejów swój nacjonalizm. Ale nacjonalizm narodu podbitego, walczącego o przetrwanie, o odrodzenie się w nowoczesnej formie, siłą rzeczy nie mógł mieć wiele wspólnego na przykład z nacjonalizmem stworzonym przez przeżywających po zjednoczeniu szczyt narodowej megalomanii Niemców. Nacjonalizmy, wbrew stereotypowi propagandystów lewicy, uporczywie łączących je z chrześcijaństwem, były produktem odwrócenia się Zachodu od Kościoła i gorącej wiary w naukę. Ich faktycznym ojcem był Karol Darwin, ze swą teorią doboru naturalnego, którą łatwo zaadaptowano do społeczeństw. „Naukowo udowodniła” ona, że postęp, rozwój ludzkości odbywa się w drodze eliminowania nacji gorszych przez lepsze. W ten sposób „naukowo” nie tylko przyzwolił późny wiek XIX na dokonywanie masowych eksterminacji całych narodów, ale wręcz usankcjonował to, jako dziejową konieczność. Nacjonalizm polski, Dmowskiego, Popławskiego czy Balickiego, nigdy tego zbrodniczego wymiaru nie nabrał. Bez wątpienia, dlatego, że bardzo szybko, jeszcze przez założycieli, został ochrzczony − bo, po krótkim okresie założycielskiego antyklerykalizmu, jego twórcy zgodzili się, że katolicyzmu (w czasie zaboru stanowiącego wszak podstawę odmienności od zaborców) od polskości oddzielić się nie da, i nawet nie próbowali „naprawić błędów chrześcijaństwa”. Prostowanie potocznie używanych pojęć to syzyfowa prasa, więc trzeba pogodzić się, że słowo „nacjonalizm” nieodwołalnie skojarzone zostało z owym darwinistycznym przeświadczeniem, że są narody lepsze i gorsze i w imię lepszego jutra ludzkości te lepsze muszą te gorsze zniszczyć, (choć nie było to wyłącznie skojarzenie ludzi kojarzonych dziś z nacjonalizmem − Karol Marks wprost nawoływał do eksterminacji Serbów i innych Słowian dokładnie tymi samymi argumentami, którymi Streicher uzasadniał konieczność oczyszczenia ludzkości z Żydów). Dlatego uważam to słowo za niestosowne dla określenia tego, co postuluję od lat, jako „nowoczesną endecję”. Wolę określenie nacjonizm. Nacjonizm, czyli przekonanie, że naród jest podstawą zorganizowania wspólnoty i państwa. A zorganizowanie silnej wspólnoty jest jedynym wyjściem z problemów, które ściągnęły na nas − znowu dla skrótu posłużę się przymiotnikiem bardzo nietrafnym, ale spopularyzowanym − lata praktyki neoliberalnej. Nie stworzymy wspólnoty, która mogłaby odwrócić społeczne i mentalne spustoszenia, na żadnej „kolorowości” czy „tolerancji”, na porozumieniu grup interesu czy mniejszości, a już zwłaszcza nie na owczym pędzie do małpowania „europejskiej normalności”. Stworzymy ją wyłącznie na poczuciu wspólnego losu wszystkich, którzy tworzą naród − albo, nie potrafiąc jej stworzyć, „zginiemy pospołu”, jak ogłupiali pasażerowie miotanego burzą okrętu z pamiętnej metafory księdza Skargi. Połączenie w nazwie ruchu słów „naród” i „demokracja” też nie było przypadkiem. Nacjonalizm polski był ideą i programem „uobywatelnienia” i „spolityzowania mas” − zbudowania nowego społeczeństwa siłami i energią emancypującego się plebsu. Był odrzuceniem polskości szlacheckich dworków na rzecz polskości wydobywających się z analfabetyzmu i egoizmu chłopów, robotników i drobnomieszczan. Był projektem oddolnego zorganizowania społeczeństwa i stworzenia w nim nowoczesnej klasy średniej. W ówczesnej polskiej sytuacji − kraju, który w swych dziejach praktycznie nie wytworzył warstwy mieszczańskiej, powierzając jej funkcję żydowskiemu faktorowi, i w którym mieszkała kilkumilionowa mniejszość żydowska monopolizująca niektóre dziedziny gospodarki − oznaczało to oczywiście wypowiedzenie Żydom ekonomicznej i cywilizacyjnej wojny, żywiącej się poczuciem krzywdy rodzimych producentów skazanych na pośrednictwo żydowskich kupców i kredyt żydowskich lichwiarzy. Nie miało to w sobie nic z rasizmu, było kwestią socjalną. Nie będę się teraz rozwodzić nad historią antysemityzmu w Polsce i wyważać, na ile ów grzech obciąża różne tradycje (bo tylko kompletny ignorant może myśleć, że antyżydowskie emocje nie ożywiały lewicowców czy ludowców − może tylko konserwatyzm polski był od tej namiętności wolny, jako elitarna zabawa intelektualistów i arystokratów, ale też jego wpływ na Polaków był znikomy). Dość stwierdzić, że antysemityzm w Polsce, także w polskim ruchu narodowym, miał swoje konkretne, zrozumiałe, (co bynajmniej nie oznacza rozgrzeszania go) przyczyny i że przyczyny te dawno i całkowicie zniknęły. Ważne swoją drogą, a zupełnie w Polsce nieznane są endeckie rozliczenia z tego rodzaju winami, jakich po holocauście dokonywano w publicystyce i literaturze emigracyjnej − oczywiście tutejsze salony, które bez oporu uznały za dawno odkupione i usprawiedliwione umoczenie swych idoli w stalinizm, narodowcom takiego prawa konsekwentnie odmawiają, i wspomniane rozliczenia obłożyły jak najściślejszym tabu. Może ktoś znajdzie czas i siły, by wydobyć je z niepamięci jakąś książką? Jeśli nie przemawia do kogoś argument, że antysemityzm, jak każda inna rasowa nienawiść, jest podłością, niech przynajmniej zrozumie, że jest głupotą. A co, jak co, ale głupota jest endeckiej tradycji najgłębiej obca i nie może być przez współczesnych narodowców w żaden sposób akceptowana. Antysemityzm, ubierany w maskę „walki o wolną Palestynę” i, dyskretniej, potępienia dla międzynarodowej finansjery, jest dziś trwale wpisany w tożsamość i praktykę nowej lewicy. Także zwołanego przeciwko Świętu Niepodległości Polski „Porozumienia 11 listopada”, którego „antysyjoniści” są jednym z istotnych składników. I tam należy antysemitów zostawić; skoro redaktorowi Blumsztajnowi, któremu nóż w kieszeni otwiera się na skrót ONR, na ludzi maskujących oczywistą wrogość wobec Żydów twierdzeniem „no, co, my tylko zwalczamy izraelsko-amerykański imperializm” jakoś się otworzyć nie chce − to niech sobie w ich towarzystwie siedzi, to w końcu sprawa jego sumienia, jeśli takowe posiada. Natomiast, co do odradzającej się dziś endecji, to przyczyny pojawiania się w jej obrębie jakichkolwiek emocji żydofobicznych mogą być tylko dwie. Mówiąc najkrócej: albo skleroza, albo ubecja. Jakakolwiek jest przyczyna w tym czy innym konkretnym wypadku, ludzie, którym ruch narodowy wydaje się dobrym miejscem do dawania upustu antyżydowskim czy antyizraelskim obsesjom, muszą być traktowani tak samo jak ci, którym Marsz Niepodległości wydał się dobrym miejscem do robienia zadymy: uprzejmie za frak i za drzwi. Endecka tradycja, upieram się, dostarcza najlepszych recept na poradzenia sobie w obecnej trudnej sytuacji, i ma przed sobą wielką przyszłość. Ma też swoje obciążenia, których powinno się jak najszybciej pozbyć. Do największych zaliczam bezsensowną żydofiobię, oraz pewien wypaczony model myślenia prezentowany, jako „realizm polityczny”, choć w istocie będący raczej zwykłym oportunizmem. Ale to już temat na osobne endeckie porachunki, więc może innym razem. RAZ

