Miłosz Szuba: "Sprzeczność i zamęt"
Czasem na subtelnej granicy chrześcijaństwa i demolatrii da się zauważyć dziwne ruchy: w 2007 roku arcybiskup Życiński, hierarcha o wielkiej wiedzy i uczciwości, którego postępowania i motywów nigdy nie rozumiałem (i pewnie tak zostanie), został uhonorowany przez „Gazetę Wyborczą” tytułem „Człowieka Roku”, m.in. za obronę „wartości ładu demokratycznego i pluralizmu”. Nasuwa się pytanie: obronę „wartości ładu demokratycznego” czyli konkretnie czego? |
---|
Chrześcijańska wizja świata w założeniu wyklucza wszystkie inne. Wizja liberalna nie wyklucza żadnej innej pod warunkiem, że wszystkie jej się podporządkują jak lokaje-matoły.
Papieże dawnej szkoły tępili ile sił obce im ideały, takie jak „demokratyczny ład”, „wolność religii”, „neutralność” i „pluralizm”. Być może kulminacją ich aktywności w tej dziedzinie był Syllabus z 1864r. - wyszczególnienie potępionych przez Kościół tez, dotyczących m.in. kwestii statusu religii w państwie, swobody publicznego sprawowania (jakiegokolwiek) kultu oraz „szkodliwego indyferentyzmu”. Sto lat później, w soborowej deklaracji „Dignitatis humanae” (1965) była już mowa o „prawie człowieka do wolności religijnej zakorzenionym w samej godności osoby ludzkiej, które powinno być w taki sposób uznane w prawnym ustroju społeczeństwa, aby stanowiło prawo cywilne”. Złote kamyczki zaczęto rzucać do ogródków potępianych wcześniej innych wyznań. Prasa pisała, że deklaracja ta, to wielki krok naprzód (tak jakby można było się wycofać do przodu!). Wiele publikacji prasowych i naukowych tego czasu stwarzało dziwne wrażenie, że słabnąca kobyła nagle wyrwała przed siebie jak Pegaz.
Nawet przy założeniu, że orientacja na „uwspółcześnienie” kształtowała się w dobrej wierze, że dążenie do zmian opierało się na najlepszych intencjach, że jego celem było dobro wspólnoty, że towarzyszyła mu idea „współczucia dla świata” itd. - tendencje te były skutkiem i następstwem gnicia Cywilizacji, może nawet wejścia w jej schyłkowe stadium, były skutkiem kulturowej presji, naporu idei usiłujących sprowadzić do absurdu, zohydzić lub co najmniej wypaczyć pojęcia, na których tę cywilizację zbudowano, presji nurtów usiłujących uczynić człowieka stukniętym architektem swojego zbawienia. Skutki „uwspółcześnienia” jeszcze bardzo długo będą przedmiotem badań i ocen, więc może ktoś kiedyś wyciągnie konstruktywne wnioski z obecnego zamieszania i wyjaśni w sposób wiarygodny jak na przykład poradzić sobie z faktem, że różnice między wypowiedziami i tekstami Piusa XII a wypowiedziami i tekstami Pawła VI są takiego kalibru, jakby któryś z nich pomylił drzwi. Ktoś powie: „…a, bo zaczęła dominować inna szkoła teologiczna” i rzuci nazwiskami francusko- i niemieckojęzycznych teologów – ale to mało wyjaśnia, bo nawet jeżeli wiadomo jakie są źródła niektórych problemów z tożsamością, nie wiadomo jak je rozwiązać.
Deklaracja „Dominus Iesus” (sprzed zaledwie dziesięciu lat, więc jeszcze atrament na niej nie wysechł) przypomniała o zagrożeniu Kościoła przez „teorie relatywistyczne usiłujące usprawiedliwić pluralizm religijny de iure”, skrytykowała relatywistyczną mentalność i „propozycje teologiczne, które odbierają Objawieniu charakter absolutnej prawdy i zbawczej powszechności”.
Samo pojęcie „absolutnej prawdy” jest dla współczesnych guru zupełnie niestrawne. Dogmatyczny ekskluzywizm nawet w swej współczesnej, „ugrzecznionej” wersji, kłóci się z „demokratycznymi standardami”. Jeżeli chodzi o sprzeczność i zamęt, jakie z tej sytuacji wynikają – można dla świętego spokoju udawać że ich nie ma, ale nie da się ich w praktyce przezwyciężyć, bo ani współczesne państwo nie przestanie być „neutralne”, ani Kościół nie zacznie być „neutralny”. Obok siebie współistnieją więc: popularny publiczny kult „rządów ludu” i popularny chrześcijański kult prywatny, a „obywatele wierni” otrzymują stale sprzeczny komunikat: otrzymują dogmat oraz ładunek idei, które ten dogmat delegitymizują. Otrzymują Ewangelię oraz strumień nowomowy na temat „umacniania demokracji”, „poszukiwania płaszczyzny porozumienia” itp.
