Odtworzono ostatnie chwile lotu Tu-154; błąd w pilotażu Samolot Tu-154 wystartował z Okęcia z 30-minutowym opóźnieniem. Prognoza przekazana załodze przed startem nie informowała o zagrożeniach niebezpiecznymi zjawiskami pogody na lotnisku w Smoleńsku. Dopiero załoga Jak-40, który wylądował wcześniej, przekazała informacje o pogarszającej się pogodzie i gęstniejącej mgle. Piloci nie zdawali sobie sprawy, że wykonują manewr na dnie niecki - pisze były szef szkolenia dowództwa sił powietrznych, Płk Piotr Łukaszewicz.
Słabe wyposażenie lotniska w Smoleńsku Służba ruchu lotniczego w Smoleńsku, po nawiązaniu łączności radiowej z załogą, gdy samolot znajdował się kilkadziesiąt kilometrów od miejsca lądowania, poinformowała o wyjątkowo trudnych warunkach atmosferycznych i zasugerowała lądowanie na innym, lepiej wyposażonym lotnisku. Warunki atmosferyczne mające istotne znaczenie dla bezpiecznego lądowania to podstawa chmur, czyli wysokość między dolną granicą zachmurzenia, a powierzchnią ziemi, wysokość ta jest także nazywana wysokością decyzyjną. Drugim parametrem jest widzialność pasa, czyli odległość, z jakiej pilot jest w stanie zauważyć pas startowy lub jego oświetlenie. Pilot samolotu wykonującego zajście do lądowania bez widzialności czerpie informacje o położeniu samolotu względem ziemi wyłącznie z przyrządów pokładowych. To trudne zadanie, można je spróbować zrozumieć, zamykając oczy i próbując zejść ze stromych schodów wyłącznie na podstawie informacji przekazywanych przez inną osobę, bez trzymania się rękami poręczy. Istotne znaczenie ma wyposażenie lotniska oraz samolotu w przyrządy nawigacyjne, ułatwiające podejście i lądowanie w warunkach ograniczonej widzialności. Są to systemy lądowania przyrządowego, które mogą współpracować z autopilotem w samolocie i bezpiecznie sprowadzić samolot do lądowania przy warunkach atmosferycznych nawet gorszych, niż panowały na lotnisku w Smoleńsku. System lądowania przyrządowego kategorii III B (ILS Cat. III B), najlepszy z rutynowo stosowanych na wielu lotniskach, pozwala na bezpieczne lądowanie przy podstawie chmur 15 metrów i widzialności pasa w przedziale 75-200 metrów. Prezydencki Tu-154 był wyposażony w pokładowy system lądowania przyrządowego kategorii I (podstawa chmur 60 i widzialność 800 metrów). Niestety lotnisko Siewiernyj nie dysponowało naziemnym urządzeniem tego typu, co zmusiło załogę do wykonania tzw. nieprecyzyjnego podejścia do lądowania z wykorzystaniem radiolatarni bezkierunkowych, czyli nadajników radiowych współpracujących z pokładowymi radiokompasami. Załoga miała także do dyspozycji informacje o odległości i położeniu samolotu względem lotniska przekazywane przez operatora radaru obserwacji okrężnej. Niestety, nie miała dokładnych informacji o odległości do pasa oraz położeniu samolotu na ścieżce zniżania, bo na lotnisku nie było radaru precyzyjnego podejścia do lądowania. W takiej sytuacji podstawa zachmurzenia oraz widzialność stają się kluczowe dla zapewnienia bezpiecznego lądowania, bowiem określają one, jak dużo czasu ma załoga, aby ustabilizować samolot bezpośrednio przed lądowaniem na podstawie obserwacji ziemi, świateł podejścia i samego pasa startowego. W locie z prędkością ok. 280 km/godz., a z taką właśnie Tu-154 podchodzi do lądowania, samolot pokonuje 78 metrów w ciągu sekundy, a przelot ostatniego kilometra przed lądowaniem zajmuje 13 sekund. Zniżanie z wysokości 100 metrów do powierzchni ziemi, z prędkością 3 m/s zajmuje nieco ponad pół minuty. Te liczby pokazują, jak niewiele czasu ma załoga przed lądowaniem w minimalnych warunkach atmosferycznych na ocenę sytuacji, podjęcie decyzji i wykonanie lądowania.
Niezamknięcie portu wpłynęło na decyzję załogi Załoga wiedziała o rzeczywistych warunkach atmosferycznych, o widzialności w granicach 500 metrów, o nieokreślonej podstawie chmur (faktycznie sięgających ziemi). Słyszała także sugestię kontrolera sugerującego lądowanie na innym, lepiej wyposażonym lotnisku. Czy zatem błędem było podjęcie decyzji o podejściu do lądowania w Smoleńsku? Należy przyjąć, że ta decyzja nie była błędna, ponieważ lotnisko pomimo zadeklarowanych warunków atmosferycznych poniżej minimalnych zapewniających bezpieczne starty i lądowania nie zostało zamknięte. Dowódca załogi postanowił wykonać manewr podejścia do pasa, ocenić warunki i ostatecznie zdecydować o lądowaniu lub przelocie na lotnisko zapasowe z chwilą osiągnięcia przez samolot wysokości decyzyjnej. Z pewnością załoga wiedziała, jakie są jej możliwości i na co się decyduje. Manewr podejścia do lądowania nie budził żadnych wątpliwości do chwili osiągnięcia przez samolot wysokości 100 metrów w odległości ok. 2 kilometrów od progu pasa startowego. Dramat rozegrał się właśnie tam: na przestrzeni 1-1,5 kilometrów, w przedziale wysokości między 100 metrami a powierzchnią ziemi, w czasie 30-40 sekund. Czynnikiem decydującym o katastrofie była wysokość lotu. W powszechnym odczuciu wysokość czy prędkość to parametry łatwe do zmierzenia i do utrzymania w locie. Prawda jest bardziej skomplikowana. W nawigacji lotniczej występuje kilka różnych rodzajów prędkości (przyrządowa, rzeczywista, podróżna) oraz kilka rodzajów wysokości (rzeczywista, odniesiona do poziomu lotniska, poziomu morza czy uśrednionej wysokości w rejonie lotów). Wysokość w nawigacji lotniczej jest mierzona różnymi przyrządami. Są wysokościomierze barometryczne (ciśnieniowe) oraz radiowe. Te pierwsze mierzą zmiany ciśnienia atmosferycznego na zmieniającej się wysokości lotu i wymagają ciśnienia referencyjnego, czyli ustawienia na wysokościomierzu wartości ciśnienia panującego w danym punkcie: na lotnisku lub w rejonie lotów, lub ciśnienia 760 milimetrów słupa rtęci, które odpowiada ciśnieniu panującemu na poziomie morza. Po ustawieniu wartości ciśnienia wysokościomierz musi pokazywać zero. Jak widać, w przypadku wysokościomierzy ciśnieniowych istotnego znaczenia nabiera przekazanie załodze lądującego samolotu wiarygodnej informacji o ciśnieniu atmosferycznym. Problem polega także na tym, że w różnych krajach stosowane są różne wartości ciśnienia. W Rosji są to milimetry słupa rtęci (mm Hg). Przepisy ICAO, według których wykonywał lot prezydencki Tu-154, zalecają stosowanie hektopaskali (hPa). To powoduje konieczność przeliczania w locie wartości ciśnienia i pomimo stosowania tabel przeliczeniowych, zawsze może być to źródłem pomyłki, która tym bardziej nabiera znaczenia, im gorsze warunki atmosferyczne występują w czasie lądowania. W przeciwieństwie do ciśnieniowych wysokościomierze radiowe mierzą rzeczywistą wysokość lotu samolotu nad terenem. Jedna antena radiowysokościomierza wysyła sygnał radiowy, a druga odbiera sygnał zwrotny odbity od powierzchni ziemi. Precyzyjnie zmierzona różnica czasu pomiędzy wysłaniem sygnału a jego odbiorem pozwala na określenie rzeczywistej wysokości lotu samolotu nad terenem. Mankamentem jest fakt, że teren wokół lotniska nie zawsze jest płaski jak stół.
Samolot nurkuje - piloci kontynuują lądowanie Załoga rozpoczęła manewr nieprecyzyjnego podejścia do lądowania, budując standardowy manewr wyprowadzenia samolotu w początkowy punkt ścieżki zniżania do pasa. Samolot powinien znajdować się w odległości 10 kilometrów od początku pasa na wysokości 500 metrów (w odniesieniu do poziomu lotniska). Zniżanie odbywało się z prędkością postępową ok. 260-280 km/godz. i z prędkością zniżania 2,5-3 m/s. Samolot osiągnął wysokość decyzyjną w odległości ok. 2 kilometrów od początku pasa i utrzymywał prawidłową pozycję na ścieżce zniżania. Graniczne warunki atmosferyczne, które umożliwiłyby podjęcie decyzji o lądowaniu na lotnisku w Smoleńsku, to podstawa chmur (wysokość decyzyjna) 120 metrów oraz widzialność 1,8 kilometra. Osiągając taką wysokość lotu i nie widząc ziemi w stopniu umożliwiającym ustalenie położenia samolotu względem progu pasa, dowódca załogi powinien przerwać lądowanie, zwiększyć wysokość i odlecieć na inne lotnisko. Tymczasem samolot kontynuował manewr, zwiększając intensywnie kąt szybowania i prędkość zniżania. Wyglądało to tak jakby samolot nagle zanurkował. Z pewnością nie jest to manewr, który duży samolot powinien wykonywać tak blisko ziemi, w dodatku bez widoczności. Należy założyć, że załoga miała uzasadniony powód, aby podjąć taką decyzję. Gdyby wzrokiem wypatrzyła ziemię, kontynuowałaby zniżanie bez gwałtownych manewrów, koncentrując się na utrzymaniu parametrów do lądowania. Co w takim razie mogło skłonić załogę, która wykonywała lot według przyrządów i bez widzialności ziemi, do nagłego zmniejszenia wysokości lotu? To mógł być tylko nagły wzrost wysokości lotu. Należy przyjąć, że wysokościomierz barometryczny miał ustawione prawidłowe ciśnienie referencyjne i pokazywał właściwą wysokość. Przemawia za tym fakt, że do wysokości 100 metrów Tu-154 utrzymywał właściwy profil lotu, do którego kontroler lotu nie miał zastrzeżeń. Należy przypomnieć, że przed pasem lotniska na kierunku lądowania znajdował się jar o głębokości ok. 60 metrów. Radiowysokościomierz pokazujący rzeczywistą odległość od samolotu do powierzchni ziemi z chwilą wlotu nad jar pokazał nagły wzrost wysokości, zjawisko wybitnie niekorzystne w ostatniej fazie lotu bezpośrednio poprzedzającej lądowanie.
Brakowało kilku sekund, aby uratować samolot Informacja o wzroście wysokości została odczytana jako wznoszenie samolotu, któremu należało przeciwdziałać poprzez zwiększenie prędkości opadania. Nie widząc ziemi, załoga nie mogła uświadomić sobie faktu, że tym razem, to nie samolot wznosi się, tylko ziemia się od niego oddala. Podejmując przeciwdziałanie wznoszeniu, którego nie było, piloci nagle zwiększyli prędkość zniżania, kierując się wskazaniami wysokościomierza radiowego i mając w pamięci fakt, iż przyrządy ciśnieniowe, także wariometr pokazujący prędkość wznoszenia lub opadania samolotu, działają z pewnym opóźnieniem, a radiowysokościomierz działa w czasie rzeczywistym. O słuszności postępowania mogło ich także upewnić chwilowe pokrycie się wskazań obydwu wysokościomierzy. Jednakże wskazania radiowysokościomierza zaczęły maleć w tempie równie szybkim, jak chwilę wcześniej wzrastały. Przelot przez cały jar o szerokości ok. kilometra trwał nie dłużej niż 12 sekund. W tym czasie załoga dostrzegła ziemię oraz zorientowała się, że samolotowi grozi niebezpieczeństwo, i próbowała mu przeciwdziałać poprzez próbę nagłego zwiększenia wysokości lotu. Piloci nie zdawali sobie sprawy z tego, że wykonują lot profilowy na dnie niecki, a kąt wznoszenia samolotu, wystarczający w płaskim terenie, jest za mały, aby pokonać wznoszące się zbocze jaru. W trakcie próby wyprowadzenia samolotu ze skomplikowanej sytuacji zabrakło także czasu na to, aby silniki osiągnęły pełną moc. Lotnicze silniki odrzutowe potrzebują od kilku do kilkunastu sekund od przestawienia dźwigni sterowania do osiągnięcia obrotów maksymalnych. Zjawisko to znają kierowcy samochodów z silnikami Diesla, w których wciśnięcie pedału gazu powoduje reakcję silnika dopiero po pewnym czasie. W przypadku prezydenckiego samolotu to było tych kilka brakujących sekund, które zadecydowały o tragedii. Przez kilka sekund samolot wykonywał lot bardzo nisko nad wznoszącym się zboczem jaru, zahaczając podwoziem i dolną częścią kadłuba o krzewy i druty. Decydujące znaczenie miało uderzenie skrzydłem w drzewo. Wskutek uderzenia samolot gwałtownie skręcił w lewo, a utrata części lewego skrzydła spowodowała obrót do pozycji odwróconej i zderzenie z ziemią najpierw obciętym skrzydłem, potem częścią ogonową, a na końcu górną częścią kadłuba. Uderzenie o ziemię w pozycji odwróconej zredukowało do zera szanse na przeżycie katastrofy samolotu. Górna część kadłuba jest najsłabszą częścią konstrukcji. Elementy siłowe: węzły mocowania podwozia i skrzydeł, które w czasie wypadków lotniczych są w pewnym zakresie zdolne do uchronienia pasażerów, w tej sytuacji okazały się kompletnie bezużyteczne.
Polska The Times
Lustrowanie nuncjusza Abp Józef Kowalczyk od 1989 roku jest nuncjuszem apostolskim w Polsce Fakty w sprawie nuncjusza apostolskiego abp. Józefa Kowalczyka są oczywiste, nigdy i w żadnej formie nie był informatorem organów bezpieczeństwa PRL. Będąc dyplomatą watykańskim, został zarejestrowany przez wywiad PRL jako kontakt informacyjny, a tak oznaczano źródła zewnętrzne, które nie były częścią agenturalnej sieci. W całej tej sprawie należy zwrócić uwagę na fakt, że abp Józef Kowalczyk, jako przedstawiciel obcego państwa, ma przecież obywatelstwo watykańskie, nie podlega żadnym polskim procedurom lustracyjnym, także tym ustanowionym przez polskich biskupów, i sam poprosił o zbadanie dokumentacji znajdującej się w IPN na jego temat.
Autolustracja Na zaproszenie sekretarza generalnego Konferencji Episkopatu Polski bp. Stanisława Budzika, 5 stycznia 2009 roku zebrał się w Warszawie zespół ekspertów, który miał ocenić wartość dokumentów przekazywanych przez IPN Komisji Historycznej Metropolii Warszawskiej, a dotyczących nuncjusza Stolicy Apostolskiej. Przedstawiono im wówczas 10 stron dokumentów. Czy to jest wszystko, co przekazał IPN? Padło pytanie. Tak, to jest wszystko, co otrzymaliśmy z IPN – odpowiedział ks. dr Andrzej Gałka. Autentyczność dokumentów nie pozostawiała żadnej wątpliwości. Wszystkie były fachowo opracowane przez pracowników archiwum IPN, wszystkie posiadały oryginalne sygnatury. Dokumentację stanowiły typowe zapisy rejestracyjne, w których można było prześledzić w porządku chronologicznym, jak organa bezpieczeństwa PRL interesowały się ks. Józefem Kowalczykiem. W tzw. zainteresowaniu wywiadu kapłan ten znajdował się od 1971 r. w związku z pobytem w Rzymie. Inwigilowano go jak każdego duchownego, a później został zakwalifikowany jako tzw. figurant, czyli osoba będącą "przedmiotem opracowania operacyjnego". Kluczowym dokumentem jest zapis z 15 grudnia 1982 roku, w którym Departament I MSW odnotował rejestrację nowego kontaktu informacyjnego pod nr. 14092 – pseud. "Cappino" (ks. Józef Kowalczyk). Zapis ewidencyjny informuje, że akta ks. Kowalczyka zniszczono w styczniu 1990 r., zaś on sam został wyrejestrowany. Zgodnie z protokołem, zniszczono dwa tomy dokumentów. Jednak już po publikacji oświadczenia ekspertów kościelnych okazało się, że nie znali oni wszystkich dokumentów. 8 stycznia br. Cezary Gmyz z "Rzeczpospolitej" omówił treść szyfrogramu, który relacjonuje informacje przekazane przez KI "Cappino", czyli ks. prałata Kowalczyka. Chodzić miało o różnice zdań między kard. Macharskim i abp. Gulbinowiczem w sprawie trasy pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w 1983 r. W szyfrogramie znajduje się także rutynowe zdanie, często spotykane w dokumentach tego rodzaju, w tym wypadku odnoszące się do kontaktu informacyjnego: "Źródło sprawdzone. Informacja wiarygodna". Wbrew podstawowym zasadom obowiązującym przy publikacji takich dokumentów, Gmyz nie podał ani źródła jego pochodzenia, ani sygnatury archiwalnej. Publikację "Rzeczpospolita" zamieściła pod zawierającym insynuacje tytułem "KI »Cappino« to źródło sprawdzone". Dla zrozumienia całości tej sprawy ważne są także wyjaśnienia samego nuncjusza, który mówił o tym w wywiadzie dla KAI oraz Polskiego Radia. Przypomniał, że pod koniec 1982 roku do Rzymu przybyli dyplomaci polscy, którzy podjęli rozmowy ze Stolicą Apostolską na temat planowanej wizyty Jana Pawła II w 1983 roku. Doszło wówczas do licznych, intensywnych rozmów dyplomatycznych ks. prałata Kowalczyka z dyplomatami PRL. Ks. prałat Kowalczyk oczywiście nie miał żadnego wpływu na to, z kim rozmawia, nie wiedział także, kim jest osoba przedstawiająca się jako dyplomata.
Co z tego wynika Co może powiedzieć historyk po lekturze tych dokumentów? Tylko tyle, że ks. Józef Kowalczyk został zarejestrowany przez wywiad PRL jako kontakt informacyjny 15 grudnia 1982 roku. Pozostała po tym kontakcie jakaś dokumentacja, która została zniszczona. Tylko tyle i nic więcej. Obecnie jednak historyk dysponuje już wiedzą ogólną na temat funkcjonowania organów bezpieczeństwa, w tym także służb działających na obszarze wywiadowczym. W fachowo opracowanym przez Filipa Musiała "Podręczniku bezpieki" na stronie 33 znajdziemy definicję kontaktu informacyjnego: "Kontakt informacyjny (...) to obywatel obcego państwa lub obywatel polski stale lub dłuższy czas mieszkający poza granicami PRL, który w ramach określonych stosunków, świadomie lub nieświadomie, przekazywał dokumenty lub informacje z zakresu bezpośrednich zainteresowań wywiadowczych Departamentu I". W tym kontekście członkowie doraźnie powołanej komisji kościelnej sformułowali bardzo wyważony w treści wniosek: "Ks. prał. Józef Kowalczyk jako pracownik Kurii Rzymskiej został włączony, po uzgodnieniu z Konferencją Episkopatu Polski, do Zespołu Stolicy Apostolskiej do Stałych Kontaktów Roboczych z Władzami PRL. Od 1978 r. był kierownikiem Sekcji Polskiej Sekretariatu Stanu (co odpowiada stanowisku dyrektora departamentu w ministerstwach). Do jego obowiązków należały także rozmowy z przedstawicielami władz PRL, w tym z ich urzędowymi reprezentantami w Rzymie. Dziś wiemy, że wśród tych osób byli funkcjonariusze tajnych służb PRL. Potraktowali oni ks. Józefa Kowalczyka, oficjalnego uczestnika tych rozmów, bez jego wiedzy i zgody, jako tzw. kontakt informacyjny. Tego rodzaju kontaktów żadną miarą nie można traktować jako działalności agenturalnej".
Zarządzenie nr 00/41 Trafność tej oceny potwierdza ważny dokument, który powinien być kluczowy w debacie o sprawie abp. Kowalczyka, a który niestety w ogóle nie był cytowany. Chodzi o zarządzenie nr 00/41 z 6 maja 1972 r. Ministra Spraw Wewnętrznych w sprawie pracy wywiadowczej Departamentu I MSW, która obowiązywała także w okresie, gdy ks. Kowalczyk został zarejestrowany jako kontakt informacyjny. Jednoznacznie z niego wynika, że zarejestrowanie kogoś jako kontakt informacyjny wykluczało możliwość traktowania takiej osoby jako źródła o charakterze agenturalnym, a więc tajnego współpracownika. Pozostaje otwarte pytanie, dlaczego "Rzeczpospolita", która tak gorliwie zajmowała się lustrowaniem nuncjusza apostolskiego, nigdy nie zacytowała dokumentu, który nie pozostawia żadnych wątpliwości co do charakteru rejestracji ks. prałata Kowalczyka.
W szerszym kontekście Aby zrozumieć istotę działań prowadzonych przez wywiad PRL, czyli Departament I MSW, należy nieco szerzej przedstawić uwarunkowanie tych działań. W ramach tego Departamentu sprawami watykańskimi zajmował się Wydział III, w latach 60. klasyfikowany jako Wydział VI. W działaniach operacyjnych prowadzonych przez jednostki wywiadu PRL przeciwko Watykanowi niezwykle ważna była koordynacja tych działań z pracami Departamentu IV MSW. SB inwigilowała osobę, która była w polu zainteresowania Departamentu I MSW, kiedy przebywała ona w kraju. Było to szczególnie ważne zwłaszcza w przypadku księży, którzy na stałe byli zatrudnieni w instytucjach kościelnych w Watykanie bądź w Rzymie. Często istotne dla ich rozpracowania materiały były zdobywane przez siatkę agentów "pionu czwartego" i przekazywane do centrali Departamentu I, koordynującej całość prac operacyjnych na odcinku watykańskim. Tak postępowano m.in. w czasie działań operacyjnych skierowanych przeciwko ks. Adamowi Bonieckiemu, który od 1979 r. w Watykanie redagował polską edycję "L´Osservatore Romano". W pracy operacyjnej na terenie Watykanu Departament I często korzystał także z tzw. przykrycia dyplomatycznego. Rezydenci wywiadu byli zatrudniani jako personel dyplomatyczny w różnych pionach Ambasady PRL w Rzymie. Znajdowali się także w składzie Zespołu ds. Roboczych Kontaktów Rządu PRL ze Stolicą Apostolską, który od 1974 r. działał w ramach przedstawicielstwa dyplomatycznego we Włoszech. Szczególne znaczenie miała praca wydziału konsularnego. Duchowni przebywający w Rzymie mieli najczęściej paszport czasowy, co zmuszało ich do regularnych kontaktów z ambasadą. Było to wykorzystywane do prowadzenia rozmów, które miały na celu także wytypowanie osób do werbunku albo pozyskanie informacji potrzebnych w innych rozpracowaniach.
Kim był "Pietro"? Rejestracji ks. Kowalczyka dokonał oficer wywiadu PRL o pseudonimie "Pietro". W rzeczywistości nazywał się Edward Kotowski i uchodził w MSW za specjalistę od spraw watykańskich. Zanim pojechał na placówkę dyplomatyczną do Rzymu, zdobywał doświadczenie "po linii czwartej", zajmującej się inwigilacją duchowieństwa najpierw w Olsztynie, a później w Warszawie. Jak na ubeka, miał dość nietypowe zainteresowania, był historykiem sztuki, obronił nawet doktorat na Uniwersytecie Mickiewicza w Poznaniu. Znał kilka języków, dobrze włoski i rosyjski. Specjalizował się m.in. w werbunku duchownych i świeckich pracowników katolickich uczelni. W październiku 1978 r., a więc kiedy rozpoczął się pontyfikat Papieża Polaka, por. Kotowski został przez kierownictwo MSW przekazany z pionu czwartego do pierwszego, czyli do wywiadu PRL. Jego wyjazd do Rzymu nastąpił pod tzw. dyplomatycznym przykryciem, i to jest kwestia niezwykle istotna dla zrozumienia sensu przedstawionej w "Rzeczpospolitej" dokumentacji. Kotowski oficjalnie pracował w ambasadzie jako II sekretarz, któremu podlegały m.in. wszystkie sprawy konsularne. Co jednak ważniejsze, Kotowski był także pracownikiem Zespołu ds. Stałych Roboczych Kontaktów między Rządem PRL a Stolicą Apostolską. Wyłącznie w tym charakterze, jak wynika z materiałów ewidencyjnych, spotykał się z ks. prałatem Kowalczykiem. Głównym zadaniem "Pietra" w Rzymie była praca operacyjna ze źródłami informacyjnymi przekazanymi przez Departament IV MSW, pion R, i pozyskiwanie nowych agentów, lub przejmowanie agentów przekazanych mu przez pion IV z Warszawy. Jego pracę w Warszawie nadzorował naczelnik Wydziału XVI departamentu I MSW, płk Kazimierz Walczak. Kotowski zakończył pracę w Rzymie w styczniu 1984 r., już w randze kapitana. Nie wrócił jednak w szeregi SB, lecz został przeniesiony do Urzędu do Spraw Wyznań. Tam zakończył karierę w stopniu majora, na etacie niejawnym jako starszy inspektor, realizując na rzecz Departamentu IV "ważne zadania z zakresu problematyki wyznaniowej ze szczególnym uwzględnieniem odcinka watykańskiego".
Kontakty oficjalne Sprawą kluczową jest więc fakt, że ks. prałat Kowalczyk, przychodząc na oficjalne rozmowy, wiedział, że jego partnerem jest II sekretarz ambasady oraz członek Zespołu ds. Stałych Roboczych Kontaktów dr Edward Kotowski, który był jego oficjalnym partnerem w negocjacjach o istotnych sprawach dla relacji między rządem PRL a Stolicą Apostolską. Nie mógł natomiast wiedzieć, że jego interlokutorem jest nie dyplomata Kotowski, lecz oficer wywiadu "Pietro". W sposób oczywisty wypływa stąd wniosek, że został przez "Pietro" bez swojej wiedzy potraktowany jako kontakt informacyjny. Tego rodzaju kontaktów żadną miarą nie można zakwalifikować jako jakąkolwiek formę współpracy z organami bezpieczeństwa PRL. Trzeba dodać, że pełne insynuacji i niekompetentne teksty w "Rzeczpospolitej", których autor w żadnym miejscu jednoznacznie nie wyjaśnił, że rejestracja ks. prałata Kowalczyka w takiej formie wyklucza wobec niego jakiekolwiek podejrzenie o świadomą współpracę z SB, wyrządziły wielką krzywdę zasłużonemu dyplomacie Stolicy Apostolskiej, jednemu z zaufanych współpracowników Jana Pawła II, niewiele także mają wspólnego z rzetelnym obrachunkiem ze smutną spuścizną czasów PRL. Cezary Gmyz
"Żelazna Julia" w tarapatach; ma zakaz wyjazdu Była premier Ukrainy Julia Tymoszenko otrzymała wezwanie do prokuratury, gdzie ma jej zostać wręczona decyzja o wszczęciu przeciwko niej śledztwa - poinformowała we wtorek PAP Natalia Łysowa z biura prasowego Bloku Julii Tymoszenko (BJuT). - Informacja, czego dotyczy to śledztwo, prokuratura nie przekazała. Pani Tymoszenko ma się stawić w prokuraturze w środę o godz. 10 (godz. 9 czasu polskiego) - powiedziała Łysowa. Według biura prasowego BJuT Tymoszenko otrzyma w prokuraturze zakaz opuszczania kraju. - Przeciwko Julii Tymoszenko zaczęły się represje polityczne. Wezwanie do prokuratury ma na celu dyskredytację jej osoby, oraz ograniczenie podróży po Ukrainie i świecie. Na takie działania władza idzie świadomie, by osłabić działalność zjednoczonej opozycji - oświadczyła następnie rzeczniczka Tymoszenko, Maryna Soroka. Wcześniej obecne ukraińskie władze poinformowały, że rozpoczęły audyt działalności finansowej Tymoszenko. Ona sama oceniła to, jako przejaw zwalczania opozycji. Pod koniec kwietnia ukraińska prokuratura podała, że wszczęła śledztwo przeciwko członkom rządu Tymoszenko, którzy mieli nielegalnie zmienić przeznaczenie środków budżetowych uzyskanych ze sprzedaży kwot na emisję dwutlenku węgla. Chodzi o 2,3 mld hrywien, czyli ok. 870 mln złotych. Obecny premier Mykoła Azarow zagroził wówczas Tymoszenko odpowiedzialnością karną za "masowe rozkradanie pieniędzy płatników podatków z ubiegłorocznego budżetu oraz ich niecelowe wykorzystanie, m.in. na (prezydencką) kampanię wyborczą byłej premier". W kampanii przed wyborami prezydenckimi z początku bieżącego roku Tymoszenko była główną konkurentką zwycięzcy wyborów, prorosyjskiego prezydenta Wiktora Janukowycza. Obecnie była premier próbuje organizować na Ukrainie protesty przeciwko polityce ustępstw Janukowycza na rzecz Rosji, domaga się jego ustąpienia i przeprowadzenia przedterminowych wyborów parlamentarnych. Przed parlamentem w Kijowie odbyła się demonstracja opozycji niezadowolonej przede wszystkim ze zgody prezydenta na pozostawienie na Ukrainie na co najmniej 25 lat rosyjskiej Floty Czarnomorskiej. Wołodymyr Siwkowycz, wicepremier ds. struktur siłowych w rządzie Azarowa, ocenił, że akcje opozycji to "zasłona dymna", która ma uchronić Tymoszenko i jej otoczenie przed odpowiedzialnością za malwersacje finansowe. - Śledztwo w tej sprawie nie potrwa długo. Myślę, że do jesieni przywódcy opozycji nie będą już myśleli o mandatach, lecz o tym, gdzie się ukryć i dokąd uciec - powiedział Siwkowycz. PAP
W uścisku Putina Coraz bardziej widać, z każdą kolejną sensacją i przeciekiem, że uścisk, którym Władimir Putin objął Donalda Tuska na miejscu smoleńskiej katastrofy, był nie tyle braterskim gestem, co zapaśniczym nelsonem. I że nie występując w porę o umiędzynarodowienie dochodzenia, Tusk popełnił największy chyba błąd w karierze. Przede wszystkim, oczywiście, dlatego, że w stosunkach z Kremlem umiędzynarodowienie każdej sprawy jest w naszym interesie, i powinno to być żelazną zasadą naszej dyplomacji. Ale także jeśli patrzeć tylko na osobiste i partyjne jego interesy polityczne, Tusk zbłądził niewybaczalnie. Pozostawienie śledztwa wyłącznie w rękach rosyjskich oznacza bowiem, że to właśnie Putin wyznaczy zwycięzcę wyborów prezydenckich. Bo kluczowe dla ich wyniku będą właśnie postępy śledztwa. Jeśli będzie się ono nadal ślimaczyć, nie będą dotrzymywane kolejne terminy przekazania dowodów, mnożyć się będą dementowane potem przecieki o piątych czy szóstych głosach albo ciałach w kokpicie, irytacja Polaków skupi się na kandydacie PO i po prostu go zmiecie. Oczywiście, gospodarze śledztwa mogą grać też odwrotnie, np. podrzucając argumenty zwolennikom tezy o winie zmarłego prezydenta. Ale wcale nie jest oczywiste, że tak zrobią; jest pytaniem retorycznym, kiedy Kremlowi łatwiej Polskę rozgrywać – gdy jest tu jeden ośrodek władzy czy dwa śmiertelnie ze sobą skłócone? Więc jeśli nie pogrążą Komorowskiego z kretesem, to zapewne zażądają za to jakiejś ceny. Jakiej – pewnie się nie dowiemy, nawet gdyby została zaakceptowana i zapłacona. Nie łudźmy się, że słynącym od zawsze z twardej bezwzględności moskiewskim dyplomatom sumienie nie pozwoli wykorzystać tak dogodnej sytuacji. I marna to pociecha, że kiwali oni już nie takich graczy jak nasi chłopcy z boiska.
Rafał A. Ziemkiewicz
Nowych strachów brak, więc może wyciągnijcie stare? Kaczyński milczy, a jak juz przemówi, to tak ciepło i serdecznie, że nawet najwięksi manipulanci nie są w stanie przerobić jego słów w język nienawiści. Co tu dużo ukrywać, sprawy idą w złym kierunku i jak pójdą tak dalej, to nowy prezydent zostanie wybrany juz 20 czerwca i nie będzie się nazywał Bronisław Komorowski.
1. Sprawy maja się tak źle, że odezwał się nawet sztukmistrz z Lublina, który tak się przejął katastrofa w Smoleńsku, że zaniemówił, teraz jednak odzyskał głos i ostrzegł złowieszczo, że jak PO przegra wybory prezydenckie (prorok jakiś, czy co?), to nadciągnie Czwarta Rzeczpospolita bis.
2. Odezwał się też osobiście pan premier, który również wyraził ostrzeżenie, że jak PO przegra (cholera, oni wykraczą Komorowskiemu tę klęskę), to Polska może pójść w ślady Grecji, czyli popadnie w długi i będzie musiała iść na euro-żebry. O wypowiedzi premiera więcej przeczytacie Państwo na dzisiejszym blogu Kuźmiuka, a ja do jego uwag dodam tylko zdziwienie - jak to, Polska się zdestabilizuje z powodu prezydenta? Przecież ten sam premier jeszcze kilka tygodni temu mówił, ze prezydent to jest strażnik żyrandola i jego nie kręci taki urząd, który nie daje żadnej władzy. To juz tak źle jest z państwem polskim, że może je zdestabilizować i przewrócić byle strażnik żyrandola? Panie Premierze!.
3. Coraz wyraźniej widać, że Platforma jeszcze utrzymuje swoje pozycje, ale w jej okopach panuje coraz większy niepokój i nastrój jak przed kapitulacja. Zupełnie jak Niemcy w 1918, którzy przegrali wojnę stojąc z jednej strony pod Moskwą, a z drugiej pod Paryżem. Brakuje amunicji i brakuje woli walki. Dowództwo próbuje jeszcze wyciągać strachy, ale te nowe strachy bardziej śmieszą, niż straszą. Nie są w stanie przestraszyć nawet wróbli, a co dopiero ludzi, mocno ostatnio natchnionych patriotyzmem.
4. Nie chcę się wtrącać i doradzać zwolennikom PO, ale może w desperacji wyciągnijcie jeszcze raz stare strachy, trochę juz wypłowiałe, ale sprawdzone w boju. Przypomnijcie na przykład wypowiedź Kaczyńskiego - oni stoją tam, gdzie stało ZOMO. Niech straszna ta wypowiedź jeszcze raz oburzy, zwłaszcza tych, którzy rzeczywiście stali razem z ZOMO oraz tych, którzy nie stali, ale głównodowodzących ZOMO, generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego, obwołali ludźmi honoru.
5. Przypomnijcie też może Ziobrę, zwłaszcza ten koronny zarzut, że wstrzymał transplantacje, bo po jego krytycznej wypowiedzi wobec doktora G. chirurdzy i pacjenci uciekli ze szpitali, dawcy organów przestali się zabijać, a dawcy łapówek stracili orientacje, czy i komu dawać.
6. Możecie też wspomnieć aresztowanie prezesa PKN Orlen Modrzejewskiego, Bogu ducha winnego człowieka, który szczęśliwie nie zastrzelił się na widok policji. Możecie też zaatakować PiS za aresztowanie niewinnego asystenta posła Gruszki, który też przeżył kryminał, tylko jego matka umarła ze zgryzoty, a on nawet nie usłyszał słowa przepraszam... Ach, przepraszam, zapędziłem się i źle doradzam. To niestety nie Ziobro ich aresztował, to było w czasach miłujących prawo i sprawiedliwość rządów SLD. Szkoda, tak by to do Ziobry pasowało!
7. No to w takim razie więcej strachów nie pamiętam, ale co zapamiętałem, szczerze wam przypominam. Spróbujcie użyć tych strachów jeszcze raz, ale powiem szczerze - nie wiem czy zadziałają. PS. Tusk to ma jednak intuicje polityczną! Dał nogę w odpowiednim momencie... Janusz Wojciechowski
Sędzina Sądu Najwyższego Urodzony jak wiadomo na Hawajach prezydent USA Barack Obama ogłosił nominację Eleny Kagan na nowego sędziego Sądu Najwyższego, przedstawiając ją na uroczystości w Białym Domu. Kagan popiera finansowanie aborcji ze środków federalnych i walczy o przywileje dla homoseksualistów. Kagan to typowo żydowskie nazwisko, spotykane głównie wśród Żydów z Europy Wschodniej, będące jednym z wielu wariantów nazwiska “Cohen”. Elena Kagan zastąpi 90-letniego protestanckiego sędziego Johna Paula Stevensa, który w czerwcu odchodzi na emeryturę. Stevens jest liberalnym sędzią i podobną renomą cieszy się Kagan. Oznacza to, że w składzie Sądu Najwyższego nie zmieni się proporcja między liberałami a konserwatystami. Po zatwierdzeniu nominacji przez Senat, co uważa się za formalność, w dziewięcioosobowym składzie Sądu Najwyższego USA zasiadać będą po raz pierwszy aż trzy kobiety. W zeszłym roku Obama mianował sędzią SN Sonię Sotomayor, pierwszego członka sądu latynoskiego pochodzenia. Sotomayor uważa się za katoliczkę, ale jednocześnie popiera aborcję. Elena Kagan ma 50 lat. Urodziła się w amerykańsko-żydowskiej rodzinie w Nowym Jorku. Studiowała prawo na Uniwersytecie Princeton i wykładała na kilku innych prestiżowych uczelniach, a na Uniwersytecie Chicagowskim poznała Baracka Obamę. W latach 80. była dziekanem wydziału prawa na Uniwersytecie Harvarda – pierwszą kobietą na tym stanowisku w dziejach tej uczelni. Pracowała także w administracji za prezydentury Billa Clintona. Kagan pełniła w administracji Obamy funkcję tzw. Solicitor General, czyli przedstawiciela rządu w sporach rozstrzyganych przed Sądem Najwyższym. Była pierwszą w historii USA kobietą na tym stanowisku. Profil Kagan odpowiada temu, czego oczekuje Obama od osób mianowanych przez siebie do Sądu Najwyższego: stwarzać intelektualną przeciwwagę wielkim prawnikom takim jak przewodniczący SN John Roberts czy Antonin Scalia. Kagan popiera finansowanie aborcji ze środków federalnych – spekuluje się, że taka pozycja będzie na rękę prezydentowi USA, kiedy napłyną do Sądu Najwyższego apelacje związane z wejściem w życie reformy zdrowia tzw. ObamaCare, gdyż Sąd Najwyższy USA rozstrzyga zgodność z konstytucją orzeczeń sądów niższych instancji oraz ustaw uchwalanych przez Kongres. Jest przeciwna temu, by grupy religijne zajmowały się poradniami dotyczącymi ciąży i stanowczo walczy z “dyskryminacją” w amerykańskiej armii podczas rekrutacji żołnierzy-homoseksualistów. W kwietniu br. animator bloga dla CBS News Ben Domenech pisząc o „pogłoskach” dotyczących kandydatury Kagan stwierdził, że byłaby ona „pierwszym sędzią w Sądzie Najwyższym otwarcie homoseksualnym”. [Elena Kagan jest lesbijką. Nie wiemy, czy ma za sobą działalność przestępczą i czy zażywała narkotyków - ale gdyby okazało się to prawdą, to jej akcje u Obamy wzrosły by zapewne jeszcze bardziej. - admin] Niezadowolenie Białego Domu dotyczące tej „rewelacji” sprawiło, że CBS News zdecydowała o usunięciu wpisu. Domenech został zobowiązany do przeprosin w sprawie tej „pogłoski z Harvardu”, ale dodał, że to jest dziwne, bo „jej [Kagan] towarzyszka jest raczej dobrze znana w środowisku Harvardu”. Amerykański Sąd Najwyższy składa się z 9 sędziów, wyznaczanych przez prezydenta. Ich kandydaturę musi zatwierdzić Senat. Możliwość wyboru sędziów Sądu Najwyższego jest jednym z najważniejszych uprawnień prezydenta, który zwykle wybiera kandydatów mających podobny światopogląd. Kadencja sędziego jest dożywotnia. Najczęściej służą oni do momentu gdy wiek lub pogarszający się stan zdrowia skłoni ich do dobrowolnego odejścia na emeryturę. W obecnym dziewięcioosobowym składzie Sądu Najwyższego sześcioro sędziów deklaruje się jako katolicy, dwoje to żydzi, jeden zaś jest protestantem. Jednak tylko czworo katolickich sędziów wyraża poglądy zbliżone do nauczania Kościoła katolickiego, zwłaszcza jeśli chodzi o obronę życia i kwestie bioetyczne. Za Fronda.pl
Żydzi stoją za zamachem na World Trade Center Dr Alan Sabrosky jest byłym Dyrektorem Studiów w Wyższej Szkole Wojennej Armii Amerykańskiej – US Army War College – oraz weteranem US Marine Corps, gdzie służył przez 10 lat. Można by rzecz zatem, iż w sprawach, o których mówi, jest dużym autorytetem. Alan Sabrosky jasno i bez żadnych niedomówień stwierdza, iż za atakiem na World Trade Center, znanym również jako “9/11″, stoją agenci Mossadu, żydowscy neokonserwatyści oraz Izraelczycy. Zupełnie się to nie zgadza z pamięciowym obrazem merdialnym, jaki utrwalił się nam w głowie w pierwszych minutach i godzinach po zamachu. Na przykład z filmem wyemitowanym w “międzynarodowych” sieciach telewizyjnych, ukazującym Palestyńczyków cieszących się jak dzieci z udanego zamachu ichnich bojowników:
http://www.youtube.com/watch?v=KrM0dAFsZ8k
http://www.youtube.com/watch?v=V3u3rMIs5hw&NR=1 Pamiętamy też jak dziś zatroskaną twarz jakiegoś żydowskiego polityka, który z ubolewaniem stwierdzał, jak podłą i zbrodniczą rasą są Palestyńczycy, bez wahania obarczając ich winą za atak.
A miesiąc temu Żydzi wskazali bez wahania na Rosję, jako sprawców katastrofy polskiego Tu-154 pod Smoleńskiem… Warto poczytać sobie na ten temat np tu:
http://911falseflagarchive.blogspot.com/2010/03/dr-alan-sabrosky-former-director-of_19.html
albo wrzucić sobie do wyszukiwarki hasło “Alan Sabrosky”.