Współczesna endecja i Żydzi Odnośnie artykułu red. Ziemkiewicza Red. Ziemkiewicz postanowił rozprawić się z „antysemitami” wewnątrz ruchu narodowego, widząc w nich przeszkodę na drodze rozwoju nowoczesnego ruchu narodowego, bazującego na tradycjach wczesnej endecji. Zapał red. Ziemkiewicza we wspieraniu odradzającego się ruchu narodowego budzi szacunek, i możemy wziąć za pewnik, iż napisany został w jak najlepszej intencji dla polskich narodowców. Jednakże, przy całej sympatii dla red. Ziemkiewicza, trudno mi zgodzić się z kilkoma punktami – napisanego „z dobrego serca” – artykułu. Artykuł dość kategorycznie nawołuje do usunięcia „antysemitów” z ruchu narodowego, czy szeroko rozumianej prawicy. Red. Ziemkiewicz słusznie zauważa, iż w polskim nacjonalizmie brak było rasowego antysemityzmu, typowego choćby dla Niemców, natomiast wynikał on z kwestii społecznych, m.in. konkurencji w handlu, co utrudniało rozwój polskiego mieszczaństwa. W ówczesnej polskiej sytuacji − kraju, który w swych dziejach praktycznie nie wytworzył warstwy mieszczańskiej, powierzając jej funkcję żydowskiemu faktorowi, i w którym mieszkała kilkumilionowa mniejszość żydowska monopolizująca niektóre dziedziny gospodarki − oznaczało to oczywiście wypowiedzenie Żydom ekonomicznej i cywilizacyjnej wojny, żywiącej się poczuciem krzywdy rodzimych producentów skazanych na pośrednictwo żydowskich kupców i kredyt żydowskich lichwiarzy. Nie miało to w sobie nic z rasizmu, było kwestią socjalną – pisze red. Ziemkiewicz, i należy się z tym oczywiście zgodzić. Przecież w polskim ruchu narodowym nie brakowało osób pochodzenia żydowskiego, jak choćby Stanisław Stroński, Stanisław Piasecki czy Wojciech Wasiutyński. Wie o tym każdy – lub prawie każdy – świadomy polski nacjonalista, i doprawdy nie znam nikogo w ruchu narodowym, który nie zgodziłby się na działalność, czy to w Młodzieży Wszechpolskiej, czy Obozie Narodowo-Radykalnym, kogoś, kto ma np. matkę lub dziadka pochodzenia żydowskiego, o ile oczywiście czuje się przede wszystkim Polakiem, uznając polski interes narodowy za nadrzędny w życiu społecznym i politycznym. Tak jak przed wojną, tak i dziś nie ma w Polsce liczącej się organizacji nacjonalistycznej, która kierowałaby się rasowymi pobudkami w kwestii przyjęcia osoby pochodzenia żydowskiego. Oczywiście, istnieją neopogańskie organizacje, wierzące w swój świat słowiański, stanowi to jednak margines marginesu, i nie mają one poważnej siły oddziaływania na cały, szeroko rozumiany ruch narodowy. Jaki więc „antysemityzm” red. Ziemkiewicz chciałby wykopać z odradzającego się ruchu narodowego? Ma to być walka o wolną Palestynę oraz „antyżydowskie” i „antyizraelskie obsesje”. Pytanie, więc co pod tymi określeniami red. Ziemkiewicz ma na myśli? Trudno się zgodzić ze stwierdzeniem, aby „walka” o wolną Palestynę czy „antysyjonizm” była antysemityzmem. Wśród antysyjonistów nie brakuje nawet Żydów z różnych powodów niechętnych Izraelowi. Tym bardziej, absurdalne wydaje mi się oskarżanie lewicowców o antysemityzm, kiedy ich niechęć do Izraela powodowana jest łamaniem praw człowieka przez Izrael oraz prześladowaniu Palestyńczyków. Ludność to zresztą niewątpliwie bardziej rdzenna dla Palestyny, niż Żydzi, którzy zaczęli napływać do Palestyny dopiero pod koniec XIX wieku, marząc o utworzeniu państwa żydowskiego, co im się (ze szkodą dla tamtejszych Arabów) udało. Lewicowcy oraz „obrońcy praw człowieka” są pod wrażeniem zbrodni żydowskich na Palestyńczykach, że choćby wspomnę od masakrze w Deir Yassin czy ograniczaniu dostępu do wody pitnej, nie mówiąc o ciągle powstających izraelskich osiedlach, które mocno stawiają w wątpliwość izraelskie deklaracje o chęci pokoju. Mówiąc uczciwie, trudno mi się nie zgodzić ze stwierdzeniem, że Izrael okupuje Palestynę, zaś Palestyńczycy prowadzą walkę narodowowyzwoleńczą – inna sprawa, iż oczywiście potępiam akty terroryzmu. Takie postawienie sprawy – wynikające z zainteresowania tematem i braku akceptacji dla niesprawiedliwości – nie jest żadnym antysemityzmem. Równie dobrze mogę przyznać, iż trudno mi zaakceptować, co Rosjanie robią choćby w Czeczenii, choć nie posiadam jakichś fobii wymierzonych w normalnych, poczciwych Rosjan. Spora część prawicowych publicystów w Polsce propaguje, niestety, bardzo usilnie stanowisko, iż krytyka Izraela jest równoznaczna z antysemityzmem. Wystarczy wspomnieć o artykułach rodem z Frondy, zwłaszcza spod pióra Łukasza Adamskiego, które powodują – żeby użyć nowoczesnego sformułowania – facepalm na twarzach wielu czytających jego przemyślenia. Zgodnie z takim rozumowaniem, antysemitą jest ten, kto nie popiera współpracy polsko-izraelskiej, czy manifestacyjnych deklaracji polskich polityków dla Izraela, tak jakby wynikała z tego jakaś realizacja polskiego interesu narodowego, państwowego, lub jakiegokolwiek innego. O antysemityzm można zostać oskarżonym nawet, kiedy nie popiera się polityki Stanów Zjednoczonych, zgodnie z sugestią, że za postawami wrogimi działaniom Ameryki na Bliskim Wschodzie leży zakorzeniony antysyjonizm, który przecież miałby być równoważny z antysemityzmem. W efekcie Izrael jest dla wielu prawicowych publicystów świętą krową, której nie wolno za nic krytykować. Otóż muszę zaznaczyć, że – tak jak wielu moich przyjaciół z ruchu narodowego – jestem w sercu przeciwny polityce izraelskiej, co nie znaczy, iż domagałbym się zaraz, aby Polska zerwała stosunki z Izraelem, albo zaczęła układać się w sojusze z wrogami Izraela. Czy byłby tutaj jakiś nasz interes? Ja go nie widzę, tak jak nie widzę go również w wysuwaniu izraelo-chwalebnych deklaracji polskich polityków, z premierem na czele. Bliski Wschód to nie jest region naszych bezpośrednich interesów geopolitycznych. Nasze interesy są w Europie wschodniej, Europie środkowej, czy nawet na Kaukazie, albo w państwach bałtyckich. Nie ma ich natomiast na Bliskim Wschodzie. To czy rządzi tam Izrael, czy rządzą tam islamscy fundamentaliści nie powinno mieć dla nas większego znaczenia, niż to, aby ewentualnie możliwie tanio kupować arabską ropę. Nawiasem mówiąc, ropa byłaby tańsza bez amerykańsko-izraelskich kampanii wojennych w tamtym rejonie świata. W konflikcie arabsko-izraelskim Polska powinna utrzymać zdrowy dystans, nie popierając żadnej ze stron. Nie leży to w naszym interesie, podkreślę to raz jeszcze. To, że obiektywnie uważać można (a nawet trzeba), iż Izrael okupuje ziemie palestyńskie, nie może wpływać na jakieś mesjanistyczne potrzeby naprawiania świata i prowadzenia wskutek tego antyizraelskiej polityki. Równie dobrze można by przecież wypiąć się na Chiny za okupację Tybetu, albo za największą bolączkę w stosunkach polsko-rosyjskich uznać postępowanie Rosjan w Czeczenii. Obiektywizm w ocenie danych zjawisk, jak np. polityka Izraela wobec Palestyńczyków, – czym można nawet zapełniać własną publicystykę – a postulaty prowadzenia danej polityki, to dwie oddzielne sprawy. Można być obiektywnym patrząc na Izrael czy samą ideę syjonizmu – pełną nie tyle nacjonalizmu, co wręcz niezdrowego szowinizmu, że wspomnę o słowach byłego premiera Izraela M. Begina, uważającego nie-Żydów za „insekty”. Co innego natomiast, postulaty dla polskiej polityki zagranicznej. Ta nie powinna kierować się sentymentami, obiektywizmem, ale interesami Polski, jako coś dla nas zupełnie oczywistego i nadrzędnego. Nie podobają się mi demonstracyjne zachowania polskich polityków, jak choćby obecność premiera pod Ścianą Płaczu, czy palenie wraz z rabinem chanukowych świec przez zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Uważam to za bardzo poważny błąd taktyczny, w sytuacji, kiedy wiele żydowskich organizacji skupia się na niesłusznym oskarżaniu Polaków o współudział w Holocauście, czy żądaniu miliardowych odszkodowań za pozostawione mienie Żydów, którzy zginęli w czasie II wojny światowej. Jak gdyby zapominając, że ci Żydzi byli obywatelami polskimi, a nie izraelskimi, czy amerykańskimi. Polityka gestów również musi być obliczona na realizację interesu narodowego, czy państwowego. Nie jest on realizowany w sytuacji, gdy wobec gestów przyjaźni druga strona domaga się bycia bezkrytycznym wasalem oraz spełnienia daleko idących roszczeń. Czy takie rozumowanie – wynikające z pojmowania interesu narodowego oraz państwowego, jako coś nadrzędnego, niezależnie, z kim mamy do czynienia – jest antysemityzmem? Pozostawiam to do oceny prawicowym fascynatom Izraela i dialogu polsko-żydowskiego na obecnych warunkach. Michał Kowalczyk

EJ: Fukushima wystraszyła inwestorów Wysokie koszty, mniejszy popyt i awaria w Fukushimie sprawiły, że produkcja energii jądrowej w tym roku spadnie Według najnowszych danych Worldwatch Institute moce elektrowni jądrowych na świecie wyniosą w tym roku 366,5 GW. W rekordowym ubiegłym roku było to 375,5 GW. Według Instytutu, spadek mocy wynika z mniejszego popyt na energię z elektrowni jądrowych. W wielu krajach wstrzymano po katastrofie w Fukushimie projekty budowy nowych reaktorów. W 2020 r. rozpoczęto aż 16 takich projektów – najwięcej od dwóch dekad. W tym roku uruchomiono tylko dwie inwestycje: w Indiach i Pakistanie. Dramatycznemu spadkowi nowych inwestycji towarzyszy wygaszanie starych reaktorów, w tym roku zamknięto 13 instalacji. Na świecie działa obecnie 433 reaktorów, na koniec ubiegłego roku było to 441. [ to dane sprzed wycofania się Niemiec, rezygnacji Belgii. W grudniu 2011 gotowych do pracy było ok. 417 reaktorów, pracujących – z 60 mniej... W 1990-tym było 436 szt.! MD]

- Dziś nie można jeszcze powiedzieć, że energetyka jądrowa zaczęła wchodzić w długookresowy trend spadkowy, ale dane nie są zachęcające dla inwestorów z branży – skomentował Robert Egelman, prezes Worldwatch Institute. Jego zdaniem, opinia publiczna jest obecnie negatywnie nastawiona do energetyki jądrowej. Mimo tego Chiny i Stany Zjednoczone nie zamierzają rezygnować z budowania nowych elektrowni jądrowych. Z 16 projektów rozpoczętych w ubiegłym roku aż 10 jest chińskich. Ich moc wynosi 10 GW, co odpowiada 62 proc. zaczętych w ubiegłym roku inwestycji. W Chinach działa obecnie 27 reaktorów, w trakcie realizacją są w sumie inwestycje o mocy 27 GW. – Prawdopodobieństwo, że Chiny zrezygnują ze swojego programu agresywnego rozwijania energetyki jądrowej jest małe, ponieważ kraj ten musi zaspokoić rosnący popyt na energię przy ambitnych planach redukcji emisji CO2 – ocenia Matt Lucky, ekspert Worldwatch Institute. Instytut przypomina, że w ubiegłym roku prezydent USA Barack Obama przyznał 8,3 mld dol. gwarancji kredytowych dla sektora energetyki jądrowej, a w lutym tego roku dodatkowo dał 36 mld dol., Dlatego jest mało prawdopodobne, by Stany Zjednoczone zrezygnowały z takich inwestycji. [Co za bezczelność: za pieniądze wrogiego EJ podatnika? MD] Na świecie w trakcie budowy jest obecnie 65 reaktorów jądrowych, z czego budowa 20 przeciąga się ponad 20 lat. Udział energii jądrowej w globalnym zużyciu energii pierwotnej wynosił w ubiegłym roku 5 proc., w najlepszych latach 2001-2002 było to 6 proc. Tylko cztery kraje: Czechy, Rumunia, Słowacja i Wielka Brytania zwiększyły udział energetyki jądrowej o ponad jeden procent w latach 2009-10. Worldwatch Institute przypomina, że po kwietniowej katastrofie w japońskiej elektrowni Fukushima wiele krajów wstrzymało inwestycje. W Japonii do sieci podłączone jest obecnie tylko 10 z 54 elektrowni jądrowych, Chiny zamroziły 25 projektów inwestycyjnych, a Niemcy i Szwajcaria ogłosiły plany odejścia od energetyki jądrowej. Niemcy wstrzymali w tym roku pracę reaktorów o mocy 8 GW. energianews.pl