Ci, którzy nie chcą lub nie potrafią zrezygnować ani z wizji liberalnej ani katolickiej, a są na tyle trzeźwi, że dostrzegają istniejącą między nimi sprzeczność, zachowują się ciekawe i zabawnie – potrafią uczynić z tej sprzeczności tabu, odłożyć na później, sprowadzić do absurdu, zasłonić pustym gadulstwem, wykonują rożne intelektualne piruety, znajdują proste pozorne rozwiązania…
„Kościół szuka swojego miejsca w demokratycznym społeczeństwie” – ględził ok. 10 lat temu w jednym z programów telewizyjnych Jan Nowak-Jeziorański.
Ale tekst! Gdyby ktoś stwierdził, że Jan Nowak-Jeziorański nie znalazł swojego miejsca w demokratycznym społeczeństwie, zabrzmiałoby to jak obelga. On przecież to miejsce zaszczytne i niekwestionowane zasłużenie posiadł. Natomiast, zgodnie z przekazanym przez niego wówczas komunikatem, Kościół dopiero swojego miejsca szuka, musi się dopiero przystosować. Pomyślałem: mistyczne Ciało Chrystusa pałęta się pod nogami Jeziorańskiego szukając swojego miejsca. Można tylko życzyć powodzenia.
Zdegradowanie Kościoła do roli uczestnika demokratycznych przepychanek, zaczadzenie współczesnością i przeżarcie kompleksami – są tak znaczne, że nawet gorliwi „obywatele wierni” dali się wpisać w cudzy schemat i uwierzyli, że są jakąś „frakcją”, jakimś „prawym skrzydłem, płucem, ręką czy nogą”, albo jeszcze gorzej: jakimiś zdziadziałymi obrońcami „starych prawd” (to nie są stare prawdy tylko STAŁE prawdy), jakimiś obrońcami „wartości chrześcijańskich” (ciekawe czy świat muzułmański dojdzie kiedyś do takiego stopnia destrukcji, że pojawią się tam „obrońcy wartości muzułmańskich”). Snuje się też taka żałosna myśl, że chrześcijaństwo jest jakąś „propozycją dla świata” (propozycją to może być flanela z przeceny), albo że prawda ewangeliczna jest jakąś „prywatną, osobistą wizją” (prywatną, osobistą wizją może być zielony krasnal). Publicyści tzw. prasy katolickiej zaplątują się w nieefektywne dyskusje tłumacząc dlaczego ich światopogląd jest bardziej wartościowy od – wszystko jedno czego, choćby kultu zielonego krasnala. Jaki może być skutek takiego tłumaczenia? Jak mówił Twain: przyjaciele tego nie potrzebują a wrogowie i tak nie uwierzą.
Czasem na subtelnej granicy chrześcijaństwa i demolatrii da się zauważyć dziwne ruchy: w 2007 roku arcybiskup Życiński, hierarcha o wielkiej wiedzy i uczciwości, którego postępowania i motywów nigdy nie rozumiałem (i pewnie tak zostanie), został uhonorowany przez „Gazetę Wyborczą” tytułem „Człowieka Roku”, m.in. za obronę „wartości ładu demokratycznego i pluralizmu”. Nasuwa się pytanie: obronę „wartości ładu demokratycznego” czyli konkretnie czego? Jakież to wartości konstytuują demokratyczny ład w czasach apostazji narodów? Bez wątpienia zasadniczo odmienne od chrześcijaństwa. Takie, które żywią się jego kryzysem, a w szerszym kontekście: są źródłem i praprzyczyną tego kryzysu. To teorie relatywistyczne, przed którymi ostrzega deklaracja „Dominus Iesus”. Nawet jeżeli jakieś oszołomione owieczki doszukują się w tym zdarzeniu (wręczeniu tytułu „Człowieka Roku”) głębokiego sensu, nie odczuwam potrzeby takich poszukiwań.