Pod adresem: http://theinfounderground.com/forum/viewtopic.php?f=4&t=10233&start=30#p38783 zamieszczono transkrypcję nagranego wywiadu: http://theuglytruth.podbean.com/2010/03/14/the-ugly-truth-podcast-march-15-2010/ jakiego udzielił dr Alan Sabrosky Markowi Glenn oraz Philowi Turney. Nie jesteśmy w stanie przetłumaczyć całego wywiadu, ale postaramy się streścić przynajmniej jego niektóre tezy. Dr Sabrosky stwierdza, iż ogromna większość Amerykanów żydowskiego pochodzenia nie jest lojalna wobec Stanów Zjednoczonych – kraju, narodu, konstytucji. Mogą mieć amerykańskie obywatelstwo, lecz są lojalni tylko wobec Izraela. Można to przyrównać do małżeńskiej bigamii; polityczna bigamia amerykańskich Żydów jest takim samym oszustwem i nieuczciwością. Nie chodzi tu o jakiś sentyment do kraju swych przodków czy krewnych, który jest rzeczą normalną – ale o najzwyklejszą zdradę w sensie ściśle politycznym. Jeśli nie powiemy głośno: “Oni są zdrajcami, posłusznymi i lojalnymi wobec Izraela, a nie wobec USA”, wtedy jesteśmy nieuczciwi wobec nas samych. Lojalność wobec USA jest jedynym aspektem posiadania amerykańskiego obywatelstwa, które nie podlega żadnym negocjacjom. Zdarza się, że amerykańscy Żydzi wracają do Izraela, lecz zachowują nadal amerykańskie obywatelstwo – wyłącznie po to, aby móc nadal uczestniczyć w amerykańskim życiu politycznym i na nie wpływać. Klasycznym przykładem jest Żyd Rahm Emanuel, szef sztabu prezydenta Obamy, druga co do potęgi osoba w państwie. Człowiek ten nie służył nawet w amerykańskim wojsku – za to służył w wojsku Izraela. Dr Sabrosky utrzymuje, iż ze stuprocentową pewnością atak 9/11 na World Trade Center był robotą Mosadu. Doprowadził on bezpośrednio to śmierci lub poważnych zranień około 60 tysięcy Amerykanów. Bóg tylko wie, ilu ludzi w innych krajach zostało z tego powodu zabitych, rannych lub pozbawionych domów. Amerykanie muszą zrozumieć, że dokonali tego Żydzi. A kiedy to wreszcie zrozumieją, Izrael zniknie z powierzchni Ziemi. Zostanie z niej zeskrobany, jak nieczystości – bez względu na koszty. Amerykanie nie będą się na nie oglądać. I powinni to zrobić jak najprędzej. Rzeczą zdumiewającą dla nas, weteranów teorii spiskowych, jest fakt, że duża większość kolegów dr-a Sabroskyego – osób zajmujących przecież wysokie stanowiska wojskowe – nie ma o niczym zielonego pojęcia, nie zdaje sobie sprawy z tego, iż Żydzi rządzą Ameryką, wplątują ją w zbrodnicze wojny dla własnych korzyści, okradają. Artykuł, jaki napisał i wysłał do nich, spotkał się ze zdumieniem. Ale jeśli zdumienie przerodzi się w gniew – będzie to oznaczało koniec syjonistów. Alan Sabrosky nie ukrywa, że jego marzeniem jest, by Piąta i Szósta Flota USA zmiotły Izrael z powierzchni Ziemi. I jeśli wojskowi zrozumieją, jaka jest rola Żydów w USA i na świecie, dokonają tego bez wahania. Walka między Izraelem a USA nie będzie wyrównana i syjoniści o tym wiedzą. Amerykańskie wojsko, w odróżnieniu od polityków, wciąż nie jest skorumpowane i wciąż jest lojalne swemu krajowi. W wywiadzie często powraca temat USS Liberty: dokonanego z zimną krwią i premedytacją morderstwa na amerykańskich marynarzach. To nie była żadna pomyłka ze strony Izraela. Powraca temat napaści na Irak dokonanej ewidentnie w interesach żydowskich i planowanej wojny z Iranem, która odwleka się, gdyż wciąż brakuje dogodnego pretekstu do jej rozpoczęcia. Artykuł dr-a Sabroskyego o żydowskim nacjonalizmie (lub raczej szowinizmie): http://intifada-palestine.com/2010/03/zionism-unmasked-the-dark-face-of-jewish-nationalism/ Przy okazji – bardzo ciekawy artykuł na temat używania łądunków nuklearnych do wyburzania wielkich budowli:http://www.nuclear-demolition.com/atomic-demolition-wtc-controlled-demolition.html
Kryzys ominął Kasy Z Grzegorzem Biereckim, prezesem Krajowej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej, rozmawia Małgorzata GossBanki wciąż dochodzą do siebie po kryzysie finansowym. A jak przetrwały kryzys SKOK-i?- Nie jest tajemnicą, że do globalnego kryzysu doprowadziła beztroska działalność banków komercyjnych, i dlatego to właśnie w banki ów kryzys uderzył ze zdwojoną siłą. Stąd rozlał się na całą gospodarkę poprzez ograniczenie akcji kredytowej, co z kolei mocno uderza w zwykłych konsumentów, zwłaszcza tych mniej zamożnych. Na szczęście SKOK-i nie są powiązane kapitałowo z zagranicznymi bankami ani innymi instytucjami kredytowymi, co w warunkach zawirowań na globalnych rynkach ma znaczenie. Z racji swej specyfiki Kasy oparły się kryzysowi i bardzo dobrze się rozwijają. Obecnie w Polsce działa ich 61, zrzeszają przeszło 2 mln członków i liczba ta stale rośnie. To dowód, że Kasy cieszą się wysokim zaufaniem społecznym.
Teraz, gdy banki ustępują z rynku, SKOK-i mają szansę na ekspansję… - Ekspansja nie jest ideą ani intencją spółdzielczości. Nie dążymy do wyeliminowania z rynku konkurencji świadczącej podobne usługi. Naszym celem jest zabezpieczenie potrzeb społecznych. Misja spółdzielczych Kas nie ogranicza się do oferowania usług finansowych na godziwych warunkach. Przynależność do Kasy to swego rodzaju uczestnictwo w procesie integracji społecznej, która sprzyja rozwojowi i daje poczucie bezpieczeństwa. To nie przypadek, że odpowiedniki SKOK-ów w USA – tzw. unie kredytowe, w czasach wielkiego kryzysu lat 20. i 30. ubiegłego wieku odnotowały niezwykle dynamiczny rozwój. Po prostu żadna inna instytucja finansowa w tych trudnych czasach nie poświęcała tyle uwagi sytuacji społecznej swoich członków. Do dzisiaj amerykańskie unie kredytowe nie są nastawione na zysk. Naszym celem jest niesienie pomocy ludziom oraz edukacja finansowa. SKOK-i jako jedyna chyba instytucja podjęły realną walkę z wykluczeniem finansowym Polaków.
Panuje opinia, że dla SKOK-ów niezwykle korzystne jest wydanie przez Komisję Nadzoru Finansowego rekomendacji T, która nakazuje przy udzielaniu kredytów bardzo rygorystyczną ocenę zdolności kredytowej klientów…- W rekomendacji T chodzi o kontrolę nad rozprzestrzenianiem się kryzysu finansowego przez ograniczenie osobom o niższych dochodach możliwości popadnięcia w spiralę zadłużenia. Odnoszę wrażenie, że to ze strony KNF krok trochę spóźniony… Rekomendacja T nie dotyczy Kas spółdzielczych, ponieważ nie podlegają one rygorom Komisji Nadzoru Finansowego, co rzeczywiście może oznaczać, że odprawieni z kwitkiem klienci banków skierują kroki w naszą stronę. Spółdzielcze Kasy mają inne niż banki zasady pożyczania pieniędzy: stawiają przed członkami takie wymagania zdolności kredytowej, na jakie pozwala charakter ich działalności opartej na zasadzie non profit. Dzięki temu otwierają dostęp do tańszych pożyczek i kredytów osobom, które ze względu na niezbyt wysokie dochody nie mogą otrzymać ich w bankach. Gdyby nie SKOK-i, tacy ludzie w sytuacji podbramkowej skazani byliby na lichwę.
Z pożyczaniem pieniędzy zawsze wiąże się ryzyko niewypłacalności dłużnika. Czy państwo gwarantuje depozyty w SKOK-ach?- Ustawa o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo-Kredytowych wprowadza w Kasach odrębny system ochrony oszczędności, oceniany przez specjalistów jako równie skuteczny jak bankowy. Odrębny od banków system gwarancji depozytów ma tę zaletę, że ewentualne koszta upadłości banków nie będą dotyczyć członków Kas. Tworzony jest on w sposób analogiczny do bankowych funduszy gwarancyjnych. Istnieje fundusz ryzyka, zwany funduszem stabilizacyjnym. Gdyby któraś z Kas znalazła się w kłopotach – ten fundusz pozwoli jej, mówiąc kolokwialnie, wyjść na prostą. Drugim rodzajem zabezpieczenia jest ubezpieczenie depozytów, które kwotowo daje takie same gwarancje dla oszczędności jak bankowy fundusz gwarancyjny. Osiągamy to dzięki własnemu towarzystwu ubezpieczeń, które jest nadzorowane przez Komisję Nadzoru Finansowego. System ten sprawdził się doskonale. Przez ponad 18 lat istnienia w Polsce SKOK-ów żadna z naszych Kas nie zbankrutowała. Nikt nie stracił złotówki.
Wahania kursu walutowego mają wpływ na finanse SKOK-ów?- SKOK-i, w przeciwieństwie do ban ków komercyjnych, nie są podatne na chwiejność kursu walutowego z uwagi na swą spółdzielczą specyfikę i dbałość o bezpieczeństwo prowadzonych inwestycji. Nie udzielamy kredytów hipotecznych w walutach obcych.
Ale otoczenie gospodarcze z pewnością ma dla Kas znaczenie. Jak Pan ocenia rządowy “Plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych”? - Plan ten będzie kosztowny społecznie i szkodliwy gospodarczo, a co za tym idzie – nieskuteczny w ratowaniu finansów publicznych, ba, może spowodować utratę kontroli nad nimi! Stan polskich finansów publicznych, zwłaszcza rosnący deficyt tego sektora i zadłużenie Skarbu Państwa, budzi poważne obawy. Coraz bardziej brakuje dochodów budżetowych. Za dużo pożyczamy i importujemy, za mało oszczędzamy i eksportujemy. Na tę politykę nakładają się skutki kryzysu, które będziemy odczuwać jeszcze przez lata. Rosną zatory płatnicze, bezrobocie, liczba upadłości i kredytów zagrożonych… Tymczasem rządowy plan oparty jest na cięciach wydatków publicznych, drastycznych oszczędnościach, ograniczeniach socjalnych i budżetowych, których realizacja może mocno zaszkodzić wciąż wątłej koniunkturze gospodarczej. Dopóki nie uda się zwiększyć konkurencyjności i innowacyjności gospodarki, eksportu i dochodów budżetowych, w tym też podatkowych, walka z deficytem i zadłużeniem finansów publicznych jest pozbawiona jakichkolwiek szans.
Ustawa rozciągająca nadzór KNF nad Kasami została zaskarżona przez SKOK-i do Trybunału Konstytucyjnego. Dlaczego?- Ponieważ zawiera ona bardzo poważne błędy legislacyjne oraz cały szereg zapisów niekonstytucyjnych, które narażają Skarb Państwa na odszkodowania, m.in. narusza prawa nabyte spółdzielni i członków SKOK-ów, dyskryminuje spółdzielcze Kasy wobec innych instytucji finansowych, zwłaszcza banków komercyjnych, ogranicza możliwości konkurowania Kas na rynku usług finansowych… Ta regulacja wyraźnie godzi w ostatni polski element sektora finansowego w Polsce, jakim są SKOK-i. Wprowadzenie jej w życie mogłoby spowodować ograniczenie możliwości dalszego rozwoju Kas i doprowadzić do zmonopolizowania rynku przez banki. To naruszyłoby zasadę swobody konkurencji i zakaz dyskryminujących praktyk wobec jednego z uczestników rynku. SKOK-i, podobnie zresztą jak cała spółdzielczość, nigdy nie miały szczęścia do przyjaznej polityki ze strony państwa polskiego. To zasmucające, że zamiast pielęgnować i propagować rodzime, sprawdzone rozwiązania, na które jest zapotrzebowanie społeczne, uprawiany jest legislacyjny wandalizm.
Panie Prezesie, po co zawarł Pan ” spektakularną” i “tajną” – jak napisała jedna z gazet – umowę o współpracy z CBA? - Wbrew sugestii autorów publikacji porozumienie to nie jest “tajne” ani też “bezprecedensowe”. Sami autorzy przyznali, że informację o nim zaczerpnęli po prostu z Dziennika Urzędowego Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Podpisanie tego porozumienia związane jest z realizacją ustawy o CBA. Nie ma w nim nic wyjątkowego. Zarówno Kasy, jak i banki przekazują organom państwa informacje o rachunkach klientów w ramach obowiązującego porządku prawnego, tj. na podstawie ustaw i w ściśle określonym zakresie. Podobnie, a więc za pośrednictwem Kasy Krajowej, Kasy przekazują także pewne dane do Ministerstwa Finansów, Narodowego Banku Polskiego czy Głównego Urzędu Statystycznego.
Na czym ma polegać ta współpraca?- Współpraca między CBA a instytucjami rynku finansowego – bankami, towarzystwami funduszy inwestycyjnych, domami maklerskimi – polega na przekazywaniu przez te instytucje informacji, do których podawania są prawnie zobowiązane, w zakresie wskazanym we wniosku CBA, pod warunkiem, że osoba, której wniosek dotyczy, wyrazi na to zgodę. O tę zgodę występuje CBA. Członkowie SKOK-ów nie podpisują w tym zakresie żadnych ogólnych upoważnień w Kasach. Wnioski CBA dotyczą z reguły sprawdzenia oświadczeń majątkowych radnych, posłów i senatorów, a nie przypadkowych członków SKOK-ów.
Może konkurencji zależało, żeby przypiąć łatkę właśnie SKOK-om… Właściwie czym różnią się SKOK-i od banku komercyjnego?- Praktycznie wszystkim. Jedyne podobieństwo to fakt świadczenia usług finansowych, a cała reszta – począwszy od idei i celów, po umocowanie prawne i funkcję społeczną – jest kompletnie odmienna. Banki, w Polsce przeważnie zagraniczne, są instytucjami komercyjnymi, to znaczy nastawionymi wyłącznie na zysk. Zysk ma maksymalnie wzbogacić właścicieli, toteż ceny oferowanych przez nie produktów bywają często tak wygórowane, że stają się barierą dla części potencjalnych klientów. Natomiast SKOK-i to spółdzielnie, a więc zrzeszenia ludzi, członków Kas, w których nadrzędną zasadą jest nastawienie nie na zysk, lecz na człowieka. To właśnie zrzeszeni członkowie są właścicielami tej spółdzielni, sami decydują o jej polityce gospodarczej, wchodzą w poczet władz i prowadzą przedsiębiorstwo tak, aby zapewnić członkom jak największe korzyści. Pierwowzorem dla nas były Kasy Stefczyka, które tak doskonale sprawdziły się przed ponad wiekiem jako instytucje oferujące tanią bankowość dla wszystkich. Dziękuję za rozmowę.
Czy telefony mogły zakłócić urządzenia Większość komórek na pokładzie Tu-154 była aktywna w ostatniej fazie lotu – mówi „Rz” Andrzej Seremet Wciąż nie wiadomo, dlaczego 10 kwietnia prezydencki samolot rozbił się pod Smoleńskiem. Przyczyny wypadku, w którym zginęło 96 osób, badają cztery instytucje. Śledztwo ze strony polskiej prowadzi wojskowa prokuratura okręgowa. Ustaleniem okoliczności i wyjaśnieniem przyczyn tragedii zajmuje się Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, której przewodniczy szef MSWiA Jerzy Miller. Sprawą zajmują się podobne instytucje rosyjskie: Międzypaństwowa Komisja Lotnicza i prokuratura. Polscy śledczy do dziś nie wiedzą, o czym w ostatnich minutach rozmawiała załoga. Według zapewnień prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta czarne skrzynki miały do minionego piątku być już w Polsce. Jednak najważniejsze dowody – zarejestrowane rozmowy w kokpicie – wciąż badają Rosjanie. Po katastrofie informowali, że zapisy w skrzynkach są w dobrym stanie. Ale z ostatnich przekazów wynika, że część zachowała się w bardzo słabej jakości. Do komisji badającej w Moskwie przyczyny katastrofy wpłynęła przygotowana w USA wstępna analiza od producenta urządzeń nawigacyjnych. Jak podało RMF FM, wynika z niej, że system TAWS był sprawny. 22 kwietnia mówił pan, że zapisy z czarnych skrzynek Tu-154 będą w Polsce za dwa tygodnie. Nie ma ich do dziś. Na czym opierał pan swoje przekonanie? Andrzej Seremet, prokurator generalny: Wiedzę o tym, że analizy z czarnych skrzynek samolotu będą w Polsce w takim terminie, opierałem na informacjach polskich prokuratorów uczestniczących w śledztwie prowadzonym przez rosyjską prokuraturę. Z kolei oni wiedzę o czasie ujawnienia tych treści opierali na swoich relacjach ze stroną rosyjską. Okazało się jednak, że prace nad analizą czarnych skrzynek są we wstępnej fazie, a potem muszą one jeszcze zostać odesłane do badań w międzynarodowej komisji wyjaśniającej przyczyny katastrofy. W rezultacie tej zapowiedzi nie można było wykonać. Zdaję sobie sprawę, że z mojej strony była ona przedwczesna i zbyt optymistyczna. Ale podtrzymuję wolę ujawnienia treści czarnych skrzynek. Z ostrożności nie chcę podawać terminu.
Mówiono, że zapisy są czytelne. Teraz słyszymy, że część czarnych skrzynek jest zniszczona. Jaka jest prawda? W czarnych skrzynkach są cztery kanały odsłuchowe. Uchem można wyłowić zapisane tam treści. Ale żeby dokładnie poznać przebieg rozmów w kabinie pilotów, konieczne są badania fonoskopijne – by wytłumić szumy, wyodrębnić głosy, wzmocnić wypowiedzi. Dopiero taka ekspertyza da pełny obraz zapisu głosowego. Badania skrzynek prowadzone w międzynarodowej komisji (MAK) w Rosji zbliżają się ku końcowi. Podobne zostaną wykonane u nas, kiedy otrzymamy rejestratory.
Kto je zbada? Polscy prokuratorzy już mają zapewnienie Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie, że wykona analizę fonoskopijną. To czołowa placówka badawcza. Jesteśmy pewni, że zrobi to szybko i rzetelnie.
Piąty głos w kabinie Tu-154 został już zidentyfikowany? Na temat piątego głosu ani w ogóle żadnych głosów utrwalonych w czarnej skrzynce nie będę się wypowiadał. Wspomniał o tym minister Jerzy Miller. Jednak to relacja pomiędzy komisją polską i rosyjską, a nie na poziomie prokuratur: polskiej i rosyjskiej. Zresztą ja nie znam zapisów tych rozmów, nie mam uprawnień, by je znać. Ale poznamy je wszyscy.
Kiedy? Pewne zapowiedzi wskazują, że taka informacja zostanie ujawniona, kiedy będzie gotowy raport rosyjskiej komisji.
Co już dali nam Rosjanie? Dzisiaj otrzymamy tłumaczenie na język polski m.in. zeznań milicjantów ochraniających lotnisko Siewiernyj, kontrolerów lotu i osób prowadzących obserwację meteorologiczną. Polska prokuratura przesłuchała już ponad 100 świadków, a ostatnio zleciła ABW ekspertyzy dotyczące zapisów z telefonów komórkowych ofiar.
Ile aparatów jest badanych? Około 100. Większość była aktywna w końcowej fazie lotu. Prowadzono z nich rozmowy i wysyłano esemesy. To może mieć znaczenie dla oceny, czy przypadkiem użycie aparatów nie miało wpływu na zakłócenie pracy urządzeń samolotu. Także tę hipotezę trzeba zweryfikować. Nie jest tak, że prokuratura zamknęła się tylko w kilku wątkach śledczych. A te odnoszące się do strony technicznej wymagają czasu. Dlatego apeluję o cierpliwość i wstrzemięźliwość w ocenie postępów tego śledztwa.
-rozmawiała Grażyna Zawadka
Śledczy o czarnych skrzynkach
12 kwietnia płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, dla „Rz”: „Zapisy (czarnych skrzynek – red.) są czytelne. Ich analiza potrwa kilka dni”
20 kwietnia Mateusz Martyniuk, rzecznik prokuratora generalnego, dla „Rz”: „Być może już w czwartek (22 kwietnia – red.) prokurator generalny przedstawi wyniki ich prac (polskich śledczych, którzy badali czarne skrzynki – red.)”
22 kwietnia Andrzej Seremet, prokurator generalny, w RMF FM: „W ciągu dwóch tygodni w Polsce powinny się znaleźć analizy zapisów z czarnych skrzynek”
26 kwietnia płk Zbigniew Rzepa dla „Rz”: „Badanie zapisów czarnych skrzynek strona rosyjska powinna zakończyć lada dzień. Liczymy, że to nastąpi w tym tygodniu”
7 maja Andrzej Seremet dla PAP: „Termin przekazania Polsce zapisów z czarnych skrzynek uzależniony jest od sposobu i tempa prac Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. Moje deklaracje sprzed dwóch tygodni rozmijają się z tym, co obecnie mówię, wynika to stąd, że (...) okazało się, iż materiał zgromadzony w skrzynkach jest do tego stopnia złej jakości, że należy przedłużyć te badania”
Edmund Klich, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, pokazując dziennikarzom kartkę A4 z fragmentem stenogramów z zapisów czarnej skrzynki: „Tam jest odpowiedź na pytanie o przyczyny katastrofy. Moim zdaniem cała treść zapisów nie powinna zostać ujawniona”
11 maja Jerzy Miller, szef MSWiA, przewodniczący polskiej komisji badającej katastrofę, dla „GW”: „Nie wiem” (na pytanie, czym była zaczerniona kartka, którą pokazał polski przedstawiciel przy rosyjskiej komisji badającej katastrofę Edmund Klich – red.) „Widziałem symulację (ostatnich sekund lotu – red.) w Moskwie. Złożyły się na nią wyniki badań zapisów czarnych skrzynek. Słuchałem też zapisów rozmów w kokpicie pilotów. Myślę, że ujawnienie tych zapisów jest bliskie” —oprac. Mpw Grażyna Zawadka
Andrzej Seremet: Prokuratura sporządzi profil psychologiczny pilotów Tupolewa
Zbieramy dane. Sprawdzimy, czy piloci byli odporni na presję - mówi Andrzej Seremet w Kontrwywiadzie RMF FM. Prokurator generalny zaznacza, że w tej chwili możemy wykluczyć zamach przy użyciu broni konwencjonalnej. (...) Samolot do momentu zderzenia z drzewem był całkowicie sprawny. Zapowiada, że śledczy przesłuchają Jarosława Kaczyńskiego i zapytają go o treść ostatniej rozmowy z bratem.
Konrad Piasecki: Panie prokuratorze, pan wie, pan domyśla się, dlaczego doszło do katastrofy smoleńskiej? Andrzej Seremet: Nie wiem i nie chce się domyślać.
Konrad Piasecki: A pańskim zdaniem co było dla niej kluczowe. Stan pogody, stan techniczny samolotu, czy ludzki błąd? ReklamaAndrzej Seremet: Nie stawiałbym żadnej hipotezy, obecnie. Sądzę, że tak jak w wielu wypadkach podobnego znaczenia i o podobnym charakterze, kompilacja pewnych czynników spowodowała katastrofę.
Konrad Piasecki: Ale jak wielu czynników. Czy jednak to jest splot tego, że była zła pogoda i piloci w którymś momencie popełnili błąd, czy jeszcze na tej mapie czynników można narysować jeszcze inne kwestie? Andrzej Seremet: Jak już miałem okazję o tym mówić, prokuratura bada kilka hipotez i żadna z nich kategorycznie nie została wykluczona. Wykluczono ze znacznym stopniem prawdopodobieństwa hipotezę wybuchu przy użyciu materiałów konwencjonalnych. To byłaby ta hipoteza mało już w tej chwili aktualna natomiast wszystkie inne są przedmiotem badania.
Konrad Piasecki: A hipoteza jakiegokolwiek zamachu, bo część mediów i Internet aż huczy od plotek i pogłosek na temat zamachu. Wykluczamy to? Andrzej Seremet: Wykluczamy zamach przy użyciu broni konwencjonalnej.
Konrad Piasecki: A przy użyciu broni niekonwencjonalnej? Andrzej Seremet: Nie wiem jaką pan redaktor broń niekonwencjonalną ma na myśli.
Konrad Piasecki: Jak poczytamy Internet to tam jest mnóstwo różnych broni niekonwencjonalnych, których można było użyć. Andrzej Seremet: Staram się czytać internet, ale ograniczam jednak jego zasięg i treść.
Konrad Piasecki: A jak to jest z awarią samolotu? Jesteśmy w stanie dzisiaj powiedzieć, że ten samolot do momentu uderzenia w ziemię był w pełni sprawny, albo do momentu zderzenia z drzewem był w pełni sprawny? Andrzej Seremet: Z informacji, które uzyskaliśmy od strony rosyjskiej nawet podczas spotkania z prokuratorami Prokuratury Generalnej można wnosić, że rzeczywiście urządzenia pracowały do chwili zderzenia samolotu z ziemią.
Konrad Piasecki: Systemy oceny wysokości też działały doskonale? Andrzej Seremet: System oceny wysokości został zdaje się zbadany obecnie w USA. Jeżeli wierzyć ostatnim informacją wskazują one na to, że on był sprawny.
Konrad Piasecki: A dane dotyczące pogody i zamglenia? Czy wiemy już, ze pilocie mieli komplet informacji, że wiedzieli wszystko o tym jaka jest pogoda na lotnisku Siewiernyj? Andrzej Seremet: Wiedzieli wiele, bo już dzisiaj prokuratura dysponuje dowodami na to, ze ta wiedza była im przekazywana i to przekazywana z co najmniej dwóch źródeł. Pierwsze źródło to były informacje, które uzyskiwali na skutek rozmowy pomiędzy załogą właśnie 154 M a załogą Jaka 40 poprzez połączenie radiowe. I drugie źródło to były informacje, które uzyskiwali od kontrolera wieży na lotnisku w Smoleńsku.
Konrad Piasecki: I to były informacje o tym, że widoczność jest 300 - 400 metrów i że lądować nie powinni? Andrzej Seremet: To były informacje, że widoczność wynosi 300 do 400 metrów a podstawa chmur około 80 metrów podczas gdy warunki minimalne do lądowania to była podstawa 120 i widoczność 1800 metrów.
Konrad Piasecki: Załoga Jaka mówiła: chłopaki nie lądujcie? Andrzej Seremet: Załoga Jaka ostrzegała przed tymi warunkami.
Konrad Piasecki: Ostrzegała i odradzała lądowanie? Andrzej Seremet: Ostrzegała.
Konrad Piasecki: A piloci Jaka opisują atmosferę, która panowała w tym momencie w kokpicie Tupolewa? Andrzej Seremet: Nie.
Konrad Piasecki: Nie ma tego w zeznaniach? Andrzej Seremet: Tych informacji nie ma.
Konrad Piasecki: Panie ministrze, panie prokuratorze. Na podstawie wiedzy, którą pan dysponuje, bo rozumiem jakiś zapis czarnych skrzynek polska prokuratura już ma, na ile sekund przed katastrofą piloci zaczęli zdawać sobie sprawę z tego, że coś idzie nie tak? Andrzej Seremet: Ja nie potrafię powiedzieć, czy określić takiego przedziału czasowego. Sądzę, że na pewno ta wiedza stała się im znana, ponieważ wniosek taki można wysnuć na podstawie obecnie dostępnych informacji. Jeżeli samolot wykazuje pewne zmiany w zakresie swojego lotu i przeżywa jakieś wstrząsy, bo przecież one musiały powstać na skutek zderzenia z przeszkodami na ziemi, to jest jasne, że widmo zbliżającej się katastrofy było świadome.
Konrad Piasecki: Ja raczej pytam, czy oni na 20-30 sekund, mówili między sobą, że za szybko zbliżają się do ziemi, że coś się tutaj dzieje źle...Andrzej Seremet: Musiałbym ujawnić treść czarnych skrzynek, a ja już mówiłem wielokrotnie, ja treści rozmów, które są zarejestrowane w tym urządzeniu, nie znam.
Konrad Piasecki: A czy pasażerowie mogli sobie zdawać sprawę z tego, co się dzieje?Andrzej Seremet: Zapewne tak.
Konrad Piasecki: Mówił pan dziś w "Rzeczpospolitej": Większość telefonów ofiar była aktywna. Co to znaczy? Rozmawiano z pokładu samolotu?Andrzej Seremet: To znaczy, że albo rozmawiano albo wysyłano SMS-y, w każdym razie część tych telefonów wykazuje, że rzeczywiście były one używane w momencie, może nie samego podejścia do lądowania, ale w końcowej fazie lotu.
Konrad Piasecki: Ale używane to znaczy, że prowadzono z nich rozmowy?Andrzej Seremet: Zapewne, ale wykaże to analiza.
Konrad Piasecki: Ale mamy jakiś dokument, jakieś zeznanie jakiegoś świadka, który mówi: To ze mną rozmawiano z pokładu tego samolotu?Andrzej Seremet: Mamy zapisy na tych telefonach, które wskazują, że one jakby "zatrzymały się" w momencie, w którym były aktywne, i to jest właśnie przedmiotem badań i ustaleń.
Konrad Piasecki: Czyli krótko mówiąc były włączone?Andrzej Seremet: Krótko mówiąc były włączone.
Konrad Piasecki: Ale były aktywne, to znaczy rozmawiano z nich? Czy były aktywne, czyli po prostu nie były wyłączone?Andrzej Seremet: To wykaże stosowna analiza.
Konrad Piasecki: Ale nie jest tak, że w chwili katastrofy wiemy o tym, że ktoś z pasażerów rozmawiał z bliskimi?Andrzej Seremet: Tego jeszcze nie wiemy. Takiej informacji nie ma.
Konrad Piasecki: A wiemy, czy prokuratura dysponuje wiedzą na temat rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Lechem Kaczyńskim na kilkanaście minut przed feralnym końcem tego lotu? Bo taka rozmowa wiemy, że się odbyła.Andrzej Seremet: Ja nie mam takiej informacji od prokuratorów.
Konrad Piasecki: Jarosław Kaczyński zostanie albo został przesłuchany?Andrzej Seremet: Zostanie przesłuchany.
Konrad Piasecki: A da się dzisiaj jasno powiedzieć, że nikt na załogę nie wywierał presji?Andrzej Seremet: Kategorycznie takiej informacji nie mogę przedstawić. To będzie jeszcze przedmiotem badań. A przede wszystkim decyduje o tym treść czarnych skrzynek.
Konrad Piasecki: A wiemy, na ile piloci wykazywali się odpornością na ewentualną presję?Andrzej Seremet: Będzie to również przedmiotem badań, ponieważ już obecnie w prokuraturze przystępują do zebrania danych, które będą niezbędne do przedstawienia ich zespołowi biegłych, głównie psychologów z Instytutu Ekspertyz Sądowych, którzy przystąpią do określenia tzw. obrazu psychicznego pilotów z możliwością reagowania na stres, czyli inaczej odporności stresowej. Będzie to pomocny materiał do oceny stanu fizycznego, w jakim oni się znajdowali.
Konrad Piasecki: Czyli biegli sporządzą coś w rodzaju charakterystyki czy takiej mapy psychologicznej pilotów tupolewa.Andrzej Seremet: Tak jest, można to tak określić.
Konrad Piasecki: Jak szybko ta analiza, ta sylwetka będzie gotowa?Andrzej Seremet: Sądzę, że dosyć szybko, po tym, jak prokuratorzy zbiorą niezbędne dane, które będą podstawą do takiego obrazu.
Konrad Piasecki: Panie prokuratorze, pan nie ma żadnych wątpliwości, że zapis czarnych skrzynek powinien zostać ujawniony.Andrzej Seremet: Ja nie mam.
Konrad Piasecki: Niezależnie od tego, co tam jest?Andrzej Seremet: Ja powiedziałem - i deklaruję to po raz kolejny - że zapis ten zostanie ujawniony.
Konrad Piasecki: A kiedy to jest możliwe? Kiedy dostaniemy ten zapis czarnych skrzynek od Rosjan?Andrzej Seremet: Tak jest, kiedy ten zapis znajdzie się w posiadaniu polskiej prokuratury jako dowód rzeczowy.
Konrad Piasecki: Ale to kwestia dni, tygodni, miesięcy?Andrzej Seremet: Sądzę, że miesięcy. To jest zależne od tempa badań przez międzypaństwową komisję lotniczą w Rosji.
Konrad Piasecki: Wiedzielibyśmy pańskim zdaniem i mogli mówić więcej o tym śledztwie, gdyby prowadzono jest w Polsce? To w ogóle jest możliwe?Andrzej Seremet: Nie. To nie jest możliwe w żadnym układzie prawnym. Ja nie zapoznałem się z żadną poważną ekspertyzą prawną, która wykluczałaby tę formułę prawną, którą przyjęła polska prokuratura.
Konrad Piasecki: A polska prokuratura nadal będzie tak oszczędnie gospodarować informacjami ze śledztwa?Andrzej Seremet: Polska prokuratura nie oszczędza na informacjach. Chcę powiedzieć, że ta aura nieufności, która jakby otacza prokuraturę, jest zupełnie nieuzasadniona. Już obecnie wpłynęły do prokuratury pełnomocnictwa osób pokrzywdzonych, które domagają się dostępu do akt. I stosowna decyzja pozytywna zostanie przez prokuratora wydana, zatem te akta staną się w istocie publicznie dostępne.
Konrad Piasecki: Czyli pełnomocnicy rodzin ofiar będą mogli zajrzeć do akt?Andrzej Seremet: Tak, będą mogli zajrzeć. RMF FM
Seremet nie wyklucza zakłóconych urządzeń Prokurator Generalny Andrzej Seremet: Polska prokuratura przesłuchała już ponad 100 świadków, a ostatnio zleciła ABW ekspertyzy dotyczące zapisów z telefonów komórkowych ofiar.
Rzeczpospolita: Ile aparatów jest badanych? Prokurator Generalny Andrzej Seremet: Około 100. Większość była aktywna w końcowej fazie lotu. Prowadzono z nich rozmowy i wysyłano esemesy. To może mieć znaczenie dla oceny, czy przypadkiem użycie aparatów nie miało wpływu na zakłócenie pracy urządzeń samolotu. Także tę hipotezę trzeba zweryfikować. Nie jest tak, że prokuratura zamknęła się tylko w kilku wątkach śledczych. A te odnoszące się do strony technicznej wymagają czasu. Dlatego apeluję o cierpliwość i wstrzemięźliwość w ocenie postępów tego śledztwa. Miesiąc po katastrofie dowiadujemy się, że badane są telefony komórkowe pasażerów na okoliczność tego, czy to nie one zakłóciły pracę urządzeń pokładowych. To ciekawa informacja, oznacza bowiem, że śledczy przyjmują za dość prawdopodobne, że urządzenia pokładowe zostały zakłócone, a w każdym razie nie działały poprawnie. Tylko takie podejrzenia uzasadniają bowiem dość głęboką przecież ingerencję w prywatność zmarłych pasażerów ze strony służb specjalnych, które teraz grzebią w ich telefonach. Od katastrofy upłynęło wystarczająco dużo czasu, żeby pewne hipotezy całkiem wykluczyć, najwyraźniej ta o nieprawidłowo działających urządzeniach pokładowych umożliwiających bezpieczne lądowanie nie została jeszcze wykluczona. A skoro tak, to trzeba sobie zadać pytanie co - teoretycznie - mogłoby zakłócić pracę tych urządzeń. Jeśli do katastrofy mogą się przyczynić włączone w samolocie komórki, bo zakłócają pracę urządzeń, to prawdopodobnie możliwości - przypadkowego lub celowego - zakłócenia tej pracy jest dużo, dużo więcej. Z punktu widzenia rozważania możliwych hipotez, z pozoru błaha wypowiedź Seremeta nabiera dużego znaczenia. A raczej nabrałaby, gdybyśmy mieli pewność, że ona sama nie jest zakłócona jakimś celowym szumem informacyjnym ze strony rosyjskiej. Ja tej pewności nie mam, bo słyszeliśmy już wszystko - cztery lądowania, trzy osoby które przeżyły, dwa nadprogramowe ciała, piąty głos, a potem głosy z kabiny pasażerskiej, dodatkowe ciało w kabinie nie przypięte pasami i świadectwo cudownie znalezionego po miesiącu naocznego świadka, który te ciała policzył. Niewykluczone, że i ta wypowiedź Seremeta jest efektem jakiejś kolejnej wrzutki rosyjskich śledczych. Inna sprawa, że Seremet jest wystarczająco doświadczony, żeby sobie zdawać sprawę z tego jak może zostać odebrana taka wypowiedź. Jeśli jest choć cień podejrzenia, że któryś z pasażerów przyczynił się do katastrofy, to jaki jego dzisiejsza wypowiedź będzie miała wpływ na rodziny ofiar? Tych rodzin, do których ich bliski wysłał smsa z pokładu? I tych rodzin, do których nikt nie dzwonił ani nie smsował, a które od dzisiaj mogą się zacząć zastanawiać, który z pozostałych pasażerów przyczynił się do ich tragedii? Jeśli Seremet o tym nie pomyślał wrzucając do publicznej debaty wątek "to któryś z pasażerów mógł niechcący rozbić samolot", brak mu wyobraźni. Ale skoro władza zdecydowała się podsycać atmosferę i sama podrzuca argumenty za tworzeniem kolejnych hipotez dotyczących przyczyn katastrofy, to trzeba wrócić do pytań, które w świetle dzisiejszej wypowiedzi Seremeta stają się coraz bardziej zasadne: Skąd podejrzenia, że urządzenia pokładowe nie działały poprawnie w czasie lądowania? Jeśli pojawiają się po miesiącu intensywnego śledztwa to chyba nie są czysto hipotetyczne, tylko mają jakieś podstawy w jego ustaleniach? Jakie więc ustalenia śledztwa wskazują, że możliwą przyczyną katastrofy była zakłócona praca urządzeń? Jakie mogą być inne przyczyny ewentualnych zakłóceń urządzeń pokładowych? Wady konstrukcyjne? Błędy w serwisowaniu? Celowe działanie osób trzecich? Jeśli są powody, żeby podejrzewać komórki o zakłócenie pracy urządzeń, to po wykluczeniu tej opcji, trzeba będzie wykluczyć wszystkie pozostałe. Jeśli wypowiedź Seremeta miała solidne podstawy w ustaleniach śledztwa, to naprawdę ma ona poważne konsekwencje dla rozważań o możliwych przyczynach. Mam nadzieję, że dziennikarze docisną w sprawie zakłóconych urządzeń zanim na dość nieodpowiedzialnej wypowiedzi Seremeta zbudowane zostaną oskarżenia w rodzaju "O 8.35 X napisał smsa do żony. Czy to przez niego wszyscy zginęli?".
Medialna ofensywa Seremeta TVN24: W ostatniej fazie lotu były włączone komórki, a prokuratorzy sprawdzają, czy nie zakłócały one urządzeń Tu-154M. Takie informacje przekazał dziś Andrzej Seremet. Prokurator generalny zapowiedział też m.in. przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego (w związku z jego ostatnią rozmową z bratem) oraz sprawdzenie, czy piloci byli odporni na presję. To wytłuszczony lead newsa z portalu TVN24. Bardziej aluzyjnie nie dało się już połączyć kilku podanych dzisiaj w różnych źródłach informacji. A prokurator Seremet dzisiaj bardzo aktywny, oprócz wywiadu w Rzepie, udzielił także wywiadu w RMF-ie, w którym do wątku potencjalnie groźnych telefonów dorzucił wątek planowanego przesłuchania Kaczyńskiego na okoliczność ostatniej rozmowy z bratem, oraz tworzenia pośmiertnego profilu psychologicznego pilotów na okoliczność ich odporności na naciski.
Konrad Piasecki: A wiemy, czy prokuratura dysponuje wiedzą na temat rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Lechem Kaczyńskim na kilkanaście minut przed feralnym końcem tego lotu? Bo taka rozmowa wiemy, że się odbyła.Andrzej Seremet: Ja nie mam takiej informacji od prokuratorów.
Konrad Piasecki: Jarosław Kaczyński zostanie albo został przesłuchany?Andrzej Seremet: Zostanie przesłuchany.
Konrad Piasecki: A da się dzisiaj jasno powiedzieć, że nikt na załogę nie wywierał presji?Andrzej Seremet: Kategorycznie takiej informacji nie mogę przedstawić. To będzie jeszcze przedmiotem badań. A przede wszystkim decyduje o tym treść czarnych skrzynek.
Konrad Piasecki: A wiemy, na ile piloci wykazywali się odpornością na ewentualną presję?Andrzej Seremet: Będzie to również przedmiotem badań, ponieważ już obecnie w prokuraturze przystępują do zebrania danych, które będą niezbędne do przedstawienia ich zespołowi biegłych, głównie psychologów z Instytutu Ekspertyz Sądowych, którzy przystąpią do określenia tzw. obrazu psychicznego pilotów z możliwością reagowania na stres, czyli inaczej odporności stresowej. Będzie to pomocny materiał do oceny stanu fizycznego, w jakim oni się znajdowali.
Konrad Piasecki: Czyli biegli sporządzą coś w rodzaju charakterystyki czy takiej mapy psychologicznej pilotów tupolewa.Andrzej Seremet: Tak jest, można to tak określić.