Czy wolno pytać o Geremka? „Wyborcza” nie pozwala. Ale dokumentów przypomnianych w TVP Info nie można pominąć W programie „Jan Pospieszalski: Bliżej” pokazano wczoraj fragment nowego filmu Grzegorza Brauna „Towarzysz generał idzie na wojnę”, a w nim dokument z 1981 roku, który – jak powiedział prowadzący „jest szokujący”. Bo jest. To telegram Horsta Neubauera, ambasadora NRD w PRL, wysłany 2 grudnia 1981 roku do kierownictwa wschodnioniemieckiej partii komunistycznej. Neubauer po rozmowie ze Stanisławem Cioskiem pisze:

Tow. Ciosek, minister ds. współpracy ze związkami zawodowymi, oświadczył w rozmowie z 1 grudnia [1981 roku]:

„Część wpływowych doradców "Solidarności" zrozumiała obecne położenie i zmianę sytuacji. Boją się bardziej niż sądzimy i zaczynają ratować własną skórę. Odbyłem właśnie osobliwą rozmowę z szefem sztabu ekspertów "Solidarności" [Bronisławem] Geremkiem (bliskie związki z międzynarodówką socjaldemokratyczną, osobiste kontakty z Krayskim i innymi). Nie wierzyłem własnym uszom. Geremek oświadczył, że dalsza pokojowa koegzystencja pomiędzy "Solidarnością" w obecnej formie i realnym socjalizmem [jest] niemożliwa. Konfrontacja siłowa nieunikniona. Wybory do rad narodowych muszą zostać przesunięte. Organy władzy państwowej muszą zlikwidować aparat "Solidarności". Po konfrontacji siłowej "Solidarność" mogłaby powstać na nowo, ale jako rzeczywisty związek zawodowy bez Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego charakteru i bez ambicji sięgania po władzę. Być może - kontynuował Geremek - zostaną zachowane siły umiarkowane, takie jak Wałęsa. Po konfrontacji nowa władza państwowa mogłaby w oparciu o odmienną sytuację polityczną kontynuować określone procesy demokratyzacji.” To dokument pochodzący z akt Stasi. Nie jest nowością, bo przypomniał go przed trzema laty bloger Kokos26, a w 1995 roku opublikowała paryska „Kultura”. Do tej pory jednak nie było na jego temat żadnej poważniejszej dyskusji, ani za życia, a ni po śmierci Bronisława Geremka. Podjął ją Jan Pospieszalski. Czy taka dyskusja ma prawo się odbyć? Według Wojciecha Czuchnowskiego z „Gazety Wyborczej” – oczywiście nie. Zapieklił się redaktor i wylał wiadro pomyj na Pospieszalskiego za przypomnienie materiału. Czuchnowski w felietoniku „Pospieszalski. Bliżej rynsztoka” pisze, że prowadzący program urządził seans nienawiści (swoją drogą to dziwne, że jeszcze ten retoryczny banał im się nie przejadł) pod adresem prof. Bronisława Geremka:

Nieżyjącemu wielkiemu Polakowi, opozycjoniście, zarzucono zdradę. Grzegorzowi Braunowi wytyka, że w czasie stanu wojennego miał 14 lat. Ile trzeba mieć lat, by zajmować się jakimś wydarzeniem, Czuchnowski nie napisał. Sam miał wówczas 17, czyli pewnie też nie ma prawa wypowiadać się w sprawie. Używa też kolejnego absurdalnego argumentu – nie wolno mówić o ciemnych kartach w życiorysie Geremka, bo ten już nie żyje. I co z tego? Do kiedy będzie obowiązywał zapis na kompletowanie biografii nieżyjących twórców III RP? O to tu chodzi – nie o zweryfikowanie bądź nie tych informacji, ale o zakaz zajmowania się nimi. „Wyborcza” nie obala prawdziwości tego, o czym pisze Neubauer, chociaż towarzysz Ciosek byłby chętny jej pomóc na pstryknięcie palcem. Chodzi o to, że ktoś w ogóle temat podejmuje. Tak samo było przy okazji dwóch książek o Lechu Wałęsie. Czy scenariusz powtórzy się przy okazji publikacji książki Sławomira Cenckiewicza o FOZZ? Na szczęście daleko jeszcze do spełnienia marzenia Czuchnowskiego i jego salonowych kumpli o zakazie szukania i publikowania dla wszystkich niepokornych. Marek Pyza

UJAWNIAMY. Braun pisze list do Rady Centrum im. Geremka. Audycja Pospieszalskiego znów im przeszkadza? Redakcja wPolityce.pl dotarła do bezprecedensowego listu, jaki prezes TVP Juliusz Braun skierował do Rady Fundacji Centrum im. prof. Bronisława Geremka. Listu niezwykłego, bo wprost i otwarcie naruszającego niezależność dziennikarską autorów programu i niepopartą żadnymi merytorycznymi zarzutami. Poniżej treść listu:

Szanowni Państwo, Pragnę wyrazić głębokie ubolewanie, iż w autorskim programie Jana Pospieszalskiego na antenie TVP INFO znalazły się fragmenty szkalujące Profesora Bronisława Geremka. Jest mi szczególnie przykro, gdyż przez wiele lat miałem zaszczyt współpracować z Profesorem Geremkiem. Działalność tego wielkiego Polaka zawsze darzyłem wielkim szacunkiem, traktując znajomość z Nim, jako honor i wyróżnienie. Podejmując decyzję umożliwiającą powrót Jana Pospieszalskiego na antenę Telewizji Polskiej działałem w przekonaniu, iż nadawca publiczny obowiązany jest zapewnić w swoim przekazie pluralizm i różnorodność poglądów politycznych. Uzyskałem zapewnienie, iż program „Jan Pospieszalski – Bliżej” będzie respektował ustawowe powinności telewizji publicznej, obowiązanej do rzetelności i szczególnej odpowiedzialności za słowo. Niestety, audycja wyemitowana 8 grudnia naruszyła nie tylko zasady rzetelności dziennikarskiej, lecz także reguły zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Dalsza obecność programu Jana Pospieszalskiego na antenie TVP jest uzależniona od respektowania tych zasad. Zobowiązałem osoby odpowiedzialne za program do podjęcia w tej sprawie odpowiednich działań. Treści zawarte w audycji wyemitowanej niemal w przeddzień 30. rocznicy stanu wojennego, zniesławiające pamięć Człowieka o wielkich zasługach dla Polski i Europy, nie znajdują usprawiedliwienia. Zarówno członków Rady Fundacji Centrum im. Prof. Bronisława Geremka, podpisanych pod skierowanym do mnie listem, jak wszystkich widzów Telewizji Polskiej pragnę przeprosić. Juliusz Braun

Medialni terroryści Właśnie możemy oglądać lincz medialny na Grzegorzu Braunie i Janie Pośpieszalskim za opublikowanie dokumentu wskazującego, że Bronisław Geremek dogadywał się z reżymem PRL. W ubiegły czwartek w programie "Jan Pośpieszalski - bliżej" ujawniono dokument wskazujący na cytując "Gazetę Wyborczą" "Ambasador relacjonuje rozmowę, którą przed wprowadzeniem stanu wojennego miał odbyć z ówczesnym ministrem rządu PRL Stanisławem Cioskiem. Ciosek miał opowiedzieć, że Bronisław Geremek mówił mu, że „po siłowej konfrontacji z władzą » Solidarność «mogłaby powstać na nowo, jako rzeczywisty związek zawodowy bez Matki Boskiej w klapie, bez programu gdańskiego, bez politycznego oblicza i ambicji sięgania po władzę”"."GW" atakuje autorów materiału publikując oświadczenie Cioska, że to nieprawda. Schemat ten znany jest od lat. Bezpieka sama się okłamywała i fałszowała dowody współpracy. Terror salonu jest nieprzypadkowy. Próba odbrązowienia biografii Bronisława Geremka, może stanowić precedens do kolejnych podobnych czynów. Warto przypomnieć, jak ujawniła "Rzeczpospolita" Bronisław Geremek był zarejestrowany, jako współpracownik Służby Bezpieczeństwa. Według "Rz" Geremek został zdjęty z ewidencji 5 lutego 1969 roku. Materiały na jego temat zostały wtedy przekazane do archiwum w Biurze „C” Wydziału II MSW. Sygnatura sprawy – 7715/1 – oznacza, zdaniem dziennikarzy "Rz", że dotyczyły one tajnego współpracownika. Salon próbuje wyrobić wśród dziennikarzy "odruch Pawłowa". Każda próba badani opozycyjnej działalności ludzi popieranych przez Salon zostanie przykładnie ukarana. Schemat glanowania jest podobny do tego, którego użyto przeciwko Pawłowi Zyzakowi, za opisanie Lecha Wałęsy. Epitety, zamiast argumentów. Twierdzenie, że zdementowanie informacji przez Cioska, czyni ją niewiarygodną jest więcej niż śmieszne, jest żałosne. Jan Piński

Rząd ukrywał dowody winy Rosjan Edmund Klich nagrał rozmowę z szefem MON Bogdanem Klichem. Słychać na niej, jak minister obrony narodowej sztorcuje polskiego akredytowanego za meldunek, w którym znalazła się uwaga, że Rosjanie ponoszą odpowiedzialność za katastrofę smoleńską, ponieważ nie zamknęli lotniska. Portal Stefczyk.info poprosił dziennikarkę Anitę Gargas, autorkę artykułu o taśmach Klicha o komentarz w tej sprawie:

Nagrania rozmowy Edmunda Klicha z ministrem obrony narodowej Bogdanem Klichem dowodzą, że rządowi nie zależało na wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej. Było wręcz odwrotnie, ukrywano dowody świadczące o winie strony rosyjskiej. Jednym z dokumentów mówiących o rosyjskiej odpowiedzialności był meldunek polskiego akredytowanego przy MAK Edmunda Klicha. On w pierwszych dniach badania katastrofy napisał, że to Rosjanie ponoszą odpowiedzialność za katastrofę, ponieważ nie zamknęli lotniska w Smoleńsku. Tymczasem procedury obligowały ich do tego. W rozmowie szokujące jest również to, że i Bogdan Klich i Edmund Klich przystawali na wszystkie żądania Rosjan. Tak było np. przy okazji ustalania liczby akredytowanych przy MAK. Edmund Klich tłumaczył, że zwiększenie ich liczby pogorszy naszą sytuację. Jednak ona już od 15 kwietnia była bardzo zła. Rosjanie uniemożliwiali nam dostęp do dowodów w sprawie. Zablokowali nam np. możliwość udziału w oblocie lotniska. Minister obrony narodowej oraz polski akredytowany przechodzą nad takimi sprawami do porządku dziennego, nie zastanawiają się, jak polepszyć sytuację Polski, jak udrożnić dostęp do dowodów. Zamiast tego zastanawiają się, jak zatuszować niewygodne dla Rosjan fakty. To jest chyba najbardziej szokujące. Oczywiście sytuacja, w której polski akredytowany nagrywa potajemnie rozmowę z urzędującym szefem MON, również zadziwia. Z rozmowy, jaką przeprowadziłam z Edmundem Klichem, wynika, że to może nie być jednostkowy przypadek, że takich nagrań może być więcej. Na nich mogą znajdować się rozmowy również z innymi ważnymi ludźmi. Należałoby się zastanowić, po co Edmundowi Klichowi są tego typu taśmy. Wydaje się, że nie nagrywał tych rozmów na własny użytek. Edmund Klich prawdopodobnie napisał swój meldunek pod presją ekspertów, którzy mu towarzyszyli. W początkowej fazie po katastrofie smoleńskiej, kiedy propaganda rosyjska i prorosyjska w Polsce nie zrobiła jeszcze dużego spustoszenia, nasi prokuratorzy i eksperci mieli w rękach dowody, które wskazywały na bezsporną winę Rosjan. Później zaczęto nas urabiać, zaczęto mówić, że trzeba spokojnie prowadzić śledztwo, że jest kampania, więc nie należy poruszać tematu Smoleńska. Rosjanie tymczasem robili swoje. I okazało się, że jest już za późno. Tymczasem w tym pierwszym okresie, kiedy panował chaos, nie wiadomo było, wedle, jakich procedur będą się odbywać działania ws. katastrofy, udało się śledczym zebrać najwięcej dowodów. Ten pierwszy meldunek został stworzony w tym okresie, gdy nasi przedstawiciele nie byli poddani praniu mózgów. Wtedy jeszcze dążyli do wyjaśnienia prawdy. Potem takie chęci wybijano im z głowy. Sam Edmund Klich okazuje się być człowiekiem tchórzliwym, który jest zainteresowany głównie własną wygodą i nie zadrażnianiem stosunków z Rosją. Jest to dobrze widoczne we fragmencie rozmów z Bogdanem Klichem, który opublikowany zostanie w tygodniku „Gazeta Polska”. Tłumaczy w nim, że nie ma sensu zwiększać liczby akredytowanych, ponieważ w Moskwie Polacy mają do dyspozycji tylko dwa pokoje. To sprawia, że polscy akredytowani nie zmieszczą się. To pokazuje skalę absurdu. Zginął polski prezydent i ważne osobistości życia publicznego, a polski akredytowany zastanawia się, czy się zmieści w jednym pokoju. I słucha tego minister obrony narodowej i zamiast zapewnić polskim specjalistom logistyczne zaplecze do działania w Moskwie przystaje na tłumaczenie, że nie ma miejsca dla nowych ludzi, którzy mogliby pomóc w śledztwie. Te rozmowy są bardzo zasmucające. not saż

Cenckiewicz dla wPolityce.pl: „Będziemy musieli sami dać sobie radę”. Mit interwencji sowieckiej obala ten dokument z 1981 r. Przygotowując się do wprowadzenia stanu wojennego Jaruzelski i jego ekipa analizowała potencjał Ludowego Wojska Polskiego pod kątem sprawnej pacyfikacji solidarnościowego oporu. Mieli świadomość, że odpowiedzialność za rozprawę z „kontrrewolucją” spoczywa na armii, której wsparcia – ale jedynie pośredniego – udzielą Sowieci. Potwierdzały to także raporty wywiadowcze, których treść opierała się na rozmowach i kontaktach z oficerami GRU. W lutym 1981 r. pisał o tym attaché wojskowy w Indiach, były zastępca szefa Zarządu II – płk Ryszard Iwańciow, po spotkaniu z grupą attachés Układu Warszawskiego (poza Rumunią) w New Delhi:

Jak już meldowałem, odpowiadając na toast, w którym podkreśliłem nierozerwalną więź, przyjaźń oraz niezłomną wolę współdziałania WP z Armią Radziecką [podkreślenia – S.C.] i innymi armiami K[rajów] S[ocjalistycznych] w ramach U[kładu] W[arszawskiego], attaché wojskowy ZSRR [płk L. Gołancew – przyp. S.C.] w imieniu własnym i pozostałych akcentował, że w trudnej sytuacji, w jakiej znalazła się Polska, KS udzielają jej wszechstronnej pomocy ekonomicznej, a ZSRR również wojskowej w uzbrojeniu, nowoczesnej technice i szkoleniu. Wyraził głębokie przekonanie, że obecne trudności Polska pokona, tak jak pokonały swoje inne KS w poprzednich okresach, nie wyłączając Związku Radzieckiego w latach dwudziestych i trzydziestych. WP – druh bojowy Armii Radzieckiej z lat drugiej wojny światowej – dzisiaj najsilniejsza po radzieckiej armia UW, niewątpliwie udzieli swej partii i państwu, zagrożonym przez siły antysocjalistyczne i kontrrewolucyjne, odpowiedniej pomocy” (zob. IPN BU 001103/175, Notatka służbowa (sprawozdanie ze spotkania attaché wojskowych) w dniu 6 II 1981 r., oprac. płk R. Iwańciow, New Delhi, 10 II 1981, k. 423). Pułkownik Iwańciow usłyszał także zdecydowane zapewnienie, że Sowieci do Polski nie wkroczą:

„Attaché radziecki […] w rozmowie osobistej powiedział, że dobrze zrozumiał moje akcenty o niezłomnej woli WP współdziałania z Armią Radziecką i innymi armiami państw UW, ale przy całej pomocy, jakiej Związek Radziecki udziela nam i będzie udzielał, będziemy musieli sami dać sobie radę. »Związek Radziecki nie da się wepchnąć do interwencji, czego bardzo by chciały zwłaszcza USA, bowiem ma dość już jednego Afganistanu« [podkreślenie – S.C.]”. (zob. IPN BU 001103/175, k. 424). Notatka płk. Iwańciowa potwierdza treść innych dokumentów świadczących o tym, że w 1981 r. Sowieci nie mieli zamiaru interweniować w Polsce. Por. m.in. W. Bukowski, Moskiewski proces. Dysydent w archiwach Kremla, Warszawa 1998, s. 555-574; „Zeszyt roboczy” generała Anoszkina, [w:] Przed i po 13 grudnia. Państwa bloku wschodniego wobec kryzysu w PRL 1980-1982. Tom 2 (kwiecień 1981 – grudzień 1982), wybór, wstęp i oprac. Ł. Kamiński, Warszawa 2007, s. 398-399. Zob. także interesujący artykuł Ł. Kamińskiego na temat sowieckiej doktryny „nieinterwencji” po 1968 r.: 1981: koniec doktryny Breżniewa, [w:] Od Piłsudskiego do Wałęsy. Studia z dziejów Polski w XX wieku, red. zespołu, Warszawa 2008, s. 488-489 oraz A. Dudek, Trzy bitwy generała, [w:] idem, PRL bez makijażu, Kraków 2008, s. 157-163. Sławomir Cenckiewicz

Alternatywa dla DEMOKRACJI Demokracja to przeciwieństwo wolności. Jej konsekwencją jest zbydlęcenie, koniec człowieczeństwa. Czas pomyśleć o alternatywie O tym, dlaczego demokracja jest zaprzeczeniem wolności i suwerenności człowieka napisałem w poprzedniej notce: "Kocham demokrację!" - rzekł Szatan... To był wstęp do tego aby dziś zastanowić się wspólnie - jaka jest alternatywa? Mam wrażenie, że popularne jest BŁĘDNE przekonanie, że alternatywą dla demokracji jest dyktatura. Domyślam się dlaczego - otóż są to dziś praktycznie jedyne znane na świecie ustroje a w mediach regularnie przewija się temat "obalania jakiejś dyktatury i zastąpienia jej demokracją". Niestety ludzie nie zdają sobie sprawy, że demokracja to też jest swojego rodzaju dyktatura - tyle, że dyktatura większości- a nie pojedynczego tyrana. Prawdziwą alternatywą dla demokracji (i dla każdej dyktatury) jest NORMALNOŚĆ. Nie żyjemy już w średniowieczu żeby potrzebować nad sobą władcy. Nie jesteśmy niczyimi PODDANYMI, żeby ktoś musiał nami RZĄDZIĆ. To społeczeństwo jest suwerenem i "właścicielem" kraju, w którym żyje - a nie ci, którzy sprawują z naszego wyboru najwyższe funkcje państwowe. To społeczeństwo wynajmuje i opłaca funkcjonariuszy państwowych, i powinno mieć nad nimi włądzę - A NIE NA ODWRÓT!!! To społeczeńśtwo powinno decydować o tym, co wolno premierowi i prezydentowi, a co nie - A NIE NA ODWRÓT!!! To funkcjonariusze państwowi (od zwykłego urzędnika po premiera) powinni zdawać sprawozdanie przed obywatelami - tak jak podwładny staje przed szefem - tłumaczyć się i rozliczać z tego jak sprawują POWIERZONE im funkcje - a nie obywatele tłumaczyć się przed URZĘDNIKAMI z tego jak żyją, ile zarabiają i na co wydają SWOJE ciężko zarobione pieniądze!!! Wszyscy przecież kochamy wolność, bo człowiek jest istotą wolną - posiada wolną wolę. Czasem pojmujemy tę wolność na opak - czasem ją różnie definiujemy - ale wszyscy się zgodzimy, że WOLNOŚĆ JEST DLA NAS WAŻNA, że wolna wola to między innymi to, co odróżnia nas od zwierząt - a więc jest to istota człowieczeńśtwa. Skoro masz wolną wolę, Drogi czytelniku - to NORMALNE jest np. to, że tylko Ty masz moralne prawo i kompetencje żeby o sobie decydować. Albo patrząc z drugiej strony masz nieograniczoną władzę - ale tylko nad sobą i swoją własnością. Normalne jest też to, że skoro np. Twój sąsiad nie ma żadnego prawa decydować o Tobie ani decydować za Ciebie o tym jak masz żyć (to by dopiero było, prawda?!) - to nie może takiego prawa, (którego NIE POSIADA) nikomu przekazać, np. upoważnić swojego przedstawiciela do decydowania o Tobie!!! To jest chyba aż nadto logiczne i oczywiste, prawda? I to jest właśnie normalność. W demokracji jest dokładnie ODWROTNIE - sąsiad nie ma prawa decydować o Tobie, ale jego przedstawiciele, których wybrał w głosowaniu już takie prawo mają! SKĄD?!?! Jakim cudem ludzie, którzy nas reprezentują w sejmie mają prawa, których my NIE MOGLIŚMY IM DAĆ przekazując im tzw. "władzę"??!! To skąd sobie nagle takie prawa przywłaszczyli?!