Niezależnie od tego czy się czyta „Gazetę Wyborczą” od góry, od dołu, w poziomie, w pionie, na ukos, w okularach czy przez lupę – katolicy są w niej przedstawiani jako „gorsza” część społeczeństwa. Nie tyle „odmienna” ile właśnie „gorsza”: „głupsza”, „mniej zdolna”, „bardziej tępa”, „bardziej zacofana”, „bardziej agresywna”, ogólnie skansen i kanał. Zwykle jest to wyrażane przekazem typu: „Nie mam nic przeciwko, ale …” (i wylewa się kubeł pomyj). Zapytać krzykaczy z „Gazety” o to, dlaczego zajmują się utrwalaniem uprzedzeń wobec katolików, to jak zapytać nawiedzonych rasistów dlaczego wrzeszczą, że Murzyni mają kolor gówna, albo po prostu zadać filozoficzne pytanie „Skąd się bierze zło w człowieku?”. I nawet można sobie na to pytanie odpowiedzieć: „Bierze się w znacznej mierze z przyzwolenia czyli z postawy liberalnej”.
Gdy w ubiegłym roku publicyści „Gazety” fetowali zwycięstwo nad grupką zahukanych staruszek przed Pałacem Prezydenckim, któryś z nich raczył nazwać tę grupkę „ostatnimi chrześcijanami”. Gdybym chciał posłużyć się językiem księdza Bonieckiego mógłbym powiedzieć, że „Wydaje mi się..., że…, może…, w jakimś sensie…, w pewnym stopniu…, troszeczkę…, jak gdyby…, przesadził”. Czy zaszczytne miano „ostatnich chrześcijan” dotyczy tylko tych zahukanych staruszek? Czy nikt więcej się nie ostał między Moskwą a Berlinem?
Inna popularna postawa zmierzająca do rozwiązania problemu różnic i sprzeczności sprowadza się do refleksji: „W końcu, to nie ma znaczenia, kto ma jaki światopogląd”. To zależy dla kogo. Jeżeli ktoś własną wizję świata postrzega jako prywatne wyobrażenie i nic więcej lub chce ją włożyć między bajki, to może faktycznie nie ma większego znaczenia czy chodzi o boga osobowego czy zielonego krasnala, ale jeżeli ktoś przedstawia swoją doktrynę jako prawdę lub ma zaszczyt jej nauczać, to nawet w ekumenicznym transie dobrze jest cenić różnicę między bogiem a krasnalem.
Gdy czytam „newsy” na temat poszukiwania „płaszczyzny porozumienia” poprzez „pogłębiony dialog” z innymi religiami i z niewierzącymi oraz potrzeby wypracowania „całościowej koncepcji człowieka”, ciągle mam nadzieję (nie wiem jak długo jeszcze), że - po pierwsze: poszukiwanie tej „płaszczyzny” nie stanie się celem samym w sobie i nie zdominuje innych celów, po drugie: że „płaszczyzna” nie okaże się diaboliczną hybrydą, która będzie wywracać Ewangelię do góry nogami.
Kolejnym sposobem na pogodzenie sprzeczności są oczywiście zmiany, reformy. „Kościół powinien się zmieniać” – trują sezonowi guru, zwani „autorytetami” lub „ekspertami” – „bo inaczej wszyscy się od niego odwrócą. Owszem, ewolucja się dokonała ale to mało, mało!” – jęczą.
Jakaś ewolucja w Kościele rzeczywiście w ciągu wieków się dokonała: od dumnej i niezłomnej struktury sprawującej rząd dusz, do zatomizowanej diaspory pełnej zamętu, teologicznych dziwactw, przepraszającej nie wiadomo po co i za co, żebrzącej o partnerskie traktowanie, za słabej, żeby uwolnić się od fałszywych przyjaciół o jawnych wrogach nie wspominając. Często nazywa się ten smętny uwiąd „postępem” lub „wielkim krokiem naprzód”, jest też takie śmieszne hasło-klucz: „znaki czasu”. Można oczywiście zmieniać dalej, można postawić w centrum uwagi poszukiwanie „całościowej koncepcji człowieka” - tyle że żadna wspólnota wysławiająca kult człowieka nie będzie Kościołem Chrystusowym nawet przez minutę. W rzeczywistości zasada jest prosta: reformy wprowadzane „z duchem czasu” prowadzą do zwiększenia i tak już dużego zamętu natomiast apostazja kolejnych marudnych warchołków (chociaż sama w sobie jest przykrym zjawiskiem) może ten zamęt ograniczyć.
Miłosz Szuba