Kierunek w jakim dzisiaj poprowadził narrację Seremet jest dość czytelny - nie wykluczamy nacisku na pilotów, ani tego, że któryś z pasażerów przyczynił się do katastrofy nie wyłączając telefonu komórkowego. Obie wersje są bardzo wygodne, bo są stosunkowo łatwe do sprzedania, nikt się przecież nie zna na tyle, żeby merytorycznie odrzucić argument "komórkowy", a grunt pod argument "naciskowy" jest przygotowywany od dawna. Politycznie jest to rozwiązanie optymalne, spodziewam się więc w najbliższym czasie nie tylko przesłuchania Kaczyńskiego, ale także przecieków - oczywiście anonimowych - o tym czyj telefon nie był wyłączony. Dzisiejsze wypowiedzi Seremeta rzucają ciekawe światło na szkolenie, przygotowanie i selekcję załogi do najtrudniejszych lotów. Jeśli jacyś pasażerowie dzwonili lub smsowali w czasie lotu, to przecież nie robili tego w toalecie, stewardessy musiały to widzieć, więc albo zlekceważyły zagrożenie, albo nie umiały wyegzekwować od pasażerów zaprzestania niebezpiecznych dla bezpieczeństwa lotu czynności. I to jest niepokojące, podobnie jak to, że profil psychologiczny sprawdzający czy pilot się w ogóle nadaje do tak trudnego i odpowiedzialnego zadania robi mu się pośmiertnie. Do dzisiaj byłam przekonana, że tacy piloci są dokładnie i regularnie badani przed dopuszczeniem do pilotowania samolotu z głową państwa, a tu się okazuje, że dopiero gdy się wydarzyło nieszczęście, sprawdza się czy pilot się w ogóle nadawał. Ciekawa jestem czy Seremet zdaje sobie sprawę jak wiele dzisiaj powiedział, i na kogo rzucił cień. Mam wrażenie, że nie bardzo. Mimo wszystko, jego oba wywiady, choć ich wartość informacyjna jest niewielka, bardzo mnie cieszą bo bałam się, że wczorajszy list niektórych rodzin ofiar z apelem o niesnucie rozważań na temat katastrofy będzie wykorzystywany do kneblowania tych, którzy chcą stawiać pytania i szukać przyczyn. Dzisiejsza medialna nadaktywność Seremeta i jego beztroska w rzucaniu rozmaitych sugestii to niebezpieczeństwo oddala. Powiedział za dużo, żeby teraz można było skutecznie wymusić milczenie i powściągliwość na innych. Kataryna
Gdzie jesteśmy - spostrzeżenia i zalecenia Dynamika zmian świadomości społecznej Polaków po 10 kwietnia zaskoczyła wszystkich. Śmiem twierdzić, że nie tylko w Polsce, ale i poza nią, w kręgach zaangażowanych w nasze sprawy wewnętrzne. Być może punkt krytyczny nastąpił 10 maja. Oto robocza próba opisu tej - powtórzę - bardzo dynamicznej sytuacji.
Alfred Hitchcock przedstawia Wczoraj, w burzowym dniu, mieliśmy do czynienia z przesileniem w kampanii wyborczej, która nawet nie zaczęła się jeszcze na dobre. Naprawdę ciężko to wszystko sobie uporządkować i ogarnąć. Sytuacja od wybuchu afery hazardowej w październiku 2009 rozwija się zgodnie z receptą Alfreda Hitchcocka: "Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć." Gdy już niektórzy zajęli się porządkowaniem hazardowych faktów - tajemniczych spotkań i rozmów premiera i jego podwładnych, by nie pozwolić władzy mataczyć zbyt bezczelnie, pojawiła się afera stoczniowa. W czasie gdy uwagę przykuwały, co bardziej sensacyjne zdarzenia w komisji hazardowej, równolegle można było ze zdziwieniem obserwować dziwną grę Putina i rosyjskiej ambasady w Polsce z polskim premierem i polskim MSZ przeciwko polskiemu prezydentowi. Szok, który nastąpił 10 kwietnia, był tak wielki, że początkowo przykrył natrętną myśl, że to zdarzenie pasowało do układanki tworzonej od dłuższego czasu. Narodowe rekolekcje połączone z pełnym napięcia oczekiwaniem na decyzję Jarosława Kaczyńskiego odmieniły Polskę. Podnieśliśmy wreszcie dumnie głowy, nastawiając się na ciężką walkę, by wygrana wyborów prezydenckich przez Jarosława Kaczyńskiego stała się pierwszym przyczółkiem do upragnionego oczyszczenia i odnowy polskiego państwa. I wczoraj okazało się, że spodziewane przesilenie w kampanii wyborczej nastąpiło u jej progu: pewniak PO, marszałek Komorowski, okazał się wręcz niewiarygodnym bufonem, durniem i nieudacznikiem popełniającym błąd za błędem. Wracając do Hitchcocka - strach pomyśleć, co będzie dalej. I dzielę się z Wami tą przestrogą najzupełniej serio.
9 maja pod znakiem czerwonej gwiazdy Przyjrzyjmy się przez chwilę dniu przedwczorajszemu. Muszę tu przywołać dawne lata, które wielu z nas jeszcze pamięta. Chodzi mi o pewien symbol - czerwoną pięcioramienną gwiazdę. Symbol, którego Polacy najszczerzej nienawidzili jeszcze w latach 80., mimo iż odgórnie nakazano nam go wielbić. Może nie każdy jeszcze pamięta, że w każdym polskim mieście i miasteczku w centralnym punkcie musiał znajdować się postument z taką gwiazdą - ponure przypomnienie, kto prawdziwie włada Polską. Myślę, że byli nawet ludzie, których ta nieznośna opresja czerwonych gwiazd doprowadziła do szaleństwa (znam taki przypadek, który skończył się samobójstwem, ale pozwolę sobie pominąć szczegóły). Nie przypadkiem o tym przypominam. Możemy być pewni, że 9 maja u wielu Polaków w wieku 30+, nawet tych, którzy od dawna nie chcą nic słyszeć o polityce, dreszcz przebiegł po plecach. Dreszcz ten wywołały czerwone gwiazdy, którymi przepełniony był tego dnia Plac Czerwony w Moskwie, gdzie z wiernopoddańczą wizytą przebywał marszałek Komorowski. Dreszcz ten wywołały także natrętnie pokazywane w serwisach informacyjnych niezliczone gwiazdy na cmentarzach sowieckich żołnierzy w Polsce. Nie sądzę, by tym cmentarzom dotychczas działa się krzywda, ale nagłe wezwanie przez tzw. elity, by je szczególnie czcić po raz pierwszy od czasu transformacji '89, w połączeniu z datą 9 maja, i z widokiem tych gwiazd, to coś, czego nie da się oderwać od kontekstu, jakim jest 45 lat zniewolenia Polski przez Rosję Sowiecką. Tego samego dnia Komorowski pokazał, jak trudną sztuką jest dla niego dyplomacja, wypowiadając się w Moskwie dla polskiej telewizji tak: "Mamy polską pamięć, że 400 lat temu w trochę innym charakterze maszerowali polscy żołnierze po Placu Czerwonym." O czym wtedy myślał, trudno powiedzieć. Miał minę dość tępą i pełną samozadowolenia. Prosowiecka i wspierająca PO telewizja TVN skomentowała te słowa tak: "Takim chyba żartem Bronisław Komorowski przypomniał, że Polacy jako jedyni w historii zdobyli Kreml w XVII wieku." Niezwykła to wyrozumiałość redaktorów, zwłaszcza, jeśli spróbujemy wyobrazić sobie, jaka byłaby rakcja mediów oraz wszelakich autorytetów, gdyby taki przekaz wyszedł ze strony PiS. Równolegle z potknięciem Komorowskiego Jarosław Kaczyński umieścił na YouTube film Kaczyński do Rosjan, w którym w krótkiej prostej wypowiedzi zwraca się do Rosjan z podziękowaniem za odruchy współczucia i sympatii po katastrofie 10 kwietnia. Film pod względem treści i formy jest bez zarzutu. Jest też czymś interesującym jako nowa forma politycznej komunikacji. Dotychczas zapisy dostępne na YT były zwykle kopią wypowiedzi dla klasycznych mediów. W tym przypadku to stare media siłą rzeczy nadały rozgłos wypowiedzi internetowej. Było to zręczne posunięcie, gdyż media ze zniecierpliwieniem czekały na pierwszy krok Kaczyńskiego, po którym będzie można wreszcie mu porządnie dokopać. Krytykowanie milczenia było kompromitujące raczej dla krytykujących. Rzucili się więc na ten film, ale wtedy okazało się, że został on wykreowany w przemyślny sposób. W swojej prostocie jest właściwie "przezroczysty". Nie da się go skrytykować ani za "nieodpowiedzialne drażnienie Rosji", ani za nieszczerość. Wszak w żadnym fragmencie film nie negował konsekwentnego dążenia przez PiS do podmiotowej roli Polski na arenie międzynarodowej. I wtedy sfrustrowane elity rzuciły się na... scenografię, a właściwie na pianino znajdujące się w tle. Zaczęły z wykorzystaniem swoich charakterystycznych metod i narzędzi rozkręcać akcję "Czy Jarosław Kaczyński umie grać na pianinie?" Absurdalność tej akcji pozwoliła na jej natychmiastowe ośmieszenie i spacyfikowanie. Dobra nauczka dla elit, które dotychczas całkowicie panowały nad przekazem. Wystarczy przypomnieć próbę wykreowania przekazu przez ś.p. Grażynę Gęsicką ze stycznia 2009 na temat fatalnego wykorzystania funduszy europejskich przez rząd Tuska. Przekaz ten natychmiast został przykryty obelgami Palikota o politycznej prostytucji posłanki PiS. Po chwili wszyscy wiedzieli o awanturze, lecz mało kto wiedział, że u jej źródła chodziło o nieudolność rządu Tuska. Utrata panowania nad przekazem przez elity to ważny element dzisiejszej historii.
Przesilenie 10 maja Jak napisałem we wstępie, po 10 kwietnia i narodowym tygodniu stanęliśmy do walki o zwycięstwo w wyborach prezydenckich z podniesioną głową. Od początku wiedzieliśmy, że to będzie ciężka walka z silnym przeciwnikiem nie wahającym się przed stosowaniem brudnych chwytów. Ale i walka niezbędna. Mobilizacja Polaków wokół patriotycznych idei szybko przyniosła efekty. 6 maja PiS zarejestrował kandydaturę Jarosława Kaczyńskieog z 1 650 000 podpisów. To była liczba dnia, ta wiadomość zdecydowanie dodała nam skrzydeł i osłabiła morale przeciwników. 9 maja wspomniana wyżej wizyta Komorowskiego w Moskwie oraz akcja palenia zniczy na sowieckich cmentarazch w Polsce nie przyniosła przeciwnikom spodziewanych punktów. Nawet oficjalne sondaże, dalekie od wiarygodności, zaczęły pokazywać bardzo wyraźną tendencję wzrostu poparcia dla PiS i Jarosława Kaczyńskiego kosztem PO i Bronisława Komorowskiego. To wszystko dawało solidne podstawy, by wierzyć w sukces Jarosława Kaczyńskiego.
Wydarzenia wczorajszego dnia pokazały, że po pierwszych niepowodzeniach i potknięciach kandydata PO, ten - zamiast wziąć się w garść - doprowadził do kolejnej swojej kompromitacji. Tą kompromitacją było jego uczestnictwo we wczorajszym programie Tomasz Lis na żywo. Pomijając wiadome kwestie polityczne, pod względem oglądalności jest to najlepszy program publicystyczny na rynku, swego rodzaju fenomen, jak piszą w branżowych portalach. Gromadzi średnio ponad 3 mln widzów. Bronisław Komorowski był tam na swoim terenie, mógł więc w miarę bezstresowo zaprezentować się tak szerokiej publiczności z najlepszej strony. Jednak wypadł on po prostu żenująco, zaczynając od tak elementarnych spraw jak zachowanie, ton głosu. Nie umiał nawet normalnie zasiąść w fotelu. Gdy padały trudne pytania, ton jego głosu stawał się momentami bełkotliwy. Zdecydowanie nie błyszczał, ani inteligencją, ani charyzmą. Wpadał w nudne słowotoki, których za nic nie pozwalał sobie przerwać, choć byłoby to raczej na jego korzyść. Kolejny minus to obronny zacięty wyraz twarzy wzmagający się przy niewygodnych pytaniach, mimo że Lis formułował pytania bardzo łagodnie i ograniczając się do spraw standardowych w tej sytuacji. Z kolei intonacja u marszałka cechowała się sztywnością oraz częstym popadaniem w charakterystyczny dla niego odpychający mentorski ton. Nawet nie próbował się uśmiechać, nie mówiąc jakimś celnym dowcipie a nawet jakimkolwiek dowcipie. Na zastrzeżenia Tomasza Lisa, co do skuteczności kampanii wyborczej PO oraz na kwestię ostrzegawczych wyników sondaży odpowiadał niezmiennie tak: "Ja swoje bardzo wysokie notowania utrzymuję cały czas, one się nie zmniejszają." ... "Utrzymuję bardzo wysoki poziom poparcia społecznego." ... "Jestem liderem sympatii i zaufania społecznego i to mnie bardzo cieszy." Sformułowanie "jestem liderem sympatii..." jest niesympatyczne samo w sobie, a w ustach marszałka było niesympatyczne podwójnie. Przeczyło to jego znaczeniu formalnemu i spowodowało efekt groteskowy. Niemówiąc o tym, że takie samozadowolenie kandydata jest przez wyborców z zasady źle odbierane i prowokuje do "ukarania" za arogancję. W progamie Lisa zwróciła uwagę reakcja publiczności, a właściwie jej brak. W tym programie publiczność raczej nie kryje swoich wiadomych sympatii. Tym razem dokładnie przez cały czas trwania rozmowy zachowała ona zdystansowane milczenie. Szczególnie dało się to odczuć, gdy Lis nawiązał do przemiany, jaka nastąpiła w PiS i w Jarosławie Kaczyńskim. Komorowski wtedy jedyny raz usiłował zażartować, błędnie zakładając jako rzecz oczywistą, że zostanie potraktowany przez prowadzącego i publiczność jako "swój człowiek". Bez namysłu, machinalnie wypalił: "Spytałbym pana redaktora, czy pan w to wierzy... [milczenie] i państwa też, no?... [cisza]", wyraźnie oczekując reakcji w formie tradycyjnego rechotu z "tego głupiego Kaczora". Musiał się, biedak, bardzo rozczarować. Właściwie nie warto wspominać o stosunku Komorowskiego do przyzwoitości w polityce - deklaracje rażąco rozmijają się z praktyką. Stwierdził on, że "w polityce nie tylko efektywność się liczy, przyzwoitość też," sugerując rytualnie, że PiS jakże nieprzyzwoicie nadużywa katastrofy w Smoleńsku w kampanii wyborczej. Za chwilę jednak, gdy padło pytanie o niedawną wypowiedź Bartoszewskiego, w której ten z daleko posuniętym brakiem przyzwoitości i kompletnym brakiem dobrego smaku zasugerował nekrofilię i pedofilię Jarosława Kaczyńskiego, to Komorowski nie odciął się zdecydowanie się od tej wypowiedzi, przeciwnie - stwierdził, że "obawy Bartoszewskiego muszą być brane bardzo poważnie pod uwagę." W tej krótkiej w gruncie rzeczy rozmowie dałoby się wychwycić jeszcze kilka różnych niedociągnięć marszałka, ale opowiem tu jeszcze tylko o gwoździu programu cytowanym następnie ze zdumieniem na niezliczonych blogach prawicowych i wstydliwie przemilczanym przez zwolenników PO. Chodzi o charyzmę a właściwie jej brak u marszałka Komorowskiego. Zwrócę tu uwagę na 2 aspekty. Pierwszy to śmieszność samego wdawania się w dyskusję na temat własnej charyzmy, a drugi to słynne już powołanie się na Jaruzelskiego jako na autorytet. Gdyby mnie ktoś zarzucił brak charyzmy, to starałbym się ewentualnie zmienić trochę oś sporu. Nawiązałbym być może do swojej wizji, planów, i zasugerowałbym, że posiadam dokładnie te cechy, które potrzebne są do ich realizacji. Może uciąłbym krótko, że nie zgadzam się z tą opinią, a może zareagowałbym jeszcze inaczej, ale ostatnią rzeczą byłoby wdawanie się w polemikę, czy mam charyzmę, bo to z definicji wygląda komicznie, gdy ktoś próbuje słownie udowodnić, że posiada tak nieuchwytną cechę. Komorowski, usłyszawszy ten zarzut, zaśmiał się sztucznie, po czym wybrał najgorsze rozwiązanie warte dokładnego zacytowania: "Pierwsza tego sformułowania użyła pani profesor Staniszkis, która jest stronniczką Jarosława Kaczyńskiego (...). Wie pan, dzisiaj pan generał Jaruzelski, jeden z najwyższych dowódców z zupełnie innej bajki niż moja, powiedział coś wręcz przeciwnego, że właśnie mam charyzmę, że świetnie to robię i jako żywo bardziej tu ufam generałowi, niż pani profesor, która nawet nigdy harcerką nie była, jak się okazało, więc jeśli chodzi o cechy przywódcze, to bym się zdał tutaj na opinię generała." Wyraźnie zszokowany Lis próbował przerwać ten kompromitujący wywód, ale Komorowski chyba nawet nie pojął, o co mu chodzi. To oświadczenie Komorowskiego jest tak bezdennie głupie z punktu widzenia jego szans wyborczych, że świadczy o zadufaniu tak silnym, że aż przerodziło się brak politycznego instynktu samozachowawczego, a może i jest to zwyczajna głupota. Marszałek kolejny raz wykazał się arogancją, w tym przypadku w stosunku do kobiety - pani Staniszkis. Powołał się na generała Jaruzelskiego jako na autorytet i przeciwstawił go profesor Staniszkis, znanej między innymi z tego, że w PRL-u działała w opozycji i spotykały ją za to represje. Przyznał mimochodem, że z Jaruzelskim wiążą go jakieś relacje - sądząc po kompelementach - bardzo dobre relacje. A ta ostatnia sprawa jest przecież polem, na którym przynajmniej przed wyborami we własnym interesie powinien poruszać się wyjątkowo ostrożnie, bo o jego związkach z postkomunistycznymi służbami, szczególnie WSI, słychać w Internecie coraz głośniej. Last but not least można kwestię Komorowskiego odwrócić i zapytać, czy przywództwo generała Jaruzelskiego jest dla niego wzorem i jak to się ma do jego planów sprawowania urzędu prezydenta. Program Lisa pokazał w jaskrawy sposób, jak bardzo nieudanym kandydatem na prezydenta jest Bronisław Komorowski. Zobaczyła to ogromna publiczność tego programu. Takie zdarzenia mają szanse wydatnie przyspieszyć i tak już wyraźną erozję od lat sztucznie nadmuchanego poparcia dla Platformy Obywatelskiej i jej czołowych przedstawicieli. W tle cały czas toczą się procesy zapoczątkowane wstrząsem 10 kwietnia. 10 maja nastąpiła dalsza integracja wspólnoty wokół tego historycznego wydarzenia, przed Pałacem Prezydenckim znowu zapłonęły znicze. Wszystko wskazuje na to, że 10 czerwca nastąpi ciąg dalszy. Pani Irena Szafrańska zauważyła, że z socjologicznego punktu widzenia takie wstrząsy znajdują pełne odzwierciedlenie w preferencjach elektoratu po 2-4 miesiącach. Przed 10 maja można było jeszcze wyobrazić sobie jakieś spektakularne działania obozu władzy zmierzające do spacyfikowania tych nastrojów społecznych. Jednakże jego rzeczywista reakcja jak na razie świadczy o braku rozeznania w dynamice sytuacji. Sprowadziła się ona do standardowych operacji medialnych, a także do wycofania i chowania się w decydujących momentach (szczególnie widoczne w przypadku premiera Tuska). Wszystko to skłania mnie do tego, by uznać 10 maja za punkt krytyczny w kampanii wyborczej, a szerzej w dynamice zmian w społecznej świadomości. Nastrój duchowej przemiany wywołany katastrofą w Smoleńsku i nową integracją wspólnoty narodowej następującą po tej katastrofie zdaje się nie ustawać, a wręcz widać tendencję do krzepnięcia tej wspólnoty.
Zalecenie 1 - bieżąca aktywność W ostatnich latach politykowanie było towarzysko ryzykowne. Nakręcona spirala agresji właściwie uniemożliwiła normalną dyskusję. Pustka pozostała po debacie zdemolowanej przez ludzi PO i ich medialne zaplecze wyraziście objawiła się dziś, gdy ludzie są spragnieni prawdziwej wiedzy na temat najnowszej historii i procesów politycznych, wiedzy trudno dostępnej dla niewtajemiczonych - choćby spoza światka blogerów politycznych czy ludzi całkiem poza wirtualnym światem. Łatwo zgadnąć, dlaczego preferencje elektoratu cechują się bezwładnością, o której wspomniała pani Szafrańska. Wynika to stąd, że idee w sprzyjającej atmosferze przenikają i rozchodzą się między zwykłymi ludźmi, którzy ze sobą rozmawiają, ale to wymaga czasu. Teraz jest sprzyjająca atmosfera, dlatego ważne jest, aby liderzy idei (termin roboczy), do których zaliczam wielu uczestników tego portalu udzielali się w swoich środowiskach i katalizowali tę dyfuzję idei. Najważniejsze są zwykłe rozmowy, ale efekt może też przynieść drukowanie i rozdawanie wybranych materiałów. Mimo wszystko można spotkać się z różnymi reakcjami, dlatego - moim zdaniem - warto brać przykład z postawy polityków PiS. Zachowują się oni spokojnie i nadzwyczaj godnie, są otwarci - zakładają raczej dobre niż złe intencje przeciwnika, sprawiając tym samym, że jego agresja trafia w próżnie. U ludzi wykarmionych medialnym Matriksem występują elementarne braki w wiedzy, które z łatwością uzupełni każdy lider idei. Dla przykładu: wielu ludzi zdążyło już zapomnieć, że w atakach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego bardzo skutecznie udzielał się obecny kandydat, marszałek Komorowski. Warto im przypomnieć, skąd wzięło się hasło "Jaki prezydent, taki zamach". Okaże się, że Komorowski nie zawsze był taki przyzwoity, jak zarzekał się w wywiadzie z Lisem. To był tylko przykład, braki sięgają czasów okrągłego stołu i całej zdrady Wałęsy. Tutaj chciałbym zwrócić szczególną uwagę na jeden element, który powinien przekonać do głosowania na Jarosława Kaczyńskiego. Trzeba mianowicie tłumaczyć, że mamy dziś do czynienia z nową sytuacją geopolityczną, gdyż ludzie zaczynają wyczuwać wiatr historii, potrzebują jednak rzeczowego wyjaśnienia swoich odczuć. Nastają właśnie czasy powrotu do brutalnej walki między nacjami i blokami państw o wpływy. Walki, która będzie trochę przypominać zimną wojnę z drugiej połowy XX wieku w nowoczesnej oprawie. Wybór, którego dokonamy 20 czerwca, w dużej mierze przesądzi o miejscu Polski na nowej mapie geopolitycznej - czy to miejsce będzie po stronie wschodniej jak w drugiej połowie XX wieku, czy po stronie zachodniej jak przed wojną. Chodzi o jasny sygnał ze strony społeczeństwa, że nie chcemy popaść w sferę postsowiecką. Dlatego Jarosław Kaczyński musi wygrać w I turze dużą większością głosów. Wcale nie chodzi tu przede wszystkim o osobę Jarosława Kaczyńskiego - to jest inna kwestia. W tych wyborach bowiem stawka jest znacznie wyższa niż się oficjalnie mówi. Kwestie personalne a nawet partyjne są w najbliższych wyborach drugorzędne.
Zalecenie 2 - cele krótkoterminowe Perspektywa krótkoterminowa w naturalny sposób zamyka się dziś na dacie wyborów prezydenckich, czyli 20 czerwca - I tura i 4 lipca - II tura. Po przekroczeniu punktu krytycznego w dynamice zmian w społecznej świadomości - zjawiska, które zostało wyżej naszkicowane - oczywisty cel, jakim jest wygrana Jarosława Kaczyńskiego w tych wyborach, wydaje się w zasięgu ręki. Obóz rządzący dotarł do punktu, w którym ma przejściowo władzę absolutną. W przypadku ludzi Tuska i w dzisiejszej sytuacji geopolitycznej jest to stan bezpośredniego zagrożenia Polski faktyczną utratą suwerenności. Jednak w punkcie tym obóz rządzący wydaje się być pozbawiony inicjatywy politycznej. Dodatkowo, mimo panowania nad medialnym przekazem, szybko rośnie jego alienacja w społeczeństwie - stan zupełnie przeciwstawny do niedawnego wizerunku tej ekipy jako swojskich chłopaków, "równiachów". W poprzednim punkcie zwróciłem uwagę na element geopolityczny w tych wyborach jako najważniejszy argument za oddaniem głosu na Jarosława Kaczyńskiego. Jak to się ma do faktycznej władzy prezydenta, która jest dość ograniczona? W końcu już dokładnie widzieliśmy, do czego są w stanie posunąć się ludzie Tuska, by do celów bieżącej polityki dodatkowo deprecjonować i ograniczać ten urząd. Teraz gdy i tak prysł czar "fajnych chłopaków", nie można wykluczyć, że posuną się jeszcze dalej w tę stronę. Ani trochę nie umniejsza to jednak elementu geopolitycznego w tych wyborach. Konieczny jest dziś jasny sygnał ze strony społeczeństwa, że nie chcemy popaść w intensywnie odbudowywaną od wschodu strefę postsowiecką, czyli dziś - sferę rosyjskich interesów. Takim sygnałem nie stanie się nieznaczna przegrana prorosyjskiego Komorowskiego. Odpowiednim sygnałem polskiego społeczeństwa, który zostanie zauważony na świecie, będzie tylko wygrana Kaczyńskiego w I turze dużą większością głosów. W żadnym wypadku nie możemy ograniczyć się do celu, jakim jest samo wygranie wyborów. Z tej skomplikowanej sytuacji wyłania się, jak inteligentnie Jarosław Kaczyński kieruje kampanią wyborczą. Jest całkowicie jasne, że Polska nie może dziś wywołać międzynarodowej awantury, otwarcie kierując w stronę Rosji podejrzenia o zamach na naszego prezydenta. Wspomniany już film Kaczyński do Rosjan nie był na pewno koniunkturalnym zagraniem wyborczym, jak sądzą skołowani Platformersi. Ale i nie Rosjanie byli jego głównym adresatem. Ten film przede wszystkim pokazuje zaniepokojonym sytuacją przywódcom zachodnim, że nie muszą bać się wygranej Kaczyńskiego, że ekipa Tuska nie jest dziś jedynym gwarantem spokoju w regionie. Kaczyński zupełnie jasno pokazał, że jego polityka będzie podmiotowa, ale z niezbędnymi koncesjami na rzecz interesów międzynarodowej społeczności. Wobec powyższego jeszcze bardziej wyraziście widać, jak bardzo antypolska jest polityka ekipy Tuska. Nie dali oni bowiem Polakom najmniejszego nawet sygnału, że zamierzają choćby mądrze wyważyć interes Polski z interesami społeczności międzynarodowej. Unikatowość katastrofy w Smoleńsku dała ekipie Tuska atuty a reakcja polskiego społeczeństwa - legitymację do postawienia daleko idących żądań, jak międzynarodowa komisja, polskie śledztwo w sprawie katastrofy czy wykorzystanie ogromnego potencjału NATO. Ekipa Tuska jednak nie tylko od samego początku całkowicie wycofała się z samodzielnej aktywności. Oni pogodzili się z rosyjskim wyjaśnieniem katastrofy, które - o dziwo - strona rosyjska znała od pierwszych minut: to był błąd pilota. Rosyjskie badania przyczyn katastrofy Tu-154M w Smoleńsku wyglądają kuriozalnie, trudno streścić wszystkie zaniedbania. Urządzenie z kabiny pilotów - panel radiokompasu - które teoretycznie może być jednym z kluczowych elementów dla wyjaśnienia przyczyn, zostało wczoraj, miesiąc po katastrofie, znalezione w błocie przez dziennikarzy polskiego Faktu. Polski minister sprawiedliwości podziękował dziennikarzom za znalezienie urządzenia i... oddanie go rosyjskim prokuratorom. Tymczasem dziennikarze relacjonują, że po miejscu katastrofy przemieszczają się ludzie z reklamówkami. Jeśli tylko nie zachowują się zbyt ostentacyjnie, to nikt nie robi im problemów z wynoszeniem znalezionych części samolotu, elementów wyposażenia czy przedmiotów należących do pasażerów. W tym samym czasie polskojęzyczne media zajmują się budowaniem napięcia z insynuacji, przecieków i niedomówień. Zaczynając od powtórnego nagłośnienia niejasnej afery z lotem przywódców 5 państw do Gruzji polskim samolotem rządowym, poprzez nieustanne jątrzenie w sprawie 5. osoby w kabinie pilotów z nieco zawoalowaną, ale wyraźną sugestią: "zamierzamy wam udowodnić, że sprawcą nieszczęścia był ten wasz prezydent Lech Kaczyński." Taka linia została przyjęta od razu po katastrofie. Już w poniedziałek 12 kwietnia Gazeta Wyborcza przypomniała wspomniany lot do Gruzji, a jej darmowa mutacja o nazwie Metro tego samego dnia zmieściła wypowiedź generała Czempińskiego: "(...) dla prezydenta Katyń to była rzecz święta i nie chciał się spóźnić na uroczystości. Mógł nalegać na lądowanie. Ale pilot powinien odmówić. Ja też podejmowałem ryzykowne decyzje, choć rozsądek mówił mi, że nie wolno." W kolejnych dniach nastąpił wysyp ekspertów naświetlających katastrofę w Smoleńsku jako skutek podjęcia nadmiernego ryzyka przez pilotów, a wszystko to bazując na słowie-kluczu tej manipulacji: mógł - "mógł nalegać na lądowanie." Cel ogromnej medialnej manipulacji, której nie sposób tu przedstawić dokładniej, jest już bardzo wyraźny. Jak napisał z gorzką ironią w komentarzu Spring: "Wynik śledztwa jest oczywisty. Błąd pilota spowodowany rozkazem prezydenta o natychmiastowym lądowaniu. Po co komu jakieś ubłocone elementy samolotu?" Można spodziewać się, że kreatorzy tej akcji będą chcieli ją perfekcyjnie zgrać. Oznacza to, że będzie ona skoordynowana z terminami wyborów, reakcjami agentów wpływu (być może część z nich dziś udaje grę po naszej stronie) oraz wynikami sondaży. Istotną częścią manipulacji jest budowanie dramatycznego napięcia, stąd pojawiające się od czasu przecieki z czarnych skrzynek oraz relacje takich świadków jak Nikołaj Łosiew. Wszystkie newsy z tego cyklu koncentrują się wokół tożsamości 5. osoby w kabinie pilotów. Była już sztucznie wywołana dyskusja na temat płci tej osoby, potem spekulacje, czy był to pan Kazana, czy jednak ktoś inny. Wiarygodność wszystkich tych rewelacji jest wątpliwa, ale nie o to w nich chodzi. Ważne, że one podtrzymują emocjonalne napięcie. Można przypuszczać, że kreatorzy manipulacji zdają sobie sprawę, że standardowymi metodami nie powstrzymają już tendencji wzrostowej notowań Jarosława Kaczyńskiego, dlatego przygotowują grunt do zorganizowania nowego punktu krytycznego. Sondaże będą nadal pokazywać ten wzrost, pozwalając Kaczynskiemu oficjalnie zbliżyć się do Komorowskiego. W jakimś kluczowym momencie, dość blisko terminu wyborów, zostanie odpalona sensacja, że 5. osobą w kabinie pilotów był nasz pezydent. Media z całej siły uderzą w najwyższe tony, a sondaże z dnia na dzień pokażą całkowite załamanie notowań Kaczyńskiego. Jeśli mają jeszcze mało używanych agentów wpływu, uruchomią ich, by właśnie w tym momencie wycofali się z popierania Kaczyńskiego. Odbędzie się to na tyle blisko ciszy wyborczej, by sztab PiS nie miał już szans na reakcję. Zresztą każda próba reakcji zostanie natychmiast okrzyknięta jako chęć "podpalenia Polski", dając rządowi na tacy pretekst do pacyfikowania ewentualnych ruchów obywatelskich. Żelazny elektorat PiS i Jarosława Kaczyńskiego zostanie na powrót zepchnięty na margines oraz zwyzywany od moherów itp. Na wszelki wypadek kreatorzy manipulacji będą mieli w zapasie jeszcze kilka gorących tematów, jakieś dodatkowe haki, by przykryć wszelkie próby przejęcia inicjatywy na powrót przez PiS. Mam nadzieję, że ten czarny scenariusz nie zostanie zrealizowany, ale niebezpieczeństwo jest na tyle realne, że widzę dla nas kolejny cel w perspektywie krótkoterminowej, zresztą związany ściśle z celem podstawowym, czyli wygraniem wyborów w I turze. Skutki tego scenariusza można w dużej mierze zneutralizować, jeśli maksymalnie upowszechnimy w społeczeństwie wiedzę na temat jego istnienia. W najkrótszej wersji: musimy tłumaczyć wszystkim, że teoria 5. osoby w kabinie pilotów jest tylko groźną manipulacją mającą na celu utrącenie Jarosława Kaczyńskiego przed wyborami prezydenckimi. Jak pokazałem wyżej, niczego nie możemy być pewni. Trzęsienie ziemi już było, a teraz napięcie będzie nieprzerwanie rosnąć. W szeregach przeciwnika zapanował strach, ale oni też nie są nowicjuszami. Podobnie bali się w 2007 roku, znają ten zapach, zapach strachu i prochu. Ponieważ nie jest do końca oczywista, ani wygrana Kaczyńskiego, ani wygrana Komorowskiego, wiedzeni odwiecznym instynktem kofnormiści, których jest najwięcej, przyjęli postawę wyczekiwania. My załóżmy ostrożnie, że uda nam się osiągnąć 2 cele wymienione wyżej: zneutralizowanie prawdopodobnej próby utrącenia kandydatury Jarosława Kaczyńskiego oraz jego wygrana w I turze dużą większością głosów. Proponuję dodać do tego jeszcze jeden cel: przeciągnięcie na naszą stronę jak największej ilości konformistów. Głupotą byłoby dziś obrażać się na nich, że przyłączają się do nas tak późno. Przeciwnie, trzeba ich witać w naszej wspólnocie z dobrą wiarą i życzliwością. Niech bardziej i mniej znane osoby publiczne zdobywają się na ten mały akt odwagi właśnie dziś, bo jak już będzie po wszystkim, to nawet gdy się zmienią, to w taką zmianę nikt już nie uwierzy. Odwołując się do konkretnego przykładu, mam na myśli niepotrzebne nieprzychylne komentarze prawicowych blogerów w odniesieniu do przyjęcia bardzo zdecydowanego stanowiska po stronie prawdy przez znanych publicystów: Marka Króla, Łukasza Warzechy, co miało miejsce w ostatnich tygodniach. Niektórzy kręcili nosem a to na przeszłość w PZPR, a to na wcześniejsze chwiejne stanowisko w istotnych sprawach. Niepotrzebnie. Warto dać wszystkim czas do 20 czerwca. Proszę nie mieć mi tutaj za złe, że przywołuję akurat te nazwiska w tym kontekście, nie mnie oceniać, czy te osoby były kiedykolwiek konformistami. Chodzi mi o zasadę dotyczącą ludzi, którzy postanowili właśnie teraz w miarę jasno się określić.
Zalecenie 3 - cele długoterminowe filozof grecki's
Walka o GISZ Po śmierci Marszałka Piłsudskiego, należało rozstrzygnąć, kto zostanie jego następcą w wyposażonym w ogromne prerogatywy urzędzie Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Komendant nie zostawił w tej sprawie żadnej jednoznacznej wskazówki, choć w rozmowie z wicemistrzem spraw zagranicznych Janem Szembekiem w styczniu 1934 roku miał powiedzieć: „I komu, jak umrę, mam pozostawić tę armię polską. Ja nie widzę komu. Wśród moich generałów nie widzę nikogo. Np. jeden, którego bardzo cenię, on myśli, że wszystko można wyrachować, że wszystko że na wszystko są cyfry. On myśli, że jest ścisły. On chce być ścisły, za ścisły. A przecież tak nie można. W matematyce jest rachunek prawdopodobieństwa. To trzeba brać pod uwagę”. Wspomnianym generałem był zapewne gen. Sosnkowski, znany ze swego analitycznego, matematycznego umysłu. W grę wchodziło jedynie dwóch kandydatów. Starszeństwo wojskowe należało do gen. dyw. Kazimierza Sosnkowskiego, twórcy Związku Walki Czynnej , szefa sztabu I Brygady, dowódcy Armii Rezerwowej w czerwcu 1920 roku, wieloletniego ministra spraw wojskowych, który w maju 1926 roku, postawiony przed dylematem – wierność przysiędze czy wierność Piłsudskiemu, podjął – nieudaną na szczęście – próbę samobójczą. Czyn ten doprowadził do pewnego ochłodzenia stosunków Generała z Marszałkiem, nad czym usilnie pracowało otoczenie Piłsudskiego, obawiając się niekwestionowanej pozycji i autorytetu „Szefa”. Tym niemniej Sosnkowski pełnił następnie funkcję inspektora armii, kilkakrotnie zastępując Marszałka w GISZ podczas jego dłuższych urlopów zagranicznych na Maderze i w Egipcie. Sam Komendant wystawił mu jeszcze w 1922 roku bardzo pochlebną opinię, podkreślając szereg jego nietuzinkowych zalet: „umysł bardzo rozległy, zdolności duże, niezmierne zdolności do pracy, olbrzymią umiejętność obcowania z ludźmi”, duża samodzielność – „nawet ulegając wpływom nie zatraca siebie”, mając mu za złe jedynie – „charakter niezbyt silny”, co przejawiało się „w utracie wiary przy niepowodzeniach i nieszczęściach”. Podkreślając, iż „dotychczasowa jego praca (kilkuletni minister spraw wojskowych) przyzwyczaiła go do mierzenia sił państwa w najrozmaitszych wysiłkach i do oceniania zjawisk o charakterze nie ściśle militarnym; pod tym względem rzadki wyjątek wśród generałów polskich. Wobec ważności tego czynnika dla Naczelnego Wodza przy innym Naczelnym Wodzu, jak niżej podpisany, jedyny dotąd kandydat na stanowisko szefa sztabu Naczelnego Wodza. Po bardzo wielkiej poprzedniej pracy pod względem operacyjnym jeden z moich kandydatów na Naczelnego Wodza”. Z kolei gen. dyw. Edward Rydz-Śmigły, był dowódcą 1 pp. I Brygady, szefem Polskiej Organizacji Wojskowej w latach 1917-1918 , w wojnie polsko-bolszewickiej dowódcą armii, po 1921 roku inspektorem armii. Marszałek charakteryzując Śmigłego brał pod uwagę „moc charakteru i woli”, stawiając go „najwyżej pośród generałów polskich”, ale też niepokoił się „jego zdolnościami operacyjnymi w zakresie prac Naczelnego Wodza i umiejętnościami mierzenia sił nie czysto wojskowych, lecz całego państwa”. Wątpliwości budziło również, że bywał co „otoczenia własnego (…) kapryśny i wygodny, szukający ludzi, z którymi by nie potrzebował walczyć, lub mieć jakiekolwiek spory” . Pilnie obserwujący sytuację w Polsce francuscy sojusznicy oceniali Rydza jako „pozbawionego błyskotliwości”, mało inteligentnego, drobiazgowego, ale upartego i energicznego. Sosnkowski był bardziej samodzielny, o wieloletnim doświadczeniu na najwyższych stanowiskach państwowych, o wiele bieglejszym politykiem i administratorem, a także szerzej myślącym strategiem. Śmigły miał zaś dużo większe doświadczenie frontowe, bliższy kontakt z wojskiem i – co mogło być decydujące – brak sprecyzowanych poglądów politycznych. „Po Piłsudskim – wspominał Miedziński – miał objąć schedę Sosnkowski, lecz był on niewygodny pewnym sferom legionowym, otoczenie należycie to zaurzedowało”. Faktem jest, iż osoba gen. Sosnkowskiego obrosła „czarną legendą” niełaski Komendanta, wykreowaną przez jego przeciwników politycznych wewnątrz obozu piłsudczykowskiego. Zarzucano mu także bliskie stosunki z ziemiaństwem Wielkopolskim, pozostającym pod wpływami endecji. Z kolei gen. Marian Kukiel twierdził, ze „Śmigły Sosnkowskiemu nie dorastał. To był mój dowódca pułku w Legionach, miły i przyjemny pułkownik. Był on opiekunem malarzy i poetów, ale nie umiał poważnie pracować nad sobą i pułkiem w sensie wojskowym”. Stanisław Babiński uważał, iż Piłsudski nie pozostawił żadnych wytycznych w sprawie następstwa w wojsku, gdyż było to zbędne. „Od samego początku, aż do śmierci Piłsudskiego, Sosnkowski był faktycznym jego zastępców a tej dziedzinie i starszeństwem w hierarchii wojskowej wyprzedzał Śmigłego. Gdyby ten stan rzeczy miał być zmieniony, Piłsudski musiałby za życia hierarchię tę zmienić i w jakiejś formie podporządkować Sosnkowskiego Śmigłemu”. Nic na to nie wskazywało, a wręcz odwrotnie – w 1928 roku Sosnkowski został Przewodniczącym Sadu Honorowego dla Generałów, w 1932 roku został przewodniczącym Komitetu Wyższej Szkoły Wojennej, gdy Rydz był jego jedynie zwykłym członkiem. Adiutant Marszałka kpt. Lepecki zanotował słowa Piłsudskiego z listopada 1934 roku: „o ile będzie deszcz albo silny wiatr, albo mróz, to na pewno nie będę przyjmował defilady. Wtedy niech ją przyjmie Śmigły”. Z tej informacji nie wynika jednak, by decyzja Marszałka miała jakieś głębsze podłoże i stawiła wskazówkę co do kwestii następstwa w wojsku. Gdyby Piłsudski pragnął, aby jego następcą został Rydz, dlaczego nie mianował go generałem broni, przecinając raz wszelkie dyskusje. Wkrótce po śmierci Marszałka, w nocy 12 maja 1935, doszło do rozmowy Prezydenta z Walerym Sławkiem, w czasie której premier pragnął, aby następca Piłsudskiego w wojsku trzymał się najściślej swych kompetencji i dlatego dość nieoczekiwanie wysunął kandydaturę gen. dyw. Gustawa Orlicz-Dreszera, wybitnie uzdolnionego oficera młodszego pokolenia legionowego, dowódcy wojsk piłsudczykowskich w czasie zamachu majowego, który nie posiadał jednak autorytetu dwóch wspomnianych konkurentów. Najprawdopodobniej Sławek wysuwając tę kandydaturę, chciał zablokować drogę doświadczonemu gen. Sosnkowskiemu, który mógł stać się ważnym konkurentem do władzy w obozie sanacyjnym. Mościcki dążący do wzmocnienia swojej pozycji, również obawiał się autorytetu Sosnkowskiego. Obstając przy Rydzu i porównując go z Dreszerem, stwierdził bez ogródek, że „jest bardziej zrównoważonym, choć może mniej energicznym i inteligentnym”. Zgoła inne świadectwo podaje ówczesny dyrektor gabinetu ministra spraw wojskowych Adam Sokołowski, który w trakcie rozmowy ze Sławkiem odniósł wrażenie, że premier „stawiał raczej na kandydaturę Sosnkowskiego”. W trakcie zwołanej jeszcze tej nocy Rady Gabinetowej, kilka głosów za kandydaturą Szefa zostało stłumionych fałszywym stwierdzeniem, iż Sosnkowski był „ w niełasce u Komendanta”. Ponadto doskonale wiedziano, iż Sosnkowski jest gorącym zwolennikiem „pojednania narodowego”, w konsekwencji którego miało dość do „utworzenia rządu koalicyjnego”. „Byłem też zdania – wspominał Generał – że w tych warunkach podzielenie się odpowiedzialnością z opozycją, obejmującą prawie całkowity wachlarz stronnictw politycznych, stanowi abc politycznego rozsądku”. Przekonanie to podzielał sam Piłsudski twierdząc, że „Polską nie może rządzić jeden człowiek. Tom już się skończyło. (….) Ja przez pewien czas potrafiłem to robić. Niech nikt nie próbuje mnie naśladować. Rządy jednostki się skończyły. Polską może rządzić jedynie prawo ustalone przez Polaków”. Ostatecznie sprawę rozstrzygnął osobiście Mościcki, podpisując nominację Śmigłego. Prezydent jako najwyższy zwierzchnik sił zbrojnych miał prawo wyboru, jednak powoływanie się potem przez Prezydenta na rzekomą sugestię Piłsudskiego było nieuczciwe i obrażało pamięć Marszałka, który „wysoko ceniąc honor wojskowy, nie mógł sugerować <w cztery oczy> obalania hierarchii, przez niego w dodatku stworzonej”. Wśród od elity obozu, w większości podzielającej opinie co do nienadzwyczajnych walorów umysłowych nominata, jego awans nie wzbudził nadmiernego entuzjazmu. Grupa legionistów w skierowanym do Śmigłego liście otwartym z maja 1937 roku stwierdzała: „Mamy wątpliwości, my żołnierze zmarłego Marszałka, czy kiedykolwiek dowiemy się pełnej prawdy o tym, jak to naprawdę było z jego następcą”. Pomimo tej decyzji Sosnkowski pozostał lojalnym w stosunku do Rydza. „Postanowiłem wówczas – wspominał – szczerze wesprzeć Śmigłego całym mym doświadczeniem. Początkowo wydawało mi się, że ma to pewne szanse powodzenia. Nie będę jednak ukrywał, że Śmigły korzystał z tego w stopniu niedostatecznym, a często zgoła nie rozumiał moich założeń i rad. Po maju [1935 r.] , a szczególnie po listopadzie 1936 r. [ wręczenie Rydzowi buławy marszałkowskiej , co było jawnym pogwałceniem woli zmarłego Marszałka, który zastrzegł, że po nim stopień ten będzie mógł otrzymać tylko zwycięski Naczelny Wódz – przyp. Godziemba] , Śmigły zaczął mnie wyraźnie unikać i nie z mojej winy, kontakty prawie się urwały”. Należy zgodzić się z Jerzym Kirszakiem, że „zebrana tragicznej nocy z 12 na 13 maja 1935 r. Rada Gabinetowa dokonała fatalnego w skutkach wyboru. (..) Wyrządzono przy tym krzywdę samemu gen. Śmigłemu, powierzając mu misję do której się nie nadawał”. Rację miał także Władysław Stadnicki, który tuż przed wojną napisał: „Polaka jest uboga w wybitne talenty i przy tym, gdy ma ludzi z takim niepospolitym talentem organizacyjnym, wojskowym i państwowym jak Sosnkowski, częstokroć nie wyzyskuje go odpowiednio”.