To jest właśnie NIENORMALNE i NIEMORALNE w demokracji. Alternatywą dla demokracji jest NORMALNOŚĆ- a więc ustrój, w którym aparat państwowy SŁUŻY społeczeństwu - a nie nim RZĄDZI. Ustrój, w którym pańśtwo stoi na straży wolności (wolnej woli) człowieka - a nie ją ogranicza wydając ciągle nowe przepisy wg własnego widzimisię. Ustrój, w którym państwo nie może sobie przywłaszczyć praw, których nie posiadają jego obywatele. Ustrój, w którym społeczeństwo wybiera sobie PRACOWNIKÓW do realizowania określonych funkcji paśtwa - a nie WŁADZĘ, która będzie nim rządzić. Śmiem twierdzić, że to jest właściwa koncepcja państwa XXI wieku - kiedy podobno jesteśmy wolnymi ludźmi żyjącymi w wolnym społeczeństwie. Jak te filozoficzne podstawy mają wyglądać w praktyce? Najważniejsze jest rozróżnienie i zrozumienie 3 rzeczy:

1) Wybór samych przedstawicieli to jedno (prezydent, premier, kanclerz, król - wszystko jedno) - i jest to wtórna kwestia, niemająca większego znaczenia - tzn. i w dzisiejszej demokracji i w proponowanym NORMALNYM ustroju może nawet wyglądać tak samo - nie to jest istotą niniejszej notki.

2) Funkcje państwa - czyli jak państwo ma służyć obywatelom - to druga kwestia - i również nie jest to istotne z punktu widzenia normalności. Normalny ustrój może być zarówno w państwie minimum (tylko obronność wewnętrzna i zewnętrzna) jak i w pełnym socjalu, gdzie istnieje "nieodpłatne" szkolnictwo, szpitale, programy żywieniowe dla najuboższych, itp. (celowo nie napisałem "darmowe" lub "bezpłatne" - bo takie rzeczy nie istnieją - to tylko wymysł propagandy w dyktaturach demokratycznych - za wszystko trzeba zapłacić, zawsze - dzisiaj np. płacimy za to wszystko z góry, taki pre-paid - więc idąc do lekarza już "nie płacimy drugi raz podczas wizyty" - dlatego napisałem "nieodpłatne")

3) Zakres kompetencji i możliwości zmiany prawa przez aparat państwowy - czyli ingerencja państwa w życie spełeczeństwa. To trzecia i NAJWAŻNIEJSZA kwestia. To jest sedno ustroju i to jest istotą tej notki.

W NORMALNYM ustroju aparat państwowy - a więc ludzie WYNAJĘCI i opłacani przez społeczeństwo (p.1.) po to, aby sprawnie realizować funkcje państwa (p.2.) nie mają ŻADNEGO PRAWA INGEROWAĆ w życie społeczeństwa, w życie każdego z nas. Nie mają prawa decydować o tym, co jest dla nas dobre a co nie, co mamy robić a co nie, itp. itd. Nie mają takiego prawa - bo NIKT im takiego prawa dać nie może - tak jak nikt z nas nie ma prawa decydować o życiu sąsiada! Proszę zrozumieć, że to są trzy kompletnie RÓŻNE kwestie. Możemy nawet mieć parlament i prezydenta wybieranych tak jak dziś - państwo może "zapewniać nam" to samo, co dziś, czyli np. nieodpłatne szkolnictwo, lecznictwo, emerytury, nawet zasiłki dla bezrobotnych - ale to przecież NIE OZNACZA, że musi jednocześnie koncesjonować ponad 300 rodzajów działalności gospodarczej!!! Że ma prawo nam narzucić jedyny słuszny program edukacyjny dla naszych dzieci!!! Że ma prawo nam mówić, co nam wolno palić i zażywać we własnym domu!! Albo uprawiać we własnym ogródku! Albo zabronić nam przewożenia własnego dziecka bez fotelika - ale pozwolić na to obcemu taksówkarzowi!!! Albo zakazać nam prowadzenia jakiejś działalności gospodarczej! Albo kazać lub zabronić używać jakiś żarówek?! Przecież takich rzeczy są dzisiaj TYSIĄCE! KTO DAŁ IM PRAWO DECYDOWAĆ O NASZYM ŻYCIU- skoro żaden człowiek takiego prawa nie posiada? To jest nienormalne! Każdy z nas jest człowiekiem, każdy z nas ma wolną wolę - a więc władzę absolutną nad samym sobą i nikim więcej. JEDYNE logiczne prawo, jakie z tego wynika - to prawo człowieka do obrony. Do obrony swojej wolności (wolnej woli) - do obrony przed jakimkolwiek przymusem. I to jest pierwsza i podstawowa funkcja państwa! Pomóc nam i wesprzeć nas w tej obronie wtedy, kiedy tego potrzebujemy. Albo zapewnić nam tą obronę, kiedy sami nie jesteśmy w stanie się bronić. Umożliwić nam tę obronę bez używania przemocy - kiedy na przykład jakaś firma chce nas oszukać. Itp, itd. I ta najważniejsza funkcja pańśtwa - o ironio - jest w demokracji najmniej realizowana. OBRONA LUDZKIEJ WOLNOŚCI - a nie ingerowanie przepisami w nasze życie - to jest podstawowa różnica między normalnością a dyktaturą więszkości - czyli demokracją. Ponadto od rozstrzygania sporów między ludźmi - powinien być sąd - a nie tysiące ciągle zmieniających się przepisów. I wystarczyłoby do tego proste prawo: "Każdy człowiek jest wolny - ma wolną wolę. Wolność człowieka - rozumiana, jako brak jakiegokolwiek przymusu - podlega ochronie zawsze i wszędzie" Brak przymusu oznacza, że wszelkie relacje między ludźmi są dobrowolne - i żaden urzędnik NIE MA PRAWA zakazywać lub nawet kontrolować tych relacji. Dobrowolność wyklucza oszustwo, nieuczciwość, podstęp, celowe wprowadzenie w błąd, itp. praktyki oraz przymusowe godzenie się na coś, na co nie wyraziliśmy wcześniej zgody. Oczywiście w praktyce można stworzyć listę najbardziej typowych sytuacji spornych - z wyjaśnieniem, co wynika z tego prawa w danej sytuacji - czyli de facto przepisy uszczegóławiające - ale też to powinien orzekać sąd - a nie politycy. Politycy i cały aprat państwowy ma sprawnie realizować funkcje pańśtwa - a nie uprzykszać życie własnym obywatelom. Zapraszam, więc Was Przyjaciele do NORMALNEGO kraju, tylko razem możemy taki zbudować! Normalność = dobrobyt. Freedom

14 grudnia 2011"Chodzenie po bagnach wciąga"- napisał ktoś na płocie, a nie był to płot, którzy przeskakiwał pan Lech Wałęsa. Nie mógł być - bo go nie było. Ale pan Lech Wałęsa był i do historii przejdzie, jako ten, co obalił komunizm, który na naszych oczach rozrasta się niczym ośmiornica, co nieco przepoczwarzony.. Trochę w innej formie, upudrowany, mniej toporny, bardziej ludzki.. Przede wszystkim wolno gadać, no nie o wszystkim, a szczególnie nie o sprawach ważnych.. O pierdołach - w nieskończoność.. O jedzeniu, o sporcie, o pogodzie, o sensacjach, o tym, co jeden powiedział, a inny odbił- jak najbardziej.. Zaględzić Polskę na śmierć! Niektórzy się chwalą, że w Polsce trzyma ich tylko grawitacja.. Wielu wyjechało, a wyjedzie jeszcze więcej..Dla drobnych i małych firm nie będzie tutaj miejsca.. Wobec rosnących kosztów i cen- zbankrutuje wiele gospodarstw domowych, wiele firm, będą nowi bezrobotni.. Ale za to będzie więcej urzędników.. No i więcej różnych przypadkowych ludzi, którzy dostaną nagrodę Kisiela, założyciela Unii Polityki Realnej. Ostatnio dostali ją: Krystyna Janda, Elżbieta Bieńkowska i Janina Paradowska. W trzech kategoria: przedsiębiorca, polityk i publicysta. Jedna uwaga: najlepszy publicysta PRL-u, człowiek odważny, propagator wolnego rynku, współzałożyciel - wraz z panem Januszem Korwin- Mikke – Unii Polityki Realnej, partii konserwatywno- liberalnej (to on wymyślił tę zbitkę!) - nie przewidywał przyznawania jakiegokolwiek nagród po swojej śmierci (????) Rządzący Polska okrągłostołowcy - zawłaszczyli nazwisko założyciela UPR, wykorzystując perfidnie jego śmierć, i ludziska oglądający wręczanie nagród jego imienia myślą, że laureaci nagród, to są ci wszyscy, których wyróżniłby pan Stefan Kisielewski.. Barbarzyństwo! Kisiel był przewidujący: nie chciał, żeby po jego śmierci ktoś decydował o tym, kto ma dostać nagrodę zgodnie z „ duchem twórczości Kisiela”, czyli jego duchem, który kołatał się w atmosferze PRL-u i budził wielkie emocje. Wielu zaczynało czytanie Tygodnika Powszechnego od ostatniej strony, gdzie swoje felietony zamieszczał pan Stefan Kto dzisiaj bierze do ręki Tygodnik Powszechny – sam sobie szkodzi, tak jak słuchając pana Lecha Wałęsy.. No bo co mają wspólnego z Kisielewskim i jego poglądami tacy ludzie jak: Aleksander Kwaśniewski, Lech Wałęsa, Ryszard Krauze, Jan Maria Rokita, Władysław Bartoszewski,, Andrzej Olechowski, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Marian Krzaklewski, Donald Tusk, Henryka Bochniarz, Jacek Federowicz, Jan Kułakowski, Marek Safian, Tomasz Lis, Leszek Balcerowicz - żeby wymienić tylko niektórych laureatów, no i ci, którzy byli nominowani w tym roku i nagrody nie dostali, a z pewnością dostaną w latach następnych, tacy dewastatorzy naszego życia społeczno- publicystyczno- politycznego jak: Ewa Kopacz, ks. Adam Boniecki, Janusz Palikot, Danuta Hubner, Michał Boni, czy Monika Olejnik(???) Zaprzysięgli socjaliści, i wrogowie cywilizacji.. A czego, jak czego, ale socjalizmu pan Stefan nie lubił, wymyślił nawet piękne powiedzenie na jego temat, które brzmi: „Socjalizm to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się przeszkody nieznane w innych ustrojach”(!!!!) Toż to kompletne wariactwo , pod Kisiela podczepiać całe to towarzystwo parku jurajskiego, która ani z wolnym rynkiem nie ma nic wspólnego, ani z dziennikarstwem publicystycznym, ani z przedsiębiorczością.. Nóż w kieszeni się otwiera i złość szczęki zaciska.. Żeby takiego porządnego człowieka jak Stefan Kisielewski mieszać z całym tym towarzystwem, które prowadzi Polaków i Polskę na manowce i topi w bagnistych długach, przyspieszających obecnie w tempie 10 000 złotych na sekundę? Pewnie, że bagno wciąga- i to jest prawda, a nasze życie polityczne na górze - to jedno wielkie bagno. Cała ta klasa społeczno- publicystyczno- polityczna powinna - tak naprawdę być oskarżona o udział w grupie przestępczej przeciwko Polsce i Polakom.. Naszym dzieciom i wnukom.. Ale nie ma, kto ich oskarżyć! Władzy raz zdobytej nigdy nie oddadzą.. Doprowadzą Polskę do upadku - ale władzy nie oddadzą.. Mają zasób osób zastrzeżonych. Kilkuset ich pracuje przeciw Polsce.. Jako dawni agenci Wojskowych Służb Informacyjnych? A już przydzielanie nagród Kisiela po linii parytetu płciowego, to jest dopiero wariactwo.. Lansowanie parytetu płci- to nie jest duch twórczości Kisiela.. To zaprzeczenie ducha twórczości Kisiela.. To zaprzeczenie zdrowego rozsądku.. Przypominam: Stefan Kisielewski miał poglądy konserwatywno- liberalne i takim umarł.. I nadużyciem jest, żeby jego dobre imię mieszać z tymi różnymi” dziennikarzami”, „politykami” i „ przedsiębiorcami” na dotacjach państwowych.. W roku 1984, w roku G. Orwella - na łamach Tygodnika Powszechnego, w którym wtedy pan Stefan Kisielewski pracował, w swoim felietonie, bez jakiegokolwiek komentarza, opublikował listę 40 osób, które z wielką gorliwością zakłamywały rzeczywistość propagandowo, oszukując naród i wysługując się kłamliwej władzy, dezawuując zawód dziennikarza, którego powołaniem jest docieranie do prawdy i przedstawianie jej czytelnikom. Była to „Lista Kanalii” ówczesnych, na której to liście były takie osoby jak: Andrzej Bilik, Ewa Boniecka, Zygmunt Broniarek, Stanisław Gąbiński, Eugeniusz Guz, Tadeusz Jackowski, Zbigniew Kot, Włodzimierz Łoziński, Marian Podkowiński, Zbigniew Safian( syn Marek Safian otrzymał nagrodę Kisiela!!!!!!), Karol Szyndzielorz, Jerzy Urban, Ryszard Wojna, Jerzy Tepli, Krystyna Szelestowaka, Grzegorz Woźniak, Janusz Stefanowicz( z Radomia!), Jerzy Krasicki - wielu innych. Odsyłam do Internetu na doczytanie listy.. I jeszcze jedna ciekawostka: na „liście kanalii” Stefana Kisielewskiego znajdują się tacy ”dziennikarze” jak Waldemar Kedaj i Aleksandra Kedaj.. Kim są ci ”dziennikarze”? Ano, są to rodzice pani Hanny Kedaj-Smoktunowicz, czyli pani Hanny Lis-Smoktunowicz, kolejnej ”dziennikarki” pokomunistycznej.. To są wszystko ludzie poprzebierani za dziennikarzy.. Urabiacze i propagandyści.. Taką mają rolę! I okupują od lat wizje i fonie.. Oczywiście dzieci nie powinny odpowiadać za winy rodziców, ale jakoś dziwnie się składa, że wielu ich jest w mediach, tworzą jakby dynastie.. Bo są najlepsi? Przepraszam Państwa, ale jednak trochę się uniosłem.. Nie mogę już patrzeć, jak wrogowie Kisiela, przerabiają jego nazwisko i życie na swoją modłę.. Na modłę służącego, którym pan Stefan nigdy nie był.. Próbował nawet, jako poseł Klubu Znak coś zmienić, ale doszedł do wniosku, że to nic nie da.. Pozostał niedoścignionym publicystą, w rodzaju dzisiejszego Janusza Korwin-Mikke, czy Stanisława Michalkiewicza..

