736

Boga nie da się obrazić Czyn, który wydawał się nam bluźnierczym atakiem na to, co święte, tak naprawdę kruszy nasze ego. Zamiast do protestu i odwetu może być, zatem okazją do skruchy. W Wielkiej Brytanii na nowo rozgorzał spór o ochronę uczuć religijnych. Poszło o sprawę, zdawałoby się, dawno przebrzmiałą: emisję (w 2005 r.) musicalu „Jerry Springer: The Opera”, którego treść, zdaniem protestantów i katolików, wypełniona była głównie kpiną z chrześcijaństwa. Po nadaniu programu do BBC napłynęło ponad 60 tys. skarg od oburzonych widzów. Sprawę sprzed lat przypomniał prof. Timothy Garton Ash z uniwersytetu w Oksfordzie, który w ramach projektu „Free Speech Debate” opublikował w internecie swoją rozmowę z dyrektorem generalnym BBC Markiem Thompsonem. Szef brytyjskich mediów publicznych przyznał w jej trakcie, że nie odważyłby się nigdy nadać programu, który zawierałby podobną kpinę z Mahometa i islamu. Brytyjczycy otrzymali, więc jasny komunikat, że chrześcijaństwo i islam nie są traktowane tak samo przez publicznego nadawcę. Sytuacje, w których wierzący dochodzą do wniosku, że zraniono ich uczucia religijne, nie należą do rzadkich również w Polsce. Przypomnijmy choćby „Pasję” – instalację Doroty Nieznalskiej, której elementem był krzyż z umieszczonymi na nim genitaliami, albo wystawioną w 2001 r. w Zachęcie rzeźbę Maurizi Cattelana, przedstawiającą papieża przywalonego kamieniem. A także wydarzenia niedawne: publiczne darcie Biblii (Nergal, 2007 r.) czy określanie jej mianem „dzieła ludzi naprutych winem i palących jakieś zioła” (Doda, 2009 r.). Wszystko to prowokuje do pytań o granice wolności wypowiedzi i zakres ochrony uczuć religijnych, a także o dopuszczalną reakcję ludzi wierzących.
Załadowanie kałasznikowa Jak wynika ze słów Marka Thompsona, podstawowym argumentem przeciw równemu traktowaniu przez BBC chrześcijaństwa i islamu jest różnica w reakcji wyznawców tych religii na obrazę: inną moc mają same wyrazy oburzenia (chrześcijanie), inną zaś – sprzeciw poparty jednoczesnym „załadowaniem kałasznikowa” (islamscy fundamentaliści). Wielu publicystów katolickich zauważa tę różnicę także w Polsce i wzywa do bardziej zdecydowanych protestów w przypadku szyderstw z treści świętych dla chrześcijan. Inni przypominają z kolei, że istotnym elementem nauczania Jezusa były słowa o niesprzeciwianiu się złu i nadstawianiu drugiego policzka. W myśl tej filozofii chrześcijanie nie powinni reagować gniewem na obrazę ich uczuć religijnych. Czy oprócz całkowitej bierności i agresywnego odwetu istnieje jakaś „trzecia droga”? Chrześcijanin czerpiący wzór z Jezusa może odwołać się do jego postawy, gdy ten – uderzony przez sługę arcykapłana – zaprotestował zdecydowanie, choć bez przemocy: „Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego, a jeżeli dobrze, dlaczego mnie bijesz” (J 18, 22). Zastanawiając się nad tym problemem, warto jednak rozszerzyć perspektywę, spróbować zająć taką postawę, aby akty, które jawią się nam jako bluźnierstwa skierowane przeciw temu, co dla nas święte, stały się, paradoksalnie, pożyteczne dla naszego życia duchowego. By to osiągnąć, należy dokładnie przyjrzeć się sytuacji, którą mamy zamiar nazwać bluźnierstwem: ustalić, co dzieje się w tych, którzy nas atakują, a także w nas samych.
Zranione uczucia Wielu z nas, zapytanych w takiej sytuacji, dlaczego tak się czujemy i reagujemy, odpowiedziałoby, że powodem jest atak na świętą rzeczywistość – np. na Boga. W pierwszym rzędzie, twierdzilibyśmy, chodzi nie o zranienie naszych uczuć, lecz uderzenie w rzeczywistość, która nas przekracza i powinna pozostać nietykalna. Czy tak jest rzeczywiście? Czy człowiek jest w stanie zrobić krzywdę świętym, a tym bardziej Bogu (jeśli Bóg sam na to nie pozwoli)? A jeśli nie – na czym w takim razie polega zło bluźnierstwa? Gdy dyskutujemy o zranieniu uczuć religijnych, odwołujemy się do uczuć wierzących. To, dlatego, że pytanie o obiektywne istnienie rzeczywistości świętej pozostaje nierozstrzygalne dla wszystkich członków pluralistycznego społeczeństwa. Skoro jednak do rozmowy angażujemy zarówno wierzących, jak i niewierzących, nie możemy powoływać się na szkody wyrządzone w sferze, której istnienia niewierzący nie uznają. Tym zaś, co muszą przyjąć wszyscy, jest samo istnienie w społeczeństwie ludzi wierzących, wraz z ich godnością, wrażliwością, uczuciami. Zdecydowanej większości domniemanych bluźnierstw dokonują ludzie niewierzący w istnienie świętej rzeczywistości. Skoro tak, aktów tych nie można traktować, jako skierowanych przeciw niej. Ktoś, kto nie wierzy w Boga, nie może się z Boga naśmiewać ani przeciw niemu bluźnić. Może, co najwyżej drwić z nas, wierzących: z naszej religijności i skonstruowanych przez nas symboli tego, co święte.

Boga i świętych nie musimy, zatem bronić. Lepiej w takich sytuacjach dokładniej przyjrzeć się sobie. Dlaczego coś nas boli i oburza? W co dokładnie uderza? W jaki element naszej wiary czy pobożności? A może w naszej religijności znajdują się elementy, które same proszą się o drwinę, są, bowiem śmieszne albo, co gorsza, szkodliwe – wcale nie przyczyniają się do rozwoju naszego człowieczeństwa i są trudne do zniesienia dla naszego otoczenia?
Droga nie jest celem Zdarza się, że sferę symboliki religijnej instrumentalnie wykorzystujemy do celów ekonomicznych czy politycznych. Uderzenie w religijne symbole może być wówczas elementem czysto „świeckiej” walki o władzę i zasoby materialne. Wykorzystywanie w tej walce argumentów ochrony „uczuć religijnych” jest nadużyciem, które samo przybiera charakter profanacji. Symboliki religijnej używamy również, aby budować i chronić naszą osobową lub społeczną tożsamość, wzmacniać poczucie własnej wartości, zyskiwać kulturową przewagę nad innymi. Religijne symbole nadają się do tego właśnie ze względu na ich wzniosłość i wagę. Drwina lub inny atak pozbawia je tych cech, wytrąca nam, zatem z ręki środki, dzięki którym określaliśmy dotąd, kim jesteśmy i nadawaliśmy sobie znaczenie. Znów okazuje się, że czyn, który wydawał się nam bluźnierczym atakiem na to, co święte, tak naprawdę kruszy nasze ego. Zamiast do protestu i odwetu może być, zatem okazją do skruchy. Ktoś mógłby powiedzieć: symbole religijne to nie tylko środki autokreacji i dominacji – ich podstawową rolą jest doprowadzenie do ostatecznego spełnienia, do Boga. Akt drwiny i poniżenia odzierający je ze świętości sprawia, że zdolność symboli do łączenia nas z Bogiem staje pod znakiem zapytania. To prawda. Ale jest i druga strona medalu. Symbole religijne uczestniczą jakoś w Rzeczywistości, do której – dzięki temu uczestnictwu – nas prowadzą, ale same tą Rzeczywistością nie są. Istnieje niebezpieczeństwo, iż pomylimy symbol z tym, ku czemu on nas prowadzi. Nie możemy obyć się bez obrazów Boga (a niektórzy także bez innych wyobrażeń osób i rzeczy świętych). Tym, co nam grozi, jest jednak utożsamienie drogowskazu z Drogą i Celem. Jak przypominał jeden z największych mistyków chrześcijańskich, zwany Dionizym Areopagitą, niebezpieczeństwo to tym większe, im bardziej wzniosły i doskonały dany symbol. Odarcie, zatem takiego symbolu z jego wzniosłości pomaga nam uświadomić sobie, że to tylko środek – konstrukcja zrobiona przez nas, choćby nawet z natchnienia Bożego. Chrześcijańska droga duchowa wymaga otwarcia na nieustanny wzrost, który ma w sobie coś ze śmierci. Boimy się tego procesu. Z religijnych symboli, praktyk, artefaktów budujemy coś, co ma być bezpiecznym schronieniem, gdzie jednak nie ma przestrzeni do życia. Działania, które wydają się atakiem na to, co święte, naszej świętości mogą się, zatem przysłużyć. Piotr Sikora

"Tygodnik Powszechny" w oparach absurdu. Pismo przekonuje, że bluźnierstwa wobec wiary są... dobre dla Kościoła i chrześcijan Lektura "Tygodnika Powszechnego" wydanego z datą z 1 kwietnia 2012 roku zadziwia i zasmuca. W trakcie lektury uważny czytelnik zadaje sobie często pytanie, o co właściwie chodzi redakcji? Jaki kształt społeczeństwa, jaki Kościół, jaki katolicyzm podoba się Autorom? I czy w ogóle wiara chrześcijańska jest dla nich punktem odniesienia? Weźmy choćby tekst Piotra Sikory, zatytułowany Boga nie da się obrazić. Redakcja wybija, podkreśla, jego szokującą dla chrześcijan puentę: Czyn, który wydawał się nam bluźnierczym atakiem na to, co święte, tak naprawdę kruszy nasze ego. Zamiast do protestu i odwetu może być, zatem okazją do skruchy. Wynika z tego, wprost, że im więcej bluźnierstw, tym lepiej. Jest to dalej napisane jeszcze jaśniej: Działania, które wydają się atakiem na to, co święte, naszej świętości mogą się, zatem przysłużyć i jeszcze: A może w naszej religijności znajdują się elementy, które same proszą się o drwinę, są, bowiem śmieszne albo, co gorsza, szkodliwe - wcale nie przyczyniają się do rozwoju naszego człowieczeństwa i są trudne do zniesienia dla naszego otoczenia? I tak dalej... Brakuje tyko puenty, którą powinno być podziękowanie dla Lisa czy Nergala, że tak pięknie swoimi szyderstwami z chrześcijaństwa nas wzmacniają. Tygodnik z radością przyjmuje też słowa ministra Michała Boniego, który kreśli na łamach pisma nowy, ostry kurs wobec Kościoła. I jeszcze zapewnia, że to w trosce o tenże Kościół. I deklaruje:

Po 20 latach niepodległości państwo polskie nie musi już mieć poczucia winy za to, co spotkało Kościół w czasach komunizmu. Słowa te, jakże fałszywe, w żaden sposób nie są przez redakcję skomentowane. Jest za to miejsce na komentarz Stanisława Mancewicza w sprawie protestów przeciw nakazowi pracy niemal do śmierci, jaki wprowadza władza. Mancewicz z pasją wyśmiewa wszystkich protestujących. Zarzuca im lenistw:

Za sytuację modelową należy uznać możliwość przejścia na emeryturę zaraz po gimnazjum -  drwi, budując karykaturę wedle, której ludzie chcieliby odpoczywać już od młodości. Ot, tygodnikowa chrześcijańska troska o bliźniego, np. panią w supermarkecie, której na zielonej wyspie nagle każą pracować do 67-roku życia. Jak widać każdy bluźnierca zasługuje według tego pisma na zrozumienie, ale już człowiek obawiający się o swoje siły, o rodzinę i pracę dostaje tylko kpinę. I pomyśleć, że nagłówek wciąż głosi: Katolickie pismo społeczno-kulturalne Niestety, każdy atak na Kościół i tradycję chrześcijańską, od Nieznalskiej przez Nergala po władzę, znajduje na tych łamach wsparcie. Gim

Zwłoki tajemniczej kobiety na Księżycu Nadchodzą Święta, potrzeba nam odrobinę spokoju i skupienia, postanowiłem, więc na razie nie męczyć Was żadną polityką i złem, które zżera społeczeństwo. Ciekawych tematów, o których nie usłyszycie w mass mediach nie brakuje. Jednym z nich jest prawda o starożytnych cywilizacjach i tzw. UFO. Gwoli ścisłości, bo są niejasności – nie twierdzę, że poniższy materiał jest obiektywną prawdą. Jest tak niewiarygodny, że zakrawa o żart prima-aprilisowy. Ale żyjemy w czasach, gdy science-fiction z fikcji staje się faktem. To nie jest przypadkowe, wiele pomysłów na książki fantastyczno-naukowe autorzy czerpali i czerpią z utajnionej wiedzy (np. Gene Roddenberry, Orson Welles, Philip K. Dick). Także modne filmy, to niekoniecznie są fantastycznymi pomysłami młodych geniuszy, a konkretnymi zamówieniami Illuminatów (bracia Wachowscy i Matrix, George Lucas i Gwiezdne Wojny). Prawda zaczyna się dziś zlewać z fikcją…
“Mona Lisa, statek Obcych na Księżycu”
Ta historia przetacza się przez internet od 2007 roku. Jest bardzo dziwne, że nie stała się sensacją i nie jest szerzej znana – być może większość dziennikarzy uważa ją za zbyt niewiarygodną do publikacji. Są jednak niezbite dowody w postaci zdjęć o wysokiej rozdzielczości opublikowanych przez NASA podczas misji Apollo 15  (>link). Znaleziono na nich dwa ujęcia tajemniczego obiektu pod różnymi kątami. Na ich podstawie zrobiono kompozytowy model 3D – analizując go, trudno uznać, że jest to naturalny element powierzchni Księżyca. Zdjęcie powinno się oglądać za pomocą czerwono – niebieskich okularów >link Statek ów nazwany został “Mona Lisa“. Cała sprawa została wydała się dzięki Amerykaninowi belgijskiego pochodzenia, Williamowi Rutledge, który ponoć w latach 70-tych wykonywał “misję specjalną”, jako astronauta dla NASA. 80-letni Rutledge  jest na emeryturze i mieszka w Rwandzie. Twierdzi, że pracował przy dwóch tajnych misjach Apollo – 19 i 20, ta ostatnia była wysłana w sierpniu 1976 roku z bazy wojskowej Vandenberg. Obie były stworzone wspólnie przez rządy USA i ZSRR.  Oczywiście, nigdzie nie ma o nich mowy, bowiem celem tych misji było, bowiem zbadanie tajemniczych obiektów odkrytych na niewidzialnej z Ziemi stronie Księżyca – w regionie Delporte-Izsak, który był sfotografowany podczas misji Apollo 15. Jeden z nich przypomina on statek “Skrzydło X” z Gwiezdnych Wojen, podejrzewano, więc, że może to być rozbity lub porzucony pojazd Obcych. Większy obiekt przypomina statek-matkę. Jest ogromny, na stronie ramistrip.com przedstawiono porównanie do wieży Eiffla i największego statku pasażerskiego “Queen Mary II”: W internecie pojawiło się sporo materiałów na temat tego statku, trudno powiedzieć na ile są one rzetelne. Najbardziej wiarygodne wydają się zdjęcia NASA, które potwierdzałyby to co mówi Rutledge.

Szczegółowe zdjęcia statku – matki Dużo szczegółów na temat tej sprawy dostarcza wywiad Włocha Luca Scantamburlo z Williamem Rutledge z 2007 roku (>link). Udzielił on wówczas odpowiedzi na 26 pytań. Trudno ocenić na ile Rutledge mówi prawdę, dlatego też do tych sensacji należy podchodzić z rezerwą, tym bardziej że niektóre fakty są pomieszane, jak np. relacja z wydarzeń w Rosji. Może to być jednak wynik jego podeszłego wieku. Rutledge wykazuje się jednak znakomitą wiedzą z zakresu geologii, chemii i historii podboju Kosmosu, a także podaje szokujące dane techniczne odnośnie rzekomej misji Apollo 20 wraz z faktycznymi nazwiskami osób zaangażowanych w programy kosmiczne ZSRR i USA, takich jak James Chipman Fletcher, Leona Snyder, Charles Peter Conrad, James Irwin i Werner von Braun z USA czy Alexei Leonov i Valentin Alexeiev  z ZSRR. Opublikował on też szereg zdjęć i nagrań wideo w internecie, na YouTube ma kanał o nazwie retiredafb, który niedawno został wyczyszczony – zawiera tylko jedno nagranie z przekierowaniem do strony http://www.revver.com/u/retiredafb/ – ta jednak nie działa! Na YouTube zachowały się jednak kopie nagrań publikowanych przez Rutledge, wśród nich bardziej szczegółowe zdjęcia obiektu, którego kształt odpowiada temu na oficjalnych zdjęciach Apollo 15. Ważne jest też, że to właśnie Rutledge podał linki do zdjęć NASA z podaniem dokładnego położenia obiektu. Tak, więc albo wszystko, co podaje Rutledge jest prawdą, albo wykonuje on zadanie dezinformacyjne – robiłby to jednak bez specjalnych korzyści finansowych. Nagrania wideo zamieszczone na YouTube były analizowane przez fachowców, ich realizacja techniczna jest zgodna z możliwościami sprzętowymi końca lat 70-tych, jak tzw. “trail”, czyli poświata, która jest efektem ubocznym kamer opartych na lampie VIDICON. W ostatniej, 17-tej jawnej misji Apollo, używano kamer kolorowych Westinghouse, które właśnie oparte były na tej technologii. Dawały one dokładnie ten sam efekt, który jest widoczny na nagraniach zamieszczonych Rutledge. W wywiadzie dla Scantamburlo, Rutledge ujawnił, że nawet w Rwandzie nie jest bezpieczny i że “podjął odpowiednie środki ostrożnoći”. Mimo to, wiele osób z jego otoczenia zostało zabitych. Motywem ujawnienia informacji o tajemniczym obiekcie ma być to “co się wydarzy w 2012 roku”. Ilość pojawień się UFO wyraźnie wzrosła od roku 2007, co ma być dowodem na zbliżające się ważne wydarzenie w 2012 (wywiad jest z 2007 roku). Jeśli chodzi o osoby mogące potwierdzić rewelacje Rutledge, to większość z nich nie żyje, jedynie Leona Marietta Snyder z nim współpracuje, wspierając go. Wg. Rutledge, Rosjanie interesowali się tajemniczym obiektem już od roku 1966 – nie wiadomo skąd mieli o nim informacje. Próbowali go badać, ich sonda Luna 15 rozbiła się niedaleko obiektu w lipcu 1969 roku. Dla programu Apollo 20 dostarczyli oni dokładnych map i wykresów tego regionu. Rosyjskiemu projektowi badawczemu dowodził wówczas Valentin Alekseiev, późniejszy prezydent Akademii Nauk na Uralu. W 1994 roku Rutledge odwiedził Aleksiejeva, miał on wówczas na biurku malachitowy model statku kosmicznego Obcych. Najciekawszy fragment wywiadu z astronautą Apollo 20 dotyczy eksploracji tajemniczych obiektów. Udało im się dostać do wnętrza statku – matki, który jest prawdopodobnie bardzo stary – 1 – 1,5 miliarda lat – potwierdziły to badania wyziewów ze statku oraz otaczającego go gruntu, a także ślady uderzeń meteorów w sam statek. W środku zachowało się wiele śladów życia. Dziwne trójkątne kamienie wydzielają “łzy” żółtego płynu, który mógł mieć własności lecznicze. Na statku są też pozostałości organizmów księżycowych, jak małe 10-centymetrowe zwłoki w sieci szklanych rurek.

Czujniki sterowania przytwierdzone do oczu astronautki? Głównym odkryciem były jednak dwa ciała ludzkie, jedno w znakomitym stanie. Było to ciało kobiety, około 1,65 m wzrostu, 6-palczasta, która była prawdopodobnie pilotem, gdyż miała urządzenia sterownicze przytwierdzone do palców i oczu. Do nosa bez nozdrzy przytwierdzone były dwa kable. Po tym jak Leonov odłączył połączenia do sterowania od oczu, z różnych części ciała zaczęła wypływać ciecz przypominająca krew, która natychmiast zamarzła. Kobieta mogła być w stanie hibernacji, bowiem naga skóra była pokryta cienką powłoką, a niektóre części ciała, jak włosy, były w znakomitym stanie. Wyniki testów medycznych, które przesłano do kontroli naziemnej wskazywały na to, że była żywa. Przetransportowano ją na Ziemię, gdzie ponoć nadal przebywa w tym stanie. Rutledge na tym skończył, twierdząc, że historia jest jeszcze bardziej niewiarygodna i że dobrze by czytelnik zapoznał się najpierw z materiałem filmowym zanim będzie kontynuowana.
Drugie ciało było zniszczone, jego głowę zabrano do zbadania. Kolor ciała był pastelowo-niebieski, skóra miała dziwne elementy powyżej oczu, a głowa była przepasana opaską bez żadnych napisów. Natomiast w samym kokpicie było mnóstwo dziwnych napisów. W jaki sposób takie materiały mogły się znaleźć w rękach Williama Rutledge? Otóż twierdzi on, że uzyskał je przypadkiem w 1992 roku, od znajomego, który miał za ochronę budynku z kontenerem je zawierającym. Archiwa miały być spalone za pomocą palnika plazmowego, jednak zwlekano z tym, bowiem brakowało energii by go zasilić. Ochroniarz z ciekawości wszedł do do kontenera i zabrał kilka rolek filmu 16 mm i taśmy wideo oraz papier fotograficzny, który próbował sprzedać – trafił z nim właśnie do Rutledge. Bardzo ciekawe, choć odrobinę naiwne jest wytłumaczenie dla całej konspiracji wokół statku Obcych na ciemnej stronie Księżyca oraz w ogóle fenomenu UFO. Rutledge tłumaczy to względami ekonomicznymi. Otóż złoto, na bazie, którego opiera się cały system finansowy świata jest produktem kolapsu gwiazd i jest go tak wiele we Wszechświecie, że jego faktyczna wartość nie przekracza wartości plastiku. Udostępnienie technologii UFO zniszczyłoby cały system finansowy świata.

Podsumowanie: Poszukując więcej informacji n.t. Mony Lisy trafiłem na ten filmik: http://www.youtube.com/watch?v=1b3-S7AqXx0
Tu może być wytłumaczenie – zdjęcia są autorstwa francuskiego artysty, który został zatrudniony po to by odwrócić uwagę od istoty sprawy – autentycznych zdjęć NASA zrobionych z Apollo 15. Wprowadzenie nieistniejącego Apollo 20 i zrobienie z tej całej sprawy farsy, spowodowało, że mało kto poważnie próbuje stwierdzić co naprawdę znajduje się w w regionie Delporte-Izsak.
“Komuś naprawdę zależy, żebyśmy sądzili, że jesteśmy sami we Wszechświecie”.

Materiały:

Monitorpolski's Blog

Czas prawdy!

Wprowadzenie Czasy antychrysta to czasy powszechnego zwiedzenia umysłów i su­mień ludzi, którzy zatracili zmysł wiary i świadomie lub nieświa­domie oddają hołd bestii (zob. Ap 14,6-13). Systematycznie spowija ziemię coraz większa ciemność zakłamania i gaśnie w ludziach świa­tło Bożej prawdy i mądrości. Oszustwo stało się codziennym orężem polityków, dziennikarzy, wykładowców, wszystkich autorytetów, w tym nierzadko też i duchownych. Ludzie czują, że są pochłaniani przez bagno i że świat ginie. Czy jest jakaś szansa na ratunek? Ratunek przychodzi od samego Boga w formie wezwania narodów do dokonania Intronizacji Jezusa Króla (zob. Czas nagli, s. 30). Pan Bóg żąda od dzisiejszej społeczności ludzkiej, aby wróciła pod berło władzy Jezusa Króla, gdyż tylko On ma moc pokonać całą potęgę złe­go ducha i rozproszyć ciemności zalegające w ludzkich duszach. W Polsce od kilku lat podejmowane są usilne starania, głównie przez ludzi świeckich, wzywające władze duchowe i świeckie do publicznego złożenia hołdu posłuszeństwa Jezusowi Królowi przez ogłoszenie Go Królem Polski. Te działania przez część naszego Na­rodu są nierozumiane, często zwalczane i wyśmiewane, jako działania anachroniczne, groteskowe, niezgodne z konstytucją i obowiązującym prawodawstwem. Ludzie ci tak dalece zatracili zmysł wiary i znajomość Ewangelii, że świat bez Boga i prawa ustanawiane przez człowieka, a sprzeczne z prawem Bożym, uważają za rzecz normalną i nie lękają się kary należnej za bluźnierstwo, bałwochwalstwo, zdradę. A jednak Pismo Święte, objawiając wydarzenia końca czasów, ukazuje przerażający dramat ludzi zbuntowanych przeciw absolutnej władzy Jezusa Króla (zob. Ap 6,14-17). Podobnych opisów w Biblii jest bardzo wiele (zob. Iz 24,1-23; Łk 21,25-36; Ap 16,1-21; 19,11-21). Do chóru głosów współczesnych "wielmożów" wyganiających Boga Króla z życia politycznego (ustawodawczego) narodów, a je­śli nawet zgadzających się na Jego obecność, to w charakterze mi­łosiernego sługi, dołączyli swój nieśmiały głos także polscy bisku­pi. Oświadczenie Episkopatu Polski w odniesieniu do wezwania do Intronizacji Jezusa Króla Polski ukazało się w biuletynie - niedo­stępnym dla przeciętnego wierzącego - Katolickiej Agencji Informa­cyjnej. Zostało wygłoszone przez sekretarza Konferencji Episkopatu Polski ks. bpa Stanisława Budzika. Jest ono na tyle bulwersujące swą "poprawnością polityczną", że postanowiłem do tego oświadczenia napisać komentarz, aby na tle filozoficznej myśli oświeceniowej, hi­storycznych przemian społecznych spowodowanych przez spiskow­ców spod znaku żydo-masoncrii, ukazać korzenie buntu, z których ono wyrosło, oraz jego szkodliwość. Moją intencją nie jest kwestionowanie godności urzędu biskupa czy należnego mu szacunku. Nie chc~ leż nikogo osądzać czy dys­kredytować, bo trucizna kłamstwa sączona od wieków przez wrogów Boga i Jego ziemskiego Królestwa - Kościoła zul,'uwa stopniowo za­równo pasterzy, jak i owce. Piszę te trudne słowa, bo wierzę, że wielu oszukanych pobudzą one do szczerej refleksji i skłonią do podjęcia działań koniecznych, by przywrócić Bogu należne Mu miejsce w spo­łeczności ludzkiej, a tym samym uratować wiele Narodów przed po­tępieniem. Ponadto uważam, że w Polsce wielu duchownych i świec­kich pozostało odpornych na liberalną mantrę ustawicznie powtarzaną przez autorytety moralne, polityczne i przez mass media, a wzywające Naród Polski do buntu przeciw Bogu. Jeszcze, jako Naród wierzymy po katolicku i kochamy naszą Ojczyznę. Dzięki wstawiennictwu Ma­ryi Królowej Polski wielu z nas ocalało z tej powodzi deprawacji, zła i oszustwa, pustoszącej kraje Europy Zachodniej.

Wszyscy mamy obowiązek ratować siebie, swych bliskich, swój Naród, a także ratować świat przez klęską niewiary, dopóki on jeszcze istnieje. Kiedy Pan Bóg wzywa ludzi do podjęcia konkretnych dzia­łań, daje im zawsze swą pomocną łaskę do ich wykonania. Niech łaska Jezusa Króla wspiera nas w walce o tron dla Niego w Polsce.