Wybrana literatura:
Kazimierz Sosnkowski, żołnierz, humanista, mąż stanu w 120 rocznicę urodzin
M. Lepecki – Pamiętnik adiutanta Marszałka Piłsudskiego
Kazimierz Sosnkowski – Myśl-praca-walka
M. Pestkowska – Kazimierz Sosnkowski
P. Wieczorkiewicz – Historia polityczna Polski 1935-1945
M. Romeyko – Przed i po maju
P. Stawecki – Następcy Komendanta
Diariusz i teki Jana Szembeka 1934-1939
Józefa Piłsudskiego testament polityczny 75 lat temu - 12 maja 1935 r. - zmarł "ojciec polskiej wolności" Józef Piłsudski, twórca i obrońca II Rzeczypospolitej, Naczelnik Państwa i Wódz Naczelny Wojska Polskiego. Prymas Polski ks. kard. August Hlond w specjalnie opublikowanym oświadczeniu stwierdzał wtedy: "Marszałek Piłsudski poza wielu innymi zasługami zapisał się w dziejach wskrzeszonej Polski jako pogromca zbrojnego bolszewizmu, co chciał podbić Polskę i wcielić ją we wszechświatową Republikę Sowiecką. Zwycięstwami dni 15 i 16 sierpnia 1920 roku stanął Marszałek Piłsudski w szeregu dziejowych obrońców wiary. Za to należy się Józefowi Piłsudskiemu wieczna wdzięczność nie tylko obywateli polskich, lecz całego chrześcijaństwa". Zaś św. Maksymilian Kolbe, nawiązując do niezwykłego życia Marszałka, zaświadczał: "Bogurodzica towarzyszyła Mu w bojowym marszu ku Polsce Niepodległej. Józef Piłsudski miłość ku Matce Niebieskiej wyssał z piersi swej ziemskiej matki, którą bardzo miłował. Od swojej matki nauczył się też kochać wspólną wszystkich ludzi Matkę i ukochał Ją, w postaci Ostrobramskiej Maryi Panny. I ta miłość towarzyszyła mu przez całe życie (...). Teraz może łatwiej także zrozumiemy, dlaczego Matka Boża dała mu złamać hordy bolszewickie w dzień swego Wniebowzięcia". Ojciec Święty Jan Paweł II pod koniec XX wieku przypominał: "Wiecie, że urodziłem się w roku 1920, w maju, w tym czasie, kiedy bolszewicy szli na Warszawę. I dlatego noszę w sobie od urodzenia wielki dług w stosunku do tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą. Już wtedy wydawało się, że komuniści podbiją Polskę i pójdą dalej do Europy Zachodniej, że podbiją świat. W rzeczywistości wówczas do tego nie doszło. Cud nad Wisłą i zwycięstwo Marszałka Piłsudskiego zatrzymało te sowieckie zakusy". Zasługi Piłsudskiego dla Polski, ale także dla Europy są istotnie wiekopomne. Ale równie ważne i ponadczasowe są jego sentencje, niezmiernie aktualne, także teraz w XXI wieku w zupełnie innej epoce. Zestawienie tych złotych myśli tworzy wyjątkowy testament polityczny i przesłanie Józefa Piłsudskiego dla kolejnych pokoleń Polaków. - "W życiu bywają rzeczy ważniejsze niż samo życie." - "Być zwyciężonymi i nie ulec - to zwycięstwo. Zwyciężyć i spocząć na laurach - to klęska". - "Zginąć możemy, ale hańby imieniu naszemu nie przyniesiemy. Polacy chcą niepodległości, lecz pragnęliby, aby ta niepodległość kosztowała dwa grosze i dwie krople krwi. A niepodległość jest dobrem nie tylko cennym, ale bardzo kosztownym". - "Mamy Orła Białego, szumiącego nad głowami, mamy tysiące powodów, którymi serca nasze cieszyć możemy. Lecz uderzmy się w piersi! Czy mamy dość wewnętrznej siły? Czy mamy dość tej potęgi duszy? Czy mamy dość tej potęgi materialnej, aby wytrzymać jeszcze próby, które nas czekają? Przed Polską leży i stoi wielkie pytanie: czy ma być państwem równorzędnym z wielkimi potęgami świata, czy ma być państwem małym, potrzebującym opieki możnych?"
- "Niegdyś spotykaliśmy w Polsce ludzi twierdzących, że służba dla Rosji jest równoznaczną ze służbą Ojczyźnie". - "Podczas kryzysów strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym". - "Bezsilna wściekłość dusiła mię nieraz, a wstyd, że w niczym zaszkodzić wrogom nie mogę, że muszę znosić w milczeniu deptanie mej godności i słuchać kłamliwych i pogardliwych słów o Polsce, Polakach i ich historii, palił mi policzki". - "My wam wywalczyliśmy niepodległość Ojczyzny, a wy będziecie w niej żyć, pracować i rządzić. Zapamiętajcie: jeżeli zwrócicie się na Wschód, to minimum o jeden wiek cofniecie się z kulturą, ekonomią itp. Jeżeli zwrócicie się na Zachód, minimum o jeden wiek szybciej Polska będzie się rozwijać". - "Nie może być litości dla złodziejów dobra publicznego w Polsce. Żadne zdrowe społeczeństwo nie będzie bez zdobycia się na opór czynny, aby znosić gospodarki bandytów, podtrzymywanych przez władze, i władz, podtrzymywanych przez bandytów". - "Sąsiedzi nasi, z którymi pragnęlibyśmy żyć w pokoju i zgodzie, nie chcą zapomnieć o wiekowej słabości Polski, która tak długo stała otworem dla najazdów i była ofiarą narzucania jej obcej woli przemocą i siłą". - "Ja nikomu prawie nie ufam, a cóż dopiero Niemcom. Muszę jednak grać, bo Zachód jest obecnie parszywieńki. Wzajemne popieranie się Niemiec i Rosji może być tylko straszeniem Europy, demonstracją. Ale o ile jest bluffem - nie wiadomo". - "Narody europejskie, bardziej oddalone od ogniska bolszewickiego, mogą jeszcze wierzyć w piękno ustroju. My zaś, jako sąsiedzi Rosji Sowieckiej, mogliśmy bardzo dokładnie zdać sobie sprawę z wyników doświadczeń komunistycznych". - "Nie ma Europy sprawiedliwej bez Polski niepodległej na jej mapie. Polska jest stale oskarżana w innych państwach. Jest w tym wyraźna i niedwuznaczna chęć posiadania w środku Europy państwa, którego kosztem można byłoby załatwić wszystkie porachunki europejskie". - "Nie chcemy mieszać się do życia wewnętrznego któregokolwiek z naszych sąsiadów, lecz pozwolić nie możemy, by pod jakimkolwiek bądź pozorem, chociażby pod pozorem rzekomego dobrodziejstwa, naruszano nasze prawo do samodzielnego życia". - "Bez względu na to, jaki będzie jej rząd, Rosja jest zaciekle imperialistyczna. Jest to nawet zasadniczy rys jej charakteru politycznego. Mieliśmy imperializm carski, widzimy dzisiaj imperializm czerwony - sowiecki. Polska stanowi zaporę przeciwko imperializmowi Rosji". - "Konstytucja nasza zredagowana jest w ten sposób, że wszystkie trzy sprężyny główne państwa nie mogą działać harmonijnie, a muszą stale być z sobą w sporze. Zamiast wyznaczyć możliwie ściśle, co robi prezydent, co robi rząd, co robi sejm, zostawiono wszystko, wszystko w najliteralniejszym tego słowa znaczeniu - zarówno prezydentowi, jak i rządowi, jak i sejmowi. Niejasność ta tak się rzuca w oczy. Naturalnie, że ścisłość określeń prawnych w dziedzinie politycznej jest ideałem niedoścignionym. Im bardziej jednak do ścisłości się dochodzi, tym jest lepiej". - "Czy Polska chce, aby jej sejmy były podobne do dawnych i miały cechę suwerenności partii i wychodków partyjnych, rozzuchwalających się stale w nadużyciach, czy też chce z tym zerwać tak, aby śladu z tej przeszłości nie zostało?" - "Spotykam świat agentury, idący przeciwko nam całą siłą, całą parą, starający się nas zbrukać. Zwycięstwa nad agenturami nie odnieśliśmy wcale. Agentury, jak jakieś przekleństwo, idą dalej bok w bok i krok w krok".
Józef Szaniawski
ZYZIU NA KONIU HYZIU Parodiując Jarosława Kaczyńskiego krótko po śmierci jego Brata, dwóch celebrytów uznało za właściwe sparodiować także Mazurek Dąbrowskiego. Odpowiedź na pytanie, czym różni się kandydat Kaczyński od kandydata Komorowskiego, brzmi: jeśli ktoś będzie chciał kiedyś sparodiować Komorowskiego, nie będzie przy okazji parodiował Mazurka Dąbrowskiego. Nikomu takie skojarzenie nie przyjdzie w ogóle do głowy. Prezydent zginął i poprzez ten skandaliczny wybryk haniebnie podzielił Polaków. Jarosław Kaczyński mało się odzywa, szantażując tym agresywnym milczeniem przeciwników. Wobec takiej kampanii nienawiści przyprószone siwizną Autorytety musiały udzielić pełnej powagi i klasy odpowiedzi. Stąd przepełnione troską o Polskę słowa Władysława Bartoszewskiego o nekrofilii i Kazimierza Kutza o mauzoleum Lenina. Jest poniedziałkowe popołudnie. Na portalu gazeta.pl najważniejszym newsem są rozważania, w jakiej kawiarni nagrał swoje przesłanie do Rosjan Jarosław Kaczyński, jak ją wynajął i czy umie grać na pianinie. Pomyśleć, że kiedyś podobne kretyństwa działały na dużą część zwykłych Polaków... To było strasznie dawno temu. W innej epoce. Radek Sikorski ucieszył się, że partia opozycyjna nie nazywa go już rosyjskim agentem. No i super, Radku. Ale pamiętaj, że opozycyjnych gazet niekoniecznie musi to dotyczyć Wybór nowego prymasa, abp. Józefa Kowalczyka, powinniśmy odebrać pozytywnie. Zawsze lepiej, gdy ważna osoba działa z otwarta przyłbicą, ponosząc osobiście odpowiedzialność za własne decyzje. W przypadku wpływowego byłego nuncjusza bywało dotychczas inaczej. Choćby przy okazji pogrzebu Janusza Kurtyki, kiedy za cudzy grzech świecić musiał oczami kardynał Dziwisz. Rada Etyki Mediów wydała oświadczenie potępiające Janka Pospieszalskiego, mimo że autorką najbardziej potępianego przy tej okazji filmu była Ewa Stankiewicz, a Pospieszalski tylko jej pomagał. Dlaczego? Ano dlatego, że Stankiewicz, która jest wolnym strzelcem, znikąd nie można zwolnić, a Pospieszalskiego z TVP i owszem. Wiem, wiem, szacowna Rado (niecała). Zaraz po potępieniu Janka Pospieszalskiego za ratowanie honoru polskiego dziennikarstwa, potępicie parę wybryków przeciwko pamięci Prezydenta. Już nawet potępiliście. Dla równowagi. Takie wypośrodkowywanie między dobrem a złem, prawdą i kłamstwem, jest typowe dla osobników, dla których największą wartością jest własny stołek. Nie jesteście żadnymi obrońcami etyki, lecz obowiązującej wersji medialnej tego, co dzieje się w Polsce. Równa się – kłamstwa. Im dalej od smoleńskiej tragedii, tym bliżej mi do zwolenników teorii spiskowych. Jak wszystkim, którzy śledzą przebieg tzw. śledztwa. Miesiąc po katastrofie pojawia się informacja, że milicjanci zeznali, iż też słyszeli strzały, które znamy z filmiku. Czytam, że brana jest pod uwagę wersja, iż „chciano przepłoszyć gapiów” albo eksplodowała broń BOR-owców. Kpiny. Jeśli strzelał milicjant chroniący lotnisko, powinniśmy wiedzieć o tym najpóźniej godzinę po katastrofie, a nie słyszeć o badaniu sprawy po miesiącu. „Tak, to ja, zgodnie z wymogami bezpieczeństwa i obowiązującymi procedurami, kazałem strzelać w powietrze” – powinien od razu powiedzieć mediom dowódca oddziału. Rosja Putina to kraj, którego władze mordują dziesiątki tysięcy dzieci na Kaukazie, nazywając to operacją antyterrorystyczną. A kiedy mają do czynienia z prawdziwym atakiem terrorystycznym na szkołę w Biesłanie, to akcja wygląda tak, że w szturmie na szkołę biorą udział... rodziny uczniów. Co więcej, rodziny te postępują racjonalnie – bo wiedzą, że w podobnych sytuacjach los dzieci jest ostatnią rzeczą, która obchodziłaby władzę. Kto wobec tamtych wydarzeń przejmowałby się ciałami jakichś Polaków? „To tolka polskij pan” – jak w piosence o Katyniu śpiewa Paweł Kukiz. Możliwość kupienia za 100 euro kawałków samolotu nikogo z tych, co znają Rosję Putina, nie dziwi. Handlowanie przez oficerów wojskowym wyposażeniem nie jest niczym nieznanym. Każdy Rosjanin wie też, że prokuratura i sądy są w jego kraju podporządkowane Putinowi. To wszystko było opisane, znane, wystarczy sięgnąć do książek Anny Politkowskiej albo reportaży polskich dziennikarzy – od „Gazety Polskiej” po „Gazetę Wyborczą”. Po tragedii w Smoleńsku rząd uważający się za polski miał tylko jeden obowiązek wobec swoich obywateli i historii: stanąć na głowie, by polscy prokuratorzy i międzynarodowi eksperci mogli badać katastrofę. Rosyjskim władzom krótko po tragedii trudno byłoby tego odmówić, bo rzucałyby na siebie cień podejrzenia. Partia, której rząd zaniedbał tę sprawę, nie ma moralnego prawa do działania na polskiej scenie politycznej. Na informację o ludzkich szczątkach na lotnisku w Smoleńsku media zareagowały jak zawsze. Pojawiły się w nich newsy z estetycznym oburzeniem faktem, że do Smoleńska jeżdżą wycieczki. W podtekście: to tacy szukający sensacji wycieczkowicze coś tam znaleźli. Napisałem powyższe i właśnie przeczytałem wypowiedź ministra Jerzego Millera o smoleńskim lotnisku: „Nie jestem upoważniony do tego, by zastanawiać się, które instytucje państwa rosyjskiego zawiodły, to nie nasz problem”. Jest dokładnie odwrotnie: to jest wasz największy problem. „Na naszych oczach realizowany jest plan likwidacji państwa Ukraina” – powiedziała Julia Tymoszenko. Mniejsza o jej motywacje, one zawsze są złożone. Mając przed oczami naszą tragedię, słabiej zauważyliśmy nie tylko obalenie prezydenta Kirgizji, ale także początek budowy Gazociągu Północnego. Zgoda polskiego rządu na oddanie śledztwa Putinowi i brak zdecydowanego sprzeciwu naszych elit wobec tego dopełnia obrazu. ONI MOGĄ POSKŁADAĆ NASZĄ NIEPODLEGŁOŚĆ JAK DOMEK Z KART. Nie potrafiliśmy przez ostatnie 20 lat zapewnić Polsce jej trwałych gwarancji, na wypadek niekorzystnej międzynarodowej koniunktury, w tym osłabienia zainteresowania Ameryki naszym regionem. Nie potrafiliśmy nawet utrącić wszechwładzy naszych oligarchów, w tym tych medialnych, którzy w znacznej części zachowują się jak chłopcy na posyłki Kremla. Powtarzając „nie potrafiliśmy”, mam na myśli nasz obóz polityczny. Do innych obozów pasuje bardziej „nie chcieliśmy”. Bo byliśmy albo zdrajcami, albo durniami, co zresztą na jedno wyszło, nieprawdaż? Jak wiadomo ludzie, którzy przestali wierzyć w Pana Boga, gotowi są uwierzyć we wszystko. Józef Mackiewicz opisywał, jak wiara w cudownych proroków kwitła w sowieckiej Rosji. Być może trzeba to wykorzystać przeciwko niektórym naszym wykształciuchom? Dalej nie widzą tego, co dla zwykłych Polaków stało się oczywiste – że telewizje łgają jak najęte. Pozostaje nam w tej sytuacji puszczać umiejętnie plotkę, że telewizory wytwarzają złe promieniowanie, niszczące ludzki organizm. Najbardziej narażeni są ci, których zaatakuje ono z ekranu zabarwionego na niebiesko, np. w kolorystyce TVN.Rozpuszczajmy tę wieść w wielkiej tajemnicy... Oni uwierzą. Piotr Lisiewicz
Najpierw defilada, zwycięstwo potem? Felietoniści, jak wiadomo, mają słodkie życie, ale ponieważ nie ma rzeczy doskonałych, to i w tej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Chodzi oczywiście o cykl produkcyjny tygodników, który zmusza felietonistę do pisania z tygodniowym wyprzedzeniem. Czasami to nic nie szkodzi, ale niekiedy bywa przyczyną kłopotów, zwłaszcza w sytuacji, gdy wydarzenia nabierają, jak to się mówi, stachanowskiego tempa. Ot na przykład okazało się, że w ramach pojednywania się w Rosją, delegacja wojska polskiego z generałem Jaruzelskim na czele, któremu będzie asystował pełniący obowiązki prezydenta naszego tubylczego państwa pan marszałek Bronisław Komorowski, weźmie udział w defiladzie zwycięstwa i nawet, wespół z innymi sojuszniczymi armiami, trenuje defiladowy krok według rosyjskich regulaminów i pod rosyjską komendą. Wyobrażam sobie, jakie łzy radości muszą z tego powodu ronić narodowcy, którzy w tej sprawie całkowicie zgadzają się z Żydami. Żydzi, jak wiadomo, nie mogą się już doczekać, kiedy strategiczni partnerzy powierzą im nadzór nad tubylczą ludnością zamieszkującą „polskie terytorium etnograficzne”, więc ich entuzjazm dla pojednania z Rosją jest na tym etapie całkowicie zrozumiały. W przypadku narodowców mamy do czynienia z rodzajem bezinteresownej miłości platonicznej – bo przecież nadzieje, że Rosjanie wybiorą raczej ich, niż Żydów na nadzorców ludności tubylczej, trudno uznać za coś innego, niż fantasmagorię. To jeszcze większa mrzonka, niż dywersja do spółki z Gruzją i Ukrainą, bo tamto miało przynajmniej jakieś zaczepienie w polityce amerykańskiego prezydenta Busha. Tymczasem ta sprawa wydaje się już przesądzona w całkiem innym kierunku po ubiegłorocznym spotkaniu prezydenta Dymitra Miedwiediewa z izraelskim prezydentem Szymonem Peresem. Wtedy właśnie jeden z wpływowych cadyków, pan Smolar, pryncypialnie skrytykował „postjagiellońskie mrzonki” tubylczych Polaków, co stanowiło nieomylny znak nadejścia nowego etapu z jego mądrościami. „Mrzonki” to mogą mieć starsi i mądrzejsi, ale nie jacyś głupi goje. I rzeczywiście – zaraz potem, 17 września, prezydent Obama otwartym tekstem oznajmił, że już żadnych dywersantów tu nie potrzebuje. A teraz – czy to przypadkiem nie w wykonaniu tamtych ustaleń pan minister Rostowski przygotowuje projekt ustawy o odwróconym kredycie hipotecznym dla „seniorów”, dzięki której, jak wszystko dobrze pójdzie, można będzie w ciągu 15 lat bezboleśnie i pokojowo przeprowadzić zmianę stosunków własnościowych zarówno w niemieckiej, jak i żydowskiej strefie zainteresowań na terenie tubylczego państwa polskiego? Dlatego entuzjazm Żydów dla pojednania z Rosją, tak widoczny choćby w „Gazecie Wyborczej”, jest całkowicie zrozumiały. Któż nie wykrzesałby z siebie entuzjazmu w perspektywie otrzymania majątku wartości 65 miliardów dolarów? Ale co z tego będą mieli narodowcy? Bóg jeden wie. Więc nic, tylko miłość platoniczna, bo chyba nie płatna, co? Więc skoro już nasze dzielne wojska, wraz z innymi sojuszniczymi armiami defilowały w Moskwie z okazji rocznicy rosyjskiego zwycięstwa, spróbujmy się zastanowić nad fundamentalnym pytaniem – czy Polska właściwie wygrała II wojnę światową, czy nie? Żeby odpowiedzieć na to pytanie trzeba porównać cele wojenne Rzeczypospolitej z rezultatami II wojny. Otóż Rzeczypospolitej przyświecały dwa cele: utrzymać niepodległość państwa i jego integralność terytorialną. Z tego punktu widzenia wojna niewątpliwie została przegrana, bo Polska ani nie utrzymała niepodległości, ani nie obroniła integralności terytorialnej. Konferencja „wielkiej trójki” w Jałcie, w następstwie której nastąpiło stworzenie prawno-międzynarodowych pozorów legalności dla sowieckiej okupacji państwa polskiego, oznaczała utratę niepodległości, zaś konferencja w Teheranie – koniec marzeń o integralności terytorialnej. W tej sytuacji powszechne przekonanie, iż Polska należała do zwycięzców II wojny światowej bierze się stąd, że za punkt wyjścia do porównań przyjmujemy nie cele wojenne niepodległej Rzeczypospolitej, tylko sytuację, jaka wytworzyła się na skutek realizacji porozumienia niemiecko-rosyjskiego z 23 sierpnia 1939 roku, to znaczy – likwidację państwa polskiego. W porównaniu z tym wszystko wydaje się lepsze, ale nie mówmy: „hop!”, bo II wojna światowa jeszcze wcale się nie zakończyła. I wojna światowa na przykład zakończyła się dopiero po 90 latach od jej wybuchu, tzn. 1 maja 2004 roku, kiedy to Niemcy zrealizowały ówczesne cele wojenne swego państwa w postaci projektu „Mitteleuropa”. II wojna świata zakończy się dopiero, gdy Niemcy zrealizują postulat uznania przez społeczność międzynarodową praw niemieckich wypędzonych – co otwartym tekstem sprecyzowały w deklaracji CDU i CSU z maja ubiegłego roku. Chodzi oczywiście o uznanie praw własności – no bo jakichże innych? Czy w tej sytuacji udział delegacji wojska polskiego w moskiewskiej defiladzie zwycięstwa nie był przypadkiem przedwczesny? SM
Czy gadać z Czerwonym Gadem? Przez ostatnie 50 lat mojego życia zajęty byłem dyskutowaniem z rozmaitymi Czerwonymi, Różowymi, Pomarańczowymi, Karminowymi, Pąsowymi, Szkarłatnymi, Cynobrowymi itp. (Uwaga: amarant to odcień fioletu, a nie czerwieni!). I zaczynam się serio zastanawiać, czy nie pora przestać. Nie, nie dlatego, że 85% ludzi wierzy w jakiś odcień Czerwieni i w d***kracji należy przyjąć zasadę: „Skoro wszedłeś między wrony, trzeba krakać jako one” - na to, to nikt mnie nie namówi. Z zupełnie innych powodów. Nie warto – bo to Czerwone zdycha. Ja wiem, że jest Ogromne. Ogromne – skoro pożarło właściwie cały świat. Zgodnie z tym, co przewidział Karol Marx, tam gdzie wprowadzono d***krację, tam po jakimś czasie zwyciężał komunizm (właśnie Stany Zjednoczone znalazły się, po uchwaleniu ustawy o Narodowej Służbie Zdrowia, już ostatecznie w Szczęśliwej Rodzinie Krajów Radośnie Budujących Komunizm...) - i na to nie ma rady. Tyle, że Bardzo Wielkie Węże też zdychają... Nawet łatwiej, niż małe zwinne jadowite wężyki. Czerwony Wąż trawi teraz prawie cały świat – z wyjątkiem może Liechtensteinu. Singapuru i Ugandy – ale jest całkowicie nieruchawy. I zdycha. I tak sobie spokojnie leży i zdycha – a ja go tu patykiem szturcham – od czego, zamiast szczęśliwie i spokojnie zdechnąć, czasem się ożywia i syczy. Co, być może, przedłuża mu życie. Chyba trzeba sobie powiedzieć jasno: „Z Czerwonymi się nie dyskutuje!” Istnieje sobie kult „cargo” - niektórzy Melanezyjczycy wierzą, że towary przywożone przez Białych na ich wyspy to wytwór bogów chcących zaspokoić pragnienia Melanezyjczyków. Tłumaczenie im, że to nieprawda, jest bez sensu – bo i tak nie wierzą. Otóż teoretycznie istnieje możliwość, że gdzieś-tam istnieje Dobre M'Zimu, które nakazuje nam, Białym Ludziom, produkować masy różnych towarów – a celem tego Dobrego M'Zimu jest tak naprawdę nakarmienie Melanezyjczyków – reszta produkcji to cele uboczne tego Wielkiego Pomysłu. To jest teoretycznie możliwe. Natomiast sprawne działanie socjalizmu jest absolutnie niemożliwe – i koniec. Czerwoni próbują co i raz wymyślać te rozmaite Cynobrowe czy Pąsowe warianty swoich absurdalnych teoryjek – i za każdym razem kończy się to tak samo. Ostatnie przykłady: Węgry, gdzie socjald***kratyczne rządy doprowadziły do katastrofy, w wyniku czego FIDESZ p. Wiktora Orbŕna uzyskał absolutną większość w wyborach (tyle, że Węgrzy nie wiedza, że FIDESZ jest też zarażony Czerwienią – więc niczego tak naprawdę nie zmieni!!!). Czy Grecja, gdzie rządy Czerwonych doprowadziły do niesłychanie spektakularnego krachu. Ale przecież dotyczy to całej Europy!! Biali Ludzie podbili obie Ameryki, Australię, Afrykę, Antarktydę i ľ Azji – a gdy do głosu doszły idee głoszone przez Marxa – Engelsa – Lenina – Hitlera – Stalina – Galbraitha – Keynesa – Kwaśniewskiego - Kaczyńskich itd. (i 90% PO takoż – sam p. Donald Tusk chyba zarażony nie jest – ale gdyby nie krakał, jak i inni, to by nie został wybrany...) - to już nie my kolonizujemy cały świat - tylko cały świat kolonizuje zdychającą Europę. Zdychającą – bo w Europie wierzy się w „Prawa Ludzi Pracy”, „Sprawiedliwość Społeczną” „Równouprawnienie Kobiet”, zalety bycia niepełnosprawnym - i tym podobne bzdury – czego efekty widać. Dyskutowanie z ludźmi twierdzącymi, że kobiety niczym się od mężczyzn nie różnią, że fabrykami powinni rządzić robotnicy, że im większa równość w społeczeństwie, tym lepiej, że istnieją jakieś „prawa socjalne” - po prostu nie ma sensu. Przez te 50 lat życia dyskutowałem z facetami twierdzącymi, że 2×2=22 – i jedyne, co mnie, i garstce takich samych oszołomów, udało się osiągnąć, to to, że obecnie twierdzi się, że 2×2=12. Z punktu widzenia Prawdy sukces jest żaden. 2×2 dokładnie tak samo nie równa się 12 jak i nie równa się 22. Albo coś jest Prawdą – albo nie. Nie można być „bliżej Prawdy”. Co więcej: skutki wiary, że 2×2 = 12 są mniej groźne, niż wiary w to, że 2×2 = 22 – więc ten kult może dłużej trwać... Więc może dać sobie spokój – i czekać, aż Czerwony Gad sam sobie zdechnie? To już w końcu niedługo...Kult „cargo” właśnie wygasa...JKM
Trochę informacji A to coś do czytania: Udawać Greka? Węgrzy wyciągnęli wnioski z katastrofy, jaką spowodowali socjaliści i wybrali rząd p. Wiktora Orbána (już nie Czerwonego... ale Pomarańczowego). Socjaliści greccy wcale nie przyznali się do błędu - i utrzymali władzę, bo podtrzymali ich towarzysze z Brukseli kwotą 110 mld €urosów (po części z naszych kieszeni). Znam kilkoro greckich "działaczy" w UE - i jestem najgłębiej przekonany, że do spółki z resztą potomków Ulissesa rozkradną tę pomoc - dokładnie tak, jak banki w USA i UE rozkradły (łapówki dla polityków należy odliczyć!) pomoc otrzymaną w ramach "walki z kryzysem". Tak jak Grekom udało się rozkraść dotychczasowe dotacje z Unii Europejskiej: na "restrukturyzację gajów oliwkowych" wzięli dotacje na powierzchnię... większą od całej Grecji!!! Cóż: kraj górzysty - no nie? I nie zrobią żadnych zasadniczych reform - bo wtedy przegraliby wybory. Tak jak przegrali je towarzysze z Budapesztu. Oj - nie darmo Atena była Boginią Mądrości. JKM
12 maja 2010 Nierówności i wolność wyborów.. Swojego czasu pan Stanisław Jerzy Lec napisał był, że:” Ale ta mała rośnie. Kiedyś sięgała mego serca, dziś mam jej powyżej uszu”. Myślę, że wielu sympatyków socjalizmu biurokratycznego , budowanego na co dzień na oczach wszystkich, miałoby go powyżej uszu, gdyby uświadomiło sobie, że to co dzieje się wokół i co jest budowane to żaden kapitalizm, tylko socjalizm w wersji socjalno- orwellowskiej, gdzie oprócz ingerencji państwa w gospodarkę, w prywatną własność, władza- a jakże demokratyczna- zagląda w rodzinę i w wolność jednostki, bo w socjalizmie- a nie w kapitalizmie- państwo wie lepiej, co powinien robić wolny wcześniej człowiek.. Wolniejszy wczoraj – niż jest dziś.! To są rzeczy oczywiste i jasne jak jasnym jest Słońce, tak jak jasnym jest, że na przykład odkrycie Ameryki nie jest zasługą Amerykanów.. W co niektórzy wierzą, bo propaganda robi swoje i zamula rzeczywistość na tyle, że trudno się ludziom ze swoją świadomością przytłoczoną tysiącami informacji, wygrzebać się spod jej zwałów.. Socjalizm to wszelka redystrybucja , dopłaty ,dotacje, rozdawnictwo, rządząca wszystkim biurokracja, wielka władza jej nad nami, marnotrawstwo państwowe, reglamentacja, koncesje, zezwolenia, odbieranie dzieci rodzicom, utrzymywanie tysięcy rzeczy bez zgody tych, którzy te rzeczy utrzymują.. W gospodarce- to rządy biurokratycznej masy żyjącej z pracy innych pod przymusem, żyjącej z pracy pańszczyźnianej niewolników socjalizmu biurokratycznego, czyli nas – zwanych „ obywatelami”.
Powiem wprost.. Kto tej prostej rzeczy nie rozumie, nie powinien brać udziału w jakiejkolwiek dyskusji.. Oczywiście propaganda dba, żeby przepoczwarzonego stanu socjalizmu sprzed 1989 roku nie nazywać socjalizmem, ale najczęściej „ społeczną gospodarką rynkową”, co mniej czy więcej oznacza zbitkę- „ żonaty kawaler”. Socjalizm jest biurokratycznym złem, wynika z demokracji, a prowadzi nas wszystkich do komunizmu, czyli wspólnoty we wszystkim.. Bo w komunizmie na przykład wszystkie dzieci nasze są- o czym wyśpiewuje pani Majka Jeżowska.. A przy tym jest łamany na co dzień kołem szczęścia, bo nic tak nie upaja jak powszechne słowa o powszechnej szczęśliwości pod rządami biurokratycznej gawiedzi umysłowej.. Kapitalizm to ustrój wolności , nie tylko gospodarczej, to system poszanowania indywidualnej własności, opartej na poszanowaniu ludzkiej pracy, z której wypływa bogactwo dla jednostki i dla państwa, które w roli stróża nocnego stoi na straży bezpieczeństwa człowieka i jego rodziny. Kapitalizm to państwo w roli stróża nocnego nie mieszającego się w sprawy indywidualne człowieka, szanujące wolność jego wyboru, zgodnie z Prawem Bożym, szanujące jego rodzinę i prawo naturalne rodziców do wychowania swoich dzieci, prawo do kształtowania umysłu dziecka według zapatrywań rodziców, prawo do wydawania swoich pieniędzy, prawo do wolności , do własności i do życia.. Kapitalizm oparty jest na indywidualizmie, a nie na kolektywizmie, który otacza nas coraz szczelniej.. I każdy robi ze swoimi pieniędzmi co zechce, bo to jego pieniądze, a nie pieniądze państwa, tak jak w systemie, w którym żyjemy.. „Obywatelowi” pańszczyźnianemu socjalizmu, socjalistyczna władza pozostawia niewiele z jego dochodów… Może 25, może 30% jego dochodów… Reszta to są podatki, które głównie przeznaczane są na rozrastającą się biurokrację, która wcześniej czy późnie udusi nas wszystkich i NIK nigdy nie powie, że to jest główna przyczyną bankructwa państwa socjalistycznego.. Dlaczego socjalistycznego? Bo kapitalizm oparty na własności i wolnym rynku nie może ze swej natury zbankrutować!!! Może zbankrutować pojedynczy podmiot na wolnym rynku, ale nie państwo, pilnujące wolności, własności i życia mieszkającego w nim człowieka. Państwo kapitalistyczne nie ma jak zbankrutować, nawet gdyby chciało.. Bo pieniądze posiadają ludzie mieszkający w tym państwie, a nie państwo.. Państwo ma inną rolę! Niż państwo socjalistyczne, które chce wszystkim zrobić dobrze, i jeszcze lepiej uszczęśliwić, a tak naprawdę łamać kołem szczęśliwości na co dzień.. Państwo socjalistyczne, potrzebuje pieniędzy na biurokrację, która potrzebuje ich na rozbudowę państwa socjalistycznego, opiekuńczego- jak nazywają go socjaliści eufemistycznie… No i na marnotrawstwo które w sposób naturalny wpisane jest w państwo socjalistyczno- demokratyczne, bo państwo takie oparte jest na redystrybucji, czyli kradzieży dochodów ludzi, zwanych obywatelami, którzy nie mają nic do powiedzenia w sprawie swoich pieniędzy; mogą jedynie w demokratycznych wyborach wybrać sobie innych nadzorców, tak jak to w państwach niewolniczych opartych o brak wolności wyboru.. Ci inni nadzorcy zrobią z ich pieniędzmi co im się żywnie podoba, bo mają demokratyczną legitymację przyzwalającą na nadzór i kradzież.. Państwo socjalistyczne to utopia prowadząca w końcu do bankructwa, tak jak to się dzieje na naszych oczach; kapitalizm to ustrój realny, którego fundamentem jest prywatna własność, ale nie rozproszona w różnego rodzaju akcjach, funduszach czy wprost- upaństwowionych spółkach.. Oczywiście ludzie mają prawo, bo powinni mieć prawo wyboru oddawać swoje pieniądze w zarządzanie obcym, często anonimowym zarządcom ich pieniędzy.. To jest ich wybór! Ale czym innym jest, zabieranie pieniędzy ludziom przez państwo, grabież tych pieniędzy, w imię wydumanych utopii, na przykład budowania stadionów, utrzymywania państwowych teatrów czy filharmonii,, dopłacanie do „Festiwalu przeciw bezczynności”,, „Pracowni na rzecz Wszystkich Istot”, czy „Centrów integracji społecznej.- i nie setek., a tysięcy innych rzeczy, z którymi człowiek, którego państwo obrabowało- nie ma i nic mieć wspólnego nie będzie miał. Państwo socjalistyczne, w którym przyszło nam żyć, to państwo totalitarne, w którym na wolny wybór jednostki nie ma miejsca.. Interwencjonizm państwa socjalistycznego jest wynikiem i wyrazem przemocy państwa nad jednostką.. Z czym oczywiście wiąże się demokracja, czyli przegłosowywanie wszystkiego co służy biurokracji, a nie służy człowiekowi.. Biurokracja socjalistyczna z jej potrzebami znajduje się na przeciwnym biegunie niż potrzeby zwykłych ludzi.. Zresztą swoje własne potrzeby zaspokaja sam człowiek, który pracując wytwarza bogactwo.. Nawet niewielkie- ale wytwarza.. Biurokrata nie wytwarza niczego , oprócz stosów papierów, z których czeka nas w przyszłości potop.. Socjalizm- to drogowskazy bez dróg! To policja bez dróg.. I zamiast dróg – radary! Socjalizm musi łaknąć krwi.. Jest jak wampir.. Wysysa, wysysa, i wysysa.. Jak ktoś łaknie krwi może powinien zostać pchłą.. Wchodzi klient do sklepu: - Poproszę proszek na pchły.. - Ile? -pyta sprzedawca - Skąd mam wiedzieć, miliony! Bo na wampira nie ma żadnego lekarstwa.. Socjalizm przypomina wampira, który tuczy się krwią pracujących ludzi.. I szkodzi im codziennie.. I nie ma przed nim jak uciec. Bo podatek VAT musisz- ofiaro wampira- zapłacić.. Czy tego chcesz , czy nie.. W szarej strefie wolności jest coraz ciaśniej.. Ale jeszcze jest trochę miejsca.. Ale przestrzegam; biurokratyczna władza socjalistyczna będzie ścigać.. bo ona nie kocha wolności! WJR
DZIECIĘCA CHOROBA RYNKÓW FINANSOWYCH Ministrowie finansów najpotężniejszych krajów świata radzili wczoraj, jak ratować euro” – poinformowała w sobotę Gazeta Wyborcza w artykule pod tytułem: „Europa zastanawia się jak ratować euro Ciekawe, że pytanie nie brzmi: „czy” albo „po co”, tylko „jak”?! Tymczasem odpowiedź na pytanie „jak” jest stosunkowo prosta: nasze prawnuki muszą „uratować” euro. Dokładniej to na razie prawnuki Niemców i Francuzów. Ale jak Polska przystąpi w końcu do strefy euro to i nasze też. Wśród ministrów finansów „najpotężniejszych” krajów świata, „zastanawiających się jak ratować euro” nie było co prawda ministrów z Chin, Indii czy z USA. Byli za to z Grecji, Hiszpanii, Portugalii i Włoch. Czyli tych „najpotężniejszych”. Szkoda że nie zaprosili jako eksperta kogoś z Lehman Brothers. Na „wyborcza.biz” (czyli w wersji dla „biznesu”) tytuł nieco ironiczny: „Boże broń euro”(Europa zastanawia się jak ratować euro Ministrowie finansów najpotężniejszych krajów świata radzili wczoraj, jak ratować euro. A wspólna waluta europejska znów uderzyła w dno. Od półtora roku nie było też tak nerwowo na rynku złotego. Wśród walut środkowoeuropejskich to on traci najwięcej, bo łatwiej go sprzedać niż np. forinta czy czeską koronę Na światowych giełdach walutowych napięcie sięgnęło wczoraj zenitu. W piątek nad ranem naszego czasu wartość euro po raz drugi w ciągu doby spadła do 1,25 dolara. Kurs europejskiej waluty osiągnął poziom widziany w ostatnich trzech latach tylko dwa razy - i to dwa razy na przełomie 2008 i 2009 r. Światowy kryzys finansowy osiągnął wtedy apogeum. Teraz strach bierze się z przewidywań, że po Grecji - którą przed bankructwem uratowała góra międzynarodowych pożyczek - swoich obligacji nie zdołają wykupić także inne zadłużone po uszy państwa strefy euro: Hiszpania, Portugalia, Włochy. Inwestorzy na wszelki wypadek zamieniają więc euro na dolary, a za nie kupują uważane za pewne obligacje rządu amerykańskiego. Atmosfera przypomina czas, kiedy upadał amerykański bank Lehman Brothers Odwrót od euro uderza w polskiego złotego. Gdy inwestorzy uciekają przed ryzykiem, zwijają też żagle z tzw. rynków wschodzących, do których zalicza się Polskę. Sprzedają więc złotego i kupują euro - lub od razu dolary. To dlatego w ciągu trzech dni dolar podrożał u nas o 40 gr, a euro o ponad 30 gr. - Wśród walut środkowoeuropejskich złoty traci najwięcej, bo nasz rynek walutowy jest najbardziej płynny. Złotego łatwiej sprzedać niż np. forinta lub czeską koronę - mówi Marek Rogalski z Domu Maklerskiego Banku Ochrony Środowiska. W piątek rano złoty osłabł rekordowo. Za dolara trzeba było płacić aż 3,34 zł, choć jeszcze tydzień temu kurs nie przekraczał 2,93 zł. Raty walutowych kredytów hipotecznych, które spłaca kilkaset tysięcy Polaków, w trzy dni poszły w górę średnio o 150-200 zł. To była największa wyprzedaż naszej waluty od półtora roku. Wydawało się, że dla euro i złotego nie będzie znikąd pomocy. W czwartek Europejski Bank Centralny nie zdecydował się bronić wartości euro. Jego kurs spadał dalej. Inwestorów uspokoił dopiero komunikat, że ministrowie finansów grupy G7 (najbogatsze państwa świata) w piątek rozmawiali o zamęcie na rynku walutowym. Powstała nadzieja, że europejska waluta nie zostanie rzucona na pastwę losu. Kilka godzin później niemiecki parlament zatwierdził pomoc dla Grecji. Euro zaczęło drożeć i w pewnej chwili osiągnęło cenę 1,27 dol. Od dna odbił się też złoty, który w piątek po południu był o 10 gr droższy wobec głównych walut niż rano. Cena dolara spadła do 3,27 zł. Nerwów nie zdołali też opanować inwestorzy na rynku akcji. W Paryżu i Londynie indeksy spadły w piątek po raz czwarty z rzędu - tym razem o ponad 3 proc. W Warszawie indeks WIG20 stracił 2,5 proc., a przez cały tydzień jego wartość stopniała aż o 10 proc. - Atmosfera przypomina czas, kiedy upadał amerykański bank Lehman Brothers - mówi Sebastian Buczek, szef Quercus TFI. Maciej Samcik). Pan Bóg, co prawda, jest wszechmocny, ale nie po to stworzył prawo grawitacji, żeby bronić nas przed jego działaniem. A prawa ekonomii są jak prawa fizyki: w dłuższej perspektywie czasu – nieuchronne. Co prawda można wywołać stan lewitacji, na przykład przy pomocy ciśnienia powietrza, fal ultradźwiękowych, laserów, pola magnetycznego czy po prostu trików iluzjonistycznych, ale tylko na jakiś czas. Jeśli wykluczymy iluzję, to warunkiem koniecznym stabilnej lewitacji jest, aby pomiędzy siłą ją wywołującą a wysokością lewitacji zachodziło ujemne sprzężenie zwrotne. Ten mechanizm znany biologii i fizyce ma za zadanie utrzymanie wartości jakiegoś parametru na zadanym poziomie. Zachodzi on wtedy, gdy jakiekolwiek zaburzenia powodujące odchylenie wartości parametru od zadanej wartości w którąkolwiek stronę indukują działania prowadzące do zmiany wartości parametru w stronę przeciwną (stąd nazwa „ujemne”), a więc do niwelacji (kompensacji) efektu tego odchylenia. Na przykład niewielka kulka na dnie półkulistego zagłębienia wytrącona z równowagi stacza się w kierunku najniższego punktu, pośrodku zagłębienia. Lewitować może też magnes nad nadprzewodnikiem. Niestety (dla zwolenników wprowadzenia gospodarki w stan trwałej lewitacji czyli ciągłego wzrostu gospodarczego przy pomocy odpowiedniego strumienia fiducjarnego pieniądza) kulka nie może się wznosić nieskończenie wysoko a magnes być nieskończenie ciężki. O nowym europejskim mechanizmie stabilizacyjnym „przywódcy” strefy euro zdecydowali w sobotę „nad ranem”. Tak ciężko pracowali? Nie spali w ogóle? Brak snu źle służy stanowi umysłu. Chyba że w nocy troszkę „polewitowali” z zupełnie innych przyczyn niż ciśnienie powietrza, czy pole magnetyczne. „Jak następuje efekt domina, to nikt nie jest bezpieczny” – powiedział „przywódca” Finlandii w randze premiera Matti Vanhanen. Szczegóły nowego planu uzgadniali ministrowie finansów UE „w nocy z niedzieli na poniedziałek”. Chyba ich ta robota mocno wciągnęła, że ministrowie finansów poszli w ślady „przywódców” i też siedzieli po nocy. Informacja, że w ciągu 3 lat pakiet stabilizacyjny wyniesie 750 mld euro wywołała euforię na „rynkach finansowych”. Ciekawe jak się zachowają „rynki finansowe” za owe 3 lata?
