Enteogeny po raz drugi Koncepcje Mircei Eliadego wywarły wielki wpływ na współczesne religioznawstwo, w tym, jak wolno przypuszczać, także na teorię enteogeniczno-mistyczną wierzeń religijnych i mitów, aczkolwiek sam rumuński religioznawca był tej materii bardzo ostrożny. W jednej z książek postawił dziwaczną hipotezę, że w mitach „jedzenie symbolizuje akt seksualny”. Skąd taka interpretacja, skoro w mitach bardzo często zupełnie wprost i otwarcie mówi się o erotyce, o aktach seksualnych, które zresztą należy pojmować symbolicznie i alegorycznie, a nie dosłownie. Twórcy mitów raczej nie byli pruderyjni, dlaczego więc mieliby ukrywać akt seksualny pod maską jedzenia? Czy uczony nie ulegał tu jakiemuś złudzeniu? Może jedzenie było jedzeniem, tyle tylko, że jedzeniem niezwyczajnym, wywołującym niecodzienne doznania i przeżycia? Czyli rzeczywiście coś kamuflowano, ale nie to, co podejrzewał Eliade. Dla enteogeniczno-mistycznej teorii wierzeń religijnych i mitów istotne były badania Eliadego nad szamanizmem, ponieważ badania nad światowym szamanizmem odegrały szczególną rolę w jej rozwoju. W ekstazach i transach szamanów reprezentanci teorii enteogeniczno-mistycznej dostrzegali doświadczenia i przeżycia z sesji enteogenicznych. Stałymi elementami szamańskich wizji na całym świecie są: przebywanie duszy poza ciałem i „magiczny lot” (centralne motywy szamanizmu), komunikowanie się z umarłymi i z przodkami, przeżywanie poprzednich wcieleń, reinkarnacja i transmigracja dusz, przekraczanie granic czasu i przestrzeni, widzenie przyszłości, spotkania z bóstwami, poczucie identyfikacji z innymi osobami lub zwierzętami, z roślinami i kamieniami, powrót do „świadomości” na poziomie komórki, poczucie jedności z kosmosem; w niektórych relacjach z szamańskich mistycznych wędrówek pojawia się wątek obecności przy początku świata lub przed jego początkiem. W stanie ekstazy szaman staje się równy bogom, umarłym i duchom: zdolność „umierania” i „zmartwychwstawania”, to znaczy opuszczania i dowolnego powracania do ciała ujawnia, że przekroczył on ludzką kondycję. Eliade pokazywał, że „inicjacja szamańska polega na ekstatycznym doświadczeniu śmierci i zmartwychwstania, które można odnaleźć we wszystkich mistykach historycznych, w tym także w mistyce chrześcijańskiej”. W innym miejscu rumuński religioznawca pisał: „Szamanizm jest dla społeczeństw «pierwotnych» tym, co w religiach wyżej rozwiniętych zwykło się określać mianem mistyki i doświadczenia mistycznego, szamani są odpowiednikiem elity religijnej i mistyków innych wyżej rozwiniętych kultur (…); symbolizm inicjacji jogińskiej czy tantrycznej jest przedłużeniem inicjacji szamańskiej i symbolicznej śmierci i zmartwychwstania”. Zachodzi pytanie, gdzie jest źródło tej odpowiedniości i ciągłości? Czyż nie w eneteogenach właśnie? Eliade cytuje jeden z buddyjskich tekstów zakorzeniony w panindyjskiej tradycji magicznej, jak i w tradycji szamanów i czarowników: „korzysta z cudownych mocy (iddhi) w różnych postaciach: będąc jedną osobą staje się wieloma, albo gdy zostaje wieloma, znowu staje się jedną, staje się widzialny albo niewidzialny; nie napotykając oporu przenika przez mur, wał, wzgórek, jakby to było powietrze; przenika z góry na dół, przez zbitą ziemię jak przez wodę; bez zanurzania się przechodzi po wodzie, jakby to był stały grunt; podróżuje po niebie z nogami skrzyżowanymi i podwiniętymi pod siebie, jak ptaki na swych skrzydłach. Księżyca nawet i Słońca, tak silnych i potężnych, dotyka i odczuwa swą ręką; osiąga, pozostając w swym ciele, nawet Niebo Brahmy….Swym jasnym niebiańskim uchem przewyższającym uszy ludzkie, słyszy on zarazem dźwięki ludzkie i niebiańskie, czy byłyby oddalone czy bliskie…Swym własnym sercem wnika w serca innych istot, innych ludzi, poznaje je…Z tak pogodnym sercem kieruje on i skłania on swój umysł ku poznaniu swoich poprzednich egzystencji”. Czyż nie są to opisy przeżyć i doznań po zażyciu środków psychoaktywnych? Czytamy u Eliadego, że magiczne loty są typowe dla indyjskich jogów, którzy podobnie jak szamani pamiętają niektóre ze swoich poprzednich wcieleń, ale tylko Budda znał wszystkie, dlatego był „wszechwiedzący. Biografowie Buddy (którego postać – według niektórych badaczy buddyzmu – jest symboliczną, syntetyczną figurą wielu buddów; według nich „Budda” to nie postać historyczna, lecz nazwa gatunkowa, kolektywne imię dla wcześniejszych mistrzów) często mówią o jego powietrznych podróżach. Budda przechodzi przez siedem niebios, czyli wstępuje przez siedem pięter kosmicznych odpowiadających siedmiu niebiosom planetarnym.
*****
Twierdzi się niekiedy, że buddyści osiągają „oświecenie” wyłącznie na drodze medytacji. Jednak badania wykazują coś innego, przynajmniej jeśli chodzi o przeszłość. W 1995 roku Scott Hajicek-Dobberstein na łamach “Journal of Etnopharmacology” (nr 48) opublikował artykuł „Adepci Somy i alchemiczne oświecenie: psychodeliczne grzyby w tradycji buddyjskiej”. Brytyjski buddysta Mike Crowley rozważał tę problematykę w tekstach: „Kiedy bogowie pili urynę” czy „Amrita – enteogeniczny sakrament Buddy” (zob. M.Crowley, „Secret Drugs of Buddhism„). Dale Pendell amerykański poeta, etnobotanik, przeanalizował problem w tekście „Amrita – neurofarmakologia nirwany”. Zob. też R. C. Parker and Lux , “Psychoactive Plants in Tantric Buddhism. Cannabis and Datura Use in Indo-Tibetan Esoteric Buddhism”. W czasie przechodzenia przez 6 stopni ascetyzmu prowadzącego do iluminacji Budda zjadał codziennie jedno ziarno konopi; inna szkoła buddyjska w Indiach mówi, że podczas ostatniej wieczerzy Budda zjadł półmisek grzybów i zaraz potem przeniósł się do nirwany; w tantrycznym buddyzmie w Tybecie obecne w rytuałach były (są?) konopie indyjskie i łagodny stymulant – kamfora. Według Eliadego także technika ekstazy chińskich taoistów ma szamańskie pochodzenie i szamańską strukturę; podczas transu dusza opuszcza ich ciała i wędruje po kosmicznych regionach. Autorzy taoistyczni mówią o wewnętrznych podróżach, którymi są wyprawa do „początku wszystkich rzeczy”, powrót do rajskiego stanu „sprzed upadku”, kiedy to ludzie mogli wstępować do Nieba i rozmawiać z bogami, doznawali wyzwolenia z czasu i przestrzeni i odnajdywali się wiecznej teraźniejszości. Chińscy taoiści używali liści wawrzynu, konopi indyjskich, substancji psychoaktywnych z gruczołów ropuchy oraz spożywali „ling-chih” czyli tajemniczego „boskiego grzyba”. W traktacie farmakopeicznym „Pen Ts`ao” legendarny cesarz Shen Nung, mityczny ojciec chińskiej medycyny pisze o efedrze (zawiera efedrynę) i o marihuanie jako o roślinie „ co wyzwala od grzechu”. Taoiści rekomendowali – podobnie jak japońscy szintoiści – użycie haszyszu w kadzidłach podczas swoich rytuałów. Eliade opisuje takie m.in. motywy występujące w zoroastryzmie i mazdaizmie: Zaratustra ma niebiańskie pochodzenie, substancja jego ciała stworzona została w niebie, spadła z deszczem, by być wchłonięta przez rośliny – tę właśnie substancję rozpuszczoną w mleku zmieszanym z haomą wypili jego rodzice, kiedy połączyli się po raz pierwszy i poczęli go. Wisztaspa użył konopi (bhang), by osiągnąć ekstazę: podczas gdy ciało spało, dusza wędrowała do raju. Jak wierzono w tradycji awestyjskiej, sam Zaratustra „oddawał się ekstazie” i był obeznany z szamańskimi technikami indoirańskimi; jego działania mają szamanistyczną strukturę (tam, gdzie u Eliadego i innych tradycyjnych badaczy występuje określenie „szamański”, należy zawsze dodać doń słowo „enteogeniczny” a wówczas wszystko staje się bardziej zrozumiałe). Stan maga, czyli ekstatyczne doświadczenie, przynoszące iluminację, osiąga się głównie poprzez ofiarę haomy, „napoju nieśmiertelności”, wypijanego przez kapłana podczas ceremonii. Spożywający rytualnie haomę ofiarnik wykracza poza kondycję ludzką, zbliża się ku Ahura Mazdzie; jedna z ksiąg Avesty nazywa bhang (konopie) dobrym narkotykiem Zaratustry, i mówi o dwóch ludziach, którzy przenieśli się do nieba, gdzie wypili napój bhang i objawione im zostały największe tajemnice. Para niemieckich etnobotaników i etnofarmakologów Claudia Müller-Ebeling i Christian Rätsch przeprowadziła wieloletnie badania w Nepalu i odkryła, że nepalscy szamani używają prawie stu rozmaitych roślin psychoaktywnych, oczywiście w tym najbardziej znanych jak marihuana, mak lekarski, Amanita muscaria – nie mylić z silnie trującym muchomorem sromotnikowym Amanita phalloides – oraz innych, bardzo mało znanych. Stanislav Grof, współtwórca psychologii transpersonalnej, czeski lekarz, który pod koniec lat 60. zeszłego wieku wyemigrował do USA, uważany jest przez niektórych za „największego w świecie badacza środków psychodelicznych”. W swojej pracy Realms of the Human Unconscious Grof wskazuje na zbieżność przeżyć w odmiennych stanach świadomości z kolejnymi stopniami szamańskich wtajemniczeń. Doznania „psychodeliczne” ludzi badanych przez Grofa, okazywały się bardzo podobne do doświadczeń szamanów, a zarazem zgodne mitologicznym, kulturowym i archetypowym dziedzictwem całej ludzkości. Mogą to być wizje entoptyczne, geometryczne wzory, ornamenty, wirujące kształty, zamiany postrzegania wrażeń zmysłowych, „odwijania nici Ariadny” czyli cofania się w indywidualną przeszłość danej osoby aż do chwili narodzin albo do „początków czasu”; doznania transpersonalne np. przeżywanie własnej agonii, „połknięcie przez monstrum”, dekompresja ciała, ekstaza oceaniczna, bycie poza ciałem itp.
*****
„Oświecenie i jego synonimy pojawiają się we wszystkich pismach mistycznych, w wielu językach na Wschodzie i na Zachodzie” (Robert Anton Wilson) Eliade stwierdza: „przeżycie mistyczne – niezależnie od tego, jaka religia jest jego kolebką – zawsze wiąże się z wniebowstąpieniem. Więcej nawet, niektóre szamańskie stany ekstazy wywołują wizje świetlne do złudzenia przypominające pewne doświadczenia mistyk historycznych (Indie, Daleki Wschód, kultury śródziemnomorskie, chrześcijaństwo)”. Ciekawe, skąd bierze się to podobieństwo. Zwróćmy tu uwagę na dość charakterystyczny błąd Eliadego, który przyjmuje, że to „religia jest kolebką przeżycia mistycznego”, podczas gdy rzecz ma się odwrotnie: przeżycie mistyczne jest „kolebką religii”.
*****
Słońce czczone jest w kulcie solarnym jako symbol Bóstwa, ponieważ w trakcie mistycznego przeżycia rozbłyska wewnętrzne słońce – oślepiające słońce w centrum umysłu mistyka (Jasne Światło Próżni tybetańskich buddystów); wspomniane przez Eliadego słońce, które inicjowany widzi „w środku nocy” albo nieruchome słońce zatrzymujące się na najwyższym punkcie nieboskłonu (Wielkie Południe Nietzschego?); tu pojawia się „świetlistość Bytu”, doświadczenie światła (Centralnego Słońca) jako źródła wszystkiego, co istnieje, siły podtrzymującej kosmos, życie i umysł, siły, która wszystko czyni widzialnym; kult słońca opiera się na mistycznych świetlnych epifaniach i teofaniach; nie chodzi rzecz prosta o kult słońca jako takiego, ale jako pewnej zasady, łączącej mistyczne czyste, wieczne białe światło, spirytualne, wewnętrzne światło widziane w zmienionym stanie świadomości z zewnętrznym słońcem na niebie; z tego związku powstaje kult słońca – oczywiście nie słońca fizycznego, materialnego, ale słońca jako analogemu procesów duchowo-kosmicznych; paradoksalna chwila iluminacji porównywana jest tekstach wedyjskich i w upaniszadach do błyskawicy, zrozumienie Brahmana, urzeczywistnienie bytu, doświadczenie „światła wewnętrznego” jest nagłe „jak zapalająca się błyskawica”; („w błyskawicy prawda”); światło fizyczne i światło transcendentalno-metafizyczne łączą się w jedno Królestwo Światła; rozbłyskuje wewnętrzna świetlistość duszy a Światłość Wiekuista świeci mistykom; promień wytryska Buddzie z wypukłości na ciemieniu i unosi się nad jego głową; w hinduskich upaniszadach głoszona jest wspóistotowość Bóstwa, słońca, światła, ducha i czynnej energii stwórczej; momentalne „świetliste uchwycenie Bytu” jest objawieniem metafizycznej prawdy; brahman odsłania się każdorazowo w świetle, które się wznosi, i w chwale, która lśni; cały wszechświat rozświetlony jest blaskiem emanującym z kępki włosów, jaka rośnie Buddzie między brwiami; szaman czuje tajemnicze światło w całym ciele, wewnątrz głowy, w samym sercu mózgu, zapala się niewytłumaczalna latarnia, świetlisty ogień, które czynią go zdolnym do widzenia w ciemnościach; świetlistą gnosis głoszą „gnostycy”; w apokryficznej Tajnej księdze Jana mówi Ewa: „jestem zapowiedzią czystego światła”; w przeżyciu mistycznym odsłania się związek: światło-boskość-duch-życie; mistyk dociera do empireum – najwyższej sfery nieba – sfery ognia i światła; szaman Huicholów musi wznieść się przez oślepiającą zasłonę słonecznego światła i zabrać z królestwa Ojca-Słońca boski kryształ, który jest przodkiem wszystkich szamanów; w przypadku kultu słońca zasada „jak na dole, tak na górze, jak na górze tak na dole” winna być odczytywana w ten sposób, że na górze jest „słońce w umyśle” mistyka, na dole słońce, jako obiekt fizyczny; to mistyczne przeżycie sprawia, że słońce fizyczne zostaje ożywione, uduchowione, jako Ostateczne Źródło Bytu, przekształcone w symbol Boga.*****
Według Eliadego doświadczenia i ideologie „światła mistycznego”, światła nadprzyrodzonego” są szeroko rozpowszechnione na całym świecie w większości religii, w mitologiach, teologiach i gnozach (istnieje na ten temat ogromna dokumentacja); doświadczenie Światła radykalnie zmienia status ontologiczny podmiotu, otwierając go na świat Ducha.
*****
U plemion południowoamerykańskich np. u Desanów (opis Eliadego) całe stworzenie wyemanowane zostało ze żółtozłocistego światła Ojca-Słońca; Słońce-stwórca nie jest tożsamy z ciałem niebieskim, jest raczej zasadą stwórczą jako taką; dusza to świetlisty pierwiastek obdarzony własnym światłem, którego Słońce udziela każdemu człowiekowi w chwili narodzin – w centrum rytuałów Desanów jest spożywanie enteogenu yage. Eliade wskazuje na bogatą literaturę opisującą „spontaniczne bądź wywołane narkotykami doświadczenia światła wewnętrznego”.
*****
„Środki halucynogenne zawierające tryptaminę zalewają umysł światłem. Pokrewna im serotonina, odgrywająca ważną rolę w chemicznych procesach mózgu, przetwarzana jest na melatoninę w reakcji zachodzącej pod wpływem światła. Inaczej mówiąc, światło wpadające do oka podąża kanałem wzrokowym, który się rozgałęzia i prowadzi do szyszynki. Tam fotony wywołują chemiczną zmianę w serotoninie, w wyniku czego powstaje melatonina. Związki te są spokrewnione z grupą tryptamin, które są psychotropowymi składnikami grzybów halucynogennych. Wszystko odbywa się w szyszynce pod wpływem światła” (Terence McKenna)
*****
Dla mistyka ważniejsze niż słońce na niebie jest „słońce poza słońcem”, siedziba transcendentalnego Władcy rządzącego słońcem, księżycem i gwiazdami, które rządzą nami; wśród mistycznych metafor znajdziemy także „czarne słońce” (Sol niger), rozumiane w planie metafizycznym jako czysta duchowa siła, której emanacją jest zwykłe, widzialne słońce
*****
W kulcie ognia nie idzie, co oczywiste, o ogień zwykłego ogniska, ale o manifestację wewnętrznego płomienia, o ogień mistyczny widziany okiem serca i okiem mądrości, o wewnętrzne odczucie ofiary płonącej wiecznie „na ołtarzu umysłu” – stąd obrazy słońca i ognia: języki ognia nad głowami, ptaki ognia, ogień słoneczny, wyspy ognia, rydwany ognia; „ja” spala się w ogniu duszy; cały wewnętrzny świat ogarnia pożar; Budda mówi, że „staje się płomieniem”; mistyk osiąga nirwanę i jego ciało zaczyna wydzielać płomienie, które je spopielają, inny zajmuje się ogniem i samorzutnie spala; z głów słynnych joginów i kontemplatyków indyjskich zawsze dobywają się płomienie, ich ciała zaś promieniują ognistą energią; w hymnie poświęconym bogu Mitrze z jego czoła „wytryska płomień”; u Desanów dusza szamana porównywana jest do ognia, którego blask przenika ciemność i wydobywa z niej wszystkie rzeczy, do płomienia rzucającego potężne, złote światło, podobne do światła słonecznego; magiczne sakramenty soma i haoma były związane z rytuałem ognia; z ofiarą somy wiązano w Indiach ceremoniał „budowania ołtarza ogniowego”, według niektórych podań to Agni – hinduski bóg ognia przyniósł na ziemię czarodziejską somę.
*****
Soma to magiczna roślina ( jest ok. 900 odniesień do niej w hymnach Rigwedy); soma to substancja poczyniona z rośliny lub kilku roślin, z której bogowie wytwarzali swój palący eliksir nieśmiertelności; Soma to Niebiańska Rosa Ekstazy i ulubiony drink boga Indry; Indra napił się somy i wpadł na pomysł, żeby stworzyć świat; Soma jest bogiem w typie Dionizosa, opiekunem pieśniarzy i kapłanów, jest jasnowidzący, inteligentny, mądry, zwycięski, hojny; soma jest słońcem, soma jest księżycem, który jest czarą, w kolejnych fazach napełnianą sokiem somy, wypijanym następnie przez bogów; somę przynoszą z nieba sokoły lub córy Słońca; znajdowana na zboczach gór soma opisywana jest także jako złote jabłko, oko lub wiele oczu, złota woda, miód, świetliste strzały, złota uryna, złota sperma, złoty deszcz, złoty śnieg, krowa gotowa do zapłodnienia, ryczący wół, koń, złota skóra, fallus, wagina. Soma daje ludziom siłę i pełnię życia; jest ambrozją i krynicą młodości. Żywi i przenika rośliny, tchnie życie w nasienie zwierząt, daje natchnienie poecie i siłę uniesienia modlitwie.
*****
Soma wyrasta z „pępka ziemi”, ze środka świata, tam, gdzie możliwa jest łączność nieba z ziemią; wiele szczegółów, związanych z wyciskaniem soku z tej rośliny, opisano w kategoriach kosmicznych i biologicznych zarazem: głuchy dźwięk kamienia młyńskiego utożsamiony został z grzmotem, sito ma wyobrażać chmury, sok staje się deszczem, który powoduje wzrost roślinności itd.; wszystkie te symbole biokosmicznej płodności zależą ostatecznie od „mistycznej” wartości somy. Wszystkie właściwości somy związane są ze stanami zmienionej świadomości wywołanymi przez jej spożycie.
Piliśmy Somę,
staliśmy się nieśmiertelni,
dotarliśmy do światła, znaleźliśmy bogów,
cóż może nam teraz uczynić wrogość i złość śmiertelnego, o Nieśmiertelny” (Rigweda);
Przepłynąłem nad niebem i ziemią w blasku mej chwały,
Czyżbym pił somę?
Uniosę ziemię i umieszczę ją tu albo tam,
Czyżbym pił somę? (Rigweda)
Podobnie jak kult solarny nie może mieć swojego źródła w obserwacji fizycznego słońca tak samo kulty falliczne, kulty płodności nie mają ostatecznego punktu ogniskującego w akcie seksualnym; także wówczas, kiedy obrazy fallusa i rozmaitych zachowań seksualnych są symbolami i alegoriami wyższych prawd duchowych, ich użycie wynika stąd, że w każdym przypadku ostatecznym punktem ogniskującym jest doświadczenie mistyczne; seks i ciała niebieskie mogą być interpretowane jako metafory mistycznego doświadczenia; nie zwykłe spółkowanie, nie zwyczajny akt płciowy, dostępny wszystkim ludziom, ale mistyczna zasada; seks nawet w rytualnym kontekście nie mógł być w żadnym razie źródłem przeżycia mistycznego, chyba że chodziło o seks, któremu towarzyszyło spożywanie substancji enteogenicznych – a dokładniej rzecz biorąc chodziłoby o zażywanie enteogenów, któremu towarzyszył seks. Seksualna joga nie-ascetycznego skrzydła sufich czy hinduskich tantrystów bez wątpienia miała związek z enteogenami; świętą rośliną Freji – bogini miłości i płodności są konopie, i właśnie – jak uważa Christian Rätsch – na polach konopi lud odprawiał w dawnych wiekach erotyczne rytuały; do dzisiaj w Azji Centralnej zbiera się konopie w ten sposób, że nagie dziewczęta polewa się wodą, po czym biegają one wśród pól, a listki przyczepiają się do ich skóry; powiązanie enteogenów z seksem pokazuje mandragora, która miała rosnąć pod szubienicami, gdyż zabobon powiadał, iż każdy wisielec ma w momencie śmierci wytrysk i że to z męskiego nasienia wyrasta psychoaktywna mandragora. Ponadto fallus podobny jest do grzyba i to powinno przekonać wszystkich odnoszących się sceptycznie do teorii eneteogeniczno-mistycznej.
*****
Woda występująca w religijnych mitach i rytuałach to nie zwyczajna woda, która nas moczy podczas deszczu, w której się kapiemy i myjemy, woda jeziora, w której pływamy. Symbole akwatyczne rodzą się w wodzie przeżycia mistycznego – to mistyk czuje fale, czuje wodę spływającą mu po skórze, biegnie po falach, idzie pomiędzy ścianami wody, tonie w głębinie, przeżywa burzę na jeziorze i jej uciszenie, przebywa w brzuchu ryby, zanurza się w wodnę głębinę, przenika go falowanie Bytu; odczuwa chaos pierwotnych wód; jeśli udaje mu się zachować mentalną stabilność i samokontrolę podczas sesji inicjacyjnej, to tak jakby biegł po wodzie; ziemia faluje jak morze; woda nieśmiertelności to nie zwykła woda, lecz woda wzbogacona enteogenami.
*****
Ani ciała niebieskie, ani natura, ani to, co związane z płodnością (seksem) nie jest ostatecznym odniesieniem, ku któremu odsyłają mistyczno-mityczne alegorie – jest nim realne, autentyczne, konkretne przeżycie mistyczne (stan zmienionej, rozszerzonej świadomości); słońce, księżyc, gwiazdy, cykl zbiorów, płodność etc., – coś potężnego musiało zapalić te pola znaczeń w sercu indywidualnej psyche, która przekształca je w alegorie i symbole; wychodzenie od dosłownego słońca czy dosłownego fallusa, dosłownego zboża, które zasiane wyrasta, prowadzi ku błędnym materialistycznym wyjaśnieniom; rośliny i cykle przyrody są ważne, ale przede wszystkim w odniesieniu do roślin enteogenicznych uważanych za „niebiańskich przewodników”, zamieszkiwanych przez duchy i bogów, niekiedy – jak soma i kaktus pejotlu –, czczonych jako bogowie. Należy jednakże pamiętać o tym, że „deifikacje” i antropomorfizacje eneteogenów, oddawanie im czci, kodowanie ich pod różnymi symbolami, metafory i skojarzenia z nimi związane są sprawą drugorzędną w ramach teorii entogeniczno-mistycznej. Najważniejsze i podstawowe są przeżycia, mistyczne wglądy, wizje i transy, których źródłem są enteogeny, oraz mistyczne alegorie i metafory będące ekspresją tych przeżyć.
*****
Cykle natury, ciała niebieskie były pojmowane jako boskie, ale ten typ sakralizacji także zakorzeniony był w przeżyciu mistycznym („Jasne gwiazdy zaranne wschodzą w mojej duszy”); zjawiska przyrody i kosmologia były użyte jako naoczne symbole wyrażające fenomeny występujące w stanach mistycznych; zachodzące i wschodzące słońce, kwadry księżyca, umierające i znowu wzrastające rośliny są zwyczajnymi zjawiskami, są codziennym doświadczeniem; ponieważ zaś teoria wychodzi od aksjomatycznego założenia, że to co codzienne nie może być źródłem niecodziennego, to trzeba odwrócić zależność – śmierć i zmartwychwstanie, zachód i wschód słońca, zaciemnienie i ponowne rozbłyśnięcie księżyca, zachodzą w stanie mistycznym, a następnie na drodze analogii rzutowane są na zjawiska zewnętrzne, materialne, fizykalne i podlegają metaforycznej alegoryzacji przy użyciu tych zjawisk jako symboli; doświadczenia powszechnie spotykane, codzienne, dostępne zmysłom wszystkich ludzi nie mogą być źródłem tego, „co nie jest z tego świata”.*****
Indianie mówią o grzybach: przenoszą cię tam, gdzie bogowie.
*****
„Gdy nasi przodkowie zdobywali pożywienie, musieli natknąć się na psychotropowe grzyby lub być może na inne rośliny posiadające te same właściwości, po spożyciu których poznali cud doświadczenia obecności Boga. To odkrycie musiało być poczynione przy wielu okazjach, oddalone od siebie w przestrzeni i czasie. Musiała to być potężna odskocznia dla wyobraźni pierwotnego człowieka” ( Robert Gordon Wasson)
*****
„Amanita muscaria była boskim pokarmem, czymś, czego nie wolno traktować lekko, czymś, czego nie wolno profanować. Stanowiła pokarm bogów, ich ambrozję; nektar był sokiem wyciśniętym z jej miąższu” (Carl Ruck, Blaise Staples). *****
Eliade pisze o mocy wewnętrznej, u szamanów i joginów przejawiającej się jako „magiczne, nadprzyrodzone ciepło”, gorąco, rozgrzanie; Budda jest „rozpalony”. Natura muchomora jest „pełna żaru”, jedzony grzyb ma lekko palący smak i powoduje wystąpienie mocnego pocenia się, tak jakby ktoś połknął ogień; czerwono-pomarańczowe kapelusze muchomorów Amanita muscaria wyglądają jak rozrzucone po ziemi żarzące się węgle. Muchomor (Amanita muscaria) żyje w symbiozie ze świerkami, sosnami i innymi drzewami iglastymi, niekiedy rośnie pod dębami oraz pod brzozami. Dlatego brzoza jest rytualnym drzewem szamana, po której wspina się wewnątrz jurty czy chaty, jest repliką wznoszącego się w Centrum Wszechświata Drzewa Kosmicznego, na którego wierzchołku lśni Gwiazda Polarna. Rosyjski kult „bieriozek” jest być może dalekim echem tych wyobrażeń.
„Amanita muscaria to prawzór trującego grzyba w bajkach dla dzieci, z dużym czerwonym kapeluszem, pokrytym białymi kropkami. Obraz chochlików żyjących pod takimi grzybami jest pozostałością używania muchomora przez szamanów europejskich setki lat temu dla wywołania wizji żywiołowych elfów natury –«czarodziejskich ludzików». Doświadczali tego mistycy celtyccy w objawieniach psychodelicznych” (Timothy Freke, Peter Gandy) Peter Lamborn Wilson (Hakim Bey) przeanalizował irlandzkie legendy i znalazł sporo aluzji do enteogenów; w jednej z legend żeglarze docierają do „Wyspy Upajających Winnych Owoców”, w innych legendach występuję dziwne jagody, karmazynowe orzechy laskowe, cudowne jabłka. To pasowałoby do misteriów druidzkich. *****
Według teorii mistyczno-enteogenicznej w religijnych i mistyczno-mitycznych tekstach nakładają się na siebie znaczenia i odniesienia; odczytaniu alegorycznemu może towarzyszyć odczytanie dosłowne, ale odnoszące się do enteogenów i rytuałów z użyciem enteogenów. W określonym kontekście alegoria odsyła do zjawisk i faktów naturalnych. Góra może być celem wstępowania w mistycznej, duchowej wędrówce oraz realnym świętym miejscem, gdzie rosną enetogeny i odbywają się sesje enteogeniczne. Zwyczajna góra staje się kolumną świata, miejscem połączenia ziemi i nieba, miejscem entegoenicznej metanoi. „Ziemia mlekiem i miodem płynąca” może być celem historycznej wędrówki ludu, albo mistyczno-duchowej wędrówki aniołów (dusz) przez pustynię materii do niebiańskiej ojczyzny, ale zarazem może aluzyjnie odnosić się do faktu, że wysuszone muchomory (Amanita muscaria) spożywano niegdyś w mleku i w miodzie.