 STANOWISKO ZAJĘTE PRZEZ BISKUPÓW POLSKICH NA 343. KONFERENCJI EPISKOPATU POLSKI WOBEC POSTULATÓW ZWIĄZANYCH Z INTRONIZACJĄ CHRYSTUSA KRÓLA

Biskupi opowiedzieli się przeciw próbom wykorzy­stania orędzia Sługi Bożej R. Celakówny w celach po­litycznych - poinformował KAI bp Stanisław Budzik - Intronizacja Serca Bożego jest wpisana w tradycję Ko­ścioła, tak samo cześć Chrystusa Króla Wszechświata, natomiast ogłaszanie Chrystusa Królem Polski jest - zda­niem biskupów - niewłaściwe, niepotrzebne, niezgodne Z myślą Episkopatu - wyjaśnił. Dodał, że jest to ele­ment wykorzystywany przez grupy wiernych w celach politycznych. Na dzisiejsze czasy - wyjaśnił sekretarz Episkopatu - najpiękniejszym jest ten obraz Chrystusa, który promował np. ks. Franciszek Blachnicki, tj. obraz Chrystusa sługi. - A jeżeli mówimy o Królestwie Chry­stusa, to od razu należy dodać, że Jego Królestwo nie jest z tego świata - dodał.

Źródło: Wiadomości KAI z 16 marca 2008 r., nr 11, s. 7

O Polskę Chrystusową Hasło O Polskę Chrystusową jest bardzo wymowne i niesie Narodowi dynamiczną inspirację do dalszego kształtowania jego losu. Ponieważ przywódcy polityczni w oparciu o różne ideologie walczą o uskutecz­nienie różnych wizji Polski, dlatego może ona być socjalistyczną, li­beralną czy mieszanką różnych demo-soc liberalizmów. Wszystkie te ideologie, niby zbudowane na fundamencie demokratyzmu, utrwalają de facto lucyferyczną władzę nad Polską. Nam, ludziom wierzącym, spadkobiercom tysiącletniej kultury i tradycji katolickiej, mówiącym "nie" fałszywej wolności i fałszywym ideologiom, chodzi o takie bu­dowanie przyszłości Polski, by pozostała Polską Chrystusową. Chodzi nam o taki program społeczny, polityczny i gospodarczy, który budo­wany jest na fundamencie prawa Bożego, zgodnego z naturą stworze­nia i który uznaje zwierzchnią władzę Jezusa Króla nad Narodem. To, co dokonało się w Europie i w świecie pod wpływem ideolo­gów oświeceniowych, heretyków i tajnych stowarzyszeń finansowa­nych przez żydowską plutokrację, można porównać do buntu aniołów - tego najtragiczniejszego w dziejach stworzenia wydarzenia, polega­jącego na odrzuceniu obowiązku służenia Bogu. Narody, wyłamując się spod władzy Jezusa Króla, spod władzy Boga (laickość państwa), podeptały Boże przykazania i prawa, uznając tyl­ko te stanowione przez ludzi, co w konsekwencji powoduje nieustanne staczanie się ludzkości w przepaść grzechu, degradacji godności ludz­kiej i śmierci duchowej. Warto tu wspomnieć o niektórych najnowszych prądach filozoficzno-ideologicznych, narzucających ludzkości w miej­sce kultu Boga kult ziemi (Gai), zrównanie w prawach ludzi ze zwierzę­tami i walkę z wszelkim wymiarem duchowym (przedstawicielem tego kierunku naturalistycznego jest 1. Gray). Obecnie wchodzi w Ameryce ustawa o wolności wyboru, tzw. FOCA, przyśpieszająca jeszcze stacza­nie się ludzkości w tę przepaść, którą teologia nazywa piekłem. Wobec tej sytuacji trzeba jasno sobie uświadomić, że nie ma dla nas innej możliwości ocalenia, jak tylko wrócić pod panowanie Boga, poddać siebie, Naród i całą Polskę pod władzę Jezusa Króla. Na ra­zie jednak trwa szaleństwo buntu i coraz bardziej postępuje w świecie proces laicyzacji, czy raczej demonizacji myśli filozoficznej, samo­świadomości ludzi, polityki, władzy, gospodarki, kultury, obyczajów - o czym donoszą codzienne serwisy informacyjne. Ucieczka ludzkości od Boga wyzwala niejako automatycznie potrzebę zmiany znaczeń ta­kich podstawowych pojęć, jak: dobro, prawda i piękno, ale także doty­czy to wszystkich wartości, których znaczenie ukształtowało chrześci­jaństwo. W ramach tego procesu następuje swoiste przebiegunowanie pojęć i wartości tak, dalekie, że w miejsce prawdy jawi się kłamstwo, w miejsce dobra zło, w miejsce piękna brzydota. To, co dawniej było naganne, obecnie zyskuje akceptację i pochwałę. To przebiegunowanie wynosi na świecznik ludzkiej świadomości ciemność diabła, a Bożą światłość (Objawienie) uznaje się za antyludzką. Dzięki ternu zabiego­wi uzyskuje się nową wizję celów, do osiągnięcia, których gna się ludzi i całe narody. W ten nurt wpisuje się także stanowisko Episkopatu Pol­ski wyrażone w cytowanym oświadczeniu, w którym w miejsce Jezu­sa Króla jawi się Jezus sługa. To przebiegunowanie prawdy o Jezusie krótko rozwinę, by ukazać, dlaczego termin sługa, w sensie, w jakim ukazuje go stanowisko Episkopatu, jest tak bardzo niewłaściwy i nie­bezpieczny w kontekście Jego królewskiej godności. Pominę fakt, że wciąż w teologii rozważa się prawdę o Jezusie w perspektywie Jego ziemskiego życia, od którego upłynęło już dwa tysiące lat, a nie w kontekście Jego obecnego i rzeczywistego stanu ­uwielbionego Króla wszelkiego stworzenia. Podejście historyczne jest właściwe, ale tylko wtedy, gdy akcent kładzie się na stan aktualny, bo niedorzecznością byłoby dziś mówić o Polsce, ukazując jej stan z cza­sów rozbiorów. Dlatego też głosić światu należy przede wszystkim Je­zusa Zmartwychwstałego i tronującego na wysokości chwał, jedynego Króla wszechświata, ziemi, każdego narodu i każdego człowieka, który dziś włada, sądzi, nagradza lub karze. Człowiek może ignorować Jego władzę, jak również zwalczać osoby i instytucje ustanowione przez Niego, ale nie może uchylić się od odpowiedzialności przed Nim. Czy wobec tego Jezus jest sługą? Żeby zaprzeczyć, wystarczy po­wołać się na Pismo Święte, które z całą oczywistością stwierdza, że Jezus został przez naród żydowski skazany na śmierć nie dlatego, że ogłosił się jego sługą, ale dlatego, że ogłosił się jego Królem (por. Mt 26,63-65; J 19,13-22). Ponadto dogmatem wiary jest, że Pan Jezus przyszedł na ten świat jako Mesjasz, to znaczy jako jedyny Król ziemi i ludzi zarówno z racji swej boskości - Jezus jako Bóg jest Królem całego stworzenia, jak i z racji swego człowieczeństwa, bo także jest Królem jako potomek króla Dawida, któremu Ojciec przekazuje wła­danie ludźmi. Ten podwójny dogmat wiary nic pozostawia wątpliwo­ści, kim jest Jezus w stosunku do nas, ludzi. Człowiek, będąc stworzeniem, w relacji do Jezusa jest zawsze sługą. Jezus w relacji do człowieka jest zawsze Panem. Chodzi tu o wyrażenie faktycznej relacji: Pan sługa, Król - poddany. Gdy zamażemy te rela­cje lub je przeinaczymy, wszystko stawiamy na głowie. Tak więc praw­dziwa i właściwa relacja człowieka do Jezusa to sługa- Król (por. J 1,27. 49; 12,26). Wątpliwości mogą rodzić mylnie interpretowane, wyrwane z kontekstu fragmenty Pisma Świętego. W Księdze Izajasza wielokrot­nie pojawia się tytuł Sługa Jahwe - tytuł mesjański Pana Jezusa - ale odnosi się on do relacji Jezusa do Boga Ojca, a nie do relacji Jezusa do człowieka. W odniesieniu do Boga Ojca z racji swego człowieczeństwa Jezus był sługą tak jak każdy człowiek żyjący na ziemi. Jasną wykładnią tej prawdy jest hymn chrystologiczny zawarty w Liście do Filipian:

On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. Flp2,6-7

 Dlatego tytuł Sługa Jahwe jest prawdziwy, ale tylko w odniesieniu do ziemskiego życia Jezusa, podczas którego wypełnił wolę Ojca, stawszy się posłusznym aż do śmierci - i to śmierci krzyżowej (Flp 2,8). Natomiast tytuł ten nie jest adekwatny w odniesieniu do Jezusa przebóstwionego, po objęciu przez Niego formalnej władzy i tronu Króla wszechświata, o czym dobitnie świadczy ostatni fragment wspomnianego hymnu:

Dlatego też Bóg Go nad wszystko wywyższył i darował Mu imię ponad wszelkie imię, aby na imię Jezusa zgięło się każde kolano istot niebieskich, ziemskich i podziemnych i aby wszelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest PANEM­

ku chwale Boga Ojca. Flp 2,9-11

Fragment ten staje się jeszcze bardziej dobitny, gdy uwzględnimy, że Chrystus to Król: a Pan to Bóg (zob. przypis do w. 11 w BT). Jednakże w duchu doktryny liberalnej, która za wszelką cenę chce zniszczyć porządek świata ustanowiony przez Boga, wszystko się prze­inacza, wykorzystując na rzecz argumentacji każdy pozór prawdy, oprócz samej prawdy. Aby umotywować tytuł Jezus sługa w relacji do człowie­ka, wykorzystuje się fakt, że w Ewangeliach Jezus ukazuje się jako ten, który służy (por. Mt 20,28). Choć fakt, że Jezus służy, nie umniejsza Jego władzy i godności Króla, bo czym innym jest status społeczny - sługa, a czym innym czynność - służyć (por. J 13,13), to ten fakt wykorzystu­je się dziś, by pod pozorem prawdy przestawić bieguny relacji między Jezusem a człowiekiem. Celowo zaciera się różnice znaczeniowe tych dwóch różnych pojęć (sługa i służyć), by móc wysnuć fałszywy wniosek, że Jezus jest sługą człowieka. Jezus wobec człowieka nie jest sługą, ale mu służy i uczy ludzi wzajemnie sobie służyć, bo taki porządek płynący z miłości został przez Boga, który jest miłością, ustanowiony w świe­cie. Właśnie w zafałszowywaniu prawdy o Jezusie Królu i w przewra­caniu do góry nogami tego porządku przejawia się dziś bunt ludzi - Je­zusa ukazuje się, jako sługę, a człowieka, jako kreatora, pana życia, praw, prawdy i egoistycznych przywilejów. Dziś to nie Bóg, a człowiek wy­znacza cele, ku którym kieruje dzieci, młodzież i całe społeczeństwa. Buntownicy, poczynając od Sanhedrynu aż do dzisiaj, widzą w Jezusie tylko człowieka. Nie widzą w Nim Boga-Króla, któremu trzeba służyć, ale sługę, narzucając chytrze wierzącym w Niego rolę sług - tak sprzecz­ną z naszym powołaniem - w jednej wspólnocie z inaczej wierzącymi, niewierzącymi, a zwłaszcza wobec obecnych "panów świata". Nie ma rzeczy bardziej niebezpiecznej, jak zamazywanie prawdy o Jezusie przez ukazywanie Go dziś ludziom, jako sługę, zamiast jako Króla. W ten sposób przesłania się światło Objawienia Starego i Nowe­go Testamentu, niszczy się zamysł zbawczy Boga, by wszelkie stwo­rzenie uznało w Jezusie swego Króla - warunek ocalenia. Dziś duch liberalizmu także w nauczaniu Kościoła powoduje, że bezgraniczne uniżenie Boga (Wcielenie) i Jego ogromny wysiłek zbaw­czy (krzyż), aby nas uratować od niewoli diabła, są rozumiane w sposób naturalistyczny - widzi się Jezusa jedynie przybitego do krzyża, jedyną koroną, która powinna zdobić Jego głowę, jest korona cierniowa, a rolą, jaką ma pełnić wobec ludzi, jest rola sługi (całkiem jak w kabale ży­dowskiej: człowiek w centrum i na piedestale, a Bóg w roli pomocnika, zależny od woli człowieka). Trzeba zdawać sobie sprawę z ogromu nie­bezpieczeństwa płynącego z tej teologii skażonej modernizmem, którą przekazuje się obecnie klerykom w seminariach. Efekt tej formacji jest podobny do efektu wychowania janczarów w Imperium Osmańskim; zamiast walczyć o prawa Jezusa Króla i w obronie Jego Królestwa, wal­czy się z Intronizacją Pana Jezusa na Króla Polski i zwalcza się koncep­cję Polski Chrystusowej.

Źródła buntu Przejdę teraz do omówienia procesów myślowych, które na przestrze­ni kilku ostatnich stuleci doprowadziły ludzi do buntu wobec Boga porównywalnego do buntu aniołów. Często spotykamy się z takimi terminami, jak: liberalizm, modernizm, postmodernizm, neolibera­lizm... To właśnie koncepcje filozoficzne kryjące się za tymi termi­nami doprowadziły do wyłamania się narodów chrześcijańskich spod władzy Boga i do popadnięcia przez nie w duchową anarchię. Cywi­lizacja chrześcijańska, która według niektórych źródeł upadła w XV­-XVI wieku wraz z nadejściem renesansu, ograniczała swobodę myśle­nia prawdą objawioną. W średniowieczu obowiązywała scholastyczna zasada autonomii rozumu w granicach wiary, co znaczy, że wolność myślenia dopuszczalna była również jedynie w granicach wiary. Rzeczą naturalną jest, że rodzice, dzięki władzy rodzicielskiej, chronią dzieci przed popełnieniem życiowych błędów, które mogłyby całkowicie lub choćby częściowo doprowadzić je do samozniszczenia fizycznego albo duchowego. W średniowieczu w państwach chrze­ścijańskich podobną troską i odpowiedzialnością za naród obarczone były władze kościelna i państwowa wykonujące swój mandat władzy w imieniu Boga. Starano się przy pomocy środków instytucjonalnych nie dopuścić do rozprzestrzeniania się w narodach chrześcijańskich zarazy błędnych nauk lub niemoralnych i dewiacyjnych zachowań, gdyż w jednym i w drugim przypadku zagrożony jest porządek, jak i istnienie społeczeństw. Ponieważ "myśl" uruchamia i ukierunkowu­je ludzkie działania, dbano o to, by była ona poddana (ograniczona) prawdom wiary katolickiej. W cywilizacji chrześcijańskiej dla myśli ludzkiej nieprzekraczal­nymi granicami były, więc prawdy objawione, dzięki czemu człowiek mógł wzrastać bezpiecznie w mistycznym poznaniu Boga, siebie i świata stworzonego. Całe Pismo Święte ostrzega, że za tymi grani­cami ciągną się w nieskończoność konstrukcje myślowe, które wy­prowadzają ludzi poszukujących sensu życia, mocy, chwały i szczę­ścia poza Bogiem na bezdroża herezji i okultyzmu. Dlatego w trosce o uchronienie społeczeństwa przed popadnięciem w pułapkę błędne­go myślenia, zwłaszcza przez dzieci i młodzież, najłatwiej ulegające zwodzeniom, ograniczano swobodę myśli ludzkiej prawdami obja­wionymi tak, aby człowiek bezpiecznie mógł kroczyć do wieczności drogą, którą jest Chrystus. Jak długo w danym narodzie przestrzegano zasady autonomii rozu­mu w granicach wiary, tak długo Jezus Król faktycznie nad tym naro­dem panował. Jednakże już od XIII wieku w narodach chrześcijańskich gwałtownie rozrasta się "wywrotowe podziemie" przekonań, praktyk i organizacji. Powstające związki były tajne, głęboko zakonspirowane bramami wtajemniczenia, próbujące, jak komórki rakowe organizm, opanować przede wszystkim struktury władzy, ekonomii i kultury naro­dów chrześcijańskich. Do naj groźniejszych prądów myślowych i orga­nizacji tamtego okresu zaliczyć trzeba gnozę, mesjanizm żydowski, a zwłaszcza kabałę żydowską i gnostyckie związki katarów, templa­riuszy, różokrzyżowców oraz im podobne. Wszystkie je charaktery­zuje wrogość do wierzeń, praktyk i moralności chrześcijańskiej oraz łączy wspólna strategia zmierzająca do pozbawienia Jezusa Króla wła­dzy nad narodami przez zniszczenie papiestwa i monarchii katolickiej - wykonawców Jego władzy. Ludzie hołdujący tym prądom myślo­wym i organizujący się w różnych tajnych grupach uprawiali kult wol­ności wyznaniowej i kult wolności myśli (tzw. wolnomyślicielstwo), tworząc tym samym podwaliny pod liberalizm filozoficzny. Potężnym sojusznikiem tych organizacji, aczkolwiek nieświa­domym, był islam, wyniszczający w ustawicznych wojnach potęgę militarną i ekonomiczną wielu państw chrześcijańskich. Ogromnym ciosem dla całej cywilizacji chrześcijańskiej był upadek Cesarstwa Wschodniego pokonanego przez muzułmanów w 1453 roku. Dzie­ła zniszczenia dopełniła reformacja Marcina Lutra, zapoczątkowana w roku 1517. M. Luter uderzył w same fundamenty cywilizacji chrze­ścijańskiej, tj. w autorytet Kościoła hierarchicznego, negując główne kanony wiary, Tradycję oraz władzę papieży, promując natomiast su­biektywizm i relatywizm poznawczy. Duch buntu połączył z prote­stantami ukryte dotąd antychrystusowe siły pod hasłami humanizmu oświeceniowego, by rozerwać ziemskie Królestwo Jezusa. Państwa, które przeszły na protestantyzm, będą umożliwiać swobodny rozwój wszelkim tajnym organizacjom, zwłaszcza masonerii, wszak cel był dla nich wspólny: zniszczyć Kościół katolicki. Humanizm czasów nowożytnych nie tylko zapisał w dziejach świa­ta może najtragiczniejszą kartę przemocy i deprawacji, ale wyprowa­dzając myśl ludzką poza granice Objawienia, wyrwał wiele narodów spod władzy Boga. Poza Bogiem są tylko nieprzeniknione ciemności, pośród których na ludzi błądzących poluje szatan (por. lP 5,8), zamie­niając ich w potwory podobne sobie. Wystarczy przywołać na pamięć rewolucję francuską (1789-1794), dzieło masońskiej myśli oświece­niowej uwieńczone okrutną kaźnią około miliona osób, czy siostrzaną jej myśl marksistowską, owocującą przez ostatnie sto lat prześladowa­niami Kościoła, bestialstwem i hekatombą setek milionów ludzi złożo­nych w ofierze diabłu najpierw w bolszewickiej Rosji podbitej przez żydowskich rewolucjonistów, a potem w większości krajów świata. O podobnych osiągnięciach wolnomyślicieli oraz o tych na ogół niezauważanych, bo powodujących na przestrzeni wieków śmierć ducho­wą setek milionów ludzi, świadczą różne opracowania historyczne (po­leciłbym np. książkę Czerwone karty Kościoła G. Kucharczyka). Odrodzenie, obejmujące okres od XIV do XVI wieku, uczyniło pierwszy poważny wyłom w teocentrycznej (gr. Theos - Bóg; Bóg w centrum) filozofii średniowiecznej, ukierunkowując myśl ludzką na złudne poznanie godności i wartości osoby w świetle pogańskiej (demonicznej) kultury greckiej i rzymskiej. Odwrót myśli ludzkiej od Objawienia i od Boga rozpoczął się niepostrzeżenie, jednakże syste­matycznie naratał. Następny krok ku ateistycznej filozofii człowieka uczynił Kartezjusz (Rene Descartes, 1596-1650). W jego filozofii to nie Bóg, a człowiek znalazł się w centrum zainteresowania, a za kryte­rium prawdy uznał on subiektywną myśl ludzką (racjonalizm). Słynna jego dewiza - Cogito ergo sum (myślę, więc jestem) - nobilitowa­ła wolnomyślicielstwo, stawiając wolność myśli ludzkiej na szczycie wartości w miejsce prawdy objawionej. Filozofia Kartezjusza uważa­na jest za przełomową w historii myśli ludzkiej i stanowiła podłoże, na którym żywiołowo rozwijać się będzie XIX-wieczny liberalizm, dając "naukowe" uzasadnienie buntu człowieka wobec Boga.

Liberalizm Czym w swej istocie jest liberalizm, trudno określić, gdyż na prze­strzeni kilku ostatnich stuleci zrodził on wiele nurtów myślowych, często wzajemnie się wykluczających. Rzeczą charakterystyczną dla liberalizmu filozoficznego, którego korzenie sięgają już średniowie­cza, a ukształtowanego zwłaszcza pod wpływem XVIII-wiecznych encyklopedystów francuskich, będących zarazem tutorami masonerii, jest jawny duch buntu przeciw Bogu i Kościołowi. Z tego źródła za­trutego nienawiścią do Objawienia obficie czerpali i czerpią ideologo­wie takich systemów, jak: demokracja, marksizm, socjalizm, bolsze­wizm, faszyzm, kapitalizm, globalizm, zawsze stawiając człowieka na ołtarzu kultu jego wolności i rozumu. Obecnie katastrofalne wpływy liberalizmu przenikają całą złożoną strukturę współczesnego świata, tak w wymiarze świeckim, jak i sakralnym. Pominę jego wpływ na poszczególne dziedziny rzeczywistości ludzkiej, jak np. na ekonomię, którą według niego skutecznie tworzy tylko niczym nieskrępowany egoizm wolnego rynku, tzw. niewidzialna ręka rynku Adama Smitha, XVIII-wiecznego szkockiego liberała ekonomisty. Pominę też zgubny wpływ liberalizmu na państwo (realizuje zasadę: Jak najmniej pań­stwa, aż do jego zaniku przez prywatyzację za wszelką cenę przemy­słu i bankowości, niszczenie mediów publicznych, służby zdrowia, partii narodowych itd.), a także jego dążenie do likwidacji instytucji rodziny (np. przez pozbawianie rodziców wpływu na dzieci). Nato­miast ukażę wpływ liberalizmu na religię, gdyż w konfrontacji z nią najwyraźniej uwidacznia się jego zło. Liberalizm jest nie do pogodzenia z religią katolicką choćby już z uwagi na swe podstawowe założenie, że istnieje nieskończona wie­lość prawd, a wszystkie są subiektywne, stając w ten sposób w opo­zycji do obiektywnej i absolutnej Bożej prawdy objawionej. Według wybitnego znawcy liberalizmu, ks. Feliksa Sarda (Liberalizm jest grze­chem, Poznań 1995) system ten cechuje:

1. Absolutna wolność myśli w polityce, moralności i religii - w tej zasadzie chodzi o całkowitą niezależność ludzi od prawd i praw obja­wionych przez Pana Boga. Zasada ta w praktyce sprowadza się do tego, że np. religii katolickiej może uczyć ateista lub wyznawca hare kriszna; że człowiek decyduje wbrew prawu naturalnemu i Bożemu, czy dziec­ko nienarodzone ma prawo do życia, czy też nie; że to nie Bóg objawia, ale rozum ludzki decyduje, czy jest piekło, czy go nie ma itd. Odrzu­cenie prawd objawionych równa się odrzuceniu Boga i dlatego narzuca­ne obecnie normy regulujące życie wielu społeczeństw są demoniczne.

2. Absolutna suwerenność jednostki wobec Boga i Jego praw ­ ta zasada skutkuje tym, że np. w USA za wymaganie przez rodziców od dzieci niepełnoletnich postępowania według przykazań Bożych, odbiera się rodzicom prawa rodzicielskie. Jej konsekwencją są tysiące innych rozwiązań prawnych, które, jak trujące opary, duszą życie nad­przyrodzone w ludziach.

3. Absolutna suwerenność społeczeństwa - jego niezależność od wszystkiego, co nie pochodzi od niego samego. Zasada ta ozna­cza, że Bóg nie może mieć żadnej władzy nad społeczeństwem, które jest zależne tylko od ludzkich ustaleń, decyzji i władzy, np. od Ko­misji Trójstronnej, Komisji Europejskiej czy od Rady Mędrców, do której należy między innymi Lech Wałęsa. Jest to zasada absolutne­go buntu wobec Boga, która owocuje tzw. laickością państwa, jego rozdziałem od Kościoła; matka wszystkich rewolucji profanujących przede wszystkim sprawy Boże.

4. Absolutna suwerenność obywatelska od wszystkiego, co nie jest wolą ludu - wyrażona w powszechnych głosowaniach i w więk­szości parlamentarnej. Zasada ta nie jest przywilejem, a surową re­strykcją ograniczającą wolność obywateli. Zgodnie z nią nawet niefor­malny wpływ Kościoła na społeczeństwo może być w każdej chwili zabroniony, tak jak to już czyniono w Rosji sowieckiej, gdzie surowo karano nawet za posiadanie książeczki do modlitwy. Dzięki tej zasa­dzie uzyskuje się możliwość instrumentalnego wykorzystania ustroju demokratycznego, zawłaszczonego przez światową oligarchię finan­sową, do przejęcia globalnej (absolutnej) władzy nad światem. Poprzez telewizję, radio i prasę, będące w ich posiadaniu, narzucają społeczeń­stwu swą wolę, a także przez uzależnienie od ekonomii polityków, cał­kowicie kontrolują uchwalane przez nich prawo niemal w każdym tzw. demokratycznym państwie na świecie. Widzimy, więc, że liberalizm jest nie tylko absolutnym buntem wo­bec Boga, wobec Jego władzy i wobec Jego praw, które są obiektyw­ne, sprawiedliwe i niezmienne, ale, że jest najbardziej wyrafinowa­nym z dotychczasowych totalitaryzmem, niosącym ludzkości niewy­obrażalną w skutkach niewolę fizyczną i duchową. Trzeba przy tym pamiętać, że jego piewcy, podobnie jak antyczne Syreny, przemawiają językiem zdolnym uwieść masy ludzkie, bo strojnym w piękne hasła i piękne obietnice. Dzięki oszustwu tę właśnie ideologię liberalizmu wyznaje dzisiejszy świat, dowodzony przez mesjanistów żydowskich i przez masonerię - establishment światowy jednoczący wszystkich wolnomyślicieli pod sztandarem Lucyfera. Liberalizm jest nie tylko sprzeczny z Bożym porządkiem świata, ale sam zastępuje Boga i wia­rę. Dlatego z samej swej istoty, będąc formą absolutnego buntu wobec Boga, jest grzechem śmiertelnym. Liberalizm jest grzechem śmiertelnym także z tego powodu, że jest herezją na płaszczyźnie doktrynalnej, ponieważ jest zaprzeczeniem prawd objawionych przez Boga - podważa i niszczy wszystkie dogma­ty wiary katolickiej, narzucając ludzkości w zamian własny, absolutny i nienaruszalny, obwarowany poprawnością polityczną dogmat o wol­ności myśli. Jest także herezją na płaszczyźnie praktycznej, ponieważ prowadzi do podeptania wszystkich Bożych i kościelnych przykazań. Głoszona przez liberalizm wolność myśli, to wolność niszczenia tego, co Bóg uczynił, stając się człowiekiem, wszystkiego, co Bóg objawił, przychodząc do nas, aby nas uratować. Wolność, pojmowana w opo­zycji do Boga i Jego prawa, stwarza sytuację niezwykle groźną, bo społeczeństwo, które zostało uformowane w ten sposób, staje do walki z Bogiem, usuwając ze swego życia sacrum. Liberałów cechowała zaw­sze ogromna wrogość do Kościoła, gdyż liberalizm jest swoistym ob­jawieniem przez złego ducha antyprawd. Tą ideologią przewrotności posługuje się przede wszystkim żydomasoneria, dążąca do przebudowy w jej duchu porządku świata. To, co dzieje się obecnie na świecie, jest wynikiem tych działań. Tam, gdzie nie ~a Boga, nie ma też prawdy, sprawiedliwości, praworządności, a w ich miejsce panuje fałsz, egoizm i chaos. Dla wszystkich dzisiejszych wolnomyślicieli, niezależnie od tego, czy nazywają się prawicą czy lewicą polityczną, liczy się tylko ich niczym nieskrępowana pycha, by być jak Bóg i zająć miejsce Boga.