Sprytny plan jest bowiem taki: skoro „rynki finansowe” chciałyby pożyczyć Grecji na 10-12 punktów procentowych drożej niż pożyczają Niemcom, to może Komisji Europejskiej pożyczą jeszcze taniej. I wtedy Komisja Europejska pożyczy Grekom. I dopiero potem… Grecy nie oddadzą. Kryzys finansowy znalazł się także w centrum uwagi raportu „unijnej grupy mędrców” pod kierunkiem byłego Premiera Hiszpanii Felipe Gonzaleza. Pan Gonzales ma unikatową zdolność nie orientowania się w tym, co się wokół niego dzieje. I to jest ważna kompetencja do przewodzenia „grupie mędrców”. W czasie jego premierostwa wyszły na jaw liczne skandale korupcyjne: Flick (nielegalne finansowanie PSOE), tajnych funduszy (na które szły pieniądze przeznaczone na walkę z terroryzmem), Filesa (przedsiębiorstwa Filesa, Matesa i Time-Export nielegalnie finansowały PSOE), Ibercorp, nielegalnych prowizji przy budowie szybkiej kolei AVE (a propos to właśnie z hiszpańskich doświadczeń zamierzają korzystać PKP), afery Juana Guerry (brata Alfonso Guerry) i Luisa Roldana (szefa Guardia VCivil) oraz afery GAL, firmowanych i finansowanych przez państwo „szwadronów śmierci”. Ale Pan Premier Gonzales zaprzeczał nie tylko swojemu udziałowi w tychże aferach, ale nawet swojej o nich wiedzy. Iście sokratejska postawa: „scio me nihil sire” - „wiem, że nic nie wiem”. Jak na prawdziwego „mędrca” przystało. Ale wyborcy hiszpańscy zdaje się, że już zapomnieli jak i dlaczego głosowali w 1996 roku. W każdym razie ta ogólna niewiedza Pana Premiera Gonzalesa będzie teraz jak znalazł. Bo przecież co się dzieje na „rynkach finansowych” też nikt nie wie. W USA będzie nawet dochodzenie Kongresu i Białego Domu, jak to się stało, że Wall Street w ubiegłym tygodniu tak zanurkowała to znaczy, mówiąc językiem „rynków finansowych” powędrowała szybko na południe. (Rząd i Kongres zajmą się huśtawką cen akcji na Wall Street. Prezydent USA Barack Obama obiecał gruntowne zbadanie sprawy nienormalnych, gwałtownych wahań na giełdzie w czwartek. Sprawą zajął się także Kongres, który przeprowadzi przesłuchania w tej kwestii."Organa regulacyjne uważnie badają tę sprawę, troszcząc się o ochronę inwestorów i o to, by zapobiec takim wydarzeniom w przyszłości. Wyniki swoich analiz podadzą do wiadomości publicznej z zaleceniami co do dalszych odpowiednich kroków" - powiedział prezydent. Dodał, że rozmawiał tego dnia rano z niemiecką kanclerz Angelą Merkel o sytuacji finansowej w Europie w związku z kryzysem w Grecji, który - jak uważają eksperci - wywołał panikę na giełdzie."Zgodziliśmy się co do znaczenia podjęcia stanowczych działań politycznych przez kraje dotknięte (skutkami kryzysu w Grecji) i znaczenia stanowczych działań finansowych społeczności międzynarodowej. USA popierają te wysiłki i będą nadal współpracować z UE i MFW w tym decydującym okresie" - powiedział Obama. Komisja Kontroli Giełdy Papierów Wartościowych (SEC) i inne federalne agencje kontrolne badają niezwykłą huśtawkę cen akcji na Wall Street w czwartek po południu (czasu lokalnego). W ciągu około 20 minut wskaźnik Dow Jones (indeks akcji 30 największych korporacji amerykańskich, tzw. Blue Chips) spadł wtedy o 998 punktów (9,2 proc.), aby po chwili równie szybko odrobić część strat. Dow Jones dzień zakończył jednak na minusie o ponad 347 punktów, schodząc do poziomu 10 502 pkt. Gwałtowność spadku przypomniała zniżkę z października 1987 roku, kiedy Dow Jones spadł aż o 20 procent, a także bessę na jesieni 2008 roku, w czasie kryzysu finansowego w USA i na całym świecie. Początkową panikę w czwartek wywołały obawy z związku z zamieszkami w Grecji - inwestorzy zaniepokoili się, czy podobny kryzys nie dotknie także innych zadłużonych krajów południowej Europy ze strefy euro. "Rynek najbardziej nie lubi niepewności" - powiedział jeden z ekspertów w telewizji Fox News. Nienormalnie nagła zniżka ok. godz 14.40 (czasu miejscowego) spowodowana została - jak się przypuszcza - błędem jednego z pracowników banku Citigroup, który omyłkowo nacisnął klawisz "b" oznaczający "billion" (polski miliard), zamiast "m" (million), przez co zamówienie zostało błędnie zwiększone 1000 razy. Regulatorzy z SEC zbadają jednak, czy nie doszło również do wykorzystania sytuacji przez nieuczciwych maklerów. Jak powiedziały anonimowo agencji Bloomberga dwie osoby obeznane z tematem, niektórzy maklerzy mogli we wspomnianym czasie złożyć nielegalne zamówienia w celu pomnożenia zysków, co powiększyło panikę. Sprawą zainteresował się także Kongres. Demokratyczny kongresman Ted Kaufman wezwał do zaostrzenia regulacji transakcji komputerowych na giełdzie, które stanowią obecnie około 2/3 wszystkich dokonywanych tam transakcji. We wtorek podkomisja rynków kapitałowych w Izbie Reprezentantów rozpocznie przesłuchania w sprawie przyczyn nagłej bessy na Wall Street. W piątek giełda w Nowym Jorku nadal dołowała, chociaż nie tak gwałtownie jak poprzedniego dnia. Piątkowy "Wall Street Journal" w artykule redakcyjnym starał się uspokoić inwestorów, przewidując, że nie powinno dojść do powtórki krachu systemu finansowego z jesieni 2008 roku. Poza Europą, gospodarka światowa i system finansowy są teraz silniejsze niż dwa lata temu - argumentuje "WSJ". Tomasz Zalewski). To już nie jest tak, że w kapitalizmie raz są zyski, a raz straty? Tylko jak w komunizmie „dalszy rozwój” i marsz ku „świetlanej” przyszłości? Podobno amerykańskim rynkiem zachwiał makler, który zamiast „m” (milion) przycisnął „b” (bilion – czyli po europejsku miliard) i w ten sposób zwiększył transakcję sprzedaży 1.000 razy. To w świetnej kondycji musi być Wall Street skoro jedna transakcja na jednym papierze (choćby nawet o 1000 razy zaniżona) mogła zachwiać całą giełdą, na której inwestują ponoć profesjonaliści pobierający co roku miliardy USD (czyli po amerykańsku „biliony”) wynagrodzenia za swoją – jak się wyraził Prezes Goldman Sachs – „boską robotę”.
Bardzo mi się też spodobało wytłumaczenie wahnięcia kursu złotego. Podobno „inwestorzy na wszelki wypadek zamieniali euro na dolary, a za nie kupowali uważane za pewne obligacje rządu amerykańskiego”. „Na wszelki wypadek” to moja babcia kupowała cukier i mąkę. Nawet po 1989 roku. Ale nie nazywała się „inwestorem”. Ciekawe zresztą skąd to przekonanie „inwestorów” o „pewności” obligacji amerykańskich? Może dlatego, że „inwestorzy” – jak na profesjonalistów przystało – już zapomnieli ile USD nadrukował Bernenke w ciągu ostatnich dwóch lat. Bo po co sobie pamięć obciążać nieprzydatną wiedzą historyczną. Na tle nerwowości rynków jak opoka jawi się Pan Profesor Marek Belka, który mówi, że „Polska nie powinna spieszyć się z przyjęciem euro”.(„Polska nie powinna spieszyć się do euro” Polska nie powinna spieszyć się z przyjęciem euro – stwierdził Marek Belka, szef departamentu europejskiego Międzynarodowego Funduszu Walutowego i dodał, że obecnie nie ma żadnego powodu do takiego pospiechu. Powinniśmy być bardzo ostrożni w wejściem do Strefy Euro i uważać na nasze budżety domowe – powiedział Belka w wywiadzie dla TVN CNBC. Zawirowania w gospodarce światowej sprawiają, że w strefie euro przeważa troska o partykularne interesy i że nie ma warunków do rozmowy o poszerzeniu strefy – dodał Belka. Marek Belka uważa, że Polska nie powinna rezygnować z planów wejścia do strefy euro w długim okresie, ale najpierw powinna uporządkować dopilnować, by deficyt budżetowy powrócił do poziomu uznawanego za stabilny.). Jako, że mi się pamięć historyczna ciągle zaśmieca, to przypomnę, że to właśnie Pan Profesor Belka był do niedawna zwolennikiem szybkiego przystępowania do strefy euro. Ale być może Panu Profesorowi przeszła już „dziecięca choroba lewicowości” - jak się wyraził kiedyś Włodzimierz Ilicz Uljanow (ps. „Lenin”) o poglądach komunistów na zachodzie Europy - bo powiedział również, całkiem słusznie, że nie traktuje pomocy dla Grecji „jako długoterminowego rozwiązanie problemów (…). To raczej swoista morfina, która ustabilizuje stan pacjenta”. (Marek Belka: Pakiet pomocowy dla strefy euro to „morfina” dla rynków finansowych Wart 750 mld euro pakiet pomocowy dla krajów strefy euro w potrzebie może tylko chwilowo uspokoić rynki, potrzebne są bardziej dalekosiężne rozwiązania – uważa Marek Belka, dyrektor Departamentu Europejskiego Międzynarodowego Funduszu Walutowego. „Nie traktuję tego jako długoterminowego rozwiązania problemów, nie można tego uważać za panaceum na wszystkie problemy Europy. To raczej swoista morfina, która ustabilizuje stan pacjenta – ale niedługo przyjdzie czas na prawdziwe lekarstwo i prawdziwą terapię” – powiedział Marek Belka w trakcie konferencji World Economic Forum w Brukseli. Marek Belka jest profesorem ekonomii. Od 2 maja 2004 do 31 października 2005 był premierem Polski. Wcześniej dwukrotnie pełnił funkcję wicepremiera i ministra finansów. W styczniu 2009 został dyrektorem Departamentu Europejskiego Międzynarodowego Funduszu Walutowego). Trochę tylko się zaniepokoiłem, co oznaczają słowa Pana Profesora, który najwyraźniej wychodzi z choroby, jaka go dopadła gdy doradzał Panu Prezydentowi Kwaśniewskiemu i jest, bądź co bądź, dyrektorem w MFW, że „niedługo przyjdzie czas na prawdziwe lekarstwo i prawdziwą terapię”?! Może następne 750 mld? A może ktoś się pomyli w Europie i też zamiast „m” „przyciśnie” „b”? Gwiazdowski
"Palikot to chamidło", czyli nienawiść po żałobie - Palikot to chamidło. Niesiołowski, ten eunuch. Komorowski broni agentów i WSI. Ci Żydzi to nawet za Holocaust nas winią! TVN tubą PO. "Gazeta" judzi. Itd., itp. Gdzie to można usłyszeć? Pod Pałacem Prezydenckim. W poniedziałek minął miesiąc od tragedii w Smoleńsku. Przedstawiciele klubów PiS i PSL oraz kół poselskich SD i SdPl złożyli wieńce przed Pałacem Prezydenckim. Nie było Platformy i SLD. Przez cały dzień pod Pałac przychodzili mieszkańcy Warszawy. Zapalali znicze. Po południu pod ustawionym drewnianym krzyżem i ukwieconym zdjęciem prezydenckiej pary stoi kilkadziesiąt osób, głównie wiekowych. Rozmawiają, opluwając polityków Platformy, wraże media, zdrajców Polski. Wystarczy przystanąć, by usłyszeć: - Palikot to chamidło. Niesiołowski, ten eunuch. Komorowski broni agentów i WSI. Gdyby mieli honor, podaliby się do dymisji. Ci Żydzi to nawet za Holocaust nas winią! TVN tubą PO. "Gazeta" judzi. Itd., itp. - Wsadzili ich w samolot, teraz wykończą nas - wieszczy jakaś Kasandra. Głos innej pani jeszcze potęguje nastrój grozy: - Karmią nas zatrutą żywnością, stąd te wszystkie nowotwory. (Wątek zdrowotny nie zostaje podjęty).
Bandytów manipulacja przy ołtarzu Wkracza dziennikarka TVN 24 z kamerzystą. Wiadomo, kręcą. W zgromadzeniu wybucha wrzawa, wszyscy krzyczą równocześnie. Porządek zaprowadza dopiero "mieszkanka Starego Miasta od 55 lat". Podniesionym głosem mówi: - Dość! Przedstawia się "Gazecie" - Danuta Wawryło. I ogłasza: - Przedwojenny obywatel wie, jak się zachować w takiej chwili. Miesiąc po śmierci jest msza św. Trzeba się pomodlić, zjednoczyć, być razem. A nie kłócić. Jesteśmy tak podzieleni, że aż wstyd. Zachowajmy ciszę, skupienie, przemyślmy wszystko. Przytakiwania. Emocje opadają. Palą się znicze. Przytrzymują kartki papieru, by nie odleciały. A na nich wiersz Marcina Wolskiego "Na śmierć prezydenta Kaczyńskiego" z dopiskiem: "A jednak Go kochali". Głos czytelniczki, która przystanęła: - Piękny wiersz. "Gazeta Polska" go wydrukowała. Wolski, Ziemkiewicz to są dziennikarze, którzy prawdę piszą. Apel z innych kartek rozpostartych na bruku: "Módlmy się za 96 męczenników. Morderstwo potworne i zaplanowane. Sowieci i kto? Wszyscy pytają, co się stało pod Katyniem?". Na dziedzińcu przed pałacem tragiczne wydarzenie upamiętnia wystawa poświęcona Lechowi Kaczyńskiemu. Na zdjęciu z 17 kwietnia msza św. na placu Piłsudskiego i duży biało-czerwony transparent: "Panie prezydencie: zwyciężymy!". Fotografia z 11 kwietnia przypomina złożenie trumny w pałacowej kaplicy, a tekst informuje: "Na trasie przejazdu z lotniska blisko 800 tys. osób oddaje hołd głowie państwa". Wawel. Wystawę zamyka portret uśmiechniętego prezydenta na tle orła z datami: 2005-2010. - O, dorobili biało-czerwoną obwódkę wokół zdjęć prezydenckiej pary na ołtarzu. Nie było jej - mówi pan do pani. - Była - protestuję. - Dopiero w czasie mszy św. Wcześniej nie było. Bandyci!
Upadek państwa PO-lskiego Zamieszanie, bo ktoś rozdaje "Apel do społeczeństwa" autorstwa Zbigniewa Delugi. - Ma pani więcej? Jakaś wstrętna baba wyrwała mi - żali się emerytka spod krzyża. "Żadne słowa nie są w stanie wyrazić ogromu smutku, bólu i przerażenia jakie zapanowały po tragicznej, straszliwej śmierci Prezydenta RP i Jego Małżonki wraz z elitą polskiego narodu". To początek apelu, w rozwinięciu zostają napiętnowani ci, którzy teraz rządzą, "a przez cały czas prezydentury Lecha Kaczyńskiego opluwali Go (...)". "Dotyczy to (...) marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego (m.in. naigrywanie się po nieudanym zamachu w Gruzji), ziejącego nienawiścią S. Niesiołowskiego (jego ulubiony przymiotnik - haniebny), R. Sikorskiego, H. Gronkiewicz-Waltz z "jej niesłychanym lizusostwem i wpychaniem się do pierwszego szeregu, tuż przy premierze, przy każdej okazji (...)". Dostaje się też Palikotowi i Chlebowskiemu. "Ich krokodyle łzy są trudne do zniesienia. Odbywało się to wszystko przy cichej aprobacie premiera, gracza najwyższej klasy. Do tego chóru wielokrotnie przyłączał się przesadnie eksponowany Władysław Bartoszewski i sam Lech Wałęsa". Wytłuszczony druk z apelu ostrzega, że pod rządami PO skończyła się lustracja, odnowa moralna, skuteczność CBA w walce z korupcją, prestiż NIK upadł, media publiczne się niszczy, zachęcając, by nie płacić abonamentu. Ogranicza się budżet "IPN, który jest sumieniem narodu". Deluga ostrzega przed monopolem władzy i podpowiada, że koalicja PO i SLD w Warszawie zdecydowała o dofinansowaniu stadionu Legii, "której współwłaścicielem jest właściciel TVN, tuba PO". Komentarze zaczytanych w apelu: - Święta racja. To prawda. Powielić na ksero, rozdawać. Burza z piorunami oczyściła nieco atmosferę. Ludzie się rozeszli, pochowali w bramach. Wrócą.
Dariusz Bartoszewicz
“Wyborcza” fałszuje rzeczywistość Dariusz Bartoszewicz z „Gazety Wyborczej”, mój ulubiony dziennikarz piszący na co dzień bardzo ciekawie o architekturze, popełnił tekst – wierzę, iż wiedziony chęcią zaświadczenia prawdy – który wpisuje się w próbę zafałszowania rzeczywistości prowadzoną przez część redaktorów „Gazety”. Bartoszewicz w dodatku stołecznym do “GW” opisał zachowanie grupy osób pod Pałacem Prezydenckim.: „Po południu pod ustawionym drewnianym krzyżem i ukwieconym zdjęciem prezydenckiej pary stoi kilkadziesiąt osób, głównie wiekowych. Rozmawiają, opluwając polityków Platformy, wraże media, zdrajców Polski. Wystarczy przystanąć, by usłyszeć: – Palikot to chamidło. Niesiołowski, ten eunuch. Komorowski broni agentów i WSI. Gdyby mieli honor, podaliby się do dymisji. Ci Żydzi to nawet za Holocaust nas winią! TVN tubą PO. ‘Gazeta’ judzi. Itd., itp. – Wsadzili ich w samolot, teraz wykończą nas – wieszczy jakaś Kasandra. Głos innej pani jeszcze potęguje nastrój grozy: – Karmią nas zatrutą żywnością, stąd te wszystkie nowotwory”. Zapewne opis jest prawdziwy. Ludzie głupi są wszędzie. Także wśród tych, przychodzących zapalać świeczki. Antysemityzm jeszcze nie wyginął. Widzę to czytając rozmaite wypowiedzi w Internecie. Tyle, że jest opis wymiany zdań między kilku, może kilkunastoma ludźmi. A w ostatnich dniach pod Pałacem znowu przewinęły się tysiące. Artykuł zatytułowany jest „Nienawiść po żałobie” i jest mocno wyeksponowany na trzeciej stronie „Stołecznej”. Aż dziw, że nie jest na czołówce całej „Gazety”. Bo kiedy poprzedniego dnia pod Pałac przyszło kilka tysięcy ludzi, wśród nich bardzo wielu intelektualistów, „Gazeta” napisała w małej notce, że zebrało się 300 osób. Nie wspomniano, jakie środowiska organizowały tamtą demonstrację. To by burzyło kreowany tak potrzebny znów obraz „pełnych nienawiści oszołomów” Pamiętam jak wiele lat temu przez Warszawę przechodziła wielotysięczna demonstracja „solidarności”. To był spokojny przemarsz. Na końcu tłumów dwóch kolesi krzyczało coś o Żydach. Nagrał ich reporter jeden wielkich stacji radiowych. Potem przez cały dzień te okrzyki ilustrowały radiowe relacje z demonstracji. Głos był prawdziwy. Ale czy oddawał prawdę? Nie, fałszował rzeczywistość. Tak jak tekst Bartoszewicza. Igor Janke
Konfidenci za Komorowskim? Kampania prezydencka w pełnym toku. Właśnie Państwowa Komisja Wyborcza odmówiła zarejestrowania Andrzeja Leppera pod pretekstem wyroku skazującego. Zarejestrowany został natomiast Janusz Korwin-Mikke. Tymczasem dwójka faworytów tegorocznych tubylczych wyborów prezydenckich licytuje się na komitety honorowe. I co się okazuje? Okazuje się, że w komitecie Jarosława Kaczyńskiego nie ma aż tylu znanych osobistości, co w komitecie Bronisława Komorowskiego. Bronisława Komorowskiego popiera były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa. Także drugi były prezydent naszego państwa, generał Wojciech Jaruzelski, chociaż w pierwszej turze będzie głosował na Grzegorza Napieralskiego, to już w drugiej – na Bronisława Komorowskiego. Najwyraźniej w Moskwie musiał dowiedzieć się z najlepszego źródła, jaki jest rozkaz. Tradycyjną „postawę służebną” przybrał też Tadeusz Mazowiecki i popiera Bronisława Komorowskiego, podobnie jak kierujący się nieomylnym tropizmem Andrzej Wajda.
Wszystko to ładnie-pięknie, ale chociaż dzięki temu możemy się już zorientować, kogo popierają konfidenci i koniunkturaliści, to przecież nie wiemy jeszcze najważniejszego: na kogo stawia generał Czesław Kiszczak oraz generałowie Gromosław Czempiński i generał Marek Dukaczewski. Wprawdzie generał Gromosław Czempiński już od dziesięciu lat nie piastuje żadnej oficjalnej funkcji, ale ta okoliczność tylko utwierdza nas w podejrzeniach, że punkt ciężkości władzy w Polsce leży poza konstytucyjnymi organami państwa. Generał Marek Dukaczewski też nie jest już szefem Wojskowych Służb Informacyjnych, które zostały „rozwiązane”, ale wiadomo, że ta nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Mogliśmy się o tym przekonać choćby stąd, że kiedy z Wisły wyłowiono starego nieboszczyka, uznanego natychmiast za zaginionego szyfranta, chorążego Zielonkę, niezależni funkcjonariusze z TVN chcieli rozmawiać tylko z obydwoma generałami i tylko im ufali. Per facta concludentia możemy tedy stwierdzić, że skoro TVN, której funkcjonariusze – w szczególności pani Justyna Pochanke, pani „Kasia” Kolenda-Zaleska, żeby nie powiedzieć o najpoważniejszej i chyba najstarszej wiekiem i rangą pani Monice Olejnik – popierają kandydaturę marszałka Komorowskiego, to i obydwaj generałowie też. Jest to niezwykle czytelny sygnał dla całego środowiska konfidentów, zarówno tych, co to kiedyś „bez swojej wiedzy i zgody”, jak i konfidentów obecnej razwiedki, wokół kogo się skupić pod sztandarem Lecha Wałęsy. SM
SMOLEŃSKA ZMYŁKA Uwagę naszą każdego dnia przykuwa się do miejsca pod smoleńskim lotniskiem coraz to nowymi sensacyjnymi szczegółami. Niektóre mrożą krew w żyłach, inne bulwersują do granic. Nie można oprzeć się wrażeniu, że jest to celowy zabieg. Świadome skazywanie opinii publicznej na błądzenie - podczas gdy decydenci tego świata wszystko wiedzą oczywiście. Jak dotąd sprawę rozgrywają między sobą (pył wulkaniczny sięga już po Afrykę, a w Trypolisie rozbija się samolot ze 105 osobami na pokładzie lecący z RPA. Kogo miał na pokładzie?). Wydaje się, że do prawdy się nie dokopiemy dopóki któraś ze stron nie uzna, że przyszedł czas aby i nas włączyć. Jedyne co możemy w tym konkretnym przypadku - to wyłuskać fakty bezsporne, czyli te które przedarły się do nas tuż po katastrofie i - lub - są potwierdzone przez co najmniej dwa źródła. Do bezspornych więc zaliczyć można relację S. Wiśniewskiego z 10.04 umieszczoną w tvp.info o godz.11:29. Zawiera ona kilka kluczowych informacji. Oto tylko jedna z nich:
"- Nie było wielkiego ognia. Od razu przyjechała jedna straż, ale miernie im to szło. Ale nawet nie było widać, że ktoś zginął. Więc początkowo myślałem, że to był pusty samolot. Była taka potworna cisza jak po katastrofie – dodał. - To jednak nie był taki widok jak po zwykłym wypadku lotniczym. Byłem świadkiem wydarzeń w Kabatach, to wyglądało inaczej. Tu nie było widać ciał – mówił Wiśniewski." Potwierdza tę informację ambasador J.Bahr: "- Biegliśmy. Chcieliśmy wyciągać ofiary, jednak nikogo nie mogliśmy znaleźć - relacjonuje pierwsze chwile po katastrofie ambasador RP w Rosji Jerzy Bahr, który był pierwszym urzędnikiem państwowym, który w świat przesłał wiadomość o katastrofie pod Smoleńskiem." Epatowanie pseudofachowymi wyjaśnieniami, sprzecznymi informacjami, kolejnymi dodatkowymi dowodami rzeczowymi znajdowanymi rzekomo na miejscu i potwornościami zaczęło się dwa, trzy dni po katastrofie. Nie ustaje do dziś. Słynny filmik ze strzałami podobno ukazał się 14.04. po raz pierwszy. Dzisiaj można obejrzeć chyba już siedemdziesiątą wzbogaconą jego wersję, która ma nie pozostawiać wątpliwości, że to w powyższej scenerii działy się rzeczy budzące grozę. Otóż nie zdaje mi się. Tak jak już trochę przedarł się do naszej świadomości fakt, że TEN wrak nosi ślady wybuchu od wewnątrz, tak powoli przyjmiemy fakt, że TU nie było ludzi. Prawdziwa katastrofa musiała mieć miejsce gdzie indziej. Ale widocznie nie możemy o niej niczego wiedzieć. Nie rozumiem dlaczego, skoro jednocześnie podsuwa się nam jakieś matactwa i krwawe fantazje. Nie rozumiem i zaczynam się godzić z tym, że tej tajemnicy nikt nam nie objaśni. Aspiryna
Antykomunizm. Sentymentalna idea bez szans. Jaką postawę zająć wobec historycznego komunizmu? Czy była to okupacja, czy raczej socjalizm z ludzką twarzą? Czy gen. Jaruzelski powinien odpowiedzieć za zbrodnie stanu wojennego? Cieszyć się z porozumień ’89, czy płakać nad okrągłym stołem i jego dziedzictwem? Te wszystkie pytania na prawicy narodowej od lat pozostają bez odpowiedzi. Pomimo wielu dyskusji, sporów, polemik jej środowiska nie wypracowały wspólnej wyraźnej koncepcji oceny minionego okresu komunistycznego zniewolenia, a także nie przeprowadziły należytego rozrachunku z grzechami współpracy narodowców – w różnej formie – z komunistyczną władzą. Przyczyn tego zjawiska jest wiele. Swoje podłoże znajdują one zarówno w sferze ideologicznej, jak i funkcjonowania narodowych środowisk po 1945 r. w oficjalnym koncesjonowanym życiu politycznym i społecznym. Istotny jest również okres po 1989 r., w którym dopiero w drugiej połowie dwudziestolecia niepodległej Polski takie środowiska zaczęły odgrywać polityczną i opiniotwórczą rolę. Jako praprzyczynę wszelkich niedomówień w sferze jednoznacznej oceny komunizmu i udziału w jego życiu politycznym niektórych działaczy narodowych należy uznać tzw. prymat polityki realnej, której znaczenie i wagę wniosła historyczna endecja do kanonu zasad prowadzenia polityki w Polsce. Podczas gdy w XIX wieku triumfy święciła Realpolitik nie tylko w Prusach Bismarcka, ale w całej Europie, polska myśl – jak pisał Roman Dmowski – “odpowiadała biernym potępieniem brutalnej przemocy, bądź ze stanowiska chrześcijańskiego, bądź z liberalno-humanitarnego. Czynowi wroga, zagrażającego naszemu bytowi, przeciwstawiano moralizowanie”. W dziejach endecji mamy przykładów polityki realnej aż nadto – udział posłów polskich w Dumie rosyjskiej, działalność Instytutu Zachodniego prof. Zygmunta Wojciechowskiego po 1945 r., funkcjonowanie Stowarzyszenia PAX.
To tylko niektóre z nich, które budzą i pozytywne, ale i mieszane uczucia, jak również negatywne oceny, jak list Jędrzeja Giertycha do Nikity Chruszczowa czy sprawa Wiktora Trościanki i jego działalność wywiadowcza na rzecz bezpieki w Radiu Wolna Europa. Te najbardziej jaskrawe przypadki “elastycznego” podejścia do komunizmu wynikały jak najbardziej z przekonania osób prowadzących rozmowy z bezpieką – mogące z powodzeniem uchodzić za kolaborację – do szeroko rozumianego realizmu, a tym samym przyzwolenia na pewne zachowania, które w pozostałych obozach prawicy polskiej były nie do zaakceptowania. Bardzo dobrym przykładem ilustrującym jak daleko można posunąć się w owym realizmie był Jędrzej Giertych. W swej miłości do ojczyzny i chęci zachowania wpływów nurtu narodowo-katolickiego w życiu PRL-u posunął się nie tylko do owego niesławnej pamięci listu, ale również do krytyki wystąpień Solidarności w 1980 r., niekatolickiej opozycji, KOR-u, co pchnęło go w efekcie w stronę zwolenników wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Podczas wizyty redakcji “Myśl.pl” w Londynie, Albin Tybulewicz, były emigracyjny działacz Stronnictwa Narodowego, oceniając działalność Jędrzeja Giertycha na przestrzeni lat uznał ją za szkodliwą dla Polski i ruchu narodowego. Jednak co pragnął jednoznacznie i mocno podkreślić, że w jego ocenie był to szczery i gorący patriota, który całe życie poświęcił dla dobra idei narodowej, tyle, że w sposób – według Tybulewicza – błędny. Jakby nie oceniać czy to bardzo pozytywnej pracy Zygmunta Wojciechowskiego w strukturach PRL-u, zaświadczającej o słowiańskości Ziem Zachodnich, czy wysoce kontrowersyjnego stosunku Jędrzeja Giertycha do ZSRR i roli Polski w orbicie jego polityki międzynarodowej, wspólnym mianownikiem tych działań w ocenie narodowej prawicy zawsze była owa realna polityka, która determinowała posunięcia całych środowisk, przywódców czy pojedynczych osób. Pomijając jednak złożony stosunek powojennych epigonów endecji do Związku Radzieckiego, komunizmu i PRL-u, którzy byli tylko pewnym wycinkiem całej palety postaw społecznych wynikających również z prozy życia codziennego w Polsce Ludowej, w próbie odpowiedzi na pytanie, jak oceniać dziś to wszystko, co się stało po 1945 r., należy wyjść ze stanu świadomości Polaków w dobie obecnej. A jaka ona jest, jeśli chodzi o doświadczenie komunizmu w Polsce? Nie tak jednoznaczna, jak sobie wyobraża to – lub chciałaby – dzisiejsza narodowa prawica. Pierwszymi sygnałami, że wiele niedobrego dzieje się z pamięcią historyczną Polaków były wybory parlamentarne 1993 r., kiedy to Sojusz Lewicy Demokratycznej, spadkobierca Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – a nie choćby niepeerelowska socjaldemokracja wywodząca się z Solidarności – wygrał wybory parlamentarne. Byli towarzysze siedzący na ostatnim zjeździe KC PZPR w pierwszym rzędzie – Józef Oleksy, Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski zakrzyknęli wówczas: “sztandar wyprowadzić”, by za kilka lat jeszcze głośniej oznajmić, że są europejską lewicą. Oprócz rozczarowania, które oczywiście towarzyszyło bolesnym reformom gospodarczym, w połowie narodu polskiego odezwał się hodowany pieczołowicie “homo sovieticus”. Mało kto dziś pamięta, że w roku 1995 r. podczas wyborów prezydenckich, w II turze Aleksandra Kwaśniewskiego, ucieleśnienie postkomunistycznej lewicy poparło aż 17% zwolenników Ruchu Odbudowy Polski, partii Jana Olszewskiego, w powszechnej świadomości ikony ruchu Solidarności, antykomunisty, lustratora, który próbę przerwania zmowy okrągłostołowej z komunistami, przypłacił utratą stanowiska premiera. 10-letnie panowanie Aleksandra Kwaśniewskiego i łącznie 8-letnie partii postkomunistycznej na 20 lat tzw. wolnej Polski to bardzo wiele znaczy. Na tyle, że nawet Jarosław Kaczyński, któremu nie sposób odmówić zmysłu politycznego i trafnych przewidywań nastrojów społecznych, pod które konstruował politykę Prawa i Sprawiedliwości, nie wzdragał się przed uczynieniem Wojciecha Jasińskiego, prywatnie bardzo przyzwoitej osoby, ale byłego działacza aparatu PZPR, ministrem skarbu i jednym z najbardziej zaufanych ludzi w swoim kręgu. Mianowanie zaś Andrzeja Kryże wiceministrem sprawiedliwości, osoby, która w stanie wojennym skazywała opozycjonistów, to nie tyle wyraz cynizmu prezesa PiS-u, ile pogodzenie się z faktem zagnieżdżenia się w polskiej mentalności wszelkich chorób postkomunizmu, z amnezją historyczną na czele. Bo jak inaczej skomentować brak reakcji “prezesa” na fakt, że Kryże na początku 1980, będąc sędzią Sądu Rejonowego w Warszawie, skazał na areszt Andrzeja Czumę, Wojciecha Ziembińskiego i Bronisława Komorowskiego za obchodzenie w Warszawie 11 listopada 1979 rocznicy Święta Niepodległości? Pewnie jakichś jeszcze bardzo ideowych antykomunistów lub członków Ligi Republikańskiej może to dziwić. Ale za cenę dobrych posad w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym zaczęli już odróżniać komunistów “swoich” od obcych. Choć czasem pewnie burzy się w nich krew, że lider prawicy stawiał właśnie na takie osoby, to poza wąską grupką, która lata młodzieńcze spędziła na zakłócaniu pochodów SLD, poza starymi solidaruchami, co zęby zjedli i pałą dostali od ZOMO, poza pewnymi studenckimi i inteligenckimi środowiskami zafascynowanymi dziejami WiN-u, NSZ-u, rotmistrzem Pileckim i generałem Nilem, nikogo to tak naprawdę nie interesuje. Wystarczy spojrzeć na stosunek naszego społeczeństwa do stanu wojennego i osądzenia gen. Wojciecha Jaruzelskiego za komunistyczne zbrodnie. Wyniki badań społecznych są zatrważające. Po 10 latach niepodległej Polski według badania TNS-OBOP z 2001 r. 49% badanych uznawało decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego za uzasadnioną i aż 31% badanych uważało, że autorom stanu wojennego należy się szacunek. Najciekawsze jednak jest to, że w tzw. elektoratach prawicowych w tamtym okresie istniała bardzo duża część osób, która widziała uzasadnienie dla wprowadzenia stanu wojennego. Pominąć należy fakt, czy swój wybór elektorat w najlepszym przypadku motytował uchronieniem Polski przed interwencją radziecką, czy też w “spisku masońsko-żydowskim, który razem z KOR opanował i przejął Solidarność”. Po 10 latach, gdy na jaw wyszły już wszystkie zbrodnie stanu wojennego aż 44% elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, 32% Ligi Polskich Rodzin i 31% Unii Polityki Realnej twierdziło, że decyzja gen. Jaruzelskiego była uzasadniona. Ostatni sondaż CBOS z połowy maja 2009 r. rozwiewa wszelkie wątpliwości. Wniosek jest jeden – dość już walki z tą komuną, trzeba z tym dziedzictwem żyć i jakoś się do niego ustosunkować. Tym bardziej, że ambiwalentny stosunek do PRL-u jest zdecydowanie większy i nadal rośnie. I tak w 2000 r. według CBOS 44% pozytywnie oceniało PRL, a 47% źle. Dziś liczba osób z sentymentem wspominających Polskę Ludową nie zmieniła się, za to procent negatywnie ją oceniających zmalał do 43%. Inne dane również nie są pocieszające dla tych, którzy chcieliby w jakikolwiek formalno-prawny sposób pożegnać się z dziedzictwem PRL-u. 76% respondentów twierdzi, że nie powinno się rozliczać minionego okresu, tylko powinni zająć się tym historycy. Według połowy Polaków dobrze służyć Polsce mógł członek PZPR-u, członek władz państwowych, urzędnik państwowy średniego szczebla. Prawie 1/3 stwierdziła, że można było to robić będąc agentem bezpieki, prawie 40% jest przeciwna ujawnieniu ich współpracowników. Tendencję zwiększającą w porównaniu z poprzednimi latami ma także procent osób, które uważają, że nie należy ujawniać materiałów IPN-u. W 2009 r. jest to już 40%, podczas gdy w 2007 r. było to 25%, a w 2005 r. 20%. Jaka jest tego przyczyna, że w niepodległej Polsce, kraju dotkniętym wszelkimi skutkami komunizmu, ale również kraju, w którym przez 20 lat uczyniono bardzo wiele, by komunistyczne zbrodnie ujawnić, opisać oraz wskazać z imienia i nazwiska sprawców, a także odkryć ich ofiary, o których ślad miał zaginąć w głębokim nieznanym grobie zasypanym wapnem, liczba osób świadomych okrucieństwa komunistycznego i potrafiących wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski jest równa wyżej opisanej bezrefleksyjnej masie lub nawet się zmniejsza? Dla czytelników “Myśl.pl” pytanie retoryczne, ale dla chcących zrozumieć stosunek Polaków do komunizmu i PRL-u dość istotne. Doświadczenie – szczególnie – zmiany sytuacji materialnej w III RP spowodowało u szerokich mas społeczeństwa rozczarowanie “możliwościami”, jakie dawało “demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej” jak zapewnia Konstytucja RP. Generał Wojciech Jaruzelski już na początku lat 90., gdy pojawiły się pierwsze próby postawienia go przed sądem za stan wojenny, mające być de facto ukoronowaniem prawnego rozliczenia się z okresem PRL-u, nie bez kozery stawiał swoim oskarżycielom pytania bez odpowiedzi: “proszę, sądźcie mnie, ale powiedzcie, ile dzieci wyjeżdża teraz na kolonie”. Pogarszająca się sytuacja materialna z dnia na dzień i zwykła niepewność jutra pchnęły ludzi do tęsknoty za czasami szarymi, nudnymi, nijakimi, ale “pewnymi, spokojnymi, gdzie wystarczało na chleb, a wszyscy mieli mniej więcej tyle samo, a nie tak jak teraz, że cwaniaki porobili fortuny, a uczciwi ludzie, co pracowali po 30 lat w jednym zakładzie poszli na bruk”. Ten powyższy passus z “nocnych Polaków rozmów”, jakie toczyły się w każdym domu – i dalej toczą – ograniczał się wyłącznie do sfery materialnej. Zabrakło narodowych elit, które w odpowiednim okresie skierowałyby zainteresowanie społeczeństwa na sferę pozaekonomiczną. Te, które przetrwały poszły na kolaborację z komunistami lub po rozczarowaniu ideami “socjalizmu z ludzką twarzą” zajęły się po 1989 r. tropieniem antysemityzmu, ciemnogrodu i zwalczaniem endeckiego ducha w narodzie, jak czyniło to środowisko związane z “Gazetą Wyborczą”. To w końcu tam zdarzały się freudowskie pomyłki i niektórych zbrodniarzy mających krew na rękach nazywano “ludźmi honoru”. Pomiędzy sformułowaniami, które tu padają ze strony piszącego, a mianowicie “wolna lub niepodległa Polska”, “zbrodnie lub okrucieństwa komunistyczne”, “zniewolenie” itp., a zaprezentowanymi wynikami badań, istnieje wyraźny dysonans. Jest on na tyle głęboki i uzasadniony, jeśli prześledzić doświadczenia innych krajów, które przez rodzimych zdrajców i mordy NKWD uzyskały w nazwie swojego państwa po 1945 r. dodatkowe określenia: “ludowa” lub “radziecka”. Najlepszy przykład stanowią chyba państwa bałtyckie, a w nich Litwa. Dla tego państwa w opinii litewskich polityków, elit i społeczeństwa okres po 1945 r. to czysta okupacja – u nas słowo niespotykane na określenie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a na domiar złego kwitowanej często lakonicznym stwierdzeniem “u nas tam w Polsce komunizmu nie było”. Osoby zajmujące ważne funkcje państwowe w Litewskiej SRR to dla Litwinów kolaboranci i sługusy Moskwy. U nas Władysław Gomułka, I sekretarz PZPR to prawie bohater narodowy, który przeciwstawił się Moskwie. Litwini mają też swojego gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Za najlepszy komentarz do oceny przez nich postawy i analogicznej historii przywódcy komunistycznej partii w bloku wschodnim niech posłuży charakterystyczny biogram zawarty w książce prezydenta Litwy Valdasa Adamkusa “Nasz los – Litwa”: “Mykolas Burokevičius (ur. 1927) – działacz komunistyczny, I Sekretarz Komunistycznej Partii Litwy w latach 1989-1991 […]. Od 1990 do 1991 roku zasiadał w moskiewskim Politbiurze jako przedstawiciel kolaboranckiej KPL «na platformie». W 1991 roku litewskie władze rozpoczęły ściganie Burokevičiusa za udział w wypadkach styczniowych pod wileńską wieżą telewizyjną 13 stycznia tego samego roku. W 1994 r. został aresztowany […]. Przez pięć lat przebywał w areszcie, 1999 roku skazano go na 12 lat więzienia za działalność antypaństwową oraz współudział w zabójstwie litewskich obywateli w wypadkach styczniowych w Wilnie”. Przypomnieć należy, że wtedy zginęło 14 osób w Wilnie, a w stanie wojennym o wiele więcej. Ale nie o liczby chodzi, tylko nazywanie rzeczy po imieniu. Polacy, jak widać, mają z tym problem. Podobnie jest na Łotwie i Estonii, gdzie np. Rosjanie kojarzeni z komunizmem i sowiecką okupacją często zwracają się dziś do instytucji europejskich z prośbą o ochronę praw ich mniejszości. W tym względzie prezydent naszego kraju powinien posłuchać, co mówi mu prezydent półtoramilionowego kraju i inne kraje bałtyckie, w tym Litwa. Można by jeszcze długo wyliczać przykłady polskiej amnezji historycznej na wielkie spustoszenie, jakie uczynił komunizm w świadomości narodowej Polaków. Ale nie spowoduje to żadnych większych skutków w jej pozytywnej zmianie, bo o wiele większą siłę oddziaływania miała ostatnia akcja propagandowa związana z rocznicą pierwszych “wolnych” wyborów 4 czerwca 1989 r. Dziecko w szkole podstawowej wie, że nie wolnych, bo 65% z góry ustalonych miejsc w Sejmie przypadło przedstawicielom PZPR, ZSL, SD oraz stronnictwom prorządowym, natomiast pozostałe 35% zajęli kandydaci Solidarności i partii opozycyjnych. Taki układ trwał aż do 1991 r. Historia mitu okrągłego stołu i 4 czerwca 1989 r. jest powszechnie znana w kręgach narodowej prawicy. Ale nawet dla kompletnego ignoranta historycznego zwykłe zasady matematyki wystarczą, by powiedzieć “nie!” na takie dictum i przekłamanie historii najnowszej Polski. Nachalne lansowanie czegoś, co jest oczywistą nieprawdą i sukcesem pseudoelit, które 20 lat temu podzieliły między siebie Polskę, by ją okradać, a ludzi oszukiwać, że “4 czerwca 1989 r. skończył się komunizm” dodatkowo umysłowo rozleniwiają tych, którzy chcieliby przedstawić inną wizję historii. Nie jest to wizja Polski, z którą się można zgodzić, ale która intelektualnie nie porywa. W swej prostocie jest infantylna i z gruntu bezkrytyczna dla jej promotorów. Potencjalnych adwersarzy odpycha przez kłamstwo w żywe oczy i nie skłania do refleksji. Ugruntowuje wśród nieobecnych społecznie, politycznie, historycznie – marazm, a u zaangażowanych brnięcie w wersję coraz bardziej idących we wnioskach prac naukowych, w stylu biografii Lecha Wałęsy autorstwa Pawła Zyzaka. Święto 4 czerwca 1989 r. i rocznica okrągłego stołu to święto starych politycznych dziadów na emeryturze, takich jak Aleksander Kwaśniewski czy Adam Michnik, a nie polskiego społeczeństwa, w tym głównie młodych ludzi – 20-, 30-latków. Dochodzi do takich aberracji, że politycy dla swoich wyborczych celów posługują się Instytutem Pamięci Narodowej. I to zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Nagłe odkrycia czyjegoś niesprecyzowanego do końca rodzaju współpracy akurat w przeddzień powołania kolejnego kandydata na ważny urząd albo już go piastującego w okresie rządów PiS-u są tego doskonałym przykładem. Z drugiej strony mamy IPN wykorzystywany jako straszak do walki właśnie z antykomunizmem. Bartosz Arłukowicz, poseł SLD, chciał nie tak dawno podpalić IPN. Zorganizował happening, na którym odpowiednia iluminacja stwarzała wrażenie, że budynek przy Rondzie Daszyńskiego płonął. Jak stwierdził, pragnął, aby jego dzieci żyły w przyszłości bez historycznych niedomówień. Pech chciał, że tuż po jego akcji IPN ogłosił najnowsze wyniki badań, z których wynikało, że SB chciało w latach PRL-u otruć Annę Walentynowicz. Co by było, jakby w tym dniu IPN spłonął w przenośni i dosłownie? Ale IPN budzi też kontrowersje na prawicy narodowej. Pewna jej część idzie od czasu do czasu w sukurs tym, którzy by chcieli, aby ich dzieci nigdy się nie dowiedziały, że ich dziadkowie lub nawet ojcowie byli zdrajcami Polski, wyrywali paznokcie za sfingowaną kradzież kilkudziesięciu znaczków pocztowych, strzelali w tył głowy. Oczywiście, ciężar zarzutów wobec osób, które się złamały i współpracowały z komunistyczną władzą, a których bronią, nie miał takiego kalibru, ale w umiejętny sposób stosując miarę owej polityki realnej potrafią odpowiedzialność rozmyć, zbagatelizować, umieszczając niektórych bohaterów afer teczkowych w panteonie mężów stanu cierpiących “za wiarę, króla i ojczyznę”. Przykład rwetesu i darcia szat, jaki się podniósł po części narodowej strony prawicy przy zdemaskowaniu osoby publicznej, kryjącej się w PRL-u pod pseudonimem TW “Grey” jest tego najlepszym przykładem. Nie inaczej było, kiedy klub kwartalnika “Myśl.pl” zorganizował w Gdyni spotkanie ze Sławomirem Cenckiewiczem na temat “Agentura komunistyczna w polskim środowisku narodowym po II wojnie światowej”. Pojawiły się głosy, że współautor książki “SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” to wróg endecji i inkwizytor IPN, który śmiał razem z “Myśl.pl” naruszyć zmowę milczenia wobec niewygodnych dla niektórych neoendeków faktów historycznych.