„Manna z nieba” jest zarówno zwykłym pokarmem spożywanym przez głodnych ludzi, jak i pokarmem mistyczno-duchowym. A na trzeciej płaszczyźnie manna= A-manna-ita muscaria. Narodziny boga w grocie mają głębokie, symboliczne znaczenia, a zarazem realna grota jest miejscem, gdzie odbywa się inicjacja przy użyciu enteogenów; grota jest symbolem „łona”, „macicy”, z której inicjowany, wpierwej umarłszy, rodzi się na nowo. W mitach i legendach pojawia się wątek ludzi, którzy zasnęli np. w jaskini , a kiedy się obudzili, stwierdzili, że „na zewnątrz” minęło wiele lat; na przykład cudotwórca Epimenides z Krety jako dziecko wszedł do jaskini i zasnął , przespał 57 lat, ale się nie zestarzał: podczas sesji enteogenicznej czas ulega przemianie, wydłuża się lub skraca. Robert Gordon Wasson pisał: „w ciągu jednej nocy żyliśmy poprzez eony, zdawało się, że sekwencja wizji trwa lata, a nasze zegarki mówiły, że minęły sekundy”. Istoty boskie i półboskie emanują nadprzyrodzonym blaskiem; wokół głów tych, którzy „wiedzą”, pojawiają się: słoneczna aureola, gloria, nimb, okrągły obłok światła, korona z promieni. Czysto symboliczno-duchowe znaczenie nie ulega unieważnieniu przez obserwację, że odwrotna strona kapelusza psychoaktywnego muchomora Amanita muscaria ma kształt promienistego słońca. *****
Muchomor w wodzie zabarwia ją na czerwono jak wino (jakby dodano krwi do wody); kiedy wysuszony i ponownie nawilgocony kapelusz grzyba się ściśnie, wypływa zeń „krew”; wysuszony kapelusz grzyba ma metaliczny, złoto-brązowy kolor jak chleb; przełamać się na pół „chlebem” – po to, by drugi zjadł tyle samo (przyjął taką samą dawkę enteogenów); księżyc ma wiele symbolicznych odniesień, ale może jego znaczenie to ślad po misteriach lub sesjach enteogenicznych odbywanych nocą, przy świetle księżyca, o północy; przy księżycu zbierano enteogeniczne rośliny; w mistyczno-ekstatycznych doświadczeniach częsta jest gra wielobarwnych świateł – symbolika kolorów tutaj ma swoje źródło, ale czy tak często występujące kontrastowanie czerwieni i bieli w najrozmaitszych symbolicznych kontekstach , kolorów, które wydają się silniej niż inne oddziaływać na ludzką psyche, może mieć związek z tym, że czerwony kapelusz magicznego muchomora pokryty jest białymi kropkami? *****
Obyczaj przynoszenia do domu choinki na Boże Narodzenie brał się być może stąd, że w lesie pod choinkami znajdowano magiczne grzyby, najcenniejszy dar bogów; prezenty chowane pod choinką (biały papier +czerwona wstążka) symbolizują ten dar; choinki zdobione są kolorowymi przedmiotami, często białymi i czerwonymi, wiesza się też niekiedy jabłka, czyli symbole magicznych grzybów. Z okresem świąt Bożego Narodzenia związana jest postać św. Mikołaja – zajmuje się nią dział badań nad magicznymi grzybami nazywany „mikołajologią” ( inni mówią o badaniach nad „Santan-izmem”). Św.Mikołaj jest najbardziej znanym szamanem na świecie, ubranym w czerwono-biały, „muchomorowy” strój. Renifery lubią zjadać muchomory, nic więc dziwnego, że renifery ciągnące sanie św. Mikołaja umieją latać (mają „odlot”). Św. Mikołaj przynosi prezenty w worku, do worka szamani zbierają święte grzyby. W rytuałach na Północy szaman wchodzi przez otwór w dachu (chaty albo jurty), św. Mikołaj wchodzi przez komin. Po angielsku „gift” znaczy prezent, dar, ale po niemiecku „Gift” to „trucizna” – chodzi więc o „trujące dary”, czyli muchomory. Św. Mikołaj rozdaje oczywiście także inne dary, których nigdy nie braknie – podobnie bóstwo rozdaje siebie ludziom i nigdy go nie ubywa. Ludzie otrzymują od św. Mikołaja prezenty, symbolizujące najcenniejszy dar, jaki każdy człowiek na Ziemi dostaje z Nieba – duszę, boską iskrę, cząstkę bóstwa. Pochodzący z bieguna północnego św. Mikołaj na swoich latających saniach jest dziecinną, ludową wersją germańskich bogów Północy np. Odyna, Donara czy Thora, mknących na swoich wozach i rydwanach poprzez przestworza, ze szczytu wszechświata, z kosmicznej Północy, z okolic Gwiazdy Polarnej. Christian Rätsch pisze: „Największe szamanistyczne przeżycie, które można mieć w naszej kulturze, to dać się wciągnąć w «Pierścień Nibelunga» Wagnera. To jest szamańskie dzieło sztuki o niezwykłej głębi. Kultura germańska była kulturą szamańską. Ludy germańskie żyły jak Indianie w Północnej Ameryce. Są paralele w mitologii, świętych zwierzętach i roślinach. Być może stąd bierze się nasza [Niemców] życzliwość wobec Indian”. Zielone drzewko bożonarodzeniowe przedstawia – zdaniem niektórych symbologów – biologicznego, naturalnego, wyłącznie cielesnego człowieka. Na nim zawiesza się błyszczące ozdoby, świece, lampki, czyli symbole tego, co duchowe. Na czubek choinki nakłada się tzw. szpic albo gwiazdę – to głowa człowieka, jego duch, inteligencja, świadomość. Świeczki palące się na choince symbolicznie rozpalają ludzkie ciało – tak duch rozpala biologicznego człowieka. Świetlista dekoracja, białe i lśniące anielskie włosie, wielobarwne, świecące ozdoby są skarbami światła, nieśmiertelnym, niezniszczalnym darem Boga dla „zwierzęcego” człowieka. Ogień, światło, blask, biel to odpowiedniki słońca i gwiazd symbolizujących wyższy niebiański świat. Bożonarodzeniowe drzewko jest Drzewem Kosmicznym, Drzewem Życia – zakorzenione jest w ziemi zaś jego gałęzie i korona sięgają kosmosu– podobnie człowiek zanurzony w materii, cielesności, naturalności i fizyczności głową umysłem, świadomością (duszą) sięga gwiazd, czyli Nieba. *****
Namaszczenie ciała było kiedyś namaszczeniem substancją psychoaktywną oddziaływającą przez skórę; tak namaszczały się czarownice, aby odbywać swoje szamańskie loty – psychoaktywna substancja wnikała przez delikatny naskórek łechtaczki, pochwy lub odbytu (także na podstawie opisów rytuałów tantrycznych i sztuki hinduskiej można wysnuć wniosek, że tych dróg używano). Enteogenne grzyby i oliwę ugniatano razem, aby uzyskać maści o różnej gęstości i płynności; mieszanina oliwy i balsamu była używana przy niektórych sakramentach i ceremoniach – pierwotnie z dodatkiem substancji psychoaktywnych. Namaszczenie chorych może być z odległym echem dawnego namaszczenia w celu uzdrowienia chorego, trzeba wszak pamiętać, że wiedza o enteogenach była częścią całej wiedzy o roślinach i ziołach stosowanych w celach leczniczych (święta medycyna), o afrodyzjakach, truciznach etc.. Właściwości lecznicze np. marihuany były wielokrotnie opisywane. *****
Richard Rudgley pisze w Alchemii kultury o bohaterze zaroastryjskiej Księgi Arda Wiraz, że pije psychoaktywną substancję mang (haomę). Pije ją ze złotych czar, zgodnie z rytuałem picia haomy polegającym na przełknięciu magicznego napoju w trzech haustach. Przed spożyciem odurzającej substancji, która ma go przenieść w zaświaty, Wiraz myje ręce i całe ciało, przywdziewa się świeże szaty, skrapia się wonnościami i rozkłada na ziemi nowy kobierzec. Wypija zawartość trzech czar mang przy wtórze inwokacji do Dobrej Myśli, Dobrej Mowy i Dobrych Czynów. Pozostaje w pogrążony w transie siedem dni i nocy. W tym czasie jego dusza podróżowała po zaświatach i powróciła do ciała dopiero siódmego dnia. Biorąc pod uwagę, że Wiraz wyruszył w duchową podróż, podczas gdy jego ciało spoczywało na dywanie, to czy – przypuszcza Rudgley – „nie można by legend o latających dywanach wyjaśnić także odurzeniem (podobnie jak okazało się, że loty czarownic na miotłach miały związek z halucynacjami?” Zagadka pochodzenia opowieści o latających dywanach wyjaśniona! *****
„Indianin nie ma naszych problemów. Nie musi rozmyślać nad abstrakcyjnymi definicjami, ani zajmować się teoriopoznawczymi spekulacjami. Dla niego sprawa jest prosta: trans nie jest żadnym «stanem zmienionej świadomości», lecz kontaktem z prawdziwą rzeczywistością, zjednoczeniem lub spotkaniem z Bóstwem, podróżą do podziemnego świata lub w regiony, które leżą za Mleczną Drogą. Doświadczenie mistyczne nie jest iluzją czy halucynacją, ale temixoch czyli «rozkwitającym snem» ” (Christian Rätsch). *****
Z morza podniosło się morze
A po morzu przybyli bogowie
Bogowie kroczyli naprzód jak kwiaty
Podążali za morzem
I przybyli do łona
Miejsca powstawania
Miejsca ich narodzin
(Pejotlowa Pieśń Huicholów)*****
Wielu badaczy głowiło się nad tym, czym mogą być i co znaczyć słynne geoglify na równinie Nazca w Peru, czyli „narysowane” tam proste linie, obrazy i geometryczne figury. Jedne są całkiem cienkie i stanowią część wyrytych na ziemi rysunków, inne mają aż do osiemdziesięciu metrów szerokości i ciągną się prosto na przestrzeni ponad dwóch kilometrów, po czym nagle się urywają. Pomiędzy nimi i obok nich biegną wielokilometrowe proste cienkie linie, zbiegające się jednym punkcie jak wiązka promieni. Niektóre pokonują górskie zbocza albo układają się równolegle po pięć. Następnie znowu przecinają się pod kątem prostym albo tworzą trapezy o długości ośmiuset metrów. A pośród tych głównych rysunków mrowią się stosunkowo małe wyryte w ziemi wizerunki ryb, ptaków, pająków i ludzi. Niemiecka geografka Maria Reiche 22 lata poświęciła na rozwiązanie zagadki; jej zdaniem był to rodzaj kalendarza astronomicznego, gdyż kilka z linii wskazuje dokładnie przesilenie dnia z nocą, albo ilustrowana księga astronomiczna, ponieważ kilka figur przypomina konstelacje gwiezdne. Inni badacze podawali jeszcze dziwniejsze rozwiązania. Co ciekawe, podobne wzory odkryto na wyrobach, ceramicznych, czyli takie same znaki pojawiały się zarówno w makro-, jak i w mikroskali. Najbardziej racjonalne rozwiązanie podał jak zwykle Erich von Däniken: uważa on, że na równinie wylądowali kiedyś przybysze spoza Ziemi, którzy wybudowali tam pas startowy dla swoich maszyn latających w obrębie atmosfery ziemskiej. Po zniknięciu pozaziemskich przybyszów ludzie, przypuszcza Däniken, odczuli nieodpartą potrzebę wyrycia w ziemi jakichś znaków zwróconych ku niebu, dokąd odlecieli „bogowie”. Pragnęli powrotu niebiańskich nauczycieli i mistrzów, pragnęli wysłać sygnał do Nieba. Dlatego zaczęli ryć w ziemi gigantyczne oznakowania – tworzyć ilustrowaną księgę dla „bogów”. W jednym z trzeba się zgodzić z Dänikenem: aby ludzie zechcieli podjąć się takiej pracy, niezbędny był jakiś potężny impuls duchowy. Wszystkie inne wyjaśnienia są mało przekonywujące, gdyż zakładają, że autorzy linii i wizerunków wysilali się dla dość trywialnych celów. Dodać należy, że podobne dzieła „sztuki ziemi” znajdują się także w innych częściach Ameryki Południowej. W 1977 roku antropolożka Marlene Dobkin de Rios, a potem Paul Devereux i inni badacze wysunęli hipotezę, że w przypadku południowoamerykańskich geoglifów chodzi o „szamańskie krajobrazy”, stworzone w okolicach, gdzie istniały kulty oparte o enteogeny. W stanach ekstatycznego transu widzi się rozmaite entoptyczne kształty – linie, punkty, spirale, pajęczyny, kratownice, arabeski etc. Takie kształty pojawiają się na naskalnych rysunkach (źródła dawnej sztuki bez wątpienia mają związek z enteogenami) lub na ceramice. Geoglify na równinie Nazca i w innych miejscach byłyby zatem uschematyzowanym, spotęgowanym wyrazem szamańskich wizji. Dla Indian linie te oznaczają trasy podróżowania duchów, stanowiąc swego rodzaju mapę szamańskich wędrówek (lotów) odbywanych poza ciałem. Zatem w pewnym sensie Däniken ma rację: ludzie ryli owe geoglify na cześć bogów (duchowych istot) przebywających w innym świecie. Eliade pisał, że szaman podejmuje podróże mistyczne do wszystkich krain kosmicznych, dociera przez „dziurę” na szczyt sklepienia niebieskiego, urzeczywistniając w ten sposób swoje wniebowstąpienie. Dusza, która opuszcza ciało, leci w „kosmos”, na księżyc, ku gwieździe Północnej, na Mleczną Drogę, do Centrum Wszechświata, wstępuje do najwyższego Nieba. Istnieje tu zatem pewien, dostrzeżony przez Dänikena związek z kosmitami, tyle tylko , że owymi kosmitami są ludzie (szamani, mistycy) lecący poprzez wielowarstwowe poziomy astralnego świata, poprzez wielowymiarowy wszechświat psyche i ducha, odbywający kosmiczne podróże wewnątrz umysłu podczas ekstatycznego transu po enteogenach. Znaki na równinie Nazca są egzemplifikacją cudownie poetyckiej koncepcji: wędrując po ziemi mamy „niebo pod stopami”. Zgodnie ze starodawną formułą: Niebo na górze odbija się na dole. Däniken racjonalizuje i materializuje boskie, metafizyczne prawdy o tym, że wszystko, co istnieje na ziemi, jest formą przejawiania się boskiego działania, wszystko, co ziemskie ma swój prototyp, swoją pierwotną przyczynę w Niebie, to, co dzieje się na ziemi, jest transkryptem tego, co na niebie (w Niebie). *****
W marcu 2006 roku prasa doniosła, że naukowcy amerykańscy odkryli w pobliżu centrum naszej galaktyki gigantyczną, rozciągniętą na przestrzeni 70 lat świetlnych, strukturę promieniowania o kształcie rozciągniętej podwójnej spirali do złudzenia przypominającą słynny łańcuch DNA nazwany przez jego odkrywców Watsona i Clarka podwójną helisą. W 1995 roku kanadyjski antropolog Jeremy Narby wydał książkę The Cosmic Serpent, w której przedstawił wyniki swoich badań nad wizjami szamanów z Peru po użyciu enteogenu ayahuasca. W wizjach tych pojawiały się węże w postaci podwójnej helisy. Zdaniem Narby`go rośliny zażywane przez szamanów odsłaniają im prawdę o biologicznej strukturze świata ożywionego, a raczej nie tyle same rośliny odsłaniają tę prawdę, co zamieszkujące je „ożywione istoty”, „duchy”. Jakież to frapujące: biologia molekularna, szamańskie wizje i astrofizyka mówią o takiej samej strukturze bytu – od podwójnego węża w człowieku do podwójnego węża w kosmosie. A łącznik pomiędzy nimi stanowii eneteogen (visionary plant) ayahuasca. Być może chodzi wyłącznie o metaforyczne korespondencje, ale ładnie to się układa w pewną całość – enteogeny umożliwiały zarówno podróż w głąb natury, na molekularny poziom świadomości, jak i magiczny lot do centrum galaktyki; tu i tam widzimy (duchowym okiem) podwójnego węża. *****
Masoneria wydaje się być tym nurtem duchowym, który w swoich rytuałach przechowywał do pewnego momentu tajemnicę o enteogenach i ich działaniu. Według Roberta Antona Wilsona templariusze, od których masoneria wywodzi swoją genezę, praktykowali formę arabskiego tantryzmu i zażywali haszysz (nie wchodzimy tu w kwestię, czy wywodzenie przez masonerię swojego rodowodu od templariuszy nie było typowym dla różnych nurtów i organizacji tworzeniem „fikcji genezy”). Również teksty Różokrzyżowców pełne są roślinnej symboliki i ukrytych odniesień do enteogenów. Autor Kosmicznego spustu i Iluminatusa podejrzewał, że ziele pantagruelion występujące u Rabelais`ego to marihuana. Wilson był przekonany, że wykryć można u niego aluzje do świętych grzybów. *****
Śiwa nie jest tylko jednym z wielu bogów, jest bogiem bogów, prapodwaliną Bytu, ostatnią i jedyną rzeczywistością, świat i wszystkie stworzenia rodzą się z jego ekstatycznej medytacji; jak mówi hinduska legenda, bóg Śiwa miał jakąś rodzinną kłótnię i wyszedł na pole, usiadł pod konopiami (bhang), żeby się schronić przed słońcem, i zjadł kilka liści, poczuł się tak dobrze, że od tego czasu był to jego ulubiony pokarm; dlatego nazywany jest Panem Bhangu.
*****
W swojej książce Smoki Edenu Carl Sagan twierdzi, że marihuana jest najstarszą rośliną uprawianą przez człowieka – Pigmeje pytani jak długo uprawiają marihuanę odpowiadają: „od początku czasu”. Tę hipotezę entuzjastycznie przyjęły środowiska „trawiarzy”, dla których Maria Juana jest najważniejszą „boginią”.Marihuana ceniona jest przez hinduskich i muzułmańskich fakirów jako roślina przedłużająca życie i wyzwalająca człowieka z więzów „ja”; w Indiach marihuana, którą, według tradycji, ofiarował ludziom bóg Indra, nazywana jest Dawcą Radości, Niebiańskim Przewodnikiem, Niebem Biednego Człowieka, Wysysaczem Smutku. Na Jamajce najlepszą „trawę” nazywa się „chlebem Baranka”. Wśród badaczy i wyznawców teorii mistyczno-enetogenicznej ścierają się dwie szkoły: szkoła „grzybiarzy” i szkoła „trawiarzy”. Jedna doszukuje się „grzybów” tam, gdzie druga widzi „trawę”. Dla „trawiarzy” to marihuana jest „zielonym złotem”, „ambrozją” dawnego świata. Jedynie marihuanowe drzewko może być prawzorem Drzewa Kosmicznego, Drzewa Życia. Natomiast „grzybiarze” wskazują na to, że nóżka grzyba to nic innego jak filar Nieba. Nóżka symbolizuje Axis Mundi, zaś kapelusz grzyba pokryty białymi plamkami jest sklepieniem nieba usianego gwiazdami. Cała kosmologia mieści się albo w marihuanie, albo w grzybie. U Eliadego znajdziemy informację, że kopuła nieba jest czarą, do której wlewa się czarodziejski napój somy. *****
Niemiecki historyk sztuki Walter Fraenger (1890-1964) jest autorem jednej z najoryginalniejszych i najbardziej „odlotowych” interpretacji malarstwa Hieronima Boscha. W swojej wydanej w 1947 roku księdze Hieronymus Bosch. Das Tausendjährige Reich – Grundzüge einer Auslegung dowodzi on (i doprawdy trudno się oprzeć opowiadanej przez niego fascynującej historii zaklętej w obrazach holenderskiego artysty), iż światopoglądowym tłem twórczości Boscha są „synkretyczna”, ezoteryczno-mistyczna gnoza i misteryjne rytuały praktykowane poza Kościołem i poza Synagogą. Stąd tyle u Boscha różnorodnych i zagadkowych symboli, niepoddających się jednoznacznej interpretacji. Fraenger pisze, że na obrazach Boscha odkryć można wszystkie rośliny z „apteki czarownic”: „Jeśli narkotyczne działanie tych «roślin nocnego cienia» mogło być przez Boscha pokazane z taką znajomością rzeczy, tak sugestywnie i autentycznie, to on sam musiał być z nimi obznajomiony, zatem holenderski malarz jawi się jako prekursor Thomasa de Quincey`a, Charles Baudelaire`a i Edgara Allana Poe, którzy całkowicie świadomie zaprzęgli narkotyki w służbę wizjonerskiej sztuki”. Niektóre krajobrazy Boscha , dziwaczne, monstrualne budowle, wieże, mury wznoszące się gdzieś ku niebotycznym wysokościom, bezbrzeżnie puchnąca przestrzeń – odpowiadają opiumicznym wizjom de Quincey`a opisywanym przez Baudelaire`a. Na jednym z obrazów widzimy dziwaczną, jajowatą budowlę przypominającą dokładnie apteczną retortę destylacyjną, w której „warzy” się medyczne zioła lub „transformuje” inne substancje. Christian Rätsch zauważył: „Obrazy Boscha podobne są do światów, które manifestują się na psychodelicznych sesjach”. Zaś Claudia Müller-Ebeling odnosząc się do centralnego panelu boschowskiego tryptyku „Ogród Rozkoszy Ziemskich” stwierdziła: „Wielu oglądających tę sztukę, jest skłonnych przyjąć, że Bosch mógł obrazować swoje własne wizje wywołane roślinami zmieniającymi świadomość”. Na obrazie tym widzimy dziwaczne formy podobne do czerwonych grzybów, a także wielkie truskawki stanowiące farmaceutyczną sygnaturę wszystkich onirycznych metamorfoz tej sceny. W tradycji europejskiej truskawka albo poziomka (kojarzone z bożkiem Panem, satyrami, boginią Freją – boginią miłości i płodności) mogły w zakodowany sposób odnosić się do „magicznych muchomorów” Amanita muscaria. Truskawka to jakby jabłko z białymi lub żółtymi plamkami, czyli Amanita muscaria. Inny obraz Boscha „Kuszenie św. Antoniego” można interpretować jako ilustrację delirycznego, złego „tripu”, tamże oglądamy „magiczny lot” i upadek św. Antoniego. Obraz Boscha „Gody w Kanie” sprawia wielkie problemy interpretacyjne historykom sztuki, którzy nie mogą dociec, co naprawdę na nim autor przedstawił. Wiele szczegółów tego dzieła jest dla nich całkowicie niejasnych. Jedynie Walter Fraenger konsekwentnie dowodził, że na obrazie oglądamy rytuał owej „heretyckiej”, „gnostyckiej” sekty. Interesujące, że na stole nie ma żadnych talerzy, żadnych naczyń do jedzenia, tylko noże do krojenia i trudne do zidentyfikowania brązowe, czerwonawe jakby „bułki”, dziwnie przypominające grzybowe kapelusze.
*****
Piwo, które pili kiedyś ludzie (2-5% alkoholu), różniło się od tego, które pije się dzisiaj z tym, że było doprawiane enteogenami, w Egipcie pito piwo z mandragorą, Indianie do piwa kukurydzianego dodawali koki, na Syberii do piwa dodawano muchomory, gdzie indziej pito piwo z haszyszem, w dawnej Europie z lekko psychoaktywnym muszkatołowcem. W Niemczech dodawano kiedyś do piwa lulka czarnego, który, jak uważano, znajduje się pod specjalną opieką Odyna. Lulek czarny to po niemiecku „Bilsen-kraut”, zaś „Bilsen” łatwo zamienia się w „Pilsen”, od którego najpewniej pochodzi „Pilsner”.
*****
Czy istnieje jakiś związek pomiędzy hinduską somą, a greckim słowem „soma” (ciało)? Czy spożywać „somę” oznacza spożywać „ciało”? Czy jest tu jakieś odniesienie do azteckich grzybów, które w języku Indian nazywane są „teunamecatlth”, czyli „ciało boga”? Indie, Grecja, Meksyk – Jeden Świat?
*****
Czy święte krowy są dlatego w Indiach święte, że na krowich „plackach” rosną grzyby halucynogenne stropharia cubensis?
*****
Dlaczego polska flaga narodowa ma barwy muchomora?
*****
Czyż to nie Marks ostrzegał już, że religia to opium dla ludu? Najwidoczniej miał rację w większym stopniu niż przypuszczał (Huston Smith). Tomasz Gabiś
Boże Narodzenie, jako skandal
Za widokiem bezbronnego noworodka płaczącego w stajni kryje się tajemnica Wcielenia. Wpisuje się ona w tę samą logikę historio-zbawczą, która po latach doprowadzi to niemowlę na krzyż Golgoty. Nie ma dla tego zachowania Boga żadnego innego wytłumaczenia, jak tylko szaleństwo miłości. Pewien znany reżyser opowiadał mi przed laty następującą historię: gościł u siebie grono filmowców, gdy nagle do drzwi zadzwonił ksiądz, który chodził po kolędzie. Gospodarz zaprosił kapłana do środka, a ten speszony obecnością tylu sławnych osób chciał się wycofać. Zatrzymany jednak pozostał i odmówił krótką modlitwę, w której wyraził pragnienie, by wszyscy ludzie mogli dostąpić daru przeżywania niezwykłej tajemnicy, która wiąże się z faktem Wcielenia. Po wyjściu księdza jeden z gości złapał za ramię reżysera i zapytał go: „O jaką tajemnicę mu chodziło? Czyżby znowu jakieś tajemnice Watykanu?”.
Kopia bez oryginału Ta opowieść ilustruje stan świadomości części elit (nie tylko polskich, ale także europejskich) dotyczących świąt Bożego Narodzenia. Za sprawą postmodernistów, a zwłaszcza Jeana Baudrillarda, do słownika intelektualistów na stałe wszedł wyraz „simulacrum”. Najkrócej mówiąc, symulakry oznaczają kopie bez oryginałów. Są to obiekty, które należą do rzeczywistości pozornej, stwarzając wrażenie swojego realnego istnienia. Takim simulacrum stają się dzisiaj dla wielu osób święta Bożego Narodzenia. Przypominają one kometę, z której pozostał tylko warkocz, a zniknęło jej jądro. W przestrzeni publicznej coraz częściej są to święta pozbawione wymiaru sakralnego, ograniczone do sfery komercyjnej, emocjonalnej czy kulinarnej. Ich ucieleśnieniem nie jest już postać małego Jezusa, lecz wyrośniętego krasnoluda przedstawiającego się, jako Santa Claus. Z okolicznościowych pocztówek można by sądzić, że są to święta astrologiczne, bo przedstawiają gwiazdę, lub ekologiczne, bo centralne miejsce zajmują na nich osioł i wół. Nazywane coraz częściej Gwiazdką, kwitowane podpisem „Seasons Greetings”, odsyłają do nie wiadomo, jakiej rzeczywistości. W ten ton wpisują się celebryci, którzy w radiu i telewizji opowiadając o świętach, rozwodzą się o ich magii i niesamowitym klimacie, unikają jednak powiedzenia, jakie właściwie wydarzenie świętujemy w te grudniowe dni.
Głupstwo i zgorszenie A było to wydarzenie niepowtarzalne i jedyne w swoim rodzaju. Wywarło ono tak wielki wpływ na ludzkość, że postanowiono dzieje człowieka liczyć od tego właśnie momentu. Stąd wziął się podział na naszą erę i to, co działo się przed nią. Tym faktem były narodziny Jezusa Chrystusa, dla chrześcijan – wcielenie Boga w człowieka. Od samego początku dla wielu było to nie do przyjęcia. Dla Greków było głupstwem, a dla Żydów zgorszeniem. Fakt wcielenia Absolutu w materię, wejścia Boga w pot, krew, łzy, stanowił wyzwanie dla umysłowości rzymskiej, hellenistycznej i żydowskiej. Dwadzieścia wieków później widzimy, jak historia się powtarza: narodziny Boga, który stał się człowiekiem, nie mieszczą się w nowoczesnej świadomości. Cywilizacja, która jeszcze niedawno dumnie nazywała siebie chrześcijańską, dziś wyrzeka się swojego aktu założycielskiego. Dobrą ilustracją tego zjawiska apostazji mogą być losy francuskiego filozofa Jean-Paula Sartre’a. Podczas II wojny światowej, jako 35-letni radiotelegrafista trafił on do niemieckiej niewoli. 24 grudnia 1940 r. w hitlerowskim Stalagu 12 D zorganizował bożonarodzeniowe jasełka, podczas których wystawił napisaną przez siebie, opartą na motywach Ewangelii św. Łukasza, sztukę teatralną pt. „Bariona, syn grzmotu”. W spektaklu przedstawił wyjątkowość misterium Wcielenia, dzięki czemu możliwe stało się zaistnienie Kościoła, wspólnoty ludzkiej, w której centrum jest Bóg. Po wojnie Sartre zauroczył się komunizmem. Przestał przyznawać się do swojej sztuki i nigdy nie wpisywał jej do oficjalnej bibliografii. Powtarzał często, że każdy, kto sądzi, że Bóg jest zainteresowany jego pojedynczym istnieniem, zasługuje na miano łajdaka (salaud). W takim ujęciu łajdakami są więc wszyscy chrześcijanie, którzy nie tylko wierzą w miłość Boga do każdego konkretnego człowieka, lecz także widzą Go w innych ludziach. Tymczasem dla Sartre’a w innych nie było Boga („piekło to inni”).
Bój o duszę świata Ten proces desakralizacji i dechrystianizacji nie ma wcale charakteru bezosobowego i obiektywnego. Cywilizacja i kultura są przecież tworami ludzi, którzy nadają kierunek swoim działaniom. W tym kontekście Jan Paweł II w książce „Przekroczyć próg nadziei” pisał, że toczy się dziś bój o duszę tego świata i wyjaśniał: „Jeśli bowiem z jednej strony jest w nim (w świecie) obecna Ewangelia i ewangelizacja, to z drugiej jest w nim także obecna potężna antyewangelizacja, która ma swoje środki i swoje programy i z całą determinacją przeciwstawia się Ewangelii i ewangelizacji”.Media nieustannie przynoszą informacje z różnych stron świata, które potwierdzają papieską diagnozę. A to Rada Miejska w Oxfordzie zdecydowała, by zrezygnować ze świąt Bożego Narodzenia, a zamiast tego obchodzić Zimowy Festiwal Światła. A to Urząd Szkolny w Szwecji ogłosił, że uczniowie mogą świętować początek adwentu w kościołach, ale pod warunkiem że nie wspomni się tam ani słowem o Bogu. A to w polskich szkołach coraz częściej zabrania się wystawiania jasełek, gdyż może to obrażać uczucia religijne osób niewierzących. W decyzjach tych ujawnia się kryzys duchowej samoświadomości Europejczyków, o którym tak często mówi Benedykt XVI. Jako remedium wskazuje on powrót do tego, co stanowi istotę i sens wiary, a więc do nawiązania osobistej relacji z Bogiem. Dla wielu chrześcijan taka intymna więź z Jezusem rodziła się podczas świąt Bożego Narodzenia. Za widokiem bezbronnego noworodka płaczącego w stajni kryje się bowiem tajemnica Wcielenia. Wpisuje się ona w tę samą logikę historio-zbawczą, która po latach doprowadzi to niemowlę na krzyż Golgoty. Ukazuje ona Boga, który się poniża i ogołaca, cierpi i daje się zabić. I nie ma dla tego zachowania żadnego innego wytłumaczenia, jak tylko szaleństwo miłości. Bóg, który oszalał z miłości do człowieka, to skandal dla ludzi wszystkich czasów. Dlatego zawsze znajdują się tacy, którzy będą z tym walczyli. Skandal jednak trwa. Od dwóch tysięcy lat. Grzegorz Górny
Pokolenia wpisane w opłatek Po Janka Rodowicza „Anodę" ubecy przyszli w wigilijny wieczór 1948 r. Bohatera akcji pod Arsenałem, powstańca warszawskiego z batalionu „Zośka" komuniści poddali brutalnemu śledztwu. W końcu rodzinę poinformowano, że popełnił samobójstwo, wyskakując z okna i został pochowany w anonimowym grobie. Jego miejsce ujawnił grabarz. Podczas ekshumacji w kieszeni „Anody" znaleziono okruchy opłatka.
Do Twego żłóbka, Boże Dziecię,
wiodła mię gwiazda: matka.
I nie wiedziałem nic o świecie
W granicach mego światka.
I nie wiedziałem nic o świecie
Któremu są już obce
Kolędy, grane na klarnecie
I Bóstwo w lichej szopce. – pisał w jednym z najważniejszych polskich wierszy poświęconych Wigilii poeta Karol Hubert Rostworowski (1877–1938). Piszę najważniejszych, a nie tylko najpiękniejszych, bo tych mamy wiele. Rostworowski pokazał w nim bowiem siłę polskiej religijności na przykładzie własnego życiorysu. W dorosłym życiu spotkał „mędrców mrowie", którzy nauczali „wszechwiedzy człowieczej" oraz „różnych rzeczy, wśród których złuda siedzi". I „chodził z nimi długie lata", a Boże Dziecię „przestało być mu bratem". Stało się „Czymś, co bez końca i bez granic, nie może stać się ciałem, i tak za puste słowa, za nic, wiarę im odprzedałem".
Zrozumienie tego, ujrzenie tej pustki światowych błyskotek prowadzi go do powrotu:
„Dziś oto wracam, Jezu Chryste,/ w matczyne, dawne strony,/ by kolędować: Masz zaiste,/granice, Nieskończony!".
Centralna decyzja: księży wywieźć do Katynia w Wigilię Polskie wigilie są dziwnym pomieszaniem rzeczy. Tęsknoty za tymi, którzy odeszli, połączonej z nadzieją ponownego ich spotkania. I radością z tego, że zło, które wydawało się tyle razy wszechwładne, nie zwycięża wiecznie. To nie jest modna radość zapomnienia, lecz pamięci. Dlatego może być źródłem siły, nie tylko tej z wiersza Rostworowskiego. O niej będzie ten tekst.
Z tej siły zdawali sobie sprawę sprawcy Katynia. W Wigilię wywieźli wszystkich księży z obozów w Kozielsku i Starobielsku. Katolickich, ale także protestanckich, prawosławnych i naczelnego rabina Armii Polskiej. Wszystkich – z wyjątkiem jednego, o którym zapomniano, bo siedział w karcerze – wywieziono do Katynia.
Prof. Stanisław Swianiewicz, sowietolog, ocalały więzień Kozielska, pisał o tym: „Fakt, że właśnie okres Bożego Narodzenia wybrano do rozprawy z księżmi, miał znaczenie symboliczne... Gdy potem w łagrach spotykałem zakonników rosyjskich, którzy twierdzili, że szatan rządzi Rosją i że na czele władz sowieckich stoją ludzie, którzy są w specjalnej służbie szatana, nie traktowałem tego jak nonsensu, lecz przypominałem sobie to, co twierdzili wielcy pisarze i myśliciele rosyjscy: Fiodor Dostojewski, Władimir Sołowjow oraz Dmitrij Mereżkowski; a także to wszystko, co tak często nam mówił Marian Zdziechowski, wielki znawca psychologii religijnej rosyjskiej".
Swianiewicz podkreślał: „Likwidacja księży w okresie świąt Bożego Narodzenia 1939 roku miała miejsce nie tylko w Kozielsku, lecz również w Starobielsku, jak o tym opowiadali ci, co przeżyli Starobielsk. Był to więc skutek centralistycznie podjętej decyzji".
Ksiądz prałat Zdzisław Peszkowski, zmarły pięć lat temu kapelan Rodzin Katyńskich, mówił o tej wigilijnej zbrodni: „To był nie tylko bandytyzm, ale i perfidia. Chodziło o to, żeby nas zgnębić. Taka była bolszewia. Od nich zawsze można było się spodziewać najgorszego – ogołocenia z nadziei".
Wigilie Żołnierzy Wyklętych Wigilie urządzali także polscy partyzanci w lesie, walczący z niemieckim i sowieckim okupantem. Zachowały się męskie, twarde, oszczędne w słowach relacje tych, którzy dla Polski ryzykowali życiem. Gdy czyta się te opisy, dźwięczy w uszach wiersz Zbigniewa Herberta „Wilki" w wykonaniu zmarłego w tym roku Przemysława Gintrowskiego: „Przegrali dom swój w białym borze/ kędy zawiewa sypki śnieg/ nie nam żałować – gryzipiórkom –/ i gładzić ich zmierzwioną sierść".
Taki żołnierski opis Wigilii z 1943 r. odnajdujmy w książce „W walce z wrogami Rzeczpospolitej" autorstwa Zygmunta Błażejewicza ps. Zygmunt, dowódcy 1. szwadronu 5. Brygady Wileńskiej AK, później walczącego z komunistycznym okupantem: „Stanęliśmy na chutorach koło północy. Wartownik zameldował pożar z kierunku naszej akcji. To Sowieci zemścili się, paląc kolonię Jałowiec. Wymordowali 11 osób z siatki, w tym ich dzieci w kołyskach. W odwet rąbnęliśmy we wsi Sorok Tatary ich 6 konfidentów Tatarów... Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Mieliśmy je spędzić na melinie u państwa Czepulonisów (folwark Alteracja), których dwaj synowie: Mieczysław ps. Wilkołak i Czesław ps. Gryf dołączyli później do naszego Oddziału (już Brygady)... Była to bardzo miła melina. Gospodyni, pani Zofia, była oddana nam całą duszą, synowie zaopatrywali nas w amunicję i pomagali, jak mogli... Na Wigilii było nas przeszło czterdziestu... Wigilia była obfita. Organizacja przysłała nam ciastka i cukierki. Był ajerkoniak i czysty wyborowy samogon".
„Wtedy wstąpił we mnie jakiś silny hart ducha" Stefan Kapelusz ps. Zając, żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, w książce Jana Chmielewskiego „Wigilie niewoli i wolności" opisuje święta w lesie, w którym choinki nie trzeba było wycinać: „W przeddzień ubrana została choinka – była to jodła o wysokości około 20 metrów i bardzo szerokiej pięknej koronie".
Wspomina słowa dowódców i swoje uczucia: „Ja jednak dłużej przeżywałem smutek, ponieważ w dniu 2 grudnia 1943 roku w walce z żandarmerią niemiecką pod Bogumiłkiem poległ mój starszy brat Stanisław ps. Zawisza, współorganizator oddziału leśnego...".
To bardzo polski opis: „Po życzeniach i odśpiewaniu »Roty« zrobiło mi się lżej, pomyślałem: przecież składaliśmy przysięgę na wierność ojczyźnie – brat przecież poległ za ojczyznę. Wtedy wstąpił we mnie jakiś silny hart ducha, podobny jak przy hartowaniu stali. W tym czasie kom. oddziału stawiał mojego brata jako przykład, gdyż obronił on kolegów, mimo że był ranny, nie rezygnował z walki, prosił najbliższego kolegę, lżej rannego Wacława Pająka ps. Owies, by go dobił, a gdy ten odmówił, wystrzelił ostatni magazynek z erkm. i krótkiej broni – sam sobie strzelił w głowę, by nie dostać się w ręce wroga. Po opłatku i życzeniach oraz krótkiej modlitwie w świetle świeczek choinkowych, świecących na żywej jodle wokół wielkiego ogniska kom. oddziału otworzył wielki kufer drewniany, poprosił 4 dowódców drużyn, by pobrali po jednym litrze wyborowej wódki i podzielili wśród żołnierzy, a komendant oddziału poderwał wszystkich na baczność i w takiej sprężystej postawie odśpiewaliśmy »Rotę« oraz hymn »Jeszcze Polska nie zginęła«. Po wypiciu przypadającej setki twarze żołnierzom się rozjaśniły, a głowy skierowały ku ognisku, skąd zapach prażonej kaszy z olejem lnianym, dostarczonym z olejarni prywatnej od Kowalczyka z Chotowa".
Aresztowany w Wigilię wyskoczył z okna W wigilijny wieczór 1948 r. UB przyszła po Janka Rodowicza „Anodę". 25-letni student był odznaczony za walkę z Niemcami Krzyżem Walecznych i Virtuti Militari. Pierwsze odznaczenie było za akcję pod Arsenałem, w czasie której uwolniono jego przyjaciela Jana Bytnara „Rudego" oraz 25 innych więźniów, przewożonych z siedziby gestapo przy al. Szucha na Pawiak. W akcji pod Arsenałem dowodził sekcją „Butelki" i jako pierwszy rzucił butelką w więźniarkę. W Powstaniu Warszawskim, za które dostał Order Virtuti Militari, był ciężko ranny. Brał także udział w akcji o kryptonimie „Celestynów" – odbicia transportu więźniów do Oświęcimia. Po wojnie był dowódcą oddziału dyspozycyjnego szefa Obszaru Centralnego Delegatury Sił Zbrojnych. Zajmował się akcjami propagandowymi przeciw rządom komunistycznym. Ujawnił się 19 września 1945 r. Pokonał kalectwo, które zostało mu po latach wojny, i rozpoczął studia na wydziale architektury. Co kierowało komunistami, by mścić się na nim właśnie w Wigilię? Powszechnie sądzono, że poszło o plotkę, iż na uczelni miał rzucić szczurem w córkę Bieruta. W śledztwie pytano o plany porwania sowieckiego generała.
„Zawiadamiam, że syn Obywatela Jan Rodowicz zatrzymany w dniu 24 XII 1948 przez przedstawicieli władz Bezpieczeństwa Publicznego pod zarzutem popełnienia przestępstwa z art. 86 KK WP, w dniu 7 stycznia 1949 r. popełnił samobójstwo, wyskakując z okna" – pismo tej treści otrzymał prof. Kazimierz Rodowicz z Politechniki Warszawskiej.
Rodzina nie uwierzyła. Miejsca pochówku nie ujawniono, ale wyszło ono na jaw dzięki grabarzowi. Rozpoznał on „Anodę", bo wcześniej zajmował się pochówkiem kolegów z batalionu „Zośka". 16 marca 1949 r. rodzina wydobyła go z mogiły. W kieszeni kurtki miał okruchy opłatka. Dziś „Anoda" ma ulice w Warszawie i Łodzi, powstały o nim dwa filmy, prezydent Lech Kaczyński odznaczył go pośmiertnie Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Tylko sprawcy zbrodni pozostali bezkarni. Śledztwo w sprawie jego śmierci wszczęto w 1991 r. Ubecy zeznawali: „Jan Rodowicz wyszedł za mną, biegiem wskoczył na parapet otwartego okna i wyskoczył". Albo: „Rodowicz był silnym mężczyzną i nikt nie potrafił wyrzucić go przez okno". W 1995 r. śledztwo umorzono.
Wychodząc z opłatkiem z baraku, miałyśmy pewność, że z Niemcami wygramy Mroźne wigilie na zesłaniu – tych w polskich pamiętnikach są setki. Z tych XX-wiecznych przebija świadomość ciągłości tragizmu polskich losów. Wanda Niezgoda-Górska w książce „Dosyć mam Sybiru, dosyć Kazachstanu" wspomina:
„Nie było opłatka, więc połamaliśmy się czarnym, przydziałowym chlebem. Czarny chleb był też jedynym daniem wigilijnym. Miał zastąpić 12 tradycyjnych dań. Nie było choinki. W migotliwym, zanikającym świetle »koptiłki« (kaganek) widziałam wynędzniałe, chorobliwie już wychudzone twarze staruszków – teściów, Danusi i Ili. Mroczny motyw godny pędzla Grottgera w jakimś nowym patriotycznym cyklu, pokazującym męczeństwo Polaków na Sybirze w XX wieku, jakaś »Wigilia na zesłaniu«".
Halina Jabłońska ps. Danuta, zastępca dowódcy Wojskowej Służby Kobiet Armii Krajowej, opisała Wigilię w niemieckim stalagu Oberlangen, do którego trafiły Polki, uczestniczki Powstania Warszawskiego: „Nad nami lśniło niebo. Już, już wydawało nam się, że usłyszymy dzwony wzywające w Polsce na pasterkę, gdy od bramy dobiegł nas wrzask Niemców i krzyki naszych dziewcząt. Przywieziono grupę z Goslar. Dziewczęta były sine z zimna, prawie wszystkie chore. Opowiadały bezładnie o strasznych przejściach... Chciałyśmy zabrać je do baraków, ale rozkaz niemiecki brzmiał: »Kobiety, które przyjechały z Goslar, mają spędzić w areszcie wigilijną noc«. Żadne nasze awantury nie pomogły".
Wieczorem zabrzmiała więc obozowa kolęda:
Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi,
Wstańcie rodacy, Polska się rodzi!
Orły pruskie pozrzucajcie
Do szeregów pośpieszajcie
Gdzie ludu jest moc.
„Wychodząc z opłatkiem z ostatniego baraku, miałyśmy już pewność, że walkę z Niemcami wygramy. Ta noc wigilijna zespoliła obóz cały w jedno polskie serce" – pisała „Danuta" (relacja za „Wigiliami niewoli i wolności".). Czekali Cię, Jezu, na szychcie w sztolni
Wigilie w niewoli nie skończyły się z nadejściem sowieckiego „wyzwolenia". W 1953 i 1954 r. przeżywał takie Prymas Tysiąclecia, kard. Stefan Wyszyński. Ci, którzy go aresztowali, choć działali z obcego nadania, byli Polakami. 24 grudnia 1953 r. prymas notował w swoich „Zapiskach": „Listu od Ojca na święta nie otrzymałem, choć trudno mi to sobie wyobrazić, by paczka była wręczona bez listu. Ale tę chęć okazania mi swej przewagi wybaczam moim opiekunom. Nie zmuszą mnie niczym do tego, bym ich nienawidził". Wigilijnej wieczerzy nie doczekali górnicy z kopalni „Wujek", zamordowani 16 grudnia 1981 r. Anonimowy autor „Kolędy związkowej A.D. 1981" napisał o tym:
Czekali Cię, Jezu,
na szychcie w sztolni,
Przeszyły ich kule,
bo chcieli być wolni,
Dziś przyszli fedrować
razem do Ciebie,
Połam się opłatkiem
z nimi – tam w niebie.
Dziś, po trudnym roku 2012, nasze myśli będą w wigilijny wieczór przy rodzinach poległych w Smoleńsku. Szczególnie tych, które przeżywać musiały w tym roku to samo, co rodzina Janka Rodowicza „Anody", czyli ekshumacje i powtórne pogrzeby. Będziemy w ten wieczór o Was myśleli, Kochani. Niech świadomość, że Oni polegli na służbie tej samej ojczyźnie, co ci w Katyniu, w sowieckich i niemieckich obozach, będzie dla Was – i dla nas – źródłem siły.
„I prędzej świat się odstanie" W czasach, gdy nieciekawa, konformistyczna, zblazowana część Polaków kpi pod dyktando opłaconych przez wrogów polityków z naszych tradycji, warto przytoczyć proroctwo z wiersza „Kolęda" młodopolskiej poetki Maryli Wolskiej:
Byli i odeszli do siebie
Mądre trzy króle obce,
Po aniołach opuszczona grzęda,
Ojciec i Matka już w niebie.
Przy Dziecku w szopce
Została polska kolęda...
I prędzej Bóg słońce odwoła,
I prędzej świat się odstanie,
Niż ona odbiec zdoła
To Zawiniątko na sianie...