Reakcja Kościoła Papieże bardzo wcześnie spostrzegli nadciągające zagrożenie, bo już pisma Kartezjusza znalazły się na kościelnym indeksie ksiąg zakaza­nych. Jednakże prawdziwa bitwa w obronie porządku Bożego w świe­cie rozgorzała z chwilą oficjalnego ujawnienia się masonerii (1717 r.) jako organizacji przesiąkniętej ideologią liberalizmu i skupiającą wo­kół siebie wszystkie siły antychrystusowe i antykościelne. Papież Kle­mens XII już w 1738 roku uroczyście potępił masonerię i zabronił ka­tolikom wstępowania w jej szeregi. Z czasem nastąpiły coraz bardziej bijące na alarm wypowiedzi kolejnych papieży: o zagrożeniu wia­ry chrześcijańskiej przez masonerię - Benedykt XIV; o podszywaniu się masonerii pod chrześcijaństwo, a zarazem szerzeniu racjonalizmu, obojętności religijnej, o ośmieszaniu obrzędów kościelnych i szerzeniu rozwiązłości - Pius VII; o dążeniu do całkowitego zniszczenia Kościo­ła, przez rozpętanie m.in. rewolucji francuskiej - Leon XII; o otwarciu drogi do wszelkiej zbrodni, bo prawem ich nieprawda, ich bogiem sza­tan, a obrzędem bezecność - Pius VIII. Papież Grzegorz XVI widzi w masonerii główną przyczynę wszyst­kich klęsk ziemi i królestw i określa ją ściekiem nieczystym wszystkich sekt, a Pius IX nazywa masonerię bezbożnym i stronniczym stowarzy­szeniem, które chce zniszczyć Kościółi społeczeństwo. Papież Leon XIII w 1884 roku w encyklice Humanum genus przypomina, że grzech dzieli ludzkość na dwie części: jedna dąży do ustanowienia w świecie Królestwa Bożego, druga do zapanowania królestwa szatana, i stwier­dza, że masoneria jest potężnym pomocnikiem królestwa szatana, jest organizacją osób używających sprytnie pozorów, przybierając maskę literatów i mędrców, którzy gromadzą się dla celów naukowych, mó­wią stale o swym zaangażowaniu dla cywilizacji, o tym, że ich jedy­nym pragnieniem jest polepszać warunki życia narodów, a w istocie ujarzmiają ludzi jak niewolników i posługują się ludźmi w ten sposób ujarzmionymi, by zapewnić bezkarność swoich zbrodni. Masoneria - stwierdza Leon XII - pragnie zastąpić chrześcijaństwo przez natura­lizm, prześladując z nieubłaganą nienawiścią Kościół i kler, naucza­nie chrześcijańskie, a zwłaszcza papiestwo, dąży do tego, aby ludzie sycili się nieograniczoną wolnością grzechu, podejmuje wysiłki wpro­wadzenia nauczania świeckiego, rozpowszechniania zepsucia obycza­jów i budowania ateizmu państwowego.

Podobnie jak masonerii, dużo miejsca w dokumentach Kościoła papieże poświęcili wprost liberalizmowi. Poddali go totalnej krytyce, określając go we wcześniejszym okresie innymi terminami, takimi jak: indyferentyzm, racjonalizm, "zgubna wolność". Głównymi doku­mentami poświęconymi tym zagadnieniom są encykliki: Mirari vos Grzegorza XVI, Quanta cura Piusa IX, lmmortale Dei Leona XIII, Notre charge apostolique św. Piusa X.

To, co w dokumentach tych obejmowano nazwą" liberalizm" lub jego synonimami, zostało potępione głównie ze względu na: 1. od­rzucenie prawa Bożego jako podstawy ustroju społeczeństw i państw; 2. głoszenie hasła oddzielenia Kościoła od państwa; 3. szerzenie po­glądu o całkowitej wolności i równości w sprawowaniu kultu publicz­nego dla wyznań niekatolickich; 4. odbieranie Kościołowi prawa do korzystania z sankcji urzędowej; 5. naturalistyczno-racjonalistyczną interpretację prawa; 6. negowanie uprawnień Kościoła w dziedzinie wychowania i edukacji oraz zawłaszczenie ich przez laickie państwo; 7. ścisły związek ugrupowań liberalnych z działalnością rewolucyj­ną i konspiracyjną stowarzyszeń masońskich i para-masońskich (jak karbonaryzm) - (J. Bartyzel, Krytyka liberalizmu, [w:] Encyklopedia Bialych Plam, t. XI, Polwen, Radom 2003, s. 1 19).

Liberalizm w Kościele i jego skutki Mimo tych pełnych dramatyzmu papieskich ostrzeżeń, masoneria co­raz skuteczniej infiltrowała stan duchowny, a w jej szeregach nierzadko można było spotkać kardynałów, biskupów i duchownych. Ci z kolei przenosili liberalizm do nauczania kościelnego, tworząc nowy nurt my­ślowy zwany liberalizmem katolickim. Jak pod wpływem tego nurtu chwiała się teologia, świadczy encyklika Quanta cura ogłoszona przez Piusa IX w 1864 roku, potępiająca liberalizm katolicki z jego błędnymi naukami. Dołączony do encykliki Syllabus errorum zawiera wykaz 80 tez potępionych przez papieża, a szerzonych w Kościele przez libera­łów. Prof. Jacek Bartyzel, znakomity znawca tego problemu, wymienia kilka celów, jakie sobie stawia do osiągnięcia liberalizm katolicki:

1. Demitologizacja Ewangelii - jest to forma egzegezy biblijnej podważająca autentyczność opisanych w Ewangeliach scen z życia

Jezusa i dokonanych przez Niego cudów przez odrzucenie ich nad­przyrodzonego wymiaru, a jedynie uznająca to, co da się wytłumaczyć naturalistycznie i racjonalnie.

2. Relatywizacja dogmatów przez ich racjonalizację - jest to zakwestionowanie Bożego Objawienia jako prawd stałych i niezmien­nych, bo nie Pan Bóg, a rozum ludzki ma decydować, co jest prawdą.

3. Sprowadzenie prawd wiary do symboli - jest to zakwestiono­wanie rzeczywistości prawd objawionych, a zwłaszcza sakramentów. Np. uważa się, że Eucharystia nie uobecnia Pana Jezusa w sposób re­alny i rzeczywisty, a jedynie w sposób symboliczny.

4. Sprowadzanie prawd wiary do mglistego uczucia religijnego - jest to zacieranie różnic pomiędzy prawdą objawioną a herezją i po­między religią objawioną a pseudo-religiami, np. New Age.

Widać z powyższego, że liberalizm katolicki i ateizm różnią się tym, że ateizm od razu odrzuca wiarę w Boga, a liberalizm katolicki truciznę niewiary w Boga wsącza w teologię stopniowo. Ponadto li­beralizm katolicki stawia sobie za cel demokratyzację Kościoła i jego otwarcie na nowoczesność - Kościół otwarty, to Kościół liberalny promowany w Polsce przez niektórych biskupów, kapłanów, Tygodnik Powszechny, Gazetę Wyborczą itp. Całokształt powyższych zjawisk forsowanych przez liberalizm w Kościele określa się mianem modernizmu. Tamę modernizmowi w teologii próbował już położyć święty papież Pius X, który potę­pił go w roku 1907 encykliką Pascendi Dominici gregis, a następnie w roku 1910 wprowadził wymóg przysięgi anty-modernistycznej obo­wiązującej księży nauczających teologii. Z perspektywy czasu widać, że Syllabus Piusa IX i przysięga antymodernistyczna Piusa X jawią się, jako mury obronne, którymi papieże otoczyli ludzi wierzących, aby bronić Kościół przed przenikaniem do jego wnętrza liberalizmu. Podczas Soboru Watykańskiego II (1961-1965) mury te zostały ro­zebrane ,,rękoma" obradujących ojców soborowych i pomagających im ekspertów. W czasie Soboru liberalizm szerokim strumieniem wlał się do Kościoła i na stałe zadomowił się w teologii, a w dwa lata po Soborze wymóg przysięgi anty-modernistycznej został zniesiony. Pan Jezus powiedział, że drzewo poznaje się po owocach, a jednym z naj­tragiczniejszych owoców Soboru Watykańskiego II była detronizacja Jezusa Króla z tronu narodów chrześcijańskich i zgoda na pozbawie­nie Go władzy nad nimi. Ponadto Sobór, choć nie był soborem do­gmatycznym, a pastoralnym, to jednak zachwiał wieloma dogmata­mi, kładąc na nie cień liberalnej interpretacji. Do innych złych owo­ców należałoby zaliczyć protestantyzację i demokratyzację Kościoła oraz fałszywy ekumenizm i fałszywy dialog - fałszywe, bo oparte o kompromis, którego nie zna Ewangelia. Aby zobrazować zło tego kompromisu, posłużę się porównaniem prawdy i fałszu do światłości i ciemności. Otóż światłość i ciemność wzajemnie się wykluczają, ale można je próbować połączyć za cenę przyciemnienia trochę światłości i rozjaśnienia nieco ciemności. W miejscu ich połączenia uzyskuje się półmrok, w którym ludzie jednak bezustannie będą błądzić, nie wi­dząc już, gdzie jest prawda, a gdzie fałsz. Czy nie jest to obraz sytuacji Kościoła posoborowego, w który w sposób wymowny wpisuje się omawiane stanowisko Episkopatu Polski? Dziś dla biskupów to, o co walczyli bohaterscy papieże XIX i XX wieku, do Piusa XII włącznie, tj. o rzeczywiste panowanie Je­zusa Króla nad narodami, jest uprawianiem polityki i jako takie uwa­żane za naganne. Być może Episkopat Polski nie widzi już dość jasno prawdy objawionej o wszechmocy i wszechwładzy Jezusa Króla nad światem i nad Polską, a raczej widzi Jezusa odartego z nadprzyrodzo­ności i zredukowanego przez modernizm do kondycji sługi, skoro wy­dał omawiany komunikat.

Brak logiki, jaki cechuje liberalizm, został doskonale wyrażony przez omawiającego stanowisko Episkopatu ks. bpa Stanisława Budzika, który posługuje się stwierdzeniami przeczącymi sobie. Mówi, bowiem:..Jest wpisana w tradycję Kościoła, tak samo cześć Chrystusa Króla Wszech­świata, ale (uwaga!) na dzisiejsze czasy - wyjaśnił sekretarz Episkopatu – najpiękniejszym jest (..) obraz Chrystusa Sługi. Oznacza to, że, choć w Kościele czci się Chrystusa Króla Wszechświata, to dla Episkopatu z uwagi ,,na dzisiejsze czasy" najpiękniejszy (najwłaściwszy) jest obraz (tytuł) Jezusa Sługi. W duchu tej przedziwnej retoryki ks. Biskup dalej wyjaśnia: A jeśli mówimy o Królestwie Chrystusa, to od razu należy dodać, że Jego Królestwo nie jest z tego świata. W tym stwierdzeniu za­warta jest następna sprzeczność, że ten świat (planeta Ziemia) nie należy do wszechświata, w którym przecież panuje Chrystus - Król Wszech­świata. Jednakże właśnie w oparciu o tę sprzeczność ks. bp S. Budzik próbuje uzasadnić, szokujący ludzi wierzących i zdrowo myślących, wcześniejszy wniosek, że w takim razie ogłaszanie Chrystusa Królem Polski jest - zdaniem biskupów - niewłaściwe, niepotrzebne i niezgod­ne z myślą Episkopatu. Cały ten niezwykle skomplikowany wywód ma bardzo proste przesłanie: Cóż, diabła lepiej nie ruszać, niech liberałowie według swej "myśli" rządzą Polską katolicką, a Kościół niech się zaj­mie posługą charytatywną!

Ukryte inspiracje buntu Przy takim stanowisku Episkopatu Polski jest rzeczą zrozumiałą, dla­czego czyni on wszystko, by nie dopuścić do uznania Pana Jezusa Kró­lem Polski. Nie jest jednakże rzeczą zrozumiałą i możliwą do uspra­wiedliwienia podjęta w tym celu przez Episkopat próba zwiedzenia Narodu Polskiego przez zasłanianie Osoby Pana Jezusa Jego Sercem, by w następstwie zastąpić Intronizację Jezusa Króla Intronizacją Jego Najświętszego Serca. Ta wyrafinowana sofistyka, nie do wychwyce­nia przez ludzi prostych i szczerze wierzących, zwłaszcza wierzących w szlachetność intencji polskich biskupów, żerująca na ich miłości do Boga, która wyraża się w polskim katolicyzmie wielowiekowym kul­tem Najświętszego Serca Jezusa, bałamutnie głosi wyłączność Intro­nizacji Serca Jezusa. Są to działania podejmowane w oparciu o zasadę Klin klinem wybijaj, zmierzające do tego, by ludzie, broniąc Introni­zacji Serca Jezusa, sami zwalczali Intronizację Jezusa Króla. Bardziej świadomym usiłuje się wmówić, że dokonując Intronizacji Serca Jezu­sa, tym samym ( domyślnie) ogłaszają Jezusa Królem Polski. Parodię tego stwierdzenia obrazuje następująca anegdota. Podczas akademii w zakładzie pracy recytowano wiersz Włodzimierza Majakowskiego pt. Wł. Lenin: (...) Mówimy Lenin, a myślimy partia; mówimy partia a myślimy Lenin. Sekretarz partii pyta robotnika, czy ten wiersz zrozu­miał. - No pewnie - odpowiada - ja od 40 lat mówię, co innego, a my­ślę, co innego. Myślę, co innego, a mówię, co innego. Jak widać, choć obecnie zmieniła się etykieta, to duch pozostał ten sam. Podobnym bezsensem jest Intronizacja Pana Jezusa Króla Wszech­świata, zalecana, jako kolejna alternatywa dla Intronizacji Jezusa Króla Polski. Pan Jezus Królem Wszechświata jest bez naszej zgody. Jako Bóg był nim zawsze, a jako człowiek został nim z woli Ojca. Absurd dokonywania Intronizacji Jezusa Króla Wszechświata ukażę przez po­równanie do zamiaru ogłoszenia przez ludzi św. Michała Archanioła dowódcą wojsk niebieskich - to nie ten moment i nie te kompetencje. Tylko z własnych siedzib możemy Jezusa Króla wypraszać lub do nich zapraszać, gdyż na tym polega nasza wolność i odpowiedzialność. Dla­tego jako Polacy mamy prawo i obowiązek intronizować Go w naszym Narodzie - oddać Mu tron Polski, ogłosić Jezusa naszym Królem. Od tego właśnie aktu Pan Bóg uzależniał niegdyś ocalenie narodu żydow­skiego, a dziś uzależnia ocalenie Polski i innych narodów. Temat dotyczący odmienności Intronizacji Serca Jezusa od Introni­zacji Osoby Jezusa Króla wymaga szerszego omówienia, ale dla zrozu­mienia tej kwestii wystarczy stwierdzić, że Intronizacja Najświętszego Serca Jezusa praktykowana w Kościele od stu lat jest jak najbardziej poprawna tak długo, jak długo zgodnie z teologią duchowości i Trady­cją odnosi się wyłącznie do kultu Serca Jezusa. W tym ujęciu słowo "intronizacja" jest metaforą, która wyraża akt wywyższenia Serca Je­zusa poprzez praktykę poświęcenia się Jego Sercu i nic ponadto! Natomiast Intronizacja Serca Jezusa rozumiana, jako Intronizacja Osoby Jezusa Króla jest błędem semantycznym, logicznym i ontolo­gicznym, dziwolągiem natarczywie lansowanym przez o. Jana Mikruta na falach Radia Maryja, jezuitów, tzw. Wspólnoty Intronizacji Najświęt­szego Serca Jezusa pod szczególnym patronatem biskupów liberałów; jest propagandą uprawianą, aby osiągnąć powyżej wskazany cel. Słowo "intronizacja" w sensie właściwym i bezpośrednim odnosi się do osoby króla i oznacza objęcie przez niego tronu (władzy) danego państwa. Jakkolwiek byłyby to duchowe rządy Pana Jezusa nad Polską, po dokonaniu przez Naród Jego Intronizacji, to i tak nadałyby ustrojo­wi Polski nowy wymiar, zgodny z porządkiem ustanowionym przez Boga w stworzonym przez Niego świecie. Należy postawić pytanie: Skąd w Kościele bierze się ten lęk przed uznaniem władzy Jezusa Kró­la nad naszym Narodem? Niezależnie od tego, czy nazwiemy Kościół posoborowy otwartym, modernistycznym, postępowym czy liberalnym, to wspólnym miano­wnikiem tych wszystkich określeń jest demokracja. Aby zrozumieć, z czego wynika omawiane stanowisko biskupów, należy uwzględnić, że w Kościele - zwłaszcza w mentalności pasterzy - zaszły głębokie przemiany związane z demokratyzacją Kościoła. Ponieważ cały świat, oprócz niektórych krajów muzułmańskich, Korei Płn. i Chin, uważa de­mokrację za niepodważalny przejaw godności osoby ludzkiej, jej wol­ności i wyraz jej naturalnych, niezbywalnych praw, uznano również za konieczne wprowadzenie zasad demokratycznych w życie Kościoła, a przynajmniej wśród ludzi Kościoła panuje powszechne przyzwolenie i współdziałanie w tworzeniu demokratycznego ustroju państwa. Jeśli akceptuje się demokrację, jako system polityczny władzy, warto poznać jego filozoficzne podstawy, które dla zwykłego obywatela są niewidoczne, a których założenia są nie do pogodzenia z władztwem Boga i dlatego w skutkach prowadzą nieuchronnie ludzi i narody do otwartego i uporczywego buntu przeciw Niemu. Nie wnikając w bardziej skomplikowane założenia filozoficzne de­mokracji, jak umowa społeczna, materializm, ewolucjonizm, odrzu­cenie prawdy o grzechu pierworodnym, zaprzeczenie istnienia oso­bowego zła, jak również istnienia piekła, ukażę korzeń buntu syste­mu demokratycznego tylko w jednym, najważniejszym wymiarze. W świetle prawdy objawionej Bóg, będąc jedynym i absolutnym Władcą ludzi, daje nam do przestrzegania swe prawo i zobowiązuje nas do pełnienia swej woli, co oczywiście siłą rzeczy ogranicza naszą wolność, jeśli chcemy ją pełnić. Przez blisko dwa tysiące lat dla chrze­ścijan Bóg był jedynym źródłem władzy, która na narody spływała w sposób uporządkowany, tj. hierarchiczny. Ilustracją władztwa Boga może być piramida: władza Boga stanowi najwyższy punkt piramidy i spływa hierarchicznie aż po jej podstawę przez desygnowanie przez Boga władzy osobom, które w Jego imieniu rządzą daną społeczno­ścią. Formuła słowna tego modelu władzy brzmiała: Omnis potestas a Deo - cała władza płynie od Boga. Filozofia polityczna demokracji całkowicie odrzuciła tę prawdę, ogłaszając w jej miejsce nową formu­łę: Omnis potestas a populo - cała władza pochodzi od ludu, tzn. że jedynym źródłem władzy nie jest Bóg, a lud. Absolutnym i jedynym źródłem władzy są ludzie - to stwierdzenie stanowi istotę demokracji, ono przywraca człowiekowi "zagarniętą" przez Boga godność i wol­ność. W tym twierdzeniu objawia się istota buntu dzisiejszej ludz­kości wobec Boga. Gdybyśmy chcieli tę demokratyczną wizję wła­dzy przedstawić graficznie, to należałoby odwrócić piramidę szpicem w dół - u góry znajdzie się jej podstawa wyobrażająca lud - źródło absolutnej władzy, którą lud desygnuje wybranym przez siebie, przed­stawicielom, aby pełnili jego wolę. Na samym dole w hierarchii wła­dzy znajdzie się Bóg, który, stojąc najniżej, może być tylko sługą. Przez polskich biskupów ta prawda jest jeszcze głoszona nieśmiało, jakby z pewnym zażenowaniem, bo niełatwo jest zaprzeczyć dwu tysiąc­letniej Tradycji. Stąd w tej wypowiedzi są jeszcze niedomówienia i brak precyzji użytych sformułowań. Jednakże duch demokracji już wyraź­nie wystawia rogi w tym kolegialnym (demokratycznym) stwierdzeniu, że ogłaszanie Chrystusa Królem Polski jest niewłaściwe, niepotrzebne, niezgodne z myślą Episkopatu, gdyż zgodnie z zasadami demokracji wolnomyślicielstwo biskupów jest ważniejsze od Objawienia. Pocieszam się tylko myślą, że to stanowisko mogło zostać narzuco­ne przez wąskie grono biskupów liberałów, którzy mają bardzo silną pozycję z tej racji, że są lansowani, popierani i bronieni przez świato­wych globalistów, kontrolujących obecnie władzę nad światem.

Śmiertelne żniwo Antropocentryzm (od gr. antropos - człowiek; człowiek w centrum), który charakteryzuje teologię Soboru Watykańskiego II, zaciera roz­różniającą granicę między herezją a prawdą, między katolikami a wy­znawcami innych religii, między wierzącymi a niewierzącymi, mię­dzy służącymi Bogu a diabłu, między prawicą polityczną a lewicą, a w konsekwencji między zbawieniem a potępieniem. Wpisuje się wiernie w filozofię oświeceniową detronizującą Boga, a na tron sa­dzającą każdego człowieka bez względu na to, czy jest dobry, czy zły; czy jest moralnie czysty, czy zepsuty; czy jest godny, czy nie Jezu­sowi rozwiązać rzemyk u sandałów (J 1,27). Ludzi widzi się poprzez pryzmat haseł rewolucji francuskiej - równość, wolność, braterstwo ­przypisując im godność, prawa i przywileje wynikające z samej natury ludzkiej, wymyślonej przez masona-liberała Jana Jakuba Rousseau. To nie Bóg, a człowiek stał się drogą Kościoła; człowiek wirtualny, oderwany od ewangelicznej prawdy o nim. Nic, więc dziwnego, że w miarę upływu czasu Kościół, idąc drogą człowieka, coraz bardziej oddala się od Boga. Od strony rzeczywistości duchowej świat i całą ludzkość można po­równać do stadionu. Wyobraźmy sobie, że jest on tak rozległy, jak cała Azja, a stopnie trybun liczą po kilkaset kilometrów szerokości. Zalega­ją na nim nieprzeniknione ciemności. Każdy człowiek z płyty stadio­nu musi rozpocząć wędrówkę w górę trybuny, po jej stopniach. Tylko w jednym miejscu na cokole trybuny znajduje się brama, a za nią tron Jezusa Króla, od którego poprzez bramę, po stopniach aż na płytę sta­dionu płynie struga złotego światła. Światło tronu, bramy i strugi jest nadprzyrodzone i aby je zobaczyć, trzeba mieć klejnot Króla, zwany też depozytem wiary lub pierścieniem pasterza. Tylko patrząc przez klejnot Króla, widzi się strugę światła. Ponieważ klejnot Króla został dany pasterzom, to oni mają iść na przedzie i wskazywać drogę ludziom ochrzczonym ruszającym z płyty stadionu. Droga w górę jest uciążliwa i niebezpieczna. Wzdłuż niej na poszczególnych stopniach stadionu ulo­kowali się kapłani fałszywych religii i przywódcy fałszywych ideologii. Zarzucają oni sieci na ludzi idących drogą światła lub zapraszają ich do dyskusji, a czasem wabią przekupstwem czy straszą groźbami. A co naj­gorsze - potrafią na moment rozświetlić swój stopień światłem fałszy­wych obietnic, które wszyscy ludzie idący drogą światła sami dostrzec potrafią. Jednakże zejście z drogi światła i wybór innej, to droga donikąd, bo można przez całe życie iść wokół stadionu, wciąż do przodu, lecz równocześnie coraz bardziej oddalać się od drogi światła. Pozor­ne światło szybko gaśnie, a przewodnicy po świecie ciemności uczynią wszystko, by upodobnić swe ofiary do siebie samych. Zgubny wpływ liberalizmu na Kościół polega na tym, że pasterze za­miast patrzeć na świat poprzez klejnot Króla, patrzą na fałszywe świa­tła i nie ostrzegają wiernych przed niebezpieczeństwem zejścia z drogi światła. Często sami postanawiają nawiązać współpracę z ludźmi z upa­trzonego przez siebie stopnia i do tego zachęcają wiernych powierzo­nych ich pieczy. Wielu z nich zamiast piąć się w górę po drodze światła, odchodzi w bok, gdzie pozornie łatwiej i przyjemniej, na drogi, na któ­rych panuje zły duch, szybko stając się jego łupem. Tego jednak paste­rze zdają się nie dostrzegać, a jeśli fakty są zbyt oczywiste, to wciąż się łudzą, że na innym stopniu będzie lepiej. Na drodze światła zaś coraz mniej pasterzy i coraz mniej wiernych. W duchu dialogu, ekumenizmu, tolerancji, ziaren prawdy rozsia­nych po ugorach fałszu gnozy, magii, kabały zachęca się katolików do poznania innych wyznań, filozofii, ideologii, argumentów innych mędrców. Wmawia się nam, że ludzi spoza Kościoła trzeba poznać, bo przecież wspólnie mamy budować przyszły świat. Trzeba poznać to, co ma do zaoferowania ciemność każdego stopnia stadionu, bo bez tego nie osiągnie się wolności, równości i powszechnego braterstwa, tyle że w świecie, w którym nie ma Boga. W dniu 25 stycznia 2009 roku w Programie 1. Polskiego Radia w czasie audycji dla dzieci, która w niedzielę jest transmitowana przed godziną 8, usłyszałem, jak prowadząca tę audycję pani teolog tłuma­czyła dzieciom zasady dialogu: Ty musisz przeczytać Koran, ty mu­sisz przeczytać Talmud, aby poznać, jakie wartości tam się znajduj(b bo inaczej nie będziesz obiektywny i nie będziesz cenił innych religii i kultur. Pani teolog wyraźnie martwiła się, że dzieci bez tej wiedzy pozostaną ciasnymi katolikami, fundamentalistami, ksenofobami, ho­mofobami, a nawet antysemitami, a nie daj Boże, by jeszcze coś gor­szego z nich nie wyszło, np. patriotyzm i szczera miłość do tradycji i polskiej kultury.

Jezus Król Głową Kościoła Chrystocentryzm (od gr. Christos *) - Król; Król w centrum) jest poję­ciem teologicznym wyrażającym istotę Objawienia i Kościoła. Ozna­cza ono, że Jezus Król znajduje się w centrum życia i nauczania Ko­ścioła. Kult - chwała, cześć i uwielbienie Jezusa Króla tronującego po prawicy Ojca w niebie - warunkuje życie i nauczanie Kościoła. Jeśli zanika kult Jezusa Króla, Kościół umiera. Dlatego pasterze i wierni nie mogą ani na moment "oderwać wzroku" od Jezusa Króla. Wszyst­ko dla Niego, przez Niego i w Nim - Jezus Król musi znajdować się w centrum modlitwy, apostolstwa, miłości i tęsknoty Kościoła. Jeśli Kościół zapomina o tym co pierwsze, podstawowe i nieodzowne, jeśli nie czci i nie głosi Jezusa Króla, popada w totalną niemoc.

*) Słowo Chrystus nie jest niczym innym, jak greckim tłumaczeniem słowa Mesjasz: pomazaniec, król. Jezus z Nazaretu, ukrzyżowany Syn cieśli, jest tak bardzo Kró­lem, że tytułem Królewskim stało się Jego imię. Nazywając samych siebie chrześci­janami, określamy się sami, jako ludzie Króla, jako ludzie, którzy uznają w Nim Króla.", kard. Józef Ratzinger, Służyć prawdzie. Wrocław 1986, s. 368.