Może czas - drogą Stefana Kisielewskiego, Tomasza Stalińskiego, Teodora Klona, Julii Hołyńskiej, bo takimi pseudonimami posługiwał się Stefan Kisielewski- sporządzić” Listę kanalii” III Rzeczpospolitej.. A będzie ona długa, dłuższa od tej kisielowskiej.. Zaprzańców, kłamców i manipulatorów nigdy nie brakowało.. Za pieniądze i wpływy - wielu zrobi wiele złego.. I robi! Na niwie kłamstwa! Bo ”chodzenie po bagnach wciąga”. Kreowanie fałszywych autorytetów, narzucanie nam ludzi, którzy niczym specjalnym się nie wyróżnili, a wprost przeciwnie - działają przeciw nam, w zmowie z naszymi wrogami- to jeden z filarów III Rzeczpospolitej bankrutującej.. A żeby zwalczyć pijawki, nie należy ich odciągać od bagna.. Należy osuszyć bagno! Wtedy pijawki i fałszywe autorytety same uschną.. Czego życzę Państwo i samemu sobie.. „Sobie nawzajem”- jak ktoś przewrotnie zauważył. WJR

Premier Tusk podjął decyzję, żeby usiąść przy niemieckim stole i to jedyny konkretny efekt ustaleń z Brukseli - W interesie Polski nie leży jednolite zarządzanie polityką gospodarczą, bo to oznacza ujednolicenie podatków. Polska, póki nie przyjmie euro, nie będzie też mogła brać udziału w glosowaniu nad sankcjami dla państw strefy euro. Zatem, po co ministrowie  Rostowski i Sikorski i premier Tusk na siłę sadzali Polskę przy tym stole? Zwłaszcza, że – co zapowiedział Krzysztof Rybiński – wiadomo było, iż w ruch pójdzie kapelusz na zrzutkę… - Trzeba zacząć od tego, że powoli, każdego kolejnego dnia dochodzą do nas nowe informacje na temat tego, co ustalono na tym szczycie, a właściwie,  czego  tam nie ustalono.. W poniedziałek po Radzie minister Dowgielewicz ogłosił, że nie bardzo jeszcze wiadomo, jak ma wyglądać owa zrzutka na strefę euro, bo te decyzje dopiero teraz będą dopracowywane. Nawet nie ma zapowiedzianego wcześniej podziału koniecznej sumy na kraje strefy euro - w większości, i mniejszego udziału państw spoza strefy euro. Teraz się okazuje, że to będzie ogólna zrzutka i nie wiadomo ile to naprawdę będzie nas kosztowało. Nie wiadomo też, jak ma wyglądać „unia fiskalna”, ów  pakt, który rzekomo został wynegocjowany… Czytałem konkluzje Rady Europejskiej i tam nie ma słowa o żadnym nowym  pakcie, w ogóle takie pojęcie się nie pojawia, nie pojawia się pojęcie nowego traktatu międzyrządowego, czy umowy międzyrządowej - tych pojęć w ogóle tam nie ma. Wiemy tylko jedno, że politycznie premier Tusk podjął decyzje, że chce siedzieć przy niemieckim stole i to jest jedyny konkretny efekt tych ustaleń. Czyli to, że Polska przyłącza się do pomysłu niemiecko-francuskiego na strefę euro. I to jest konkret polityczny. Nie w sensie formalno prawnym, ale politycznym właśnie. W sensie formalnym ustalono tylko to, że będziemy płacić haracz na ratowanie strefy euro.

- Prym w UE wiedzie eurogrupa. A w ramach eurogrupy Niemcy. Może rząd wychodzi z założenia, że Polska nie ma wyboru. Lepiej być w eurogrupie, – jako członek drugiej kategorii, niż nie być… - Dwa elementy są ważne. Uważam, że jest to pewna pułapka myślowa – w sensie koncepcji polityki zagranicznej, – w którą dał się złapać premier Tusk. Pułapka mówiąca o tym, że jest tylko jedno centrum, a kto w centrum nie jest, ten jest na peryferiach. Myślenie, że jest tylko jedno trwałe centrum, a kto nawet nie jest do centrum podłączony – jak do kroplówki, ten jest na peryferiach, jest dość anachroniczne. Jest to również błąd metodologiczny i koncepcyjny, dlatego że UE od zawsze była policentryczna. W Unii istnieje  wiele ośrodków integrowania się i wiele modeli integrowania się, również wiele modeli życia społecznego, wiele modeli gospodarczych. To właśnie policentryzm był zawsze siłą i specyfiką Unii i przy pewnych wspólnych regułach  porządkujących można było tę wewnętrzną konkurencję uprawiać, nie naruszając modelu policentrycznego. Myślenie o tym, że jest tylko jedno centrum, i kto nie jest do niego podłączony, ten jest na peryferiach, powoduje, że chce się być w tym centrum za wszelką cenę. I że nie ma takiej ceny, której  nie warto zapłacić by być w tym centrum, bo kto w nim nie jest, ten jest na peryferiach. I premier Tusk myśląc tak, dał się w tę pułapkę złapać i płaci każdą cenę by być w tym centrum – a to jest poważny błąd polityczny.

Jest jeszcze druga rzecz. Jeśli brać na poważnie, to, co mówi premier Tusk o stanie polskiej gospodarki i polskiego budżetu, to jaki jest sens podłączać polską konkurencyjną gospodarkę, polską zieloną wyspę do stagnacyjnej strefy euro? Myśląc logicznie, tak nie ma to sensu. . Zatem, po co wrzucać polską zieloną wyspę do bagna recesyjnego strefy euro? Jaki jest sens podłączać Polskę do centrum stagnacyjnego, kiedy to my jesteśmy  konkurencyjni będąc poza nim.

- Premier Cameron zapowiedział, że przystanie na pakt, jeśli będzie on leżał w interesie Wielkiej Brytanii. A że nie leżał, to nie podpisał – proste i logiczne. Czy była szansa na stworzenie koalicji polsko-brytyjskiej na rzecz nie tworzenia UE dwóch prędkości? Bo decyzja Tuska, diametralnie różna niż Camerona, umacnia UE dwóch prędkości. - Nie wiemy, co powiedział Cameron Tuskowi przed szczytem i czy była taka szansa w trakcie rozmów, bo trzeba by znać ich dokładny przebieg. Natomiast można powiedzieć kilka rzeczy z perspektywy obserwatora zewnętrznego. Po pierwsze, nigdy nie jedzie się na negocjacje ogłaszając wcześniej, jakie się zamierza przyjąć ostateczne stanowisko. Premier Tusk zadecydował, ustami ministra Sikorskiego, przed szczytem Rady Europejskiej, że godzi się i apeluje wręcz o przywództwo niemieckie. W tym sensie, na wejściu zawęziliśmy sobie pole negocjacyjne. Po drugie, w trakcie tego posiedzenia zrodziła się sytuacja, w której oto pojawiła się grupa państw, które nie odniosły się entuzjastycznie do pomysłu francusko-niemieckiego i były to konkurencyjne państwa spoza strefy euro: Szwecja, Czechy, Wielka Brytania, Węgrzy. A jeśli pojawia się jakaś nowa dynamika w negocjacjach, nowa sytuacja, to trzeba ją wykorzystać. I nawet nie, dlatego, by budować jakąś nową formalną alternatywną koalicję wetująca, ale nawet po to, by uzyskiwać jakieś koncepcje ze strony tych, którym zależy na polskim głosie. Grając sytuacją, że mamy wybór, że nie jest tak, że mamy tylko jedno centrum, ale że jest oto druga konkurencyjna grupa, która wyraża się sceptycznie. Nie mówię, że odrzuca francusko-niemiecki koncept, – bo tam nikt nie odrzucał tego pomysłu,  – ale ma wobec niego wątpliwości. Wtedy Polska mogła tą sytuację rozegrać tak, by uzyskać jakieś prawa, jeśli nawet miała zgodzić się na te nowe obowiązki, to uzyskać za nie jakieś prawa. My na ten pakt fiskalny i na te obowiązki zgodziliśmy się a priori, w ciemno,  nic w zamian  nie uzyskując, nawet dokładając się do tego całego interesu. W sensie negocjacyjnym jest to kompletna porażka. Nawet, jeśli premier Tusk chciał się do tego paktu przyłączyć, bo taki jest jego cel polityczny, to trzeba było wykorzystać sytuację pewnej dynamiki negocjacji i czegoś za to żądać. I na pewno jego żądania byłyby zrealizowane. Ale wydaje się, że nie było żadnych żądań. W związku z powyższym efekt jest taki, że obowiązki otrzymaliśmy nie otrzymując żadnych praw. Nie mamy prawa głosu w strefie euro, natomiast  przyjęliśmy na siebie obowiązki, które będą wynikały z paktu fiskalnego, który mamy zamiar podpisać.