Siła tego proroctwa niech będzie dla nas powodem radości ze świąt Bożego Narodzenia. Wbrew wszystkiemu, co ponure i przemijające.
Przez hegemonizm Niemiec Europa traci Księżyc Marek Oramus „Nasza planeta, uświęcona Bożym Narodzeniem i fizyczną obecnością Boga, zyskała status sanktuarium na skalę wszechświata Urbański i „USA, Chiny, Rosja i Japonia chcą budować bazy na Srebrnym Globie Marek Oramus „Nasza planeta, uświęcona Bożym Narodzeniem i fizyczną obecnością Boga, zyskała status sanktuarium na skalę wszechświata„....”Teolog wychodzi z tego dylematu obronną ręką, twierdząc, że do śmierci męczeńskiej Chrystusa doszło jeden jedyny raz: na Ziemi. Tu właśnie Syn Boży odkupił w jednym akcie swej Męki od razu cały kosmos. Jeżeli więc gdziekolwiek żyją obce istoty rozumne, to, co się stało na Ziemi, stało się również w ich intencji. „.....”Równie trudne byłoby podołanie przez ludzkość faktowi, że nasza planeta jako miejsce zstąpienia Boga zyskuje wyróżniony status pośród planet i ras kosmicznych wszechświata. Jeżeli śmierć Chrystusa dokonuje się dla całego kosmosu, automatycznie stajemy się sanktuarium w odpowiednio wielkiej, bo kosmicznej skali, czymś w rodzaju kosmicznej Częstochowy albo kosmicznego Betlejem, jak woli to nazywać teolog ojciec Jacek Salij. Nie tylko Palestyna, gdzie żył i nauczał Chrystus, zasługuje na miano Ziemi Świętej, cała nasza planeta staje się święta. „.....(źródło)
Urbański „USA, Chiny, Rosja i Japonia chcą budować bazy na Srebrnym Globie. A prywatne firmy zamierzają wysyłać tam turystów. „.Sprzęt i technologie to nie wszystko. Trzeba jeszcze dysponować sporymi pieniędzmi, które pozwolą zorganizować wyprawę, nie mówiąc o budowie jakiejś nawet najprostszej bazy. Czy plany np. Chińczyków, którzy po roku 2020 chcą dotrzeć na Księżyc, czy Rosjan współpracujących z Japończykami, są realne? „....”Mimo że dziś astronauci dysponują nieporównywalnie mocniejszymi komputerami, precyzyjne łączenie pojazdów w kosmosie nadal jest wyzwaniem. Chińczycy – ku zdziwieniu specjalistów – pokazali, że dysponują już technologią, która na to pozwala – połączyli bez problemu na orbicie statek kosmiczny ze stacją orbitalną Tiangong.„...(źródło)
Kosmiczne plany Berlina. Dotarcie niemieckiej misji na Księżyc w 2015 roku ma podnieść prestiż kraju jako potęgi technologicznej” …..- Sądząc po wyrazie twarzy ministrów po prezentacji mojego projektu, spotkał się on z wielkim zainteresowaniem – mówił wczoraj Peter Hintze. Jego zdaniem, aby z realizować ten projekt,Niemcy nie potrzebują wsparcia Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA) ani współpracy z innymi krajami. Dlaczego? Dysponujemy odpowiednią technologią, aby zrealizować nasze zamiary samodzielnie. Nie potrzebujemy pomocy innych krajów – tłumaczył Hintze. Dopiero gdyby się okazało, że w budżecie nie znajdzie się 1,5 miliarda na ten projekt,Niemcy byliby gotowi zaoferować współpracę Francji albo Stanom Zjednoczonym. „ ….. Opowiada się za rozwojem badań Księżyca w ramach współpracy międzynarodowej. Niemieckie lobby kosmiczne nie chce jednak o tym słyszeć.Liczy też na przyszłe korzyści w postaci ustalenia miejsc występowania na Księżycu rzadkiego izotopu helu 3. Mógłby być on używany do celów energetycznych, gdyż umożliwia dokonanie tzw. czystej fuzji jądrowej”..(więcej)
Polecam idealny na święta tekst Oramusa . Pozwoli pogłębić pojmowanie świąt Bożego Narodzenia. . Wróćmy jednak do Europy , Niemiec i programów kosmicznych..Chiny w XV wieku były w technologii morskiej o kila stuleci bardzie zaawansowane od Europejczyków odkryły Amerykę . I w 1421 chińska wyprawa odkryła Amerykę . Władze Chińskie zlikwidowały flotę i to Europejczycy i ich cywilizacja zdominowała glob Podbój kosmosu Księżyca. Marsa to być albo nie być dla mocarstw. Tam są zasoby , hel3 pierwiastki ziem rzadkich . Podbój kosmosu da impuls naukowy, tchnologiczny , genralnei cywilizacyjny dla państw , które go podejmą Socjalistyczna Europa robi ten sam błąd , który popełniły Chiny prawie 600 lat temu. Przyczynaą jest hegemonizm Niemiec , który jedyna na czym się koncentrują to dążenie do hegmeoni politycznej i gospodarczej , marginalizowanie innych krajów i popieranie politycznej poprawności jako instrumentu ujarzmiani innych narodów. Niemcy są za słabe gospodarczo, aby same dokonać podboju Kosmosu , a ich polityka niszczenia gospodarczego innych krajów Unii nie pozwala na użycie Europejskiej Agencji Kosmicznej do podjęcia wyścigu kosmicznego . Ponieważ skorzystałyby na tym wszystkie kraje europejskie. Terenu na Księżycu .Marsie, czy bogate w surowce asteroidy zajęte przez w ten spośób stałyby się własnością nie Niemiec, tylko wszystkich krajów Europy .Niemcy przypominają skorpiona z bajki. W czasie powodzi z zalanego miejsca zaczyna wydostawać się wół. Skorpion prosi woły , aby ten go uratował i by wziął go na grzbiet . Na co wół mówi nie, gdyż obawia się że skorpion go ukąsi. Na co skorpion tłumaczy ,że w nie zrobi tego , gdyż oznaczałoby to śmierć nie tylko wołu , ale i skorpion . Wól zabiera na grzbiet skorpiona> na środku rzeki skorpion ukąsił woła . Wól pyta się skorpiona dlaczego to zrobił . Teraz oboje umrą . Skorpion na to odpowiedział ,że taka jest jego natura Niemcy niszcząc Europę gotują również sobie cywilizacyjna śmierć. Ale ich natura jest silniejsza. Pod spodem film pokazujący technikę zakładania kopalni na Księżycu. „A w Chinach wzrost nakłdów na badania w dziedzinie High Tech skoczył do poziomu Japoni/ liczony bezwzględne , poziomu Europy / Europa i Chiny przenaczaja po 1 procencie PKB. Jak skokowo wzrastaja naklady na tajny Chinski program podboju Księżyca można na sobie tylko wyobrazić. W każdym razie są naukowo i technicznie daleko przed Europą w tej dziedzinie „...(więcej)
„Amerykanie ostatnio zmodyfikowali swoje plany. Zamiast wyprawy na Marsa skoncentrowały się na asteroidach , które będą gigantycznym źródłem surowców , pozwalającym faktycznie kontrolować cały ziemski rynek surowców . Dla przykładu asteroida typu M , niklowo żelazowa o nazwie (6178) 1986 DA wielkości o 2.3 kilometra zawiera 10 tysięcy ton złota, 100 tysięcy ton platyny , 10 miliardów ton żelaza i miliard ton niklu .”...(więcej)
„W 2010 wycofanie z użytku wahadłowców. 2012 statek kosmiczny Orion dokonuje bezzałogowych lotów próbnych.2014 Pierwsze załogowe loty Oriona.2018 bezzałogowy Orion na orbicie Księżyca. 2019 Amerykanie lądują na Księżycu .2030 Amerykanie lądują na Asteroidzie .2037 Amerykanie lądują na Marsie. O opóźnieniu Europy niech świadczą plany budowy załogowych pojazdów kosmicznych na rok 2020. Europa zostanie wyprzedzona nawet przez Indie, które planują pierwsze loty załogowe na 2015 rok. O Rosji już nie wspominając .Japończycy chcą wysłać ludzi na Księżyc w 2025 roku a w 2030 roku zbudować stała bazę kosmiczną „....(więcej)
Marek Mojsiewicz
Nie traćcie nadziei - apelują Joanna i Andrzej Gwiazda - Zbliżają się najbardziej rodzinne Święta, które Państwo niejednokrotnie spędzaliście w odosobnieniu, za więzienna kratą. Jak zapamiętaliście Państwo Święta Bożego Narodzenia 1981 roku?
- Andrzej Gwiazda: - Były obchodzone hucznie, jak zwykle. Naczelnika więzienia przekonaliśmy, by dał nam choinkę, świeczkę zrobiliśmy sobie sami, przez dystylację, z pasty do butów, mieliśmy opłatek, a nawet złotą nić, która wypruliśmy z munduru siedzącego z nami w celi komandora. Szybko zrozumieliśmy, że jeżeli do zakładu karnego nie wjechał czołg z napisem „Solidarność” rozrywając więzienną bramę, to spędzimy w celi i te Święta i pewnie także Święta Wielkiej Nocy. Na Boże Narodzenie było uroczyście i podniośle, czyli tak, jak być powinno. Nikt się nie załamywał. Sztuka siedzenia w więzieniu polega między innymi na umiejętności okiełznania emocji.
Joanna Gwiazda: - Święta 1981 roku spędziłam w więzieniu w Fordonie. Był barszczyk i kotleciki z ryby, bo naczelniczka była przyzwoitą osobą, która pozwoliła nam się zorganizować. I była uroczysta, podniosła atmosfera. To niezapomniany czas, bolesny, ale o wielkiej głębi uczuć. Niektóre z koleżanek były przekonane, że wywiozą nas na Wschód, do Związku Radzieckiego i że zrobią to właśnie w Wigilię. Dlatego niektóre z nas spały w butach, w oczekiwaniu na wywózkę. Zabrali nas jednak dopiero kilka dni później. I rzeczywiście – na wschód. Byłyśmy przekonane, że do Związku Radzieckiego, dlatego przez dziurę w podłodze stanowiącą zaimprowizowany wychodek wyrzucałyśmy karteczki z informacjami o naszym losie. Liczyłyśmy, że ktoś kiedyś je odnajdzie i nie znikniemy w łagrach anonimowo. Nasze obawy podtrzymywali konwojenci, którzy utwierdzali nas w przekonaniu, że zostaniemy przekazane Rosjanom. Odpowiedziałam im: nie cieszcie się tak, bo jak znam ten system, to najpierw załatwią nas, ale zaraz potem świadków. Miny im zrzedły i przestali nam dokuczać. Ostatecznie jednak wywieźli nas nie do ZSRR, a do więzienia w Gołdapii.
WS: - Dziś tamten czas oceniany jest ambiwalentnie. Według rozmaitych sondaży ponad 40 procent Polaków uważa, że Wojciech Jaruzelski wprowadzając stan wojenny i osadzając tysiące działaczy Solidarności w więzieniach uratował Polskę przed wojną domową lub sowiecką interwencją...
AG:- Ależ Jaruzelski właśnie wydał wojnę i to przeciwko własnemu narodowi. Dziś Jaruzelski już nie rządzi, stan wojenny został dawno zniesiony, ale ta wojna w jakiejś mierze wciąż trwa. Gdy śpiewam „Boże coś Polskę”, zatrzymuję się przy frazie „Ojczyznę wolną pobłogosław Panie”, bo bardziej skłaniam się ku temu, by śpiewać „Ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie”. Trzydzieści jeden lat po wprowadzeniu stanu wojennego, dwadzieścia trzy lata po upadku komuny wojna polsko – jaruzelska wciąż trwa, bo ci, którzy dziś rządzą Polską, kontynuują dzieło tamtej ekipy! A najlepszym tego dowodem jest to, co zrobiono z katastrofą smoleńską.
WS: - Katastrofą - czy jak mówi Jarosław Kaczyński, zamachem?
AG: - Gdy dowiedziałem się o tej tragedii, pierwsze, co pomyślałem, to: „A jednak się odważyli”. Nie miejmy złudzeń, to był zamach. A już to, że śledztwo w tej sprawie zostawiono rękach Rosjan powołując się na Konwencję Chicagowska, jest zdradą stanu.JG: - Ja wciąż nie dowierzam, że część naszego narodu zgodziła się na takie zakłamanie. To niepojęte. Przecież w tej sprawie okłamywali nas od początku i okłamują po dziś dzień. Ta sytuacja najdobitniej pokazuje, w jak dramatycznym znajdujemy się położeniu.
WS: - Jakie jest wyjście z tej sytuacji?
AG: - Pod wieloma względami jesteśmy w sytuacji gorszej niż pod zaborami. Wówczas zaborca był jawny, dziś działa podstępnie, niszczy podstawy najważniejszych wartości, na których opiera się naród: poczucie wspólnoty, tożsamości. Kanadyjscy eksperci wyliczyli, że w sensie ekonomicznym trzyletni plan Balcerowicza dokonał w Polsce więcej spustoszeń, niż II wojna światowa. Ale mimo wszystko i takich ocen nie wolno nam tracić nadziei, bo Polacy, to naród, który pozwala się doprowadzić do sytuacji bez wyjścia – i wówczas to wyjście zawsze znajduje. Tak będzie i tym razem.
W.Sumliński
Dlaczego Polska nas nie chce? Co ja mogę dać Polsce? Swoje pomysły, ręce do pracy, a jeżeli zajdzie taka potrzeba, oddać życie w jej obronie – mówi drżącym ze wzruszenia głosem Antoni Woszczatyński, młody Polak z Ozierska w obwodzie kaliningradzkim. Jego rodzina przeprowadziła się tam z Kazachstanu po tym, jak nie udało się jej uzyskać zgody na repatriację do Polski. Chcieli być bliżej Ojczyzny. W Polsce Antoni skończył studia, po czym znów musiał wrócić do Rosji. Dla Polaków żyjących w Kazachstanie Polska jest utraconą ziemią obiecaną. Niestety, z roku na rok spada liczba tych, którym udaje się powrócić do Ojczyzny.
– Czy to oznacza, że Polska nas nie chce? – pytają rozgoryczeni. Cierpieli przez wiele lat jako ofiary ludobójczej polityki Związku Sowieckiego, przemocą wyrwani ze swojej ziemi, traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Mimo przeciwności dbali o to, aby zachować język, kulturę i swoją wiarę. I wciąż czekają. Ci, którzy jeszcze nie stracili nadziei.
W kolejce po polski paszport Rodzina Antoniego od lat stara się o powrót do Polski w ramach programu repatriacji. Jak dotąd – bezskutecznie. Ale on nie zamierza ustać w swoich staraniach. Chciałby przekonać polskie władze, żeby na sprawę repatriacji Polaków mieszkających w Kazachstanie nie patrzono tylko przez pryzmat wydatków, ale jak na inwestycję.
– Marzę o chwili, kiedy będę mógł powiedzieć, że jestem Polakiem nie tylko w sercu, ale że mam również polski paszport – wyznaje. Przodkowie Antoniego, tak jak prawie wszyscy żyjący w Kazachstanie Polacy, znaleźli się tam jako ofiary przeprowadzonej w latach 1936-1939 przez Stalina ludobójczej akcji deportacyjnej ludności polskiej zamieszkującej zachodnie republiki sowieckie – Ukrainę i Białoruś. Wygnańcy zostali skazani na życie w nadzwyczaj ciężkich warunkach materialnych i klimatycznych, tym bardziej że rozmieszczono ich na terytorium, gdzie wcześniej nie było żadnych osad. Tam zostali poddani surowemu reżimowi – mieli zakaz swobodnego poruszania się, zabroniono im korespondowania z najbliższymi, cierpieli głód. Wśród przesiedleńców szerzyły się choroby. Polacy przetrwali dzięki wierze katolickiej, olbrzymiemu hartowi ducha i pomocy Kazachów, którzy dzielili się tym, co mieli, i uczyli ich, jak przeżyć w surowym klimacie. Obecnie w Kazachstanie żyje około 34 tysięcy Polaków. Lepsze warunki panują w miastach. Na wsiach szerzy się bezrobocie – jedynie 20 procent mieszkańców jest zatrudnionych, część żyje z pracy we własnych gospodarstwach rolnych. W ciągu całego okresu trwania programu repatriacyjnego od początku lat 90. do Polski ze Wschodu powróciło zaledwie 7 tys. naszych rodaków, z czego ok. 4,5 tys. z Kazachstanu. A lista oczekujących jest bardzo długa. Ustawa repatriacyjna, na którą repatrianci czekali przez wiele lat, a która wreszcie weszła w życie w 2000 r., nie spełniła pokładanych w niej nadziei i oczekiwań, a jej kilkakrotne nowelizacje nie przyniosły żadnego skutku. Częścią składową tej ustawy jest tzw. baza „Rodak” wyznaczająca kolejność osób czekających na repatriację. Jak wskazują osoby zaangażowane w pomoc polskim repatriantom, baza ta jest bardzo niewydolna i nieprzejrzysta.
– Temat repatriacji to dla nas bolesny problem – mówi Katarzyna Ostrowska, zastępca szefa prezesa Związku Polaków w Kazachstanie. Głównymi celami związku łączącego trzynaście organizacji polonijnych jest nauka języka polskiego, promowanie kultury polskiej oraz właśnie sprawa repatriacji. Jak mówi pani Ostrowska, ten ostatni temat pojawia się na każdym ze zjazdów związku. Według danych Urzędu ds. Cudzoziemców, w latach 1997-2010 wydano 2540 wiz repatriacyjnych. Niestety, ta liczba z roku na rok maleje. Dla porównania: w 1997 roku przyznano 316 wiz, natomiast w roku 2010 już tylko 84. Dzieje się tak pomimo tego, że wniosków ciągle przybywa. Od czasu do czasu w mediach pojawiają się informacje, że Polacy mieszkający w Kazachstanie nie chcą już wracać do Polski.
– To nieprawda. Te pogłoski biorą się stąd, że wielu nie wierzy już w możliwość powrotu. Oni po prostu stracili nadzieję i przestali czekać – prostuje Katarzyna Ostrowska.
Pomimo organizowanych konferencji i zjazdów poświęconych Polakom w Kazachstanie repatriacja zamiera. Rocznie wraca do Macierzy zaledwie kilka, góra kilkanaście rodzin.
Polskość jak cenny skarb Jednym z największych problemów, z jakimi muszą borykać się Polacy mieszkający w Kazachstanie, jest brak nauczycieli języka ojczystego. Długie dziesięciolecia, kiedy nauczanie języka polskiego było całkowicie zabronione, zrobiły swoje.
– Teraz trudno nadrobić wieloletnie zaległości – przyznaje Witalij Chmielewski, prezes Polskiego Stowarzyszenia w Karagandzie. Duża odległość od Polski oraz znaczne rozproszenie Polaków również bardzo utrudniają dbałość o język. W tej chwili w całym Kazachstanie pracuje zaledwie dwunastu nauczycieli języka polskiego i z każdym rokiem przybywa problemów związanych z ich przyjazdem. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak odpowiedniej umowy między Polską a Kazachstanem – ostatnia wygasła w 2002 roku. Polskie prawo umożliwia przyjazd nauczycielom tylko na jeden rok szkolny. Jakby tego było mało, nauczyciele przyjeżdżają z miesięcznym opóźnieniem, z wizami bez prawa do pracy, przez co nie mogą być zatrudnieni w szkole. Od wielu lat zmniejsza się również liczba dzieci przyjeżdżających do Polski na kolonie. Witalij Chmielewski nie może zrozumieć takiego rozwoju wydarzeń oraz malejącej liczby repatriacji.
– Dlaczego każdy Niemiec, jeżeli tylko tego chciał, mógł powrócić do swojego kraju, a Polacy tego nie mogą? – pyta rozgoryczony. Jak przekonuje, polskie rodziny z Kazachstanu mogą być ratunkiem dla Polski w tragicznej sytuacji demograficznej. – Dzieci z tych rodzin uczą się bardzo dobrze, uczestniczą w różnych konkursach, olimpiadach i kółkach zainteresowań. Dlaczego Polska ich nie chce? – dopytuje Chmielewski. Aleksander Suchowiecki, przewodniczący Związków Obwodowych Polaków w Kazachstanie, reprezentuje liczną grupę Polaków mieszkających na północy Kazachstanu. W ich imieniu mówi: – Polska jest naszym krajem i ten rząd musi traktować nas jak Polaków. Pan Aleksander wzywa władze naszego kraju do podjęcia wszelkich możliwych starań, które umożliwią im powrót do Ojczyzny.
– Jeżeli nie chcecie przyjąć Polaków z Kazachstanu, jeżeli nie uważacie nas za prawdziwych Polaków, to powiedzcie o tym głośno, żebyśmy nie mieli już nadziei, której i tak zostało bardzo niewiele – wyznaje z żalem. – Jeżeli Ojczyzna rezygnuje ze swoich dzieci, to jaka to jest Ojczyzna? Jaka to jest Matka? – pyta.
Pozostaje czekanie Wśród uchwał IV Zjazdu Polonii i Polaków z zagranicy, który odbył się w dniach 24-26 sierpnia 2012 r. na Zamku Królewskim w Warszawie, znalazł się adresowany do posłów i senatorów RP wniosek o przyjęcie nowej ustawy repatriacyjnej opartej na projekcie Obywatelskiego Komitetu „Powrót do Ojczyzny”, której inicjatorami są Wspólnota Polska oraz Związek Repatriantów RP. Ustawa ta przenosi odpowiedzialność za sprowadzanie repatriantów z samorządów na państwo polskie.
– I tak powinno być – komentuje Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów Rzeczypospolitej Polskiej. Jej zdaniem, obecna praktyka pokazuje, że gminy nie są zainteresowane zapraszaniem do siebie Polaków z Kazachstanu.
Wskazuje na dwie zasadnicze przyczyny takiego stanu rzeczy: zbyt małą świadomość historyczną oraz ryzyko, jakie bierze na siebie burmistrz, który zaprasza rodzinę z Kazachstanu i przekazuje jej mieszkanie, podczas gdy na lokal oczekuje cała kolejka mieszkańców jego własnej gminy.
– Dość już tego. Państwo polskie, jak każdy cywilizowany kraj, musi zadbać o swoje dzieci rozrzucone po świecie, a zwłaszcza o te, które wbrew własnej woli zostały deportowane i zesłane – podkreśla Aleksandra Ślusarek. Przykładem samorządowca niezwykle wyczulonego na sprawy polskich repatriantów jest Władysław Diakun, burmistrz Polic. Jego gmina umożliwiła powrót do Polski siedmiu rodzinom z Kazachstanu i Kresów Wschodnich. – Podań jest bardzo dużo i niezwykle trudno jest spośród nich kogoś wybrać – komentuje burmistrz. Nie może pogodzić się z tym, że Polska do tej pory wzorem innych krajów nie umożliwiła powrotu do kraju kilkudziesięciu tysiącom swoich rodaków z Kazachstanu. – Oni wszyscy już dawno powinni być z nami – podkreśla. Ludmiła Mirzojan z Kokczetawu na północy Kazachstanu przyjechała do Polski na studia. Mieszka w Krakowie i mimo usilnych starań wciąż nie może uzyskać polskiego obywatelstwa.
– Cały czas jestem na jakichś wizach, kartach pobytu – skarży się. Jak mówi, w tej chwili nie ma ani pracy, ani środków na godne życie. Udaje jej się przeżyć głównie dzięki wsparciu rodziny oraz osób prywatnych. Już kilkanaście lat temu składała dokumenty potrzebne do uzyskania statusu repatrianta.
– Niestety, wszystko toczy się bardzo powoli. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko czekanie – dodaje. Dlaczego tak bardzo chce wrócić? – Jestem Polką. Tę polskość rozwijano i pielęgnowano we mnie przez całe dzieciństwo. W domu obchodziliśmy wszystkie święta narodowe i religijne. To chyba normalne, że człowieka, który mieszka na odludziu, ciągnie do jego Ojczyzny – konstatuje. W grudniu w Warszawie odbył się zjazd Polaków z Kazachstanu oraz repatriantów. Jego celem było zwrócenie uwagi na przeciągające się prace nad nową ustawą repatriacyjną, na problemy Polaków mieszkających w Kazachstanie oraz największe bolączki repatriantów. Niestety, mimo starań organizatorów spotkał się on z niewielkim zainteresowaniem mediów i polityków.
Gdy marzenia się spełniają Sergiusz Kuzionny promienieje. Znalazł się wśród tych szczęśliwców, którzy wraz z całą rodziną w najbliższych miesiącach będą mogli przeprowadzić się do Polski. W Polsce skończył studia. Tutaj studiuje jego młodsze rodzeństwo. Aktualnie Sergiusz opiekuje się grupą polskiej młodzieży z Kazachstanu, która przyjechała do Polski na roczny kurs języka polskiego przy Uniwersytecie Warszawskim.
– Rodzina czeka, jeszcze tylko muszą zostać zakończone sprawy formalne. Marzeniem mojej prababci wysiedlonej w 1936 r. z Kresów był powrót do Ojczyzny. Ona, niestety, tego nie doczekała, ale to marzenie właśnie się spełnia – mówi Sergiusz. Wiele lat zajęły mu starania o to, aby jakaś gmina zgodziła się przyjąć jego rodzinę. – Wysyłałem różnego rodzaju podania, prośby, a także życiorysy członków mojej rodziny. Przez długi okres byłem odsyłany z niczym. Aż wreszcie się udało – cieszy się chłopak. Niedługo on i cała jego rodzina zamieszkają w Warszawie.
Jednak i tym Polakom, którym udało się wrócić, wcale nie jest łatwo odnaleźć się w polskiej rzeczywistości. Głównym problemem jest brak środków potrzebnych do godnego funkcjonowania. Dotyczy to szczególnie ludzi starszych oraz małżeństw mieszanych. Józefa Ślęzak mieszka w Polsce już 12 lat. Biorąc pod uwagę aspekt finansowy, jest jej bardzo ciężko. Dostała mieszkanie, ale na opłatę czynszu brakuje jej pieniędzy. Na dodatek jest osobą schorowaną, co wiąże się z warunkami, w jakich musiała żyć w Kazachstanie – surowym klimatem, ciężką pracą i zanieczyszczeniem powietrza.
– 300 km od miasta, w którym mieszkałam, znajdował się poligon atomowy – twierdzi pani Józefa. – Czy my mogliśmy wyjść z tego całkiem zdrowi? – pyta. Bardzo niska emerytura, jaką otrzymuje w Polsce, nie pozwala związać końca z końcem. Gdy pani Józefa podaje kwotę swojego świadczenia i wylicza comiesięczne wydatki, aż ciężko uwierzyć, że udaje jej się przeżyć z miesiąca na miesiąc. Ratuje ją to, że jest zielarką, przez co nie wydaje ani grosza na lekarstwa, oraz poczucie humoru. A przede wszystkim świadomość, że wreszcie może żyć w kraju swoich przodków. – Najważniejsze, że jestem tutaj – dodaje, uśmiechając się. Bogusław Rąpała
Moc truchleje Widziałem Polskę zdradzoną to wspomnienia Arthura Blissa Lane’a, ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce w latach 1945–1947. Ten dzielny amerykański dyplomata, widział z rzadko spotykaną ostrością cały wymiar zmowy, kłamstwa i zbrodni, które paraliżowały naszą ojczyznę już od chwili zakończenia wojny, oraz hańbę milczenia świata wobec nieszczęścia Polski. A jednocześnie — co naprawdę niezwykłe — zdawał sobie sprawę ze znaczenia sprawy polskiej, nie tylko dla narodu amerykańskiego, ale dla świata. Dostrzegał to nie tylko w kontekście strategicznego położenia Polski, jej możliwości gospodarczych i tego, że miliony obywateli jego własnego kraju miały polskie pochodzenie. Żywił głębokie, intuicyjne przekonanie, że tworzenie na terenie Polski państwa policyjnego, likwidacja opozycji i wszelkich działań niepodległościowych przez całkowite unicestwienie wolności słowa, oznaczało coś dużo więcej, niż zdławienie demokracji w tej części Europy. Wiedział, że na końcu tej drogi jest dążenie Rosji do światowej dominacji poprzez uzależnienie kolejnych państw europejskich „aż do chwili, gdy przyjdzie kolej na Stany Zjednoczone”. Mówił, że zamykanie przez Zachód oczu na to, czym jest imperializm komunistyczny, jest najkrótszą drogą do postawienia pod znakiem zapytania czegoś tak podstawowego, jak „nasze własne istnienie”. W swojej książce, w której opisuje lata spędzone w Polsce, cytuje odpowiedź prezydenta Roosevelta na usilne namowy ze strony jednego z wysokich urzędników Departamentu Stanu do podjęcia bardziej stanowczych działań wobec Stalina:
Może pan dużo wiedzieć o sprawach międzynarodowych, ale nie rozumie pan polityki amerykańskiej1.
Arthur Bliss Lane, amerykański patriota, absolwent University of Yale, szczerze pragnął jak najlepiej wywiązać się ze swojej misji w Polsce. W przypominającej jedno wielkie gruzowisko Warszawie znalazł się już w lipcu 1945 roku. Gdy jego misja została zakończona, a on uznał, że poniósł klęskę, tuż po powrocie do Stanów wystąpił ze służby dyplomatycznej. Był rozczarowany postawą swojego rządu, zajął się pisaniem pamiętników (wydano je w Chicago w 1948 roku), by poinformować Zachód o tym, co naprawdę dzieje się w Polsce okupowanej przez Armię Czerwoną. Mógł jednak liczyć na zrozumienie jedynie ze strony Polonii amerykańskiej. Polacy dobrze zdawali sobie sprawę z grozy sytuacji.
…z miny zgadłbyś łatwo,
że wielki człowiek, wielki tryumf poprowadzi:
Tryumf Cara północy, zwycięzcy — nad dziatwą2.
Rzecz ciekawa, podobnie widział nasz kraj francuski pisarz katolicki Paul Claudel. W swoim Dzienniku zauważał - powołując się na jezuitę, ojca Gratry’ego - że przyzwolenie ze strony chrześcijańskich państw europejskich na zniesienie Polski z mapy kontynentu w XVIII wieku, ten „ohydny rozbiór narodu chrześcijańskiego”, jest grzechem śmiertelnym Europy. I musi zostać odpokutowany. W przeciwnym razie inaczej Europa - a szerzej, cały Zachód - nie zazna ani ładu moralnego, ani pokoju, ani pomyślności. A co mówić o jednym z najciekawszych myślicieli XX wieku, Gilbercie K. Chestertonie? Uważał, że Polska jest w Europie „jedynym realnym wałem obronnym przeciw barbarzyństwu”. Wobec ludzi krytykujących i szkalujących Polskę przyjmował postawę aktywnego sprzeciwu. W postawie tych, którzy naśmiewali się z Polski, widział żałosne skutki zazdrości oraz sztuczne nadymanie swojej wielkości, by z karzełka (moralnego) urosnąć na atletę. Zdaniem ks. Henriego Delassusa, gorącego francuskiego patrioty XIX wieku, elity w każdym kraju, nawet niszczonym przez zabory czy rewolucję, mają szansę się odrodzić ze względu na przechowywaną w nich pamięć o przeszłości i pielęgnowanie dawnych cnót: wierności wierze i zasadom honoru, chrześcijańskiego miłosierdzia, obrony Prawdy. Kto ma się składać na te faktyczne elity? Duchowieństwo – nie dotknięte zgubnymi wpływami modernizmu i nie ulegające szantażowi demokracji, duchowieństwo „które krzewi świętość słowem i przykładem” (autor tych słów określa ich jako arystokrację ducha), a także rodziny. Rodziny świadome swej roli społecznej, wystarczająco silne, by obronić swą tożsamość (i swoją własność!). I wreszcie — patrioci rozumiejący powołanie narodu do moralnej wielkości. Za nią zaś idzie zawsze wielkość polityczna. Ksiądz Delassus wygłasza komentarz doskonale pasujący do naszej dzisiejszej polskiej sytuacji:
Serce umiera ostatnie, a sercem Europy jest elita jej dzieci, złożona z tych wszystkich, którzy zachowali coś z ducha przodków. Jak to się ma stać, by go istotnie zachowali? — moglibyśmy zapytać zdziwieni, widząc wokół siebie same zgliszcza. A jednak ten upór skupionych przy żłóbku nowo narodzonego Zbawiciela świata polskich katolików wszystkich stanów — ten upór i pragnienie, by klękać przed Bogiem i uwielbiać Go, dziękować i błogosławić, gdy świat szydzi, pluje, znieważa Boga albo odwraca się obojętnie — bierze się z pragnienia, by na wszystkie nasze osobiste i narodowe doświadczenia spoglądać w świetle prawdy. I bronić jej. Tak jak tysiące ludzi w Polsce bronią pamięci o prezydencie Lechu Kaczyńskim i ofiarach Smoleńska. A prawda to także świadomość ciągłości naszych dziejów. Polska nie narodziła się ani w 1945 roku, ani przy Okrągłym Stole, jak chcieliby propagandyści rewolucji. Jest więc ten upór Polski zdradzonej przez możnych tego świata świętym uporem, by przywracać pamięć o prawdziwych zasługach i prawdziwej wielkości naszej ojczyzny. Dziś nie jest łatwo o tym mówić, bo zamiast oklasków spada na kogoś takiego wrzask prześmiewców. Tak ujawnia się mentalność postkolonialna, jak określił ją Jarosław Marek Rymkiewicz… Dzisiejszy atak na Polskę jest atakiem na poszczególnego człowieka, na jego sumienie, ale — nade wszystko — na jego umysł. Chodzi o to, byśmy utracili uznanie rzeczywistości nadprzyrodzonej za zgodną z rozumem, byśmy odwrócili się od niej, pozostawiając w nas miejsce tylko sentymentom i nastrojom. Po to niszczy się symbole. Dziś to nie traktaty, nie eseje, ale filmy, obrazki w telewizji i Internecie oraz billboardy i reklamy, często odwracające sens, niszczące hierarchię albo wprost bluźniercze i działające podstępnie na wyobraźnię, na podświadomość, mają decydować o tym, jak ludzie powinni myśleć. A jednak Polacy, którzy w ogromnej większości nie tylko szanują, ale czczą Boże Narodzenie, kultywując je z największą czułością w swoich domach i w parafiach, otrzymują przedziwną siłę, by się obronić przed tym atakiem na ich umysły. Nie ma takiej mocy, która wyrwałaby Polakom sens symboliki związanej z Narodzinami Boga-Człowieka. U nas nawet zdeklarowani ateiści dzielą się opłatkiem, śpiewają kolędy i walą na Pasterkę. Wigilia jest zawsze wigilią. To tajemnica polskiej duszy, nawet gdy akurat — jak dziś — jest w kryzysie.
Tak też widział to już Kamil Cyprian Norwid. Patrząc na ziemię „jako piersi otworzoną Boże” i widząc, że
na arenie tej się nie ostoi
Przeciwnik żaden, jeno mąż bezpieczny…
dziękował Bogu, że człowiek wierny Bogu „jak gwiazda w niebie czystem stoi”, bowiem
strzeliście w niebo spojrzy on ku Tobie,
który przez stajnię wszedłeś do ludzkości,
i w grobie zwiędłych ziół leżałeś — w żłobie,
I w porze ziemskich próżnej zalotności,
I kiedy cały świat się tarzał w grobie.
Za prawo tedy do Polski obszaru
Dziękujemy Tobie, który-ś niezmierzony,
Wszech-istny — jednak z obłoków wiszaru
Patrzący na świat w prawdzie rozdzielony
Światło-cieniami czaru i roz-czaru…3
Sedno sprawy
Rosjanie i hitlerowcy nie tylko doszli do porozumienia w przygotowywaniu zagłady państwa polskiego, ale stosowali także podobne metody dla zdławienia ducha niepodległości.
Tak pisał w swoich pamiętnikach jeden z nielicznych trzeźwo i precyzyjnie myślących ludzi swoich czasów, Arthur Bliss Lane. I dodawał:
Na szczęście ten duch żyje nadal i żyć będzie! Na czym amerykański dyplomata opierał swoją pewność? Podkreślał narodową jednorodność Polaków, wspólną religię i język, a także „przeżyte cierpienia i ogromne poświęcenie dla własnej ojczyzny”. Po rozbiorach w XVIII wieku okazali się narodem, który najtrudniej ujarzmić. W czasie okupacji hitlerowskiej nigdy nie stracili ducha ani poczucia jedności. I dalej:
Tak długo, jak zachowają względną wolność praktyk religijnych, ich siła moralna pozostanie nienaruszona. Historia milczy o tym, czy czytał Norwida. Jednak temu prostolinijnemu i uczciwemu Amerykaninowi, który brzydził się kłamstwem, bliskie były intuicje poety. Pośród wszystkich nieszczęść Polski zdradzonej, amerykański dyplomata zdolny był dostrzegać i podziwiać jej wielką wiarę - tak naprawdę, co być może przeczuwał, jedyne prawdziwe szczęście, jakie może przeżywać jakikolwiek naród, wśród coraz bardziej spoganiałych narodów świata. Zdolność rozpoznania, że to najmniejsze najniewinniejsze Dziecko leżące na sianie, w zimnej grocie, to sam „Pan niebiosów obnażony”. Gdy Chesterton całym sercem poparł Polskę w czasie wojny 1920 roku i mówił, że jeśliby Polska upadła, „wraz z nią runąłby szaniec pokoju całego świata”, już wtedy, nieprzypadkowo zapewne, w prasie brytyjskiej i amerykańskiej, pojawiły się doniesienia o rzekomych pogromach Żydów w Polsce. Chesterton zareagował na to natychmiast, przeprowadzając ze swoim bratem i z Hilaire’m Bellockiem własne dochodzenie, a następnie ogłaszając, że to wyssane z palca kłamstwa. Dziś robi się daleko więcej, żeby skompromitować Polskę. Temat rzekomego polskiego antysemityzmu nie przestaje być atrakcją dla mediów na całym świecie. Tajemnica tego zainteresowania jest prosta: Tak naprawdę nie chodzi o antysemityzm, lecz o katolicyzm Polaków. Robi się z nas, na zmianę, albo antysemitów, albo kompletnych durniów i nieudaczników, żeby pokazać, że ten nasz katolicyzm, który wciąż tak bardzo nas wyróżnia, jest nieudany, niewiarygodny. Że coś z nim nie tak. Tu, w Polsce, zawsze jest coś, co się nie podoba. To jednym, to drugim naszym sąsiadom, to obu naraz. A tym, co naprawdę się nie podoba, jest to, że w porównaniu z Polską inne państwa gwałtownie tracą - powiedzmy - „na wizerunku”. Oto przykład z niemieckiego obozu koncentracyjnego Ravensbruck, sprzed 75 lat:
Raz, pamiętam, gdy przyniosłyśmy zwłoki do trupiarni jak zwykle, napadła na mnie z dzikim krzykiem grupa z Leichenkolonne, złożonej z Niemek i - głównie - z Cyganek. Padały jakieś straszliwe obelgi, których większości nie rozumiałam. Wreszcie zdołałam zapytać, o co w ogóle chodzi (…). Znowu wrzask. «Ty, taka a taka, ciebie to my dobrze znamy. Ty zawsze swoim trupom składasz tak ręce (tu złożyły swoje prawie trupie szpony jak do modlitwy) albo tak (ręce na krzyż). My dobrze wiemy, co to znaczy, my dobrze wiemy!». I znowu obelgi. We mnie wstąpił dziwny spokój w tym strasznym hałasie. Przeczekałam - wreszcie powiedziałam bardzo spokojnie, ale dobitnie: «Nie macie pojęcia, jak ja się cieszę, wprost ogromnie się cieszę, że wiecie, o co tu chodzi. Nie ma na świecie rzeczy ważniejszej i jest wielkim szczęściem wiedzieć, co ten znak mówi».