 Pozwólcie, że te krótkie sformułowania rozwinę bardziej obrazo­wo. Jezus Król włada dwoma królestwami - Królestwem w niebie oraz Królestwem na ziemi. Jego Królestwo na ziemi to Kościół. Jednakże natury Kościoła nie można zrozumieć poprzez analogię do historycz­nych królestw ziemskich lub do istniejących obecnie państw. Natura Królestwa Bożego na ziemi, Kościoła, jest duchowa i do jej istoty na­leży to, że tworzy z Jezusem Królem jedno ciało. On, Jezus Król, jest Głową, Kościół Jego mistycznym ciałem, a poszczególni wierni, tak jak cegły w budowli, są komórkami tego duchowego ciała. Jezus, Głowa Kościoła, zasiada w niebie na boskim tronie, spod którego nieustannie wypływa rzeka wody żywej, ożywiająca mocą Ducha Świętego każdą komórkę Jego ziemskiego ciała. Wszyscy, pa­trząc na Kościół, powinni widzieć jego Głowę, Jezusa Króla w chwale nieba. Jest to możliwe, bo Królestwo Jezusa w niebie odzwierciedla się na ziemi w sposób widzialny i materialny: stolicą Królestwa Je­zusa na ziemi jest Watykan, jego widzialną głową jest papież zasia­dający na tronie chwały, a liturgia Kościoła uosabia i uobecnia wodę życia. Jednakże Królestwo ziemskie Jezusa, Kościół, istnieje, działa, zwycięża tylko mocą i władzą swej niebieskiej Głowy. Zaprzestanie w Kościele kultu Jezusa Króla, dokonanie Jego detronizacji (nawet sama zgoda na nią), to jakby odcięcie ciała od Głowy. To zarazem nie­wybaczalna zdrada, bo dotycząca istoty tajemnicy Mistycznego Ciała Chrystusa - Kościoła: Wielu powie Mi w o~m dniu: "Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie ~rzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twe­go imienia?". Wtedy oświadczę im: " Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości" (Mt 7,22-23). Kościół - każdy z nas - mocą i władzą swego Króla ma wyzwa­lać świat spod panowania złego ducha, niszcząc królestwo ciemno­ści. Dlatego toczy nieustanną walkę z Lucyferem, królem ciemności. W tej walce Kościół zwycięża nie swoją mocą i mądrością, ale mocą i mądrością swej Głowy. Bez łaski Głowy, mocy i władzy Jezusa Króla, Kościół nie miałby szans na pokonanie króla ciemności. Dlatego Lucyfer dąży, aby Ko­ściół oderwał się od swej niebieskiej Głowy, bo wtedy mógłby go po­konać i zasiąść na Watykanie, na ziemskim tronie Jezusa Króla. Czy to, co piszę, jest przesadą? Lucyfer już w 1917 roku ujawnił ten zamiar, kiedy to w Rzymie masoneria czciła dwustulecie swego oficjal­nego istnienia. Nad głowami defilujących masonów powiewały czar­ne sztandary Giordano Bruno, przedstawiające Lucyfera depczącego głowę św. Michała Archanioła, obrońcy Kościoła, a na transparentach widniały hasła: Lucyfer zasiądzie na Watykanie, a papież będzie jego szwajcarem! Świadkiem tych wydarzeń był św. Maksymilian Kolbe. Dogłębnie wstrząśnięty tą zapowiedzią szybko powołał do życia Ry­cerstwo Niepokalanej, aby udaremnić te lucyferyczne zamierzenia. Czy faktycznie od Soboru Watykańskiego II ten czarny scenariusz systematycznie nie jest realizowany? Detronizacja Jezusa Króla zo­stała rozpoczęta soborową Deklaracją o wolności religijnej Dignitatis humanae i od tego czasu systematycznie postępuje. Jej wymownym znakiem są przewartościowania, jakie nastąpiły w świadomości pa­sterzy, a którym towarzyszyło stopniowe wyzbycie się przez papie­stwo insygniów władzy królewskiej, należących przecież nie do prze­mijających ludzi na ziemskim tronie Jezusa Króla, ale będących Jego własnością, Króla wszystkich wieków, ludów i narodów. Jan XXIII zrezygnował z sedia gestatoria - królewskiego tronu - używanego podczas uroczystości kościelnych. Paweł VI papieską tiarę - potrójną koronę symbolizującą pełnię władzy Jezusa Króla - sprzedał na licy­tacji, a uzyskane pieniądze przeznaczył na biednych. Jan Paweł I, po wyborze na papieża, zrezygnował z ceremonii koronacji, która czyni­ła go namiestnikiem Jezusa Króla. Jan Paweł II nic w tym względzie nie zmienił, a Benedykt XVI zgodził się jeszcze na usunięcie tiary z papieskiego herbu. Ponadto w rok po wyborze zrezygnował z tytułu Patriarchy Zachodu, symbolizującego duchową władzę Jezusa Króla nad państwami chrześcijańskimi Europy Zachodniej. To odzieranie Kościoła z symbolów królewskiej władzy Jezusa nad ziemią przez wcielonego w liberalizm diabła, posługującego się nar­kotykiem demokracji, stwarza śmiertelne zagrożenie dla każdego wie­rzącego. Każdy z nas musi stanąć do walki, aby zahamować przede wszystkim proces detronizacji Jezusa Króla w Kościele. Dlatego lu­dzie świeccy i duchowni świadomi tego niebezpieczeństwa w tej in­tencji modlą się, poszczą i składają liczne ofiary. Czas pokaże, jaką drogą pójdą pasterze. Obecna sytuacja przypomina czasy apostolskie. Ponieważ Jezus Król nie został uznany królem - intronizowany - przez przywódców Królestwa Izraelskiego, św. Piotr nie miał złudzeń, co do skutków tego buntu, gdy wołał do Żydów: Ratujcie się spośród tego przewrotnego pokolenia! (Dz 2,40). Dlatego wzywamy wszystkich idących drogą światła: Dokonajcie przynajmniej indywidualnie Aktu Intronizacji Jezusa Króla Polski! Każdy biskup, kapłan, wierny bez oglądania się na demokratyczne decyzje Episkopatu Polski, niech weźmie do ręki Nabożeństwo Intronizacyjne i niech się chroni pod berło mocy i władzy Jezusa Króla Polski, dokonując Aktu Jego Intronizacji.

Ks. Tadeusz Kiersztyn

Intronizacja  Archanioła Lucyfera w Capella Paolina Dom smagany wiatrem

Malachi Martin   Powieść watykańska Dedykowane papieżowi Piusowi V na cześć Maryi Królowej Różańca Świętego 1963,   Capella Paolina, Watykan

- Wierzę, że Książę tego świata zostanie tej nocy intronizowany do Starożytnej Cytadeli  i z tego miejsca stworzy Nową Wspólnotę.

I przyszła odpowiedź, robiąca przerażające wrażenie nawet w tym upiornym otoczeniu:

- A imię jej będzie Powszechny Kościół Człowieka.

Intronizacja upadłego Archanioła Lucyfera dokonała się w Cytadeli Kościoła katolickiego 29 lipca 1963 roku. Był to "właściwy czas" dla spełnienia się historycznej przepowiedni. Główni aktorzy tej ceremonii doskonale wiedzieli, że tradycja satanistyczna już dawno przepowiedziała, że Czas Księcia nadejdzie wówczas, gdy papież przybierze imię Apostoła Pawła. Warunek ten - Znak, że nadszedł właściwy czas - został spełniony dokładnie osiem dni temu przez wybór najnowszego następcy św. Piotra. W tym krótkim czasie, jaki upłynął od elekcji papieża, nie dało się ukończyć skomplikowanych przygotowań; Najwyższy Trybunał zdecydował jednak, że trudno o lepszy czas na Intronizację Księcia niż ten uroczysty dzień bliźniaczych książąt Cytadeli, świętych Piotra i Pawła. I nie było stosowniejszego miejsca niż Kaplica św. Pawła w Watykanie, usytuowana tak blisko Pałacu Apostolskiego. Skomplikowane przygotowania podyktowane były głównie naturą mającego się odbyć Wydarzenia Ceremonialnego. Ochrona budynków watykańskich, pośród których leżał klejnot w postaci Kaplicy św. Pawła, była tak staranna, że z pewnością nie uda się ukryć uroczystego ceremoniału. Jeśli przedsięwzięcie miało zostać uwieńczone sukcesem - jeśli Wejście Księcia miało się dokonać we Właściwym Czasie - każdy element celebracji ofiary kalwaryjskiej musi zostać postawiony na głowie w przebiegu tej drugiej, przeciwstawnej celebracji. Sacrum musi zostać sprofanowane. Bluźnierstwo adorowane. Bezkrwawa reprezentacja ofiary Bezimiennego Słabego musi być zastąpiona przez najwyższą i krwawą deprawację godności Bezimiennego. Wina musi stać się niewinnością. Cierpienie musi dawać radość. Łaska, skrucha, przebaczenie muszą być utopione w orgii przeciwieństw. A wszystko to musi być wykonane bezbłędnie. Sekwencja wydarzeń, znaczenie słów, waga czynności - wszystko to musi być opatrzone perfekcyjnie wykonanym świętokradztwem, ostatecznym rytuałem zdrady. Cała ta delikatna operacja została złożona w doświadczone ręce zaufanego STRAŻNIKA Księcia w Rzymie. Mistrz skomplikowanego ceremoniału Kościoła rzymskiego, dostojnik o granitowej twarzy i cierpkim języku, był jeszcze większym mistrzem książęcego ceremoniału ciemności i ognia. Wiedział, że bezpośrednim celem każdego ceremoniału jest oddanie czci "obeldze rozpaczy". Lecz obecnie istniał jeszcze dalszy cel polegający na przeciwstawieniu się Bezimiennemu Słabemu w jego bastionie, opanowania Cytadeli Słabego we właściwym czasie, zapewnienie wejścia Księcia do Cytadeli, jako nieodpartej siły, wyparcie Strażnika Cytadeli, przejęcie pełnej władzy nad kluczami wręczonymi strażnikowi przez Słabego. STRAŻNIK próbował zmierzyć się z problemem bezpieczeństwa. Takie niewinne elementy, jak pentagram, czarne świecie i odpowiednie draperie ujdą, jako rzymski ceremoniał. Lecz pozostałe rubryki - Misa z Piszczelami i Rytuał Din na przykład, zwierzęta ofiarne i sama Ofiara - tego byłoby już za wiele. Musi się więc odbyć dwie równoczesne celebracje. Koncelebracja mogłaby być dokonana z równym skutkiem przez braci w Autoryzowanej Kaplicy Celującej. Gdyby wszyscy uczestnicy  w obu miejscach "wzięli na cel" każdy element wydarzenia w Kaplicy Rzymskiej, wówczas wydarzenie w całej swej pełni dokonałoby się w sposób szczególny w obszarze docelowym. Byłoby to tylko sprawą jedności serc, tożsamości intencji i perfekcyjnej synchronizacji słów i czynności pomiędzy kaplicą celującą a kaplicą docelową. Żywa wole i myślące umysły uczestników skoncentrowałyby się na Przybytku Księcia, odległość przestałaby mieć znaczenie. Dla człowieka tak doświadczonego jak STRAŻNIK wybór kaplicy celującej nie nastręczał najmniejszych trudności. Wystarczyło zadzwonić do Stanów Zjednoczonych. W ciągu tych wszystkich lat wyznawcy Księcia w Rzymie osiągnęli doskonałą jedność serc i i taką samą jedność intencji z przyjacielem STRAŻNIKA Leonem, biskupem Kaplicy w Południowej Karolinie. Imię Leon nie było prawdziwym imieniem tego człowieka, lecz raczej opisem jego wyglądu. Srebrna grzywa na wielkiej głowie każdemu, kto na niego patrzył, kojarzyła się z rozwianą grzywą lwa. Od kiedy jego ekscelencja, gdzieś w latach czterdziestych, ustanowił tę kaplicę, okazał się niezrównanym mistrzem operacji - dzięki liczbie i znaczeniu Uczestników, jakich potrafił przyciągnąć, dzięki częstej i szybkiej współpracy z tymi, którzy uznawali jego przekonania i ostateczne cele. Obecnie jego kaplica cieszyła się powszechnym szacunkiem inicjatów, jako kaplica matka Stanów Zjednoczonych.

Wiadomość, że jego Kaplica została autoryzowana, jako Kaplica Celująca w tak wielkim wydarzeniu, jakim miała być Intronizacja Księcia w samym sercu rzymskiej Cytadeli, przyjęta została przez Leona z najwyższą satysfakcją. A co do spraw praktycznych, to jego ogromna wiedza i doświadczenie w przeprowadzaniu ceremoniału oszczędzi im obu wiele czasu. Nie było na przykład potrzeby przypominania mu o wadze zasady sprzeczności, na której opiera się cała struktura kultu Archanioła. Nie mogło też być najmniejszych wątpliwości, co do jego pragnienia włączenia się w ostateczną strategię tej bitwy, której celem był koniec Kościoła rzymskokatolickiego, jako instytucji papieskiej, jaką była od chwili założenia jej przez Bezimiennego Słabego. STRAŻNIK nie musiał mu nawet wyjaśniać, że ostatecznym celem operacji nie była w sensie dosłownym likwidacja rzymskiej organizacji katolickiej. Leon doskonale rozumiał, że byłoby to posunięcie znamionujące brak inteligencji i najzupełniej nieekonomiczne. O wiele lepiej było zamienić tę organizację w coś naprawdę użytecznego, zhomogenizowanie jej i przystosowanie do wielkiego światowego porządku ludzkości. Postawienie przed nią uniwersalnych humanistycznych - i tylko humanistycznych - celów.

Dwaj identycznie myślący eksperci - STRAŻNIK i amerykański Biskup - ograniczyli, więc konieczne ustalenia dotyczące bliźniaczych wydarzeń ceremonialnych do listy nazwisk i inwentarza rubryk. Lista STRAŻNIKA - uczestników w kaplicy rzymskiej - zawierała imiona ludzi najwyższego kalibru, wysokich rangą dostojników kościelnych i liczących się prawników. Byli to oddani słudzy Księcia w Cytadeli. Niektórzy zostali wybrani, dokooptowani, przeszkoleni i wypromowani w ciągu dziesięcioleci w ramach falangi rzymskiej, pozostali reprezentowali nowe pokolenie gotowe rozwijać program Księcia przez kolejne dziesięciolecia. Wszyscy doskonale rozumieli potrzebę pozostania w ukryciu. Reguła mówiła, bowiem jasno: "Gwarancją naszego jutra jest przekonanie ludzi dzisiejszych, że my nie istniejemy".

Grafik Leona obejmujący mężczyzn i kobiety, którzy zdobyli sobie znaczącą pozycję w biznesie, rządzie i życiu społecznym, był imponujący, ku pełnemu zadowoleniu STRAŻNIKA. A Ofiara - dziecko - jak powiedział jego ekscelencja, będzie prawdziwym majstersztykiem złamania niewinności. Lista rubryk potrzebnych do wykonania równoległej ceremonii sprowadzała się głównie do elementów, które będą zrealizowane w Rzymie. Co się zaś tyczyło Kaplicy Celującej Leona, to musi ona mieć kilka naczyń zawierających Ziemię, Powietrze, Ogień i Wodę. Załatwione. Musi mieć Misę z Piszczelami. Załatwione. Czerwone i czarne Filary. Załatwione. Tarczę. Załatwione. IW ten sposób przeszli do końca listę niezbędnych rekwizytów. Załatwione. Załatwione. Sposób synchronizacji ceremonii w obu kaplicach nie był Leonowi obcy. Jak zwykle zostaną przygotowane wydruki, przez niewierzących nazywane mszałami, do użytku uczestników ceremonii w obu kaplicach. Jak zwykle będą to teksty w nieskazitelnej łacinie. Po obu stronach Gońcy Ceremonialni będą pilnować połączenia telefonicznego, tak by uczestnicy mogli wykonywać swoje części w doskonałej harmonii z braćmi współ-celebrującymi. W trakcie trwania wydarzenia serce każdego uczestnika musi być doskonale wypełnione nienawiścią zamiast miłości. Zadośćuczynienie bólu i konsumacja muszą się wypełnić w sposób doskonały w kaplicy celującej pod przewodnictwem Leona. Autoryzacja, instrukcje i dowody - końcowe i kulminacyjne momenty właściwe na tę okazję - będzie miał honor osobiście zaaranżować w Watykanie STRAŻNIK. A jeśli każdy wypełni dokładnie to, czego wymaga reguła, Książę nareszcie skonsumuje prastary odwet nad Słabym, Bezlitosnym Wrogiem, który przez wieki paradował w przebraniu Najwyższego Miłosiernego, który widział wszystko nawet w najciemniejszych mrokach. Leon mógł sobie wyobrazić resztę. W wydarzeniu Intronizacji w sposób niewidoczny i bezkolizyjny dokona się doskonałe nałożenie ceremonii, w wyniku, którego Książę stanie się oficjalnie utajonym członkiem Kościoła w rzymskiej Cytadeli. Intronizowany w ciemności, Książę będzie mógł pogłębiać tę ciemność, jak nigdy dotąd. Będzie to dotyczyło w jednakim stopniu przyjaciół i wrogów. Wola pogrąży się w tak głębokiej ciemności, że omroczy nawet oficjalny cel istnienia Cytadeli: wieczną adorację Bezimiennego. W samą porę - i nareszcie - Kozioł wyprze Baranka i wejdzie w posiadanie Cytadeli. Książę zawładnie Domem - Domem pisanym dużą literą - który do niego nie należy.

- Pamiętaj o tym, przyjacielu - biskup Leon drżał z niecierpliwości. -  Dokona się niedokonane. Będzie to przypieczętowanie mojej kariery. Wydarzenie przypieczętowujące los dwudziestego wieku. Leon nie bardzo się pomylił. Była noc. Strażnik wraz kilkoma akolitami pracował w ciszy nad przygotowaniem wszystkiego w Kaplicy Docelowej - św. Pawła w Watykanie. Na wprost ołtarza ustawiono półkolem klęczniki. W pięciu świecznikach stojących na ołtarzu pyszniły się eleganckie czarne ogarki. Na tabernakulum umieszczono srebrny pentagram i przykryto go krwawoczerwoną zasłoną. Po lewej stronie ołtarza umieszczony był tron - symbol Księcia Panującego. Ściany pokryte ślicznymi freskami wyobrażającymi sceny z życia Chrystusa i Apostołów zostały zasłonięte czarnymi draperiami bramowanymi złotem w kształcie figur symbolizujących historię Księcia. Kiedy zbliżyła się wyznaczona godzina, oddani słudzy Księcia poczęli wypełniać Cytadelę. Byli to członkowie Rzymskiej Falangi. Pośród nich znajdowało się kilku najwybitniejszych członków kolegium kardynalskiego, hierarchii i biurokracji Kościoła rzymskokatolickiego. Byli też pośród nich świeccy reprezentanci Falangi, równie znakomici, jak członkowie Hierarchii. Weźmy choćby tego Prusaka, który właśnie ukazał się w drzwiach. Pokazowy egzemplarz nowego narybku prawniczego. Nie miał nawet czterdziestu lat, gdy zaczął odgrywać znaczącą rolę w pewnych krytycznych wydarzeniach transnarodowych. Nawet światła czarnych świec odbijały się w jego okularach w stalowej oprawie i łysinie, jakby go chciały wyróżnić. Wybrany, jako Delegat Międzynarodowy i Nadzwyczajny Pełnomocnik na ten Akt Intronizacji, Prusak zaniósł na Ołtarz skórzany mieszek zawierający list Autoryzacyjny i Instrukcję, a następnie zajął miejsce na jednym z klęczników. Jakieś pół godziny przed północą wszystkie klęczniki były już zajęte przez aktualne pokłosie tradycji Księcia, która została zasiana, zaszczepiona i była kultywowana w starożytnej Cytadeli w ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat. Jakkolwiek na razie ograniczona liczebnie, grupa ta pozostawała w ochronnym mroku, jako ciało obce i duch pozaziemski w swym Gospodarzu i zarazem Ofierze. Przenikali do urzędów i działań podejmowanych przez rzymską Cytadelę, rozsiewając swoje symptomy w krwiobiegu Kościoła Powszechnego niby podskórna infekcja. Symptomy te to cynizm i indyferentyzm, przestępstwa i partactwo na wysokich posadach, lekceważenie prawdziwej doktryny, odrzucenie osądu moralnego, utrata czujności w sprawach świętych, zamazywanie podstawowych zasad tradycji oraz wyrazów i gestów, które ją przywołują. Tacy to ludzie zgromadzili się w Watykanie na uroczystość Intronizacji. I taka była ich tradycja, którą utwierdzali w kwaterze głównej światowej administracji - w rzymskiej Cytadeli. Trzymając w ręku kartki z wydrukowanym Ceremoniałem, z oczami utkwionymi w ołtarz i tron, skupiając umysł i wolę, czekali w ciszy, aż wybije północ, wprowadzając ich w uroczystość świętych Piotra i Pawła, tego najważniejszego świętego dnia Rzymu.

Kaplica Celująca - przestronny hol na parterze szkółki parafialnej - została urządzona ściśle zgodnie z regułą. Biskup Leon wszystkiego doglądał osobiście. W tej chwili wybrani specjalnie na tę okazję Akolici spokojnie poprawiali ostatnie szczegóły, podczas gdy on sprawdzał wszystko po kolei. A więc najpierw Ołtarz umieszczony w północnej części kaplicy. Na ołtarzu okazały krucyfiks, szczytem zwrócony na północ. O włos dalej Pentagram osłonięty czerwoną zasłoną, umieszczony pomiędzy dwiema czarnymi świecami. U góry czerwona wieczna lampka żarząca się Rytualnym Płomieniem. Po wschodniej stronie Ołtarza - klatka; a w klatce sześciotygodniowe szczenię, pod wpływem środków uspokajających czekające cierpliwie na ten krótki moment, gdy będzie użyteczne dla Księcia. Za ołtarzem - hebanowe świecie czekające, by rytualny płomień dotknął ich knotów. Szybkie spojrzenie na ścianę południową. Na małym kredensie - kadzielnica oraz puszka zawierająca kawałki węgla drzewnego i kadzidło. Przed kredensem ustawiono czerwone i czarne Kolumny, z których zwisa Tarcza Węża i Dzwon Nieskończoności. Rzut oka w kierunku wschodnim: pojemniki z Ziemią, Powietrzem, Ogniem i Wodą otaczające drugą klatkę. W klatce - gołąb, nieświadomy swego losu jako parodii nie tylko Bezimiennego Słabego, lecz całej Trójcy Świętej. Pod ścianą zachodnią pulpit i Księga w gotowości. Półkole klęczników obrócone na północ, w kierunku ołtarza. Po obu stronach rzędu klęczników emblematy Wejścia: Misa z Piszczelami po stronie zachodniej, najbliżej drzwi; po stronie wschodniej - wschodzący Księżyc i pięcioramienna gwiazda, skierowana ku górze rogami Kozła. Na każdym klęczniku kopia mszału dla każdego z uczestników.

Wreszcie Leon kieruje wzrok na wejście do kaplicy. Specjalne ornaty intronizacyjne, identyczne z tymi, jakie on i jego Akolici mają już na sobie, wiszą na stojaku tuż za drzwiami wejściowymi. Sprawdził godzinę na dużym zegarze ściennym w chwili nadejścia pierwszych uczestników. Zadowolony z przygotowań, skierował się do obszernej przylegającej szatni służącej za zakrystię. Arcykapłan i ojciec Medico zapewne zdążyli już przygotować Ofiarę. Jeszcze tylko niecałe pół godziny i jego Goniec Ceremonialny zainauguruje połączenie telefoniczne z Kaplicą Docelową w Watykanie. Wtedy nadejdzie godzina. Określone wymogi, co do fizycznego przygotowania obu kaplic dotyczyły także przygotowania uczestników. Ci w Kaplicy św. Pawła - sami mężczyźni - mieli na sobie szaty i paliusze, stosownie do kościelnej rangi, lub nienagannie skrojone czarne garnitury w przypadku osób świeckich. Skoncentrowani na jednym celu, z oczami utkwionymi w ołtarz i pusty Tron, wydawali się pobożnymi duchownymi rzymskimi lub świeckimi uczestnikami nabożeństwa, za których byli powszechnie uważani. Rangą dorównując Rzymskiej Falandze, uczestnicy amerykańscy w kaplicy celującej stanowili jednak ostry kontrast do swoich kolegów w Watykanie. Tutaj zjawiali się mężczyźni i kobiety. Nie zasiadali oni w klęcznikach w eleganckich ubraniach, lecz zaraz po wejściu rozbierali się do naga, a następnie zakładali pojedynczą szatę bez szwów, przepisaną na okazję intronizacji; szata była krwistoczerwona na znak ofiary, długa do kolan, bez rękawów, z wycięciem pod szyją w kształcie litery V, otwarta z przodu. Rozbieranie i ubieranie odbywało się w milczeniu, bez pośpiechu i podniecenia. Całkowita koncentracja, rytualny spokój.

Po przebraniu się uczestnicy przechodzili obok Misy z Piszczelami i zanurzali w niej rękę, wyciągali garstkę Kości i zajmowali miejsca na klęcznikach ustawionych w półkolu na wprost ołtarza. Misa stopniowo opróżniała się, uczestnicy wypełniali klęczniki, ciszę wypełnił rytualny hałas. Nieustannie potrząsając kośćmi, każdy z Uczestników zaczął mówić - do siebie, do innych, do Księcia, po prostu w pustą przestrzeń. Na początku nie były to głosy ochrypłe, lecz rozbrzmiewające chaotycznie w rytualnej kadencji. Wciąż przybywali nowi uczestnicy. Brali kości, wypełniali pozostałe klęczniki. Bezładna kadencja poczęła przybierać na sile w delikatnym, kakofonicznym sussurro. Wzbierająca fala niezrozumiałych modłów i błagań, potrząsania kośćmi przerodziła się w rodzaj kontrolowanej ekstazy. Dźwięki stawały się gniewne, nabrzmiałe przemocą. Stawały się kontrolowanym koncertem chaosu. Rozdzierającym duszę wyciem nienawiści i buntu. Ześrodkowanym preludium mającej nastąpić Intronizacji Księcia tego świata do Cytadeli Słabego. W powiewającej wdzięcznie krwistoczerwonej szacie Leon wstąpił do zakrystii. W pierwszej chwili wydawało mu się, że wszystko jest w idealnym porządku. Jego koncelebrans, łysy arcykapłan w okularach, zapalił pojedynczą świecę w przygotowaniu do procesji. Napełnił ogromny złoty kielich czerwonym winem i przykrył go srebrną pateną. Na patenie ułożył ogromny biały opłatek przaśnego chleba. Trzeci mężczyzna, ojciec Medico, siedział na ławce. Ubrany tak samo jak pozostali dwaj, trzymał na kolanach dziecko. Własną córkę Agnieszkę. Leon z zadowoleniem odnotował, że Agnieszka była spokojna i pogodzona z czekającą ją przemianą. Rzeczywiście, tym razem wydawała się gotowa. Ubrano ją w luźną białą szatę do kostek. I podobnie jak jej pieskowi zaaplikowano jej środki uspokajające mające działać do czasu, gdy zacznie się jej rola w misterium.

- Agnisiu - szepnął Medico do ucha dziecka. - Za chwilę nadejdzie pora, by pójść z tatusiem.

- To nie mój tatuś...

Mimo zażytych leków udało jej się podnieść oczy na ojca. Jej głosik był słaby, lecz słyszalny.

- Bozia jest moim tatusiem...

- BLUŹNIERSTWO!

Słowa Agnieszki błyskawicznie zgasiły zadowolenie Leona, jego oczy ciskały błyskawice.

- Bluźnierstwo! - wyrzucił z siebie ponownie to słowo niczym pocisk.

Jego usta zamieniły się w wylot armaty, zasypując Medica gradem wyrzutów. Ten człowiek, chociaż lekarz, był po prostu partaczem! Dziecko trzeba było odpowiednio przygotować! Było na to dość czasu!

Słysząc wyrzuty biskupa Leona, Medico zrobił się szary na twarzy. Lecz na jego córce gniew biskupa nie zrobił żadnego wrażenia. Próbowała skierować spojrzenie swych niezwykłych oczu na kipiącego gniewem Leona; z trudem pokonując omdlenie, powtórzyła swój sprzeciw:

- Bozia jest moim tatusiem...!

Drżąc z podniecenia, ojciec Medico ujął główkę córki, próbując odwrócić jej twarz ku sobie.

- Kochanie - perswadował. - Ja jestem twoim tatusiem. Zawsze byłem twoim tatusiem. I twoją mamusią, od kiedy odeszła.

- Nie moim tatusiem... Pozwoliłeś zabrać Flinnie... Nie róbcie krzywdy Flinniemu... To... tylko mały szczeniak... Bozia stworzyła małe pieski...

- Posłuchaj mnie, Agnisiu. Ja jestem twoim tatusiem. Już czas...

- Nie moim tatusiem... Bozia jest moim tatusiem... Bozia jest moją mamusią... Tatusiowie nie robią rzeczy, które nie podobają się Bozi... Nie moim...