Nie można bronić oczywistych półprawd, niedomówień czy ewidentnych kłamstw lub czynów, które u ludzi odwołujących się do kanonu wartości konserwatywno-narodowych budzą odrazę i nie stoją w zgodzie z prawdą, dobrem, odpowiedzialnością polityczną, granicami współpracy politycznej. Młode pokolenie, które jest zainteresowane historią najnowszą i jest politycznie zaangażowane, ze względu na specyfikę wieku nie jest w stanie zaakceptować ani wyobrazić sobie zgniłych kompromisów z komunistami, podczas gdy ci ostatni do ostatnich dni ukrywali prawdę o rotmistrzu Pileckim i generale Nilu, wymordowali całą elitę narodową, a lewicowej, niekomunistycznej, złamali kręgosłup moralny. Stosunek do komunizmu to nie tylko kwestia estetyki moralnej, to głos, że młodzież wkraczająca w sferę społeczno-polityczną potrzebuje jasnego przekazu i czytelnych zasad oceny polskiej historii po 1945 r., a nie przesuwania się po nieskończonej osi kolaboracji z władzami komunistycznymi, na której nie ma skali, ani granic postępowania, z gradacją stopnia przyznawania się do winy: 1. nie współpracowałem, 2. współpracowałem, ale nie donosiłem, 3. donosiłem, ale nikomu krzywdy nie zrobiłem 4. stała się krzywda, ale robiłem to dla Polski. Komicznie brzmią głosy oburzenia naszych narodowych “wrzeszczących staruszków”, że Bronisław Wildstein stał się w pewnym sensie idolem antykomunizmu w dobie obecnej i ucieleśnieniem walki z postkomunizmem obecnym w życiu państwowym, mediach, kulturze. Młodzieży, w tym tej, która ma poglądy zbliżone do neoendecji nie interesuje już jego indyferentyzm religijny, epizod masoński i gazetowowyborczy czy pochodzenie. Podziwia go za bezkompromisowość, nazywanie zbrodni zbrodnią i krytycyzm wobec własnego środowiska dziennikarskiego. Jak więc oceniać komunizm? Jednoznacznie, bez żadnych skrupułów, bez usprawiedliwiania historycznych flirtów elit przedstawicieli środowiska narodowego. Formacja polityczna, która miała przed II wojną światową rząd dusz w narodzie ma zdecydowanie większe zobowiązania wobec Polaków i historii niż uczestniczenie w sporze o PRL po stronie tych, którzy chcą podpalić IPN – na razie tylko podczas happeningu.
Jak ocenić antykomunizm w XXI wieku? Jako postawę godną pochwały i największego uznania, tym większego, im u młodszej części społeczeństwa występuje. Ale na dziś wyłącznie postawę sentymentalną, a nie państwowotwórczą, aktywną społecznie i modyfikującą mentalność Polaków w stronę uwolnienia się od dziedzictwa peerelowskiego. Wszystkie namacalne dowody świadczące o odkłamywaniu historii po 1945 r. realizują się wyłącznie w sferze symbolicznej. Dekomunizacja w Polsce się nie dokonała. Beneficjenci Polski Ludowej byli legalnie i w świetle kamer beneficjentami “demokratycznego państwa” przez połowę okresu jego dotychczasowego funkcjonowania. Postkomunistyczne społeczeństwo w erze postpolityki ma się dobrze i nie wie, czego chce ta rozkrzyczana młodzież, która nie żyła w PRL-u, a teraz próbuje ją rozliczać. Antykomunizm jako siła napędowa polityki, element jej gry lub kampanii wyborczej odchodzi więc do lamusa. Po okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości wydawało się, że wszystkie owe niedomówienia zostaną rozstrzygnięte, cała prawda “o bezbożnym komunizmie” w końcu ujrzy światło dzienne. Tymczasem partia rządząca, zresztą jak każda w chwili obecnej, sama zarzekła się własnych ideałów, nie stawiając na jakość, ale na ilość i karność partyjnych zastępów. Wielkie projekty, jak lustracja, zostały źle przygotowane merytorycznie i wpisane w bieżącą politykę. Dziś przysypane grubą warstwą kurzu, po którym przez najbliższe lata można będzie pisać tylko palcem, po latach stracą na aktualności. Zresztą nie pozwoli na to społeczeństwo, które w 2009 r. według wspomnianego badania CBOS stwierdziło aż w 69 %, że sprawiedliwe rozliczenie tego okresu jest już niemożliwe. Badania nad komunizmem powinny być prowadzone w dalszym ciągu ze zdwojoną siłą. Dążenie do prawdy historycznej to nie tylko obowiązek zawodowy historyka, ale pragnienie każdego Polaka, dla którego Polska coś jeszcze znaczy. Jeśli antykomunizm nie spełni swojej roli w budowaniu tożsamości społeczeństwa po 1989 r., bo nie może, to warto, by część historyków zainteresowała się tymi polami historii najnowszej, która daje nam Polakom powód do dumy na tle innych narodów. Pozytywna historia, bo przeżyć dramatycznych mamy w naszych dziejach już dość, powinna zagościć w publicystyce historycznej, mediach i kulturze. Wzory odwagi, męstwa, poświęcenia w walce zbrojnej powinny iść w parze z przypomnieniem zdobyczy na polu edukacji, gospodarki, kultury. Kwartalnik “Myśl.pl”, choć przypomina tylko pewien wycinek dziejów Polski w postaci historii ruchu narodowego, zawsze stara się takie zadanie spełnić, promując choćby – jak w tym numerze – idee Jana Gwalberta Pawlikowskiego, postać zapomnianą, ale pozytywną i wielce zasłużoną dla myśli ekologicznej, dziś odpychanej przez prawicę, a zawłaszczonej ideologicznie przez lewicę.
Ireneusz Fryszkowski
Dwa Tupolewy? Hipoteza przywoływana przez niektórych blogerów, wedle której 10 kwietnia w Smoleńsku doszło do totalnej mistyfikacji (na niewyobrażalną skalę), tzn. że wszystkie zdjęcia z miejsca katastrofy nie pokazują polskiego Tupolewa, lecz rosyjską wydmuszkę, a prawdziwa katastrofa/zestrzelenie itd. samolotu z delegacją prezydencką zaszły gdzie indziej, zaś niektóre ciała zostały dostarczone na miejsce rzekomej katastrofy - wydaje mi się bardzo trudna do obronienia. Jestem przekonany, że dostatecznie mocnym i mrożącym krew w żyłach scenariuszem jest ten, w którym polski Tupolew jest błędnie naprowadzany przez wieżę (lub przez ruchome radiolatarnie i/lub w wyniku działań Iła), a w dodatku dochodzi do jakiegoś wybuchu na pokładzie, który robi miazgę i z większości pasażerów i z kadłuba. Taki bowiem scenariusz, przy założeniu, że zrealizowały go specsłużby rosyjskie i tak po jego udowodnieniu grozi izolacją Moskwy na arenie międzynarodowej i powrotem Zachodu do strategii zimnowojennej, na czym Polska mogłaby tylko zyskać. Wróćmy jednak do hipotezy dwóch Tupolewów i spróbujmy ją wspólnie przemyśleć, wiedząc, że posowieckie, tak jak i sowieckie służby, zdolne są do mistyfikacji na skalę wprost nieprawdopodobną (o czym świadczyła kiedyś choćby słynna komisja Nikołaja Burdenki, dowodząca z pełną powagą, że za zbrodnią katyńską stoją Niemcy). Za tą właśnie hipotezą przemawia rosyjskie mistrzostwo świata w dezinformacji i kamuflażu, zagadkowe relacje świadków, mówiące o tym, że nie można było znaleźć ciał ofiar (montażysta TVP S. Wiśniewski mówił, że wyglądało to tak, jakby spadł pusty samolot) oraz skala zniszczeń Tupolewa, który, pomijając ogon, podwozie i jeszcze parę kawałków skrzydeł, wyglądał tak, jakby był zrobiony ze szkła. Jeśli weźmiemy pod uwagę to, że Wiśniewski (oraz Bahr) dotarł tylko do pewnej części pobojowiska, to ciała mogły być rozsypane nieco dalej. Oczywiście, samo to, że służby rosyjskie nie pozwalały na spenetrowanie pobojowiska przez Polaków, jest wyjątkowo podejrzane – mogły te służby wszak zamykać teren po to, by mistyfikacja została dograna do perfekcji. Wiemy jednak przecież, że można było wleźć na miejsce katastrofy z innych, nieblokowanych przez służby stron, tzn. nie był to teren pilnie strzeżony (np. z wyposażoną w ostrą broń ochroną) jak jakaś sowiecka zona wojskowa, a tym samym służby zwyczajnie nie obawiały się gapiów. Mogły się nie bać właśnie z tego powodu, że „nie było kogo ratować”, czyli faktycznie doszło do masakry. Na migawkach widać zresztą, że goście się już nie spieszą, wałęsają, stoją, palą papierosy i nic szczególnego się nie dzieje, ot, akcja ratownicza po rusku. Gdyby spadł jakiś drugi Tupolew, to cała akcja związana z katastrofą musiałaby być przeprowadzona na dwóch poziomach: zabezpieczenie pierwszej katastrofy (tajnej) i osłona drugiej (tej na pokaz). Pomijam już ilość ludzi, którzy musieliby być wtajemniczeni w taki plan i jego realizację (włącznie z eliminowaniem lub neutralizowaniem przypadkowych świadków), a którzy musieliby trzymać język za zębami (w Rosji oczywiście jest to do wyobrażenia, jeśli wczytamy się w książki znawców rosyjskiej rzeczywistości), ale taka operacja musiałaby być też zabezpieczona od strony „zewnętrznego wyglądu”. Musiano by zabezpieczyć przebieg takiej operacji nie tylko przed przypadkowymi świadkami, ale i przed przechwyceniem przez amerykańskie satelity szpiegowskie (wszak w pewnym momencie lotu pojawiałby się drugi Tupolew – skądś startujący i lecący do Smoleńska, a polski Tupolew musiałby być zepchnięty gdzieś indziej lub zestrzelony). Poza tym musiano by zapewnić (znowu niezauważalny na satelitach) transport ciał (przynajmniej tych pokazanych Polakom) z polskiego Tupolewa w okolice lotniska Siewiernoje. Co więcej, musiano by „zabezpieczyć” łączność między polskim Tupolewem a Polską, tak by żaden alarmujący sygnał o ataku/przechwyceniu/zmuszeniu do lądowania przez rosyjskie lotnictwo itd. nie dotarł do kraju czy do polskich służb kontrwywiadowczych (nie wykluczam, rzecz jasna, współudziału polskich posowieckich służb w całej akcji, choć to rzecz do udowodnienia). Mówiąc krótko, musiano by nie tylko przygotować taki zamach z dużym wyprzedzeniem, angażując mnóstwo ludzi (całkowicie zaufanych, tj. takich, co nie wyjawiliby kulis akcji Zachodowi, a już zwłaszcza polskiej opinii publicznej), ale i musiano by na wszelkie sposoby zabezpieczyć się przed „podglądnięciem” operacji terrorystycznej przez satelity szpiegowskie. To ostatnie zaś wydaje mi się zupełnie niemożliwe. Musiano by bowiem roztoczyć sztuczną mgłę nad wielkim obszarem, musiano by izolować poszczególne miejsca od jakichkolwiek gapiów – słowem, musiano by zastosować totalną strategię ZSSR, a nie Federacji Rosyjskiej. Ba, takie skomplikowane działania przecież także byłyby widzialne. FR działa poza tym punktowo, nie totalnie – co twierdzę, obserwując współczesną Rosję z oddali. Wprawdzie Putin uznał rozpad ZSSR za wyjątkową pomyłkę XX w., ale nie był w stanie postawić glinianego kolosa na żelaznych nogach dawnego imperium. Za jego czasów Rosja nie była już w stanie napadać na wielkie kraje, gnębiła więc słabych i niezdolnych do obrony przeciwników, takich jak Czeczenia czy Gruzja. No i obywateli rosyjskich domagających się prawdy, jak choćby A. Politkowska. Zabijanie słabych i niewinnych nie jest zaś świadectwem siły, lecz niemocy. Pomijam w tym miejscu barbarzyństwo zabójców z piekła rodem, pastwiących się nad bezbronnymi ofiarami, zabójców takich jak Mengele (któremu nawiasem mówiąc, pozwolono dokonać żywota w Ameryce Południowej dopiero w 1979 r.). Jeśli bowiem jakieś służby specjalne urządzają sobie rzeź na ludności cywilnej, to przecież zachowują się dokładnie tak jak terroryści, którzy nie mogąc stanąć do otwartej walki z jakąś armią, tchórzliwie mordują nieuzbrojonych przechodniów lub po prostu cywili, by innym, silniejszym „udzielić lekcji strachu”. Ci silniejsi zaś muszą żywić pogardę do takich „bojców”. Przy założeniu, że 10 kwietnia doszło do totalnej mistyfikacji, należałoby – i być może taka była przesłanka rozumowania Aleksandra Ściosa, który, znając machinę sowiecką, powątpiewał w możliwość naszego dotarcia do prawdy, jeśli chodzi o przyczyny tragedii – przyjąć, że wszystkie, dosłownie wszystkie, dowody tego, co się wydarzyło 10 kwietnia – poczynając od szczątków, poprzez ekspertyzy, zdjęcia, na filmikach (takich jak Koli) kończąc, są elementami tejże mistyfikacji; czyli że wszyscy brodzimy w smoleńskiej sztucznej, wojskowej mgle. Coś takiego – tzn. totalną mistyfikację – zapewnia prowadzenie śledztwa przez Moskwę, ale przecież nie wszystko jest w jej rękach. Naturalnie, gdyby wszystkie dowody były preparowane, to przecież musiałyby być zrobione w sposób doskonały, wykluczający stwierdzenie mistyfikacji. Nawet przy promoskiewskim, serwilistycznym nastawieniu obecnych władz polskich, przy uaktywnionej agenturze i przy rzeszy pożytecznych idiotów w przeróżnych instytucjach, to nie można przecież założyć, że nikt nie byłby w stanie wykryć mistyfikacji, a tym samym, że nie mogłaby zostać ona upubliczniona, ku całkowitej sromocie Kremla. Sądzę więc, że dla Rosji w zupełności wystarczył plan minimum (mgła, złe naprowadzanie, wybuch i celowo opóźniana akcja ratownicza). Reszty dopełniły rosyjskie służby na miejscu, które nie tylko przejęły cały natowski sprzęt, ale i zadbały o to, by jego część się nie znalazła. Jak choćby telefon satelitarny Prezydenta, o czym informuje nas beztrosko prokurator generalny Seremet. Zresztą, po co nam dziś jakiś telefon, skoro była defilada polskiego wojska na Placu Czerwonym? Cieszmy się z tego co mamy, a nie szukajmy dziury w całym. FYM
Dlaczego elity, dziennikarze, kochają PO i nienawidzą PiS.
Część 1/4. Otóż, piekło rozpętało się gdy do - nazwijmy ich "rzodkiewkami, albo burakami" - dotarło, że wyborcze deklaracje PiS mogą nie być tylko zwykłą gadką-szmatką pod publiczkę. A gdy za deklaracjami PiS poszły też czyny, wtedy to na rzodkiewki, ich potomków, kryptospadkobierców, kryptoprzydupasów, i inne dworskie gnidy padł niesamowity zwierzęcy strach. Strach doprowadzający do panicznej zbiorowej histerii, nie tylko medialnej. Układ polityczno-medialno-mafijny - który uwłaszczył się na majątku narodowym w mniej lub bardziej legalny sposób i który dzięki wielkiej kasie i zachowanym wpływom nie tylko w kraju ale i w całej europie, przyciągał jak magnes coraz większą ilość kiedyś nawet w miarę zacnych ludzi - poczuł się śmiertelnie zagrożony. Dotychczas, ku uciesze rzodkiewkowych oligarchów, korumpowanie i demoralizacja nowych sprzymierzeńców postępowały lawinowo, dając tym samym coraz większe możliwości wpływania na wszystko co się działo i dzieje w Polsce. Również poprzez media i dyspozycyjnych dziennikarzy. Więc trudno się dziwić, że zagrożenie jakie nagle realnie się pojawiło, zrodziło zwierzęcy strach w tym konglomeracie zła, który natychmiast zwarł szeregi. Śmiertelnie wystraszona rzodkiew zrozumiała, że realnie tylko PiS może zagrozić ich przywilejom, ogromnym wpływom w uniwersytetach, szkolnictwie, sądownictwie, prokuraturze, mediach i wszystkich innych newralgicznych instytucjach.
A zagrozić wpływom tej mafii można było tylko poprzez zdecydowane działania prokuratorskie zmierzające do ujawnienia przed społeczeństwem całej prawdy o tej pokomuszej ośmiornicy traktującej Polskę jak swój własny folwark. Rzodkiewki zrozumiały, że jeśli okłamywane dotąd społeczeństwo pozna całą prawdę, wtedy zacznie się domagać rozliczenia tej poubeckiej rzodkiewkowej mafii której macki sięgają wszędzie. A wtedy będzie po ptokach.
Dlaczego "elity", dziennikarze, kochają PO i nienawidzą PiS. Część 2/4. Ten zwierzęcy strach spowodował, że na gwałt poszukiwali kogoś kto by im zapewnił bezpieczeństwo i chronił ich interesy oraz ogromne wpływy. A bezpieczeństwo, wręcz nietykalność, mógł zagwarantować rzodkiewkom tylko naturalny ich sojusznik, czyli PO. PO, organizacja powiązana tak licznymi interesami z oligarchami wywodzącymi się z elit komunistycznych i byłych służb specjalnych. Niestety, jedni i drudzy w ciągu tych około 20 lat prawie całkowicie się zasymilowali dmuchając już w jedną trąbę. Ten nowy zasymilowany byt wykreował z siebie Nową Rasę Panów, nieomylnych Nadludzi, lewackich faszystów pełnych przerażającej buty i pychy, traktujących inaczej myślących gorzej niż ludzi 5 kategorii, często gorzej niż bezrozumne bydło. Dodatkową gwarancją nietykalności, cementującą jednocześnie wzajemną lojalność i miłość, są haki będące w posiadaniu byłych pracowników UB i SB. A taki argument jest gwoździem do trumny dla każdego niepokornego, czy nielojalnego. Tak więc wszystko układa się w logiczną całość. Słabość charakteru, grzechy młodości, chciwość, gnidowatość itp. skutkują obecnie bezgraniczną wzajemną miłością. Rzodkiewek do PO, z wdzięczności, a PO do rzodkiewek też z wdzięczności. Miłością cementowaną dodatkowo powiązaniami biznesowymi. Czyż można sobie wyobrazić bardziej zgodne małżeństwo?
Dlaczego "elity", dziennikarze, kochają PO i nienawidzą PiS. Część 3/4. Ogólnie rzecz biorąc obowiązuje kardynalna zasada: Wy nie ruszacie naszych, a my nie ruszamy waszych! No, i oczywiście będziemy wszelkimi siłami i środkami zwalczać naszego wspólnego wroga zagrażającego tak ślicznej symbiozie. Współpraca tych dwóch sił zaczęła się już podczas rozmów Okrągłego Stołu, w wyniku których siły patriotyczne zostały w bezczelny sposób oszukane a następnie odsunięte od wszelkich wpływów. Wygrana PiS tylko scementowała ten zbrodniczy układ, i tyle. Dlatego nie dziwi, że aż tyle rzodkiewek w ostatnich wyborach głosowało z wdzięczności na PO, zaś prawie żaden na PiS. Nie dziwi też nikogo, że obecnie aż tylu lewaków znajduje się w awangardzie wrogów najzacieklej zwalczających PiS. No i nie dziwi gremialne gloryfikowanie PO przez rzodkiewki i ich kryptozwolenników. Stąd właśnie bierze się to nachalne, permanentne, niesłychanie bezczelne odwracanie kota ogonem na każdym kroku. Choćby to serwowanie bajeczek dla maluczkich, że jest odwrotnie i że to niby rzodkiewki całym sercem kochają PiS a nienawidzą PO. Oczywiście jest to horrendalnym kłamstwem spreparowanym przez media. Skrajną podłością i demagogią ludzi bez zasad i honoru. Ludzi wywodzących się bezpośrednio lub pośrednio z komunistycznego bagna. Jednak, by to bezczelne odwracanie kota ogonem się powiodło, potrzebna jest tylko odpowiednio spreparowana orgia medialna. Ale to żaden problem. Sygnatariusze porozumienia mają przecież w swych brudnych łapach wszystkie opiniotwórcze media, wiec wystarczy tylko puścić machinę w ruch by wyprać ludziom mózgi w danym temacie i po problemie. Bo oczywistym jest, że media i kasa to jest realna władza nad duszami i sercami ludzi.
Dlaczego "elity", dziennikarze, kochają PO i nienawidzą PiS. Część 4/4. A więc by słowo stało się ciałem, wystarczy, zgodnie z zasadą Goebbelsa, prać ludziom mózgi na okrągło nie dając czasu na zastanowienie. Dlatego to szczekaczki serwujące nam tanią propagandę, typu TVN24, Superstacja, radio TOK FM, TVN, Polsat, Onet, WP, o2, Interia, itd, itd. pracują pełną parą przez 24 godziny/dobę. Kto wygra z taką potęgą której główne cele wytycza od lat Gazeta Wyborcza? Kto wygra z mediami w których pracują karni dziennikarze wyszkoleni jak psy Pawłowa przez proroka Michnika? Michnika który faktycznie pociąga za wszystkie sznurki? Michnika, absolutnego władcy Polski? Czyżby media państwowe które nie mają realnej możliwości prania mózgów przez całą dobę i wszystkie dni w roku? Wolne żarty. Tak ograniczone w możliwościach wciskania kitu media państwowe nie mają szans nawet z pojedynczą stacją typu TVN24. Wystarczy policzyć i porównać ilość i "jakość" programów typu "pralka" serwowanych w samej tylko TVN24 i w mediach publicznych a szybko zrozumiemy, że ta konfrontacja z prywaciarzami przypominać może tylko starcie lokomotywy z Fiatem 126. Ale, zakładając nawet, zgodnie z rzodkiewkową propagandą, że media publiczne są od zawsze w rękach PiS, to zaręczam, że mając np. możliwość wyboru, tylko skrajny idiota, nieprawdopodobny kretyn zamieniłby pokomusze prywatne imperia medialne popierające PO na media publiczne. Stosunek sił i możliwości tych mediów jest jak 1:100. Bo tylko media pokomusze są mediami opiniotwórczymi. Tylko one namaszczają ludzi na autorytety. I to one realnie wynoszą na piedestały i z nich strącają (vide Wałęsa). Więc nawet idiota powinien zrozumieć gdzie tkwi prawdziwa siła i władza i kto realnie rządzi Polską. Blizna
13 maja 2010 "Intelektualna bezbronność jest konsekwencją państwowej edukacji".. - twierdziła Ayn Rand, tak – ta sama, która określiła Emmanuela Kanta, jako” pierwszego hippisa”. Oczywiście Kant nie był hippisem, w sensie zewnętrznych znamion postępowania i nie był na Przystanku Woodstock, gdzie przyszłe „ dzieci kwiaty” taplały się w błocie całkowitej wolności, taplając się w błotnym seksie, niczym żółwie błotne- uprawiające seks błotny. Mógł być najwyżej hippisem intelektualnym, który za pomocą ludzkiego rozumu chciałby skonstruować świat i ten świat miałby być doskonały. Świat jest doskonały bo stworzony został przez Pana Boga według zasad przyczynowo –skutkowych i z wszelkimi bogactwami, które się na nim znajdują.; człowiek jedynie odkrywa to wszystko co pomoże mu posłużyć dla poprawienia swojego losu, a nie wymyśla świata na nowo.. Socjaliści pod wszelkimi szerokościami geograficznymi mają to do siebie, że chcą poprawiać świat. Mają dobre chęci i… demokrację, przy pomocy które te dobre chęci zaspokajają. I dlatego coraz większe piekło panuje na Ziemi.. Bo demokracja, jako wymysł człowieka, kłóci się z zasadami przyczynowo- skutkowymi panującymi w sposób naturalny na świecie.. „Czy ktoś chciałby się leczyć w szpitalu, gdzie metody terapii ustala się w wyniku głosowania pacjentów i lekarzy”- pyta ironicznie Ayn Rand, autorka takich szlagierów libertariańskich jak „Atlas zbuntowany”, „Źródło”, „Hymn” czy „Powrót człowieka pierwotnego”.? Socjaliści mają system, który narzucany nam od góry, ma skonstruować zupełnie nowy świat, który do tej pory- dopóki nie pojawili się socjaliści- funkcjonował oparty na swobodnym kształtowaniu się rzeczywistości od dołu.. W wyniku samoorganizacji ludzkości na zasadach wolnorynkowych.. Oczywiście nie w czystej formie, bo często człowiek człowiekowi fundował zły los.. Ale porównując wiek dziewiętnasty w Europie, wiek wolności i kapitalizmu, z wiekiem dwudziestym- wiekiem socjalizmu i wielkich jego zbrodni- człowiek myślący a nie wychowany na państwowej edukacji- dostaje dreszczy intelektualnych.. I ta intelektualna bezbronność jest konsekwencją państwowej edukacji.. Dziewiętnasty wiek przedstawia się jako wiek ciemnoty i zacofania oraz „drapieżnego” kapitalizmu. Natomiast wiek dwudziesty- to wiek postępu i rozwoju- znaczy się socjalizmu demokratycznego. A przecież wielcy zbrodniarze dwudziestego wieku, zarówno Hitler i Stalin, to owoce demokratycznego socjalizmu. .Hitler zdobył władzę w wyniku demokratycznych wyborów, a Stalin kontynuował demokrację, co do której podwaliny położyli inni wielcy zbrodniarze - Lenin i Trocki.. Socjaldemokraci. Dlaczego wspominam o systemie, który to system, mają socjaliści zarówno ci pobożni jak i ci bezbożni, a ten ich system gwałcący na co dzień wolny rynek i zdrowy rozsądek przy pomocy narzędzia demokracji- doprowadza państwa na skraj bankructwa materialnego i moralnego? Wszelki system się nie sprawdza, bo świat i życie człowieka powinno się samoorganizować, a nie być organizowane i konstruowane od góry, przez jaśnie oświeconych, wierzących w potęgę rozumu.. Rozum jest potrzebny , jak najbardziej, ale nie do organizowania życia całej ludzkości.. W określonym celu Pan Bóg dał każdemu rozum i wolną wolę.. Niech organizuje swoje życie sam.. Bohater spektaklu, który obejrzałem w minioną sobotę w Studio Buffo miał swój system.. Była to komedia sytuacyjna francuskiego dramaturga Marca Camolettiego pt” Boeing, Boeing”, gdzie bohater posiada życie uczuciowe regulowane przez międzynarodowy rozkład lotów(???). Ma trzy” narzeczone”, wszystkie są stewardesami i każda sądzi , że jest tą jedyną.. Dzięki precyzyjnej organizacji , głównemu bohaterowi udaje się skoordynować wizyty kolejnych” narzeczonych”. Ale szlag trafia system, gdy pojawiają się niewielkie zmiany w ruchu lotniczym i wszystkie „ narzeczone” lądują jednocześnie u niego w domu..(???). Nad Atlantykiem była burza.. Komedia sytuacyjna zorganizowana w systemie wymyślonym przez głównego bohatera jest śmieszna- to tylko teatr, ale system zorganizowany przez socjalistów już śmieszny nie jest.. Dotyczy nas na co dzień.. I organizuje nam życie w wymyślonym systemie.. Dodatkowy dreszcz emocji przeżyłem , gdy parkingowy pokazał gdzie mogę zaparkować swój samochód na parkingu za Studiem Buffo..” Na tym miejscu parkuje pani Natasza Urbańska swoją Toyotę”(????)- powiedział, a ja akurat jestem sympatykiem talentu pani Nataszy, zarówno tanecznego jak i wokalnego.. No i… Ale cichoooooo.. Żeby się żona nie dowiedziała. Chociaż, jak przeczyta felieton...(???). Lody z „Korala” też są smaczne! Mam nawet w muzycznym Studio Buffo, którego jestem sympatykiem, swoje krzesło z metalową tabliczką i napisem „Waldemar Jan Rajca, www: Orwell 2006, rząd X, miejsce III). W tenże sobotę jadąc samochodem do Warszawy , usłyszałem jak pan redaktor Stankiewicz z Neewsweek Polska, powiedział w związku z katastrofą smoleńską, że ma kolegę dziennikarza w Moskwie, który go zapytał, dlaczego rząd polski nie ujawnia czarnych skrzynek z katastrofy bo te skrzynki od Federacji Rosyjskiej otrzymał(???) Zamurowało mnie, aż musiałem zjechać na pobocze.. To my już te pomarańczowe skrzynki mamy, a „ nasz” rząd je przed nami ukrywa?? Co musi być ciekawego i interesującego na tych taśmach prawdy, że socjalistyczny rząd nie ma do nas zaufania i ich treść przed nami ukrywa? Czyżby na taśmach prawdy, była wersja katastrofy, do której od samego początku przychylam się ja? To znaczy, że były naciski na pilota, żeby wylądował na polowym lotnisku we mgle- jak twierdzi pan generał Sławomir Petelicki, którego list otwarty do premiera opublikuję wkrótce.. Oczywiście jeśli były naciski , to i tak winien będzie pilot, bo to on podejmuje decyzje.. Ale gdyby wyszło, że były naciski..(???) Brzydka sprawa.. Pan prezydent nie lubił Białorusi, nie lubił Rosji, kochał Stany Zjednoczone i prowadził ich politykę.. Rosjanie pomarańczowe skrzynki mieli w ręku, może rozmawiali z Amerykanami.. Jeśli prawdą jest, że tzw. czarne skrzynki, a naprawdę pomarańczowe, tak pomarańczowe jak pomarańczowe były rewolucje które popierał pan Lech Kaczyński- zawierają takie informacje, to może mieć to związek z niedawną decyzją pana Jarosława Kaczyńskiego, który nagle zaczął popierać Rosję i kajać się według mickiewiczowskiej formuły „ Do przyjaciół Moskali”. A do tej pory prowadził politykę antyrosyjską, wbrew polskiej racji stanu..