- Polska mogła zgłosić jakieś uwagi do tego projektu lub zażądać opt-out w jakiejś sprawie, tak? Szwecja zagwarantowała sobie prawo wniesienia parlamentarnych zastrzeżeń. - Problem jest taki, że polski premier boi się polskiego parlamentu. Widać wyraźnie, że premier Tusk boi się przyjść w ramach formalnej procedury ratyfikacyjnej do polskiego parlamentu. I cały wysiłek, który się dzisiaj gdzieś w zakamarkach obozu rządzącego odbywa, jest skierowany na to, by zamienić debatę o szczycie w show polityczny (to już w czwartek) ale jednocześnie  obrać formalnie taką ścieżkę , żeby parlament nie musiał tego ratyfikować, żeby do parlamentu z tym nie przyjść. Będzie zatem bardzo upolityczniona, PR-owska debata w tym tygodniui będzie gra na podział: „szaleńcy” i „prawdziwi europejczycy”. Ale, z drugiej strony premierowi zależy by nie mieć formalnych konsultacji z parlamentem, który miałby wyrazić formalną opinię na temat tych ustaleń. Polska jest jednym z nielicznych krajów, gdzie nie było konsultacji z parlamentem przed Radą Europejską, mimo że prosiliśmy o to dwukrotnie, żeby tego typu rozmowy się odbyły. SLD wnioskowało o taką samą debatę. W ogóle się ona nie odbyła.  Gdy ktoś kiedyś spojrzy na ślady formalne w dokumentacji  polskiego parlamentaryzmu, to nie będzie w nich ani słowa na temat Rady Europejskiej odbywającej się 8-9 grudnia, jedynie  krótkie dwuminutowe wystąpienie wiceministra spraw zagranicznych na posiedzeniu Komisji ds. Unii Europejskiej, który mówił o tym że w zasadzie nic nie wiadomo i nie wiemy o czym tam będziemy rozmawiać. Nie było żadnych konsultacji przed i jest teraz wielki wysiłek, jak to zrobić, by nie było również ratyfikacji po. To pokazuje różnice między Szwecją, Czechami a Polską. Tamci premierzy mówią, że muszą wrócić do kraju i z parlamentem porozmawiać. Polski premier nie mógł tego powiedzieć, bo polski premier boi się polskiego parlamentu, boi się tych konsultacji, boi się tej ratyfikacji przez polski parlament i to też jest ważna okoliczność.

-  Umowa międzyrządowa zakłada, że automatyczna akcja naprawcza będzie podjęta w przypadku przekroczenia deficytu i długu, ale: można ją przegłosować. Jest to powtórka z Paktu stabilizacyjnego, gdzie silni nie płacą… Przedstawione propozycje nie gwarantują także rozwiązania obecnych problemów związanych z gwałtownie rosnącymi kosztami zadłużenia, a koncentrują się na nadmiernym zadłużaniu się państw, co nie zapobiegłoby obecnemu kryzysowi w Hiszpanii oraz Irlandii, które przed kryzysem prowadziły zdyscyplinowaną politykę budżetową. - Istnieje teza, że cała ta dynamika dzisiaj, to jest pewna gra między rządami, a inwestorami, rynkami i agencjami ratingowymi. Po wielkiej bańce spekulacyjnej, po upadku Lehman Brothers, po pierwszej fali kryzysu, rządy próbowały pokazać swoją siłę i trochę przykręciły, ściślej uregulowały kwestię dostępnych instrumentów finansowych, by uchronić się przed kolejną bańką spekulacyjną. I ukróciły tym samym swobodę działania inwestorów. Ci się zemścili na państwach robiąc akcje odwrotną: nie wykupując obligacji i walcząc z państwami poprzez agencje ratingowe. To jest takie przeciąganie liny i decyzje, które zapadły w Brukseli są pochodną  tego głównego dzisiaj pola sporu. To jest spór między państwami a światem finansowym. Ustalenia Rady miały dać sygnał do  świata inwestycyjnego, że państwa podzielają ich opinie na temat tego, jak powinny wyglądać finanse publiczne. Z tym wiąże się  jeszcze jeden problem, na który jakoś  nikt w Polsce nie zwraca uwagi ,a który zamierzam podjąć w czasie debaty sejmowej. Jest to mianowicie problem kondycji programowej lewicy w ogóle, także polskiej lewicy. Lewica entuzjastycznie przyjęła wyniki tego szczytu, bo chodzi o większą integrację. Ale przecież nikt nie pyta, dlaczego jest to integracja na warunkach monetarystów i na warunkach finansjery światowej. A monetaryści to przecież ci, którzy każą zaciskać pasa, a nie wspierać metodą Keynesa popyt przez podaż pieniądza a finansjera to grupa, która zamiast dbać o prawa społeczne dba o prywatne portfele. Dlaczego więc lewica nie grzmi? Ten szczyt to potężny cios w fundament lewicowości w Europie! Dano  jasny sygnał wejścia polityków w logikę myślenia monetarystyczno-finansowego i zrobiono ukłon w stronę owych rynków finansowych.

- Minister Rostowski straszy wojną, jeśli upadnie euro. Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha dowodzi, że ZSRR upadł, rubel  transferowy upadł, a wojny nie było… Utożsamianie euro, czyli waluty, ze wspólnym rynkiem, czyli ideą Europy, jako wspólnego rynku, jest nadużyciem intelektualnym, które jest stosowane po to, żeby wśród wyborców, podatników wzbudzić panikę powodującą, że zaakceptują oni dalsze zmiany polityczne. Zmiany polityczne nic nie dają Europejczykom jako Europejczykom. Te zmiany polityczne są potrzebne politykom europejskim, a zupełnie one nie są potrzebne Europejczykom, jako podatnikom. - Oczywiście rozejście się strefy euro jest możliwe. Są przykłady dinara jugosłowiańskiego, ale przede wszystkim  korony czechosłowackiej, gdzie doszło do rozejścia się na dwa państwa i dwie waluty, i okazało się  to możliwe i spokojne. Wewnętrzna nierównowaga strefy euro, która może spowodować jej rozpad po pierwsze była wpisana w jej naturę, z powodu połączenia jedną walutą różnych gospodarek. Ale także jest ona  efektem funkcjonowania strefy związanym z tym, że te państwa są nie tylko powiązane gospodarczo, łączy je nie tylko rynek, ale także wierzyciele i dłużnicy są wymieszani w tej strefie. To  decyzją politycznąNiemcy zaczęły wykupywać obligacje greckie, by Grecy za pożyczone pieniądze kupowali niemieckie towary, i tym samym - w momencie recesji - Niemcy nie straciły swoich rynków eksportowych w ramach strefy euro. I wiele z tych państw de facto pożyczało pieniądze, by kupować niemieckie towary, a Niemcy kupowali obligacje podtrzymując swój własny rynek. Na powiązanie rynku z euro i odwrotnie zależy tym, którzy obawiają się, że w przypadku rozpadu strefy euro, czyli rozejścia się  finansowego państw  strefy euro to wszystkie wzajemne powiązania, zobowiązania, długi, wierzytelności, gwarancje trzeba będzie uregulować na twardo, pomiędzy różnymi walutami i wtedy się zrobi jeszcze większy bałagan. Bo strefa euro jest w wielkim bałaganie wewnętrznym, w którym była od samego początku – bo to była strefa wielkiej nierównowagi ekonomicznej przy wspólnej walucie i teraz mamy do czynienia z  kurczową obroną tego wielkiego bałaganu.

- Naturę polityków poznaje się w sytuacjach trudnych, albo poprzez dłuższe studium ich poczynań. Z organizmami politycznymi jest podobnie. UE to Komisja Europejska, Parlament, Radę Europejską i… Niemcy – nowy organ UE. Może premier Tusk ma rację widząc UE, jako organizację mono-, a nie policentryczną? - To jest kwestia, jakości przywództwa, mówiąc wprost.

- Czyjego przywództwa? - Proszę zwrócić uwagę, że na czele instytucji europejskich stoją bardzo słabi politycy. Van Rompuy raczej nie jest przywódcą politycznym, Ashton nie jest żadną przywódczynią, Barroso jest już zupełnie sponiewierany i czuje się de facto urzędnikiem. Został również przez Parlament Europejski sprowadzony do pozycji urzędnika europejskiego i jego pozycja polityczna jest w tej Komisji bardzo słaba. Parlament tez nie ma silnego przywództwa europejskiego. Politycy, którzy zasiadają w parlamencie europejskim nie są pierwszoplanowymi politykami europejskimi, bo nikt nie zna szefów klubów parlamentarnych w Parlamencie Europejskim. Bo kto wie, że jest ktoś taki, jak Joseph Daule? A jest to szef największego klubu parlamentarnego, powinien być wszystkim Europejczykom dobrze znany i być jednym z liderów politycznej Europy. A przecież nikt go nie zna. Mógłby przejść nocą ciemną ulicą w dowolnym mieście europejskim i nikt by go nie zaczepiał, myśląc, że to jest ktoś ważny. To samo się tyczy większości państw. Nie mamy silnych liderów, Europa cierpi na kryzys przywództwa politycznego. W efekcie dominuje przywództwo gospodarcze. Bo do tego odwołują się wszyscy mówiąc, że Niemcy muszą przewodzić Europie, – dlatego, że są najbogatsze, najsilniejsze gospodarczo. Jest tak, dlatego, że brak przywództwa politycznego w Europie.