Świadom, że kaplica w Watykanie czeka na uruchomienie ceremonialnego połączenia, Leon gwałtownym skinieniem głowy dał znak arcykapłanowi. Jak tyle razy w przeszłości, jedynym wyjściem była procedura awaryjna. A jeśli Ofiara - zgodnie z regułą - ma być świadoma podczas pierwszej rytualnej konsumacji, musieli to zrobić teraz.

Spełniając kapłańską powinność, Arcykapłan usiadł obok ojca Medico i przeniósł omdlałe od narkotyków ciało Agnieszki na własne kolana.

- Agnisiu, posłuchaj. Ja też jestem twoim tatusiem. Pamiętasz, jak bardzo się kochaliśmy? Pamiętasz?

  Lecz Agnieszka walczyła uparcie.

- Nie mój tatuś... tatusiowie nie robią mi złych rzeczy... nie krzywdźcie mnie... nie krzywdźcie Pana Jezusa..."

W późniejszych latach pamięć Agnieszki o tej nocy - bo jednak ją pamiętała - nie zachowa dotykania jej ciała, całej pornograficznej otoczki. Pamięć o tej nocy, kiedy już ją sobie przypomni, zleje się z pamięcią całego dzieciństwa. Z pamięcią nieustannego ataku zła. Z pamięcią - nigdy niezawodzącym ją poczuciem - zalanej światłem głębi tabernakulum w jej dziecinnej duszy, gdzie światłość przemieniała jej męczarnie w odwagę, dzięki której mogła walczyć.

W jakiś sposób wiedziała, choć jeszcze tego nie rozumiała, że to wewnętrzne tabernakulum było miejscem, w którym naprawdę żyła. To centrum jej istoty było nietykalnym azylem zamieszkującej w niej siły, miłości i ufności; miejscem, gdzie cierpiąca Ofiara - prawdziwy cel ataków złego na Agnieszkę - na zawsze uświęciła jej cierpienie Swym własnym cierpieniem.

To właśnie z wnętrza tego azylu Agnieszka słyszała każde słowo wypowiadane w zakrystii w Noc Intronizacji. To z głębi tego azylu widziała przebijające ją twarde oczy biskupa Leona i nieruchomy wzrok arcykapłana. Znała cenę oporu. Czuła, że zabrano jej ciało z kolan ojca. Widziała światło odbijające się w okularach arcykapłana. Widziała, jak ojciec przysuwa się do niej. Widziała igłę w jego dłoni. Poczuła ukłucie. Znów poczuła działanie leku. Czuła, że ktoś ją podnosi. Lecz nadal walczyła. Walczyła, by widzieć. Walczyła z bluźnierstwem; ze skutkami gwałtu; ze śpiewami; z horrorem, który miał dopiero nadejść.

Sparaliżowana lekiem, nie mogła się nawet poruszyć; wezwała na pomoc całą swoją wolę jako jedyną broń i ponownie wyszeptała słowa oporu i udręki:

- Nie mój tatuś... Nie czyńcie krzywdy Panu Jezusowi... Nie czyńcie mi krzywdy...

 Wreszcie nadeszła godzina. Początek właściwego czasu wejścia Księcia do Cytadeli. Na dźwięk dzwonu nieskończoności wszyscy uczestnicy w kaplicy Leona wstali jak jeden mąż. Trzymając w rękach kartki mszalne, przy niemilknącym, przerażającym akompaniamencie klekocących kości, zaintonowali na całe gardło procesjonał, triumfalną profanację hymnu świętego Pawła Apostoła:

- Maran Atha! Przybądź, Panie! Przybądź, Książę. Przybądź! O przybądź!...

Wprawni akolici - mężczyźni i kobiety - poprowadzili procesję z zakrystii do ołtarza. Z tyłu za nimi, przygnębiony, lecz godnie wyglądający nawet w swym krwistoczerwonym stroju, postępował ojciec Medico niosący na rękach ofiarę, którą ułożył na ołtarzu obok krucyfiksu. W migotliwym cieniu zasłoniętego pentagramu jej włosy prawie dotykały klatki z małym pieskiem. Teraz - stosownie do swej godności, z oczami błyszczącymi za okularami - arcykapłan wziął do ręki jedyną czarną świecę  i zajął miejsce po lewej stronie ołtarza. Na końcu szedł biskup Leon, niosący kielich i hostię; przyłączył się do śpiewu zebranych, intonujących hymn na Wejście.

- Niech się tak stanie! - wionęły ponad ołtarzem końcowe słowa hymnu w kaplicy celującej.

"Niech się tak stanie!" Starożytna pieśń musnęła bezwładne ciało Agnieszki, spowijając mgłą jej duszę głębiej niż leki, potęgując uczucie chłodu, który, jak wiedziała z doświadczenia, miał ją całkowicie ogarnąć.

- Niech się tak stanie! Amen! Amen! - wionęły starożytne słowa ponad ołtarzem Kaplicy św. Pawła. Łącząc w jedno swe serca i wolę z sercami i wolą celujących uczestników w Ameryce, Falanga Rzymska zaintonowała wybrany, zmieniony fragment z mszału rzymskiego, zaczynający się od Hymnu do Dziewicy Zgwałconej, a kończący się Inwokacją Korony Cierniowej.

W Kaplicy Celującej biskup Leon zdjął z szyi mieszek ofiarny i ułożył go ze czcią pomiędzy szczytem krucyfiksu a podstawą pentagramu. Następnie przy akompaniamencie podjętego na nowo chóralnego mruczando i klekotania kości, akolici umieścili trzy kawałki kadziła na rozżarzonych węglach w kadzielnicy. Prawie natychmiast niebieski dym rozszedł się po holu, a ostra woń kadzidła spowiła ofiarę, celebransów i uczestników.

W omdlałej duszy Agnieszki dym, zapach kadzidła, działanie leków oraz chłód i rytualny hałas - wszystko zmieszało się w jedną ohydną kadencję.

Choć nikt nie dał sygnału, doskonale wyszkolony Posłaniec Ceremonialny poinformował swego watykańskiego odpowiednika, że inwokacje właśnie się zaczynają. Nagła cisza spowiła amerykańską kaplicę. Biskup Leon uroczyście uniósł krucyfiks leżący obok ciała Agnieszki, oparł go szczytem w dół o ołtarz i zwracając się twarzą do zgromadzenia, podniósł lewą rękę do odwróconego znaku błogosławieństwa: grzbiet dłoni zwrócony ku zgromadzeniu, kciuk i dwa palce środkowe przyciśnięte do wewnętrznej strony dłoni, mały i wskazujący palec uniesione, jako symbol rogów Kozła.

- Módlmy się!

W atmosferze mroku i ognia główny celebrans w każdej z kaplic zaintonował serię inwokacji do Księcia. Uczestnicy w każdej z kaplic odpowiadali na wezwania celebransów. Następnie - ale tylko w amerykańskiej Kaplicy Celującej - każdemu responsowi towarzyszyło odpowiednie działanie - rytualne wykonanie ducha i znaczenia słów. Nad osiągnięciem kadencji doskonałej słów i woli między obiema kaplicami czuwali Gońcy Ceremonialni.  Od tej właśnie kadencji doskonałej zależało odpowiednie uformowanie intencji ludzi, w które miał być przybrany dramat intronizacji Księcia.

- Wierzę w jedną Moc - wyrzekł z przekonaniem biskup Leon.

- A imię jej Kosmos - zaintonowali uczestnicy w obu kaplicach, odwracając odpowiedź mszału rzymskiego. Towarzyszyło jej odpowiednie działanie w kaplicy celującej. Dwaj akolici okadzili ołtarz, dwaj inni ustawili na ołtarzu pojemniki z Ziemią, Powietrzem, Ogniem i Wodą, skłonili się przed biskupem i powrócili na swoje miejsca.

- I w Jednorodzonego Syna Kosmicznego Brzasku - zaintonował Leon.

- A imię jego Lucyfer - brzmiał drugi respons.

Akolici Leona zapalili świece i okadzili Pentagram.

Trzecia inwokacja:

- Wierzę w Tajemniczego.

I trzecia odpowiedź:

- Którym jest Wąż Jadowity na Drzewie Życia.

Przy akompaniamencie klekocących kości pomocnicy podeszli do czerwonego Filara i odwrócili Tarczę Węża, ukazując odwrotną jej stronę wyobrażającą Drzewo Znajomości Dobra i Zła.

Wtedy Stróż w Rzymie i biskup w Ameryce zgodnie zaintonowali czwartą inwokację:

- Wierzę w Pradawnego Lewiatana.

I unisono poprzez ocean i kontynent popłynęła czwarta odpowiedź:

- A imię jego Nienawiść.

Nastąpiło okadzenie czerwonego filaru z Drzewem Wiadomości Dobrego i Złego.

Piąta inwokacja brzmiała:

- Wierzę w Pradawnego Lisa.

I piąty donośny respons:

- A imię jego Kłamstwo.

Tu okadzono czarną kolumnę jako symbol rozpaczy i wszelkiej obrzydliwości.

W migotliwym świetle ogarków, spowity kłębami niebieskiego dymu, Leon skierował wzrok na klatkę z Flinnim stojącą tuż obok ciała Agnieszki rozciągniętego na ołtarzu. Szczeniak przebudził się z letargu, podniósł się na cztery łapy, podniecony hałasem śpiewów, klekotania kości.

- Wierzę w Pradawnego Kraba - zaintonował Leon szóstą inwokację.

- A imię jego jest Żywy Ból - zagrzmiała szósta odpowiedź, a kości klekotały miarowo.

Teraz oczy wszystkich zwróciły się na akolitę, który podszedł do ołtarza i sięgnął ręką do klatki. Piesek zamachał ogonkiem, spodziewając się pieszczoty. Tymczasem akolita wprawnym ruchem wyszarpnął zwierzę z klatki, drugą ręką dokonując błyskawicznej wiwisekcji, poczynając od usunięcia genitaliów wyjącego szczeniaka. Ekspert w swoim fachu, umiejętnie przedłużał cierpienie psa i frenetyczną radość uczestników rytuału zadawania bólu.

Lecz nie wszystkie odgłosy zagłuszał piekielny hałas przerażającej celebracji. Był jeszcze słabiutki głosik śmiertelnej walki Agnieszki. Bezgłośnego jej krzyku w odpowiedzi na agonię pieska. Dźwięk niesłyszalnych słów. Dźwięk błagania i cierpienia.

- Bozia jest moim tatusiem!... Święta Bozia!... Mój pieseczek!... Nie róbcie krzywdy Flinniemu!... Bozia jest moim tatusiem!...Nie róbcie krzywdy Panu Jezusowi... Święta Bozia...

Czujny na każdy szczegół, biskup Leon rzucił okiem na Ofiarę. Będąc w stanie bliskim nieświadomości, Ofiara wciąż walczyła. Wciąż protestowała. Wciąż jeszcze czuła ból. Wciąż jeszcze się modliła z tym swoim nieustępliwym oporem. Leon był zachwycony. Co za doskonała Ofiara. Jak przyjemna musi być Księciu. Bezlitośnie i bez najmniejszej przerwy Leon i Strażnik  przeprowadzili swoje zgromadzenia przez resztę czternastu w sumie inwokacji, a odpowiednie działania towarzyszące każdej odpowiedzi stawały się zgiełkliwym teatrem perwersji. Wreszcie biskup Leon zakończył pierwszą część ceremonii wielką inwokacją:

- Wierzę, że Książę tego świata zostanie tej nocy intronizowany do Starożytnej Cytadeli  i z tego miejsca stworzy Nową Wspólnotę.

I przyszła odpowiedź, robiąca przerażające wrażenie nawet w tym upiornym otoczeniu:

- A imię jej będzie Powszechny Kościół Człowieka.

Teraz nadeszła pora, by Leon podniósł z ołtarza Agnieszkę. Pora, by arcykapłan uniósł prawą ręką kielich, a lewą ogromną hostię. Pora, by Leon przewodniczył modlitwie Ofiarowania, po każdym rytualnym pytaniu czekając na odpowiedzi zawarte w mszałach trzymanych przez uczestników.

- Jakie było imię tej ofiary przy pierwszych narodzinach?

- Agnieszka!

- Jakie było imię tej ofiary przy drugim narodzeniu?

- Agnieszka Zuzanna!

- Jakie było imię tej ofiary przy trzecich narodzinach?

- Rahab Jerycho!

Teraz Leon ponownie ułożył Agnieszkę na ołtarzu, a następnie nakłuł wskazujący palec jej lewej ręki, a z małej ranki wypłynęła krew.

Chłód przeszywał jej ciało, miała mdłości, czuła, jak podnoszą ją z ołtarza, lecz już nie była w stanie poruszać oczami. Czuła ostre ukłucie w lewej ręce. Docierały do niej słowa zawierające zagrożenie, którego nie potrafiła wysłowić: "Ofiara... Agnieszka... narodzona po raz trzeci... Rehab Jerycho..."

Leon umoczył wskazujący palec lewej ręki we krwi Agnieszki i unosząc go tak, by mogli to zobaczyć uczestnicy, rozpoczął modlitwę ofiarowania.

- Krew naszej Ofiary została przelana * aby nasza służba Księciu była doskonała. * Aby sprawował najwyższą władzę w Domu Jakuba * W Ziemi Obiecanej Wybrańca.

Teraz przyszła kolej na arcykapłana. Trzymając wysoko kielich i hostię, wygłosił rytualną odpowiedź ofiarowania:

- Zabieram cię ze sobą, przeczysta ofiaro * Zabieram cię do nieświętej północy - Zabieram cię na wzgórze Księcia.

Arcykapłan ułożył hostię na piersiach Agnieszki, trzymając kielich z winem nad jej piersią.

Mając po prawicy i po lewicy arcykapłana i akolitę Medica, biskup Leon spojrzał na Gońca Ceremonialnego. Upewniwszy się, że Stróż o granitowej twarzy i jego rzymska falanga tworzą wraz z nim doskonały tandem, znów zaintonował wraz ze współ-celebransami modlitwę ofiarowania:

- Prosimy cię, Panie, Lucyferze, Książę Ciemności * Który gromadzisz wszystkie nasze ofiary * Wejrzyj łaskawie na naszą ofiarę * Złożoną na popełnienie wielu grzechów. A potem bezbłędnym unisono, jakiego nabiera się po latach praktyk, biskup i arcykapłan wygłosili najświętsze słowa łacińskiej mszy. Przy podniesieniu hostii:

- HOC EST ENIM CORPUS MEUM.

Przy podniesieniu kielicha:

HIC EST ENIM CALIX SANGUINIS MEI, NOVI ET AETERNI TESTAMENTI, MYSTERIUM FIDEI QUI PRO VOBIS ET PRO MULTIS EFFUNDETUR IN REMISSIONEM PECCATORUM. HAEC QUOTIESCUMQUE FECERITIS IN MEI MEMORIAM FACIETIS.

Zebrani natychmiast odpowiedzieli wznowieniem rytualnego hałasu, kakofonią dźwięków, mieszaniną wyrazów i klekotu kości, i towarzyszących temu lubieżnych gestów wszelkiego rodzaju. Tymczasem biskup spożył odrobinę hostii i upił łyczek wina z kielicha.

Na sygnał Leona - ponownie odwrócone błogosławieństwo znakiem - rytualny hałas przybrał formę nieco bardziej uporządkowanego chaosu, kiedy uczestnicy posłusznie ustawili się w kolejce. Przechodząc obok ołtarza, gdzie otrzymywali komunię - odrobinę hostii, łyczek z kielicha - mieli też okazję podziwiać Agnieszkę. Lecz nie chcąc uronić nic z pierwszego rytualnego gwałtu na ofierze, szybko wracali do swoich klęczników, patrząc w napięciu, jak biskup skupia całą uwagę na dziecku.

 Uczuwszy na sobie ciężar ciała biskupa, Agnieszka z całej siły próbowała uwolnić się od niego. Nawet teraz usiłowała wykręcić głowę, jakby szukała pomocy w tym bezlitosnym miejscu. Lecz pomoc nie znikąd nie nadchodziła. Był tylko arcykapłan czekający na swoją kolej w tym niewyobrażalnym świętokradztwie. Czekał także jej ojciec. I był ogień palących się czarnych świec, odbijający się czerwienią w ich oczach. Ogień zapalał się w ich oczach. Wewnątrz tych wszystkich oczu. Ogień, który będzie jeszcze palił długo, gdy pogasną świece. Palił już zawsze... Cierpienie, które owładnęło Agnieszką tamtej nocy, jej ciałem i duszą, było tak głębokie, że chyba ogarniało cały świat. Lecz ani na chwilę nie było to tylko jej konanie. Tego była przez cały czas pewna. Kiedy słudzy Lucyfera gwałcili ją na zbezczeszczonym, nieświętym ołtarzu, gwałcili równocześnie tego Pana, który był jej tatusiem i mamusią. Tak jak On przemienił jej słabość Swoją odwagą, tak też uświęcił jej profanację swymi niewypowiedzianymi udrękami i jej długotrwałe cierpienie Swoją Męką. To do Niego - tego Pana, który był jej jedynym ojcem i jedyną matką, i jedynym obrońcą - słała bezgłośne krzyki męki, przerażenia i bólu. I to do Niego, tracąc przytomność, modliła się o ratunek.

Leon znów stał obok ołtarza, na jego zlanej potem twarzy malowało się podniecenie, była to najwyższa chwila jego triumfu. Skinienie głowy w kierunku gońca ceremonialnego czuwającego przy telefonie. Chwila oczekiwania. Skinięcie głowy tamtego w odpowiedzi. Rzym był gotów

- Mocą przekazaną mi jako równoczesnemu celebransowi ofiary i równoczesnemu wykonawcy intronizacji, przewodniczę wszystkim tu i w Rzymie, wzywając ciebie, Książę Wszelkiego Stworzenia! W imieniu wszystkich zebranych w tej kaplicy i wszystkich braci zgromadzonych w Kaplicy Rzymskiej, wzywam Cię, o Książę, przybądź!

Drugiej modlitwie intronizacyjnej miał przewodniczyć arcykapłan. W tej niezwykłej chwili, gdy spełniało się najwyższe, na co kiedykolwiek czekał, recytowane przez niego łacińskie zdania były wzorem kontrolowanej emocji:

- Przybądź, obejmij w posiadanie Dom Wroga. * Wejdź do miejsca, które było dla Ciebie przygotowane. * Zstąp pomiędzy Swoje wierne Sługi * Którzy przygotowali dla Ciebie łoże, * Którzy wznieśli Twój Ołtarz i pobłogosławili go infamią.

Było godne i sprawiedliwe, by to właśnie biskup Leon zaintonował ostatnią modlitwę wprowadzenia w kaplicy celującej:

- Zgodnie ze świętymi instrukcjami z Wierzchołka Góry, * W imieniu wszystkich Braci * ja Ciebie pragnę uwielbić, Książę Ciemności. * Stułę wszystkiego, co Nieświęte * Wkładam oto w Twoje ręce * Potrójną Koronę Piotra * Zgodnie z nieugiętą wolą Lucyfera * Byś tu rządził. * Aby był Jeden Kościół, * Jeden Kościół od Morza do Morza, * Jedno Wielkie i Potężne Zgromadzenie * Mężczyzn i Kobiety, * zwierząt i roślin. * Aby nasz Kosmos znów * Był jeden, niezwiązany i wolny.

Przy ostatnim słowie, na znak dany przez Leona, wszyscy w jego kaplicy usiedli. Rytuał został przekazany do Kaplicy Docelowej w Rzymie. W ten sposób Intronizacja Księcia do Cytadeli Słabego prawie już dobiegła końca. Pozostała jeszcze tylko Autoryzacja, Ustawa Instrukcyjna i Dowód. Strażnik podniósł oczy znad ołtarza i skierował ponure wejrzenie na Międzynarodowego Delegata, który przyniósł mieszek zawierający list Autoryzacyjny i Instrukcję. Wszyscy odprowadzali go wzrokiem, gdy wstał i skierował się do ołtarza, wziął do ręki mieszek, wyjął papiery i twardym pruskim akcentem przeczytał Ustawę Autoryzacyjną:

- "Z mandatu Zgromadzenia i Świętych Starszych wyznaczam, autoryzuję i uznaję tę kaplicę, która odtąd będzie się nazywała Kaplicą Wewnętrzną, za zajętą, posiadaną i będącą całkowitą własnością Tego, którego intronizowaliśmy jako Pana i Mistrza naszego ludzkiego losu.

Ktokolwiek środkami tej kaplicy będzie desygnowany i wybrany na ostatniego sukcesora Urzędu Piotrowego, mocą swej urzędowej przysięgi poświęci siebie i wszystkich, którym rozkazuje, aby byli gorliwymi instrumentami i współpracownikami Budowniczych Domu Człowieczego na Ziemi i w całym Kosmosie Człowieka. Przemieni on prastarą Wrogość w Przyjaźń, Tolerancję i Asymilację, i będzie to zastosowane do narodzin, edukacji, pracy, finansów, handlu, przemysłu, nauki, kultury, życia i dawania życia, umierania i udzielania śmierci. Niechaj tedy zostanie uformowana Nowa Era Człowieka".

- Niech się tak stanie! - zaintonował Stróż odpowiedź rzymskiej falangi.

- Niech się tak stanie! - zaintonował biskup Leon - na znak dany przez gońca ceremonialnego - wyrażając zgodę uczestników.

Następny rytualny nakaz, Ustawa Instrukcyjna, była to w rzeczywistości uroczysta przysięga zdrady, mocą której każdy duchowny obecny na ceremonii w Kaplicy św. Pawła w Watykanie  - czy to kardynał, biskup czy prałat - celowo i rozmyślnie sprofanuje sakrament święceń, mocą którego niegdyś otrzymał łaskę i władzę uświęcania innych.

Delegat Międzynarodowy uniósł lewą rękę, czyniąc znak.

- Czy wszyscy tu obecni i każdy z osobna - odczytywał tekst przysięgi - usłyszawszy tę Autoryzację, teraz uroczyście przysięgają przyjąć ją chętnie, jednogłośnie, natychmiast, bez żadnych zastrzeżeń lub wybiegów?

- Przysięgamy!

- Czy wy wszyscy i każdy z osobna przysięgacie uroczyście, że będziecie wykonywać swoje obowiązki z myślą o wypełnieniu celów Powszechnego Kościoła Człowieka?

- Przysięgamy uroczyście.

- Czy wy wszyscy i każdy z osobna jesteście gotowi podpisać to jednogłośne postanowienie własną krwią, oby Lucyfer cię uderzył, jeślibyś się sprzeniewierzył tej Przysiędze Zgody?

- Jesteśmy gotowi.

- Czy wy wszyscy i każdy z osobna zgadzacie się mocą tej Przysięgi przenieść Panowanie i Posiadanie waszych dusz z Prastarego Wroga, Najwyższego Słabego, we Wszechpotężne ręce naszego Pana, Lucyfera?

- Zgadzamy się.

Teraz nadeszła pora na Rytuał Końcowy. Na Dowód. Umieściwszy oba dokumenty na ołtarzu, delegat wyciągnął rękę do Strażnika. Wówczas rzymianin o granitowej twarzy złotą pincetą nakłuł opuszkę kciuka lewej ręki delegata i złożył krwawą pieczęć przy jego nazwisku na Ustawie Autoryzacyjnej. Uczestnicy watykańskiej uroczystości szybko poszli w ślady Delegata. A kiedy już każdy członek Rzymskiej Falangi zadośćuczynił ostatniemu rytualnemu wymogowi, w Capella Paolina rozbrzmiała srebrna sygnaturka. W Kaplicy amerykańskiej trzykrotnie zawtórował jej delikatny, melodyjny głos dzwonu nieskończoności. Ding! Dong! Ding! Wyjątkowo gustowny dźwięk - pomyślał Leon - gdy oba zgromadzenia zaintonowały pieśń na wyjście:

- Bim! Bom! Bam!* Nic nie Przemoże Prastarych Bram! * Upadnie Skała i Krzyż sam * Na zawsze * Bim! Bom! Bam!

Procesja wyjściowa uformowała się odpowiednio do rang. Na początku szli akolici. Potem ojciec Medico z bezwładnym i trupiobladym ciałem Agnieszki w ramionach. Na końcu Arcykapłan i biskup Leon, którzy podjęli śpiew, znikając w zakrystii. Członkowie Falangi Rzymskiej wyszli na dziedziniec św. Damazego we wczesnych godzinach rannych w święto Piotra i Pawła. Wsiadając do czekających limuzyn niektórzy kardynałowie i biskupi odpowiedzieli na pełne czci saluty gwardzistów, czyniąc machinalny gest błogosławieństwa. Dziedziniec opustoszał i tylko mury Kaplicy św. Pawła jak zawsze jaśniały wspaniałymi freskami przedstawiającymi Chrystusa i św. Pawła Apostoła, którego imię przybrał ostatni sukcesor na Stolicy Piotrowej. Malachi Martin   

Wielki Czwartek – ustanowienie Najświętszego Sakramentu Eucharystii Z Ewangelii św. według św. Jana (J 13, 1-15) Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty, syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł, więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: “Panie, Ty chcesz mi umyć nogi?” Jezus mu odpowiedział: “Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później to będziesz wiedział”. Rzekł do Niego Piotr: “Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał”. Odpowiedział mu Jezus: “Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną”. Rzekł do Niego Szymon Piotr: “Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę”. Powiedział do niego Jezus: “Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy”. Wiedział, bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: “Nie wszyscy jesteście czyści”. A kiedy im umył nogi, przywdział szaty, i gdy znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: “Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam, bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem”.

OBJAŚNIENIE LITURGICZNE Wielki Czwartek jest przede wszystkim rocznicą ustanowienia sakramentów Ołtarza i Kapłaństwa. Na pamiątkę Ostatniej Wieczerzy odprawia się uroczystą wieczorną Mszę Św., w czasie, której kapłani i wierni przyjmują Komunię św. z rąk biskupa lub kapłana odnawiającego przy ołtarzu ofiarę Nowego Zakonu. Eucharystia ustanowiona w czasie Ostatniej Wieczerzy jest owocem i uobecnieniem ofiary krzyżowej. Stąd słusznie chlubimy się krzyżem w Antyfonie na wejście i w Graduale wieczornej Mszy. W Lekcji poucza nas św. Paweł, że sprawowanie Eucharystii jest opowiadaniem śmierci Pańskiej. Chleb i wino, które Pan Jezus wybrał na postacie Najświętszego Sakramentu, symbolizują zjednoczenie. Wiele ziaren łączy się w jednym chlebie, sok wielu winogron tworzy wino. W czasie Ostatniej Wieczerzy Pan Jezus podkreślił ważność przykazania miłości bliźniego, a w modlitwie arcykapłańskiej modlił się o wzajemną miłość między członkami Kościoła. W czasie Mszy św. celebrans konsekruje oprócz hostii mszalnej komunikanty przeznaczone do Komunii duchowieństwa i wiernych, a w Polsce także hostię przeznaczoną do wystawienia w Bożym Grobie. Jest życzeniem Kościoła, aby wierni licznie przystępowali w dniu dzisiejszym do Komunii świętej i oddawali się uczynkom miłości chrześcijańskiej.

OBRZĘD UMYWANIA NÓG Po kazaniu odbywa się obrzęd umywania nóg. Celebrans zdejmuje ornat, przepasuje się ręcznikiem i umywa nogi dwunastu mężczyznom duchownym lub świeckim, którzy siedzą na przygotowanych miejscach w prezbiterium lub w nawie kościoła. Celebrans przed każdym z nich przyklęka, umywa i ociera prawą stopę.
W ten obrazowy sposób Kościół poucza swe dzieci o konieczności wiernego wypełnienia przykazania miłości bliźniego, które Pan Jezus w czasie Ostatniej Wieczerzy nazwał «swoim przykazaniem» i uczynił je znakiem rozpoznawczym swoich uczniów. Oddając za nas własne życie na krzyżu Chrystus wskazał, że musimy być gotowi na poświęcenie dla braci.