Cisza. Stały bez ruchu, jakby piorunem rażone, wpatrzone we mnie z przerażeniem. Potem wbiły wzrok czarnych oczu w ziemię (…) pozdrowiłam je i wróciłam na blok z koleżanką, niosąc nasze drzwi [służące do przenoszenia zmarłych kobiet - EPP]. Nieraz później myślałam, nad tym, czy to nie była w życiu tych nieszczęsnych istot jedyna chwila, w której przez wąziutką szparę ujrzały blask Prawdy4.
Po takim wspomnieniu można lepiej zrozumieć intuicję Chestertona, że wraz z upadkiem Polski runąłby szaniec pokoju całego świata. Mocno powiedziane, ale to właśnie jest sedno sprawy. W obrazie Polski, jaki - pomimo szalejącej propagandy, dziś daleko bardziej wyrafinowanej niż przed 75 laty - dociera do ludzi Zachodu i Wschodu, tak naprawdę najbardziej nie podoba się jej wiara w Chrystusa. Wiara, którą Zachód odrzucił, wybierając wygodniejsze życie, Wschód zaś odrzucił z powodu schizmy, a oba razem — z powodu „naukowego” ateizmu osadzonego w naukach Hegla. Wiara w Chrystusa, który jest jedyną gwarancją pokoju. On sam, Jego Osoba. Nie żaden „dialog”, nie abstrakcyjne „pojednanie” czy jakikolwiek „postęp”. Wiara w Chrystusa obecna jest wciąż w postawach Polaków. Jakże szczególnych, jakże odmiennych.
Jako i my odpuszczamy… Henryk Sienkiewicz przedstawił ją w genialnym obrazie z nocnego obozowiska, gdy Skrzetuski „od boleści się zapamiętał”, „desperacja mentem mu pomieszała”, na wieść (nieprawdziwą, jak się później okazało) o śmierci narzeczonej. I oto zostaje uzdrowiony, wyznając publicznie, wobec zgromadzonych rycerzy, wiarę w Boga Ojca i przebaczając winowajcom.
Wszyscy otoczyli kołem namiestnika i poglądali na niego ze współczuciem. Niektórzy obcierali łzy rękawicami, inni wzdychali żałośnie. Aż nagle z koła wysunęła się jakaś wyniosła postać i zbliżywszy się z wolna do namiestnika położyła mu na głowie obie ręce.
Był to ksiądz Muchowiecki.
Wszyscy umilkli i poklękali jakby w oczekiwaniu cudu, ale ksiądz cudu nie czynił, jeno wciąż trzymając ręce na głowie Skrzetuskiego podniósł oczy ku niebu pełnemu blasków miesięcznych i począł mówić głośno:
— Pater noster, qui es in coelis! Sanctificetur nomen Tuum, adveniat regnum Tuum, fiat voluntas Tua…
Tu przerwał i po chwili powtórzył głośniej i uroczyściej:
— …Fiat voluntas Tua!…
Cisza zapanowała głęboka.
— …Fiat voluntas Tua! — powtórzył ksiądz po raz trzeci.
Wtedy z ust Skrzetuskiego wyszedł głos niezmiernego bólu, ale i rezygnacji:
— Sicut in coelo, et in terra!
I rycerz rzucił się na ziemię ze szlochaniem5.
Ta rzecz, której tak bardzo nienawidzili - i nadal nienawidzą - ludzie źle życzący Polsce, to splot katolicyzmu i polskości, wiary i szlachetności polskiego charakteru, który ma źródło w rycerskiej przeszłości współczesnych Polaków. Przeszkadzała im - i przeszkadza nadal - polska historia, polska wiara - i polska kultura, z tej wiary i historii wyrosła. Przeszkadza to, że Polacy nie przestali być rycerzami walczącymi zawsze o większą sprawę. (Przypomnijmy, ile osób spontanicznie nazywało prezydenta Kaczyńskiego, po jego tragicznej śmierci, „Małym Rycerzem”). Przeszkadza dziedzictwo szlacheckiej tradycji, o które potykamy się na każdym kroku. (I tak groteskowo, na jego tle, wyglądają ci, którzy się pod tę tradycję podszywają, w istocie ją depcząc, choćby nawet nosili historyczne nazwiska!). Przeszkadzają ci, którzy, jak mówił Wańkowicz, „są niezdolni do ułatwiania sobie życia, tam gdzie się nie godzi”, zostali bowiem w takiej atmosferze wychowani i całe życie „nieśli w swojej psychice przyciężki złom zasad”. Przyciężki, to fakt - i nie do odrzucenia.
Tu coś się unosi w powietrzu Nie ma na świecie nic piękniejszego niż twarz człowieka, który przebacza lub prosi o przebaczenie. To piękno wywołuje nieraz skrytą zazdrość. Tajoną złość, nawet gniew. Dlatego tyle fałszywych oskarżeń wzbudził List biskupów polskich do biskupów niemieckich z 1965 roku. Ile było wykrzykiwania o „sfałszowaniu historii”, reprezentowaniu „niemieckich interesów”, „zdradzie” (cytaty z dokumentów KC PZPR), tylko dlatego, że polscy biskupi wyciągnęli dłoń do pojednania z sąsiednim narodem. Znowu ci okropni Polacy, którzy okazali się prawdziwymi chrześcijanami! To się nie mogło podobać światu. Tak jak nie podobało się komunistom, którzy wprost skręcali się, by tylko rozbudzić w Polakach wzajemną wrogość i nieufność wobec „obcych”… Bo tyle pokory, czyli prawdziwej miłości do Boga, było w tym manifeście chrześcijańskiej wiary, miłości do Kościoła - i do polskości - naszych pasterzy. Niewiele lat później ojciec Józef Maria Bocheński pisał w swoich Wspomnieniach, że jest z pochodzenia Niemcem, a jego przodek brał udział w Związku Jaszczurczym (Eidechsenbund), sprzysiężeniu przeciw Zakonowi Krzyżackiemu. Oto jego słowa:
Bardzo wielu Polaków jest pochodzenia niemieckiego, a wielu Niemców polskiego (…). Opowiadanie o jakiejś rasowej różnicy między Polakami a Niemcami jest wierutnym głupstwem.
Ojciec Bocheński dodaje z właściwą sobie przekorą:
Niemcy są po prostu gatunkiem Polaków, tylko jeszcze gorszym od nich i odwrotnie. Niemcy wydają co prawda od czasu do czasu bandycki podgatunek w rodzaju ówczesnych Krzyżaków i hitlerowców (…). Mój jaszczurczy przodek walczył z tym podgatunkiem. Obaj moi bracia [Aleksander i Adolf — EPP] i ja też.
Gdy prof. Tomasz Strzembosz mówi o wychowaniu harcerskim w czasie okupacji w Polsce, o tym, ze charaktery i postawy młodych ludzi kształtuje społeczeństwo jako całość, jego kultura, tradycje, obyczaj, wiara, i daje jako przykład wezwanie młodego poety Jana Romockiego, skierowane do jego rówieśników, do przebaczenia zbrodniarzom niemieckim i zwykłym służbistom wykonującym nieludzkie rozkazy, to jeszcze nie wie, że ten wers z wiersza żołnierza Polski Podziemnej:
Uchroń od zła i nienawiści,
Niechaj się odwet nas nie ziści… nieznacznie zmieniony, usłyszeć można było w jednej z piosenek śpiewanej 45 lat później przez Jacka Kaczmarskiego i Przemysława Gintrowskiego. Podawany oficjalnie autor tych słów jest jednak inny. Nie ma polskiego nazwiska. Czyżby ukradł ten wers i przypisał sobie? (O czym zapewne Jacek Kaczmarski nie wiedział). Dlaczego miałby to robić? Bo to jednocześnie piękne i mądre. To wykwit polskiej, chrześcijańskiej duszy. Każdy chciałby to mieć. Bo to jedyny realny wał obronny przeciw barbarzyństwu… Dlatego do naszej polskiej wigilii 2012 roku dorzućmy jeszcze jedną małą rzecz - dumę i wdzięczność Panu Bogu za to, że jesteśmy Polakami.
Ewa Polak-Pałkiewicz
A. Bliss Lane, Widziałem Polskę zdradzoną, Warszawa 2008. [↩]
A. Mickiewicz, Dziady, cz. III. [↩]
C. K. Norwid, Psalm wigilii. [↩]
K. Lanckorońska, Wspomnienia wojenne. [↩]
H. Sienkiewicz, Ogniem i mieczem. [↩]
Zwid w komisji Ecclesia Dei 3 grudnia br. serwis Rorate Caeli opublikował interesujący tekst autorstwa blogera Côme de Prévigny dot. obecnej sytuacji w Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, zatytułowany Shadow of Ecclesia Dei. W artykule czytamy:
Sprawa tradycjonalizmu jest w Rzymie obecna na tyle, na ile jest aktywna Papieska Komisja Ecclesia Dei, która się nią zajmuje, a sam opis organizacyjnego rozwoju tej komisji mógłby zająć dziesiątki stron. Przez pewien czas była ona urzędem afiliowanym do kongregacji, czasami kierował nią kardynał, innym razem zwykły prałat, zaś teraz arcybiskup. Władza będąca ponad komisją niekiedy była postrzegana jako stosująca naciski, a czasami jako zwierzchność czysto symboliczna. Jaką rolę w tej komisji – której celem jest z jednej strony prowadzenie rozmów pomiędzy Stolicą Świętą i FSSPX, a z drugiej przewodzenie tradycyjnemu światu posiadającemu uregulowany status kanoniczny – odgrywa duet Müller–Di Noia?10 lat temu wszyscy widzieli w kard. Dariuszu Castrillonie Hoyosie prawdziwego wirtuoza. Ten charakterystycznie latynoski prałat, pełniąc zarówno obowiązki prefekta Kongregacji ds. Duchowieństwa, jak i przewodniczącego Ecclesia Dei, opuścił pierwszy z tych urzędów, by zająć się wyłącznie sprawami drugiego. Zadanie było o tyle niełatwe, że papież Benedykt XVI kilka tygodni wcześniej przyjął bp. Fellaya, przełożonego generalnego Bractwa Św. Piusa X, co miało stanowić kolejny krok na drodze ku rozstrzygnięciu sporu z Ecône. Po odejściu kard. Castrillona ks. Gwidon Pozzo, choć był [zaledwie] zwykłym, sekretarzem podległym prefektowi, to wydawał się mieć, począwszy od 2009 r., rzeczywisty kontakt z Bractwem. Papież Ratzinger powierzył te ważne dla niego sprawy osobom ze swego najbliższego otoczenia, swym byłym współpracownikom ze Świętego Oficjum, chociaż kard. Levada – oficjalny przewodniczący Ecclesia Dei – na co dzień się nimi nie zajmował. Czy można sądzić, że ta równowaga została zachowana, gdy miejsca tych dwóch prałatów zajęli ich następcy? Wszystko zdaje się na to wskazywać. Abp Müller – podobnie jak jego poprzednik – jest przede wszystkim zaabsorbowany ogromem spraw Kongregacji Nauki Wiary, której Ecclesia Dei jest jedynie satelitą. Z drugiej strony człowiekiem odpowiedzialnym za całość spraw komisji nie jest już zwykły kapłan (jak wcześniej obecny abp Pozzo), ale arcybiskup, który ponadto nie jest tylko sekretarzem tej komisji, ale nosi tytuł jej wiceprzewodniczącego. Abp Di Noia był podsekretarzem dykasterii niemal równie prestiżowej, co Kongregacja Nauki Wiary – Kongregacji Kultu Bożego – i wydawało się, że stanie u steru jakiegoś wysokiego urzędu w Kurii Rzymskiej; niektórzy widzieli w nim nawet następcę kard. Levady. Fakt, że abp Di Noia został mianowany zaledwie na kilka dni przed abp. Müllerem, wydaje się zdecydowanie wskazywać, że sprawy dotyczące Ecclesia Dei zostały demonstracyjnie Müllerowi zabrane, aby zostać powierzone osobie o odpowiedniej randze i uspokoić emocje wokół nominacji ordynariusza Ratyzbony – hierarchy bardzo źle odbieranego przez środowiska tradycjonalistyczne, wobec których popełnił wiele gaf. Od tego czasu pewne okoliczności wskazują na podział zadań.
1º W czasie minionego lata abp Müller udzielił kilku wywiadów, w których wspominał o sprawie Bractwa. W jednym z nich zdecydowanie przewidywał, że „nie będzie żadnego kompromisu” dotyczącego soboru, dodając, że „nie sądzi, by miały się toczyć dalsze dyskusje” z Bractwem. Ta stanowczość wydaje się stać w sprzeczności z treścią komunikatu komisji Ecclesia Dei z 27 października br., który zachęca do „cierpliwości, spokoju, wytrwałości i zaufania” w rozmowach pomiędzy Stolicą Świętą a dziełem założonym przez abp. Lefebvre’a. Najwyraźniej zdanie tytularnego przewodniczącego Ecclesia Dei nie zostało w tej deklaracji uwzględnione…
2º 3 listopada grupa stowarzyszeń przywiązanych do celebracji w klasycznym rycie rzymskim zorganizowała w Bazylice Św. Piotra Mszę pontyfikalną. Papieska Komisja Ecclesia Dei w szczególny sposób była zaangażowana w to wydarzenie, a jej członkowie z pewnością nie mogli nie wziąć w nim udziału. Abp Di Noia i kilku jego asystentów byli obecni w długiej procesji, która przemaszerowała w kierunku ołtarza pod Tronem Św. Piotra. Na tej uroczystości zabrakło jednak znaczącego członka Ecclesia Dei – jej tytularnego przewodniczącego, abp. Müllera.
3º 19 listopada br. w godzinach porannych papież Benedykt XVI przyjął w swej prywatnej bibliotece wszystkich członków komisji Ecclesia Dei. Wszystkich? Niezupełnie, bo jej przewodniczący, tzn. abp Müller, nie był obecny i można było po prostu zapomnieć, że wchodzi w skład tej komisji.
Przewodniczący komisji Ecclesia Dei jest w niej tylko zwidem. Jakie konsekwencje niesie to dla prac komisji? W tej chwili nic nie jest przesądzone. Znaki zdają się przeczyć faktom. Pewne jest to, że autonomia czasów kard. Castrillóna miała przynajmniej tę zaletę, że sytuacja była wtedy jasna (źródło: rorate-caeli.blogspot.com, 3 grudnia 2012).
Jakub Pytel
Gaz łupkowy całkowicie zmienił światowy rynek gazu Wydobycie gazu łupkowego sprawiło, że opłaty za ogrzewanie w USA w ciągu czterech lat spadły o połowę. W Polsce taki scenariusz też może się zdarzyć, choć na mniejszą skalę. Powód? Koszty wydobycia w naszym kraju są wyższe niż za oceanem. Odkąd w Stanach Zjednoczonych wybuchł łupkowy boom, ceny gazu poszły ostro w dół, spadły rachunki za to paliwo zarówno dla gospodarstw domowych, jak i odbiorców przemysłowych. To zadziałało jak magnes na inwestorów – do USA zaczęły na nowo ściągać firmy, przede wszystkim chemiczne. Planują tu wielomiliardowe inwestycje w zakłady produkcyjne, dla których głównym surowcem jest właśnie gaz ziemny. Eksperci twierdzą, że Polskę może czekać podobny scenariusz. Choć trudno spodziewać się, by rewolucja łupkowa w naszym skraju poszła aż tak daleko. Powodów jest kilka. Kluczowy to koszty wierceń. W USA wykonanie odwiertu w celu poszukiwań gazu łupkowego rzadko kiedy przekracza 8–9 mln dol. Jak informuje PGNiG, koszt wykonania odwiertu wraz z zabiegiem szczelinowania waha się od 10 do 15 mln dol.
Różnice w kosztach wynikają z tego, że w Polsce mamy inną, nieco bardziej skomplikowaną strukturę geologiczną i większe obostrzenia środowiskowe. W Europie brakuje też urządzeń wiertniczych, tereny są gęściej zaludnione, nie możemy poza tym korzystać z efektu skali. W USA i Kanadzie dotychczas wykonano ponad 400 tys. odwiertów poszukiwawczych i eksploatacyjnych. Każdy kosztował w przeliczeniu średnio 10 – 28 mln zł. Dla porównania w Polsce na razie rozpoczęto 33 odwierty poszukiwawcze. A na tym wstępnym etapie spółki wydały w sumie około 3 mld zł.
Z danych Ministerstwa Środowiska wynika, że do 2021 r. planowane jest wykonanie kolejnych 309 odwiertów. Wśród nich 128 ma być wykonanych na pewno, a dodatkowych 181 opcjonalnie, w zależności od możliwości i wyników prowadzenia prac przez inwestorów.
Z importera eksporterem Według firmy Case – Doradcy koszty wierceń u nas będą maleć wraz ze wzrostem konkurencji. Prognozy wskazują, że w ciągu czterech lat powinny one spaść do 11 mln dol. To przybliża nas już do scenariusza, z jakim mamy do czynienia w USA. Tam, dzięki wydobyciu gazu łupkowego na gigantyczną skalę, od 2008 roku cena gazu ziemnego spadła o 50 proc. W efekcie przeciętni Amerykanie płacą dziś rachunki nawet o 85 proc. mniejsze niż w 2005 roku. Rynkowa cena tego paliwa za oceanem osiągnęła poziom nawet grubo poniżej 80 dol. za 1000 m sześc. Doszło tam do paradoksalnej sytuacji, w której pozyskanie surowca bywa dwukrotnie droższe niż jego wartość. Stąd za oceanem narodziła się koncepcja eksportu gazu łupkowego z USA do Europy w znacznie wyższych cenach oraz wydobywania razem z gazem bardziej opłacalnej ropy łupkowej. Amerykanie planują budowę nowych i rozbudowę istniejących terminali LNG, dzięki czemu eksport gazu z tego kraju w 2020 r. może osiągnąć 190 mld m. sześć. rocznie (dla porównania Polska zużywa rocznie ok. 14,5 mld metrów sześc. gazu). James Henderson, autor raportu Oxford Institute for Energy Studies dotyczącego amerykańskiego rynku gazu, przypomina, że jeszcze na początku lat 90. ubiegłego wieku Ameryka Północna była kontynentem, który nie musiał importować gazu ziemnego. Zmieniło się to w pierwszej dekadzie XXI wieku. Stany Zjednoczone stały się krajem, w którym import LNG rósł najszybciej i do marca 2006 r. w kraju powstało pięć terminali do regazyfikacji tego surowca. W planach była budowa ponad 60. Gdyby powstały, USA mogłyby importować 700 mld metrów sześc. rocznie. Te plany zweryfikowała rewolucja gazu łupkowego. Dziś cena gazu w USA jest kilkukrotnie niższa niż w Europie i Azji. Tam też rośnie zapotrzebowanie na import tego surowca. W ciągu pierwszej dekady tego wieku w regionie Azji i Pacyfiku zwiększyło się ono z 19 do 112 mld m sześc.
Inwestycyjny boom O ile Kanada, która również posiada duże złoża gazu łupkowego, planuje budowę terminali eksportowych LNG na Zachodnim Wybrzeżu, Amerykanie chcą głównie modernizować istniejące terminale importowe LNG. Te na Wschodnim Wybrzeżu mają zostać przebudowane tak, by mogły surowiec eksportować. USA chce również budować nowe instalacje skraplające gaz do postaci LNG. Efekt tej rewolucji najlepiej widać na przykładzie terminalu importowego Pescaguola. Choć uruchomiono go w październiku 2011 r., już świeci pustkami. Dostawy LNG zostały zakontraktowane tam na 20 lat, ale w ciągu roku przypłynęły do niego tylko dwa statki z gazem. Inwestor już projektuje tam instalację eksportową. Dziś najbardziej zaawansowanym projektem tego typu w Ameryce jest jednak terminal LNG Sabine Pass. Obiekt należący do Cheniere Energy zlokalizowany jest nad Zatoką Meksykańską. Stawiono go z myślą o imporcie surowca (w 2008 r. zakończył się pierwszy etap prac), ale w tym roku już rozpoczęła się jego przebudowa. Terminal, do którego rocznie jest w stanie przybić 400 gazowców, jest prawie niewykorzystywany. Inwestorzy planują jednak, że już w 2015 roku będzie można z niego wysyłać amerykański gaz. Plan zakłada, że za sześć lat jego cztery instalacje skraplające osiągną przepustowość 21,6 mld m sześc. rocznie. Cheniere Energy już planuje rozbudowę drugiego terminalu LNG u wybrzeży Teksasu. Miałyby tam działać trzy instalacje skraplające o mocy eksportowej 18 mld m sześc. rocznie. Inwestycja ma ruszyć w przyszłym roku. Gaz wysyłać będzie można z tych instalacji już cztery lata później. Amerykańskie koncerny mają przygotowanych już sześć kolejnych projektów budowy instalacji skraplania gazu. Ale o eksporcie amerykańskiego gazu myślą nie tylko firmy z USA. Ciągną tam inwestorzy z całego świata. Japońskie Sempra, Mitsubishi i Mitsui francuski GDF Suez zamierzają np. przebudować terminal Cameron w Luizjanie. Jako punkt importu LNG zaczął on działać cztery lata temu. W przyszłym roku ruszy już jednak jego modernizacja – od 2018 roku ma już eksportować nawet do 16,5 mld m sześc. gazu łupkowego rocznie. Z kolei o przebudowę terminalu Cove Point, zlokalizowanego w sąsiedztwie gigantycznego złoża gazu łupkowego Marcellus, rywalizują norweski potentat paliwowy Statoil i japońskie koncerny Sumitomo i Tokyo Gas.
Długa lista projektów Największym projektem LNG, który czeka na uruchomienie, jest Lake Charles, również zlokalizowany w Luizjanie. Istniejący tam od 2001 r. terminal importowy ma stać się eksportowym. TrunkLine LNG, spółka zależna Southern Union, która zarządza tymi instalacjami, ubiega się o licencję eksportową. Koncern planuje, by za pośrednictwem tego gazoportu było można wysyłać w świat statki z 24 mld m sześc. rocznie surowca na pokładzie.
Lista projektów jest jednak dłuższa. Wymienić można choćby wspomniany już przeznaczony do modernizacji terminal importowy Cove Point w Maryland (plan zakłada, że od 2017 roku będzie skraplał 8 mld m sześc. gazu rocznie), czy projekt budowy dwóch terminali eksportowych na Zachodnim Wybrzeżu – w Oregonie. Pierwszy z nich to Jordan Cove o przepustowości 8,2 mld m sześc.; drugi – Oregon LNG w Astorii (ma eksportować 13,5 mld m sześc. gazu). Oba mają ruszyć w roku 2017. Cel: zaopatrywanie rynków azjatyckich. Na wstępnym etapie jest co najmniej kilka kolejnych inwestycji tego typu: Gulf Coast LNG w Brownsville o przepustowości 29 mld m sześc., czy pierwszy pływający terminal w USA, który uruchomić chce Texas Excelerate Liquefaction. Instalacje mają powstać w zatoce Lavaca i umożliwią eksport 4–5, a docelowo nawet 11 mld m sześc. surowca rocznie. Do Departamentu Energii o zgodę na wybudowanie instalacji skraplającej w terminalu gazyfikacyjnej Southern LNG na wyspie Elba w Georgii zgłosiło się też El Paso. Eksportem zainteresowane są również Exxon Mobil i Qatar Petroleum, które w sierpniu 2012 r. poinformowały, iż będą zabiegały o zgodę na budowę terminala Golden Pass o przepustowości 21,4 mld m sześc. w Teksasie.
Co ciekawe największym wyznaniem dla inwestorów w USA jest jednak nie przebudowa infrastruktury regazyfikacyjnej na skraplającej i przestawienie rynku z importu na eksport, lecz uzyskanie niezbędnych pozwoleń regulatorów rynku – Federalnej Komisji Regulacji Energetyki, który wydaje pozwolenie na budowę takich instalacji, oraz Departamentu Energii, która wydaje zgody na eksport surowca. Amerykanie obawiają się, że w wyniku eksportu rekordowo niskie dziś ceny gazu w USA pójdą w górę. A to spowoduje wzrost rachunków za ogrzewanie, a w konsekwencji doprowadzi również do ponownego odpływu inwestorów, m.in. z branży chemicznej.
- 8,5 bln m sześc.na tyle – według Agencji ds. Energii (EIA) – szacuje się amerykańskie zasoby gazu konwencjonalnego, jak i niekonwencjonalnego Michał Duszczyk
Chrostowski: Bóg ciągle przejmuje inicjatywę O katolickiej wykładni symboli i motywów pojawiających się w ewngelicznym opisie Bożego Narodzenia, z ks. Waldemarem Chrostowskim, prof. dr hab. teologii i biblistą rozmawia Rafał Pazio. Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Warto zastanawiać się nad katolicką wykładnią motywów i symboli pojawiających się w Ewangeliach. Ważną rolę w opisach narodzin Chrystusa odgrywa sen. To we śnie Józef słyszy, żeby nie oddalać brzemiennej Maryi. We śnie mędrcy ze Wschodu dowiadują się, że nie powinni Herodowi mówić o miejscu, w którym przebywa Jezus. Jakie jest znaczenie ewangelicznych snów? Opowiadanie o okolicznościach rodzin Jezusa Chrystusa znajduje się w dwóch Ewangeliach kanonicznych: według św. Mateusza i św. Łukasza. Pozostałe dwie Ewangelie, czyli według św. Marka i św. Jana, nie opowiadają o zwiastowaniu w Nazarecie i narodzinach w Betlejem. Rozpoczynają się od opisu publicznej działalności Jezusa, kiedy był On już dorosłym mężczyzną. Najstarszy schemat głoszenia Ewangelii o Jezusie Chrystusie był więc taki, że opowiadano przede wszystkim o Jego działalności publicznej i nauczaniu oraz męce, śmierci i zmartwychwstaniu, natomiast na drugim planie pojawiały się pytania o Jego dzieciństwo i młodość. Z czasem i one stawały się bardzo ważne, stąd pamięć o nich utrwalona w kanonicznych Ewangeliach, a także w rozmaitych pismach apokryficznych, w których do głosu obficie dochodziła także wyobraźnia. Każda z dwóch Ewangelii kanonicznych, które opowiadają o narodzinach Jezusa, odzwierciedla odmienną perspektywę. Ewangelia według św. Mateusza została napisana z perspektywy żydowskiej i jest adresowana przede wszystkim do Żydów – zarówno tych, którzy uwierzyli w Jezusa, jak i pozostałych, którzy w czasach ewangelisty i później w Niego nie uwierzyli. Z kolei Ewangelia według św. Łukasza jest przeznaczona dla chrześcijan pochodzenia pogańskiego, którzy chcieli utwierdzić się w wierze bądź dowiedzieć się czegoś więcej o Jezusie, a także dla pogan zainteresowanych wiarą chrześcijańską. Sen Józefa i opowiadanie o przybyciu do Betlejem trzech mędrców ze Wschodu znajdują się w Ewangelii według św. Mateusza. Jest to księga napisana według żydowskich wzorców myślenia, a więc z perspektywy mężczyzny. Wyrazistym bohaterem jej dwóch pierwszych rozdziałów jest Józef. To, co dotyczyło Jezusa, czyli Jego dziewicze poczęcie przez Maryję, było dla Józefa czymś absolutnie niezwykłym. Nie doszedł do tej wiedzy własnym rozumem ani przemyśleniami. Gdy dowiedział się, że Maryja, którą miał wkrótce poślubić, spodziewa się narodzin dziecka, a dobrze wiedział, że nie jest to jego dziecko, poczęte z ich fizycznego zbliżenia, zamierzał Ją potajemnie oddalić. Ewangelista nadmienia, że decydując się na to, „nie chciał narazić Jej na zniesławienie” (Mt 1,19). Postanowił wziąć na siebie wszystkie ludzkie domysły z tym związane oraz najrozmaitsze dociekania dotyczące tej sprawy. Ta jego sprawiedliwość została wynagrodzona. To, do czego nie doszedł własnym rozumem, zostało mu objawione przez Boga. Narzędziem tej radykalnie nowej wiedzy stał się sen. We śnie Józef poznał wolę Bożą i ją przyjął. „Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie” (Mt 1,24). Najpierw nie rozumiał, co się wydarzyło, ale w trudnym dla siebie położeniu zaufał Bogu i zrozumienie, którego nie doznał na jawie, przyszło do niego podczas snu. Podobnie było w przypadku mędrców ze Wschodu.
Ale jak ocenić pewność bohaterów Ewangelii, że konkretny sen jest znakiem Bożym? Jeżeli Bóg podaje komuś rękę, daje mu jednocześnie pewność, że jest to ręka Boża. Jeżeli Bóg kogoś powołuje, daje mu siły, żeby za tym powołaniem pójść. Jeżeli Bóg pokazuje drogę, uzdalnia również do tego, by na nią wstąpić i ją owocnie przebyć. Bóg nie kłamie ani nie zwodzi! Człowiek, który przeżywa głębokie doświadczenie religijne, nabywa pewności, że nie jest to iluzja ani coś fałszywego. Głębia tego, co przeżywa, daje mu pewność, że jego doświadczenie jest autentycznie religijne. Miarę prawidłowego odczytania snów stanowi to, czy człowiek wezwany do posłuszeństwa głosowi powołania, którego pełnego znaczenia do końca nie rozumie, zaakceptuje sens tego, co przeżywa, w przekonaniu, że chodzi o coś absolutnie wyjątkowego, co dotyczy najgłębszych pokładów jego wnętrza i sumienia.
Co mówi nam postawa Józefa, który działał, jak twierdzi Ewangelista, pod wpływem snów? Mówi nam, że ten, kto wierzy w Boga, nigdy nie jest sam. Jeżeli przed człowiekiem wierzącym stają zadania, które odbiegają od codzienności i zwyczajnej normy, to Bóg daje mu jasne światło, które pozwala prawidłowo rozeznać posłannictwo i zadania, nowej sytuacji i wynikających z niej powinności, których nie sposób porównywać z innymi doświadczeniami. Bóg wymagał od nich bezgranicznego zaufania, ale też dał im narzędzia i środki, jak choćby sny, które utwierdziły ich w przekonaniu, że odwzajemnienie zaufania Bogu jest możliwe i potrzebne. Zarówno Józef, jak i mędrcy ze Wschodu zdecydowali się na przygodę wiary. Mieli dokonać skoku w przyszłość, ale uznali i przyjęli, że ta przyszłość nie jest przepaścią.
W Ewangelii według św. Łukasza zauważamy w opisie Bożego Narodzenia szczególną aktywność aniołów. Jak interpretować scenę ogłoszenia Dobrej Nowiny pasterzom? Nie można tego, co niebiańskie, interpretować w kategoriach ziemskich. Gdybyśmy mogli i chcieli nakręcić film z tego, co wydarzyło się na polu pasterzy nieopodal Betlejem, nie zobaczylibyśmy na nim skrzydlatych istot. Nie potrzeba więc byłoby statystów udających anioły. Przecież aniołowie to duchy, postacie pozbawione cielesności. Ale nie znaczy to, że pasterze niczego zewnętrznie nie przeżyli. Przeciwnie, doświadczyli obecności Boga również w sferze zjawiskowej, jakkolwiek ich doświadczenie było przede wszystkim doświadczeniem wiary. Jak Józef i mędrcy ze Wschodu, tak i oni przeżyli wielką przygodę wiary. Sposobem objawiania się Boga i Jego woli jest głos. Zapewne było tak, że pasterze usłyszeli Głos, który wzywał ich, by udali się do pobliskiego Betlejem. Nie można wykluczyć, że to, co przeżywali, miało wewnętrzny charakter, jednak skutki pójścia za Głosem były widoczne na zewnątrz. Ewangelista przedstawił to wydarzenie tak, że ma ono wszystkie cechy wydarzenia zewnętrznego. Ponieważ było niepowtarzalne, nie da się go zweryfi kować w fizykalnym czy przyrodniczym sensie jesteśmy w stanie sprawić tego, co się wtedy wydarzyło. Pasterze dowiedzieli się i uznali, że w świecie, w którym żyją, zaistniało coś radykalnie nowego: Bóg w wyjątkowy sposób wszedł w ludzką historię.
Jak odczytać dosyć ponure, jak na radosny wydźwięk Bożego Narodzenia, przedstawienie w Ewangelii według św. Mateusza „rzezi Niewiniątek”? To opowiadanie potwierdza, że dobro nie ma w świecie samych przyjaciół. Bywa tak, że dobro, oprócz wzajemności, wyzwala także mroczne siły zła i ciemności. Właśnie w konfrontacji z dobrem te siły mocno się uaktywniają. Tak było i tym razem. Narodziny Jezusa miały oznaczać dla świata pokój i radość, ale bardzo szybko okazało się, że Ten, który przychodzi jako „książę pokoju”, stał się „znakiem sprzeciwu” i celem prześladowania. Przedstawiciele i mocodawcy sił zła dążą do narzucenia porządku w takim kształcie, w jakim go sobie wyobrażają. W ten sposób dają upust egoizmowi, pysze i żądzy władzy, których skutki są katastrofalne dla innych. Tak było i tym razem. Narodziny Jezusa, bezradnego i bezsilnego, okazały się zagrożeniem dla lokalnego żydowskiego króla. Tacy Herodowie istnieją w każdym czasie i w każdym pokoleniu. Wszędzie, gdzie rodzi się dobro, pokój i jedność, dają o sobie znać tacy, którzy są skłonni do tworzenia i pogłębiania podziałów pomiędzy ludźmi. Prześladowania, o których mówi ewangelista, miały wyjątkowo krwawy charakter. Doświadczenia XX wieku pokazują, że i w naszych czasach nie zabrakło ludzi, którzy w swojej „pomysłowości” w zadawaniu cierpień i śmierci byli podobni, a nawet prześcignęli króla Heroda.
Dlaczego rodzice dzieci, które stały się ofi arami opisanej w Ewangelii rzezi, nie zostali ostrzeżeni – jak Józef, który mógł uciec z rodziną do Egiptu? Porządek Boży stale miesza się z porządkiem ludzkim. Tam, gdzie nie można uratować wszystkich, trzeba uratować przynajmniej niektórych. Niszczycielskie siły zła, które niosą śmierć, są niestety skuteczne. Narodziny Jezusa nie usunęły ze świata wszelkiego zła, grzechu i ciemności. Także cierpienie pozostało jego realną i dotkliwą częścią. Jezus został ocalony, bo takie są ramy Bożego planu zbawienia. Miał publiczną. Ale Jego cierpienie i męczeńska śmierć zostały jedynie odłożone. Miał dożyć 33 lat, żeby doświadczyć okrutnie zadanej Mu śmierci, przeżywanej znacznie bardziej świadomie niż w przypadku betlejemskich Niewiniątek. To, co stało się ich udziałem wkrótce po narodzeniu, było udziałem Jezusa wtedy, gdy osiągnął wiek dorosły oraz pełne rozeznanie odnośnie do swojej sytuacji. Przeszedł przez cierpienie, które okazało się integralnym składnikiem Bożego planu zbawienia. Udziałem betlejemskich Niewiniątek i Jezusa Chrystusa był krzyż, aczkolwiek w każdym przypadku urzeczywistniony inaczej. W liturgicznym wspomnieniu Niewiniątek czytamy, że współuczestniczą one w Chrystusowym krzyżu. Nie zostały ocalone, ponieważ siły zła okazały się wobec nich skuteczne, lecz w głębokim tego słowa znaczeniu wyprzedzały i zapowiadały los Jezusa.
W Ewangelii według św. Mateusza pojawia się proroctwo Micheasza zapowiadające, że Jezus ma być królem Żydów. A przecież Izraelici Jezusa odrzucili. To nie jest tak, że Izrael w całości Jezusa odrzucił. Znacząca część ludu Pierwszego Przymierza przyjęła Jezusa, poczynając od Piotra, przez apostołów i uczniów, po Pawła oraz innych głosicieli Ewangelii. Odnosi się to również do Maryi, córki Izraela, w której odbyło się przejście od nadziei żydowskiej do nadziei chrześcijańskiej. Ta część Izraela powiedziała Chrystusowi swoje „tak” i stała się pierwocinami Kościoła. Dzięki takim Izraelitom wiara w Jezusa Chrystusa upowszechniła się w starożytności i przetrwała do naszych czasów, pozyskując „po drodze” znacznie liczniejszych wiernych pochodzenia pogańskiego. Ale jest również faktem, że niemała część Żydów powiedziała Jezusowi „nie”, co znalazło wyraz i utrwaliło się w judaizmie rabinicznym. Ten sprzeciw jest swoistą tajemnicą Izraela. Ma też znaczenie głęboko symboliczne. Symbolizuje bowiem grzechy i niewierności wobec Boga i Jego Syna popełniane przez tych, którzy w Niego uwierzyli. Zdarza się bowiem, że chrześcijanie, a więc ludzie ochrzczeni, którzy mają obowiązek wyznawania Chrystusa, dopuszczają się win i występków, których ciężar bywa tak wielki, że podważa tę wiarę. Zatem nie tylko wyznawcy judaizmu rabinicznego odrzucają Jezusa. Przydarza się to również wielu chrześcijanom, którzy odrzucają Go przez swoje grzechy, chociaż mają dobre rozeznanie, kim On jest. Zatem Izrael pozostaje znakiem sprzeciwu, którego sytuacja w Bożym planie zbawienia nie jest jednak nieodwracalna. Jak chrześcijanie, którzy grzeszą, mogą liczyć na miłosierdzie Boga, tak Żydzi, którzy nie uznają Chrystusa, też mogą liczyć na Jego miłosierdzie i przebaczenie. W tym jesteśmy – co za paradoks Bożego miłosierdzia! – w gruncie rzeczy do siebie podobni. Jezus Chrystus w tajemniczy sposób jest Władcą wszystkich, a więc zarówno tych, którzy się do Niego przyznają, jak i pozostałych, którzy Go nie znają albo nawet deklarują Jego odrzucenie.