Zamiast handlować i się układać korzystnie z Rosją- siał nienawiść. I skłócał nas z naszym sąsiadem.. Teraz nagle- jak mawiał pan prezydent Lech Wałęsa - „zrobił zwrot o 360 stopni”(????) Ciekawe, czy zmiana widzenia stosunków polsko- rosyjskich w przypadku pana Jarosława Kaczyńskiego ma swoje źródło w taśmach prawdy, zawartych w czarnych skrzynkach? Nie będzie już pomarańczowych rewolucji, rewolucji róż i innych rewolucji kwiatów.. Przynajmniej na razie.. I będą mącić medialnie… A to telefony komórkowe, a to piąta osoba w kabinie, a to.. co innego. Pan Andrzej Seremet będzie przesłuchiwał osoby, które rozmawiały z osobami ma pokładzie Tupolewa. Może chcą zrobić winnymi tych , którzy rozmawiali przez komórki, chociaż fachowcy twierdzą, że komórki nie mogą zakłócić pracy urządzeń pokładowych.. Będzie przesłuchany pan Jarosław Kaczyński..(????). Ale pan Adam Michnik nie będzie przesłuchany w sprawie podpisu złożonego pod poparciem na prezydenta Jarosława Kaczyńskiego. Podpisał się też pod kandydaturą Bronisława Komorowskiego Innego okrągłostołowego kandydata. Ten Okrągły Stół ciągle trwa.. A przy okazji fenomen demokracji: można się podpisywać pod wszystkimi listami wyborczymi, ale głosować można tylko raz..(!!!) Ciekawe, czy pan Adam podpisał się pod poparciem dla Janusza Korwin-Mikke? A ja chcę tylko jednego… UJAWNIENIA TAŚM!!!!! WJR
Głosy i proroctwa Pewien psychiatra opowiadał w towarzystwie o swoim pacjencie, który sfiksował na punkcie wynalazczości. - Oto ubzdurał sobie – ciągnął swoją opowieść doktor - że wynajdzie perpetuum mobile. A trzeba wam wiedzieć, że to człowiek bez żadnego wykształcenia, krótko mówiąc – zupełny prostak. I on chce skonstruować perpetuum mobile! Co tu dużo mówić – wariat. Bo perpetuum mobile wynajdę ja! – zakończył z błyskiem w oku. Psychiatrzy w ogóle miewają ciekawych pacjentów. Jeszcze za komuny zaprzyjaźniony lekarz opowiadał mi o człowieku, który zwariował na tle przynależności do PZPR. Kiedy został kandydatem, zaczął studiować statut partii, a tam przeczytał, że kandydata partia „obserwuje”. Tak sobie to wbił do głowy, że zaczęło mu się wydawać, iż chodzą za nim jacyś ludzie, że ktoś podsłuchuje zarówno telefon, jak i pod oknem. Te objawy nie budziły jeszcze specjalnych podejrzeń, bo któż za komuny nie był śledzony przez konfidentów, co to „bez swojej wiedzy i zgody”, jakiż telefon nie był na podsłuchu, a tylko wariaci wierzyli w tajemnicę korespondencji. Nawiasem mówiąc, teraz też treść wszystkich rozmów przez telefon komórkowy jest rejestrowana, archiwizowana i na żądanie udostępniana tajniakom przez operatorów, którzy muszą w tym celu prowadzić kancelarie tajne i zatrudniać w nich pracowników mających certyfikat dostępu do informacji niejawnych, czyli gumowe ucho z razwiedki, która w ten sposób przerzuca część kosztów swego utrzymania na sektor prywatny. Więc i ten kandydat do PZPR sprawiał wrażenie człowieka normalnego, tyle, że może bardziej spostrzegawczego od innych. Dopiero kiedy również zaczął słyszeć głosy, podejrzenia zaczęły się zagęszczać i w końcu okazało się, że na tle przynależności do partii zapadł na manię prześladowczą. Przypomniało mi się to, kiedy okazało się, że niezależne media „dotarły” do głosów, jakie ponoć rozlegały się w kokpicie prezydenckiego samolotu przed katastrofą. Nie należały one do żadnego z członków ścisłej załogi, a w tej sytuacji możliwości są dwie: albo przemówił Anioł Stróż, albo Diabeł. Jest to hipoteza tak samo dobra, jak i każda inna, a nawet lepsza, bo kiedy w końcu Anioł Stróż miałby interweniować, jeśli nie w obliczu katastrofy samolotu, w którym w dodatku znajdowało się aż 96 osób? Jeśli nawet czyjś Anioł Stróż by się zagapił, to któryś w końcu wykazałby się refleksem i pilotów ostrzegł przed niebezpieczeństwem. Z drugiej strony fakt, że samolot się jednak rozbił, a wszyscy pasażerowie zginęli nasuwa podejrzenia, że głosy w kokpicie mogły nie należeć do żadnego Anioła Stróża, tylko do Diabła, który swoim zwyczajem mógł się pod Anioła Stróża podszywać i na przykład podsuwać pilotom prezydenckiego samolotu fałszywe dane. To nawet trzyma się kupy, bo dopiero w ten sposób możemy wyjaśnić przyczynę, dla której piloci sprawiali wrażenie, jakby myśleli, że pas lotniska jest gdzie indziej i o kilometr bliżej. Dodatkową poszlaką podtrzymującą tę ostatnią możliwość jest opinia Aleksandra Dugina, według której prezydenta Kaczyńskiego spotkała zasłużona kara za to, że prastarą ziemię smoleńską zamierzał skazić czarną propagandą. Sprawiedliwość dziejowa posługuje się różnymi narzędziami, więc i Diabeł pasuje tu jak ulał tym bardziej, że na pewno ani nie jest przedstawicielem władz Federacji Rosyjskiej, ani nawet Rosjaninem. W tej sytuacji, chociaż usiłowanie skażenia prastarej ziemi smoleńskiej zostało przykładnie ukarane, chociaż usunięta została przeszkoda na drodze do rosyjsko-polskiego pojednania, ze wszystkimi jego konsekwencjami, to strona rosyjska jest absolutnie niczemu niewinna. To się nazywa i pieniądze zarobić i wianuszka nie stracić. Gdyby nie było Diabła, to należałoby go czym prędzej wymyślić. Ale ja właściwie nie o tym, tylko o własnym felietonie sprzed 11 lat, pod tytułem: Koniec świata zaczął się w Lublinie, w którym zauważyłem, że Jego Ekscelencja abp Józef Życiński prorokuje, co, mówiąc nawiasem, jest zwiastunem końca świata. Jak bowiem oznajmia Pismo, „w dniach ostatnich” ma zostać wylany Duch „na wszelkie ciało” tak, że młodzieńcy będą mieli widzenia, a starcy – sny. Pismo Święte nie precyzuje jednak, czy Duch zostanie wylany na wszystkie ciała jednocześnie, czy też niektóre ciała dostąpią tego zaszczytu najpierw, a inne – dopiero później. Nie ma żadnego powodu, by odrzucać tę drugą możliwość, a skoro tak, to cóż w tym dziwnego, że ciało Jego Ekscelencji dostąpiło tego zaszczytu jako pierwsze? „Z wieku mu i z urzędu ten zaszczyt należy” – poucza Mickiewicz, więc nie wypada zaprzeczać, ani, tym bardziej, się zżymać. Nie wypada tym bardziej, że nie jest to proroctwo jednorazowe. Przeciwnie – wszystko wskazuje na to, iż zdolności profetyczne Jego Ekscelencji mają nie tylko charakter trwały, ale nawet – że z czasem się potęgują. Weźmy sprawę katastrofy pod Smoleńskiem. Jeszcze światło nie zostało oddzielone od ciemności, jeszcze Prokurator Generalny pan Seremet zachodzi w głowę, któż to przetłumaczy mu dokumenty, które Rosjanie nie tylko sporządzili po rosyjsku, ale w dodatku – spisali cyrylicą – a przecież bez przetłumaczenia tych dokumentów, w których podane zostały do wierzenia rezultaty intensywnego śledztwa polskie władze nie będą w stanie na temat przyczyn powiedzieć ani „be”, ani „me” – jeszcze na miejscu katastrofy ludziska zbierają różne trofea po nieboszczykach – a Jego Ekscelencja nie tylko spenetrował prawdę, że nie było żadnego zamachu, ale nawet wyciągnął z tego oczywisty w tej sytuacji wniosek teologiczny, że skoro tak, to nie było żadnego męczeństwa. Wprawdzie Jego Ekscelencja został zarejestrowany jako Tajny Współpracownik SB o pseudonimie „Filozof”, ale po pierwsze – bez swojej wiedzy i zgody, a po drugie – bardzo dawno temu, więc w tej sytuacji przypuszczenie, iż taką informację przekazała mu do rozpowszechniania swoimi kanałami FSB byłoby nieuprawnione i niegrzeczne. A skoro tak, to nie ma innej rady, jak tylko przyjąć, że Jego Ekscelencja prorokuje. Bardzo nam to, jako Polakom pochlebia, chociaż z drugiej strony napawa niepokojem z powodu nieubłaganego w tych okolicznościach zbliżania się końca świata. A cóż można uczynić w obliczu zbliżającego się końca świata? Najlepiej paść sobie w ramiona w geście pojednania i właśnie na wezwanie redaktora Adama Michnika, który na tym etapie poczuł w tym kierunku nieubłaganą wokację, Jego Ekscelencja nie tylko zaapelował o pojednanie „z Rosjanami”, a więc nie tylko z zimnym rosyjskim czekistą Włodzimierzem Putinem, ale i szefem tamtejszych komunistów Genadym Ziuganowem, no i oczywiście – z Aleksandrem Duginem, nie mówiąc już o wybitnym rosyjskim polityku narodowości prawniczej („matka Rosjanka, ojciec prawnik”) Włodzimierzu Wolfowiczu Żyrynowskim – ale również podpisał się pod apelem o zapalenie świeczek na grobach żołnierzy rosyjskich w dniu 9 maja. W tej sytuacji niepodobna nie zauważyć, że niezależnie od tego, czy koniec świata nastąpi, czy nie, proroctwa Jego Ekscelencji nabierają również praktycznego ciężaru gatunkowego. Takie gesty nie mogą pozostać niezauważone, więc kiedy już upragnione pojednanie nastąpi i FSB będzie tworzyła u nas Żywą Cerkiew, to komuż ma ufać i kogóż widzieć na jej czele, jeśli nie Jego Ekscelencję? Inni nie mają ani zdolności profetycznych, ani płynącego z nich wyczucia mądrości etapu, ani drygu do sofizmatów, więc nic dziwnego, że nie tylko „Gazeta Wyborcza”, ale i autorytety moralne z SLD chłoszczą ich za urządzanie „gorszących spektakli”. Tymczasem dobry kogut w jajku pieje – powiada perskie przysłowie, więc tym większe wyrazy uznania za spostrzegawczość należą się pułkownikowi SB Perliceuszowi, który Ekscelencję, wprawdzie „bez wiedzy i zgody”, ale jednak zauważył i wyróżnił – a i ja przy okazji też się pochwalę spostrzeżeniem właściwości profetycznych Jego Ekscelencji już 11 lat temu. SM
Ograbieni "dla własnego dobra" Trudno o lepszą ilustrację imperialnego obłędu, jaki ogarnia Europę, niż decyzja ministrów finansów krajów członkowskich Unii Europejskiej o ustanowieniu funduszu w wysokości 750 miliardów euro, który umożliwi Europejskiemu Bankowi Centralnemu we Frankfurcie wykupywanie obligacji państw, które utracą zdolność obsługiwania swoich długów publicznych. Zdolność tę utraciła właśnie Grecja, która nie była w stanie wykupić obligacji w wyznaczonym terminie 19 maja. Ponieważ, według wszelkiego prawdopodobieństwa, greckie obligacje stanowią znaczną cześć aktywów różnych banków i innych instytucji finansowych, mogłoby to pociągnąć za sobą bankructwo tych banków i instytucji, ze wszystkimi konsekwencjami i dla ich właścicieli, klientów i dla europejskiej gospodarki. Toteż Grecja dostała zastrzyk w wysokości ponad 100 miliardów euro, ale ponieważ w podobnej co i Grecja sytuacji znalazłaby się wkrótce Portugalia i Hiszpania, ministrowie finansów na wszelki wypadek przygotowali kolejny złoty plaster. Tym plastrem zakleją gangrenę i znowu będą udawali, że wszystko jest w jak najlepszym porządku - aż do następnego razu. Tymczasem nic nie jest w porządku, bo konieczność zalepiania gangreny złotymi plastrami pokazuje nie tylko, że Unia Europejska żyje ponad stan, ale również - że koszty podtrzymywania tej rozrzutności coraz bardziej będą obciążały obywateli Eurokołchozu, jakimi również i my staliśmy się od 1 grudnia ubiegłego roku. Co gorsza - remedium w postaci złotego plastra ma charakter doraźny, bo gangrena rozwija się pod nim w najlepsze, podgryzając siły żywotne Europy. W przeliczeniu na złote dług publiczny Grecji w momencie ogłoszenia bankructwa wynosił około biliona czterystu miliardów złotych, a więc był prawie dwukrotnie większy od długu publicznego Polski. Ale dług publiczny Polski powiększa się obecnie już z szybkością co najmniej trzech tysięcy złotych na sekundę, toteż nie możemy się uspokajać, że do Grecji nam jeszcze daleko. Nie możemy się uspokajać tym bardziej, że podobnie jak władze Grecji, również władze naszego państwa wydają się wobec tego zjawiska bezradne. W jaki sposób powstaje i narasta dług publiczny? Jego przyczyną jest życie ponad stan. Jeśli państwo ma większe wydatki niż dochody, to ta różnica nazywa się deficytem budżetowym. W obecnym roku deficyt budżetowy ma wynieść co najmniej 52 miliardy złotych. Oznacza to, że wydatki rządu są o 52 miliardy złotych wyższe od dochodów z podatków i wpływów ze sprzedaży majątku państwowego. Tę różnicę rząd musi jakoś pokryć, a ponieważ konstytucja zabrania pokrywania deficytu budżetowego kredytem Narodowego Banku Polskiego, czyli drukowaniem, czy też kreowaniem w inny sposób dodatkowych pieniędzy, więc rząd emituje i sprzedaje obligacje. Obligacje są to papiery wartościowe, obejmujące zobowiązanie rządu, że w określonym terminie wykupi od nabywcy obligację, płacąc mu nie tylko kwotę, na jaką ona opiewa, ale również - ustalony procent. Ponieważ rząd w następnym roku budżetowym też ma deficyt, to dla jego pokrycia musi wypuścić więcej obligacji. W następnym roku --jeszcze więcej - i tak dalej. W ten sposób deficyty budżetowe z poszczególnych lat kumulują się właśnie w postaci narastającego długu publicznego. Rząd premiera Tuska nie tylko sam wypuszcza obligacje, ale dla ukrycia rzeczywistego poziomu długu publicznego, upoważnił do sprzedaży własnych obligacji również Zakład Ubezpieczeń Społecznych oraz niektóre inne instytucje publiczne. Dzięki temu w papierach dług publiczny wydaje się mniejszy, ale ponieważ gwarantem wszystkich obligacji jest budżet państwa, to ważne jest to, co w rzeczywistości, a nie to, co w papierach. Ten narastający dług publiczny trzeba obsługiwać, to znaczy - płacić procenty. Obecnie na obsługę długu publicznego rząd wydaje co najmniej 30 miliardów złotych rocznie. W przeliczeniu na mieszkańca wynosi to około 800 złotych rocznie. Statystyczna, pięcioosobowa rodzina, tylko z tego tytułu musi oddać w podatkach co najmniej 4 tysiące złotych. A przecież nie są to jedyne koszty funkcjonowania państwa. Są również inne, jeszcze większe i dlatego z roku na rok obciążenia podatkowe nie maleją, tylko rosną. Już w 1995 roku państwo konfiskowało rodzinie pracowników najemnych zatrudnionych poza rolnictwem 83 procent jej dochodu, a od tamtej pory, jeśli coś się zmieniło, to tylko na gorsze. Tylko na gorsze dlatego, że w budżecie państwa coraz więcej wydatków ma charakter sztywny, a w tej sytuacji rząd niewiele może zrobić, nawet gdyby chciał. Nawet gdyby chciał - ale nie chce, bo ma zakazane. Jak już wielokrotnie mówiłem, w 1989 roku komunistyczny wywiad wojskowy ustalił ze swoimi konfidentami oraz dobranym dla niepoznaki gronem pożytecznych idiotów, ekonomiczny model państwa w postaci kapitalizmu kompradorskiego. Ten model - w odróżnieniu od kapitalizmu zwyczajnego, w którym o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na rynku decydują umiejętności ludzkie - uzależnia i dostęp do rynku i możliwości funkcjonowania na nim, od przynależności do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajne służby z komunistycznym rodowodem. Okupują one państwo polskie, podporządkowując jego gospodarkę własnemu interesowi. W rezultacie narodowy potencjał ekonomiczny wykorzystany jest tylko częściowo, wskutek czego państwo nasze nie jest w stanie stworzyć żadnej siły, a na domiar złego, z roku na rok pogrąża się w coraz większym uzależnieniu od lichwiarskiej międzynarodówki. Władze naszego państwa, podobnie jak władze innych, tak samo uzależnionych państw, w pierwszej kolejności muszą wywiązywać się wobec swoich prawdziwych zwierzchników, toteż nie cofają się przez bezlitosną grabieżą własnych podatników, których też się boją i których, na ich zresztą koszt, przekupują podczas kampanii wyborczych, żeby tylko na nich głosowali. Właśnie ministrowie finansów krajów członkowskich Unii Europejskiej dali swoją zgodę na ograbienie swoich podatników na 750 miliardów euro - bo przecież skądś te pieniądze będą musieli zdobyć. W ten oto sposób wąż zaczyna pożerać własny ogon. Jeszcze imperium europejskie na dobre nie okrzepło, a już jego władcy, nie mogąc obrabować obywateli innych imperiów, rabują obywateli własnych, wmawiając im przy pomocy całych zastępów utytułowanych kłamców, że to wszystko dla ich dobra i szczęścia. SM
Siedem przewag Kaczyńskiego nad Komorowskim
1. Komorowski po wyborach zamelduje się u przewodniczącego Platformy Obywatelskiej. Kaczyński nie zamelduje się u nikogo, bo sam jest przewodniczącym i to u niego się meldują.
2. Komorowski będzie chodził na tusku Paska - przepraszam - na pasku Tuska i będzie wykonywał jego polecenia. Kaczyński wręcz przeciwnie, poleceń Tuska wykonywał nie będzie.
3. Kaczyński ma poglądy, znane i wyraziste, zdaniem niektórych aż nadto wyraziste. Komorowski poglądów nie ma żadnych, a nawet jeśli je ma, to ich nie ujawnia. Raz ujawnił pogląd w sprawie in vitro, ale nazajutrz się z nim nie zgodził.
4. Kaczyński będzie strażnikiem konstytucji, a Komorowski strażnikiem żyrandola.
5. Komorowski duka z kartki, a Kaczyński przemawia z głowy, czyli z niczego.
6. Kaczyński jest miłośnikiem zwierząt, a Komorowski jest myśliwym, zabija niewinne zwierzęta, żeby zedrzeć z nich skóry i powiesić na ścianie.
7. Lepiej mieć prezydenta zaprzyjaźnionego z kotem, niż prezydenta zaprzyjaźnionego z Palikotem. Janusz Wojciechowski
Co mi mówią, co widzę, co czuję (3) Co mi mówią:
„Jarosław Kaczyński, kandydat specjalnej troski” (Sławomir Nowak, szef sztabu wyborczego Bronisława Komorowskiego)
„22 kwietnia [Andrzej] Seremet mówił, że zapisy z czarnych skrzynek Tu-154 będą w Polsce za dwa tygodnie. Nie ma ich do dziś. Jak wyjaśnia w rozmowie z »Rzeczpospolitą«, wiedzę tę »opierał na informacjach polskich prokuratorów uczestniczących w śledztwie prowadzonym przez rosyjską prokuraturę. Z kolei oni wiedzę o czasie ujawnienia tych treści opierali na swoich relacjach ze stroną rosyjską«” (Interia.pl za PAP)
Jarosław Kaczyński coraz bardziej upodabnia się do swojego brata. Ta sama fryzura, te same gesty…” (Super Express „Jarek udaje Lecha”)
„Jeśli chciał podziękować Rosjanom, mógł wykorzystać do tego odpowiednie kanały dyplomatyczne. Zamiast tego wygłosił orędzie do narodu, które jest domeną premiera i prezydenta. Teraz tylko czekać, jak z orędziami wystąpią Andrzej Lepper czy Janusz Korwin-Mikke − ironizuje [Piotr] Tymochowicz” (Super Express, „Jarek udaje Lecha”)
„Mnie moi wrogowie polityczni za wszelką cenę usiłują przykleić do Palikota. Z tego powodu też rozpowszechniali wieści, że jestem w areszcie domowym. Podłe kłamstwo” (Stefan Niesiołowski, cyt. Za „Polityką”)
„Jadąc do Moskwy, Komorowski wiedział, ze każde jego słowo zostanie poddane surowej ocenie. Marszałek zdał ten egzamin… Nie licząc niefortunnej wypowiedzi na temat ostatniej obecności polskich wojsk na Kremlu (Rosjanie na szczęście jen nie zauważyli lub nie chcieli zauważyć) obyło się bez wpadek” (Grzegorz Zasępa „Marszałek zdał trudny egzaminw Moskwie” „Super Express”)
„Jarosław Kaczyński nie tyle zmienia swój wizerunek ile wydobywa się z fałszywego wizerunku narzuconego przez media. Pokazuje swoją twarz człowieka inteligentnego, zdeterminowanego, pełnego energii – mówiła profesor [Jadwiga Staniszkis]… Ripostował jej Wołek, który podkreślił, że media nie byłyby w stanie »zmanipulować niedawnych wypowiedzi i poglądów Jarosława Kaczyńskiego«. – Żadne media nie wymyśliły »my stoimy tu a wy tam gdzie stało ZOMO« – przypomniał publicysta.” (tokfm.pl, streszczając rozmowę w TVN 24)
„Gdyby spojrzeć na »testament« prezydentury Lecha Kaczyńskiego, to jest to przede wszystkim czekanie na niepowodzenia rządu, który nie był rządem jego brata, niechęć do współpracy, nieumiejętność otwierania się na różne środowiska, blokowanie, wykazywanie, kto jest ważniejszy, i przekonanie, że racja jest tylko po jednej stronie” (Janina Paradowska „Polityka”)
„Zaremba polemizuje z moim artykułem »Pospolite ruszenie PiS«. Dowodzi, że PiS w debacie publicznej był szczególnie krzywdzony, odzierano go z godności i stworzono przeciwko niemu coś w rodzaju “przemysłu pogardy”. Jest to zresztą swoisty sukces formacji Jarosława Kaczyńskiego: zdołał przekonać niektórych obserwatorów życia politycznego, że jest ofiarą (…) To absurd. (…) Proponuję więc zamknąć tego typu dyskusję. (Dominka Wielowieyska w „Gazecie Wyborczej”)
„Dziennikarze jednego z tabloidów myszkowali po terenie katastrofy, choć wiadomo, że już wkrótce ma się tam zjawić grupa polskich archeologów, by przeszukać ponownie teren. Obrzydliwość.” (Dominika Wielowieyska w „Gazecie Wyborczej” dzień wcześniej)
„Ludzie, którzy udali się na zwiedzanie miejsca kwietniowej katastrofy rządowego Tupolewa, skarżą się − głównie w tzw. publicznych mediach − że teren po wypadku nie jest ogrodzony i że wciąż można znaleźć w ziemi szczątki samolotu i rzeczy osobiste ofiar. Sami jednak korzystają z faktu, że teren nie jest strzeżony i sami w tej ziemi grzebią. Oburzają się zatem na to, że nikt im tego nie zabrania, choć przecież nikt też ich do tego nie zmusza” (Mariusz Janicki „Polityka”)
„To nieprawdopodobne, ale macie panel ze wskaźnikami urządzenia nawigacyjnego SPU-7… dzięki temu nawigator określa położenie samolotu względem radiolatarni na lotniskach i przekazuje pilotom parametry prawidłowego lotu” „Po przełącznikach widać będzie, z kim nawigator usiłował się łączyć przed samą katastrofą i jakie raporty odbierał” (eksperci anonimowo cytowani przez „Fakt”).
„Czy można mieć pełne zaufanie do staranności i precyzji dochodzenia, skoro jeszcze dziś na miejscu dochodzenia można bez trudu odnaleźć istotne części prezydenckiego Tupolewa?” (Jerzy Kubrak, komentarz redakcyjny „Faktu”)
„Mam nadzieję, że ostatnia twórczość prawicowych publicystów spod znaku PiS jest jedynie zaostrzeniem ich codziennej choroby. Że nie zaraża. Nadworny poeta PiSu Marcin Wolski stworzył następujące wersy: »Na kolana, łajdaki, sypać popiół na głowę!/ Dziś możecie go uczcić tylko wstydu minutą!«. Jedyny prawy filozof PiSu Zdzisław Krasnodębski opublikował następujący paszkwil: »Zróbcie kolejne »Szkło kontaktowe«, wyśmiejcie tę śmierć, wypijcie małpki. Zaproście Palikota i Niesiołowskiego. Krzyczcie »cham«, »dureń«, i »były prezydent Lech Kaczyński». Wyśmiewajcie i drwijcie. Bądźcie sobą. Gardzę wami. Jestem dumny, że go znałem«. Pominę oszalałego Ziemkiewicza.
Wszystkich przebija prezes Kaczyński. Jak każdy normalny człowiek współczuję mu bólu; nie widzę siebie w takiej sytuacji. Ale on sam prowokuje do ataku. Pisze w liście-manifeście: »Tragicznie przerwane życie Prezydenta RP, śmierć elity patriotycznej Polski, oznacza dla nas jedno: musimy dokończyć Ich misję. Jesteśmy Im to winni, jesteśmy to winni naszej Ojczyźnie (…). Wszystkich, którzy chcą kontynuować dzieło ofiar smoleńskiej tragedii, którzy chcą by prawa Polska i prawi Polacy – jak pięknie powiedział przewodniczący »Solidarności« Janusz Śniadek – na zawsze podnieśli głowy, wzywam do współpracy. Bądźmy razem. Dla Polski. Polska jest najważniejsza«.
PiS gestami Jarosława Kaczyńskiego, Jana Pospieszalskiego i Jacka Kurskiego odbiera sobie prawo do współczucia. Idzie na wojnę, gdzie nie ma zasad, szacunku, ciepła. Na własne życzenie. Przedstawienie Pospieszalskiego w programie »Solidarni 2010« w TVP albo pomysł by za poparcie dawać czarno-biały obrazek ze zdjęciem prezydenckiej pary unieważniają każdą formę żałoby… \* Ten tekst to wyraz moich osobistych poglądów, nie należy go identyfikować z linią programową redakcji TVN24 (blog Jarosława Kuźniara, wpis z 27.04.2010)
Co widzę: Ostatnią stronę „Gazety Wyborczej” z 10 maja, na której jej dział ekonomiczny zamieszcza porównanie głównych kandydatów na prezydenta, co ich wybór oznaczać może dla gospodarki. Oczywiście, z zestawienia wynika jasno, że Bronisław Komorowski jest kandydatem przyjaznym wolnemu rynkowi i wolności gospodarczej, a Kaczyński wręcz przeciwnie. Trudno się zorientować, na jakiej podstawie Komorowskiemu przypisane zostały słuszne poglądy, bo z gospodarką miał zawsze mało do czynienia i niewiele się wypowiadał. Łatwo natomiast zauważyć, że dział ekonomiczny gazety stosunek do gospodarki Kaczyńskiego określa na podstawie faktu, iż jeszcze jako premier nie miał on konta w banku i wypowiadał się o różnych biznesmenach z podejrzliwością. O tym, co jako premier zrobił dla polskiej gospodarki – ani słowa. Zwłaszcza ani słowa o obniżce podatków i składki rentowej oraz powściągnięciu nadmiernego entuzjazmu w jak najszybszym wchodzeniu do strefy euro. Kiedyś pisałem, że dział ekonomiczny „Wyborczej” jest, w przeciwieństwie do informacji i komentarzy politycznych, redagowany uczciwie. Przepraszam.
Co czuję: Dokładnie ta sytuacja − wojska już rozstawione do bitwy, świt dawno wstał − i nic. W krzyżackim obozie narasta irytacja, panika. Dlaczego nie atakują? Na co czekają?! Plan przecież mieliśmy genialny! Wykopaliśmy im na drodze zamaskowane pułapki, jak swoim zwyczajem ruszą do szarży na hurra, na oślep, to się do nich zwalą, połamią nogi, pomieszają szyki, i nasze chorągwie już tylko dorżną watahę. A ten głupi Jagiełło, zamiast się na nas rzucić wszystkimi siłami, w nagłym przypływie dewocji słucha jednej mszy po drugiej i czeka nie wiadomo na co? Hej, wściekają się Wielki Mistrz i komturzy, hej, Sławku, Władysławie, Stefanie, wypróbowani nasi heroldowie, zróbcie coś! Wkurzcie go jakoś, wyprowadźcie z równowagi, krzyczcie, że tchórz, że się chowa, wyślijcie mu dwa nagie miecze, wyciągnijcie go z tego lasu! Ten cały wrzask: niech się nie chowa! Niech ujawni swoje poglądy! Społeczeństwo nie może głosować na kota w worku!… Przecież, na zdrowy rozum, to straszne bzdury. Jarosław Kaczyński jest w polskiej polityce obecny od roku 1989, od samego zarania III RP. Robił różne taktyczne manewry, ale głoszone przez niego poglądy zasadniczo się przez ten czas nie zmieniały, zwłaszcza w porównaniu z politycznymi rywalami. Dużo lepiej wiem, czego chce i co zamierza „ukryty” Kaczyński, niż jakie właściwie ma poglądy od miesięcy stale wypowiadający się na każdy temat Bronisław Komorowski. Odrzucam tezę, że Kaczyński ma się wypowiedzieć, bo bez tego działacze PO i, jak ich nader celnie nazwał śp. Dobrowolski „szczujni dziennikarze” nie wiedzą, jaki jest jego program. Tak, jak krzyżacki plan bitwy oparty był na „wilczych dołach”, tak cała propagandowa maszyna establishmentu nastawiona jest na wykpienie, wyszydzenie i chwytanie za słowa Kaczyńskiego. Ale żeby ta maszyna mogła ruszyć, Kaczyński musi coś powiedzieć. Cokolwiek! Niech już nawet nie będzie to wpadka, dadzą sobie radę i bez wpadki. Cytowany wyżej blog człowieka, którego „dziennikarskie” talenty ograniczają się do prawienia głupich złośliwości pogodynkom i serwisantkom dowodzi, że dla podobnych mu WSZYSTKO cokolwiek powie Kaczyński będzie horrendalne, oburzające i straszne. Powiedział, że kocha Polskę? Faszysta! Powiedział coś o bracie i matce? Oburzające, instrumentalizuje nawet śmierć najbliższych! Będzie mówić tylko o swoim programie politycznym? Potwór, wyprany z ludzkich uczuć, brat jeszcze nie ostygł, matka umiera, a on myśli tylko o zdobyciu władzy! Sam unieważnia wszelką żałobę, sam prowokuje do ataku! A Jagiełło pobożnie słucha kolejnej mszy. Uderzy w momencie i miejscu przez siebie wybranym. Rafał A. Ziemkiewicz
Gra toczy się o 4 mld zł. Gra toczy się o 4 mld zł. To dużo, bo prawie 10 procent planowanego niedoboru w kasie państwa. Jeśli kwota ta wpłynie do budżetu o tyle zmniejszy deficyt. Jeśli nie, to zostanie w NBP i wzmocni jego rezerwy. Po jednej stronie barykady znalazł się zarząd banku. Po drugiej odnowiona Rada Polityki Pieniężnej i minister finansów Jacek Rostowski. Kto ma rację?
Jak liczyć zysk? Pierwszy kwartał to w każdym przedsiębiorstwie czas podliczania tego co zostało zrobione w roku minionym. To czas robienia bilansu i wyliczania zobowiązań oraz zysku należnego właścicielowi. Te zasady dotyczą też Narodowego Banku Polskiego (NBP). Jest to bank emisyjny, czyli w skrócie mówiąc zarządzający polską walutą. Nie prowadzi on klasycznej działalności operacyjnej polegającej na przyjmowaniu pieniędzy na lokaty i udzielaniu pożyczek. Zarządza naszą walutą w skali makro, a jego klientami są nie pojedyncze firmy czy osoby, ale banki i inne instytucje finansowe. NBP na skutek swojej działalności może wypracowywać zyski lub przynosić straty. Ponieważ miniony rok nie wiązał się z jakąś katastrofą w gospodarce, ani załamaniem wartości złotego, nasz bank emisyjny wypracował spory zysk. Jego właścicielem w całości jest państwo i te pieniądze zasilą nasz budżet. Ale zysk to jest dochód po dokonaniu wszystkich przewidzianych prawem potrąceń. Nie tylko podatkowych, ale również odpisów na różne fundusze rezerwowe. To co zostanie tam przekazane pomniejsza zysk. I tu dochodzimy do sedna obecnego konfliktu.
RPP wkracza do gry Aby maksymalnie zobiektywizować decyzje podejmowane przez NBP nasza Konstytucja przewiduje istnienie Rady Polityki Pieniężnej. Jest to ciało kolegialne, którego zadaniem jest podejmowanie głównych decyzji dotyczących zarządzania polską walutą. Przede wszystkim określania wielkości oprocentowania, na podstawie którego NBP udziela pożyczek bankom komercyjnym. A to z kolei ma wpływ na wysokość oprocentowania depozytów i kredytów dla klientów detalicznych. Wysokość oprocentowania sprawia, czy korzystanie z pożyczek jest tanie (przy niskim oprocentowaniu) czy drogie (przy wysokim). Decyzje o stopach procentowych są podejmowane na podstawie wskaźników makroekonomicznych i mają wpływ na tempo rozwoju gospodarczego. Chcąc uniezależnić decyzje RPP od doraźnych, partykularnych interesów poszczególnych ośrodków politycznych, jej skład po równo jest tworzony przez Sejm, Senat i Prezydenta. Każdy z tych organów wybiera trzech członków, czyli razem dziewięć osób. Dziesiątym jest prezes NBP powoływany w innym trybie, który jednocześnie przewodniczy Radzie. Pod koniec marca, gdy znane były już wstępne wyniki finansowe NBP, RPP postanowiła zmienić zasady obliczania rezerwy na wypadek negatywnych skutków umocnienia się wartości złotego. Według nowej propozycji zysk przeznaczony dla właściciela ma wynieść ok. 8 mld zł. A gdyby pozostać przy dotychczasowym sposobie zastosowanym przez zarząd NBP, na rezerwy zatrzymano by o 4 mld zł więcej.
Rada obiektywna, czy zależna od rządu? Nowe reguły kształtowania rezerw zostały oprotestowane przez zarząd banku. Według niego Rada złamała prawo, albowiem uchwała stanowi przepis działający wstecz, nie została skonsultowana z Europejskim Bankiem Centralnym, narusza zasady rachunkowości, a data wejścia w życie jest ta sama co data uchwalenia. Dodatkowo takie nadzwyczajne zachowanie daje podstawę, aby postawić zarzut, że większość członków RPP ulega naciskom rządu. Większy zysk ułatwia sytuację ministrowi finansów. Gdyby udało się zwiększyć wpływ do budżetu z tego tytułu deficyt byłby mniejszy. A ponieważ jest to jedna z pierwszych decyzji Rady w nowym składzie, gdzie większość stanowią członkowie wybrani przez obie izby parlamentu, w których decydujący głos mają partie koalicji rządzącej PO i PSL, zarzut o uległość wobec ministra Jacka Rostowskiego wygląda bardzo prawdopodobnie. Taka instrumentalizacja zachowań RPP łamie jej charakter zapisany w Konstytucji. A to z kolei może w konsekwencji prowadzić do podważenia zaufania do polityki pieniężnej i uderzenia w stabilność naszej gospodarki.
Jaką politykę prowadzić? Niezręczne zachowanie się większości członków Rady nie budzi wątpliwości. Nie zmienia się reguł w ostatniej chwili, nawet jeśli na to prawo pozwala, gdyż wygląda to na jego naciąganie pod bieżące potrzeby. Taka postawa może wynikać z braku doświadczenia nowych członków i dodatkowo ich chęci odwdzięczenia się decydentom za wybór. Nie świadczyłoby to o ich profesjonalizmie najlepiej, ale można by liczyć, że jest to wypadek przy pracy i że więcej się nie powtórzy. Ale o wiele poważniejszym pytaniem jest rozstrzygnięcie merytoryczne. Czy dodatkowy zastrzyk do budżetu jest ważniejszy z punktu widzenia potrzeb gospodarki? Czy też istotniejsze jest zwiększenie rezerw banku, bo daje silniejszy fundament dla stabilności kursu złotego? NBP posiada znaczne zasoby gwarantujące wymienialność naszej waluty. Jest to ok. 200 mld zł w postaci głównie różnych obligacji w euro, dolarze, jenie i innych walutach. Kwota ta to prawie roczne dochody budżetu państwa. Ale trwałe umacnianie się wartości złotego w stosunku do tych walut znacznie zmniejszyłoby wartość rezerw. Przekazanie dodatkowych środków na taką prawdopodobną sytuację może być uzasadnione z punktu widzenia długofalowej perspektywy. Gdyby decyzja Rady zapadła w innych okolicznościach byłaby uznana za wynikającą z obiektywnej oceny sytuacji. Zasiadają w niej bowiem wybitne postacie polskiej ekonomii. W tym dwoje byłych wicepremierów ds. gospodarczych z dwóch różnych rządów: Zyty Gilowskiej i Jerzego Hausnera. Nie można więc Radzie odmówić zrozumienia dla praktycznej polityki ekonomicznej. Z tego sporu nie ma dobrego wyjścia. Źle się stało, że o rozstrzygnięcie prawomocności decyzji Rady zwrócono się do Europejskiego Banku Centralnego. Pokazujemy w ten sposób, że instytucje naszego państwa są zbyt słabe, aby takie sprawy rozstrzygać samodzielnie. A z drugiej strony minister Rostowski powinien wycofać się z presji na RPP, bo sobie nie pomoże, a państwu już zaszkodził. Bogusław Kowalski
Prestiżowa nagroda dla Donalda Tuska Kopiujemy z witryny Onet.pl. Jedyny komentarz, jaki nam przychodzi na myśl, to że dziwki dają medale alfonsom za promowanie cnotliwego życia. Prestiżowa nagroda dla Tuska; “zdziwienie w Polsce“ Jutro [tzn. 13.05.2010] Donaldowi Tuskowi zostanie wręczone prestiżowe wyróżnienie, zwane Noblem politycznym. Laureatami Międzynarodowej Nagrody im. Karola Wielkiego, bo o tym wyróżnieniu mowa, “zostają osobistości i instytucje zasłużone w dziedzinie integracji europejskiej” Dotychczas otrzymało ją dwóch Polaków – Bronisław Geremek i Jan Paweł II (2004). Marek Siwiec komentuje na swoim blogu w Onet.pl, że “przyznanie tej nagrody polskiemu premierowi w sposób szczególny podkreśla rolę stosunków polskoniemieckich. – W uzasadnieniu swojej decyzji kapituła zaznaczyła, że “Tusk jest symbolem przezwyciężania tendencji nacjonalistycznych – pisze Siwiec. Donald Tusk jest już w Akwizgranie, gdzie jutro odbierze wyróżnienie.
“Nagroda dla Tuska wywołała w Polsce zdziwienie” Polscy komentatorzy ze zdziwieniem, a częściowo nieprzychylnie, zareagowali na decyzję o przyznaniu premierowi Donaldowi Tuskowi niemieckiej Nagrody Karola Wielkiego – pisze dziennik “Sueddeutsche Zeitung”. Według niemieckiej gazety, decyzję kapituły nagrody w Akwizgranie porównywano do przyznania Pokojowej Nagrody Nobla prezydentowi USA Barackowi Obamie, który został wyróżniony “nie za czyny, lecz zapowiedzi”. “SZ” wskazuje, że w uzasadnieniu kapituła Nagrody Karola Wielkiego za zasługę Tuska uznała to, że Polska podpisała unijny Traktat Lizboński. Tymczasem “Tusk nie musiał pokonywać wielkich przeszkód, by przeforsować Traktat. Trzy czwarte Polaków popiera dalszą integrację ich kraju ze strukturami UE i ufa bardziej europejskim instytucjom niż krajowym” – pisze “SZ”. Jak dodaje, także tragicznie zmarły przed miesiącem prezydent Lech Kaczyński nie wyrażał w czasie swojej kadencji wątpliwości co do członkostwa Polski w UE. Groził jednak blokadą, co było kontynuacją taktyki socjaldemokratycznego rządu przed 2005 rokiem, który w ten sposób chciał uzyskać dla Polski korzyści przy podziale unijnych pieniędzy – ocenia gazeta. Według “SZ”, w Warszawie wskazuje się na to, że “kierowana przez Tuska Platforma Obywatelska początkowo próbowała sabotować Traktat Lizboński”. Premier również bardzo późno włączył się w polsko-niemiecki spór o planowane berlińskie centrum dokumentacji na temat wypędzeń. “Uczynił to dopiero wówczas, gdy spór mógł zagrozić stosunkom z niemieckimi chadekami” – pisze bawarski dziennik. W związku z czwartkową uroczystością wręczenia Nagrody Karola Wielkiego w Akwizgranie portret Donalda Tuska zamieszcza w środę berliński dziennik “Der Tagesspiegel”. Jak pisze, polski premier stał się w minionych latach jednym z bardzo niewielu polityków w Europie, którzy wiarygodnie reprezentują ideę zjednoczenia kontynentu”. Według dziennika, zasługą Tuska jest przeforsowanie Traktatu Lizbońskiego wbrew ostrożnym pragmatykom oraz zainicjowanie Partnerstwa Wschodniego UE. “Tagesspiegel” uważa Polskę za “najskuteczniejszy obecnie kraj w Europie”.