UROCZYSTE PRZENIESIENIE I ZŁOŻENIE NAJŚW. SAKRAMENTU Po skończeniu Mszy św. kapłan zmienia ornat na kapę i okadziwszy Najświętszy Sakrament przenosi Go w uroczystej procesji do przygotowanej specjalnie kaplicy. W kaplicy odbywa się powtórnie okadzenie Najświętszego Sakramentu, po czym umieszcza się Go w tabernakulum i rozpoczyna się adoracja, która powinna trwać przynajmniej do północy. Wierni nawiedzający Najświętszy Sakrament w kaplicy uroczystego przechowania mogą uzyskać odpust zupełny pod zwykłymi warunkami.

OBNAŻENIE OŁTARZY W pierwszych wiekach Kościoła zawsze po skończeniu Mszy św. zdejmowano z ołtarza obrusy. Dzisiaj jednak czynność ta ma znaczenie symboliczne. Ołtarz, jak wiadomo, przedstawia samego Chrystusa Pana. Uroczyste obnażenie ołtarzy przypomina, że w czasie męki odarto Zbawiciela z szat usiłując zbezcześcić Jego ludzką godność. W czasie obnażania ołtarzy recytuje się psalm 21, który Pan Jezus odmawiał na krzyżu, stwierdzając w ten sposób, że jest on proroczą wizją Jego męki.

Sanctus.pl

Dziś Wielki Czwartek - rozpoczyna się Triduum Paschalne Od dzisiaj Kościół rozpoczyna uroczyste obchody Triduum Paschalnego, w czasie, którego będzie wspominać mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa. W Wielki Czwartek liturgia uobecnia Ostatnią Wieczerzę, ustanowienie przez Jezusa Eucharystii oraz kapłaństwa służebnego.

 Wielki Czwartek jest szczególnym świętem kapłanów. Jeszcze przed wieczornym rozpoczęciem Triduum Paschalnego rankiem ma miejsce szczególna Msza św. We wszystkich kościołach katedralnych biskup diecezjalny wraz z kapłanami (nierzadko z całej diecezji) odprawia Mszę św. Krzyżma. Podczas niej biskup święci oleje (chorych i krzyżmo), które przez cały rok służą przy udzielaniu sakramentów chrztu, święceń kapłańskich, namaszczenia chorych. Kapłani koncelebrujący ze swoim biskupem odnawiają przyrzeczenia kapłańskie. Msza Krzyżma jest wyrazem jedności i wspólnoty duchowieństwa diecezji. Wieczorem w kościołach parafialnych i zakonnych Mszą Wieczerzy Pańskiej rozpoczyna się Triduum Paschalne. Przed rozpoczęciem liturgii opróżnia się tabernakulum, w którym przez cały rok przechowywany jest Najświętszy Sakrament. Odtąd aż do Nocy Zmartwychwstania pozostaje ono puste. Msza św. ma charakter bardzo uroczysty. Jest dziękczynieniem za ustanowienie Eucharystii i kapłaństwa służebnego. Ostania Wieczerza, którą Jezus spożywał z apostołami, była tradycyjną ucztą paschalną, przypominającą wyjście Izraelitów z niewoli egipskiej. Wszystkie gesty i słowa Jezusa, błogosławieństwo chleba i wina nawiązują do żydowskiej tradycji. Jednak Chrystus nadał tej uczcie nowy sens. Mówiąc, że poświęcony chleb jest Jego Ciałem, a wino Krwią, ustanowił Eucharystię. Równocześnie, nakazał apostołom: "To czyńcie na Moją pamiątkę". Tradycja upatruje w tych słowach ustanowienie służebnego kapłaństwa, szczególne włączenie apostołów i ich następców w jedyne kapłaństwo Chrystusa. W liturgii podczas śpiewu hymnu "Chwała na wysokości Bogu", którego nie było przez cały Wielki Post, biją dzwony. Po homilii ma miejsce obrzęd umywania nóg. Główny celebrans, przeważnie jest to przełożony wspólnoty (biskup, proboszcz, przeor), umywa i całuje stopy dwunastu mężczyznom. Przypomina to gest Chrystusa i wyraża prawdę, że Kościół, tak jak Chrystus, jest nie po to, żeby mu służono, lecz aby służyć. Po Mszy św. rusza procesja do tzw. ciemnicy. Tam rozpoczyna się adoracja Najświętszego Sakramentu. Wymownym znakiem odejścia Jezusa, który po Ostatniej Wieczerzy został pojmany, jest ogołocenie centralnego miejsca świątyni, czyli ołtarza. Aż do Wigilii Paschalnej ołtarz pozostaje bez obrusa, świec i wszelkich ozdób.

Wielki Piątek Wielki Piątek to dzień Krzyża. Po południu odprawiana jest niepowtarzalna wielkopiątkowa Liturgia Męki Pańskiej. Celebrans i asysta wchodzą w ciszy. Przed ołtarzem przez chwilę leżą krzyżem, a po modlitwie wstępnej czytane jest proroctwo o Cierpiącym Słudze Jahwe i fragment Listu do Hebrajczyków. Następnie czyta się lub śpiewa, zwykle z podziałem na role, opis Męki Pańskiej według św. Jana. Po homilii w bardzo uroczystej modlitwie wstawienniczej Kościół poleca Bogu siebie i cały świat, wyrażając w ten sposób pragnienie samego Chrystusa: aby wszyscy byli zbawieni. Szczególnie przejmujące są modlitwy o jedność chrześcijan, prośba za niewierzących i za Żydów. Centralnym wydarzeniem liturgii wielkopiątkowej jest adoracja Krzyża. Zasłonięty fioletowym suknem Krzyż wnosi się przed ołtarz. Celebrans stopniowo odsłania ramiona Krzyża i śpiewa trzykrotnie: "Oto drzewo Krzyża, na którym zawisło zbawienie świata", na co wierni odpowiadają: "Pójdźmy z pokłonem". Po liturgii Krzyż zostaje w widocznym i dostępnym miejscu, tak by każdy wierny mógł go adorować. Jest on aż do Wigilii Paschalnej najważniejszym punktem w kościele. Przyklęka się przed nim, tak, jak normalnie przyklęka się przed Najświętszym Sakramentem. Po adoracji Krzyża z ciemnicy przynosi się Najświętszy Sakrament i wiernym udziela się Komunii. Ostatnią częścią liturgii Wielkiego Piątku jest procesja do Grobu Pańskiego. Na ołtarzu umieszczonym przy Grobie lub na specjalnym tronie wystawia się Najświętszy Sakrament w monstrancji okrytej białym przejrzystym welonem - symbolem całunu, w który owinięto ciało zmarłego Chrystusa. Cały wystrój tej kaplicy ma kierować uwagę na Ciało Pańskie. W wielu kościołach przez całą noc trwa adoracja. W Wielki Piątek odprawiane są także nabożeństwa Drogi Krzyżowej. W wielu kościołach rozpoczyna się ono o godzinie 15.00, gdyż właśnie około tej godziny wedle przekazu Ewangelii Jezus zmarł na Krzyżu.
Wielka SobotaWielka Sobota jest dniem ciszy i oczekiwania. Dla uczniów Jezusa był to dzień największej próby. Według Tradycji apostołowie rozpierzchli się po śmierci Jezusa, a jedyną osobą, która wytrwała w wierze, była Bogurodzica. Dlatego też każda sobota jest w Kościele dniem maryjnym. Po śmierci krzyżowej i złożeniu do grobu wspomina się zstąpienie Jezusa do otchłani. Wiele starożytnych tekstów opisuje Chrystusa, który "budzi" ze snu śmierci do nowego życia Adama i Ewę, którzy wraz z całym rodzajem ludzkim przebywali w Szeolu. Tradycją Wielkiej Soboty jest poświęcenie pokarmów wielkanocnych: chleba - na pamiątkę tego, którym Jezus nakarmił tłumy na pustyni; mięsa - na pamiątkę baranka paschalnego, którego spożywał Jezus podczas uczty paschalnej z uczniami w Wieczerniku oraz jajek, które symbolizują nowe życie. W zwyczaju jest też masowe odwiedzanie różnych kościołów i porównywanie wystroju Grobów. Wielki Piątek i Wielka Sobota to jedyny czas w ciągu roku, kiedy Kościół nie sprawuje Mszy św.

Wielkanoc - Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego Wielkanoc zaczyna się już w sobotę po zachodzie słońca. Rozpoczyna ją liturgia światła. Na zewnątrz kościoła kapłan święci ogień, od którego następnie zapala się Paschał - wielką woskową świecę, która symbolizuje zmartwychwstałego Chrystusa. Na paschale kapłan żłobi znak krzyża, wypowiadając słowa: "Chrystus wczoraj i dziś, początek i koniec, Alfa i Omega. Do Niego należy czas i wieczność, Jemu chwała i panowanie przez wszystkie wieki wieków. Amen". Umieszcza się tam również pięć ozdobnych czerwonych gwoździ, symbolizujących rany Chrystusa oraz aktualną datę. Następnie Paschał ten wnosi się do okrytej mrokiem świątyni, a wierni zapalają od niego swoje świece, przekazując sobie wzajemnie światło. Niezwykle wymowny jest widok rozszerzającej się jasności, która w końcu wypełnia cały kościół. Zwieńczeniem obrzędu światła jest uroczysta pieśń (Pochwała Paschału) - Exultet, która zaczyna się od słów: "Weselcie się już zastępy Aniołów w niebie! Weselcie się słudzy Boga! Niech zabrzmią dzwony głoszące zbawienie, gdy Król tak wielki odnosi zwycięstwo!". Dalsza część liturgii paschalnej to czytania przeplatane psalmami. Przypominają one całą historię zbawienia, poczynając od stworzenia świata, przez wyjście Izraelitów z niewoli egipskiej, proroctwa zapowiadające Mesjasza aż do Ewangelii o Zmartwychwstaniu Jezusa. Tej nocy powraca po blisko pięćdziesięciu dniach uroczysty śpiew "Alleluja". Celebrans dokonuje poświęcenia wody, która przez cały rok będzie służyła przede wszystkim do chrztu. Czasami, na wzór pierwotnych wspólnot chrześcijańskich, w noc paschalną chrzci się katechumenów, udzielając im zarazem bierzmowania i pierwszej Komunii św. Wszyscy wierni odnawiają swoje przyrzeczenia chrzcielne wyrzekając się grzechu, Szatana i wszystkiego, co prowadzi do zła oraz wyznając wiarę w Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego. Wigilia Paschalna kończy się Eucharystią i procesją rezurekcyjną. Procesja ta pierwotnie obchodziła cmentarz, który zwykle znajdował się w pobliżu kościoła, by oznajmić leżącym w grobach, że Chrystus zmartwychwstał i zwyciężył śmierć. Ze względów praktycznych w wielu miejscach w Polsce procesja rezurekcyjna nie odbywa się w Noc Zmartwychwstania, ale przenoszona jest na niedzielny poranek.

Oktawa Wielkiej Nocy Ponieważ cud Zmartwychwstania jakby nie mieści się w jednym dniu, dlatego też Kościół obchodzi Oktawę Wielkiej Nocy - przez osiem dni bez przerwy wciąż powtarza się tę samą prawdę, że Chrystus Zmartwychwstał. Ostatnim dniem oktawy jest Biała Niedziela, nazywana obecnie także Niedzielą Miłosierdzia Bożego. W ten dzień w Rzymie ochrzczeni podczas Wigilii Paschalnej neofici, odziani w białe szaty podarowane im przez gminę chrześcijańską, szli w procesji do kościoła św. Pankracego, by tam uczestniczyć w Mszy św. Jan Paweł II ustanowił ten dzień świętem Miłosierdzia Bożego, którego wielką orędowniczką była św. Faustyna Kowalska. Wielkanoc jest pierwszym i najważniejszym świętem chrześcijańskim. Apostołowie świętowali tylko Wielkanoc i każdą niedzielę, która jest właśnie pamiątką Nocy Paschalnej. Dopiero z upływem wieków zaczęły pojawiać się inne święta i okresy przygotowania aż ukształtował się obecny rok liturgiczny, który jednak przechodzi różne zmiany. Obchody Triduum Paschalnego, choć trwają od Wielkiego Czwartku do Niedzieli Wielkanocnej, wbrew pozorom nie trwają cztery, lecz trzy dni. Jest to związane z żydowską rachubą czasu. Każde święto rozpoczyna się już poprzedniego dnia wieczorem po zachodzie słońca. Tak, więc pierwszy dzień świętego Triduum (Trzech Dni) Paschalnego rozpoczyna się od Mszy Wieczerzy Pańskiej w czwartek a kończy Liturgią Męki Pańskiej w piątek jeszcze przed wieczorem. Jest to zgodne z Ewangelią, która mówi, że Ciało Jezusa spoczęło w Grobie jeszcze przed nastaniem szabatu. Drugi dzień to czas liturgicznej ciszy i smutku. Kościół nie sprawuje Mszy św., a Komunię św. mogą, w formie wiatyku, przyjmować jedynie umierający. Właściwie nie sprawuje się żadnych sakramentów, choć m.in. polskie doświadczenie uczy, że to czas wzmożonej posługi kapłanów sprawujących sakrament pojednania. Wieczorem kończy się "dzień żałoby". Rozpoczyna się trzeci dzień, w którym Chrystus zmartwychwstał. Nastaje święta Noc Zmartwychwstania, podczas której powstaje z martwych Chrystus Pan - Słońce, które nie zna zachodu. Noc Paschalna oraz cała Niedziela Wielkanocna to największe święto chrześcijańskie, pierwszy dzień tygodnia, uroczyście obchodzony w każdą niedzielę przez cały rok. KAI

Prokuratura nie chce zbierać dowodów, przesłuchiwać “taśm Sikorskiego” Po katastrofie smoleńskiej Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie zabezpieczyła wszystkich komputerów MSZ Jak informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnego Prokuratora Wojskowego, śledczy nie zwrócą się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych o nagrania rozmów, tzw. taśm Sikorskiego, bo dysponują już zeznaniami Jerzego Bahra. – Wszystko, co ówczesny ambasador Rzeczypospolitej Polskiej wiedział na temat sprawy, jest w aktach sprawy. On był bardzo szczegółowo przesłuchany na tę okoliczność. Więc w tym wypadku ta taśma z punktu widzenia procesowego dla prokuratorów jest mało istotna – tłumaczy płk Rzepa. NPW przyznaje, że po katastrofie smoleńskiej Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie zabezpieczyła wszystkich komputerów w MSZ. W ocenie prawników, powinna była starać się o uzyskanie tych materiałów.

- Niewątpliwie te zeznania są przydatne dla prokuratury wojskowej. To dotyczy zdarzenia bezpośrednio po katastrofie. Dziwię się takiemu stanowisku prokuratury, że wystarczą im zeznania Bahra. Najważniejsze są nagrania, bo jest to dowód obiektywny. Dla wyjaśnienia przyczyn tragedii na przykład opis katastrofy, który podaje ambasador, jest oczywiście czymś istotnym. Ale każdy, składając zeznania, może się w czymś pomylić, o czymś zapomnieć. A tu mamy jasne sugestie Bahra, który relacjonuje na bieżąco to, co się dzieje na miejscu tragedii – ocenia Bogdan Święczkowski, były szef ABW i prokurator krajowy w stanie spoczynku.

- Jest to niewątpliwie dowód w sprawie, czy istotny, czy rozstrzygający – to podlega już ocenie śledczych. W polskim procesie karnym nie ma, bowiem apriorycznego podziału dowodów na lepsze i gorsze. Ale jest to dowód, który prokuratura powinna wziąć pod uwagę, a jak go oceni – to już inna kwestia – mówi prof. Piotr Kruszyński, karnista z UW. Zdaniem prawników, wątkiem taśm powinna się też zająć prokuratura cywilna, a konkretnie Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga.

- Już teraz wiemy, że były uchybienia, nie działał m.in. system informatyczny w MSZ. To powinna wyjaśniać prokuratura cywilna – tłumaczy Święczkowski. Prokuratura powszechna odbija piłeczkę i twierdzi, że nie zajmie się sprawą taśm, bo nie należy to do wątku organizacyjnego lotów 7 i 10 kwietnia, a tym właśnie się zajmuje.

- To wydarzyło się po katastrofie, my badamy tylko wątek organizacyjny do momentu katastrofy – wyjaśnia Renata Mazur, rzecznik praskiej prokuratury. 30 marca MSZ opublikowało nagrania rozmów ministra Radosława Sikorskiego z Centrum Operacyjnym, przeprowadzonych zaraz po katastrofie smoleńskiej. Z zapisu wynika, że 10 kwietnia o godz. 8.48 szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski dowiedział się, że na lotnisku w Smoleńsku “zdarzył się najprawdopodobniej jakiś wypadek”. Jak podaje MSZ, do Sikorskiego zadzwonił dyrektor Departamentu Wschodniego MSZ Jarosław Bratkiewicz, informując, że o wypadku powiadomił go chwilę wcześniej naczelnik w Departamencie Wschodnim MSZ Dariusz Górczyński, który czekał na samolot na płycie lotniska w Smoleńsku. Z niespełna trzyminutowej rozmowy Centrum Operacyjnego MSZ z ambasadorem Jerzym Bahrem wynika, że samolot był całkowicie rozbity. – Stoimy w odległości 150 metrów, nie ma żadnego śladu życia, ugasili pożar, który był w przedniej części, i to jest wszystko. Otoczone to jest już przez straż pożarną. (…) Nie widać żadnych śladów życia – relacjonował Bahr. MSZ zastrzegało, że te same słowa polski dyplomata powtórzył ministrowi Sikorskiemu, jednak resort nie dysponował nagraniem tej rozmowy. Pytanie tylko, czy Bahr mógł być wiarygodnym źródłem informacji – w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” mówił, że żadnych ciał nie widział. Sikorski nie mógł, więc domniemywać na podstawie uzyskanych od niego informacji, że wszyscy znajdujący się na pokładzie nie żyją. Rozmowa ta nie wyjaśnia też, skąd szef MSZ wiedział kilka minut po katastrofie, że jej przyczyną był błąd pilotów. A te sugestie zawarł w rozmowie z Jarosławem Kaczyńskim. Jeszcze w piątek Sikorski mówił dziennikarzom, że swoje “hipotezy” dotyczące przyczyn katastrofy formułował na gorąco, nie miał pełnej wiedzy na temat zdarzeń na Siewiernym. A po informacji z wieży, że samolot zawadził o drzewa, uznał, iż maszyna musiała obniżyć lot i ktoś ją tam musiał sprowadzić. Pytanie tylko, na jakiej podstawie minister uznał, że zrobili to piloci, a nie kontrolerzy lotu, którzy sprowadzali tupolewa. Z tzw. taśm Sikorskiego wynika też, że już o godz. 9.02 Centrum Operacyjne informuje ministra, że doszło do wypadku, deklaruje, że ma tę informację od przedstawicieli polskiego konsulatu, a ci z wieży kontrolnej. Relacja z wieży była taka: samolot zaczepił o drzewa i spadł. Informacja o tym, jakoby kontrolerzy kontaktowali się z polskim przedstawicielstwem dyplomatycznym, w ogóle nie pojawia się w stenogramach rozmów kontrolerów z wieży kontrolnej na Siewiernym ujawnionych w styczniu 2011 roku przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Prokuratura oczekuje na wpłynięcie sześciu tomów nowych akt ze śledztwa smoleńskiego. – Prokurator generalny otrzymał od zastępcy prokuratora generalnego Federacji Rosyjskiej informacje, że te sześć tomów zostało wyekspediowanych do Polski. Czekamy na nie – deklaruje prokurator Mateusz Martyniuk, rzecznik PG. Marina Gridniowa, rzecznik Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej, deklarowała, że materiały obejmują “kopie protokołów identyfikacji zmarłych polskich obywateli, kopie protokołów z przesłuchań krewnych i znajomych zmarłych oraz kopie aktów przekazania przedstawicielom Polski szczątków zmarłych”, jak również “kopie pokwitowań odbioru rzeczy, przedmiotów, dokumentów i kosztowności, które należały do zmarłych”. W ramach pomocy prawnej w postępowaniach związanych z katastrofą smoleńską stronie polskiej przekazano łącznie 52 tomy akt rosyjskiego śledztwa. Anna Ambroziak

Kody Marsa „Mars” to nie tylko nazwa planety, lecz także nazwa boga wojny, przypomnę. W ramach zagajenia zapytam Państwa, czy wiedzieli Państwo, iż M. Wierzchowski robił sobie w oczekiwaniu na przylot delegacji prezydenckiej pamiątkowe zdjęcia pod pomnikiem miga przy Siewiernym wraz M. Jakubikiem i D. Górczyńskim? Od razu odpowiem za siebie – ja nie wiedziałem. Nie wiedzieli też autorzy książki „Musieli zginąć” (L. Misiak i G. Wierzchołowski, Warszawa 2012), którzy z zaskoczeniem istnienie takich zdjęć w „depozycie Wierzchowskiego” odkryli (czy prezydencki urzędnik podzielił się tymi zdjęciami z Zespołem podczas swojego wystąpienia, czy tylko z prokuraturą?), a którzy ze zdumieniem się dowiedzieli, iż nie mogą tych zdjęć opublikować. Nie zgodził się Wierzchowski, (bo „pamiątkowe”) ani Jakubik, (jako „właściciel”, gdyż to jego smartfonem zostały zrobione). Nasi dzielni dziennikarze śledczy, więc, mając te zdjęcia przed sobą, opowiadają w swej książce o tym, co na nich widać, gdyż nie ośmielili się, mimo to, iż byli w posiadaniu tych zdjęć, kopii ich opublikować. Bez komentarza. Z różnych źródeł już wiemy, iż istnieją przeróżne depozyty „smoleńskie” - depozyty dziennikarzy (o istnieniu takiego informuje jeden z redaktorów podczas pierwszego sejmowego przesłuchania/wysłuchania min. J. Sasina

http://freeyourmind.salon24.pl/403331,1-przesluchanie-sasina

także prywatne dziennikarskie (chodzi zwłaszcza o tych dziennikarzy lub ludzi mediów, którzy byli w Smoleńsku; jakąś zawartość jednego z nich opublikowała swego czasu 1maud

http://1maud.salon24.pl/378074,nowe-zdjecia-z-10-04-kto-wyjasni-gdzie-mieszkal-wisniewski

dodam, iż sam moonwalker na pewno ma o wiele więcej takiego materiału, skoro „filmował wszystko” przez kilka dni – z samymi dziennikarzami włącznie), depozyt prokuratury (utajniony), depozyt ABW (ściśle utajniony) i wreszcie depozyt Zespołu zawierający ponoć tysiące, (jeśli nie dziesiątki tysięcy, jak słyszeliśmy) zdjęć. Z tego ostatniego depozytu nie opublikowano dotąd nawet kilkudziesięciu fotografii - ani na stronie Zespołu, ani choćby w „Białej Księdze”, ani w publikacji Misiaka/Wierzchołowskiego, którzy przecież wiernie trzymają się obecnej koncepcji głoszonej przez szefa Zespołu, tzn. hipotezy dwóch wybuchów w powietrzu i rozerwania tupolewa, którą w skrócie można nazywać (analogicznie do hipotezy dwóch miejsc h2m) – h2w. Nietrudno dostrzec, że z biegiem czasu nie tylko powiększa się zawartość i ilość depozytów, lecz i przybywa nam wiedzy o tym wszystkim, choć nie jest to wiedza zbyt pocieszająca, skoro dostępu do depozytów strzeże się wyjątkowo skrupulatnie. Czy te depozyty pozostaną zamknięte na następne dwa lata „śledztw”? A może na dwadzieścia lat? Niewykluczone. Zawsze jednak możemy liczyć na informacje z drugiej ręki, a zatem takie, które przynajmniej zapewnią nas, czego w depozytach nie ma – tak byśmy spali spokojnie. Sen to zdrowie przecież. Za chwilę przejdę do kwestii najważniejszego z depozytów - tego w posiadaniu „ludzi cienia”. Oni, bowiem, jak starałem się wykazać w zakazanej, podziemnej „Czerwonej stronie Księżyca”, stanowią, by tak rzec, jądro ciemności, jeśli chodzi o historię smoleńską - szczególnie, iż wyjątkowo opiekują się śledztwami jak też wszelkimi publikacjami o tragedii z 10-04 (nierzadko wspierając śledczych/autorów w „dostępie” do przeróżnych materiałów i w „wyjaśnieniu” rozmaitych zagadkowych kwestii). Niezorientowanych w tej sprawie odsyłam do rozdziału 4. (mojej książki) „Krótka historia pewnego zabezpieczenia – opowieść o ciemnej latarni”

http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-1.pdf

Z czystym sumieniem polecam tę lekturę, ponieważ „Czerwona strona Księżyca” – w przeciwieństwie do innych „książek smoleńskich” (z ostatnią Misiaka/Wierzchołowskiego włącznie) odwołuje się zarówno do prac wielu blogerów, jak i do materiałów oficjalnych (drukowanych bądź udostępnionych elektronicznie), pozwala, zatem uzyskać szeroki obraz na kontekst zamachu dokonanego na polskiej delegacji. (Obraz ten zaś jest coraz bardziej zawężany, nie wiedzieć, czemu. Może, dlatego, iż powoli dobiega końca śledztwo Zespołu?) Wspominam teraz natomiast o „ludziach cienia” (może lepiej byłoby mówić o „fachowcach wojskowych” - w tym najczystszym rozumieniu, tj. związanym z „ludowym wojskiem” i, powiedzmy, „Informacją wojskową” czy „służbami wojskowymi” oczywiście), ponieważ w książce M/W znaleźć możemy dwie bardzo cenne, choć li tylko przemycone, rzucone jakoś półgębkiem na marginesie rozważań, wieści, które zaliczam do (tytułowych w dzisiejszym poście) kodów Marsa. Oto pierwsza: „dzień po tragedii smoleńskiej w siedzibie Służby Kontrwywiadu Wojskowego przy ul. Oczki w Warszawie urządzono suto zakrapianą alkoholem imprezę. Jeden z szefów Biura Kadr SKW miał się upić do nieprzytomności. Tylko dwaj oficerowie nie chcieli w niej uczestniczyć, poszli pod Pałac Prezydencki oddać hołd poległym pod Smoleńskiem” (s. 183). Oto druga dotycząca 9 kwietnia 2010 „- Poprzedniego dnia w hotelu ostro popili z Rosjanami. Cały BOR o tym mówił zaraz po tragedii, podobnie jak o autach dla prezydentów – że kolumny samochodowej dla głowy państwa nie podstawiono. Jeden z chłopaków ma – jak sądzę jego zachowanie w różnych sytuacjach – problemy z alkoholem. Dziwne, że go wysłano do Smoleńska. Prokuratura powinna przesłuchać w tej sprawie funkcjonariuszy, którzy tam wówczas byli (...) mówi nam jeden z wieloletnich funkcjonariuszy BOR-u” (s. 53). Mamy, więc libację BOR przed tragedią – i to w najlepszym, (jeśli chodzi o popijanie niedoścignionym) towarzystwie ruskich służb. Mamy libację w siedzibie SKW po tragedii (niestety, nie wiemy, czy też w ruskim towarzystwie) i możemy jeszcze w tym kontekście nawiązać do tego, co W. Gadowski (dawno temu nosił się z zamiarem nakręcenia śledczego filmu o tragedii, ale chyba z tamtego zamiaru pozostało jedynie wspomnienie) kiedyś także w swym poście napisał: „Ile trzeba mieć w sobie nieczystości, aby uparcie głosić moskiewskie kłamstwa. Ile trzeba złej, antypolskiej, woli, aby w kokpicie dostrzec naraz dwóch generałów. Ile trzeba mieć w sobie strachu, aby wiedząc o tym, że polscy śledczy w pierwszych godzinach po tragedii zostali przez Rosjan zamknięci pod strażą w hangarze, odebrano im komórki– w tym czasie Rosjanie bezkarnie grasowali po polu śmierci, mogli do kokpitu podrzucić nawet usta Lenina z mauzoleum – aby w takiej świadomosci powoływać się na „rosyjskie ustalenia potwierdzone przez polską komisję?!”