Jak odnieść się do zjawiska wypychania opowieści o narodzeniu Jezusa z wszechobecnych wytworów kultury masowej? Chrześcijańska odpowiedź może być tylko jedna. Wobec tendencji, które pomniejszają, relatywizują albo spychają wyjątkowość przyjścia Jezusa na świat, reakcja chrześcijan powinna polegać na pogłębieniu własnej tożsamości religijnej i wzmożonej trosce o to, by w naszym życiu i postępowaniu było wyraźnie widać rysy specyfi cznie chrześcijańskie. Tam, gdzie napór bezbożnych ideologii i tendencji, które próbują osłabić moc i światło Ewangelii, jest wielki, nie ma innego sposobu, by mu się skutecznie przeciwstawić, niż wiarygodne świadectwo chrześcijańskiego życia. Boże Narodzenie dokonuje się najpełniej w tym człowieku, w którego wnętrzu Bóg przychodzi na świat. Pod tym względem Boże Narodzenie wciąż trwa, gdyż Bóg ciągle przejmuje inicjatywę i jest gotów dogłębnie przemieniać sumienia ludzi. Nie ma lepszego sposobu na przezwyciężanie zła niż wzmaganie obecności dobra. Do tego sprowadza się zawołanie św. Pawła: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”. W. Chrostowski i R. Pazio
Białe plamy stanu wojennego - Wigilia '82 w kompanii karnej Pod koniec 1982 r. setki najaktywniejszych działaczy Solidarności z tzw. drugiego szeregu otrzymało nagłe powołanie do służby wojskowej. W Wojskowych Obozach Specjalnych spędzili trzy miesiące, a niektórzy nawet dwa lata. Trzydzieści lat temu za zasiekami, w przerobionych na baraki wagonach, zasiedli do wigilijnej wieczerzy. Przed Wojskowym Sądem Okręgowym w Warszawie toczył się proces autorów operacji „Jesień '82". Karne wcielenie do wojska zostało przez Instytut Pamięci Narodowej zakwalifikowane jako zbrodnia komunistyczna. Oskarżeni byli generał LWP Florian Siwicki oraz generałowie MSW Władysław Ciastoń i Józef Sasin. Nie przyznają się do winy. W listopadzie sąd stwierdził, że 87-letni Siwicki jest zbyt chory, aby mógł być sądzony. To sprawiło, że proces przekazano sądowi powszechnemu, gdyż dwaj pozostali oskarżeni nie byli generałami wojska, lecz cywilnych służb specjalnych. Pełna dokumentacja dotycząca obozów objęta jest klauzulą 30- i 50-letniej tajności. Powołane w 1982 r. Wojskowe Obozy Specjalne stanowiły ukrytą formę internowania pod pozorem powołania na dodatkowe przeszkolenie do wojska. Było to odizolowanie w warunkach ciągłej opresji i niepewności. – Zapomnijcie o powrocie do domu. Obok na poligonie stacjonują radzieckie wojska. Zrobią wam tu drugi Katyń – usłyszeli komunikat dwudziestokilkuletni opozycjoniści, przybywszy na miejsce „szkolenia".
„Z każdego wytypowanego zakładu produkcyjnego powołana powinna być grupa osób stanowiąca trzon aktywistów prowokujących zajścia" – czytamy w datowanych na 21 października 1982 r. założeniach organizacyjnych ówczesnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. „Typowaniem" zajmowała się bezpieka, a do zorganizowania pododdziałów postanowiono wykorzystać „szczególnie dobraną kadrę zawodową i podoficerów zasadniczej służby wojskowej". Plan komunistów był przebiegły. Moment „szkolenia" nie był przypadkowy: na okres zaplanowanej rekrutacji przypadały najbardziej zapalne daty – 1 i 11 listopada, a także rocznica wprowadzenia stanu wojennego i kolejne „krwawe" daty grudnia oraz planowany na 10 listopada 1982 r. ogólnopolski strajk przeciwko zdelegalizowaniu „S".
„Chłopaki, którzy byli internowani, twierdzą, że jest tu ciężej" – pisał w grypsie do rodziny Leszek Jaranowski, który z początkiem listopada trafił do jednego z WOS-ów, zlokalizowanego przy jednostce LWP w Czerwonym Borze na Podlasiu. – Za każde niewykonanie rozkazu grozi od trzech lat w górę – pisał. Wojskowi rozpuścili informacje wśród żołnierzy, że „wcieleni" to bandyci i terroryści, którzy planowali morderstwa na komunistach. Przybyłym pobierano odciski palców, wielokrotnie ich przesłuchiwano. W ich otoczeniu działali konfidenci. Podczas przesłuchań oferowano „wcielonym" możliwość wyjazdu w dowolne miejsce na świecie. W jedną stronę. Z tej możliwości skorzystała tylko jedna osoba. W warunkach ciągłej musztry, przymusowej, bezsensownej pracy i przesłuchań setki mężczyzn spędziły długie zimowe miesiące, trzy razy dziennie pokonując trzy kilometry do stołówki. Było wśród nich wielu inwalidów – jeden z nich codzienne 18 km na stołówkę pokonywał o kulach, pod karabinami pilnujących go żołnierzy. W tych smutnych okolicznościach zbliżało się Boże Narodzenie.
– Zaczęliśmy domagać się Wigilii z prawdziwego zdarzenia. W połowie grudnia do „wcielonych" zgłosił się umundurowany kapłan. Mówił, że jest z Kościoła polskiego. Olaliśmy go i nawet opłatków od niego nie zabraliśmy, bo to, co nam mówił, było jakieś takie „nie nasze" – opowiada Jaranowski (prawdopodobnie był to kapłan działającego pod egidą władz PRL-u Kościoła polskokatolickiego – przyp. red.). Wreszcie ks. Władysławowi Palmowskiemu (organizator pomocy dla strajkujących i ich rodzin oraz Komitetu Pomocy Internowanym i Pomocy Aresztowanym w Nowej Hucie – przyp. red.) udało się jeszcze przed świętami na krótkie chwile sprowadzić na teren obozu rodziny opozycjonistów, dostarczyć prowiant i opłatek.
– To był początek organizowania własnej, niezależnej Wigilii – opowiada krakowski opozycjonista. Uroczysta kolacja odbyła się w stołówce obozowej. Z relacji wynika, że nawet oficerowie załogi obozu, którzy na co dzień nie wdawali się w bliższe kontakty z „wcielonymi", mieli chwilę łagodności i pozwalali na pieśni patriotyczne i religijne.– W Wigilię składaliśmy wszystkim życzenia, także tym, którzy nas pilnowali. Był tam jeden z lekarzy. Pamiętam, podszedłem do oficera, mówiąc: miałeś być lekarzem wojskowym, jesteś klawiszem. Żal mi było tego chłopaka, płakał w kącie jak małe dziecko. Nie wytrzymał psychicznie – relacjonował przed laty w radiowej audycji Kazimierz Łapczyński, inny „żołnierz" z Czerwonego Boru. W barakach do późnej nocy śpiewano pieśni patriotyczne i religijne. Jednak cierpliwość załogi obozu się wyczerpała. Jeszcze przed pasterką, na którą nie chciano wypuścić opozycjonistów, dowódcy nosili się z zamiarem pacyfikacji jednego z domków, z którego rozlegało się głośne „nie chcemy komuny". Zarządzono karną musztrę na odległym poligonie. Zareagowali na to pozostali „poborowi", którzy wyszli przed baraki. Sytuacja gęstniała z każdą chwilą. Do pacyfikacji szczęśliwie nie doszło, interwencji zaniechano. Śpiewy trwały do rana. Później rzeczywistość wróciła jednak do barw szarych jak przymusowe mundury bez pagonów. Obozowa rutyna trwała jeszcze dwa miesiące, a dla niektórych o wiele dłużej. Część „wcielonych" musiała w karnych kompaniach odsłużyć całe dwa lata. Piętno WOS-ów noszą do dziś. Wojciech Mucha
„Nie brakuje przeciwników Bożego Narodzenia”: partie antychrześcijańskie, starzy komuniści, liberałowie, którzy dzierżą władzę, bluźniercy promowani przez telewizję Współczesny człowiek nie chce Boga pośród świata. Historyczny król Herod chciał go zabić. Dzisiejszy Herod ustanawia prawa i wypędza Jezusa z Europy – mówił w homilii bp Kazimierz Ryczan w bazylice kieleckiej podczas pasterki. Biskup kielecki zwrócił uwagę na coraz częstsze wyrzucanie Boga ze sfery społecznej, materialnej. Współczesny człowiek uważa, że „tu nie jest Jego miejsce” i „nie godzi się na stwórczą moc Boga ogarniającą cały świat. Bóg jest Bogiem, dlatego ma władzę także nad materią” – uzasadniał bp Ryczan. Podał przykłady „wypędzania Jezusa z Europy”: próby zakazu budowania we włoskich szkołach szopek bożonarodzeniowych, „sztuczny twór z trójkątów” w Brukseli zamiast choinki. Jako przykład usuwania Boga podał także Francję, gdzie „kobiety arabskie nie mogą używać chust na twarzy, Żydzi jarmułek na głowie, a katolicy krzyża”. W Polsce też nie brakuje przeciwników Bożego Narodzenia – stwierdził biskup kielecki. Są rektorzy uniwersytetów, którzy usuwają krzyże z sal. Są partie i ugrupowania antychrześcijańskie, są jeszcze starzy komuniści, są liberałowie, którzy dzierżą władzę, są bluźniercy promowani przez telewizję. Są zapamiętali wrogowie Radia Maryja i telewizji Trwam. Oni wypędzają Jezusa z areny codziennego życia – zauważył. W swojej homilii przypomniał także rodzinny, pełen głębokiej symboliki obrzęd Bożego Narodzenia, zapamiętany z dzieciństwa, gdy Betlejem i Boże Narodzenie wypełniały myśli i wyobraźnię radością, gdy nie było podziału na rzeczywistość i wiarę. Nowonarodzony Chrystus był rzeczywistością. Zauważył także charakterystyczne okoliczności narodzenia Syna Bożego: ciszę adoracji ze strony pasterzy i Mędrców, wybór ubogich – jako świadków cudu narodzenia. Jezus sam stał się jednym z ubogich, wybrał ubogich apostołów i ubogich nazwał błogosławionymi, w ubóstwie „widział wartość i nadzieję”. Tę postawę reprezentowali np. św. Franciszek oraz pustelnicy - ojcowie pustyni. Biskup zwrócił także uwagę na dar miłosierdzia, które Jezus zostawił światu. Twoje narodzenie było z miłosierdzia, nauczanie z miłosierdzia, ubóstwo z miłosierdzia i śmierć na krzyżu z miłosierdzia do mnie. Przykładam dziś swoją twarz do Twego miłosiernego oblicza z Betlejem i proszę daj mi twoje miłosierne oczy, miłosierne ręce i miłosierne serce - mówił. Dziękował także za Kościół, który „głosi prawdę i broni prawdy”. Twój Kościół jest święty i uświęca świat, jest zarazem ludzki i niesie ze sobą ludzką ułomność. Twego Kościoła nie zwyciężą bramy piekielne i szatan, który odnosi zwycięstwa, także u nas w Polsce. W roku wiary dziękujmy za Kościół, który jest naszą matką – mówił. Zaapelował do diecezjan, aby zdecydowali się na spotkanie z miłością Jezusa, z Jego słowem, z Jego łaską i aby świętowali Boże Narodzenie w zdrowiu i braterstwie. KAI, znp
Nasze Święta Karpie, śledzie, pierogi, barszcz, sianko, choinki, pogańskie pochodzenie chrześcijańskich rytuałów, neopogańskie trywializowanie chrześcijańskiego święta, prawdziwy święty Mikołaj kontra zapasiony krasnal z przedwojennej reklamy coca-coli, który zajął jego miejsce, „gwiazdka” u gwiazd, rodzinny stół u państwa (do wyboru, do koloru, byle nie z PiS-u), wspomnienia o minionych Wigiliach, garść ciekawostek świątecznych z innych krajów… Tylko, cholera, jakby nie kombinować, nie da się przykryć informacji i faktycznym zamknięciu lotniska w Modlinie i nieopisanym bardaku z tym związanym − nikt nic nie wie, a zdążający do rodzin na święta pasażerowie przeklinają bezsilnie kursując w tę i z powrotem. Tak oto kompromituje się kolejna pokazówka „Polski w budowie”, po Stadionie Narodowym, który pewnie nigdy się już nie doczeka oficjalnego odbioru, i po odpicowanym po wierzchu Dworcu Centralnym w Warszawie. Zaprzeczyć temu nie można. Można najwyżej zepchnąć temat na stronę jedenastą, jak to robi „Rzeczpospolita”, można też wyszyć cały wielominutowy materiał o tym, że w sumie nie jest tak źle, jak to codziennie od pewnego czasu robią Wiadomości TVP. Do annałów powinien wejść dziennik sprzed kilku dni o świątecznych podróżach koleją: no, pewne problemy się zdarzają, ale są i takie pociągi, w których jest miejsce siedzące, a spóźnienie naprawdę nieduże, dowód, że nasz reporter sam się przejechał z kamerą. Wyemitowano to-to akurat w dniu, gdy przechodząc przez Dworzec Centralny ułowiłem niezwykły doprawdy komunikat, iż opóźniony o około 300 minut ekspres „Mewa” ze Szczecina do Warszawy Wschodniej został w dniu dzisiejszym odwołany. Rozumiecie Państwo − jeśli został odwołany, to w jaki sposób złapał 300 minut opóźnienia? W punkcie odjazdu (Szczecinie) jeszcze był, a w punkcie odbioru (Warszawie) po 300 minutach bezskutecznego oczekiwania pogodzono się z jego zniknięciem? Czyli odwołano go gdzieś po drodze? Co w takim razie stało się z pasażerami, którzy niefortunnie doń wsiedli? „Pociąg… zwiększył swe opóźnienie do iluś tam minut i w związku z powyższym uznany zostaje za zaginiony. Ktokolwiek wiedziałby o losie zaginionego, proszony jest o zgłoszenie do centralnej dyrekcji kolei państwowych, lub do najbliższej budki dróżnika…” − to tekst ze starej piosenki „Wałów Jagiellońskich” „Wars wita was”. Wtedy przynajmniej była jedna dyrekcja PKP, do której można by się zgłosić, a teraz – która z kolejowych spółek, których narobiło się więcej niż budek dróżników, odpowiada za zaginięcie ekspresu „Mewa”? Wracając jeszcze do rozsypywania się „Polski po budowie”, głośna stała się wypowiedź pani redaktor Paradowskiej, która w poparciu dla Partii zwykła iść o pół kroku przed samą Partią, że jej tych firm, które na Tuskowych budowach pobankrutowały, wcale nie żal. Dowcip w tym, że dzięki ogłoszeniu bankructwa wykonawcy inwestycji na Euro zwolnili się od obowiązku napraw gwarancyjnych. Co będzie miało pewne znaczenie, gdy „złuszczać się” zaczną kolejne kładzione na tempo nawierzchnie. Święta świętami, ale „pospolitość” nie odpuszcza; warto zajrzeć do „Naszego Dziennika” i rozmowy z mecenasem Rogalskim o kuriozalnym postępowaniu wytoczonym mu za obrazę prokuratora Parulskiego, w sposób nie bardzo wiadomo jaki konkretnie, a także materiał o dyscyplinowaniu prokuratorów, którzy ośmielili się skrytykować tzw. śledztwo smoleńskie. A w „Gazecie Polskiej Codziennie” przeczytać o nagrodzie im. Lecha Kaczyńskiego dla Krzysztofa Wyszkowskiego i przy świątecznym stole choć przez moment pomyśleć o losie tego jednego z najbardziej bohaterskich i zasłużonych Polaków, w III RP niedocenionego i skazanego na zapomnienie oraz prześladowanego przez prominentnego dziś byłego TW. I, pomimo licznych powodów do smutku i obawy, cieszyć się. Bo, jak nieustająco powtarzam − to nasze święto. To święto narodzin Boga, który na swe miejsce przyjścia wybrał głęboką wiochę na zapadłej prowincji, a nie stolicę, zwykłą oborę, a nie pałace, a na świadków narodzenia − prostych pastuchów, a nie intelektualistów, celebrytów czy inne „autorytety”. Coś nam przecież chciał w ten sposób powiedzieć. RAZ
Rektor KUL: "Co stało się z naszą Ojczyzną, że nazywanie zła po imieniu może być przewrotnie uznane za tzw. mowę nienawiści?" W naszej ojczyźnie dialog zastępuje się bezpardonowym oskarżaniem; uczmy się wzajemnego szacunku i przebaczenia - napisał w liście z okazji świąt Bożego Narodzenia rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego ks. prof. Antoni Dębiński. List czytany jest dziś w kościołach archidiecezji lubelskiej i zbierane są datki na tę uczelnię. Rektor KUL, przypominając postać św. Szczepana - pierwszego męczennika za wiarę, ukamienowanego w Jerozolimie ok. 36 r.- podkreślił, że wyznawanie wiary również w dzisiejszym świecie "nierzadko spotyka się z doświadczaniem upokorzeń, szyderstwa, a nawet prześladowań". Także i w naszej ojczyźnie dialog, wymagający wierności prawdzie i ducha empatii, zastępuje się bezpardonowym, poniżającym ludzką godność, wzajemnym oskarżaniem. Zamiast cierpliwie wsłuchiwać się w racje drugiej osoby, szafujemy epitetami dyskredytującymi naszego brata, w którym widzimy przeciwnika - napisał.
Dlaczego podnosimy wielki krzyk, zatykamy uszy i chwytamy za kamienie? Co stało się z naszą ojczyzną, że nazywanie zła po imieniu może być przewrotnie uznane za tzw. mowę nienawiści? Czy nie zatraciliśmy w życiu społecznym szacunku i wrażliwości dla cierpień osób poniżanych, słabych i bezbronnych? - pyta w liście rektor KUL. Ks. Dębiński podkreślił, że święta Bożego Narodzenia to szczególny czas pojednania. Przypomniał o tradycji zachowywania pustego miejsca przy wigilijnym stole, "aby nikt w świętą noc narodzenia Pana nie był sam". Może nadszedł czas, aby wypuścić z rąk "słowa-kamienie", rzucane na forach internetowych, w serwisach informacyjnych, w debacie publicznej czy w rodzinnej kłótni - napisał rektor. Jego zdaniem święta to szczególna okazja, aby "powrócić do ciszy betlejemskiej nocy" i uszanować także to, co słabe i bezbronne. Bóg stał się człowiekiem i przyszedł do nas jako bezbronne dziecko, które wymaga troski i opieki, które jest zależne od innych. Zechciejmy na nowo podjąć wymagający wysiłek uczenia się od pokornego Dziecięcia ducha akceptacji własnych i cudzych słabości, ograniczeń; uczmy się wzajemnego szacunku, zaufania, a gdy trzeba, to i heroicznego przebaczenia - napisał. Rektor KUL przypomina wiernym, że wszyscy są dziećmi jednego Boga. Zamiast ducha walki narodzony Pan przynosi nam orędzie pokoju i oddaje się w nasze ręce. Przyjmijmy nowo narodzone Dziecię w naszych braciach z czułą miłością - zaapelował ks. prof. Dębiński. Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II jest najstarszą uczelnią w Lublinie, jednym z najstarszych uniwersytetów w Polsce. Powstał w 1918 r. Obecnie na 47 kierunkach i specjalnościach kształci się tu ponad 17,5 tys. osób, a wykłada ponad 1,3 tys. nauczycieli akademickich. Wśród studentów KUL jest ponad 300 obcokrajowców z 26 krajów; najwięcej z Ukrainy, Białorusi i Czech. PAP/mall
Musimy zbudować przeciwwagę dla osi Berlin–Moskwa Zachód zostawił Ukrainę samą sobie. Postawa unijnych polityków pokazuje, że górę wzięła stara zasada, iż nieważne, z kim się robi interesy, byle wyjść na swoje. Z jednej strony Zachód oburza się na łamanie praw człowieka na Ukrainie i prorosyjski kurs elity rządzącej, a z drugiej czerpie profity z inwestycji ukraińskich oligarchów na terenie UE – z Ihorem Wasyniukiem, ukraińskim parlamentarzystą związanym z Ogólnoukraińskim Zjednoczeniem Batkiwszczyna, rozmawia Wiktor Potocki Po wyborach parlamentarnych na Ukrainie mapa polityczna uległa sporym zmianom. Laikowi trudno się czasem zorientować, kto jest kim i jaką opcję ideologiczną reprezentuje. Kto obecnie działa z ramienia ukraińskiej opozycji? Dzisiejsza opozycja na Ukrainie to przede wszystkim trzy największe partie obozu demokratycznego. Mam na myśli Ogólnoukraińskie Zjednoczenie Batkiwszczyna i partę Swoboda oraz Ukraiński Demokratyczny Alians na rzecz Reform Witalija Kliczki. Na czele Batkiwszczyny, będącej ponadpartyjnym ugrupowaniem politycznym, stoi przebywająca nadal w więzieniu Julia Tymoszenko. W dowód solidarności z Tymoszenko sześciu liderów ukraińskich partii politycznych zrezygnowało w pewnym momencie ze swoich ambicji politycznych i samodzielnego działania, łącząc się w jedno ugrupowanie pod szyldem Batkiwszczyny. Członkowie tego opozycyjnego bloku reprezentują poglądy proeuropejskie, nakierowane na integrację Ukrainy z państwami UE i demokratyzację struktur państwa. Ukraińska opozycja liczy obecnie blisko 200 parlamentarzystów. Pozostali to przedstawiciele Partii Regionów, komuniści oraz politycy bezpartyjni. Przy czym należy wyraźnie zaakcentować – rewelacyjny wynik Partii Regionów nie wziął się z powietrza, ale był możliwy wyłącznie dzięki licznym fałszerstwom wyborczym. Wysokie poparcie uzyskane w ostatnich wyborach przez tę partię trzeba postrzegać przez pryzmat wielu czynników, które przygotowały grunt pod wygraną. Partia Regionów już w trakcie kampanii wyborczej sprawowała kontrolę nad przestrzenią informacyjną. Jednocześnie, patrząc na wynik ostatnich wyborów z pewną przekorą, można go uznać za porażkę reżimu Janukowycza. Dość liczna reprezentacja opozycjonistów w parlamencie uniemożliwi bowiem Partii Regionów przeforsowanie planowanych zmian w ukraińskiej konstytucji. Zmian, które jeszcze silniej ukonstytuowałyby jej nieograniczoną władzę w państwie.
Na czym teraz najbardziej zależy opozycji? W pierwszej kolejności jest to usunięcie z urzędu prezydenta Wiktora Janukowycza. Chcemy wszcząć stosowną procedurę. To będzie pierwszy krok, by odsunąć reżim od władzy i wypuścić z więzień jego zakładników politycznych, takich jak Julia Tymoszenko i wielu innych. Kwestie nie mniejszej wagi to problemy ze stacjonowaniem rosyjskiej floty czarnomorskiej na Ukrainie i możliwość wprowadzenia w regionach drugiego po ukraińskim języka urzędowego. Przedstawiciele opcji demokratycznych utrzymują kurs rozwoju państwa w zgodzie z europejskimi standardami, zwłaszcza w kwestii ustawodawstwa. Jeszcze na wstępnym etapie planuje się przeforsować w parlamencie zapisy ponad stu ustaw, które powinny trwale przemeblować struktury i porządek państwa, jaki wdrożono na Ukrainie w ostatnich trzech latach. Ze względu na fakt, że Partia Regionów nie będzie miała w tej kadencji tak silnej pozycji jak w poprzedniej, liczymy na postępy w sprawach, które uznajemy za priorytetowe. Opozycja nie zamierza się jednak poruszać w obrębie suchej dialektyki ustawodawczej, pomysł na zmiany jest wielopłaszczyznowy i będzie dotyczył również takich kwestii jak zwalczanie korupcji i zapewnienie Ukrainie bezpieczeństwa energetycznego. W otoczeniu prezydenta Janukowycza nie brakuje skorumpowanych osobników. Odkąd przejął on władzę, budżet państwa zamienił się w kasę zapomogową dla wąskiej grupy znajomych i rodziny prezydenta. W internecie jest mnóstwo artykułów na ten temat. Wystarczy powiedzieć, że poziomem korupcji Ukraina dorównuje państwom afrykańskim. Osobnym tematem jest bezpieczeństwo energetyczne. Pamiętam, jakie pomysły na energetyczne uniezależnienie się od Rosji mieli inicjatorzy Pomarańczowej Rewolucji i ubolewam, że wszystkie te plany spełzły na niczym, a Ukraina brnie w coraz większą zależność od Moskwy i Gazpromu.
Ale nie zaprzeczy Pan przecież, że opozycja miała dwa lata na przeforsowanie swoich projektów. Od Pomarańczowej Rewolucji do przegranych w 2010 r. wyborów stery władzy znajdowały się w rękach opozycji.To nie było do końca tak, jak pan sugeruje. Obecni liderzy opozycji nie odgrywali w tamtym czasie pierwszoplanowej roli na ukraińskiej scenie politycznej. Poza tym, abstrahując od błędów popełnionych zarówno przez prezydenta Wiktora Juszczenkę, jak i premier Julię Tymoszenko, trzeba pamiętać, że Ukraina miała i ma do czynienia z Rosją – potężnym i doświadczonym graczem, realizującym nieprzerwanie swoje ambicje mocarstwowe. Jak się jest w potrzasku, to trudno manewrować i sytuacji wcale nie zmienia fakt, że walka toczy się na własnym terenie. Poruszam ten temat, ponieważ nie jest on mi obcy. Przez pewien czas byłem wiceszefem zarządu narodowego operatora energetycznego i pamiętam, jak było trudno. Ale problem nie zamyka się i nie kończy na zakleszczeniu energetycznym, jest jeszcze aspekt geopolityczny. Nie oszukujmy się, Zachód przyzwolił Rosji na odzyskanie jej dawnej strefy wpływów. Słowa o niepodległości i potrzebie walki o niezależność, padające z ust zachodnich polityków, są krzepiące i słuszne, ale nie zmieniają faktu, że Ukrainę zostawiono dziś na pastwę jej ambitnego sąsiada, podobnie jak wcześniej Gruzję. Z ciężkim sercem śledzę wiadomości o kolejnych aresztowaniach ludzi, którzy latami ściśle współpracowali z Micheilem Saakaszwilim. A tam to już staje się normą. Niemal co tydzień kogoś zatrzymują. Wiele osób, czując zbliżające się niebezpieczeństwo, wybrało emigrację. Postawa unijnych polityków pokazuje, że górę wzięła stara zasada, iż nieważne, z kim się robi interesy, byle wyjść na swoje. Najgorsze jest jednak to, że np. obecność unijnych obserwatorów na ostatnich wyborach jeszcze uwiarygodniła reżim Janukowycza, ponieważ na podstawie raportów europejskich wysłanników wybory uznano za demokratyczne. Mimo że było oczywiste, iż ich przebieg był daleki od demokratycznych standardów. Z jednej strony Zachód oburza się na łamanie praw człowieka na Ukrainie i prorosyjski kurs elity rządzącej, a z drugiej czerpie profity z inwestycji ukraińskich oligarchów na terenie wspólnoty i w rajach podatkowych. W samym tylko 2012 r. z Ukrainy „wypompowano” ponad 50 mld dolarów.
Jak Pan ocenia obecną współpracę polsko‑ukraińską? Szczerze? Od kilku lat nie widzę żadnej współpracy między Polską a Ukrainą. Za kadencji prezydentów Wiktora Juszczenki i śp. Lecha Kaczyńskiego też nie układała się ona wzorowo, ale obaj przywódcy przynajmniej wypracowali wspólne stanowisko co do polityki zagranicznej i bezpieczeństwa energetycznego. Wiem jednak, że Ukraina cieszy się sympatią wielu polskich polityków, którzy przejawiają osobistą inicjatywę w kwestii polepszania wzajemnych relacji między naszymi państwami. Ludzie ci często działają na skalę międzynarodową. Generalnie, stosunki polsko‑ukraińskie to temat złożony, ale jedno jest bezsporne: Polska i Ukraina powinny budować w Europie wspólny front, zwłaszcza gospodarczy, będący przeciwwagą dla osi Moskwa–Berlin. Przeprowadzenie z ominięciem naszych państw gazociągów Nord Stream, a wkrótce i South Stream stawia nas w podobnym położeniu. Z tej perspektywy niezwykle palącym wyzwaniem staje się ścisła współpraca energetyczna. Zwłaszcza w obliczu działań antyłupkowego lobby, które z wielką determinacją utrudnia wyrwanie się spod kurateli Gazpromu. Jestem zdania, że Polska i Ukraina powinny dać odpór tym szkodliwym manewrom i wspólnymi siłami poszukiwać alternatywnych źródeł energii.
Ihor Wasyniuk – ukraiński polityk i parlamentarzysta. Znany na Ukrainie jako organizator akcji w obronie języka ukraińskiego po przyjęciu ustawy dającej możliwość wprowadzania języka rosyjskiego jako urzędowego w poszczególnych regionach Ukrainy. W latach 2005–2006 wiceprezes w zarządzie narodowego operatora energetycznego Naftogaz Ukraina. Zdecydowane stanowisko ówczesnego zarządu w relacjach z Gazpromem doprowadziło do ostrego konflikt między Ukrainą i Federacją Rosyjską (doszło wówczas do tzw. pierwszej wojny gazowej). Ihor Wasyniuk został wybrany do ukraińskiej Rady Najwyższej z ramienia Ogólnoukraińskiego Zjednoczenia Batkiwszczyna w centralnych dzielnicach miasta Lwowa. Wiktor Potocki
NASZ WYWIAD: Chcą zniszczyć wartości, moralność, religię, rodzinę, zatem wszystko to, co czyni człowieka silnym, co pozwala zbudować mu silną tożsamość - uważa Barbara Stanisławczyk wPolityce.pl: W ubiegłym tygodniu Polska podpisała Konwencję RE o zapobieganiu przemocy wobec kobiet. Czy zgadza się Pani z hasłem zwolenników Konwencji, że przemoc ma płeć? Barbara Stanisławczyk, pisarka i reportażystka: Zależy jak zdefiniujemy przemoc. Jeśli przyjąć, że mówimy tylko o przemocy fizycznej, to generalnie można się zgodzić, że to gównie kobiety padają jej ofiarą, choć to też jedynie generalizacja, wiemy, że są odstępstwa od tej reguły. Przyjmując jednak, że to mężczyzna jest agresorem, pozostaje pytanie o przyczyny agresji, często wywołują ją, świadomie lub nieświadomie, same kobiety. Przemoc psychiczna prowadzi zaś do przemocy fizycznej. Wiele na ten temat mogą powiedzieć psychiatrzy, dlatego zwykle leczą całe rodziny, a nie tylko jednego jej członka. Gdy zaś chodzi o przemoc psychiczną, myślę, że można tu mówić o pełnym równouprawnieniu. Podobnie jak w przypadku przemocy wobec dzieci. Obydwie płcie mają w tym swój udział. Czytając Konwencję mam jednak obawy, że pojęcie przemocy zostanie rozszerzone na sferę przekonań, poglądów, wyznawanych wartości i że te będą z góry ustalone, gwarantowane prawnie i pilnowane metodami administracyjnymi i policyjnymi. Przyjrzyjmy się choćby artykułowi 12.1 Konwencji, który mówi: „Strony stosują konieczne środki, aby promować zmiany w społecznych i kulturalnych wzorach zachowań kobiet i mężczyzn, w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji i wszelkich innych praktyk opartych na pojęciu niższości kobiet lub na stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn”. Zatem wychowanie dzieci w tradycyjnym systemie wartości, zgodnie z zasadami religii i chrześcijańskiej moralności, która jest obwiniana przez lewicowo-liberalne środowiska za poniżanie kobiet i przypisywanie im podrzędnej roli, w myśl Konwencji może być zakazane, a nawet karane jako element przemocy. Czy więc to urzędnicy mieliby decydować i egzekwować metody wychowawcze, odbierając tym samym władzę rodzicom i możliwość wychowania potomstwa w systemie wartości, który sami wyznają, aż do momentu osiągnięcia przez dzieci dojrzałości? To tylko jeden przykład zagrożeń, jaki moim zdaniem Konwencja niesie. Widzę w nim jednocześnie zaprzeczenie tolerancji, głoszonej przez te same środowiska. Wygląda bowiem na to, że tolerancja dotyczy tylko zachowań i poglądów, które przez te środowiska są oczekiwane i promowane, w stosunku do innych zaś dopuszcza się nie tylko brak tolerancji, ale nawet ich zwalczanie.
Zdaniem zwolenników konwencji, dotychczasowy ład społeczny się nie sprawdził, bo nie wyeliminował przemocy, więc trzeba go zmienić. Potrzebne jest więc coś na kształt rewolucji społecznej. Do czego może ona doprowadzić? Mieliśmy już próbę budowania świata idealnego, opartego na pięknie przecież brzmiących hasłach „równości, wolności i braterstwa”. Dziś nazywamy go totalitaryzmem. W założeniach okazał się utopią, w realizacji koszmarem, który kosztował życie wielu milionów ludzi, dla innych cierpienia, poniżenie, cofnięcie w rozwoju cywilizacyjnym. System, który zakładał, że człowieka można wyrwać z rodziny, „zakodować” zgodnie z założeniami systemu. Totalitaryzm komunistyczny upadł nie tylko dlatego, że nierealne były jego założenia ekonomiczne, upadł ponieważ działał wbrew naturze człowieka. Zakładał, że człowieka i jego potrzeby można dowolnie kształtować. A tak nie jest, z czym zgodzili się nawet liberalni i lewicowi naukowcy, jeśli są tylko i aż naukowcami, a nie ideologami lewicy. Zgodzili się, że człowiek jest kształtowany kulturowo, ale że istnieje „stan pierwotny”, podstawowy i on jest niezmienny. To jest właśnie natura człowieka, która zawsze da o sobie znać. Teraz, między innymi za pomocą Konwencji, mamy nową próbę totalnego zapanowania nad człowiekiem, przy założeniu, że może się to udać, jeśli „stworzy się” go na nowo. Wyrwie z cywilizacyjnych ram, które poza naturą, go ukształtowały, a najlepiej zniszczy te cywilizacyjne ramy, czyli zniszczy system wartości, moralność, religię, rodzinę, zatem wszystko to, co czyni człowieka silnym, co pozwala zbudować mu silną tożsamość. W zamian powie mu się, że może wszystko, nawet wybrać sobie płeć, że może zastąpić Pana Boga, bo przecież Boga w ideologii lewicowej nie ma, człowiek jest sam dla siebie Bogiem, że ma pełną wolność i jest najważniejszy, on sam, człowiek-indywiduum. Tyle tylko, że już siedemdziesiąt lat temu Erich From wykazał, że taka wolność jest w rezultacie ucieczką od wolności, prowadzi do poszukiwania autorytetów zewnętrznych, że ową teoretyczną wolność może zapewnić tylko silny system z udziałem środków karnych i że w rezultacie ów nadmiar źle pojętej wolności prowadzi do totalitaryzmów, między innymi doprowadził do faszyzmu.
Jakie Pani zdaniem są inne, lepsze sposoby na zapobieganie przemocy wobec kobiet niż niwelowanie różnic płci? Najlepszym i najskuteczniejszym strażnikiem człowieka jest jego moralność i sumienie; spójny system wartości. A te stworzyła, pielęgnuje i rozwija cywilizacja, w której żyjemy. Jednak żaden system, ani moralny ani administracyjno-policyjny, nie daje stuprocentowej gwarancji wyeliminowania zła, gdyż człowiek w swej istocie jest ułomny. Ma też naturalną tendencję do eksplorowania świata i próby zapanowania nad nim, co przynosi nie tylko dobre skutki, ale i złe. Ale to właśnie system moralny pozwala człowiekowi kierować się ku dobru, unikać pokus, a tym samym budować własną siłę psychiczną. Człowiek słaby, zalękniony wewnętrznie, pogubiony jest agresywny, o czym wiedzą psychologowie i psychiatrzy. A taki właśnie jest „człowiek ponowoczesny”, czyli wytwór myśli lewicowo-liberalnej. Rozpychanie granic swobód obyczajowych, taka wolna amerykanka w tej dziedzinie, oderwanie seksu od miłości, prowadzi do utraty godności człowieka, w tym kobiety, do zatarcia wzajemnego szacunku mężczyzny i kobiety. Człowiek, któremu wmówiono, że wszystko mu wolna, ”róbta co chceta”, a od którego potem oczekuje się odpowiedzialności, poczucia obowiązku i respektowania zasad, staje się zły i agresywny w stosunku do tego, kto mu te zasady próbuje narzucić. Większość zaś kobiet, zwłaszcza po urodzeniu dzieci, oczekuje i narzuca zasady i ograniczenia, a potem się dziwi. Jesteśmy szanowani na tyle, na ile sami się szanujemy.
Człowiek wychowany w rodzinie, niekoniecznie najlepszej, ale w rodzinie, mający silne wzorce społeczne, człowiek wiedzący co to dobro i co to zło, jest silniejszy od tych, którzy tego odniesienia nie mają. Człowiek wiedzący, kim i czym jest. Znający swoje ograniczenia. Ta wiedza, ta świadomość paradoksalnie daje siłę. Złudne poczucie wszechmocy prowadzi do zagubienia. O czym nawet pisze guru lewicy, Zygmunt Bauman. Opisywany świat ponowoczesnego człowieka, przeraża nawet samego autora, twórcę postmodernizmu. Najlepszym, najbezpieczniejszym dla siebie i innych jest człowiek pilnujący się sam, a więc człowiek moralny, wychowany do życia w rodzinie, we wspólnocie, potrafiący kochać innych, nie tylko siebie i potrafiący, kiedy trzeba, dla innych się poświęcać. Nie egoista, który pragnie wszystkiego, a więc w rezultacie nie wie czego chce. Jeśli człowiek nie upilnuje się sam, nie powstrzyma swoich złych instynktów, złości, żaden system karny i żadna policja tego nie załatwi, może kogoś takiego ukarać, ale go nie powstrzyma przed złem. Skuteczny system prewencyjny oznaczałby system opresji, totalnej inwigilacji. Trzeba więc wzmacniać wartości, na których jest zbudowana nasza cywilizacja, wzmacniać samą cywilizację, a nie ją niszczyć. Bo w ten sposób nawet ideolodzy lewicy podcinają gałąź, na której siedzą. Miękkie lądowanie w postaci zastępczych systemów ideologiczno-filozoficznych, realizowanych za pomocą politycznej poprawności jest tylko doraźną ułudą. Owieczka Dolly umarła za młodu, a nowej nie wyprodukowaliście.