- Czy jesteśmy świadkami ostatecznego zakończenia epoki powojennych Niemiec? Nastał już koniec kajania się polityków niemieckich za II Wojnę Światową.  A UE nie jest już odpowiedzią na „kwestie niemiecką”. - Niemcy by się oczywiście znacznie bardziej wzdragali przed takimi hołdami, jakie wygłaszał minister Sikorski, czy apelami o ich przywództwo, gdyby nie fakt, że bardzo widocznie przewartościowali oni  swoją politykę.. Od pewnego czasu rzeczywiście uznano tam, że nastał ostateczny kres dyskusji o ich winie w II wojnie światowej i o ich z tego powodu ograniczeniach. Było to mniej więcej między sześćdziesiątą rocznicą zakończenia wojny, a siedemdziesiątą rocznicą jej wybuchu. Między 2005 a 2009 rokiem, to był taki moment, kiedy zaczęły się pojawiać w Niemczech publikacje o ofiarach niemieckich. Słynna książka o tym, że dymy nad Dreznem są równe dymom nad Auschwitz, że de facto Niemcy też cierpiały. A za wojnę odpowiadają naziści, albo hitlerowcy , – którzy byli jakimiś kosmitami w mundurach, ale na pewno nie Niemcami, bo ci bohatersko z nazizmem walczyli(film o pannie Scholl). I z czasem  przełożyło się to np. na dyskusję budżetową Unii – Niemcy powiedzieli, że nie chcą już więcej płacić za Unię, bo już spłacili krzywdy, więc czemu to oni mają wciąż płacić najwięcej?  A w ogóle, to krzywdy były obopólne, to czemu ciągle wobec Niemców ma się stosować ten szantaż moralny? – pytali. Bo  teraz się podnosimy w Europie po katastrofalnych skutkach wojny, którą wywołaliście – taki był argument, który zamykał jakąkolwiek dyskusję z Niemcami. Niemieckie wątpliwości, czy mają dalej płacić na Unię, rozwiewało również: siedźcie cicho, bo wam w końcu podsumujemy II Wojnę Światową i wyjdzie, że do tej pory się jeszcze nie wypłaciliście. A teraz, w klimacie pewnej zmiany kulturowej i historycznej ten argument przestaje się pojawiać. I Niemcy już nie chcą tego słuchać i są już gotowe, by na tego typu apele  odpowiadać asertywnie. Gdyby nie przewartościowanie historii niemieckiej, to pewnie na takie apele jak minister Sikorski wygłosił, Niemcy by się żachnęli, byliby cokolwiek zakłopotani lub wprost odpowiedzieli negatywnie. Teraz odpowiadają pozytywnie.

- Na zachodzie mamy kraj z najsilniejszą gospodarką UE, do tego  pozbawiony kompleksów dotyczących własnej historii. Na wschodzie Rosja. Zachowanie tej samej odległości od Moskwy i Berlina już przerabialiśmy. Musimy wybrać: wschód albo zachód. - Polska nie jest skazana, by cały czas swoje myślenie konstruować wokół  osi Berlin-Moskwa. To są oczywiście dwa najważniejsze punkty odniesienia: na zachodzie rozgrywamy nasze interesy, na wschodzie nasze kwestie bezpieczeństwa. Natomiast Polska dzisiaj ma  szanse, tylko wtedy, gdy będzie budowała świat policentryczny.  Mówiłem kiedyś o „doktrynie asa trefl”, o trzech kręgach policentrycznych, które są dla nas ważne w polityce zagranicznej: krąg zachodni, być może bardziej wokół Niemiec niż na osi Warszawa-Berlin; krąg północny: z krajami skandynawskimi, bałtyckimi, które są dla nas bardzo ważnym punktem odniesienia; krąg wschodni, który obejmuje kraje sąsiednie aż po Kaukaz i jest ten ogonek  trefla, czyli wyjście Polski na Bałkany i na południe Europy. I ta polityka jest do przeprowadzenia, tylko trzeba rozumieć, że polityka międzynarodowa nie zanika po wejściu do UE, tylko  realizować swoją dwustronną politykę międzypaństwową  i budować swoje obszary wpływu i partnerstwa. Nie skupiać się tylko na osiach. Zwłaszcza, że osie zawsze tną, osie to są takie konstrukty polityczne, które dzielą. I nie ważne, czy to będzie oś Berlin-Warszawa-Paryż, czy Berlin-Warszawa-Moskwa, czy Paryż-Berlin-Warszawa-Moskwa, to zawsze jest to rodzaj cięcia i podziału, a kręgi są integrujące. Dlatego wolę odwoływać się do kręgów.

- Kryzys gospodarczy bardzo szybko pokazał nieaktualność traktatu lizbońskiego – próbuje się to zaleczyć kolejnym traktatem. Kraje wzajem się oszukują, co do danych makroekonomicznych – wiec wprowadza się regulacje. Mamy deficyt demokracji, więc naciska się na dalszą integrację, która ma zwalczać tenże deficyt demokracji? Podobnie propozycja jednej listy do PE, wspólny szef Komisji i Rady, ograniczenie składu Komisji itd. Wydaje się, że UE zabrnęła w ślepą uliczkę i próbuje przebić głową muru… - Ja głoszę tezę o konieczności wielkiej europejskiej deregulacji. Rzeczywiście UE jest przeregulowana i to powoduje, że  traktat lizboński właśnie zamiast stać się kołem zamachowym deregulacji i rekompozycji, bo tam można było stworzyć - jak mówiła prof. Staniszkis – logikę lokalnej integracji, został wykorzystany, jako trampolina do kolejnych ponadnarodowych regulacji. Europa jest przeregulowana a powinna stać się demokracją międzyrządową. Dzisiaj jest tak, że demokracja jest wyłącznie w państwach, więc relacje między państwami powinny mieć charakter demokratyczny, a nie w ramach  rzekomego ludu europejskiego. Ważne jest to, że elementem demokracji jest partycypacja w związku, z czym wydaje mi się, wbrew pozorom, że im więcej w Europie decyzji podejmowanych większościowo tym mniej demokracji w Europie, także na poziomie paneuropejskim: im więcej głosowania większościowego w Radzie Unii, tym mniej demokracji.

- Może czas pogodzić się z końcem pewnej idei. UE wsparta na wartościach, to już przeszłość. Mamy unię wspartą na reformach, traktatach, dyktatach, nakazach…  Mamy nowy model UE: traktatowo-nakazowy? - Europa zmierza do wytworzenia się władzy dyscyplinującej w UE za pomocą regulacji. To jest ciekawy element ostatnich debat. Pojawiła się opinia, że UE jest po to, by niesforne państwa – jak powiedział minister Sikorski w wywiadzie – dyscyplinować. Bo suwerenność, jego zdaniem, nie może być  „prawem do nieodpowiedzialności”, więc  UE musi ograniczyć suwerenność, by ograniczyć nieodpowiedzialność państwa. To jest myślenie zupełnie nowe. Jeśli się mówi, że samodzielność oznacza nieodpowiedzialność, to jest to, jak myślenie rodziców wobec dzieci: nie mogę im dać pełnej swobody, ponieważ one są  nieodpowiedzialnymi małymi ludźmi, dlatego nie mogę ich pusic samych  na wakacje.  Jedyne wyjście dla Europy, to jest zerwanie z takim myśleniem, że odpowiedzią na każdy kryzys integracji jest jeszcze więcej integracji. Że możemy jechać tylko do przodu i być coraz ściślejszą Unią. Wydaje mi się, że to nie prawda, trzeba powrócić do korzeni i UE poluzować. Decentralizacja i deregulacja, a nie coraz bardziej ścisła Unia.

- Głównym decydentem są Niemcy. Mają silną gospodarkę, przewartościowali swoją historię i chcą Unii zcentralizowanej i regulowanej. A UE pójdzie w kierunku, który narzuci jej najsilniejszy członek, zwłaszcza w czasie kryzysu. - Dlatego trzeba wołać o przywództwo polityczne w Europie. Dopóki nie będzie przywódców politycznych z prawdziwego zdarzenia dopóty to wszystko będzie szło w takim - według mnie degenerującym – kierunku.. W kierunku Unii  opartej na władzy dyscyplinującej, sile gospodarczej i coraz ściślejszych regulacjach.. Nie chciałbym też, by w wyniku tego, okazało się, że nowa Unia wyklaruje się w buncie społecznym, – bo też jest taka możliwość. Albo pojawi się polityczne przywództwo, które skanalizuje i stanie na czele społecznego buntu, albo społeczeństwo samo znajdzie sobie przywódców. Bo jeśli zaczniemy bardzo jawnie i brutalnie dyscyplinować społeczeństwa, to one tego nie wytrzymają. Unia nie ma legitymacji tak poważnych, by wytrzymała bunt społeczny.

- Jest jeszcze trzecie wyjście… Czwartkowy szczyt Rady Europejskiej wykazał, że unia monetarna w ramach jednych i tych samych ram prawnych nie może współżyć z grupą państw nie będących jej stałymi członkami. Byliśmy świadkami dużego konfliktu na styku UE-strefa euro. I narodzin kolejnego kryzysu, przy czym nie rozwiązano poprzedniego. Trzecie wyjście tu upadek UE, a raczej jej powolne przechodzenie w niebyt jak Ligi Narodów. - Może i upaść, albo się zdezintegrować – powiedzmy elegancko. Gdy  jeszcze kilka lat temu przewidywałem scenariusze rozpadu UE, to byłem uważany za szaleńca i za kogoś, kto jest fantastą i nie lubi Europy. Ja to głosiłem lat temu kilka. A teraz uważam, że weszliśmy na taką ścieżkę przyszłości Unii, że jednym z jej końcowych etapów  jest też rozpad UE. I trzeba poważnie zacząć mówić o tym już teraz. Nie mówię, że jest to jedyna ścieżka, ale ta, na którą teraz weszliśmy będzie się rozwidlać i rozpad UE jest jednym z rozwidleń i trzeba to brać pod uwagę.

- Z ciekawości, kto będzie pisał nowo przyjęte porozumienie? Przecież nie Służba Prawna Rady UE, bo to nie traktat unijny, ale międzyrządowy? I kto będzie go wykonywać? – Cameron już wspominał, że trudno by wykorzystywać do tego organa unijne. - Myślę, że będzie tak jak zawsze, tak jak Konstytucji nie pisali członkowie Konwentu Europejskiego, tylko jacyś panowie na zapleczu i Giscard d'Estaing przyniósł na koniec projekt konstytucji i wszyscy się zachwycili, że to jest wynik właśnie ich pracy. I teraz też są odpowiedni ludzie, którzy to napiszą. Natomiast bardzo ważne, także w kontekście Polski, jest ot, że przypuszczalnie efektem tego paktu będzie przekazanie pewnych kompetencji któremuś z organów ponadnarodowych. Bo ktoś musi wykonywać działania wynikające z paktu fiskalnego. Pewnie będzie to Komisja i ETS. A to oznacza przekazywanie kompetencji suwerennych instytucjom ponadnarodowym, co wyczerpuje zapis artykułu dziewięćdziesiątego w Polskiej Konstytucji, co oznacza, że powinno to być przyjęte większością 2/3 głosów. Nie da się tego, według mnie, ominąć. Poza jakimś super trikiem prawnym, czyli np. pakt w ramach strefy euro plus, ale tak dalece igrać z rzeczywistością już nie można.

Rozmawiał Grzegorz Makuch


Wyszukiwarka