http://wgadowski.salon24.pl/382844,patrzymy-w-twarz-zdrady

Możemy też przywołać jedno z ustaleń dziennikarzy „Rz” dotyczących tragicznego poranka 10-04: „Około godz. 9 informacja o katastrofie, (która przecież miała się wydarzyć o 8.41 – przyp. F.Y.M.) wywołała alarm w służbach specjalnych. Natychmiast nawiązano kontakt z oficerem łącznikowym rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa, znajdującym się w Warszawie. Około 10.30, niespełna dwie godziny po katastrofie, do Centrum Antyterrorystycznego ABW na nadzwyczajne posiedzenie zaczęli się zjeżdżać szefowie MSWiA, Kancelarii Premiera, MSZ oraz wszystkich służb specjalnych w Polsce”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/konsultacje-z-fsb.html

I teraz ta najważniejsza sprawa najważniejszego i najpilniej strzeżonego depozytu ABW (z telefonami i innymi nośnikami elektronicznymi należącymi do ofiar zamachu), do którego także Misiakowi i Wierzchołowskiemu nie udało się dotrzeć, ale przynajmniej uzyskali bezcenne informacje od naszych prokuratorów wojskowych (s. 42). Oto pierwsza: „Prokuratorzy WPO w Warszawie na podstawie postanowień zwrócili się do poszczególnych operatorów sieci komórkowych i w konsekwencji uzyskali bilingi tych numerów telefonów, których karty SIM logowały się na terenie Federacji Rosyjskiej w dniu 10 kwietnia 2010 r. (informację o tym, które to były numery telefonów uzyskano na podstawie wyników badań telefonów komórkowych i kart SIM przeprowadzonych przez biegłych z ABW)”. Depozyt ABW, biegli z ABW, zwróćmy uwagę. I informacja druga, najciekawsza, od samego złotoustego płk. Z. Rzepy: „Z opinii biegłych ABW wynika, że 23 karty SIM były zalogowane w sieciach telefonii komórkowej Federacji Rosyjskiej. Przeprowadzone badania przez biegłych z ABW oraz analiza bilingów wykazały, że na pokładzie samolotu Tu 154M nr 101 w dniu 10 kwietnia 2010 r. oraz bezpośrednio po katastrofie nie wykonywano z numerów telefonów należących do pasażerów i załogi tego samolotu połączeń wychodzących. Analogiczna sytuacja dotyczy wiadomości SMS oraz MMS. Ujawniono jedynie połączenia przychodzące, przy czym niektóre były przekazywane na pocztę głosową” (zauważmy subtelność sformułowania: niektóre – przyp. F.Y.M.). Czy powyższa informacja o 23 włączonych telefonach jest prawdziwa? Czy nie uruchomiono ich więcej? Tego nie wiemy, bo zakodowaną wiedzę nam przekazują fachowcy wojskowi, ale możemy być pewni, iż informacja o braku połączeń wychodzących i przychodzących do członków delegacji prezydenckiej jest nieprawdziwa. Proponuję nie tyle prokuratorom (i nie Misiakowi/Wierzchołowskiemu, którzy nie zadali sobie tego trudu skonfrontowania banialuków przekazywanych dziennikarzom przez ABW za pośrednictwem PW z ustaleniami krakowskich ekspertów zajmujących się fonoskopijną analizą kolejnych kopii kopii nagrań CVR „prezydenckiego tupolewa”), co Państwu uważną lekturę stenogramów opublikowanych przez krakowski IES (nazywanych przeze mnie „CVR-3”, tak jak „CVR-1” to była „wersja komisji Burdenki 2, zaś „CVR-2” wersja millerowców). Wbrew temu, co z „stwierdzili biegli z ABW” - członkowie delegacji prezydenckiej „wykonywali połączenia” (vide też słynny telefon śp. I. Tomaszewskiej czy śp. L. Deptuły) - co słychać (niestety tylko w drobnych fragmentach; drobnych z racji pokiereszowania zapisów przez speców preparujących „oryginały nagrań CVR”) w tle rozmów odbywających się w kokpicie. Zwracałem na to uwagę w rozdziale „W wielowymiarowej ruskiej zonie”

http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-cz-5.pdf

s. 25:„Pod koniec CVR-3 (...) pojawia się też wypowiedź: „generałowie”, zaś o 8.31 pada powiedziane przez jakąś kobietę (może stewardessę): „leci?”. Z ustaleń „komisji Millera” wynika, przypomnę, że komorka śp. gen. A. Błasika była aktywna, ale ooczywiście nic więcej nie wiadomo o tym telefonie. Skoro już jesteśmy przy kwestii dzwonienia z pokładu lub... na pokład samolotu specjalnego: otóż w CVR-3 o 8.24 pojawia się „wypowiedź mężczyzny”: „...telefon”. Po czym ktoś pyta: „Ale do mnie?” i chwilę poźniej (kobiecy głos): „Halo?” - co ewidentnie świadczy o rozmowie telefonicznej ktorejś z pasażerek (stewardess?) z kimś spoza pokładu. Jest też próba połączenia w drugą stronę o 8.17: „osiem... osiemset trzy... wybieram czterdzieści osiem.”” W tejże wielowymiarowej ruskiej zonie, dodam, znaleźliśmy się, chcąc nie chcąc, my wszyscy wraz z polskim państwem po zamachu z 10 Kwietnia, czego dowodzą m.in. kody Marsa. FYM

Mit ocalonego Krakowa legł w gruzach Polaków przez 50 lat karmiono mitem "ocalonego Krakowa". Niewygodna prawda została zakopana bardzo głęboko. Spora rolę odegrała tajna agentka "Olga". Co tak naprawdę stało się w styczniu 1945 roku? "Niemcy w obliczu klęski zdecydowani byli zniszczyć miasto. Ocalało jedynie dzięki błyskawicznym działaniom wojsk 1. Frontu Ukraińskiego pod dowództwem marszałka ZSRR Iwana Koniewa" – czytamy we wstępie do najważniejszej przez dziesięciolecia książki na ten temat. Sam Koniew w swoich wspomnieniach "Czterdziesty Piąty" oczywiście podkreślał, że celem natarcia jego wojsk było "uratowanie miasta" i jego "drogocennych zabytków" przed "całkowitym zniszczeniem", jako że "większość budynków była zaminowana". Sam miał zakazać używania lotnictwa i artylerii. Po wojnie Kraków dał Koniewowi honorowe obywatelstwo. Kiedy w 1973 r. marszałek umarł, został tu patronem ulicy (dzisiejsza ul. Armii Krajowej).

Obchody od stycznia do kwietnia Mitem "ocalonego miasta" Polacy mieli być karmieni w sumie przez blisko pół wieku. Coroczne krakowskie obchody wyzwolenia miały się ciągnąć od stycznia do kwietnia. Z wizytami przyjeżdżali radzieccy wojskowi, a gazety rozpisywały się o dzielnych agentach z grupy bojowej "Głos", których praca wywiadowcza pozwoliła storpedować niemieckie plany zniszczenia miasta.

Wirtualny spacer po Krakowie W 1970 r. ukazała się kanoniczna, jeśli idzie o utrwalanie mitu, książka Ryszarda Sławeckiego: "Manewr, który ocalił Kraków". Recenzentka miejscowego "Dziennika Polskiego" pisała o niej: "Powinna znaleźć się w każdej bibliotece szkolnej". I tak się stało. W latach 70. książka Sławeckiego była wznawiana bodaj pięć razy i dostała swoisty "atest" od Ministerstwa Oświaty. Był jeszcze film "Ocalić miasto" (1976) – współprodukcja, ma się rozumieć, polsko-radziecka. Widz mógł w nim znaleźć i pełne napięcia sceny rozbrajania ukrytych w kanałach olbrzymich min, i zatroskanego o los miasta Koniewa. Na koniec radzieccy żołnierze zatańczyli jeszcze wśród rozradowanych krakowian kazaczoka.

Mit ciągle żywy Wisienką na torcie był pomnik "wybawcy", czyli Koniew przy ulicy Koniewa. Wyrzeźbił go Antoni Hajdecki ze słusznym ideowo przesłaniem: "Z zewnątrz jest to marszałek, ale w środku jest kawał duszy człowieka". Mieli sobie z tego kpić w piosence artyści Piwnicy Pod Baranami. Rzeźbiarza wyśmiano, pomnik w III RP miał spaść z cokołu, ale narracja trzymała się mocno. Jak mocno?

– W Krakowie, o ile wiem, nikt na ten temat badań społecznych nie robił. Ale proszę pamiętać, że Koniew pojawił się na pomniku dopiero w roku 1987, czyli niedługo przed upadkiem systemu. To pokazuje, jak trwały w PRL był to mit – mówi prof. Andrzej Chwalba, historyk z UJ zajmujący się m.in. dziejami Krakowa.

– W Rosji nadal panuje silne przekonanie, że prastary Kraków przeznaczony na zagładę ocalał tylko dzięki Sowietom. Przykład osobisty: przy okazji 60. rocznicy wyzwolenia obozu w Oświęcimiu i wizyty w Polsce Władimira Putina jeździłem po Krakowie z telewizją rosyjską – opowiada prof. Chwalba.

– Jedna z dziennikarek miała bardzo "dokładne" plany zaminowania całego miasta. Pytała mnie: a to miejsce gdzie? a tamto gdzie? Była bardzo zaskoczona, kiedy się dowiedziała, że nie istnieją żadne dowody, które by wskazywały na całościowe zaminowanie miasta przez Niemców – wspomina. Warto zajrzeć na blog ekspremiera Leszka Millera, który jeszcze dwa lata temu (to nie pomyłka) zżymał się na "barbarzyńskie" usunięcie krakowskiego pomnika Koniewa. A przy okazji niemal słowo w słowo za Sławeckim odtworzył propagandową opowieść o "uratowanym mieście".

Sowiecki walec na drodze do Odry Co się faktycznie stało w styczniu 1945 r. w Krakowie i jak miała się do tego legenda o "cudownym ocaleniu"? "Krakau – stare niemieckie miasto, nie może być dla Niemiec stracone" – odgrażał się Hans Frank, rezydujący na Wawelu generalny gubernator III Rzeszy. Przez całą wojnę miasto było, bowiem dla Niemców nie tylko stolicą Generalnego Gubernatorstwa, ale i planowaną "Norymbergą Wschodu". Co to dla Krakowa oznaczało? Oczywiście zagłada nie ominęła 60 tys. tutejszych Żydów, zginęło też kilka tysięcy Polaków, ale miejska tkanka przetrwała lata okupacji w zasadzie bez szkód. Mało tego – hitlerowcy dbali o rozwój tutejszej infrastruktury, wszak po wygranej wojnie miał to być ważny ośrodek niemieckości. W styczniu 1945 r. zaczęła się ofensywa Armii Czerwonej, której celem było zepchnięcie Niemców z linii Wisły za Odrę (stąd nazwa operacji: wiślańsko-odrzańska). Radziecka przewaga była miażdżąca – pięciokrotna w liczbie żołnierzy, a jeszcze wyraźniejsza, jeśli idzie o czołgi i działa. Niemcy nie mieli już żadnych szans skutecznej obrony, mogli się tylko cofać. Groźby Franka były, więc tylko próżną retoryką. Kiedy je wygłaszał, niemiecka administracja w pośpiechu opuszczała Kraków. Uciec też miał lada moment sam Frank, wywożąc z miasta zrabowane dzieła sztuki. Wycofywali się też niemieccy żołnierze – najpierw w kierunku Katowic, potem (po odcięciu drogi) na Wadowice i Żywiec.

Kabel, którego nie było Pierwsze pogłoski, że miasto jest minowane i że może być z końcem okupacji wysadzone, zaczęli rozpowszechniać sami Niemcy parę miesięcy wcześniej. Chcieli zapewne spacyfikować tą groźbą ewentualny opór. Pod niektórymi obiektami ładunki oczywiście podkładano. – Niemcy wybrali je zgodnie z regułami sztuki wojennej. A więc: elektrownia, wodociągi, gazownia, mosty i wiadukty. Wszystko, aby opóźnić pochód wojsk przeciwnika i móc się bezpiecznie wycofać. Krakowa nic pod tym względem nie wyróżniało – mówi prof. Chwalba. Z książki Sławeckiego możemy się dowiedzieć, że w Bronowicach Niemcy kopali tajemniczy rów, a potem szybko go zasypali. Tu i ówdzie pracownicy kanalizacji mieli widzieć kable, których zakończenia miały się splatać w forcie Pasternik (północno-zachodnia rubież Krakowa). To tu miał się znajdować detonator. Ten, kto by go uruchomił, obrócić miał w gruzy spory kawałek miasta: nie tylko fabryki czy mosty, ale też "wiekowe pomniki kultury": całe linie zabytkowych kamienic, Wawel, Rynek z Sukiennicami, Teatr Słowackiego, kościół na Skałce… Słowem: miasto miało czekać spustoszenie. Na szczęście "sowieccy saperzy razem z polskimi patriotami odkopali minerski kabel" i uniemożliwili gigantyczną detonację. Ale nie było żadnego kabla wiodącego do fortu. Niemcy, którzy w istocie nie spodziewali się radzieckiego uderzenia od zachodu, wzięli nogi za pas – ale miasta nie zamierzali wysadzać. Zniszczyli wprawdzie parę wiaduktów i mostów na Wiśle, podpalili też magazyny i zakłady monopolu spirytusowego, ale na tym ich "dzieło zniszczenia" się skończyło. Rozminowywanie ładunków tam, gdzie Niemcy je faktycznie podłożyli, radziecka propaganda rozdmuchała do miana operacji na olbrzymią skalę. Na rzekomo przygotowanym do wysadzenia Wawelu ucierpiała tylko kaplica Batorego, i to od radzieckiej bomby lotniczej. Niemcy zresztą nie tylko nie podłożyli na Wzgórzu Wawelskim ładunków, ale bardzo solidnie zabezpieczyli zamek przed skutkami nalotów. W końcu Hans Frank zamierzał tu kiedyś wrócić.

Strategiczny cel czy skutek uboczny? Bez wątpienia Armia Czerwona wypędziła Niemców z Krakowa przy stosunkowo niewielkich stratach dla miasta. Ale to nie był jej główny cel. Wydaje się raczej, że Sowieci chcieli jak najszybciej uchwycić Górny Śląsk i Zagłębie Dąbrowskie, gdzie znajdowały się kluczowe dla Rzeszy surowce i zakłady przemysłowe. Inne miasta na drodze tego marszu: Kielce, Bochnia czy Tarnów, też zostały zajęte właściwie bez poważniejszych szkód. – Niemcy po prostu uciekali. Ich opór miał stężeć dopiero na linii Odry – mówi prof. Chwalba. "Mistrzowskie" uderzenie na Kraków przeprowadzono z północy i zachodu, gdzie miasto było słabiej bronione. I o tym akurat Sowieci, dzięki swojej siatce wywiadowczej, doskonale wiedzieli. Dość powiedzieć, że mieli agentów wśród wysokich oficerów hitlerowskich służb. Jednym z nich był kapitan Abwehry (niemieckiego wywiadu) Kurt Hartmann. To on umożliwił ucieczkę z więzienia na Montelupich aresztowanej przez Niemców agentce "Oldze" i dostarczył plany obrony miasta wywiadowi Koniewa. A "Olga" była przy tym święcie przekonana (nie ulega wątpliwości, że głównie przez sowieckich politruków), że… "nawrócenie" Hartmanna to wyłączna zasługa jej namów. Blisko dekadę temu pisali o tym dziennikarze "Tygodnika Powszechnego", którzy dotarli we Lwowie do dawnej radzieckiej agentki. Krótko mówiąc: skoro już Sowieci zdobyli Kraków stosunkowo niewielkim kosztem, nie zamierzali zmarnować szansy, by po fakcie zrobić z tego przemyślany ruch na skalę niemal strategiczną. Nigdy takim nie był.

Nietknięte miasto i jego szczęśliwi mieszkańcy "Kraków zdobędziemy automatami" – powiada Koniew we wspomnianym już filmie "Ocalić miasto". Rzekomo miał zakazać używania w walkach lotnictwa i ciężkiej artylerii. To oczywiście nie była prawda. Były i bombardowania, i ostrzały przeciwko niemieckim instalacjom wojskowym. W styczniu 1945 zniszczeniu uległo w Krakowie ponad 400 budynków, były też ofiary wśród cywilów. Stosunek mieszkańców do nowych porządków był oczywiście ambiwalentny. Radość z przegonienia hitlerowców była powszechna, a żołnierze radzieccy bywali witani bimbrem i słoniną. Z drugiej strony: ludność była świadoma, że wyzwolenie jest właściwie początkiem nowej okupacji. Sami "wyzwoliciele" nie do końca potrafili zadbać o zachowanie pozorów. Kiedy w dzisiejszych południowych dzielnicach Krakowa trwały jeszcze walki, w Pałacu pod Baranami zainstalowała się sowiecka komendantura wojskowa i NKWD. – Ten budynek dosłownie parę dni wcześniej zajmowali jeszcze przedstawiciele okupanta niemieckiego. Nawet budek wartowniczych przy wejściu nie trzeba było demontować – mówi prof. Chwalba. W dodatku w piwnicach – tych samych, w których dekadę później miała powstawać Piwnica pod Baranami – sowieckie służby urządziły niewielkie więzienie. Nie obeszło się bez wydarzeń drastycznych. – Chyba największym echem odbił się gwałt na dziewczynce, dokonany na Dworcu Głównym. Na oczach świadków– zaznacza prof. Chwalba. Dokonywane przez radzieckich maruderów gwałty i grabieże (liczba jest niemożliwa do oszacowania) nie mogły przydawać nowym władzom sympatii.

Salwa z trzystu armat i wódka w Hawełce Moskwa odtrąbiła wyzwolenie Krakowa jak poważny sukces wojenny. Na cześć dzielnych czerwonoarmistów 324 armaty oddały po 24 salwy. 135. Dywizji radzieckiej, która nacierała na Niemców od strony zachodniej, Stalin przyznał przydomek: "Krakowska". W ten sposób wyróżniano zgrupowania, które zasłużyły się w toku danej operacji. "Piękne miasto, jedne z najpiękniejszych w Europie. Jest w nim taki Kreml i taki wielki Rynek Główny, a na nim restauracja Hawełka. Pójdziesz sobie do niej i wypijesz wódkę na mój koszt. Tylko warunek: musisz ochronić to miasto od skutków działań wojennych" – miał mówić Stalin do Koniewa na początku operacji wiślańsko-odrzańskiej. Taką opowieść Koniewa przytaczał we wspomnieniach Jan Garlicki, wiceprezydent Krakowa. Pytanie: czy Stalin mógł mieć inne motywy poza propagandowymi, by z Krakowem obchodzić się tak delikatnie?

Czy metropolita pisał do Watykanu? Parę lat temu znany cracovianista Leszek Mazan sugerował, że mógł na to wpłynąć ks. abp Adam Sapieha – metropolita krakowski, faktyczna głowa polskiego Kościoła pod okupacją. Już od wiosny 1944 r. podejmował on działania, by Kraków uczynić miastem otwartym, a więc niebronionym (taki status ogłosić mogły m.in. Rzym i Florencja). Miał się w tym celu dwukrotnie spotkać z Hansem Frankiem, a także pisać do papieża Piusa XII, by ten naświetlił problem dyplomacji amerykańskiej, co z kolei pozwoliłoby wpłynąć na Stalina.

– Nie ma dowodów na istnienie takiej korespondencji. A książę metropolita Sapieha spotkał się z Frankiem raz, nie dwa razy. Było to na Wawelu, a nie przy Franciszkańskiej. Także opowieść, że podjął generalnego gubernatora czarnym chlebem i marmoladą z buraków, należy wyłącznie do lokalnych legend. A co najważniejsze: Hans Frank Sapiehy nie posłuchał, zamierzał zrobić z Krakowa twierdzę – tłumaczy prof. Chwalba. "Specjalny manewr" i "ocalone miasto" były w najogólniejszym sensie malowniczą fikcją. Od samego początku władze Polski Ludowej traktowały ją jednak bardzo serio.

– Na tej historii miał się opierać fundament wiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej. Odwoływano się przy tym do krakowskich sympatii Lenina i Dzierżyńskiego. Pierwszy był w Krakowie przed I wojną światową, więc uznano, że wówczas "namaścił" to miasto. Po II wojnie przyjeżdżały tu zatem sowieckie wycieczki, "rajdy leninowskie", które nie były zainteresowane zabytkami, lecz dwoma muzeami Lenina i kombinatem jego imienia w Nowej Hucie. A Dzierżyński, jak się okazało, brał w Krakowie ślub – przypomina prof. Chwalba. Z "wiecznej przyjaźni polsko-radzieckiej" Kraków ma dziś pusty cokół po Koniewie. Dwa lata temu miejscy radni wpadli na pomysł, by w tym miejscu stanął pomnik Armii Krajowej. Kombatantom tejże, co raczej zrozumiałe, pomysł się nie spodobał. Mateusz Zimmerman

04 kwietnia 2012 „Kto szuka prawdy, nie powinien liczyć głosów”- twierdził G.W.Leibniz.Argumentów nie należy liczyć, lecz ważyć”- twierdził Cyceron.”Demokracja – to kuriozalne nadużycie statystyki”- twierdził J.L.Borges.” Jeśli chcesz demokracji, wprowadź ją wpierw we własnej rodzinie””- twierdził Likurg. ”Demokracja to arystokratyzacja miernoty”( Prudhon), „W dyktaturach trzeba wyć razem z wilkami, w demokracjach beczeć razem z owcami” (H.Funke), „Prawodawcy i rewolucjoniści, którzy  wolność i równość wymieniają jednym tchem, są fantastami i szarlatanami”(Goethe).”W demokracji liberalnej występuje nieuchronna sprzeczność między wolnością a równością, które wykluczają się wzajemnie, bowiem możemy być albo wolni, albo równi”(Kuehnelt- Leddihn), ”Serce mędrca zwraca się ku prawej stronie, a serce głupca po lewej”( Biblia-Eklezjastes 10-2), „ Wieczna zmiana to jedna z podstawowych zasad demokracji i wszystko, co istnieje, można w każdej chwili odwołać”( K-Leddihn), „Dla człowieka myślącego logicznie”populistyczna” amatorszczyzna demokracji jest czymś niepojętym”(K-Leddihn), „Gdy skończy się demokracja, trzeba będzie ratować wolność, „Nie ma takiej bzdury, w którą nie byłby gotów uwierzyć współczesny człowiek, o ile dzięki temu uniknie wiary w Chrystusa”(Nicolas Gomes Davila), „Demokracja pozostaje, zatem czystym sentymentalizmem, dalekim od jakiejkolwiek wiedzy, rozsądku i rozumu”( Kuehnelt-Leddihn), „Korupcja w formie przekupstwa to jedna z najgorszych cech demokracji. Kupuje się przede wszystkim glosy”. I tak dalej, i tak dalej i jeszcze dalej.. To naprawdę są „ rządy hien nad osłami”- jak twierdził Arystoteles. Można zebrać grube tomisko, w którym można zawrzeć negatywne wypowiedzi o demokracji - wielkich ludzi naszej cywilizacji.. Ale tego nie uczą w państwowych szkołach uprawiających propagandę praw człowieka i demokracji- wielkich osiągnięć Rewolucji Francuskiej robionej przez wrogą cywilizacji łacińskiej - masonerię. Negatywne wypowiedzi o demokracji są zupełnie wyrugowane ze świadomości współczesnego człowieka.. Od dwudziestu dwu lat demokracji III Rzeczpospolitej, tak jak demokracji PRL-u- nie słyszałem publicznie negatywnej wypowiedzi o tym wariackim ustroju opartym na Liczbie przeciw Rozsądkowi.. Demokracja tworzy potworny nieporządek i chaos, w którym przyszło żyć milionom ludzi.. Demokracja tworzy podziały, dzieli ludzi, wytwarza między nimi nienawiść.. Demokracja oparta jest o antagonizmy i emocje. Demokracja to tłum, kolektywizm i chaos. „Jednostka w tłumie to ziarnko piasku wśród  innych ziarenek, którymi wiatr miota według własnego kaprysu”(Le BON-Psychologia tłumu). W demokracji nie ma miejsca na jednostkę, na realizację jej wolności.. Demokracja gwałci wolność jednostki, acz  jednostka może sobie pokrzyczeć do woli, że jej wolność jest gwałcona do czasu aż  demokracja przekształci się w kompletną dyktaturę większości, przy pomocy wybranej tłumnie mniejszości.. ”Tłum nie posiada wielkiej zdolności rozumowania”, „ w tłumie znika świadomość własnej odrębności, uczucia i myśli wszystkich jednostek mają tylko jeden kierunek”, „gdyby potrzeby codziennego życia nie były nieuchwytnym regulatorem wydarzeń, demokracja nie mogłaby istnieć”..”Kto umie działać na wyobraźnię tłumów- umie nim rządzić”, „Tłum to stado niewolników, które nigdy nie obejdzie się bez pana”, ”Duszą tłumu nie kieruje potrzeba wolności, lecz potrzeba uległości”. Te i inne myśli możecie Państwo znaleźć u Le Bona- w  „Psychologii tłumu”.. U Le Bona- wroga demokracji, tak jak  każdego inteligentnego człowieka, który posługuje się rozumem otrzymanym od samego Pana Boga.. Jak można w ogóle traktować serio coś tak kuriozalnego jak ustalanie prawdy na drodze głosowania większościowego? Przecież to urąga zdrowemu rozsądkowi.. I ten ciągły pisk i zgiełk.. Demokracja zwycięża codziennie nad jednostką, ciągle coś przegłosowują przeciwko jednostce, jednostka w demokracji niczym, jednostka w demokracji- zerem.. Obecnie trwałość” koalicji” demokratycznej zależy od posłanki Agnieszki Pomaskiej z Platformy Obywatelskiej, która ma urodzić drugie dziecko.. Ponieważ trwałość koalicji  zsadza się na trzech głosach większości, pójście posłanki Pomaskiej na porodówkę w Gdyni, gdzie chyba  stosują już gaz rozweselający podczas rodzenia, tak jak w niektórych  porodówkach na Pomorzu - może doprowadzić do upadku  demokratyczny rząd.. Dlaczego do dzisiaj w Świątyni Rozumu nie stosują gazu rozweselającego, a bawią  się wszyscy przednio.? I bawią nas, doprowadzając kraj do upadku i beznadziei.. Czas zastosować demokratyczny gaz rozweselający w Świątyni Rozumu.. Będzie jeszcze weselej! I znowu dwóch posłów z Platformy jak najbardziej Obywatelskiej szykuje się do przejścia do Ruchu Chorzów, pardon- oczywiście do Ruchu, pardon- oczywiście do Ruchu Palikota.. Z tym, że nie na pewno, ale najprawdopodobniej, co ogłosił poseł Palikot bez nazwisk, żeby nie robić przykrości posłom, Platformy Obywatelskiej „ przed Świętami’.. A co ma zmartwychwstanie Chrystusa do czegoś tak obskurnego jak gierki demokratyczne demokratycznych posłów?  Demokracja to świństwo, które człowiekowi zrobił człowiek.. Człowiek człowiekowi zgotował ten los.. Los chaosu i głupoty. Nie zdziwiłoby mnie wcale gdyby cała ta socjalistyczna Platforma Obywatelska  przeszła do Ruchu Palikota, pośród ludzi” NIE”  i ludzi  „ Faktów i Mitów”- czuliby się najlepiej.. Oprócz – ma się rozumieć – pobożnego  posła Gowina. On w końcu założy swoją partię i odetnie się od  tych urwisów. Chyba jedyny sprawiedliwy pośród morza  propagandowej niesprawiedliwości.. Ale poseł Kwiatkowski minister Platformy Obywatelskiej, były Minister Niesprawiedliwości twierdzi, że jest zupełnie odwrotnie.. To do Platformy Obywatelskiej garną się ludzie Ruchu Chorzów, pardon – ludzie Ruchu, pardon-  ludzie  Ruchu Palikota.. A demokratyczne transfery będą odbywać się, ale w druga stronę.. To znaczy w kierunku - na Platformę Obywatelską, mimo spadających notowań- również demokratycznych.. Bo chwiejne wahania tłumów i niesprawiedliwość - to cechy charakterystyczne demokracji, oprócz zaprzeczania  Prawdzie przy pomocy narzędzia większości.. Gilotyny większości, która gilotynuje prawdę.. Tak ja na Podkarpaciu.. Tamtejszy podkarpacki urząd wojewódzki dofinansował z tamtejszych pieniędzy mieszkańców Podkarpacia uroczystość ”patriotyczno- historyczną” w Jabłonkach ku czci generała Karola Świerczewskiego o pseudonimie Walter (????). Naprawdę nazywał się inaczej.. Był pijakiem i bolszewikiem, związanym z sowieckim GRU. Dezerterów  w Hiszpanii, niewalczących przeciwko gen Franco - rozstrzeliwał osobiście.. Szkoda, że pan reżyser Hoffman nie umieścił go w swoim filmie „Rok 1920. Bitwa Warszawska”. Obejrzelibyście Państwo jak gen Walter kieruje związkiem taktycznym i każe strzelać do Nataszy Urbańskiej i Polaków broniących niepodległości Polski przed Bolszewią. Bo brał udział po stronie bolszewickiej.. Zatracił wielu żołnierzy, bo rozkazy na ogół  wydawał w stanie pomroczności  ciemnej  i alkoholowej.. W 1941 cofając się pod Moskwą przed Niemcami i mając do dyspozycji 10 000 żołnierzy- zostało  mu przy życiu tylko 5- ciu.. Ktoś go zastrzelił w Bieszczadach, kiedy płonęły tam łuny w roku 1947.. NA pewno nie UPA - jak podawała ówczesna propaganda.. Przy usuwaniu jego pomników, w obronę brał go pan Marek Siwiec, eurodeputowany SLD… Ten był zwykły bandyta, wiceminister Obrony Narodowej, bolszewik i ateista.. Pochowany podczas katolickiego pogrzebu - na Powązkach.(????) Ile jeszcze tych jaj odbędzie się w naszej historii? Kto ma władzę ten pisze historię.. I tak  to już jest.. Był nawet na banknotach wypuszczonych przez NBP, i na znaczkach- wypuszczonych przez pocztę.. Fałszywy autorytet, tak jak fałszywe znaczki i banknoty, na których figurował. Tak jak dzisiaj.. Wszędzie pełno fałszywych autorytetów, zdrajców, kłamców  i oszustów.. ONI wszyscy będą mieli w przyszłości swoje ulice, place i szkoły.. Będą patronami! Bo fałszywą historią piszą fałszywi „historycy”, a wszystko – jak to w demokracji - jest polityczne..