Wprowadzenie Konwencji nie wiąże się w zasadzie z wprowadzeniem żadnych nowych instrumentów prawnych, wiąże się za to z dużymi kosztami, m.in. na administrację np. po stronie urzędników. Może więc lepiej byłoby te pieniądze inaczej wydać? Oczywiście, że tak. Te szacowane 200 mln złotych, które kosztowałoby wprowadzenie Konwencji warto przeznaczyć na politykę prorodzinną, bo tylko taka uratuje nas przed klęską demograficzną, jaka wisi nad Polską. Polska wymiera. Trzeba sprawić, by Polacy chcieli i mogli rodzić dzieci, a także, by rodzice mieli więcej czasu na wychowywanie potomstwa, a nie zastępować ich, powierzając wychowanie urzędnikom i funkcjonariuszom. Przerabialiśmy to już w komunie, otrzymaliśmy wytwór zwany homo sovieticus. Naziści też wychowywali sobie pokolenie morderców, wyrywając ich z rodziny. Nie chcemy już więcej ludzi bez właściwości. Tacy są groźni. Zamiast więc opłacać rzesze „emisariuszy”, którzy będą uczyć w szkołach „niesteoretypowych ról płci”, czyli de facto promować homoseksualizm i transseksualizm, trzeba wzmocnić system zwykłej edukacji, która wykształci mądrego, silnego człowieka o wszechstronnej wiedzy. Taki poradzi sobie w świecie, niezależnie czy jest homoseksualistą czy heteroseksualistą, czy jest mężczyzną czy kobietą. Poradzi sobie sam, bez pomocy „emisariuszy” i sam wychowa dobrze dzieci. W przypadku marginesu patologii zawsze można się posłużyć istniejącym systemem prawnym, ewentualnie w razie potrzeb zaostrzonym.
Dla kogo jest w istocie korzystne wprowadzenie Konwencji? Konwencja wpisuje się w próbę budowania globalnego społeczeństwa lewicowego, oderwanego od tradycji, narodu, korzeni cywilizacyjnych, religii, bez spójnego systemu wartości. To jest kreacja człowieka ponowoczesnego, czyli człowieka bez właściwości – nawet właściwości płciowych, z elastycznym kręgosłupem moralnym, a więc człowieka łatwo sterowalnego. Żywej maszyny do wykonywania zadań podsuniętych przez wzorce świata ponowoczesnego i sztucznie kreowane w tym celu „autorytety”, zwane inaczej idolami, których w razie potrzeby łatwo zastąpić innymi. Bo to są autorytety zbudowane nie na systemie wartości i bezwzględnych ponadczasowych osiągnięciach, ale na słupkach popularności, a te są we władzy mediów, wystarczy kogoś odpowiednio często pokazywać i promować. Trudno powiedzieć, czy ten eksperyment jest celem samym w sobie, czy cel jest głębszy. Twórcy ponowoczesnej filozofii i ideologii zapominają jednak, że istnieją inne cywilizacje, które z Zachodu biorą, co najwyżej nowe technologie, natomiast wartości, na których „stoją”, pielęgnują. Oby te cywilizacje się nie zderzyły. Tego się boję najbardziej.
Rozmawiała DLOS
Między „listą Kwaśniewskiego” a wódką z Biłgoraja Miller zamyka swoją partię w naturalnie mu najbliższym kręgu pezetpeerowsko-esbeckich emerytów. Siwiec i Kwaśniewski są jednak nieco młodsi i najwyraźniej bliżej im do następnego pokolenia lewicy, wychowanego w dużej mierze już w III RP na jadowicie antyreligijnych wydawnictwach typu Urbanowego „Nie” i docierających z Zachodu obyczajowych nowinkach. PZPR, której zbrodniczym ramieniem były SB, MO czy wojskowe służby specjalne, przepoczwarzyła się po 1989 r., aby do chwili obecnej dotrwać w postaci Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Wiele wskazuje na to, że wkrótce nastąpić może kolejny etap ewolucji tego tworu politycznego.
Manewr Siwca Wskazywać na to mogą widoczne po lewej stronie sceny politycznej podskórne ruchy. Najbardziej spektakularnym spośród nich było wystąpienie z SLD Marka Siwca. Jest on przecież jednym z aparatczyków najściślej zrośniętych najpierw z partią komunistyczną, a potem z formacjami postkomunistycznymi. Do PZPR wstąpił, jak Kwaśniewski, już w wieku 22 lat, w 1977 r. Kolejni szefowie partii, Jaruzelski, a następnie Kwaśniewski i Miller, powierzali mu zadania wymagające szczególnego zaufania. Był m.in. pierwszym redaktorem naczelnym „Trybuny” po jej wykreowaniu na miejsce „Trybuny Ludu”, ministrem i szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego i wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego z ramienia lewicy. Siwiec wykonał kilka dni temu zaskakujący dla wielu ruch, rezygnując z członkostwa w SLD. Oficjalnie tłumaczy on swój krok niezadowoleniem z polityki szefa partii Leszka Millera. Zarzucił mu, że SLD „prowadzi politykę, która nie gwarantuje wyjścia z opozycji”, w której Sojusz pozostaje już blisko dziewięć lat, co powoduje zmęczenie struktur. Siwiec widzi możliwość powrotu SLD do władzy dzięki współpracy z Ruchem Palikota oraz Aleksandrem Kwaśniewskim. Uwidocznił się tym samym na lewicy podział na tych, którzy chcą postawić, jak Siwiec, na wykorzystanie populistycznego, antykościelnego nurtu w polskim życiu politycznym, nawiązującego bezpośrednio do czasu walki z Krzyżem Pamięci na Krakowskim Przedmieściu, i tych, którzy woleliby pozostać w tradycyjnych ramach nieco bardziej racjonalnej i nie tak agresywnej strategii lewicowej. Tych drugich oprócz Millera reprezentuje również Włodzimierz Cimoszewicz, który wprost potępił dążenie do wojny z Kościołem. „Przecież nie chodzi o fundowanie biskupom mercedesów z pieniędzy publicznych, tylko o środki na świadczenia emerytalne i remont kościołów – tak Cimoszewicz krytykuje rządowy projekt zniesienia Funduszu Kościelnego. – Nie do końca rozumiem powód całej tej awantury. Nie chodzi o żadne kwestie zasadnicze, a pieniądze są relatywnie niewielkie”. A były premier reprezentuje przecież dosyć wpływową na lewicy, zdystansowaną od ugrupowania Palikota frakcję. Co szczególnie dziwi, wydawało się do tej pory, że także blisko związany z Kwaśniewskim Siwiec nie należy do skrajnie antychrześcijańskiego skrzydła lewicy. Wziął on nawet w czerwcu udział w publicznym wysłuchaniu w sprawie dyskryminacji telewizji Trwam w Brukseli. Co zatem stało się w ciągu ostatnich sześciu miesięcy, że chce teraz współpracować z Palikotem?
Walka pokoleń Najbardziej prawdopodobnym powodem wydaje się konflikt personalny z szefem SLD. Miller jest coraz starszy, najwyraźniej brakuje mu pomysłów i zamyka swoją partię w naturalnie mu najbliższym kręgu pezetpeerowsko-esbeckich emerytów. Siwiec i Kwaśniewski są jednak nieco młodsi i najwyraźniej bliżej im do następnego pokolenia lewicy, wychowanego w dużej mierze już w III RP na jadowicie antyreligijnych wydawnictwach typu Urbanowego „Nie” i docierających z Zachodu obyczajowych nowinkach. A wśród tych 30-, 40-latków spore wpływy zdołał uzyskać swoją agresywnie antykościelną polityką właśnie producent wódek z Biłgoraja. Siwcowi marzy się zatem zapewne wspólne z Palikotem stworzenie partii, która przejęłaby większość elektoratu SLD, a w dodatku mogłaby stanowić propozycję również dla części zwolenników Platformy. Zwłaszcza w rozważanym, jak się wydaje, w strukturach realnej władzy scenariuszu wymiany coraz bardziej wypalonego Tuska na „konserwatywnego” Jarosława Gowina.
Tusk jak Palikot Na razie bowiem to właśnie premier skutecznie realizuje wytyczony przez Palikota plan frontalnego ataku na Kościół. Forsowana przez rząd likwidacja Funduszu Kościelnego, a przede wszystkim coraz wyraźniejsze dążenie do usunięcia lekcji religii ze szkół, czyli generalnie zapowiedziane już przed ubiegłorocznymi wyborami przez Tuska „nieklękanie przed księdzem”, ma zapewne służyć właśnie przyciągnięciu i utrzymaniu przy Platformie tej grupy wyborców, która mogłaby przejść pod skrzydła polityka z Biłgoraja. Wygląda więc na to, że te ok. 10 proc. elektoratu, dla których czynnikiem motywującym jest nienawiść do wiary, wydało się teraz z kolei tak atrakcyjne dla Siwca, że zdecydował się na wykonanie wolty. Jednak może ona okazać się krokiem w pustkę, gdyż grupa ta jest obecnie całkowicie zagospodarowana – z jednej strony przez mającą nadal możliwość wcielania w życie antykościelnych postulatów PO, z drugiej przez Palikota z jego mową nienawiści. Ruch Siwca może okazać się kompletnym niewypałem także dlatego, że wprawdzie Palikotowi oczywiście jest na rękę mieć żebrzących o jego wsparcie polityków SLD, ale jednocześnie nic go nie zmusza do dzielenia się tą częścią realnej władzy, którą gwarantuje mu już obecnie status cichego koalicjanta Tuska, który zawsze dotychczas mógł liczyć na wsparcie RP w kluczowych głosowaniach w parlamencie. Siwiec może zatem zostać zmuszony do upokorzenia się i przełknięcia takiej choćby żaby, jak Ryszard Kalisz całujący w rękę Annę Grodzką, a niekoniecznie musi w zamian uzyskać dostęp do rządu dusz nad antykościelnym motłochem, symbolizowanym przez pijanych „młodych wykształconych” z Krakowskiego Przedmieścia. Na swoim blogu Siwiec podpisał się nawet pod stwierdzeniem, że Polsce nie jest potrzebna lewica, lecz „opcja modernistyczna”, otwarta nie dla „zainteresowanych polityczną karierą populistów, ale ludzi światłych i postępowych”. Najwyraźniej przebywając długo w Brukseli, Siwiec uznał, że „postęp” symbolizują Anna Grodzka i Robert Biedroń…
A może lista Kwaśniewskiego? Wiele wskazuje na to, że oderwał się od rzeczywistości i przeliczył w swoich kalkulacjach. Nie poszedł za nim nikt z SLD. Nawet Kwaśniewski zdystansował się od jego wolty, mówiąc wprost, aby go „nie łączyć” z decyzją Siwca. „Trzeba rozmawiać o współpracy – powiedział były prezydent. – Jestem przekonany, że w Polsce jest wyborca lewicowy, dużo liczniejszy niż głosy, które są oddawane na SLD czy Ruch Palikota” – zaznaczył jednak Kwaśniewski, z czego zdaje się wynikać, że jego koncepcja jest szersza niż Siwca i zapewne obejmowałaby również środowiska dawnej Unii Wolności. Możliwe zatem, że krok Siwca zwiastuje po prostu nowy etap podziałów i chaosu na lewicy. Jedność SLD wydaje się należeć do przeszłości. Tak różne wizje programowe muszą przecież wcześniej czy później doprowadzić do podziałów w partii Millera, zmęczonej dziewięcioletnim postem w opozycji.
Siwiec drugim Rosatim? A działają tam wszak potężne siły odśrodkowe. Z jednej strony na zainteresowanych konkretnymi, materialnymi korzyściami oddziałuje magnes partii władzy, który już przyciągnął do Platformy znaczną część wyborców SLD i takich liderów jak Dariusz Rosati czy Danuta Hübner. Z drugiej zaś sukces opartego na wzbudzaniu silnych emocji ugrupowania Palikota jest atrakcyjny dla tych, którzy kierują się bardziej względami ideologicznymi. W każdym razie widać, że lewicą zaczynają znów targać wewnętrzne sprzeczności. Co ciekawe, nie dotyczą one w ogóle spraw, które kiedyś z nią się kojarzyły: poziomu życia, bezrobocia, godziwej płacy czy obrony praw pracowniczych. Dziś przez „wykluczonych” rozumie się tam homoseksualistów czy innych, mających mniej czy bardziej wydumane problemy z tożsamością płciową. A główną osią programu politycznego chce się uczynić walkę z Kościołem. Wydaje się to zresztą stwarzać wyraźne i interesujące miejsce do zagospodarowania dla opozycji, głównie dla PiS. W obliczu nieuchronnie nadciągającego załamania gospodarczego będzie musiało bowiem także wśród wyborców SLD i RP nastąpić otrzeźwienie i zamiast koncentrować uwagę na ideologii i imprezach w gejowskich pubach, lemingi będą musiały zacząć się zastanawiać, jak z zasiłku dla bezrobotnych spłacić raty kredytu we frankach. Jeśli nie wręcz jak dotrwać do pierwszego… W tym momencie PiS wydaje się znakomicie wpisywać w klimat polityczny z debatami programowymi o konkretnych problemach społecznych i z postulatem stworzenia technicznego rządu prof. Piotra Glińskiego, który miałby się zająć właśnie głównie walką ze skutkami kryzysu gospodarczego. Można sobie zatem tylko życzyć, aby lewica nadal zajmowała się księżycowymi czy raczej tęczowymi problemami „mniejszości seksualnych” i jak najdłużej debatowała nad kryzysem własnej tożsamości. Jej wewnętrzne podziały mogą bowiem krajowi wyjść tylko na dobre.
Artur Dmochowski
"Bardzo dobrze negocjuje się z Niemcami, przedstawiając twarde fakty. Oni je wtedy akceptują." NASZ WYWIAD z mec. Hamburą O mecenasie Stefanie Hamburze, berlińskim adwokacie, w ostatnim czasie dowiadujemy się przy okazji sprawy katastrofy smoleńskiej, gdyż jest on pełnomocnikiem kilku rodzin, które straciły bliskich w tragedii. Mało osób jednak wie, że pan mecenas wielokrotnie reprezentował w przeszłości sprawy Polski i Polaków. wPolityce.pl: Urodził się pan w Gliwicach. Jak pan się znalazł w Niemczech? Stefan Hambura: Za czasów komunistycznych należałem do tzw. mniejszości niemieckiej w Polsce, która wtedy oficjalnie – zdaniem komunistów - nie istniała i nie miała prawa istnieć. W 1978 r. w ramach łączenia rodzin, wyjechaliśmy do Republiki Federalnej Niemiec. Gdy wspominam czasy komunizmu w Polsce, bo gdy wyjeżdżaliśmy miałem 17 lat, to pamiętam, że moi rodzice stracili pracę, zostali z niej zwolnieni właśnie z tego powodu, że składali wnioski na wyjazd do Niemiec. Pamiętam też, że nauczycielki i opiekunki wypytywały nas – małe dzieci – czy rodzice chcą składać wnioski o wyjazd do Niemiec. Tata nas ostrzegał, że choćby pani się bardzo uśmiechała, brała na kolana i pytała o różne sprawy rodzinne, to żeby mówić „nie”. Ale jak wiadomo – będąc dzieckiem – jest to bardzo trudne zadanie do wykonania, bo według starego powiedzenia – pijak i dziecko zawsze powiedzą prawdę. Przypomniałem sobie to wszystko teraz, bo trwają debaty na temat mniejszości niemieckiej w Polsce i polskiej w Niemczech i jestem zadowolony, że minęły już czasy komunistyczne. Mogę powiedzieć, jak sprawa mniejszości niemieckiej w Polsce wyglądała na przełomie lat 80. i 90. Pomagałem mniejszości niemieckiej w Polsce, np. wraz z kilkoma kolegami zrzucaliśmy się na prenumeratę gazety niemieckiej, którą wysyłaliśmy do Niemców na Górny Śląsk. Chodziło nam po prostu o to, aby był przepływ takich normalnych informacji, a nie żeby to środowisko kisiło się we własnym sosie. Dlatego dobrze znam te zagadnienia. Tak więc mogę powiedzieć, że te standardy, które zostały wypracowane w Polsce w odniesieniu do mniejszości niemieckiej, powinny zostać jak najszybciej przeniesione do Niemiec, dla mniejszości polskiej. W tym kierunku to powinno pójść, aby w Niemczech te standardy podwyższać i doprowadzić do takiego samego poziomu jak jest w Polsce.
Często reprezentuje pan osoby z kraju urodzenia, także przed niemieckim wymiarem sprawiedliwości. Jak to się zaczęło? Co do reprezentowania praw Polaków w Niemczech, to dla mnie taką przełomową sprawą były lata, gdy Powiernictwo Pruskie zaczęło występować ze swoimi koncepcjami (żądania odszkodowawcze za utracone majątki Niemców w Polsce – przyp. red.) przeciwko Polsce. Dla mnie to było wręcz niezrozumiałe, taka pasywna reakcja strony polskiej. Uważałem już wtedy, że Polska ma instrumentarium, bardzo klarowne instrumentarium i z powodzeniem może korzystać z możliwości prawnych, które istnieją. Bardzo mnie dziwi, że mało kto konkretnie się za to w Polsce brał. Dla mnie taką osobą, z którą w tych sprawach nawiązałem kontakt, to był wtedy Antoni Macierewicz. Chodziło konkretnie o projekt przyjętej we wrześniu 2004 r. uchwały sejmowej (wywołała wielką burzę w Niemczech i de facto wyhamowało żądania Powiernictwa Pruskiego – przyp. red.) o dochodzeniu przez Polskę reparacji wojennych od RFN. To był dla mnie taki przełom, bo wtedy to ja pisałem ekspertyzę prawną dla Sejmu. Właśnie wtedy zwróciłem stronie polskiej uwagę, że warto korzystać z możliwości, które daje prawo i warto prezentować swoje opinie i poglądy.
Drugim takim przełomowym momentem w moim życiu był czas, gdy wystąpiłem przeciwko RFN w imieniu pani Izabeli Brodackiej, która po wojnie opiekowała się ciężko chorym ojcem – więźniem obozu Auschwitz. Ta sprawa pokazała stronie niemieckiej, że miecz, którym próbuje szermować, jest obosieczny. Niektórzy wtedy zaczęli zwracać uwagę, że zaangażowałem się politycznie. Ja uważam, że nie. Po prostu zwróciłem uwagę Polakom na instrumentarium prawne jakie posiadają.
Jak pan widzi stosunek Niemców do Polaków? Czy zmienia się on w ostatnim czasie? Obserwuję w Niemczech brak rzeczywistego zainteresowania Polską i Polakami. Sprawy polskie pojawiają się tu od czasu do czasu. Mieszkając w Berlinie na co dzień, gdy rozmawiam z ludźmi, to oni więcej wiedzą co się dzieje w Paryżu, Rzymie czy gdzie indziej, niż o kraju, z którym mają granicę 80 czy 90 kilometrów od miasta. Na Polskę i Polaków patrzy się tu jeszcze z góry.
Jakimi negocjatorami są Niemcy? Czy szanują ustępującego we wszystkim partnera, a doceniając "dobrą wolę" hamują wówczas swoje apetyty? Czy wprost przeciwnie - gdy widzą słabość starają się maksymalnie poszerzyć zakres swej władzy i dominacji? Nie mam wątpliwości, że na pertraktacje, na rozmowy z Niemcami trzeba zawsze przyjeżdżać dobrze przygotowanym. W przeciwnym razie można skończyć tak jak premier Tusk odnośnie Nordstream, który coś tam wspominał, że pani kanclerz „jeszcze się nad tym pochyli”, a jak widzimy do dziś nie ma żadnego konkretnego rozwiązania i jest tylko jakaś bardzo płynna deklaracja. Podobnie rzecz się ma w kontekście mniejszości polskiej w Niemczech. Gdyby strona polska nie miała tylko jednej dobrej ekspertyzy profesora Jana Sandorskiego, Andrzeja Saksona i dr. Michała Nowosielskiego co do statusu polskiej mniejszości i co do skutków rozporządzenia Hermanna Göringa (w sprawie likwidacji mniejszości polskiej, obowiązuje do dziś - przyp. red.) i gdyby poszperać w archiwach na terenie Niemiec oraz Polski, to polska pozycja negocjacyjna byłaby o wiele lepsza. Pytanie jest zasadne: czy polski rząd chciał mieć lepszą pozycję? Co do generalne zasady. Bardzo dobrze się negocjuje z Niemcami przedstawiając twarde fakty. Oni je wtedy akceptują.
Czy z pańskich codziennych obserwacji można wysnuć wniosek, że Niemcy całkowicie wyparli z siebie ten pierwiastek, który doprowadził w XX wieku do katastrofy ich i cały świat? Mogę powiedzieć tak. Żyje mi się w Niemczech dobrze. Chciałbym, aby taki stan demokracji zapanował w Polsce i żeby ludzie tu mogli dochodzić swoich praw i realizować swoje cele jak to można robić w Niemczech, gdzie nie trzeba się obawiać, że jeśli ktoś podejmie się jakiegoś tematu, to wyniknie z tego jakiś problem, teraz lub w przyszłości. Tu w Niemczech nie widzę takich obaw, z którymi jestem konfrontowany w Polsce, gdzie ludzie pytają mnie, czy „Smoleńsk mi nie zaszkodzi”. Wiem, że jako adwokat reprezentuję rodziny, które straciły bliskich i to jest moim zadaniem. W Niemczech nikt tego nie neguje. W Polsce zaś moim kolegom próbuje się uprzykrzać im życie, chociażby za pomocą mediów. Warto, aby standardy demokratyczne niemieckie zafunkcjonowały w Polsce. Z drugiej strony obawa o przyszłość Niemców pozostaje. Jeżeli wiemy, że mamy do czynienia z odradzaniem się w jakieś postaci z neonazizmem, komunizmem, czy innymi koszmarami z przeszłości to uważam, że w Niemczech mogłyby one szybciej wybuchnąć, bo one są – jak to się mówi - w stanie latencji, jakby uśpienia. I nie daj Boże, aby w Niemczech sytuacja gospodarcza się pogorszyła. Dlatego tak ważna jest sprawna organizacja pomocy socjalnej dla każdego mieszkańca RFN, który nie radzi sobie gospodarczo. Konieczne jest utrzymanie Niemców w pewnym takim podstawowym bezpieczeństwie socjalnym. Uważam, że sąsiedzi Niemiec, także Polska mają też pewne zobowiązania. Muszą dopilnować, aby ta cienka warstwa ochronna, pod którą drzemie jakieś niebezpieczeństwo z przeszłości; nie pękła. A nie można dbać o dopilnowanie tego rozmawiając z Niemcami na kolanach. Trzeba z nimi pertraktować będąc na równej linii, na linii oczu.
Rozmawiał: Sławomir Sieradzki
Polska jak Małe Ciche. To możliwe Jednym z czołowych haseł wolnościowych jest całkowita likwidacja państwowego rabunku pod pretekstem biedy, choroby czy starości, co określa się w socnowomowie eufemizmem „opieka społeczna”. Jest to postulat, który wielu szokuje i często trudno znaleźć dobry i szybki argument, który wskazuje na jego całkowitą słuszność. Niestety nie każdy czytał „Bez korzeni” Charlesa Murraya, gdzie „opieka społeczna” poddana jest dobijającej, ale dość skomplikowanej wiwisekcji. Tymczasem przez zupełny przypadek taki argument udało mi się znaleźć na „taniej książce”, którą przeglądam regularnie pod kątem wynajdywania rozmaitych ezoteryków, które inaczej nigdy nie wpadłyby mi w ręce. Tym razem wpadła mi w ręce książka Urszuli Lehr „U schyłku życia. Starość mieszkańców Beskidu Śląskiego i Podhala”. Przejrzałem ją pierwszego dnia Świąt i przyznam, że niektóre informacje powaliły mnie z nóg. Książka opowiada o starości dwóch miejscowości – ewangelickiej w większości Istebnej (ok. 5 tys. mieszkańców) oraz czysto katolickiego Małego Cichego (ok. 1 tys. mieszkańców wraz z przysiółkami). Autorka stosując pseudonaukową nowomowę rysuje bardzo pozytywny obraz patriarchalnego życia rodzinnego w tych wioskach, nie zawierający w zasadzie zbyt wielu nowych wiadomości. Na koniec swych badań, jak rozumiem by ukłonić się ideologii, postanowiła sprawdzić jak działa w tym rejonie „opieka społeczna”. I oto co wyszło (s. 273):
„Dom Pomocy Społecznej dla powiatu tatrzańskiego znajdujący się w Zakopanem nie posiada wśród swoich pensjonariuszy ani jednego mieszkańca pochodzącego z Małego Cichego. (…) W okresie ostatniego ćwierćwiecza XX w., zdarzył się tylko jeden przypadek, który w zasadzie nie dotyczył seniora, ale umieszczenia dwóch córek i matki w zakładzie opiekuńczo-leczniczym w Zaskalu. Obie mające po 30 lat dziewczyny były upośledzone (niedorozwinięte). Starzejąca się matka nie mogła poradzić sobie z opieką nad nimi, nie miała krewnych, którzy by ją wspomagali. (…). A wcześniej (s. 268):
„Na terenie Małego Cichego, jak wynika z relacji mieszkańców a także wypowiedzi pracowników socjalnych gminy Poronin, w ostatnich dwudziestu latach nie było żadnych zgłoszeń interwencyjnych dotyczących np. prośby o pomoc w opiece nad człowiekiem starym lub o zasiłek.” W ewangelickiej Istebnej było nieco gorzej – w ciągu 30 lat do domu pomocy trafiło... kilka osób, w tym jedna przebywa tam obecnie (dane za 2007 r.). Być może wynika to z praw statystyki – Istebna jest pięciokrotnie bardziej ludna. Oczywiście autorka książki przekonuje, że niekorzystanie z „opieki społecznej” wynika także z „nieświadomości”. Obraz jest jednak jasny. Tam gdzie społeczność jest w miarę moralnie zwarta, „opieka społeczna” jest zwyczajnie nieużyteczna. Ponieważ finansowana jest w oparciu o pieniądze także mieszkańców Małego Cichego jest dodatkowo szkodliwa, gdyż prowadzi do ich zubaża. A jaka jest konkluzja? Otóż taka, że z danych empirycznych wynika, iż we względnie moralnym polskim środowisku pomocy potrzebuje jedna osoba na 5 tys. Oznacza to, że, gdyby w Polsce wszyscy zachowywali się tak jak mieszkańcy Istebnej czy Małego Cichego pomocy by potrzebowało... 8 tys. osób. Chyba nie muszę przekonywać, że w tej instalowanie „pomocy społecznej” byłoby absurdem?
...Oczywiście tylko z puntu widzenia jej postulowanych celów. Bo prawdziwym celem „pomocy społecznej” jest grabież pieniędzy oraz kontrola nad społeczeństwem. I tu wracamy do Charlesa Murraya, który zacytował swojego wydawcę pisząc, iż „pomoc społeczna” to tyle co „gwałt w pozycji na misjonarza”. Tomasz Sommer
PIĘĆ PYTAŃ do Krzysztofa Zaremby. "W sprawie fiata, tak jak w sprawie stoczni, rząd nic nie zrobił. Znów wygrało lenistwo" wPolityce.pl: Gdy patrzy pan na los pracowników Fiata w Tychach, których jedna trzecia ma po nowym roku stracić pracę, to dostrzega pan jakieś podobieństwa z losem Stoczni Szczecińskiej i jej załogi? Krzysztof Zaremba, były senator, były polityk PO, obecnie działacz Prawa i Sprawiedliwości: Oczywiście. To wynik tej samej inercji, tego samego braku polityki przemysłowej tego rządu. Przecież zapowiedź fiata, że wycofa się z produkcji nowego modelu pandy w Polsce padła już dwa lata temu po tym jak ówczesny premier Włoch Silvio Berlusconi wezwał prezesa koncernu i brutalnie zażądał skupienia produkcji we Włoszech. Media donosiły, że w przeciwnym razie zagroził potraktowaniem fiata jak koncernu obcego. I żądanie spełniono choć kosztowało to fiata 700 milionów euro.
Kapitał ma więc narodowość? A państwa europejskie mogą pomagać swoim koncernom i żądać od nich czegoś? Oczywiście, jeśli ktoś wierzy, że jest inaczej grzeszy wielką naiwnością. Tak przykład fiata jak i niemiecka pomoc publiczna, wsparcie dla stoczni, pokazują iż jest odwrotnie. Dziś we wschodnich Niemczech pracują wszystkie stocznie pozostałe po NRD! Niemcy wiedzą co robią, bo przemysł stoczniowy ciągnie gospodarkę. Była szansa by podobnie było w Polsce, był to nasz narodowy przemysł, wszystko wykonywano w kraju, od projektu po wykonanie. A stopień komplikacji nowoczesnego statku da się porównać tylko z samolotem. To wskutek polityki najpierw SLD, a potem obecnego rządu, zniszczono. Oczywiście, nie umniejszam roli małych polskich przedsiębiorców, którzy sobie czasem nieźle radzą na rynku, ale to inna skala.
Wracając do fiata - co mógł zrobić Polski rząd? Po pierwsze powinien być dostrzec powagę sytuacji. Trzeba było podjąć kontrakcję na szczeblu międzyrządowym, trzeba było zaangażować się w rozmowy z fiatem. Wreszcie może warto było spróbować przebić ofertę rządu włoskiego? Zaoferować ulgi? Przedłużyć zwolnienia podatkowe przyznane 20 lat temu? Tak zareagowałby każdy europejski rząd. Nasz tego nie zrobił, wykazał całkowity brak woli i wizji. Znowu wygrało lenistwo. Zapłacą za to ludzie w Tychach.
A co się dzieje w stoczni poza otwarciem na jej terenie dyskontu spożywczego? Niestety, wskutek niechlujstwa i niedbalstwa skarbu państwa grozi nam zniszczenie nowoczesnych suwnic, wybudowanych w latach 1998-1999 kosztem 120 milionów złotych. Chodzi o jeden niewykupiony weksel na który zastawem są te urządzenia. Wszystko wskazuje, że chłopcy chcą się dalej bawić i sprzedać je na złom. Zgroza.
Ludzie w Szczecinie na to patrzą i nie reagują? Popierają PO? Politycy lokalni, niestety moi dawni koledzy z PO, pochowali się po domach, nie wychylają nosa. Chyba się wstydzą... Widzą co się dzieje, ale władze partyjne nie pozwalają im zareagować. Godzą się na to. Ale ludzie chyba już widzą skutki polityki Platformy i zaczynają zmieniać swoje spojrzenie na politykę. Szkoda, że wcześniej pozwolono na upadek przemysłu w Szczecinie, w Tychach i wielu innych miejscach. Rozm. Gim
Polska 2013. Minister Rostowski przestanie sięgać do kieszeni Polaków, a władza będzie profesjonalna. Pomarzyć warto Nadchodzi Nowy Rok – 2013, nowe będą nadzieje i obawy, nowe będą postanowienia, decyzje i wyzwania. Ciekawe czy w tym nowym, kryzysowym roku doczekamy się wreszcie tych sensownych i koniecznych zmian, na które Polacy czekają od wielu, wielu lat? Chcielibyśmy zobaczyć inny kraj, niż ten obecny-pełen absurdów, zmarnowanych szans i pogardy dla zwykłego obywatela. Mamy nadzieję, że już wkrótce polskość będzie oznaczać europejską normalność. Oczami wyobraźni widzę już jak na Śląsku szybkie i czyste pociągi oraz pachnące świeżością wagony Pendolino zabierają punktualnie uśmiechniętych pasażerów na promocyjną przejażdżkę. Pasażerów których stać nie tylko na bilet, ale nawet na wizytę w wagonie restauracyjnym.
Spełnią się też nasze marzenia i dawne wyborcze obietnice, że leczyć i uczyć nas będą dobrze opłacani lekarze i nauczyciele, a polscy kierowcy pomkną w siną dal, od granicy do granicy jedną całą autostradą. Dowiemy się wreszcie, że GUS przeprasza Polaków przyznając się do pomyłki, że ceny żywności nie wzrosły w 2012 r. o tradycyjne 5 proc. z małym haczykiem, ale zgodnie ze społecznym odczuciem o 10-15 proc., a w przypadki wielu asortymentów nawet o kilkadziesiąt procent oraz, że w Polsce nie ma już głodnych dzieci i 10-ciu milionów wykluczonych obywateli. Ujrzymy kolejny cud gospodarczy gdy złotousty minister gospodarki J.Piechociński swą potoczystą polszczyzną przekona włoskiego Fiata, by ten nie zwalniał 1500 pracowników, a niemiecki BASF by oszczędził 700 pracowników Zachemu. Nie mówiąc już o tym, że polskiemu rządowi uda się wybić z głowy unijnym biurokratom zakaz produkcji cienkich papierosów i tych mentolowych właśnie w Polsce, bo to blisko 40 proc. całej polskiej produkcji, a to co uchroni nas przed dalszym wzrostem bezrobocia. Nasz wybitny „Sztukmistrz z Londynu” J.V.Rostowski ochoczo wycofa się z podatku od deszczu i pobierania haraczu za wypłatę własnych pieniędzy z bankomatów. Z radością porzuci kreatywną, grecką księgowość i zaprzestanie zadłużania nas na najbliższe 100 lat do przodu. Zamiast też bezczelnie zbójować na drogach, zdzierając z kierowców 1,5 mld zł z mandatów, ściągnie wreszcie zaległości podatkowe w kwocie ok. 30 mld zł. Kraj nad Wisłą stanie się na wiele lat wolny od jakże groźnej lemingozy – choroby przenoszonej drogą medialną, która poczyniła dotychczas ogromne spustoszenia w wielu umysłach i obszarach naszego życia publicznego. Ku naszemu zdziwieniu „zielona wyspa” zniknie raptownie z ekranów telewizji i to nie dlatego, że stada lemingów wyżarły już całą trawę, ale dlatego że polski rząd postanowił nam mówić całą prawdę, całą dobę o polskiej gospodarce. Dyżurni eksperci i bankowi analitycy w studiach TVN-24, TVN-CNBC, w GW składać będą masową samokrytykę i zachodzić w głowę, że tak łatwo dali się omamić tzw. „rynkom”. Nowi właściciele TVN/ITI ochoczo włączą się do akcji na Facebooku „zwolnij Kuźniara”, eliminując na lata z komercyjnych mediów chamstwo, szyderstwo, infantylizm, język nienawiści i zwykłą głupotę. Wielu hołubionych przez tzw. „elity” profesorów i ekonomicznych autorytetów w akcie nawrócenia przyzna się do tego, że to jednak moherowi ekonomiści mieli rację, że kapitał ma narodowość, a portfel swojego właściciela jak i co do zasady, że kto nie ma banków ten nie ma nic do gadania. Być może ujrzymy nawet Prezydenta B. Komorowskiego, który zapala nie tylko Hanukową świecę, ale i świecę na Wawelu na grobie swego poprzednika – Prezydenta L. Kaczyńskiego. Być może w tym nowym 2013 roku Polacy doczekają chwili gdy Sł. Nowak jak zawsze skuteczny, prawdomówny i zawsze dotrzymujący słowa, poinformuje wykonawców i podwykonawców polskich dróg i autostrad, że na ich konta wpłynęła właśnie „potężna kasa” za wykonane prace i usługi i że 3 mld zł góra roszczeń stopniała do zera. Być może ujrzymy nawet samego premiera D.Tuska który zamiast euro obieca Polakom godziwe emerytury, wynagrodzenia na poziomie co najmniej Grecji i Hiszpanii i przyzwoitą służbę zdrowia. Niewykluczone, że zobaczymy jak zrozpaczony nadredaktor T. Lis traci w swym telewizyjnym talk-show kolejne 250 tys. widzów i przegrywa sromotnie w rankingu popularności nawet z rozbieraną sesją Grycanek. Dziennikarskie Hieny Roku J. Wojewódzki i M. Figurski, posypując głowy popiołem udadzą się na Ukrainę szorować podłogi i myć okna, czując na sobie pożądliwe spojrzenia jurnych chłopców z pod znaku Tryzuba. Twórca języka dla intelektualnych kmiotów i ścierwojadów muzyk – Hołdys wygłosi piękną polszczyzną pean pochwalny na rzecz intelektu i charakteru red. E.Stankiewicz i obieca, tym razem zdejmując kapelusz, że nie będzie już opluwał Polaków. Może zdarzy się coś nadzwyczajnego i polski fiskus zablokuje wreszcie przemyt papierosów, alkoholu, stali i innych towarów akcyzowych, co da budżetowi państwa natychmiastowy zastrzyk 10-15 mld zł i co natychmiast zostanie przeznaczone na żłobki, przedszkola i roczne urlopy macierzyńskie nawet dla tych matek, które „ośmielą się” rodzić przed 17 marca 2013r. Być może ujrzymy coś szokującego, MF zamiast sięgać do płytkich portfeli szaraczków, opodatkuje zagraniczne banki w Polsce i wielkie sieci handlowe oraz przyhamuje niczym nie ograniczony, transfer kapitału z polski za granicę, sięgający corocznie co najmniej 100-150 mld zł. RWE dawniej STOEN nie podniesie warszawiakom ceny prądu, zwłaszcza gdy spadać będą jego ceny hurtowe. Polscy importerzy zaczną clić przywożone do Polski towary w przyjaznych polskich urzędach celnych, a nie w Niemczech, Holandii czy Słowacji, co błyskawicznie zapewni nam 2-3 mld zł nowych dochodów. Stanie się długo oczekiwany cud i polski rząd zamiast wyprzedawać ostatnie polskie przedsiębiorstwa, a nawet sanatoria zacznie budować nowe fabryki i tworzyć oraz wspierać konkurencyjne polskie przedsiębiorstwa. Na własne oczy ujrzymy stanowczość polskich władz, które nie dopuszczą, żebyśmy nie stracili 70-80 mld zł z tytułu wspólnego europejskiego patentu, 4 mld euro, przeznaczonych na polską kolej czy 1 mld euro z powodu zawieszenia przez UE, aukcji pozwoleń na emisję CO2. Być może na lata zarzucona zostanie w Polsce kreatywna księgowość zamiatanie nowych wielkich długów pod dywan, żonglowanie statystyką i obdzieranie z finansowej skóry polskich podatników i przedsiębiorców. Towarzyszyć nam będzie już tylko profesjonalizm władzy, przyjaźni urzędnicy i serdeczność rodaków. Być może władza odzyska społeczną wrażliwość i dobry słuch, przywróci zasady pełnej demokracji i będzie się kierować wyłącznie Polską Racją Stanu. Szkoda tylko, że jak mawiał Z. Herbert obowiązkiem intelektualistów jest myśleć i mówić prawdę. A prawda jaka jest każdy widzi. Mogło by być tak pięknie, a właściwie normalnie, a wyjdzie pewnie jak zwykle. Obyśmy chociaż zdrowi byli w nadchodzącym Nowym – 2013 Roku, czego szczerze życzę Rodakom. Janusz Szewczak
Sommer: Polska jak Małe Ciche. To możliwe Jednym z czołowych haseł wolnościowych jest całkowita likwidacja państwowego rabunku pod pretekstem biedy, choroby czy starości co określa się w socnowomowie eufemizmem „opieka społeczna”. Jest to postulat, który wielu szokuje i często trudno znaleźć dobry i szybki argument, który wskazuje na jego całkowitą słuszność. Niestety nie każdy czytał „Bez korzeni” Charlesa Murraya, gdzie „opieka społeczna” poddana jest dobijającej, ale dość skomplikowanej wiwisekcji. Tymczasem przez zupełny przypadek taki argument udało mi się znaleźć na „taniej książce”, którą przeglądam regularnie pod kątem wynajdywania rozmaitych ezoteryków, które inaczej nigdy nie wpadłyby mi w ręce. Tym razem wypatrzyłem książkę Urszuli Lehr „U schyłku życia. Starość mieszkańców Beskidu Śląskiego i Podhala”. Przejrzałem ją pierwszego dnia Świąt i przyznam, że niektóre informacje powaliły mnie z nóg. Książka opowiada o starości w dwóch miejscowościach – ewangelickiej w większości Istebnej (ok. 5 tys. mieszkańców) oraz czysto katolickim Małym Cichym (ok. 1 tys. mieszkańców wraz z przysiółkami). Autorka stosując pseudonaukową nowomowę rysuje bardzo pozytywny obraz patriarchalnego życia rodzinnego w tych wioskach, nie zawierający w zasadzie zbyt wielu nowych wiadomości. Na koniec swych badań, jak rozumiem by ukłonić się ideologii, postanowiła sprawdzić jak działa w tym rejonie „opieka społeczna”. I oto co wyszło (s. 273):
„Dom Pomocy Społecznej dla powiatu tatrzańskiego znajdujący się w Zakopanem nie posiada wśród swoich pensjonariuszy ani jednego mieszkańca pochodzącego z Małego Cichego. (…) W okresie ostatniego ćwierćwiecza XX w., zdarzył się tylko jeden przypadek, który w zasadzie nie dotyczył seniora, ale umieszczenia dwóch córek i matki w zakładzie opiekuńczo-leczniczym w Zaskalu. Obie mające po 30 lat dziewczyny były upośledzone (niedorozwinięte). Starzejąca się matka nie mogła poradzić sobie z opieką nad nimi, nie miała krewnych, którzy by ją wspomagali. (…). A wcześniej (s. 268):
„Na terenie Małego Cichego, jak wynika z relacji mieszkańców a także wypowiedzi pracowników socjalnych gminy Poronin, w ostatnich dwudziestu latach nie było żadnych zgłoszeń interwencyjnych dotyczących np. prośby o pomoc w opiece nad człowiekiem starym lub o zasiłek.” W ewangelickiej Istebnej było nieco gorzej – w ciągu 30 lat do domu pomocy trafiło… kilka osób, w tym jedna przebywa tam obecnie (dane za 2007 r.). Być może wynika to z praw statystyki – Istebna jest pięciokrotnie bardziej ludna. Oczywiście autorka książki przekonuje, że niekorzystanie z „opieki społecznej” wynika także z „nieświadomości”. Obraz jest jednak jasny. Tam gdzie społeczność jest w miarę moralnie zwarta, „opieka społeczna” jest zwyczajnie nieużyteczna. Ponieważ finansowana jest w oparciu o pieniądze także mieszkańców Małego Cichego jest dodatkowo szkodliwa, gdyż prowadzi do ich zubaża. A jaka jest konkluzja? Otóż taka, że z danych empirycznych wynika, iż we względnie moralnym polskim środowisku pomocy potrzebuje jedna osoba na 5 tys. Oznacza to, że, gdyby w Polsce wszyscy zachowywali się tak jak mieszkańcy Istebnej czy Małego Cichego pomocy by potrzebowało… 8 tys. osób. Chyba nie muszę przekonywać, że w tej sytuacji instalowanie „pomocy społecznej” byłoby absurdem?…Oczywiście tylko z puntu widzenia jej postulowanych celów. Bo prawdziwym celem „pomocy społecznej” jest grabież pieniędzy oraz kontrola nad społeczeństwem. I tu wracamy do Charlesa Murraya, który zacytował swojego wydawcę pisząc, iż „pomoc społeczna” to tyle co „gwałt w pozycji na misjonarza”.