Tusk – czołowy bojownik o wolność Międzynarodowa Nagroda Karola Wielkiego jest najbardziej znaną nagrodą polityczną w Niemczech. Została ustanowiona w Akwizgranie po II wojnie światowej. Tusk otrzyma tę nagrodę za “niebanalną biografię w służbie wolności i demokracji oraz w uznaniu szczególnych zasług dla porozumienia i współpracy Rzeczpospolitej Polskiej z jej europejskimi partnerami” – poinformowało w komunikacie kuratorium miasta Akwizgran, które jest organizatorem nagrody. W komunikacie kuratorium napisano również, że to wyróżnienie dla “polskiego patrioty i wielkiego Europejczyka, który przed trzema dekadami wraz z wieloma działaczami ruchu “Solidarność” położył kamień węgielny pod ponowne zjednoczenie Europy, a dziś w szczególny sposób angażuje się dla demokratycznej i otwartej na świat Polski, zakotwiczonej w kręgu europejskiej rodziny narodów”. Zdaniem organizatora nagrody, Tusk to jeden z czołowych “bojowników o wolność, demokrację i prawa człowieka, który nigdy nie ugiął się wobec komunistycznego reżimu”, a także jeden z “przekonanych i przekonywających Europejczyków, który potrafi wzbudzić zachwyt szczególnie u młodego pokolenia”. W środę wieczorem organizatorzy nagrody wydają uroczystą kolację na cześć laureata. W czwartek przed uroczystością wręczenia nagrody im. Karola Wielkiego Donald Tusk weźmie udział w mszy św. w katedrze w Akwizgranie. Po nabożeństwie, w towarzystwie kanclerz Merkel, szef polskiego rządu uda się do Ratusza, gdzie odbędzie się uroczystość wręczenia nagrody. Uroczystość rozpocznie się odegraniem hymnów Polski i Niemiec. Laudację wygłosi kanclerz Angela Merkel. Następnie premier Tusk wygłosi przemówienie. Uroczystość zakończy się odegraniem hymnu Unii Europejskiej. Idea utworzenia Międzynarodowej Nagrody Karola Wielkiego zrodziła się w 1949 roku w warunkach zimnej wojny i podzielonego świata w Akwizgranie, gdyż to Akwizgran związany jest nierozłącznie z dziełem Karola Wielkiego – uważanego za prekursora integracji europejskiej. Nagroda przyznawana jest corocznie od 1950 r. ludziom bądź instytucjom za zasługi na rzecz jedności europejskiej. [Nie Karol Wielki, ale p. Adolf Hitler jest prekursorem integracji europejskiej. - admin] W ubiegłym roku jej laureatem był założyciel świeckiej, katolickiej Wspólnoty Świętego Idziego, Andrea Riccardi, a w 2008 r. kanclerz Niemiec Angela Merkel. W 1998 r. wyróżniony nagrodą został Bronisław Geremek, a w 2004 r. jej nadzwyczajną edycję przyznano papieżowi Janowi Pawłowi II. Ceremonia wręczania nagrody odbędzie się w Sali Cesarskiej akwizgrańskiego ratusza, zbudowanego na fundamentach pałacu Karola Wielkiego. Oprócz dyplomu i medalu, na którym wybita jest XII-wieczna pieczęć miejska Akwizgranu z wizerunkiem Karola Wielkiego, laureaci otrzymują czek na 5 tysięcy euro. Tusk będzie pierwszym laureatem, któremu nagrodę wręczy urzędujący kanclerz Niemiec – Angela Merkel. Merkel chce w ten sposób szczególnie wyróżnić polskiego premiera za poprawę stosunków między Polską a Niemcami Nagrodę otrzymali m.in.: Konrad Adenauer (1954 r.), Winston Churchill (1955 r.), Robert Schuman (1958 r.), Henry Kissinger (1987 r.), Helmut Kohl i Francois Mitterrand (1988 r.), brat Roger z Taize (1989 r.), Vaclav Havel (1991 r.), Felipe Gonzalez Marquez (1993 r.), królowa Holandii Beatrycze (1996 r.), Tony Blair (1999 r.), Bill Clinton (2000 r.), Valery Giscard d’Estaing (2003 r.), Javier Solana (2007 r.). Marucha
WSTRZĄSAJĄCY ZAPIS CZARNYCH SKRZYNEK Piloci Tu-154 prawie do końca nie zdawali sobie sprawy, co im grozi. A gdy już zdali sobie z tego sprawę, zdążyli tylko wykrzyczeć ostatnie słowa przerażenia: Jezu, Jezu!!! - pisze "Fakt", powołując się na jednego z rosyjskich prokuratorów. Rozmówca "Faktu" słyszał zapis z czarnej skrzynki, rejestrującej rozmowy w kokpicie pilotów, z ostatnich 30 minut tragicznego lotu. A to, co opowiedział, potwierdza wstępne ustalenia śledczych, że załoga prezydenckiego Tupolewa nie miała żadnych kłopotów technicznych i nie orientowała się, że leci za nisko, aż do chwili, gdy z kabiny zobaczyła las i ziemię. Na początku trwała wymiana komunikatów z wieżą, padały klasyczne komunikaty i normalne odpowiedzi. Nic nie wskazywało, że załoga ma jakiś problem, czy choćby jest czymś zaniepokojona. Nagle sytuacja się całkowicie zmieniła. – Daj drugi, drugi... W drugą! - krzyczeli piloci (słowa mogą być przekręcone, gdyż rozmówca "Faktu" nie zna dobrze polskiego). Podobne okrzyki trwały jeszcze kilka sekund. - Wtedy usłyszałem wyraźne, przerażające okrzyki: „Jezu, Jezu!”. I było po wszystkim. I koniec, tyle - powiedział rosyjski prokurator. Według "Dziennika Gazeta Prawna"- samolot nie wybuchł, bo gdy uderzył o ziemię, paliwo miało temperaturę poniżej zera. W dodatku silniki oderwały się wcześniej. Tak ostatnie sekundy lotu prezydenckiego samolotu zarejestrowała czarna skrzynka. Jeśli informacje "Faktu" są prawdziwe, trzeba zadać pytanie, dlaczego piloci nie rozmawiali z kontrolerami lotu o mgle, która rzekomo jest najbardziej prawdopodobną przyczyną katastrofy - zasugerował na stronie salon24.pl bloger "rekontra". (wg, "Fakt", "Dziennik", salon24.pl)
Na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim Tydzień temu w felietonie "Z rozumem i nazywając rzeczy po imieniu", wyraziłem nadzieję, że będziemy mieli coraz więcej duchowych przewodników, którzy nie boją się mówić prawdy i nazywać rzeczy po imieniu. Miałem wówczas na myśli naszych kapłanów, w tym biskupa kieleckiego Kazimierza Ryczana, który wystąpił w obronie telewizyjnego filmu "Solidarni 2010". Umiejętność rozpoznawania rzeczywistości, wyrażania opinii i oceniania rzeczywistości zgodnie z prawdą to wielka sztuka, można rzec - prawdziwy dar Boży. Ale jest to także zadanie rozumu i nauki, zwłaszcza na poziomie akademickim, której jednym z działów jest dziś dziennikarstwo. Oświadczenie Rady Etyki Mediów na temat telewizyjnego filmu Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego "Solidarni 2010" zawiera stwierdzenie, że jego autorzy, relacjonując w dniach żałoby narodowej wydarzenia przed Pałacem Prezydenckim, naruszyli zasady obiektywizmu, szacunku i tolerancji. Jedynie dwoje członków REM - Teresa Bochwic i Tomasz Bieszczad - byli przeciwnego zdania i nie podpisali się pod tym oświadczeniem. Przewodnicząca REM Magdalena Bajer powołała się na wiele skarg pod adresem tego filmu. SLD zażądał, by filmem, który "tworzy pełne obsesji obrazy", zajęła się sejmowa komisja kultury. Obrazowi zarzucono "wykorzystywanie śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego do partyjnej kampanii". Odezwały się liczne krytyczne głosy polityków, poczynając od marszałka senatu Bogdana Borusewicza, który "Solidarnych 2010" nazwał "seansem nienawiści", po premiera Donalda Tuska, który stwierdził, że "PiS to Pospieszalski". Na temat filmu zabrał też głos, zwykle dość wyważony polityk Platformy Obywatelskiej, minister kultury Bogdan Zdrojewski, dla którego obraz ten okazał się... "fałszywy". W rozmowie z red. Piotrem Gursztynem myśl tę rozwinął: "Każda klatka z osobna może być prawdziwa. Ale po to, by film był wiarygodny, tych klatek musi być wiele i muszą być one różnorodne, tak by opisywały nie tylko część, ale całość zjawiska, zdarzenia, wszystkich reakcji". Bogdan Zdrojewski uważa, że film pokazał jedynie "wybrany starannie fragment" i z powodu braku innych "obrazków-klisz" nie był to przekaz obiektywny. Czy film był rzeczywiście fałszywy? Czy faktycznie naruszył zasady szacunku i tolerancji? Czy mieścił się w standardach telewizji publicznej, czy wręcz przeciwnie? Odpowiedź nie jest skomplikowana, jeśli do filmu "Solidarni 2010" podejdzie się bez politycznego kontekstu, który na członkach i zwolennikach Platformy Obywatelskiej wymusza jego krytykę, a na zwolennikach PiS uzasadnione słowa uznania. Gdzie jest zatem prawda? Byłem kilka razy na Krakowskim Przedmieściu w tamtych pełnych zadumy i skupienia chwilach. Uważam, że wszyscy ludzie, którzy wówczas tam przychodzili, niemal bez wyjątku, chcieli wyrazić swój głęboki smutek i żal po stracie tylu wspaniałych Polaków, ale przede wszystkim po stracie prezydenckiej pary. Pałac Prezydencki, dom, w którym mieszkali i pracowali Maria i Lech Kaczyńscy, stał się w tych dniach faktycznym i symbolicznym centrum żałoby ludzi, którzy z tym właśnie prezydentem wiązali swoje nadzieje. Przypomnę, że w drugiej turze wyborów prezydenckich w 2005 roku na Lecha Kaczyńskiego oddało swoje głosy ponad 8 milionów 250 tysięcy Polaków. Radość z tego zwycięstwa była tym większa, że zastąpił na tym stanowisku sprawującego aż 10 lat urząd prezydenta postkomunistę Aleksandra Kwaśniewskiego. Czy aby wypełnić ciążące na dziennikarzu zadanie zachowania obiektywizmu, Jan Pospieszalski miał w tym wielkim tłumie wyszukiwać jako swoich rozmówców tych, którzy nigdy nie byli zwolennikami prezydentury Lecha Kaczyńskiego? Co prawda, nawet udało mu się znaleźć taką osobę. Pewna pani, bez żadnego lęku czy wstydu, przyznała, że źle oceniała prezydenturę Lecha Kaczyńskiego, gdyż była wprowadzana w błąd i dziś jest jej z tego powodu przykro. Czy w trosce o zachowanie obiektywizmu, czyli bezstronności dziennikarskiego przekazu, Jan Pospieszalski miał dogrywać brakujące - jak się wyraził Bogdan Zdrojewski - "obrazki-klisze"? Jeśli tak, to gdzie miałby to robić i jak miałby formułować pytania, bo jedynym, jakie zadawał, było: "Dlaczego tu przyszliście?". A może miał pojechać do pisma "Nie" lub do siedziby TVN czy do "Gazety Wyborczej"? Prawdopodobnie nagrałby tam zupełnie inne wypowiedzi od tych, które znalazły się w filmie, ale to byłby zupełnie inny obraz. Mógłby także pojechać do radia ESKA, gdzie dwóch pseudodziennikarzy opętanych nienawiścią dopowiedziałoby swoje uwagi na temat tragicznie zmarłego prezydenta albo zaśpiewało chamską piosenkę? Zarzut braku obiektywizmu postawiony autorom filmu "Solidarni 2010" jest nieuprawniony i krzywdzący, gdyż wszystko to, co nagrywała kamera, nie było ustawione, ale zdarzyło się naprawdę. Wypowiedzi zawierały pełne sekwencje wypowiadanych myśli, a montaż ograniczał się jedynie do zmiany kadru. To, że utrwalone na taśmie opinie brzmiały jednorodnie, było tylko i wyłącznie efektem pojawienia się w jednym miejscu tak wielu ludzi połączonych wspólną, szczerą żałobą. Jeżeli reporter telewizyjny czy radiowy jedzie nagrywać np. przeżycia wojenne uchodźców czeczeńskich oczekujących w Polsce na azyl polityczny, to czy o opinię na temat ich losu ma się także zwrócić do rosyjskich żołnierzy, którzy pacyfikowali ich domy? Czy dziennikarska relacja ograniczająca się jedynie do wypowiedzi mieszkańców wsi, którzy w wyniku pożaru stracili cały dobytek, traci swój walor obiektywizmu? Czy autorzy filmu mieli nie utrwalać tego historycznego, wyjątkowego dla naszego zbiorowego życia wydarzenia przed Pałacem Prezydenckim w obawie przed tym, co powie Platforma Obywatelska? Nietrudno się domyślić, co może oznaczać zarzut REM o niezachowaniu przez autorów filmu zasad szacunku i tolerancji. Nikt w filmie nie został ani obrażony, ani pomówiony. Rozmówcy zachowywali się godnie, nieporównanie godniej od niektórych polityków i dziennikarzy, którzy mają zapewniony stały dostęp do mediów. Chodzi zatem o tzw. ogólną wymowę dokumentu "Solidarni 2010". O te odważne, niewygodne pytania w sprawie katastrofy samolotu, na które do dziś nie dostajemy odpowiedzi. O te śmiało wyartykułowane oczekiwania pod adresem władz i o uzasadnione wątpliwości w stosunku do naszego wschodniego sąsiada. Być może chodzi także o obraz innej, nowej solidarnej Polski, który na wszelki wypadek trzeba zdezawuować, gdyż w telewizyjnym kadrze nie ma tych, którzy zawsze tam byli i niezmiennie powinni tam być. A jest to też obraz autentycznej mobilizacji ludzi, nieznających się wcześniej, bo przybyłych z różnych stron Polski, których niespodziewanie połączyło wspólne przebywanie na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Prezydenckim, i ta dotąd milcząca większość zgodnie przemówiła. Czy to niepokoi? Wojciech Reszczyński
Wszyscy święci w jednym tramwaju Na trybunie 3-Majowej widziałem Marszałka Komorowskiego w otoczeniu całej świty państwowych dygnitarzy. Wszyscy święci razem. A gdyby jakiś talib odpalił rakietę?
1. Rada Bezpieczeństwa Narodowego powinna się zająć zebraniem doświadczeń z dramatu pod Smoleńskiem - powiedział marszałek Komorowski. Chodzi tu o zapobieganie w przyszłości sytuacji, w których w jednym samolocie znajduje się tyle osób odgrywających ważne funkcje państwowe. W tle tej wypowiedzi kryje się subtelnie sączony zarzut – dlaczego Lech Kaczyński zaprosił do samolotu tak wielu dygnitarzy?
2. Na trybunie 3-Majowej widziałem Marszałka Komorowskiego w otoczeniu całej świty państwowej III Rzeczypospolitej. Był tam Premier, był Marszałek Senatu, byli wicepremierzy, ministrowie, prezesi i cała generalicja, jeszcze pozostała przy życiu po dwóch katastrofach. A gdyby ktoś, na przykład jaki talib, odpalił rakietę w tę trybunę, byłby pogrom państwa większy, niż w Smoleńsku. Ataki terrorystyczne możliwe były w Nowym Jorku, Moskwie czy Londynie, nawet w Madrycie, to – odpukuję w tej chwili i odżegnuję solennie– możliwe są niestety też w Warszawie.
3. Zresztą nie musi być talib. Kilka lat temu samolot wojskowy dokonywał akrobacji podczas uroczystości 11-Listopadowych po czym rozbił się w lesie, szczęście w nieszczęściu, że nie runął w trybunę, też wypełnioną full dygnitarzami. Niech Rada Bezpieczeństwa Narodowego pilnie zajmie się tą trybuną, bo ktoś nieodpowiedzialnie gromadzi w jednym miejscu całe władze Rzeczypospolitej. Kiedyś przez to zamienią się one w jeden wielki vacat.
4. Jeśli Marszałek Komorowski zostanie prezydentem (czysto teoretycznie takiej możliwości nie wykluczam), wówczas odbędzie się jego zaprzysiężenie w Sejmie. Na te uroczystość zjawią się karnie wszyscy święci polscy i zasiądą w Sejmie pod jednym wspólnym dachem. A jak ten dach się na nich zawali? Tylko proszę mi nie mówić, że to niemożliwe, bo ja akurat jestem z Europarlamentu, gdzie właśnie sufit był uprzejmy się zawalić w zeszłym roku. Gdybym siedział na swoim miejscu, to przywaliłoby mnie sto ton żelastwa i desek i nawet pani minister Kopacz nie byłaby mnie w stanie zidentyfikować. Na szczęście sufit runął podczas przerwy w obradach (słucham?.... ktoś tam pod nosem coś powiedział, że szkoda, tak? Może się przesłyszałem...).
5. W każdym razie z góry apeluję do Rady Bezpieczeństwa Narodowego, żeby zapobiegła zgromadzeniu całej państwowej świty pod jednym sejmowym dachem. Proszę jakoś podzielić to zaprzysiężenie, niech częściowo się odbędzie w Sejmie, a częściowo na przykład w Senacie. Albo przynajmniej porozstawiać towarzystwo po kątach, nie żeby rozsiadło się całe w specjalnie wydzielonej części Sejmu, zwanej tramwajem. Skoro wszyscy święci nie powinni siedzieć w jednym samolocie, to w jednym tramwaju tym bardziej.
6. A dlaczego LechKaczyński zaprosił tak wielu gości na wspólną drogę? No cóż,zgaduję - chyba nie spodziewał się katastrofy...
Dlaczego nie liberalizm gospodarczy? Ciekawi jesteśmy, ile z tego zrozumieją bezmyślni wyznawcy żydowskich teorii ekonomicznych… Zastanawiające, jak bardzo rozpowszechniła się opinia, iż na światopogląd prawicowy składa się konserwatyzm w sferze moralności oraz liberalizm w sferze gospodarki. Zupełnie jakby te skrajności można było pogodzić. Spotkałam się nawet z absurdalnym stwierdzeniem, iż prawdziwy liberalizm to ten konserwatywny! A wszystko, co antyliberalne, otrzymuje zaraz etykietkę: “lewicowe”. Oczywiście, istniała i istnieje lewicowa krytyka liberalizmu, ale z początku musiała być ona z konieczności krytyką wewnętrzną. Liberalizm jest bowiem najstarszą formą socjalizmu. Nie to jednak będzie przedmiotem moich rozważań i dlatego wszystkich oburzonych liberałów odsyłam do tekstu na stronie http://www.cywilizacja.ien.pl/?id=21 . Tutaj skoncentruję się wyłącznie na liberalizmie gospodarczym. Jak podaje Encyklopedia Białych Plam, “Leseferyzm, liberalizm gospodarczy (franc. laissez faire – pozwólcie działać) – model życia gosp., w którym decydujące znaczenie dla wzrostu ogólnego dobrobytu materialnego przypisuje się wyłącznie wolnej inicjatywie jednostek”(1). Przyjrzyjmy się zatem podstawowym tezom gospodarczego liberalizmu, sformułowanym przez Adama Smitha w książce “Badania nad naturą i przyczynami bogactwa narodów”(2).
1. Ograniczenie działalności państwa do wybranych dziedzin. To właściwie podstawa leseferyzmu. Smith zapomniał chyba jednak, czym jest państwo i czemu ma służyć. Otóż państwo to wspólnota powstała dla osiągnięcia wspólnego dobra. Rozbawionym w tym momencie liberałom wyjaśniam, iż wspólnota to nie to samo, co komuna, a wspólne dobro nie ma nic wspólnego z żadnym socjalizmem. Wspólne dobro to takie, które “jest rzeczywistym celem każdego człowieka i zarazem całej społeczności”. Nie będzie zatem celem ani ład społeczny, ani sprawnie działająca gospodarka – wszystko to ma jedynie służyć człowiekowi, jego rozwojowi osobowemu – intelektualnemu, moralnemu, twórczemu i religijnemu. “Kolektywizm – jak wyjaśnia Paweł Skrzydlewski w artykule “Rola filozofii w życiu społecznym” w swej istocie nie dostrzega realnego człowieka, nie ceni jego dobra, bo realny człowiek to tylko przejaw kolektywizmu albo jego wytwór, najczęściej nieudany.”(3). Prawo stanowione ma natomiast wspierać i chronić dobro wspólne (dobro osoby ludzkiej). Dlatego nie można ograniczać zadań państwa! Oczywiście nadmierny interwencjonizm wcale nie jest wskazany, ale o tym później.
Do jakich dziedzin zatem chcą liberałowie ograniczyć działalność państwa? Otóż są to:
a) Sprawiedliwość – czyli policja i sądy. Nawet liberałowie nie wyobrażają sobie prywatnej policji.
b) Obrona kraju – wojsko. To również oczywiste.
c) Organizowanie robót publicznych. Czy współcześni liberałowie pamiętają o tym?
d) Więziennictwo.
e) Ustanawianie stopy procentowej.
f) Państwowy zarząd poczty.
g) Wprowadzenie obowiązkowego nauczania. Nawet Smith uważał, że szkolnictwo państwowe powinno istnieć, ze względu na tych najbiedniejszych, których nie stać na naukę prywatną. Teraz liberałowie głoszą co innego. O ile jednak państwo nie ma obowiązku zapewnić każdemu obywatelowi dobrobytu, nie powinno blokować dostępu do edukacji (oraz służby zdrowia).
h) Egzaminy państwowe dla wszystkich zawodów. Po ukończeniu państwowych studiów też? Tu chyba lekko przesadzili…
i) Tworzenie warunków dla zdrowej konkurencji – zwalczanie monopoli. A więc jednak interwencja w gospodarkę… Szkoda, że tylko taka.
j) Opowiadanie się państwa po stronie robotników w ich sporach z pracodawcami. Ten punkt jest już całkiem przemilczany. Przecież liberałowie domagają się, by dla dobra gospodarki przedsiębiorca miał pod sobą pojedynczych pracowników, których nikt nie wspiera i których można w każdej chwili zwolnić. Chcieliby człowieka rzucić na głęboką wodę, żeby sprawdzić, czy wypłynie. A jeśli nie? To jego problem? Nie uważam, że należy chronić leni i obiboków. Ale nie można zapominać, że jesteśmy ludźmi, a nie zwierzętami. To zwierzęta eliminują ze swojego grona słabsze jednostki. Ale dzisiaj chyba tylko obrońców zwierząt nikt nie nazywa populistami.
2. To interes osobisty jednostki jest najważniejszy. Smith jeszcze odżegnywał się od egoizmu. Wg niego interes osobisty to “wysiłek naturalny każdego człowieka, zmierzający ku poprawie (jego) warunków bytu.” Co prawda “zasady zwykłej roztropności nie zawsze kierują postępowaniem każdej jednostki”, ale “wpływają one na postępowanie większości ludzi z każdej klasy lub każdego stanu”(4). A jeśli większość nie kieruje się roztropnością? Albo jeśli roztropność właśnie każe postawić na pierwszym miejscu co innego niż interes osobisty?
3. Wolny handel ożywia gospodarkę. Ciekawe, że “tezę tę głosili liberałowie angielscy, gdy Anglia była u szczytu potęgi gosp. i chciała zbywać swoje towary w krajach biednych”(5). I że to właśnie bogaci, a nie biedni, żądają wolnego handlu.
Zastanówmy się zatem, na czym może on polegać. Zapewne chodzi o to, aby móc sprzedawać wszystko, co tylko znajdzie nabywcę, i wszędzie, bez ograniczeń. Czy w takim razie zakaz handlu jakimiś towarami będzie zgodny z zasadami wolnego handlu? Raczej nie. Można się zatem domyślać, skąd w Polsce (i nie tylko, ale u nas stosunkowo od niedawna) taki zalew najobrzydliwszej pornografii, którą się wystawia teraz oficjalnie, bez skrępowania, w kioskach czy tzw. salonikach prasowych. Przecież to towar, jak każdy inny! A jak go dobrze wyeksponować, to więcej ludzi kupi… Oczywiście wszystko, co można sprzedawać, można też reklamować. Stąd wszechobecne reklamy piwa, do niedawna jeszcze “bezalkoholowego”, a teraz już każdego. Piwo stało się modne, zwłaszcza wśród młodzieży, która jest najbardziej podatna na nałogi.
Widzimy zatem, że nie wszystko wolno sprzedawać. A czy można sprzedawać każdemu i wszędzie? Np. polską ziemię Niemcowi albo polski zakład Holendrowi? Liberał powie: oczywiście, może kupić każdy, kto da więcej. A powie tak, bo nie liczy się dla niego kryterium narodowe, a jedynie kryterium użyteczności, zysku, które w tym przypadku powinno być zupełnie drugorzędne. Powiem więcej – liberał, choć często nazywa się patriotą, nie ma pojęcia, co to jest interes narodowy! Dla niego to całkowita abstrakcja! W przeciwieństwie zapewne do interesu światowej finansjery…
4. Życiem gospodarczym kieruje “niewidzialna ręka”. Oczywiście powoduje to zadowolenie jednych, niezadowolenie innych. Ale czy naprawdę chodzi tylko o “zadowolenie”? Pomińmy na razie fakt, iż ta “ręka”, chociaż “niewidzialna”, w rzeczywistości jest bardzo konkretna. Liberałom chodzi o to, że życiem gospodarczym kieruje, czy powinien kierować, nie rozum ludzki, a jakiś mechanizm rynkowy. Nieważne, że człowiek staje się wtedy przedmiotem a nie podmiotem. Wolny rynek ma być panaceum na wszystkie problemy. Tylko czy można się dziwić “niezadowolonemu” człowiekowi, który traci pracę (dla “dobra gospodarki” oczywiście), a co za tym idzie środki do życia, może i mieszkanie. Populizm? Socjalizm? Tak by powiedział liberał, który nie widzi niczego, poza opozycją liberalizm-socjalizm; “pragmatyzm w działaniu dla rozwoju gospodarki” – pomoc socjalna dla najuboższych. Ale do tej kwestii powrócę w punkcie szóstym.
5. Podstawą życia gospodarczego powinna być własność prywatna. Z tym częściowo można by się zgodzić. Własność prywatną należy wzmocnić i upowszechnić. Ale dlaczego w imię jakiejś ideologii, bo inaczej tego nazwać nie można, zwalczać istnienie przedsiębiorstw państwowych (tzw. etatyzm), nawet tych, które przynoszą zyski! Nie można sprzedawać wszystkiego i każdemu! Są takie branże, które powinny pozostać pod kontrolą państwa (nie tylko poczta oraz roboty publiczne) i przekazanie ich w obce ręce byłoby zdradą narodową! Już obserwujemy przypadki, kiedy obcy przedsiębiorca kupował polski zakład, po czym go zamykał, zwalniał ludzi, wywoził maszyny i cieszył się, bo wyeliminował konkurencję. Z drugiej strony – kto powiedział, że prywatny przedsiębiorca zawsze będzie lepiej gospodarował od państwowego zarządcy? Jeśli jest uczciwym i odpowiedzialnym człowiekiem (są jeszcze tacy!) to tak samo zadba o własną firmę, jak i o państwową. A jeśli nieodpowiedzialny i do tego leniwy – doprowadzi do ruiny i jedną i drugą. Nie widzę powodu, dla którego miałoby nie być żadnej państwowej własności. “Nie, bo nie” – to nie jest argument.
Trzeba również pamiętać, iż istnieją instytucje, które ze swojej natury nie są przeznaczone do tego, aby “generowały zyski”. Korzystają z nich wszyscy obywatele, albo przez całe życie, albo na jakimś tylko etapie, i wszyscy solidarnie powinni je utrzymywać. Taką instytucją jest na przykład szkoła – ma ona kształcić uczniów, nie zarabiać na nich. Ma też uczyć bezinteresowności w zdobywaniu wiedzy, a tego zadania nie spełni, jeśli sama będzie “interesowna”.
Konieczność “zarabiania na siebie” nie wychodzi też na dobre nauce. Zwłaszcza w reklamach widać, do czego prowadzi “pogoń za sponsorami”… Instytut “X” poleca produkt “Y” firmy “Z”. Wyniki badań Instytutu “A” potwierdzają, że najzdrowsze jest masło, natomiast Instytut “B” twierdzi, również na podstawie dokładnych analiz, iż margaryna. Co kawałek w prasie, radiu i TV podawane są informacje o najnowszych odkryciach tego typu, ale czy aby na pewno zawsze można im wierzyć?
6. “Negatywne interpretowanie problematyki socjalnej przez liberałów”, którzy zawsze niechętnie patrzą na ingerowanie państwa w sprawy socjalne pracowników. O tym już pisałam. Liczy się przede wszystkim “dobro rozwoju gospodarki”. Niektórzy nawet twierdzą, że jeśli gospodarka będzie się dobrze rozwijała, zyskają na tym także ci najubożsi. Należy zatem podejmować teraz tzw. “niepopularne decyzje”, aby później “zbierać” ich “dobre owoce”. Podobno w taki sposób gospodarka ma “służyć człowiekowi”. Tylko że koszty takiej “służby” mogą okazać się zbyt wielkie. Jeśli dla “dobra gospodarki” poświęca się życie czy zdrowie choćby jednego niewinnego człowieka, to takie “dobro” należy bezwzględnie odrzucić! Kto myśli inaczej, ma zaburzoną hierarchię wartości i mylą mu się środki z celami. Przypominam, że gospodarka jest środkiem, narzędziem, które powinno dobrze funkcjonować w rękach człowieka dla jego dobra. A ponieważ każde ludzkie działanie podlega ocenie moralnej, więc i działanie w sferze gospodarki. Tu również obowiązuje etyka! Niejeden leseferysta może by się i z tym zgodził, twierdząc, iż dlatego jest konserwatywnym liberałem, aby jego konserwatyzm kontrolował jego liberalizm. Tylko ze liberalizm w taki sposób “kontrolowany” nie jest już liberalizmem! Wróćmy zatem do zagadnień etycznych. Piotr Jaroszyński w pracy pt. “Etyka – dramat życia moralnego” pisze, iż: “pole ludzkiego działania moralnego musi być wyznaczone przez dobro osobowe jako osobowe. Działanie, które by naruszało dobro osobowe, będzie moralnym złem, a działanie, które je respektuje – będzie moralnym dobrem” (6). Poza tym etyka rozróżnia rodzaje dóbr, ustawiając je w pewnej hierarchii. Najniżej stoi dobro przyjemne (bonum delectans), ponad nim dobro użyteczne (bonum utile), a najwyżej dobro godziwe (bonum honestum). Dobrem godziwym może być tylko byt osobowy. Gospodarka również jest dobrem, dobrem użytecznym, a zatem środkiem. Dobro użyteczne, jeśli stoi w konflikcie z godziwym, zawsze musi ustąpić! A z tego wyciągamy tylko jeden wniosek: tzw. “niepopularne decyzje”, które chcą podejmować liberałowie dla “dobra gospodarki”, jeśli stoją w sprzeczności z dobrem godziwym, są nieetyczne. Czy to jest populizm i socjalizm, jak twierdzą liberałowie? Z całą pewnością nie! Socjalistom nigdy nie zależało na rzeczywistym dobru człowieka, nie wahali się składać ofiar z ludzi na ołtarzach swoich ideologii. Człowiek prawicy natomiast w każdej sytuacji powinien postępować etycznie. Jest jeszcze jeden aspekt, który należy uwzględnić w tych rozważaniach. Jak pisałam wcześniej, państwo to wspólnota powstała dla osiągnięcia wspólnego dobra, dobra osoby ludzkiej. Ponieważ na tym polega istota państwa, nigdy się nie zmieni, nawet gdyby lewackie rządy z całego świata powtarzały co innego. Wszelkie wypaczenia są jedynie wypaczeniami i do istoty państwa nie należą. Do realizacji celu – dobra wspólnego – potrzebne są rozmaite środki. Jednym z nich jest polityka społeczna. Dlatego, jak słusznie zauważył w swojej najnowszej książce “Z nadzieją w przyszłość” prof. Maciej Giertych: “Polityka gospodarcza musi mieć na względzie zdrowie społeczne. Im więcej ludzi jest zadowolonych, samodzielnych, posiadających nieruchomości, gospodarujących na swoim, dorabiających się własną pracą, czujących związek między wysiłkiem a zarobkami, niezagrożonych zwolnieniem z pracy, wywłaszczeniem czy eksmisją, troszczących się o swoje sprawy bez czyjejkolwiek krzywdy, tym sprawniej funkcjonuje państwo. Ten organiczny związek polityki gospodarczej z polityką społeczną jest koniecznym elementem programu narodowego.”(7) W kontekście życia społecznego natomiast pojawia się zagadnienie cnoty sprawiedliwości. Ma ona za zadanie “wyrobienie w nas trwałej i niewzruszonej woli oddawania tego, co innym z naszej strony się należy.”(8) Mamy zatem obowiązki względem innych ludzi (s. wymienna) oraz względem całej społeczności (s. współdzielcza). Ale i nam się coś należy od społeczności, reprezentowanej przez odpowiednie władze, a to kierowane jest sprawiedliwością rozdzielczą. Przyjrzyjmy się, co na ich temat pisze prof. Jaroszyński:
“Zasadniczo bowiem sprawiedliwość ta (współdzielcza – MZ) sprowadza się do dwóch podstawowych obowiązków spoczywających na obywatelach: jest to ofiara z majątku oraz ofiara z życia. Aby państwo mogło normalnie funkcjonować, musi posiadać odpowiednie środki finansowe, dlatego też część dochodów uzyskiwanych przez obywateli winna być przekazywana do skarbu państwa. Sprowadza się to zazwyczaj do płacenia podatków, które z pewnością nie są czymś przyjemnym, ale bez nich państwo może się załamać. (…) Ta ofiara z majątku jest więc częścią sprawiedliwości rozdzielczej, choć samo słowo ‘ofiara’ nie jest tu może najwłaściwsze, tyle że przyjęło się już w terminologii etycznej, więc nie będziemy go zmieniać.”(9) Pojawia się jednak pytanie: skoro to wszystko jest takie oczywiste, to dlaczego człowiek nie zawsze postrzega sprawiedliwość współdzielczą jako coś dobrego? Otóż, jak twierdzi prof. Jaroszyński, ma to miejsce wówczas, gdy żyje w ustroju zwyrodniałym: “Niezrozumiała jest bowiem ofiara z majątku i życia tam, gdzie państwo zorganizowane jest nie po to, by zapewnić nam swobodny rozwój i życie szczęśliwe, ale po to, by nas wykorzystywać i zniewalać. Wówczas człowiek zaczyna wymigiwać się od podatków, unika służby wojskowej. Najlepszym przykładem zdegenerowanej formy sprawiedliwości współdzielczej jest osławiona “sprawiedliwość społeczna”, która chyba tylko z nazwy przypominała sprawiedliwość. Jej celem bowiem nie było ani dobro poszczególnych ludzi, ani tzw. ludu pracującego, lecz tylko dobro tych, którzy akurat byli u władzy. Tam natomiast, gdzie ustrój jest właściwy, uczciwe płacenie podatków wydaje się czymś naturalnym i dobrym. Państwo takie zapewnia i gwarantuje zarówno moje osobiste bezpieczeństwo, jak i osobisty rozwój.” (10) Sprawiedliwość rozdzielcza ma miejsce, gdy bierzemy pod uwagę stosunek społeczeństwa do jednostki. Oczywiście między jednostkami nie ma równości. Ale czy osiągniemy sprawiedliwość, jeśli wszystkich ‘wyrównamy’? Tak chciała ideologia socjalistyczna. “W efekcie zaczęło się równanie ‘do dołu’, bo o ile łatwo jest bogatego pozbawić majątku, artyście zabronić tworzyć, naukowca zmusić do milczenia, o tyle trudniej jest człowieka niezaradnego nauczyć zaradności, niezdolnego – tworzyć, obiboka – studiować. Taka droga prowadzi więc donikąd, skończyć się musi powszechną pauperyzacją i upadkiem kultury. Musimy zaakceptować ten podstawowy fakt, że ludzie są różni i w tej różności niech pozostaną.” (11) Sprawiedliwość będzie zatem polegała nie na równości, ale na równomierności: “Równomierność kieruje się względami i okolicznościami, w jakich ludzie żyją, tym, jak pracują i w jakim stopniu przyczyniają się do dobra wspólnego. Sprawiedliwość rozdzielcza pozostaje przede wszystkim w gestii tych, którzy sprawują władzę, do nich bowiem należy troska o dobro państwa, a więc i o dobro obywateli. Miara obdzielania poszczególnych ludzi różnymi dobrami jest w tym wypadku bardzo giętka i wymaga wiele roztropności.”(12) Zupełnie nie pasuje to do współczesnej, lewackiej wizji państwa. Po tym przeglądzie głównych założeń leseferyzmu zatrzymamy się teraz na jego podstawach filozoficznych. Został on bowiem ukształtowany na bazie określonej filozofii człowieka i państwa. Nawet jeśli w założeniach zachodzą pewne zmiany, korzenie zawsze pozostaną takie same. Oto co na ten temat mówi encyklopedia: “Leseferyzm jest inspirowany przez indywidualizm i utylitaryzm hedonistyczny; dobro jednostki (jej interes) jest wg leseferystów jedyną miarą wartości i wyłącznym kryterium celów gosp., co rzutuje na rozumienie życia społ. i wyznacza standardy postępowania w życiu gosp.; społeczeństwo to suma arytmetyczna jednostek, zaś więź społ. to wynik umowy; stosunki zachodzące między jednostką a społeczeństwem oraz pomiędzy poszczególnymi grupami wyznacza konwencja, dlatego mogą one być dobrowolnie kształtowane na podstawie jednostronnej decyzji jednostek czy grup; ideologia l. oferuje dość łatwe recepty na życie i sukces jednostkowy”(13). Dalej czytamy: “Ideologia zwolenników l. opiera się na nierealnej koncepcji ustroju doskonałej wolnej konkurencji, która w rzeczywistości nie istnieje i nigdy nie zaistnieje; dzieje się tak ze względu na błędne odczytanie natury ludzkiej, w której cnotą czyni się egoizm, oraz ze względu na osobiste słabości i skłonności samych liberałów.”(14). Błędne odczytanie natury ludzkiej! Fałszywe rozumienie państwa! Więź społeczna nie jest wynikiem umowy. A, jak za Arystotelesem powtórzył św. Tomasz z Akwinu: “Mały błąd na początku wielkim jest na końcu” (“Parvus error in principio magnus est in fine”). Dziś mało kto zwraca uwagę na korzenie liberalizmu gospodarczego, dlatego pewnie tak łatwo przychodzi akceptacja pozornego dobra, jakie z niego wynika. Jak już wspomniałam, liberalizm krytykowany był z różnych punktów widzenia. Mnie interesuje głównie krytyka konserwatywna i katolicka. Konserwatyści atakowali liberalną wizję człowieka, ułudę wyobrażeń o człowieczeństwie, brak adekwatnej teorii osoby, niedostrzeganie zła tkwiącego w ludziach, następstwa grzechu pierworodnego. Ch. Maurraus, XX-wieczny konserwatysta, definiując liberalizm jako doktrynę polityczną czyniącą “wolność zasadą kardynalną, podług której wszystko musi być zorganizowane i w świetle której wszystko musi być osądzane”, zauważył, że znosi ona “wolności konkretne”, zatem “liberalizm równa się despotyzm” (Liberalisme et libertes: democratie et peuple, Paris 1905) (15). To tylko mały wycinek konserwatywnej krytyki liberalizmu. Pozostałe argumenty można znaleźć w opracowanym przez prof. J. Bartyzela haśle “liberalizmu krytyka”, w XI tomie “Encyklopedii Białych Plam”. Tutaj podam jeszcze jeden tylko argument przemawiający za tym, iż nie można pogodzić liberalizmu z konserwatyzmem. Jak słusznie zauważył jeden z użytkowników forum konserwatyzm.pl: “Założeniem leseferyzmu jest, że pracownicy i pracodawcy przenoszą się tam, gdzie jest możliwość najbardziej efektywnego wykorzystania zasobów w celu osiągnięcia max. zysku. W związku z tym rozbija się tradycyjną rodzinę. Ojciec rodziny w poszukiwaniu pracy przenosi się np. z jednego stanu do innego, by tam pracować. Nie ma realnego kontaktu z rodziną. Małżeństwa amerykańskie, co potwierdzają badania, są czymś nietrwałym. Kościół katolicki de facto godzi się tam na rozwody, bo małżeństwo jest właściwie traktowane tutaj jak kontrakt. Być parę razy rozwiedzionym to tam nic wielkiego. Podobny model promuje się w krajach Unii Europejskiej. Jednostka, w myśl idei liberalnej, staje się atomem, który jest ważny o tyle, o ile jest obiektem wzmożonej konsumpcji. Leseferyzm jest więc z założenia antykonserwatywny.”(16) Krytyka katolicka jest bardzo podobna do konserwatywnej i dotyczy zarówno liberalizmu w ogóle, jak i tego gospodarczego. Nie oznacza jednak potępienia wolnej przedsiębiorczości ani własności prywatnej, wręcz przeciwnie – papieże zalecali jej ochronę, umacnianie i upowszechnianie. Przestrzegali również, zgodnie z zasadą pomocniczości, przed nadmiernym interwencjonizmem, wtrącaniem się biurokracji w nie swoje sprawy. Najostrzej przeciwko liberalizmowi gospodarczemu wystąpił Pius XI w encyklice “Quadragesimo anno”. I on nie krytykuje każdej teorii broniącej wolności gospodarczej, ale tę, która absolutyzuje zasady wolnej konkurencji i kieruje się błędną etyką utylitaryzmu. Nie odrzuca również kapitalizmu, który nie jest ani dobry, ani zły, bezwzględnie natomiast odrzuca socjalizm: “Niczego się przy tym Papież nie spodziewa ani od liberalizmu gospodarczego, ani od socjalizmu; pierwszy bowiem okazał się niezdolnym do sprawiedliwego rozwiązania kwestii społecznej, a drugi doradza lekarstwo, które jest stokroć gorsze od choroby i ludzkość wtrąciłoby w większe jeszcze niebezpieczeństwo.” “Odnośnie do obowiązku władzy państwowej Leon XIII, zrywając śmiało z ograniczeniami narzuconymi jej przez liberalizm nie wahał się uczyć, że władza państwowa nie powinna zadowalać się tylko rolą strażniczki praw i porządku prawnego, ale że raczej ze wszystkich sił winna się starać o to, by za pośrednictwem systemu praw i urządzeń sam ustrój i zarząd państwa sprzyjał dobrobytowi tak powszechnemu, jak jednostkowemu, że tak jednostkom, jak rodzinom należy zostawić swobodę działania, o ile oczywiście pozwalają na to dobro publiczne i prawa drugich, że obowiązkiem władzy państwowej jest ochrona społeczeństwa i jego części składowych, lecz że przy obronie praw osób prywatnych trzeba uwzględniać interesy przede wszystkim ludzi słabych i biednych. Warstwa bowiem bogatych dostatkami obwarowana mniej potrzebuje opieki państwa; klasy natomiast ubogie pozbawione ochrony, jaką daje majątek, szczególniej tej opieki potrzebują. Dlatego państwo powinno bardzo pilnym staraniem i opieką otoczyć pracowników najemnych, stanowiących masy ludności biednej”.(17) Leseferyści, aby jakoś uporać się z problemem niezgodności ich ideologii z nauczaniem Kościoła, twierdzą, iż wypowiedzi papieży nie są dla nich wiążące, bo dotyczą kwestii gospodarczych, ekonomicznych, na których Głowa Kościoła nie musi się znać. Owszem, nie musi. Ale też w tych kwestiach się nie wypowiada! Nie wypowiada się ani o budżetach, ani o rezerwach walutowych, ani o PKB. Przypomina jedynie, że każde działanie człowieka podlega ocenie moralnej, również działanie w sferze gospodarki! Że to człowiek ma czynić sobie ziemię poddaną, a nie słuchać ślepych mechanizmów, które zresztą sam wytworzył. Że użyteczność, choć jest istotna, nigdy nie może być najważniejszym kryterium, więc katolik nie może kierować się w życiu błędną etyką utylitaryzmu. Owszem, działanie powinno być skuteczne, ale nie przede wszystkim i nie za wszelką cenę! Na koniec spróbuję jeszcze odpowiedzieć na pytanie postawione przez jednego z użytkowników forum konserwatyzm.pl: “Jeśli nie liberalizm gospodarczy, to co?”. Ciekawe, że pytanie to powtarza się dość często, w różnych odmianach. Ostatnio w wersji: “Jeśli nie Unia, to co?”. Mamy tu ukrytą sugestię, że właściwie alternatywy nie ma, a jeśli jest, to tylko jedna, najgorsza. Jeśli nie UE, to Białoruś. Jeśli nie liberalizm, to socjalizm. Nie ma nic bardziej mylnego! Jak pisze Adam Doboszyński w swoim dziele “Gospodarka narodowa”: “Zbyt często słyszy się w Polsce żałosne stwierdzenie, że mamy do wyboru tylko dwie możliwości: kapitalizm lub bolszewizm. Twierdzenie to nie tylko żałosne, lecz przede wszystkim nieprawdziwe. Dylemat, przed którym stoimy, brzmi albo materializm (którego współczesne dwa wcielenia zwą się kapitalizmem wzgl. marksizmem) – albo ustrój narodowy.”(18) Dlatego jedynym, najlepszym rozwiązaniem dla Polski, jest ustrój narodowy, według koncepcji Adama Doboszyńskiego: “Ustrój chrześcijański, oparty na uwłaszczeniu mas, czyli na stworzeniu możliwie jak największej ilości samodzielnych warsztatów, z natury rzeczy opierać się musi na daleko idącej swobodzie gospodarczej. Wolność gospodarcza jednostek, przy planowości moralnej społeczeństwa – to definicja najbardziej może ujmująca właściwy stan rzeczy. Mówiąc stylem ekonomistów, będzie to umiarkowany interwencjonizm, o założeniach moralnych, a nie gospodarczych.”(19). Podobne rozważania znajdziemy u prof. Romana Rybarskiego, który wymieniając sfery działalności państwa, pisał: “Drugi rodzaj działalności państwa w dziedzinie gospodarczej, to działalność uzupełniająca wolną gospodarkę. W niektórych wypadkach, co uznawali nawet starzy liberałowie, zawodzi prywatna inicjatywa. Nie zbuduje ona portu, nie ureguluje rzek, ani nie przeprowadzi sieci kanałów wodnych. Lasy w rękach państwa zabezpieczają przed deforestacją. Niekiedy z powodów pozagospodarczych, np. ze względu na obronę kraju, państwo zakłada i prowadzi przedsiębiorstwa fabryczne, np. fabryki amunicji. Państwo występuje wtedy jako przedsiębiorca, robi różne inwestycje. (…) Po trzecie państwu przypada rola kierownicza w gospodarstwie narodowym. Państwo zakreśla ramy, w których rozwija się wolna działalność gospodarcza. Państwo przez zewnętrzną politykę handlową umacnia wewnętrzne węzły gospodarstwa i ogranicza je na zewnątrz. Państwo koordynuje samorzutne ruchy różnych dziedzin wytwórczości, wprowadza równowagę między warstwami społecznymi. Państwo tą swoja działalnością nie wyklucza prywatnej inicjatywy, lecz ją kieruje w łożyska, których wymaga szerszy interes narodowy. Nie wprowadza tzw. gospodarstwa planowego, lecz urzeczywistnia swój plan rozwoju narodowego gospodarstwa.(…)”. Czy jest to socjalizm? Zdecydowanie nie! Nie jest to również liberalizm i dlatego właśnie takiego programu teraz potrzebujemy najbardziej. Marzena Zawodzińska