Tomasz Sommer
Dlaczego elity nie rozliczą Tuska i Seremeta Odbyło się ponad 330 rozpraw. Z powodu złego stanu zdrowia oskarżonego dowożono na salę rozpraw na szpitalnym łóżku. Samo odczytywanie protokołów, czego zażądał oskarżony, trwało 1,5 roku. Ale sąd nie zrażał się i po pięciu latach był wyrok – dożywocie. Marzenie? Nie. Tak sądzono gangstera o pseudonimie „Kulawy” Ale „Kulawy” to jedynie lokalny gangster, który zabił dwie osoby. W III RP to, co było możliwe w przypadku rzezimiecha, nie obowiązuje w stosunku do funkcjonariuszy bezpieki i Informacji Wojskowej. Na przykład wobec Wojciecha Jaruzelskiego, który ma na sumieniu kilkadziesiąt ofiar stanu wojennego, a wcześniej odpowiadał za krwawe stłumienie robotniczych protestów na Wybrzeżu, gdzie było setki rannych i 41 zabitych. Człowieka z takim dorobkiem w III RP wyniesiono na najwyższy urząd w państwie. A po tym, jak przestał być prezydentem, zapewniono mu spokojny byt. Ze zrozumieniem przyjęto też, że zaczął być chorowity, co uniemożliwiało mu stawianie się w sądzie, gdzie próbowano dowieść jego winy za Grudzień’70.
Bo mówią, że Ruscy zabili Jak to możliwe, że układ, którego początków należy szukać w Magdalence, a którego częścią była bezkarność ludzi pokroju Jaruzelskiego i Kiszczaka, okazał się taki trwały? Odpowiedź staje się prosta, gdy spojrzymy na nasze elity. Polityczna elita III RP może działać wbrew interesom państwa, wbrew polskiej racji stanu, bo wie, że elity medialne, artystyczne, naukowe – te, które mają największy wpływ na wyborców – zapewnią jej alibi. Oba te środowiska – politycy i tzw. autorytety z różnych dziedzin – wprawdzie tylko częściowo zazębiają się, ale stanowią dwie bliźniacze części jednego organizmu. Im bardziej gniją elity polityczne III RP, tym bardziej ochoczo bronią ich działań „autorytety”. Bo jedni bez drugich nie mogą żyć. Dzięki temu Kiszczak uchodzi za człowieka honoru, a Jaruzelski za wybawiciela, od którego należy się odpieprzyć. To elitom III RP zawdzięczamy, że ponad połowa Polaków wierzy w istnienie „mniejszego zła”. Przy prawidłowo funkcjonujących elitach kraju sytuacja, że człowiek noszący krew na rękach wymyka się wymiarowi sprawiedliwości, nie byłaby możliwa. Jeśli więc elity III RP pozwoliły, że można było nie rozliczyć się z PRL czy choćby z jego zbrodniami, to tym bardziej łatwe stało się później nierozliczanie aktualnej władzy i innych instytucji państwa, takich jak prokuratura. Wyjaśnienie okoliczności śmierci prezydenta Polski w III RP nie jest priorytetem. To dlatego skandaliczny wywiad, jakiego udzielił prokurator generalny Andrzej Seremet „Gazecie Wyborczej”, przechodzi bez echa. Prokurator generalny – ten sam, który na wieść o wykazaniu trotylu na wraku tupolewa pobiegł z tą informacją do premiera – łaje tych, którzy są winni strasznych podziałów w społeczeństwie: „Te głosy, że »ruscy zabili prezydenta«, coś ukrywają, polska prokuratura coś zataja”.I tłumaczy, dlaczego w śledztwie smoleńskim dotyczącym śmierci głowy państwa nie są brane pod uwagę ekspertyzy uznanych na świecie naukowców, jak np. ekspert boeinga prof. Wiesław Binienda czy prof. Kazimierz Nowaczyk: „Rolą prokuratury jest prowadzenie skutecznego śledztwa, a nie publiczna polemika ze wszelkimi hipotezami, które niemal codziennie podają media”.
Taśmowe rozgrzeszenie dla ekipy Tuska Ekipa Donalda Tuska rządzi już ponad pięć lat, a wciąż – dzięki jawnemu wsparciu elit medialno-naukowo-artystycznych – nie ponosi z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Nie odpowiada ani za tak istotne sprawy z punktu widzenia bytu państwa jak śledztwo smoleńskie, ani za tak prozaiczne, jak wielodniowe wyłączenie z ruchu kolei śląskich i zapluskwienie krajowych pociągów ekspresowych. Nie odpowiada za przyzwolenie na jaskrawe proniemieckie mącenie separatystów z Ruchu Autonomii Śląska ani za niewykorzystanie wywalczonych dla Polski pieniędzy z Unii Europejskiej. Funkcjonariusze państwa Tuska nie ponoszą odpowiedzialności osobistej nawet za dyskwalifikujące czyny, których dopuścili się osobiście. A salonowe elity dają im taśmowo rozgrzeszenie. Kłamstwo jest na porządku dziennym. Premier wypuszcza reklamówkę, w której mówi „w zdrowym kraju razem możemy budować i wygrywać”, a ilustracją do jego słów są autostrady (te same buble, które budowano dłużej i drożej niż gdziekolwiek na świecie) i Stadion Narodowy (ten sam, który zamienił się w najdroższy na świecie basen). Tego rodzaju kpin z obywateli zdrowe elity nie puściłyby płazem. W III RP reklamówka emitowana jest bezkarnie. Nie zgadzam się z poglądem lansowanym przez niektórych publicystów niezależnych, że wynika to z faktu, iż nasz establishment nie jest zdolny do myślenia o Polsce jako o obowiązku, zadaniu na pokolenia. Uważam, że lwia jego część doskonale zdaje sobie sprawę, w jakiej grze bierze udział i jakie będą jej konsekwencje. To nie są ludzie, którzy na przykład nie znają okoliczności, w jakich doszło do rozbiorów, nie wiedzą, jak nasi sąsiedzi kontrolowali sytuację w Polsce za pomocą marek i rubli, albo nie czytali, jak Rosja budowała kłamstwo katyńskie. Mimo to – a może właśnie dlatego – kontynuują grę.
Autorytety IV RP Ale daleka jestem od pesymizmu. Naczelny autorytet III RP Adam Michnik sam się skompromitował, wpływy salonu III RP są słabe jak nigdy. Salon dorobił się wprawdzie nowych nazwisk (głównie dzięki stacji Waltera), ale po raz pierwszy po okrągłym stole opinia publiczna w tak silnym stopniu zaczęła się liczyć z autorytetami niewyznaczonymi na Czerskiej czy w jej okolicach. Mówiąc wręcz – z autorytetami IV RP. Z ludźmi, którzy są wzorcem postaw patriotycznych. A to zapowiada trwałe zmiany. Serdecznie Państwu życzę nadejścia tych zmian już w nadchodzących roku. Anita Gargas
Zastępstwa na okres nirwany Tego roku Wigilia Bożego Narodzenia przypadła w poniedziałek, zapoczątkowując, co najmniej tygodniowy, a może nawet dłuższy okres nirwany, w którą nasz nieszczęśliwy kraj zapada aż do Trzech Króli. Jednym z objawów nirwany jest zanik tak zwanego życia politycznego, to znaczy - wzajemnych przekomarzań Umiłowanych Przywódców, którzy nie mając już większego, a często nawet żadnego wpływu na bieg spraw krajowych, wyżywają się w tak zwanych „potępieńczych swarach”. W zwyczajnym czasie te potępieńcze swary stanowią podstawowy surowiec dla niezależnych mediów głównego nurtu pracujących w służbie ciszy, to znaczy - dbających, by odbiorcy uzyskiwali jak najmniej informacji, a jeśli już - to najlepiej fałszywe. Kiedy jednak nasz nieszczęśliwy kraj pogrąża się w nirwanie, wysycha nawet i to źródło informacji. Tymczasem pracujące w służbie ciszy media ani na chwilę nie mogą przerwać emitowania szumu informacyjnego, bo to mogłoby wzbudzić podejrzenia nawet u mikrocefali - do czego w żadnym wypadku dopuścić nie można. Dlatego też w okresie nirwany Umiłowanych Przywódców zastępują przedstawiciele postępowego duchowieństwa, nieubłaganym palcem wytykając „polskiemu katolicyzmowi” parafiańszczyznę, zaściankowość, polityczne zaangażowanie po niewłaściwej stronie, no i oczywiście - zbrodnicze zaangażowanie w holokaust. Okazuje się, że ani celebrowanie chanukowych świateł, ani nawet Dzień Judaizmu nic nie pomaga. Właśnie w poniedziałek rozpoczął tokowanie przewielebny ks. Andrzej Luter, wytykając „polskiemu katolicyzmowi” sprośne błędy Niebu obrzydłe w postaci „funeralności”, podczas gdy trzeba przejmować się perspektywami przetrwania Unii Europejskiej i wraz z panem Pasikowskim rozdrapywać narodowe sumienia. Przewielebny ks. Andrzej Luter jest duszpasterzem pana prezydenta Komorowskiego. Ciekawe, czy pan prezydent wybrał go sobie sam, czy też ktoś mu tego duszpasterza nastręczył? Tak czy owak, przewielebny ks. Luter śpiewa z właściwego klucza - również przed „Stokrotką”, która najwyraźniej skądś wie, kto w okresie nirwany najlepiej zastąpi pana posła Stefana Niesiołowskiego. SM
NIEWRĘCZONE PREZENTY Na niebie właśnie zabłysła pierwsza gwiazda, gdy przez komin wpadło mi coś Dużego Czerwonego. Moją pierwszą myślą było: „Czerwona Swołocz postanowiła zakłócić mi Wigilię!”. Zanim się jednak ruszyłem, to coś czerwonego kichnęło, wygramoliło się z kominka, siadło na fotelu i zdjęło czerwoną czapkę. Po tym, że miało głowę ogoloną z lewej strony, a z prawej bujne, choć białe, włosy, poznałem, że to biskup Miry, św. Mikołaj-Cudotwórca, który pozbawił się połowy czupryny, by rozweselić chore dziecko. W nagrodę dobry Pan Bóg pozwolił Mu rozdawać dzieciom... „W nagrodę?!?” – parsknął Gość, czytając najwyraźniej w moich myślach. „Przez pierwsze dwa lata też tak myślałem! Po 1660 latach roznoszenia setekmilionów prezentów rocznie – ciekawe, co by Pan o tym powiedział... Czy można?” „Oczywiście” – powiedziałem, nalewając Mu do kieliszka ulubiony przez Jezusa z Nazaretu trunek. „Należy się Księdzu biskupowi. Ciężko było w tym roku?” „Tak ciężko, że spadłem z sań, które niewątpliwie pomknęły do Laponii. No, nic: Czerwononosy Rudolf sam trafi do stajni w Roavenjarga, a ja tam jakoś dojadę; na szczęście znieśliście te idiotyczne paszporty i wizy... A ile przedtem kosztowało mnie cło!!”. „A jakie najcenniejsze prezenty ks. Biskup wręczał?” – spytałem, zaciekawiony. „Proszę się lepiej pytać, czego to ja nie wręczałem...”. „A czego ksiądz nie wręczał?”. „Czego NIE wręczyłem w tym roku? O, to bardzo ciekawe. Np. prezydent Rosji prosił mnie o trochę semtexu niewiadomego pochodzenia...”. „A po co mu semtex? Nie ma własnego?”. „Chciał taki, żeby nie można go było rozpoznać. Chce go podsypać do wraku waszego samolotu...”. „Do tego tupolewa?” – spytałem mocno zdumiony. „Tak. Wyczytałem nawet w Jego myślach, po co: chodzi Mu o to, by Polacy nadal dzielili się na Katastrofistów i Zamachowców. Dzięki temu w Polsce nie jest możliwa żadna sensowna dyskusja polityczna. A jak nie ma sensownej dyskusji, to nie ma i sensownej polityki. A że wiadomo: słaba Polska, to silna Rosja – to prosił o ten semtex. Ale ponieważ miliony Polaków błagały, by już nikt nie zajmował się tą katastrofą, to Mu nie dałem. Dostał za to inny prezent”. „Jaki?”. „O, nie mogę zdradzać. Miałem mówić o tym, czego NIE wręczyłem. Więc np. prezydent Ameryki prosił mnie, by z mapy świata zniknął Izrael!”. „O, Boże! A to dlaczego?”. „Też wyczytałem w Jego myślach. Chodzi o to, że ma z nim Krzyż Pański. Dopóki istnieje Izrael, to Arabowie proszą Go, by pozwolił im zetrzeć go z powierzchni ziemi – a Żydzi błagają Go, by nie tylko chronił Izrael i dawał na jego utrzymanie pieniądze, ale jeszcze pomógł mu zaatakować Iran. No, i ma problem! I pięć miliardów w plecy”. Tu podstawił kieliszek. „A czego nie dostał p. Donald Tusk?” – spytałem zaciekawiony, nalewając do pełna. „A – ten, to tylko chciał maszynkę do drukowania pieniędzy. Oczywiście, że Mu nie dałem! Każdy by chciał. Mam taką dla siebie – te prezenty tyle kosztują...”. „No, tak: podobno Polacy dostali w tym roku o 12% więcej prezentów?”. „Więcej – to nie... Tyle, że droższe. Ta inflacja...”. „Ksiądz Biskup sam się do niej przyczynia, drukując te pieniądze” – zauważyłem odruchowo. W tym momencie usłyszałem uderzenie, chyba rogiem, w okno. Św. Mikołaj wstał: „O, znalazły mnie jakoś... No, to dziękuję, miło było trochę sobie odpocząć...” „Mnie też. Zapraszam za rok. A’propos: a co z moim prezentem?”. ...ale już zniknął. Taki pech! JKM
Wbrew polskiemu prawu Ratyfikacja Konwencji Rady Europy w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej Zasadność podpisania w imieniu Polski przez pełnomocnik rządu ds. równego traktowania A. Kozłowską-Rajewicz Konwencji Rady Europy w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej budzi wiele wątpliwości. Nie rozwiewają ich przy tym te rozwiązania prawne, które obiektywnie mogłyby przyczynić się do zapewnienia pomocy ofiarom przemocy, jak chociażby tworzenie schronisk czy ustanowienie zakazu zbliżania się. Te postanowienia wyważają jednak drzwi, które dawno były u nas otwarte na oścież, głównie za sprawą schronisk lub domów samotnej matki tworzonych przez organizacje obywatelskie oraz Kościół. Tymczasem Konwencja zawiera wiele postulatów niespójnych z polskim systemem prawnym i z leżącą u jego podstaw aksjologią. Wśród zasadniczych mankamentów tej Konwencji wskazać konkretnie należy:
1) sprzeczność jej założeń z polskimi rozwiązaniami prawnymi i aktualnymi zobowiązaniami międzynarodowymi Rzeczypospolitej,
2) obecne w Konwencji przeświadczenie, że postawy i zachowania społeczne opierające się na szacunku i zaufaniu w rodzinie da się kształtować na drodze biurokratycznej interwencji państwa wspartej działaniami organów przymusu,
3) tendencję do uniformizacji życia społecznego pod dyktando ideologicznych założeń obliczonych na eliminację tradycyjnych różnic cywilizacyjnych, będących wyrazem różnorodności kulturowej Europy,
4) wprowadzenie przez Konwencję scentralizowanego mechanizmu kontroli jej wdrażania, który może narzucać sposób rozumienia postanowień Konwencji niemożliwy do pogodzenia z polskim porządkiem konstytucyjnym. W prawie polskim obowiązują już przepisy dotyczące przeciwdziałania przemocy w rodzinie i chociaż do niektórych uregulowań można podchodzić krytycznie, to jednak kontrowersje, które mogą one wzbudzać, są mało znaczące w porównaniu z rozwiązaniami narzucanymi przez Konwencję. Niezależnie od obecnych w niej sformułowań mówiących o stosowaniu w stosunku do wszystkich ofiar przemocy domowej, Konwencja wyraźnie skupia się na odrębnym i szczególnym traktowaniu kobiet jako ofiar przemocy, przy czym przez kobiety rozumie się także niepełnoletnie dziewczęta. Należy zastanowić się, czy taka optyka jest zasadna, choćby dlatego, że ofiarami przemocy domowej stają się często także chłopcy. Nie jest też jasna relacja pomiędzy obowiązującym w polskiej ustawie pojęciem „przemocy w rodzinie” a konwencyjnymi terminami „przemoc domowa”, nie mówiąc już o takim ideologicznym żargonie jak „przemoc wynikająca z płci społeczno-kulturowej”.
Konwencja a Konstytucja RP Wydaje się, że nie jest możliwe pogodzenie systemu aksjologicznego Konwencji z polskim porządkiem konstytucyjnym. Trudno nie zauważyć, że jej rozwiązania hołdują postulatom środowisk feministycznych i homoseksualnych. Może to prowadzić wprost do działań podważających pozycję ustrojową małżeństwa chronionego przez art. 18 Konstytucji RP. Zgodnie z tym przepisem małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej. Jak zauważył Trybunał Konstytucyjny, przepis ten nakazuje podejmowanie przez państwo takich działań, które umacniają więzi między osobami tworzącymi rodzinę, a zwłaszcza więzi istniejące między rodzicami i dziećmi oraz między małżonkami. W świetle tego unormowania rodzina i małżeństwo są wartościami, które zajmują szczególnie wysoką rangę w hierarchii wartości konstytucyjnych. Trudno by było inaczej. Profesor Tadeusz Smyczyński podkreśla, że „w rodzinie odnawia się substancja biologiczna narodu, w niej kształtuje się osobowość młodych obywateli i ich postawy społeczne, w rodzinie przekazuje się nowym pokoleniom dziedzictwo kulturalne. Rodzina spełnia więc wiele funkcji, które mają wpływ zarówno na funkcjonowanie państwa, jak i na zaspokajanie wielu potrzeb jednostki”. Stanowisko to w pełni afirmuje, wiążąca państwo polskie, Konwencja ONZ o Prawach Dziecka. Podkreśla ona znaczenie rodziny jako powszechnie uznanej za naturalną i podstawową komórkę społeczną, tworzącą niezastąpione środowisko dla rozwoju dziecka. Tymczasem Konwencja Rady Europy ukazuje rodzinę jako miejsce patologii społecznej. Dlatego wydaje się, że procedury ratyfikacyjnej Konwencji nie należy wszczynać bez uprzedniej kontroli konstytucyjności jej rozwiązań.
Konwencja do Trybunału Trybunał powinien sprawdzić, czy można pogodzić z polską Konstytucją nałożony na państwo w art. 12 pkt 1 Konwencji wymóg promowania zmian w społecznych i kulturowych wzorcach zachowań kobiet i mężczyzn, mających na celu wykorzenienie tego, co na gruncie ideologii feministycznej uznaje się za uprzedzenia i praktyki świadczące ponoć o niższości kobiet lub wyrażające rzekome stereotypy co do ról kobiet i mężczyzn. Artykuł ten otwiera zarówno furtkę do kwestionowania i negacji tradycyjnego modelu rodziny, jak i do legalizacji związków osób tej samej płci, czego nie sposób pogodzić z polską Konstytucją. Jeśli dodać zawartą w Konwencji, silnie zideologizowaną, definicję płci jako konstruktu kulturowego, wówczas otrzymujemy obraz międzynarodowej regulacji głęboko niespójnej z polskim porządkiem ustrojowym. W tym kontekście złożone przez Polskę zastrzeżenie o stosowaniu postanowień Konwencji zgodnie z zasadami polskiej Konstytucji wydaje się nie być wystarczającym zabezpieczeniem. Należy pamiętać, że wykonywanie omawianych rozwiązań konwencyjnych będzie poddane międzynarodowej kontroli sprawowanej przez komitet GREVIO, w ramach której mogą być nam narzucane konkretne działania mające na celu wdrożenie Konwencji w kształcie niespójnym z polskim porządkiem konstytucyjnym.
Konfrontacja kobiety z mężczyzną Istotne zastrzeżenia budzą też postanowienia Konwencji, które zobowiązują państwa do uwzględnienia w programach wszystkich poziomów nauczania, szeregu ideologicznie nacechowanych zagadnień, jak chociażby: „niestereotypowe role płci” lub „przemoc wobec kobiet uwarunkowana płcią”. Wielokroć można mieć wrażenie, że postanowienia te pisane były z myślą o jakichś azjatyckich lub afrykańskich społeczeństwach, a z całą pewnością nie o naszym. W Polsce jednak przepisy te mogą dawać możliwość promowania skrajnych postaci ideologii feministycznej, które znamy z kadrów filmowej „Seksmisji”. Tyle tylko, że to, co nas śmieszy w komedii s.f., jest całkowicie nieśmieszne w realnym życiu. Rada Europy uzurpuje sobie prawo do wpływu na programy kształcenia obowiązujące w państwach będących stronami Konwencji, a przecież Europejska Konwencja Praw Człowieka gwarantuje rodzicom prawo do zapewnienia wychowania i nauczania zgodnie z ich własnymi przekonaniami religijnymi i filozoficznymi, nie wspominając nawet o Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka podkreślającej pierwszeństwo rodziców przy wyborze nauczania dla ich dzieci. Czytając Konwencję, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z uzurpowaniem sobie przez radykalne środowiska feministyczne prawa do głoszenia „jedynie słusznej” wizji kobiecości i roli kobiety w życiu społecznym. W imię równouprawnienia mylonego z uniformizacją, pod przykrywką pozornie neutralnych, a niekiedy wręcz oczywiście słusznych haseł, forsuje się agresywną ideologię gender, wydając bezpardonową walkę semantyczną tradycyjnym pojęciom i wartościom. Paradoksalnie poza zakresem zainteresowania pozostaje godność kobiety i odkrywanie jej prawdziwej tożsamości w wymiarze rodzinnym, społecznym i zawodowym. Radykalny feminizm, promujący rywalizację płci i postawę agresji wobec mężczyzn, nie pozostaje bez wpływu na strukturę rodziny. Dzieje się tak z prostego powodu – refleksję nad tym, kim jest kobieta, usiłuje się zastąpić nawoływaniem do konfrontacji z mężczyznami. W ten sposób niemożliwe staje się ukazanie powołania kobiety do bycia matką i żoną. W miejsce podkreślania ontycznej godności kobiety proponuje się walkę z mężczyznami, co w nieunikniony sposób oznacza bezkrytyczne zalecanie kobietom, by prezentowały męskie postawy i męską mentalność, co stanie się rzekomą drogą do wolności. Jutta Burggraf podkreśla, że przedstawicielki radykalnego feminizmu mylą wsparcie dla kobiety z wyzwoleniem z kobiecości i dlatego wmawiają nam, że znajdziemy spełnienie wyłącznie poza rodziną. Rację ma w tym kontekście Marta Brancatisano, twierdząc, że trudno jest pogodzić postulaty docenienia pracy kobiety w domu z brakiem przeświadczenia w kobiecym środowisku o doniosłości tego zaangażowania. Trudno jest tymczasem przecenić wagę kobiecej pracy w domu, i to nie tylko na płaszczyźnie utylitarnej, ale również jako źródła satysfakcji pozwalającej kobiecie odkryć godność jej powołania.
Przyrodzone różnice Wydaje się bowiem, że nie sposób urzeczywistnić równości i sprawiedliwości w relacjach kobiet i mężczyzn, nie afirmując przyrodzonych im różnic, które Konwencja chce deprecjonować i wykorzeniać. Najbardziej natomiast wyróżniającą cechą kobiety jest to, że może ona być matką. Będąc zdolną do przekazania życia, kobieta pełni niezastąpioną rolę w opiece nad najbliższymi jej osobami, intuicyjnie wprowadzając ciepło i spajając relacje domowników. Jednocześnie przez swoje postępowanie naznaczone z natury troską, delikatnością, zdolnością do empatii, poświęcenia, wpływa na zachowanie otaczającego ją środowiska, ucząc innych szacunku i podziwu właśnie dla kobiety. Zwróćmy uwagę, że wszystko to jest przedmiotem zawziętej krytyki ze strony feministek. Należy docenić piękno wynikające z normalnie ukształtowanych relacji w rodzinie, gdzie mężczyzna jest osobą, przy której kobieta może odkryć i rozwijać swoją godność i tożsamość, nie zaś naturalnym wrogiem kobiety, z którym powinna ona toczyć nieustanny bój o dominację. Jednocześnie należy stanowczo podkreślić, że afirmacja tradycyjnie pojmowanej kobiecości nie stoi w żaden sposób w sprzeczności z usprawiedliwionym dążeniem kobiet do rozwoju zawodowego. Przeciwnie – to dopiero poczucie bezpieczeństwa, mające swe źródło w silnej rodzinie, której gwarantem jest mężczyzna, otwiera przed kobietą pole do świadomego i pełnego rozwoju we wszystkich sferach życia. Dr Joanna Banasiuk
Szanowna Pani Marszałek! W odpowiedzi na interpelację pana posła Przemysława Wiplera z dnia 17 października 2012 r. uprzejmie informuję, że tematyka związana z funkcjonowaniem elektronicznego postępowania
upominawczego była już przedmiotem interpelacji pana posła Piotra Pyzika (znak: SPS-023-9951/12) oraz oświadczenia pana senatora Andrzeja Grzyba (znak: BPS/043-19-748/12). W udzielonych na nie odpowiedziach przedstawiono szczegółowe informacje dotyczące e-sądu, które odnoszą się również do tematyki pytań zawartych w obecnej interpelacji. Z tych względów udzielone poniżej odpowiedzi w znacznej części pokrywają się z poprzednimi informacjami. Odnośnie do pytania nr 1 wyjaśniam, że nie są planowane zmiany legislacyjne polegające na uwzględnianiu przez sąd z urzędu przedawnienia zgłoszonego roszczenia. Takie rozwiązanie istniało w polskim systemie prawa cywilnego do 30 września 1990 r. Obecnie zgodnie z podstawowymi zasadami prawa cywilnego roszczenie przedawnione nadal istnieje i staje się zobowiązaniem naturalnym, które nadal może być dochodzone przez wierzyciela. Jedynie w wyniku podniesienia przez pozwanego stosownego zarzutu zostanie ono pozbawione ochrony sądowej i nie może być egzekwowane
w drodze przymusu państwowego. Odpowiadając na pytania nr 2 i 3, wskazuję, że na specjalnie zwołanej konferencji, która odbyła się w dniu 19 września 2012 r. pod hasłem „Reforma elektronicznego postępowania upominawczego – konieczność czy usprawnienie?”, podjęto decyzję w sprawie usprawnienia systemu informatycznego obsługującego elektroniczne postępowanie upominawcze. Ma ono polegać na możliwości bieżącej weryfikacji miejsca zamieszkania oraz zdolności sądowej stron postępowania w oparciu o dane z systemu PESEL. Przeprowadzenie takiej weryfikacji nie wymaga zmian legislacyjnych, a jej dokonywanie pozwoli na zminimalizowanie przypadków doręczania przez sąd
nakazów zapłaty pozwanym na nieaktualne adresy, np. w sytuacjach, gdy powodowie wskazują adresy z umów zawartych przed kilkoma laty. Powyższe rozwiązanie pozwoli również na uniknięcie sytuacji, w której nakaz wydawany
jest przeciwko osobie nieżyjącej. Ponadto zaproponowano zmodyfikowanie systemu obsługującego postępowanie poprzez wdrożenie mechanizmu automatycznie weryfikującego wniesienie pozwu pomiędzy tymi samymi stronami o to samo roszczenie. Pozwoli to uniknąć opisywanych w interpelacji sytuacji wielokrotnego dochodzenia tych samych długów. Odpowiadając na pytanie nr 4, wyjaśniam, że Ministerstwo Sprawiedliwości nie planuje wprowadzenia do polskiego systemu prawnego nowego rodzaju kaucji aktorycznej, która miałaby obowiązywać w elektronicznym postępowaniu upominawczym w celu zabezpieczenia interesu pozwanego. Odnośnie do pytania nr 5, pragnę podkreślić, iż przypadki wykorzystywania elektronicznego postępowania upominawczego do podejmowania nieuczciwych działań dotyczą marginesu spraw rozstrzyganych w tym trybie. Informacje statystyczne dotyczące działania e-sądu wskazują, iż znacząca większość nakazów zapłaty jest doręczana pozwanym właściwie, czyli do rąk własnych. Pozwany, który nie zgadza się z rozstrzygnięciem sądu, ma możliwość ochrony swoich interesów poprzez wniesienie sprzeciwu i podniesienie odpowiednich zarzutów. Należy przy tym zaznaczyć, iż wskazane w interpelacji sytuacje nie stanowią bolączki jedynie postępowania elektronicznego i występują również w postępowaniu wszczynanym i prowadzonym drogą tradycyjną. Odpowiadając na pytanie nr 6, uprzejmie wskazuję, że gromadzone przez Ministerstwo Sprawiedliwości dane statystyczne wskazują na systematyczny wzrost wpływu spraw do e-sądu. W 2010 r. wpłynęło ogółem 690 109 spraw, w 2011 r. – już 1 856 839 spraw, a na koniec I półrocza 2012 r. – 1 047 821 spraw. Rośnie również poziom ich załatwień. W 2010 r. załatwiono ich bowiem 641 069, w 2011 r. – już 1 532 995, a na koniec I półrocza 2012 r. – aż 1 326 739. Łącznie od początku funkcjonowania elektronicznego postępowania upominawczego do dnia 27 września 2012 r. w postępowaniu tym wniesiono 4 119 842 pozwy, z których rozpoznano 4 043 857. Nie jest jednak możliwe wskazanie liczby złożonych w tych sprawach sprzeciwów. Odpowiadając na pytanie nr 7, informuję, że zgłaszane problemy z funkcjonowaniem systemu informatycznego obsługującego elektroniczne postępowanie upominawcze mają związek z innowacyjnością wdrożonego programu i rozwiązywane są na bieżąco w działalności e-sądu. Wipler
W obronie e-sądu Na łamach Rzeczpospolitej pojawiła się ostatnio seria artykułów z historiami ludzi, przeciwko którym komornik prowadzi egzekucję nieistniejących lub przedawnionych długów, a z winy e-sądu nie byli informowani o toczącym się postępowaniu sądowym. W związku z deklaracją ze strony Ministerstwa Sprawiedliwości z dnia 6 grudnia 2012 r. o planowanej reformie działalności e-sądu, a także kształtem zmian zaproponowanych przez prof. Jacka Gołaczyńskiego, powstała pilna potrzeba ustosunkowania się do tych propozycji. Historie osób windykowanych za cudze długi, budzą sporo emocji. Jednakże można wskazać w kpc szereg rozwiązań prawnych, pomocnych dłużnikom w takich sytuacjach. Począwszy od wniosku o przywrócenie terminu do wniesienia sprzeciwu od nakazu zapłaty (art. 168 § 1 kpc), poprzez zażalenie na postanowienie o nadaniu klauzuli wykonalności przedmiotowemu nakazowi zapłaty (art. 795 kpc) wraz z wnioskiem o zawieszenie postępowania egzekucyjnego w myśl art. 820 kpc oraz powództwo opozycyjne z art. 840 § 1 kpc, a skończywszy na powództwie o zapłatę odszkodowania zarówno przeciwko bezpodstawnie wzbogaconemu wierzycielowi (art. 405 i nast. kc), jak i przeciwko komornikowi. Powyższy arsenał środków prawnych dostępnych dłużnikowi stanowi koronny argument przemawiający za tezą, że problem nie leży w procedurze e-sądu. Nie można obarczać e-sądu winą za niezgodne ze stanem faktycznym adnotacje „nie podjęto w terminie" na zwracanej sądowi korespondencji, wypisane przez pracowników Poczty Polskiej, gdy w rzeczywistości pozwany już dawno nie zamieszkuje pod adresem. Prawidłowe adnotacje pocztowe umożliwiłyby sądom jednoznaczne stwierdzanie w takich przypadkach, że doręczenie nakazu zapłaty nie mogło nastąpić z przyczyn wskazanych w art. 499 pkt 4 kpc, tj. dlatego że miejsce pobytu pozwanego nie jest znane, a wtedy na podstawie art. 505(34) § 1 k.p.c. w zw. z art. 502(1) § 1 i 2 k.p.c., sąd z urzędu obowiązany jest uchylić nakaz zapłaty i przekazać sprawę sądowi właściwości ogólnej. Truizmem jest twierdzenie, że do podobnych sytuacji dochodzi również w tradycyjnych postępowaniach. Dlatego też cieszy opinia prof. Gołaczyńskiego, który dostrzega potrzebę generalnego rozwiązania kwestii doręczeń sądowych. O ile jednak diagnoza problemu jest właściwa, to zaproponowane środki mogą wywołać zapaść w sądowym dochodzeniu należności. Wprowadzenie grzywny do 5000 zł za wskazanie w złej wierze bądź z niedbalstwa nieaktualnego adresu pozwanego, z perspektywy profesjonalnego pełnomocnika zobowiązanego do świadczenia usług na najwyższym poziomie staranności zgodnie z kc i etyką zawodu, może oznaczać, że w każdym przypadku pozywania osoby fizycznej, niezbędne będzie uprzednie złożenie wniosku do Centrum Personalizacji Dokumentów MSW, celem zweryfikowania adresu pozwanego. Powyższy scenariusz działałby w sposób petryfikujący sądową windykację wierzytelności poprzez wydłużenie jej o czas potrzebny do uzyskania odpowiedzi z CPD, oraz efekt odstraszający od dochodzenia roszczeń poniżej 5000 zł, z obawy przed grzywną. Skutek byłby taki, że e-sąd zostałby znacząco odciążony na korzyść MSW, a Skarb Państwa zarobiłby dodatkowe 31 zł opłaty skarbowej od każdego pozwanego.
Należy podkreślić pewną schizofrenię ustawodawcy, który z jednej strony upatruje rozwiązania problemu doręczeń sądowych we wprowadzeniu weryfikacji adresów z rejestrem PESEL, a z drugiej strony na przestrzeni dwóch lat chce zlikwidować obowiązek meldunkowy. Kolejny postulat, aby e-sąd nie rozpatrywał roszczeń powstałych wcześniej niż pięć lat wstecz, połączony z obowiązkiem kontroli przez e-sąd przedawnienia roszczeń z urzędu, stanowi zaprzeczenie fundamentalnym zasadom prawa cywilnego. Wydaje się, że jest to odpowiedź na zarzuty dochodzenia przed e-sądem roszczeń przedawnionych. Jednakże takie roszczenia nie wygasają, a jedynie przekształcają się w tzw. zobowiązania naturalne. W przypadku podniesienia zarzutu przedawnienia przez pozwanego, powodowi nie zostanie udzielona w sądzie ochrona prawna. Natomiast żaden przepis nie zabrania dochodzenia takich roszczeń, podobnie jak żaden przepis nie wyręczał do tej pory pozwanego z samodzielnego zgłaszania takiego zarzutu, zgodnie z kontradyktoryjnością procesu cywilnego. Nie kwestionując konieczności zmian w EPU, należy stwierdzić, że ww. propozycje nie tylko udaremnią sprawne funkcjonowanie e-sądu, ale też całkowicie wypaczą sens sądowego dochodzenia wierzytelności. Podczas gdy można zastosować bardziej efektywne rozwiązania, tj. wyłączenie w przypadku EPU reguły o doręczeniu zastępczym (art. 139 § 1 kpc) oraz umożliwienie powodom wgrywania do systemu e-sądu dokumentów, zamiast ich opisywania. Przemysław Kosiński
Kończcie już, bo szabas Redakcja "Wprost" dotarła do nieznanego raportu szefa archeologów, prowadzących w 2001 ekshumację w Jedwabnem. Ujawnia on nowe szczegóły tamtych wydarzeń. O głośnym ostatnio filmie "Pokłosie” nie sposób dyskutować, abstrahując od historii, która stała się praźródłem scenariusza. Chodzi o zbrodnię w Jedwabnem z 10 lipca 1941 roku, gdy w miejscowej stodole spalono bliżej nie określoną liczbę miejscowych Żydów. W zbrodni tej uczestniczyli Polacy, natomiast nadal nie do końca ustalona jest rola w niej Niemców, którzy zaledwie kilkanaście dni wcześniej zajęli te tereny, wcześniej administrowane przez ZSRR. Według ustaleń IPN-owskiego prokuratura Radosława Ignatiewa, rola Polaków w zbrodni była kluczowa. W ogłoszonym w lipcu 2002 roku raporcie napisał on, że Niemców zbrodnia obciąża w sensie ogólnym, ale jej wykonawcami byli polscy mieszkańcy Jedwabnego i okolic, około 40 mężczyzn. "Niemcy w małej grupie asystowali przy wyprowadzaniu Żydów na rynek i do tego ograniczyła się ich czynna rola” – napisał przed dziesięciu laty prokurator Ignatiew. Potwierdził zatem większość tez zawartych w słynnej książce Jana Tomasza Grossa "Sąsiedzi”. Inna, zdaniem IPN była Tylka liczba zamordowanych Żydów – było ich nie 1600, ale najprawdopodobniej 200-300. Jednak w tamtym czasie nie cała dokumentacja trwającego ponad rok śledztwa ujrzała światło dzienne. W ukryciu, głęboko schowany w archiwach IPN pozostał np. raport profesora Andrzeja Koli z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Szefa zespołu archeologów, prowadzących wiosną 2001 roku prace ekshumacyjne na terenie dawnej stodoły w Jedwabnem. Mimo pewnych trudności redakcji "Wprost” udało się dotrzeć do tego raportu. Choć generalnie potwierdza on znany przebieg wydarzeń, ujawnia kilka nieznanych szczegółów. Profesor Kola przyznaje na przykład, że to, co działo się w Jedwabnem między 30 maja a 4 czerwca 2001 roku była raczej parodią ekshumacji. Przeprowadzeniu rzetelnych prac sprzeciwili się, bowiem rabini, argumentując, że wykopywanie zwłok jest sprzeczne z religią żydowską. Ich stanowisko zaakceptowali dyrektor Komisji Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu prof. Witold Kulesza i jego zwierzchnik, minister sprawiedliwości Lech Kaczyński. Profesor Kola pisze:
"Eksplorację i planowaną programem ekshumację obu mogił uzależniono od decyzji specjalnie zaproszonego specjalisty żydowskiego od spraw ekshumacji, rabina [Menachema] Eksteina z Izraela. Jego przyjazd nastąpił dopiero w godzinach popołudniowych, w środę drugiego tygodnia prac. Wspólnie z nim przybył rabin M[ichael] Schudrich oraz z ramienia Instytutu Pamięci Narodowej prof. [Witold] Kulesza, który reprezentował w Jedwabnem ministra sprawiedliwości RP Lecha Kaczyńskiego. Po wspólnej odprawie, w której oprócz przybyłych rabinów uczestniczyli członkowie ekspedycji (archeolodzy, antropolodzy i medycy sądowi), a także prowadzący bezpośrednio śledztwo prokurator [Radosław] Ignatiew i nadzorujący śledztwo z ramienia IPN prokurator [Lucjan] Nowakowski z Warszawy, przystąpiono do eksploracji nawarstwień w obu mogiłach według metody zaprezentowanej przez rabina Eksteina. Polegała ona na precyzyjnym zdejmowaniu w obrębie grobów (przy pomocy szpachelki i pędzli) wierzchniej warstwy gruntu. Jednocześnie rabin Ekstein oświadczył, że tylko przy zastosowaniu takiej metody jest możliwa eksploracja wnętrza grobów, i to tylko do momentu ukazania się szczątków kostnych w układzie anatomicznym. Szczątki będzie można wówczas oczyścić delikatnie pędzlem i dokonać ich obserwacji, jednak bez ich podnoszenia, a nawet dotykania. Do przyjęcia takiej metody zobligował nas prof. Kulesza, twierdząc, że uzgodniona ona została z ministrem Kaczyńskim. Na krytyczne uwagi, co do takiej metody ekshumacji, wypowiedziane przez piszącego te słowa, a także przez antropologów i medyków sadowych prof. Kulesza oświadczył, iż przyjęcie jedynie takiego sposobu ‘ekshumacji’ jest tu tylko możliwe, a jej przeprowadzenie (w gruncie rzeczy tej pseudoekshumacji) jest tu, ze względu na konflikt ‘religijnego prawa żydowskiego’ i ‘stanowionego prawa polskiego’ w obecnej sytuacji dla strony polskiej ‘racją stanu’. Farsa tej >pseudoekshumacji< wynikała ponadto z tego, iż jak oświadczyli rabini, rabin Schudrich już następnego dnia, tj. w czwartek 31 maja o godz. 10 musi opuścić Jedwabne ze względu na planowany odlot do Nowego Jorku, natomiast rabin Ekstein tego samego dnia o godzinie 17 musiał wyjechać do Warszawy i dalej tego samego jeszcze dnia odlatywał do Izraela. Dlatego oświadczono nam, iż ‘ekshumacje’ musimy zakończyć najpóźniej 31 maja do godziny 16 ze względu na konieczność zorganizowania uroczystości pogrzebu >wyekshumowanych< szczątków. Bez udziału rabina natomiast jakiekolwiek prace w obrębie grobów, jak oświadczono, nie są możliwe. Ponadto, jak oświadczyli rabini, zbliżał się szabas (od piątku wieczór i sobota) i żadna ekshumacja z udziałem rabina w tym czasie nie jest możliwa”.
Tyle fragment raportu. Należy dodać, że prace ekshumacyjne rzeczywiście przerwano 31 maja i wrócono do nich na krótko 4 czerwca 2001 roku. Z raportu profesora Koli wynika też, że mimo tych bardzo niesprzyjających warunków odkryto "sprażone i spalone kostne szczątki ludzkie”, a także przedmioty należące do ofiar, min, "złota obrączkę, łańcuszek, srebrny zegarek, srebrna polska monetę dwuzłotową”, a także "klucze, bębenek od maszyny krawieckiej”. Odkopano także resztki pomnika Lenina, do którego rozbiórki, według świadków zbrodni, mieli być zmuszeni Żydzi na krótko przed mordem. Potem pomnik miał być wrzucony razem z nimi do grobu. Najciekawszy element raportu to stwierdzenie, że znaleziono m.in. "46 sztuk łusek niemieckiej broni typu mauser”. Mogło to oznaczać, że Niemcy brali jednak w zbrodni większy udział, niż ustalił prokurator Ignatiew. Karabiny typu mauser (MG34) były, bowiem w 1941 na wyposażeniu armii niemieckiej. Magdalena Rigamonti Piotr Śmiłowicz
Przemysł nagonkowo-przykrywkowy Dziś o przemyśle nagonkowo-przykrywkowym. Na przykładzie. Wskażę, jakie m.in. sprawy przykrywała nagonka na posła Tomasza Kaczmarka. I chociaż była to świadoma manipulacja, to moim zdaniem część wyrobników tego przemysłu nie zdaje sobie sprawy, co czyni. Na początku grudnia 2012 r. „Gazeta Wyborcza” publikuje wywiad z b. funkcjonariuszem CBA, który ujawnia tajne kulisy operacji specjalnych oraz zdjęcie nad walizką operacyjnych pieniędzy rozebranego do pasa agenta Tomka, obecnie posła opozycji Tomasza Kaczmarka. Przez kolejne 10 dni liczne media – i papierowe, i elektroniczne – poświęcają tej sprawie nader dużo miejsca. Ekscytują się kosztami związanymi z jego przykrywkową tożsamością i rzekomą niedojrzałością. Niektórzy komentatorzy świadomie dążą do zamazania różnicy między postacią, w którą agent się wcielał, a b. funkcjonariuszem i posłem Tomaszem Kaczmarkiem.
Bielizna agenta Tomka Na temat bielizny, zegarków, samochodów agenta Tomka i metod pracy CBA wypowiedzieli się publicznie m.in.: Wojciech Czuchnowski; Monika Olejnik; Michał Ogórek; Michał Majewski i Sylwester Latkowski; b. minister spraw wewnętrznych, członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, poseł PO Marek Biernacki; b. szef kontrwywiadu UOP, obecnie poseł PO Konstanty Miodowicz; b. wiceminister spraw wewnętrznych, b. poseł, prof. Jan Widacki; ekspert ds. bezpieczeństwa Piotr Niemczyk; b. premier Leszek Miller; b. wicepremier Roman Giertych; obecny szef CBA Paweł Wojtunik; gromady zapraszanych „ekspertów” (w rodzaju b. milicjanta Jerzego Dziewulskiego) oraz niezliczone rzesze mniej znanych komentatorów, głównie internetowych. Z właściwą troską głos zabrał też sam premier. W poniedziałek 10 grudnia agent Tomek dominuje na okładce „Angory”, jest obecny na okładce „Newsweeka” i „Przeglądu”. Obszerny tekst publikuje „Wprost”. 12 grudnia w „Polityce” Janina Paradowska niby się od sprawy dystansuje, ale także ją porusza.
Szum z jasnym przekazem Wytworzony zostaje potężny szum informacyjny, w którym sprawy istotne mieszane są z czwartorzędnymi. Wylansowany zostaje temat. Podjęto wielki wysiłek, by podtrzymać i wzmocnić negatywne skojarzenia związane z wykorzystywaniem metod operacyjnych do walki z korupcją. Wtłaczano do głów frazesy: „skompromitowane CBA”, „śmieszny agent Tomek”. Rzeczowe argumenty – nieważne. Bo frazes wtłoczony do głów na poziomie podracjonalnym wykonuje swoją robotę propagandową. Estetycznym ukoronowaniem licznych głosów są słowa intelektualistki feministycznej Kazimiery Szczuki. Jej umiejętności analityczne docenimy, gdy zobaczymy, jak informację o wypowiedzi Szczuki zatytułowały portale. Wprost.pl: „CBA stosowała metody z klozetu, z ubeckiego asortymentu”. Gazeta.pl: „Szczuka kpi z agenta Tomka i CBA: Tak się podniecił tą kasą, że musiał się rozebrać”. Kazimierze Szczuce (i wielu innym osobom) wydaje się, że to, o czym mówią, jest istotne. Ulegają zjawisku, które psychologia nazywa „heurystyką dostępności”. Gdy jakiś problem jest często eksponowany w przestrzeni komunikacyjnej, uzyskuje się wrażenie, że jest on ważny. Gdy jakiś problem jest nieobecny lub tylko napomknięty albo o nim w ogóle się nie mówi, mamy wrażenie jego nieistotności. Tematy drugiej ważności We wtorek 4 grudnia, już po odpaleniu „sensacji” na temat CBA, na s. 9 „Wyborczej” ukazuje się tekst „Górnicze szychy sądzone za pomaganie w interesach”. Czytamy tu: „Na ławie oskarżonych zasiądzie 25 byłych prezesów górniczych spółek lub dyrektorów śląskich kopalń, którzy przez ostatnią dekadę rządzili naszym górnictwem. Teraz są podejrzani o wzięcie od jednej z firm ponad 3 mln zł łapówek. Prokurator Konrad Rogowski zakończył największe w historii polskiego górnictwa śledztwo dotyczące korupcji”. Tej sprawy liczne media nie podjęły. Największe śledztwo w historii polskiego górnictwa? Ważniejsze, by dowalić posłowi Kaczmarkowi i CBA. Dzień później „Wyborcza” na s. 18 publikuje tekst: „Zmowa na drodze”. Czytamy: „Prokuratura oskarża dziesięciu byłych i obecnych szefów firm budowlanych o zmowę przy przetargach drogowych”. W piątek 7 grudnia ten temat na s. 2 podejmuje komentator gospodarczy „Wyborczej”. W tekście o tytule „Miliardy tracimy przez zmowy” wskazuje: „Zmowy przy przetargach publicznych są w Polsce zjawiskiem powszechnym. (…) My, podatnicy, tracimy na tym miliardy, które wędrują do kieszeni firm zawiązujących zmowę. W ten sposób marnotrawiona jest część funduszy unijnych. (…) Urzędnicy państwowi doskonale zdają sobie sprawę z sytuacji i próbują coś z tym zrobić, choć mało skutecznie”. Autor podaje też kilka wartych przedyskutowania pomysłów zaradzenia problemowi. Mamy zatem materiały nie o jakichś jednostkowych przypadkach, ale o trwałych patologiach powodujących policzalne straty gospodarcze. Gdyby zjawiska te przedyskutować, zobaczylibyśmy, iż są też straty kulturowo-moralne. Na przykład upadek etosu gospodarowania. Ale sytuacja, która dla mnie jest punktem ciężkości niniejszego tekstu, na którą chcę zwrócić uwagę czytelników, to upadek etosu dziennikarzy i polityków III RP. Umysły wielu z tych osób są tak już zaprogramowane, że nie dostrzegają, jak łatwo jest nimi manipulować, odciągać ich myślenie od spraw ważnych ku trzeciorzędnym. Ale nie dajmy sobie wmówić, że to po prostu uleganie naturalnej, występującej nie tylko w Polsce tabloidyzacji mediów. To jest świadome podkręcanie tego procesu w celach ściśle politycznych. To nieprawda, że o korupcji w górnictwie i zmowach gospodarczych nie można dyskutować w atrakcyjny sposób. Gdyby tylko chciano, to i przecieki, i niezłe zdjęcia by się znalazły. Atakując CBA, zastosowano znany mechanizm – wielokrotne powtarzanie sprawia wrażenie prawdziwości. Łomocząc bitami informacji do naszych umysłów, wielu osobom wbito tezę o szkodliwości, śmieszności i zarazem demoniczności CBA. Gdyby tyle razy rozważano mechanizmy korupcyjne, wiele osób byłoby przekonanych, że system III RP jest tak chory, iż potrzebuje radykalnych, śmiałych reform. Obecnie zaś sądzą, że kluczem do sukcesu Polski jest zreformowanie Jarosława Kaczyńskiego.
Opinia publiczna: faza likwidacji W „Gazecie Wyborczej” (z 8–9 grudnia) Wojciech Czuchnowski tekst pt. „Agent Tomek: plan likwidacji” zaczyna tak: „Opublikowanie przez »Gazetę« i Gazetę.pl fotografii półnagiego posła PiS Tomasza Kaczmarka szczerzącego zęby nad walizką pełną pieniędzy zdominowało w tym tygodniu znaczną część tzw. debaty publicznej”. Święte słowa – i o zdominowaniu, i o tym, że jest to „tak zwana” debata. Za ile lat red. Czuchnowski domyśli się, kto w Polsce debatę publiczną zdegradował? Zastanówmy się, jak pogłębiłoby się społeczne rozumienie zjawisk patologii gospodarczych, gdyby tylko 50 proc. czasu, który poświęcono zdjęciom agenta Tomka, zużyto na naświetlanie różnych uwarunkowań patologii w sektorze węglowym i budowlanym. Zapraszano by ekspertów od górnictwa, budownictwa, od procedur inwestycyjnych, od badania i zwalczania korupcji. Mówiono by, jakie straty ponosimy w wyniku słabości procedur przeciwdziałania nadużyciom. Opisano by, jak deformowane są mechanizmy uczciwej konkurencji, zawyżane ceny węgla, kontrakty drogowe i obniżana jakość infrastruktury. Rzucono by nowe światło na falę upadłości firm budowlanych. I jeszcze ktoś mógłby wpaść na pomysł, by z kamerą poszukać odpowiedzialnych marnotrawienia funduszy unijnych i że warto o tym przez cały tydzień podyskutować. Ale media głównego nurtu nie mogą poważnie debatować o tak poważnych sprawach. Ich zadaniem nie jest bowiem odczytywanie faktycznych mechanizmów systemu III RP. Media III RP nie mają odsłaniać mechanizmów korupcji. Mają odsłaniać mechanizmy walki z korupcją.
Czas nagonek Trzeba przysłonić pogarszanie się sytuacji gospodarczej, zatem nagonek i przykrywkowych operacji będzie przybywało. Wynika to z samej istoty części mediów III RP. Z ich genezy, powiązań, interesów, uzależnień, urazów. To nie są media, dzięki którym Polacy uczą się lepiej rozumieć swój kraj. Ale oczywiście, to wszystko nie ma żadnego związku z Polską Rzecząpospolitą Ludową. Z ówczesnymi nawykami i mechanizmami. Żadnego. I oczywiście nie można powiedzieć, że media głównego nurtu są dziś tam, gdzie wtedy stało ZOMO. Nie można…
Teraz już wiecie Drodzy Rodacy – dziennikarki, dziennikarze, eksperci i autorytety – być może do dzisiaj tego nie wiedzieliście, ale teraz czujcie się poinformowani – jesteście częścią systemu propagandy III RP, gdzie wasz czas i energia skierowane są przeciw tym, którzy z patologiami społecznymi walczą; nie ku analizie mechanizmów tych patologii. Od tej chwili nie możecie już się tłumaczyć: „nie wiedzieliśmy”, „nie zdawaliśmy sobie sprawy, w jakim dziele uczestniczymy”. Wiem, że oprócz analizy propagandy potrzebna jest wam jeszcze analiza ludzkiej psychiki, psychiki żołnierzy i oficerów medialnego frontu. O tym napiszę innym razem. Andrzej Zybertowicz
Brodner Przeżywamy ostatnie dni Europy Zagraża wolności i demokracji „Unia zagraża wolności i demokracji,..d upadku realnego socjalizmu UE jest najbardziej zmasowaną próbą ubezwłasnowolnienia obywateli i odebrania społeczeństwom zdobyczy demokracji. I czeka ją rychła katastrofa, tak jak słynnego Titanica Henryk M. Broder to jeden z najbardziej opiniotwórczych publicystów w Niemczech „Unia zagraża wolności i demokracji, jest jak Titanic, który płynie ku katastrofie. „.....”Unia Europejska czci sama siebie tak, jak czcił siebie Komitet Centralny Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego.”......”Zdaniem Brodera, Unia Europejska nie rozwiązuje żadnego z problemów dzisiejszych mieszkańców Europy, co więcej, jak pokazuje m.in. kryzys w strefie euro, sama jest problemem. Podkreślił, że od upadku realnego socjalizmu UE jest najbardziej zmasowaną próbą ubezwłasnowolnienia obywateli i odebrania społeczeństwom zdobyczy demokracji. I czeka ją rychła katastrofa, tak jak słynnego Titanica. - Życzę państwu miłej podróży „......” reaguję alergicznie na słowo „pokój”. Nie dlatego, żebym był za wojną, ale dlatego, że „pokój” stał się uniwersalnym alibi, z pomocą którego można usprawiedliwić każde barbarzyństwo. Także wzniesienie muru berlińskiego prezentowano nam jako środek w celu wprowadzenia bądź zachowania pokoju, w każdym razie jako coś nieuchronnego, dziś byśmy powiedzieli – bezalternatywnego”.....(źródło )
Buttiglione”Faszyzm i komunizm to dwaj wrogo do siebie nastawieni bliźniacy – wrodzy sobie, ale jednak bracia. Stąd przejście od faszyzmu do komunizm było tak łatwe”......”Zachodni intelektualista żył w przeświadczeniu, że zna sens historii, wyobrażając sobie, żehistoria ma swój bieg i że prowadzi do komunizmu.Komunizm można było krytykować, ale tylko z pozycji lewicy. Taka krytyka zaczynała się od stwierdzenia, że potrzeba nowego, lepszego komunizmu.”....”Zachodni intelektualista, który odrzucił Boga i wyrzekł się porządku moralnego i naturalnych praw, ma dzisiaj wielkie trudności, aby powiedzieć: NIE. Brak mu punktu oparcia, by przeciwstawić się złu. Nie mając jasno określonego systemu wartości, jesteśmy w sytuacji patowej, w której działanie nie jest możliwe.”...(więcej)
Brodner oskarża Unie o zniewalanie ludzi , o obieraniu im wolności i praw politycznych , bo do nich odnosi się termin demokracja. Oskarżenia Rydzyka w Parlamencie Europejskim pod adresem Tuska i ferajny z PO są kulturalne, eleganckie i wyważone w porównaniu do oskarżeń Brodnera. Profesor Ferguson napisał że „religią państwową Europy jest polityczna poprawność . Pisałem ,że polityczna poprawność jest ideologią totalitarną , socjalistyczną. Brodner tak opisał do czego dąży m co jest istota systemu polityczny, ustroju Unii Europejskiej Brodner „ Unia Europejska zagraża wolności i demokracji„....”nie rozwiązuje problemów mieszkańców, sama jest problemem „...”od upadku realnego socjalizmu UE jest najbardziej zmasowaną próbą ubezwłasnowolnienia obywateli i odebrania społeczeństwom zdobyczy demokracji.” Proszę zwrócić uwagę na słowa profesora Buttiglione. Są uzupełnieniemdla opinii Brodnera Tutaj warto zadać sobie pytanie . Czy nie dlatego właśnie ,że Unia w której hegemonem są Niemcy ubezwłasnowolnia ludzi , zwalcza i niszczy demokracje , a raczej resztki demokracji fasadowej ,że pozbawia ludzi wolności nie jest tak atrakcyjna dla Tuska, Sikorskiego , Komorowskiego , całej tej nomenklatury II Komuny. Brodner zapomniał powiedzieć o ucisku podatkowym , i likwidacji wolności gospodarczej Europejczycy nie zdają sobie sprawy za ich również za kilka lat czeka taka sama nędza jak miliony Polaków pod okupacją II Komuny , bandyckiego państwa podatkowego . Nie tylko Tusk i nomenklatura II Komuny podporządkowuje się Niemcom . To samo robi oligarchia grecka , hiszpańska, włoska . Niemcy budują Unie Europejską , IV Rzeszę jako państwo niedemokratyczne , państwo , które podatkami rabuje ogromne bogactwa ciężko pracującym ludziom . Jest o co walczyć , jest za co się sprzedać . Niemcy i ich pomagierzy likwidując reszki wolności i pozbawiając ludzi demokracji , czyli kontroli politycznej nad oligarcha nomenklaturą stają się warstwa nowego chłopstwa pańszczyźnianego , które łatwo będzie rabować Tutaj pozwolę sobie na przytoczenie opisu Michalkiewicza „nie tylko starzy szubrawcy, ale już druga, a nawet trzecia generacja wściekłych psów, szykuje się do ponownego przejęcia przewodniej roli w budowie socjalizmu - tym razem już prawdziwego. „....(więcej)
Na koniec warto przypomnieć sobie prorocze słowa Kaczyńskiego o współczesnej formie niewolnictwa w jarzmie którego Polacy pracują nadlaII Komuny Tusk domaga się od Polaków jeszcze cięższej pracy Kaczyński „Warto być Polakiem dobrze zorganizowanym i wydajnym, ale nie traktowanym w pracyjak niewolnik. Bo już jesteśmy bardzo pracowici. Jest znamienne, że wedle danych OECD przeciętnyPolak pracuje aż2015 godzin w roku (pracowitsi są od nas Koreańczycy -2074 godziny), a daleko za nami są uznawani za bardzo pracowitych Japończycy (1733 godziny), Niemcy (1309 godzin) czy Holendrzy (1288 godzin „...(więcej)
Pod spodem video z profesorem Jaroszyńskim o fundamentalnych historycznych różnicach kulturowych pomiędzy barbarzyńskimi Niemcami a tolerancyjna Polską Rydzyk i sprawa nieposłuszeństwa obywatelskiego „Jeśli państwo nie chce realizować naszych praw,”....”to naturalną jest odpowiedź w postaci obywatelskiego nieposłuszeństwa - przekonywał dziś w radio Zet Jacek Sasin (PiS). „To absolutnie przyjęte w cywilizowanym świecie, kiedy państwo godzi w prawa obywatela - dodał.Częściowo zgodził się z nim Tadeusz Cymański (Solidarna Polska):”...”Katolicy powinni przestać płacić podatki, bo utrzymują tych, którzy niszczą Polskę „ ...”ogłosił przed tygodniem w Radio Maryja o. Tadeusz Rydzyk.”.....”- Pierwsza osoba która nie zapłaci podatków, w uzasadnieniu powoła się na PiS w urzędzie skarbowym. Potem odwoła się do izby skarbowej i tam zostanie to odpowiednio potraktowane. Zobaczymy - wtórował mu Marek Siwiec (SLD)„ „...(więcej)
Brodner „.....”"Przyznanie nagrody Nobla Unii Europejskiej obudziło we mnie wspomnienie czegoś głęboko zakorzenionego w mojej pamięci. A ponieważ byłem zmęczony, potrzebowałem chwili, aby wydobyć to wspomnienie na zewnątrz. I w końcu zrozumiałem! Dokładnie tak samo Komitet Centralny Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego czcił sam siebie! Przyznawano sobie na wzajem ordery i utwierdzano się w przekonaniu o swoim niezwykle ważnym wkładzie w pokój i bezpieczeństwo w Europie i na świecie.Jako ktoś, kto pierwsze lata swojego życia spędził w Polsce, reaguję alergicznie na słowo „pokój”. Nie dlatego, żebym był za wojną, ale dlatego, że „pokój” stał się uniwersalnym alibi, z pomocą którego można usprawiedliwić każde barbarzyństwo. Także wzniesienie muru berlińskiego prezentowano nam jako środek w celu wprowadzenia bądź zachowania pokoju, w każdym razie jako coś nieuchronnego, dziś byśmy powiedzieli - bezalternatywnego.„....(źródło)
Kowalczuk „Dzisiaj francuski filozofBernard-Henry Lévy, podobnie jak cała lewica intelektualna, przestrzega przed faszyzmem na Węgrzech. Dlaczego żaden z nich nie potępia sytuacji na Białorusi czy w Korei Płn.? Buttiglione „Dlatego, że nie ma już intelektualistów. Zachodni intelektualista żył w przeświadczeniu, że zna sens historii, wyobrażając sobie, że historia ma swój bieg i że prowadzi do komunizmu. Komunizm można było krytykować, ale tylko z pozycji lewicy. Taka krytyka zaczynała się od stwierdzenia, że potrzeba nowego, lepszego komunizmu. W tej perspektywie upadek komunizmu oznacza, że historia w ogóle nie ma żadnego sensu albo raczej, że historia ma taki sens, jaki jej nadajemy przez własne moralne decyzje. To nie historia jest źródłem moralności, to moralność leży u podstaw historii. Stajemy więc wobec pytania: co stanowi podstawę moralności, w imię jakich kryteriów mogę ferować sądy i krytykować. Zachodni intelektualista, który odrzucił Boga i wyrzekł się porządku moralnego i naturalnych praw, ma dzisiaj wielkie trudności, aby powiedzieć: NIE. Brak mu punktu oparcia, by przeciwstawić się złu. Nie mając jasno określonego systemu wartości, jesteśmy w sytuacji patowej, w której działanie nie jest możliwe. Często więc dla uproszczenia zakładamy, że zysk w relacjach handlowych jest najważniejszy. Co więcej, dziś bardzo silne są nastroje antychrześcijańskie. Na Węgrzech popełniono pewne błędy, ale wiele kontrowersji wynika z faktu, że przywołanie zasad chrześcijańskich w konstytucji węgierskiej niektórzy poczytują sobie za zniewagę.”...mieliśmy długi, po części zresztą jeszcze trwający okres hegemonii kulturowej komunistów lub ich sojuszników. Włoska kultura za Mussoliniego była faszystowska, a zaraz po wojnie zdominował ją komunizm, mimo że nie wszyscy radykalnie zmienili poglądy. Opozycja wobec Kościoła katolickiego połączyła się z opozycją wobec demokracji. Dlaczego? Faszyzm i komunizm to dwaj wrogo do siebie nastawieni bliźniacy – wrodzy sobie, ale jednak bracia. Stąd przejście od faszyzmu do komunizm było tak łatwe”......(więcej)
Marek Mojsiewicz
Jeden z wydawców "przemysłu pogardy" nieczysto atakuje polskie media i łaskawie chce "wypełnić zapotrzebowanie" na treści prawicowe. TRZY CYTATY Paweł Lisicki już w „Rzeczpospolitej” udowodnił, że jest duże zapotrzebowanie na treści konserwatywno– prawicowe i, co równie ważne, niezależne od podziału Tusk-Kaczyński. Jeżeli chodzi o pismo „W Sieci” - dzięki Bogu, na rynku tygodników konkurencja ma się nie najgorzej. Pora na konkurowanie nie tylko poglądami, ale i jakością - bo czytelnicy na pewno zasługują na solidne, rzetelne i dobre pismo również po prawej stronie. Autorzy, których zgromadził wokół siebie Paweł Lisicki, na pewno są gwarancją jakości. „W Sieci”, z uwagi na finansowanie przez SKOK-i*, będące finansowym zapleczem PiS, ma zbyt wyraziste konotacje polityczne i może je czekać los „Gazety Bankowej”. Dobrej merytorycznie, również finansowanej przez SKOK-i, która z tego tylko powodu nie cieszy się uznaniem branży i reklamodawców. Dla braci Karnowskich był to niewątpliwie dobry ruch i wyjście poza internet, którego problemy znają wszyscy wydawcy. Czy był równie dobry ruch dla SKOK i spółdzielców SKOK, za których pieniądze pośrednio powstaje i dla czytelników - na tę odpowiedzieć jest jeszcze za wcześnie. Współwłaściciel Platformy Mediowej Point Group Michał Lisiecki w wywiadzie udzielonym portalowi "Wirtualnemedia.pl Woltę programową we „Wprost” wykonał nowy właściciel, nikomu nieznany młody biznesmen ze Szczecina, 35-letni Michał Lisiecki, prezes Platformy Mediowej Point Group. Jedną z pierwszych inwestycji PMPG w znany tytuł prasowy było zakupienie w połowie 2005 r. prawa do wydawania czasopisma muzycznego „Machina”. Na okładce pierwszego numeru (3 lutego 2006 r.) umieszczono piosenkarkę Madonnę i jej córkę Lourdes stylizowane na ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem Jezus. Publikacja wywołała ostry sprzeciw środowisk konserwatywnych – dzień przed ukazaniem się „Machiny” przypadało jedno z najważniejszych świąt katolickich – Ofiarowania Pańskiego, nazywane też Świętem Matki Boskiej Gromnicznej. Po licznych protestach wydawca przeprosił na łamach „Machiny” wszystkich, którzy poczuli się urażeni publikacją. Kolejną inwestycją PMPG było zakupienie w styczniu 2007 r. miesięcznika „Film”, którego redaktorem naczelnym został Jacek Rakowiecki, były członek zarządu Agory, wydawcy „Gazety Wyborczej”. (...) Rzeczywistą przepustką do wielkiego biznesu dla Michała Lisieckiego było podpisanie w 2006 r. umowy z notowaną na giełdzie spółką Arksteel. Połączenie obydwu spółek nastąpiło w wyniku przejęcia Point Group Sp. z o.o. (spółka przejmowana) przez Arksteel SA (spółka przejmująca). Wspólne przedsięwzięcie przyjęło nazwę Platforma Mediowa Point Group. Ja pisały media, Arksteel była spółką-córką ukraińskiego Związku Przemysłowego Donbasu, który na początku 2010 r. został kupiony przez rosyjskie koncerny Evraz Group i Metalloinvest. Z ogólnodostępnych rejestrów wynika, że we władzach Platformy Mediowej Point Group znaleźli się ludzie z Donbasu, którzy później trafili do Arksteelu: Konstyantyn Lytvynov, Giuseppe Mirante, Maksym Mordan, Oleksiy Petrov, Oleksandr Pylypenko, Sergiy Taruta (jeden z największych udziałowców Donbasu) i David Williams. W Platformie Mediowej Point Grup zasiadł także Paweł Horodyński, wiceprezes wrocławskiej spółki Fam Cynkowanie Ogniowe SA, razem z nim w zarządzie zasiadał wiceszef Wojskowych Służb Informacyjnych Kazimierz Mochol. Jednym z najbliższych współpracowników Michała Lisieckiego jest Mariusz Pawlak, będący także wiceprezesem spółki „Lorek, Pawlak i wspólnicy”, w której znalazł się m.in. Piotr Pacewicz. W radzie nadzorczej firmy Lisieckiego zasiada Jarosław Pachowski, w czasach rządów SLD prezes Polkomtela, a wcześniej (1998–2002), za czasów szefa TVP Roberta Kwiatkowskiego (z nadania SLD), członek zarządu publicznej telewizji. W tym czasie Pachowski zajmował się m.in. finansową współpracą z firmami Lwa Rywina: Canal+, Cyfrą+ i Heritage Films. Wejście na giełdę PMPG poprzez związanie się z Arksteelem przyczyniło się do tego, że w 2009 r. Michał Lisiecki zajął 89. miejsce (kapitał 145 mln) na liście najbogatszych Polaków według polskiej edycji branżowego miesięcznika „Forbes”. PMPG weszła na giełdę w ten sam sposób, w jaki zrobiła to spółka Arksteel. Zarejestrowana w Polsce firma z ukraińskimi przedstawicielami połączyła się z firmą Pekpol – jedną z najstarszych spółek giełdowych.
W trakcie fuzji (przełom 2003/2004) we władzach Pekpolu zasiadali m.in. Michał Boni (polityk Kongresu Liberalno-Demokratycznego, obecny minister w rządzie Donalda Tuska), Andrzej Arendarski, (polityk Kongresu Liberalno-Demokratycznego). We władzach Pekpolu był też Wiesław Kaczmarek, polityk SLD, do początku 2003 r. minister skarbu w rządzie Leszka Millera.
Fragment artykułu red. Doroty Kani z "Gazety Polskiej" (maj 2011 roku).
Akcje firmy straciły na giełdzie 65 proc. Wydawca „Wprost„ na krawędzi Od początku roku kurs wydającej „Wprost" i „Film" Platformy Mediowej Point Group spadł na GPW o 66 proc., choć – jak wyliczyliśmy – cały sektor mediowych spółek giełdowych stracił średnio niecałe 4 proc., a Agora – najbardziej porównywalna z uwagi na profil giełdowa grupa – o 9,5 proc. Point Group nie ma się wprawdzie czym chwalić, jeśli chodzi o wyniki finansowe (w III kwartale jego przychody spadły, a wynik operacyjny i netto był pod kreską), ale to w roku trudnym dla wszystkich mediowych grup nie wyjaśnia aż takiego spadku kursu.
– Spółka nie ma dziś strategii, a działa w obszarach, które nie są już bardzo rozwojowe. Nie płaci dywidendy, nie ma do opowiedzenia żadnej historii; pewnie dlatego inwestorzy się nią nie interesują – mówi „Rz", zastrzegając anonimowość, jeden z nielicznych analityków giełdowych, który chce na jej temat rozmawiać. Point Group nigdy nie doczekał się grona analityków, którzy rekomendowaliby jego walory. – Są za mali i nie ma nimi zainteresowania – mówi zajmujący się firmami mediowymi analityk z innego domu maklerskiego, z którym rozmawialiśmy. (...) Spółka sprzedała papiery po 2,5 zł. Na zamknięciu piątkowej sesji na GPW kurs firmy wynosił 0,22 zł. Wśród celów emisji są m. in. start ogólnopolskiego dziennika, ekspansja na rynki zagraniczne i stworzenie telewizji Machina TV. 32-letni wtedy Michał Lisiecki (pochodzi ze Szczecina, Point Group założył w 1997 roku, początkowo był to wydawca studenckiego magazynu „Dlaczego") ma coraz bardziej dalekosiężne plany. (...) (...) Od 2009 r. wspólnikiem kontrolującego Point Group Michała Lisieckiego jest Jarosław Pachowski – były prezes Polkomtelu i były wiceprezes TVP. Ma 6,46 proc. udziałów w Point Group, jest prezesem spółki Film Point Group, która wydaje „Film". Ogromne rozdrobnienie mediowej grupy jest źle odbierane przez analityków. – Kiedyś monitorowałem tę spółkę, ale przeraziła mnie ta lista spółek zależnych. W 2010 r. nie wszystkie zostały w sprawozdaniu poddane konsolidacji, o co miał uwagi audytor, bo po konsolidacji w takiej sytuacji mogło się okazać, że wyniki grupy mogłyby być słabsze niż zaprezentowane – mówi „Rz" jeden z analityków.
"Point Group w głębokim kryzysie", "Rzeczpospolita", 30 listopada 2011 r.
* Konieczne sprostowanie: wydawcą tygodnika "w Sieci", którego pierwsze numery sprzedały się rewelacyjnie, a nakład poszybował do 250 tysięcy egzemplarzy, nie są SKOK-i, ale spółka Fratria sp. z o.o., którą współtworzą wydawcy niezależnych portali internetowych oraz spółka Apella SA. Kapitał jest całkowicie polski, nie ma pochodzenia postkomunistycznego, a konstrukcja spółki nie pozwala na żadne wrogie przejęcie. Pismo zbiera już też sporo reklam.
A co do SKOK-ów to warto przypomnieć iż są to polskie kasy spółdzielcze, kontynuujące dawne tradycje, które odniosły wielki sukces. To boli bo Kasy są w pełni samodzielne, polskie i nie wysługują się Platformie. SKOK-i pełnią dziś także ważną misję społeczną wspierając polskość i patriotyzm na wielu polach, co tylko w oczach funkcjonariuszy przemysłu pogardy może uprawniać do stwierdzenia iż są "zapleczem PiS". Ludzie dobrze Polsce życzący SKOK-ów się nie wstydzą; wręcz przeciwnie - są z nich dumni. A po trzecie, już 31 grudnia "w Sieci" w klasycznym tygodnikowym formacie, w objętości 100 stron! "w Sieci" - zawsze po stronie Polski. Plusk