I były drużyny Walterowskie,   w których uczestniczyli panowie Jacek Kuroń i Adam Michnik.. Pan Jacek Kuroń już swoje ulice ma - na przykład w Lublinie, obok  komendy Policji Obywatelskiej i przed Cmentarzem Żydowskim, jadąc od centrum.. I tak nasze dzieci będą spędzać swój żywot  pośród fałszywych autorytetów  ukształtowanej świadomości.. Będą ulice: Bronisława Geremka, Jacka Kuronia, Bronisława Komorowskiego, Donalda Tuska, Aleksandra Kwaśniewskiego,  Leszka Balcerowicza, Lecha Wałęsy.. I innych twórców wariactwa o nazwie III Rzeczpospolita... I niech ktoś tylko spróbuje powiedzieć, że  są  to fałszywe autorytety.. Znajdą paragraf, żeby przywołać go do porządku!

WJR

Skandaliczne oświadczenie Arłukowicza i Gowina „Uprzejmie informujemy, że 15 marca 2012 roku, Pani Senator Beata Gosiewska zwróciła się do Ministra Zdrowia z pisemnym wnioskiem o zgodę na wykorzystanie pomieszczeń Zakładu Medycyny Sądowej - jednostki organizacyjnej Katedry Medycyny Sądowej Akademii Medycznej im. Piastów Śląskich we Wrocławiu, w celu przeprowadzenia prywatnego badania posekcyjnego” – czytamy w oświadczeniu ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza i ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina.

„W piśmie stanowiącym odpowiedź na złożony wniosek, Minister Zdrowia poinformował Panią Senator Beatę Gosiewską, że wyżej wymieniona uczelnia jest samodzielną jednostką, a jej władze podejmują decyzje w sprawie udostępnienia pomieszczeń laboratoryjnych na podstawie obowiązujących ją przepisów oraz postanowień umów łączących ją z innymi podmiotami. W związku z przedstawionymi okolicznościami wyrażenie zgody przez Ministra Zdrowia na użycie pomieszczeń uczelni w celu przeprowadzenia badania posekcyjnego leży poza właściwością Ministra” – dodają politycy rządu. Oświadczenie ministrowie wystosowali w związku z wypowiedzią Jarosława Gowina wczoraj w wywiadzie dla TVN24:

- Decyzja o niedopuszczeniu patologa Michaela Badena do sekcji zwłok Przemysława Gosiewskiego była w gestii Ministerstwa Zdrowia i to była suwerenna decyzja ministra Arłukowicza. (…) Jeżeli to nie była decyzja Arłukowicza, to, co najmniej miał w niej poważny udział – mówił polityk PO. Ważne w tych słowach ministra sprawiedliwości jest to, że potwierdzają one, że decyzja o niedopuszczeniu prof. Michaela Badena do sekcji zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego zapadła na szczeblu rządowym, a nie – jak przypuszczano dotąd – autonomicznie w prokuraturze. Z wypowiedzi Jarosława Gowina wynika, że decyzję podjął minister Bartosz Arłukowicz, choć dotychczas zarzekał się, że to nie leży w jego gestii. Nawet w obecnym wspólnym oświadczeniu Gowin i Arłukowicz nie wytłumaczyli, dlaczego sprawa dopuszczenia prof. Badena do sekcji ofiar katastrofy smoleńskiej była rozpatrywana podczas Rady Ministrów. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie dwukrotnie odmówiła dopuszczenia do badań ofiar katastrofy smoleńskiej światowej sławy patologa prof. Michaela Badena. Wnioski o umożliwienie udziału prof. Badena w badaniach składała Beata Gosiewska i Zuzanna Kurtyka.

– Rozmawiałem z ministrem Arłukowiczem, kilkakrotnie prosząc o przychylne stanowisko w kwestii skorzystania z sal, w których będzie można ewentualnie przeprowadzić badanie posekcyjne, gdybyśmy uzyskali na nie zgodę od prokuratury. Minister Arłukowicz wyznaczył termin na odpowiedź, ale poinformował mnie o wiele wcześniej, używając argumentu „nie, bo nie”, bez oparcia na żadnych prawnych uwarunkowaniach – mówi poseł Antoni Macierewicz.

Powstanie warszawskie 1988

1. Pytają posła na sejmowym korytarzu - w którym roku było powstanie warszawskie? Ma cztery możliwości do wyboru, myśli intensywnie i strzela - w 1988...

2. Głupie jest to dziennikarskie zaczepianie posłów na korytarzu i urządzanie im egzaminów, w innych parlamentach raczej jest to nie do pomyślenia, żeby poseł do łazienki nie mógł wejśc niezaczepiony - ale jak już się zatrzymał i odpowiada, to niech się u licha zastanowi... Żeby go zapytali o bitwe pod Płowcami i pomylił się o cztery lata, żeby mu sie pomieszał Mieszko Stary z Władysławem Laskonogim albo August drugi poplątał z trzecim - niechby tam! Ale tu chodzi o powstanie warszawskie, na boską litość! Mamy pretensję do świata, że o powstaniu warszawskim nie wie, albo je z powstaniem w getcie myli. A temu, z czym sie pomyliło - z wojną o Falklandy? Też nie, bo to w osiemdziesiątym drugim roku było...

3. Poseł młody, wykształcony, z dużego miasta i wcale nie z tylnych szeregów, lecz z partyjnej czołówki, ale historia ojczyzny to dla niego groch z kapustą. W kraju odbywają sie głodówki, żeby tej historii więcej uczyć, ale tu już nie głodować idzie, tylko się pochlastać... Janusz Wojciechowski

Poncyliusz i Piskorski o wyborach przedterminowych Przyspieszone wybory nastąpią. Już trwają do nich przygotowania. Następuje czyszczenie i porządkowanie sceny politycznej. Eliminuje się potencjalnych koalicjantów Kaczyńskiego. PSL i SLD. Wczoraj Poncyliusz i Piskorski dywagowali w TVN o wyborach przedterminowych. Obaj byli zgodni, że one nastąpią. Piskorski twierdził, że Tusk rozważał, aby te wybory przeprowadzić teraz, ale się z tego wycofał. Twierdził też, że w tej chwili to właśnie Tusk najbardziej by na nich skorzystał. Poncyliusz oburzał się dodatkowo na Kaczyńskiego, że ten w ramach jednoczenia prawicy nie zaprosił do tego frontu PJN.Obaj politycy zakładali, że przyszła koalicję stworzy Tuski i Palikot. Ze słów i opinii Poncyliusz i Piskorskiego wyłaniała się obraz Palikota, jako silnego cz człowieka przyszłej sceny politycznej. Co do jednego się zgadzam? Przyspieszone wybory nastąpią. Już trwają do nich przygotowania. Następuje czyszczenie i porządkowanie sceny politycznej. Eliminuje się potencjalnych koalicjantów Kaczyńskiego. PSL i SLD. Bo według mnie Kaczyński mógłby wejść w koalicje z Millerem. PSL eliminuje się zmuszając go do nierządu politycznego. Do jak to określił przewodniczący Solidarności prostytucji politycznej. PSL za stołki i w interesie grupy interesu za nim stojącej sprzedał rolników i pomógł Tuskowi zagnać starych Polaków do robot przymusowych. Millera wykończą media. Najpierw więzienia, potem być może rzuci się na niego podejrzenie korupcji, wróci sprawa podejrzanej gratyfikacji, jaką otrzymał syn Millera w wysokości miliona dolarów. Ani Tusk, ani Palikot nie są postaciami pierwszoplanowymi tej rozgrywki. Dla układu stojącego w cieniu i pociągającego za sznurki wymiana Tuska czy Palikota to rzecz ani trudna, ani istotna. Palikot to miękki, wykorzystywany w rozgrywce politycznej rodzaj wydmuszki. Piękny przykład Fausta, który zawarł pakt z Diabłem. Sprzedał poglądy za blichtr, jupitery, pozory władzy. Przytoczony Diabeł to Układ, komuniści kulturowi typu Urban, lobby niemieckie. A potem upadek w diabelskim pośmiewisku. Jednym realnym politykiem, wokół którego toczy się rozgrywka, jaką będą przedterminowe wybory to Jarosław Kaczyński. To czy rządzi Tusk, Schetyna, Palikot nie ma żadnego znaczenia dla Układu. Zresztą w zanadrzu jest wielu, choćby Piskorski. Kluczowym problem jest dla Układu sytuacja, w której rządzi Kaczyński. I Możliwość zbudowania prze niego suwerennego, silnego ośrodka władzy w Polsce. Zagrożenie orbanizacją Polski. Wprowadzenia systemu emerytalnego kanadyjskiego, wprowadzenie, a raczej przywrócenie, o czym w wspomniał w kampanii wyborczej Kaczyński pakietu Wilczka, a być może zryczałtowania i uproszczenia większości podatków zaproponowane przez Centrum Adama Smitha. Dlatego, o czym wspomniałem wcześniej marginalizuje się, a może i eliminuje eliminuje PSL i SLD. Chodzi o to, aby wybory przeistoczyć w całkowitą fikcję. Nie ważne, kto wygra, Tusk, czy Palikot, nie ma to żadnego znaczenia. Ci sami ludzie stoją za nimi. Tych samych interesów i lobby będą strzegli. Idealną sytuacją dla Układu byłaby słaba koalicja trzech partii, którą byłoby łatwo manipulować. Palikota i na przykład rozbitej na frakcje po ustąpieniu Tuska Platformy. Tusk już raz pokazał jak posłuszny jest Niemcom, kiedy na życzenie Merkel zrezygnował z marzenia swojego życia, z ubiegania się o pewną prezydenturę. Zaowocuje to chaosem, walki frakcyjne, korupcja, kumoterstwo, a w rezultacie upadkiem finansów publicznych i kuratelą niemiecką jak w przypadku Grecji. Oczywiści wybory rozwiążą jeszcze jeden problem. Dzięki nim i ustawionym listom wyborczym Tusk wytnie frakcje Gowina i Rokity. Frakcję, która w wypadku trwania obecnego rządu i zapaści może dogadać się z PiS em i doprowadzić do realizacji planu Kamińskiego, konstruktywne votum nieufności i rządu fachowców z Gilowska na czele. PSL, SLD, PIS, Solidarna Polska i Frakcja konserwatywna Platformy. Marek Mojsiewicz

Wielkanoc w Legionach Święta Wielkanocne obchodzone były uroczyście przez żołnierzy Legionów Polskich. „W nocy padał deszcz, ale około 6-ej się rozpogodziło –wspominał August Krasicki – i o 6-ej rozpoczęła się rezurekcja w kaplicy legionowej. Przy zwykłym ceremoniale z procesją, śpiewem „Wesoły nam dzień dziś nastał”, z asystą wojska spod znaku Orła Białego, wesoło nas to nastrajało, zwłaszcza, że odbywa się to w diecezji łucko-żytomierskiej”. Podczas Wielkanocy 1916 roku Legiony wizytował austriacki minister obrony krajowej gen. Georgi. I Brygada dowodzona – w zastępstwie Piłsudskiego – przez ppłk. Sosnkowskiego reprezentowała całe Legiony. „Na polu obok dworu ustawia się – zanotował Krasicki - Brygada pod dowództwem ppłk. Sosnkowskiego, jak zawsze bez dystynkcji na kołnierzu, ale z orderem Żelaznej Korony. (…) Orkiestra zagrała: „Boże wspieraj” Ppłk. Sosnkowski zdobytą szablą zameldował po polsku, a minister otoczony generałami i sztabem przeszedł front pułków piechoty i szwadron ułanów”. Po dekoracji odznaczonych żołnierzy „minister z całą świtą ustawił się na oznaczonym miejscu i przy dźwiękach kapeli ppłk. Sosnkowski poprowadził defiladę. Bataliony przemaszerowały bez najmniejszego zarzutu, tak, że całość wypadła doskonale. I Brygada ma obecnie świetnie wymusztrowanych żołnierzy, czego dawniej je trochę brakowało, a że ma już wyrobioną reputacje bojową, to obecnie i na tyłach będzie bez zarzutu. (…) Minister wyraził swoje uznanie generałowi Puchalskiemu i ppłk. Sosnkowskiemu po defiladzie i przy pożegnaniu”. „Niech będzie ten jeden dzień – skomentował uroczystość Składkowski- według austriackiej organizacji! Możemy się poświęcić. (…) Wszystko odbyło się ładnie i sprawnie (…), niech dziady wiedzą, z kim mają do czynienia”. Następnie oficerowie udali się na obiad wielkanocny – „zimna szynka i inne mięsa, rosół, paszteciki z groszkiem, polędwica, cietrzewie z sałatą, kompot, ciasto francuskie z kremem. Wina białe i szampan, piwo, a na zakończenie czarna kawa. Po obiedzie minister ze świta zaraz odjechał”.

Niekiedy przygotowania świąteczne były dezorganizowane przez „wygłodniałych” żołnierzy. „Właśnie zbliżały się święta Wielkanocne – wspominał Brzęk-Osiński, – więc intendentura pułkowa zdobyła wieprzka i przygotowała smakowite wędliny na świąteczny stół oficerski. Aż tu katastrofa – większość kiełbas tajemniczo zniknęła. W trakcie wszczętego – bez rezultatów – śledztwa rzuciłem uwagę, ze to sprawka Jamroza, znanego z . Ale wściekły „Belina” odsunął podejrzenia przypomnieniem, że Jamroz siedzi w areszcie. Tego dnia obowiązki inspekcyjnego pełnił Kazio Jurgielewicz, więc skontrolował i areszt. Jamroz zameldował się przepisowo, ale Kazia uderzyło, że ma twarz powalaną sadzami, a w areszcie znajdował się piec chlebowy. Zarządził, więc rewizję i faktycznie pod kocem znalazły się resztki kiełbas! Jamroz nie wytrzymał lubego zapachu wędzenia, stąd nocą potrafił wyleźć kominem i dokonać spustoszenia spiżarni. „Belina” zapowiedział mu wyrzucenie z pułku, scholerował od ostatnich i dołożył tydzień aresztu, ale kiełbas to nie wróciło”. Innym razem wysłano Piłsudskiemu beczułkę tokaju na stół świąteczny, pod eskortą żołnierza z nastawionym bagnetem. „Po dostawieniu na miejscu – opisywał Adam Dobrodzki – beczułki zauważono, że coś za bardzo wino w niej bulgota; okazało się, że żołnierze na własną odpowiedzialność słomką przez wywierconą dziurkę wypili pół beczki tokaju za zdrowie oficerów. Ano równość”. Czasem świąteczny nastrój łączył obie linie frontu w zupełnie nieoczekiwany sposób. Wincenty Solek wspominał, że w czasie Wielkanocy 1915 roku „śpiących nas po nocnej służbie budzi Samowar. Niezbyt rozumiejąc, co to ma znaczyć, wychodzimy i widzę, że nad Nidą, tam gdzie leży reduta, na tamtym brzegu rzeki, stoją rzędem Moskale, a nasi bez broni z tej strony i rozmawiają ze sobą, aż tu słychać. Zaciekawieni tym niezwykłym zjawiskiem, zarówno z naszych, jak i rosyjskich okopów, wybiegają żołnierze i dążą przez oświetlone słońcem przedpole okopów i nadbrzeżną łąkę, pokrytą cienką załamująca się pod nogami warstwą lodu, na brzeg. Stojące naprzeciw siebie dwa rzędy rozmawiających stają się coraz dłuższe, a urywki rozmów dolatują tu. (…) Na całej linii nie słychać ani jednego strzału karabinowego, ani armatniego. Całą linię bojową opanował nastrój świąteczny. Wielkanoc! Niektórzy powracają już znad brzegu i opowiadają, jak to Moskale po polsku mówią, jak dopraszają się o rum i białe suchary”. Ten świąteczny nastrój próbował zniszczyć „austriacki major, Czech, dowódca artylerii odcinka, i bardzo się poczyna żołądkować na i grozi, że każe artylerii strzelać. Odpowiedział mu kompanijny Dąb, ze legioniści stoją ponad jego zarzutami, polecił zawiadomić chłopaków, by wracali. Kostek przyniósł paczkę machorki i czarnych razowych sucharów w zamian za rum i suchary nasze. Pod skosztowaniu rosyjskich sucharów i wypaleniu papierosa z machorki współczujemy Moskalom”. W tydzień po świętach, jak zanotował Sławoj Składkowski „żadnych pogawędek z Moskalami już nie ma. Przyjacielskie nastroje gdzieś diabli wzięli”. Wróciła wojenna codzienność.

Wybrana literatura:

M. Brzęk-Osiński – Ze wspomnień legionisty i piłsudczyka 1905-1930

W. Solek – Pamiętnik legionisty

A. Krasicki – Dziennik z kampanii rosyjskiej 1914-1916

Sławoj Składkowski – Moja służba w Brygadzie

Wspomnienia legionowe. Materiały z dziejów walki o niepodległość

Wszystkim czytelnikom mojego bloga życzę oderwania od szarej codzienności, oraz radosnego przeżywania Zmartwychwstania Naszego Pana! Alleluja! Godziemba's blog

Poseł Ruchu Palikota chce… obowiązkowych przeglądów technicznych dla rowerów W bandzie, którą wprowadził Janusz Palikot do sejmu kłębi się od ludzi z rozmaitymi odchyłkami. Rekord pobił jednak reprezentujący to ugrupowanie niejaki poseł Marcin Mroczek, który chce wprowadzenia… obowiązku przeglądów technicznych dla rowerów. Oto fragment jego interpelacji pochodzącej ze stron sejmowych: Poruszanie się po drogach publicznych niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw, a od kierowców wymagane jest zachowanie szczególnej ostrożności. Pojazdy, które uczestniczą w ruchu drogowym i poruszają się po drogach publicznych, mają obowiązek posiadania szczególnego oznakowania,cyklicznych przeglądów technicznych itp. Jest to uzasadnione zachowaniem bezpieczeństwa, na co składa się dobra widoczność poruszającego się pojazdu z daleka. Takie obowiązki powinny dotyczyć każdego, kto porusza się po drogach. W przeciwnym wypadku może grozić to zagrożeniem dla życia lub zdrowia uczestników ruchu drogowego. Niestety coraz częściej uczestnikami ruchu stają się rowerzyści. Mimo wyznaczonych dla nich ścieżek rowerowych lub specjalnych pasów, wiele odcinków nie posiada jeszcze takich udogodnień, a oni zmuszeni się korzystać z dróg przeznaczonych dla pojazdów. Takie postępowanie prowadzi do konieczności zrównania rowerzystów z kierowcami pojazdów w celu zachowania bezpieczeństwa na drogach. Brak jest w przepisach prawa nakazu posiadania przez rowerzystę kasku, kamizelek odblaskowych, odblasków, cyklicznych i obowiązkowych przeglądów technicznych ich środka komunikacji, a co ważniejsze – obowiązku odpowiedniego i widocznego oświetlenia roweru. Przez to najczęściej rowerzyści nie są widoczni, powodując wiele niebezpiecznych sytuacji na drodze. Jeżeli stają się uczestnikami ruchu drogowego, winni być zrównani w obowiązkach z innymi kierowcami w celu zachowania bezpieczeństwa. W związku z nakreślonym wyżej problemem zwracam się do Pana Ministra z prośbą o odpowiedzi na poniższe pytania:

1. Dlaczego do tej pory rowerzyści, którzy poruszają się po drogach wraz z innymi pojazdami, nie mają obowiązku posiadania kasków, kamizelek odblaskowych, odblasków oraz odpowiednich i przystosowanych do różnych warunków atmosferycznych świateł?

2. Dlaczego rowerzyści, jako uczestnicy ruchu drogowego nie mają nałożonego obowiązku przeprowadzania przeglądu technicznego roweru, czyli sprawdzenia stanu technicznego świateł, hamulców, ogumienia itp., tak jak robią to kierowcy np. samochodów osobowych?3. Ile wypadków drogowych w roku ubiegłym miało miejsce z udziałem rowerzystów?

4. Czy uważa Pan, iż obowiązujące regulacje prawne dotyczące rowerzystów są wystarczające, aby zapewnić bezpieczeństwo wszystkim uczestnikom ruchu drogowego?

Zaczynamy rozumieć, czym jest ideologia Palikota – chce on zastąpić socjalizm z ludzką twarzą socjalizmem w kłębach dymu z trawki.

Ostateczne rozwiązanie sprawy emerytur Jak obecnie wygląda system emerytalny? Otóż, pomijając szczegóły, państwo pod przymusem zabiera pieniądze ludziom generalnie młodszym i – zostawiając sobie słuszną działkę, część też zwyczajnie marnując – oddaje resztę ludziom, generalnie rzecz biorąc, starszym. Mówienie w tym kontekście o „umowach”, „wypracowanych składkach”, „prawach nabytych” nie ma żadnego sensu, gdyż jest to tylko frazeologia, mająca prawdopodobnie ukryć przed naiwnym ludem naturę tego procederu, a jeśli nie ukryć, to przynajmniej przedstawić ją tak, by była łatwiejsza do przełknięcia. Czy przepływ pieniędzy od ludzi młodszych do starszych jest sam w sobie zły i nienaturalny? Oczywiście nie. Taki przepływ jest jak najbardziej normalny. Można nawet powiedzieć, że dzielenie się zasobami, obok handlu, to drugi filar, na którym stoi społeczeństwo. Przecież my ciągle dzielimy się z innymi. I ten ruch pieniądza odbywa się w każdą stronę i z bardzo różnych powodów, wśród których najważniejsze są szeroko pojęte powody rodzinne. Nienaturalne jest natomiast to, że w tym przepływie uczestniczy państwo, obudowując go swoimi interesami, złodziejstwami oraz kłamstwami. Krótko mówiąc: państwo robi z dzieleniem się pieniędzmi to samo, co z wolnym rynkiem – niszczy go i korumpuje, w efekcie powodując, że efekt dzielenia się jest wykoślawiony albo w ogóle zlikwidowany. Teraz w dodatku system emerytalny powoli bankrutuje, bo skala składek potrzebnych na pokrycie wydatków musiałaby być tak wysoka, że rządzący aż boją się podać ją do wiadomości. Może, więc warto zrobić emerytalną reformę w stylu ustawy Wilczka – czyli za jednym zamachem znieść przymus emerytalny, zlikwidować wypłatę emerytur, a jednocześnie obniżyć radykalnie podatki? Zwracam uwagę, że zlikwidowanie państwowych emerytur wcale nie oznacza, że starsi ludzie pozostaną bez pieniędzy – będą mogli dostawać je od swych dzieci, które nagle zaczną dużo więcej (o ponad 40 proc.!) zarabiać. Jeśli te dzieci nie dadzą z dobrej woli, no to cóż – trzeba będzie skorzystać z prawa alimentacyjnego i je do wypłaty zmusić. W takim przypadku wprawdzie państwo będzie stosowało przymus, ale przynajmniej nie dotknie cudzych pieniędzy. Ta propozycja może brzmieć dla niektórych szokująco, ale w istocie stanowi tylko powrót do sytuacji sprzed wieku, kiedy „powszechnych ubezpieczeń społecznych” zwyczajnie nie było. Były za to liczniejsze i mocniejsze rodziny, znacznie większy przyrost naturalny, mniejsze podatki i relatywnie szybszy przyrost bogactwa. Zapraszam do dyskusji na ten temat. A wszystkim Czytelnikom „NCz!” życzę radosnych i rodzinnych świąt Wielkiej Nocy! Alleluja! Oraz oczywiście mokrego śmigusa dyngusa… Sommer

Sikorski bierze wszystko Kogo wysyła na placówki minister spraw zagranicznych? Radosław Sikorski jest najdłużej urzędującym ministrem spraw zagranicznych w III RP. Dzięki temu zdążył obsadzić dużą część placówek dyplomatycznych swoimi ludźmi. Ale w wielu z nich nadal urzędują ambasadorowie wysłani jeszcze przez Annę Fotygę. Właśnie kończą się ich kadencje, co oznacza, że minister z Platformy obsadzi wszystkie brakujące w jego “kolekcji” placówki. Nic dziwnego, że gmach w alei Szucha przeżywa kolejny exodus.

Synekury wiceministrów Zgodnie z niepisaną tradycją, szczególnie mocno kultywowaną za rządów Sikorskiego, najatrakcyjniejsze ambasady otrzymują wiceministrowie z MSZ. Nic dziwnego, że w Wiedniu przy ONZ i OBWE reprezentuje nas Przemysław Grudziński (wcześniej zastępca Geremka w MSZ i Onyszkiewicza w MON), w Paryżu przy OECD – Paweł Wojciechowski (kilkutygodniowy minister finansów w rządzie Marcinkiewicza), w Brukseli przy NATO – Jacek Najder, a w Kijowie – Henryk Litwin. Teraz dołączają do nich kolejni zastępcy Sikorskiego. Debiutantem na posadzie ambasadora będzie Jan Borkowski, który od 4 lat “pilnował” resortu z ramienia PSL, podobnie zresztą, jak w rządzie Cimoszewicza, przy ministrze Rosatim (był wówczas posłem PSL z okręgu siedleckiego). Odpowiadał też za kontakty MSZ z Polonią. Teraz wyjeżdża do Holandii, gdzie zastąpi Janusza Stańczyka, który także był wiceministrem – za Geremka, Mellera i Fotygi. Z kolei ambasadorem w Czechach ma zostać Grażyna Bernatowicz, prawdziwa weteranka naszej dyplomacji: od 1971 r. pracowała w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, od 1993 r. w MSZ, gdzie pierwszy raz została wiceministrem za rządów Bartoszewskiego (2000-2002), potem wyjechała na placówkę do Hiszpanii, a po powrocie od razu została zastępczynią Sikorskiego. Hiszpania to zresztą jej pasja naukowa, bo jeszcze w PRL publikowała książki na temat tego kraju – tyle, że pod nazwiskiem Bernatowicz-Bierut (po mężu, dziennikarzu Marku Bierucie, który podobno pochodził z rodziny Bolesława).

Kolejny awans Schnepfa Skoro jesteśmy już przy Hiszpanii, to warto przypomnieć postać obecnego ambasadora w tym kraju, Ryszarda Schnepfa. Również i on przed wyjazdem na placówkę pod koniec 2008 r. był wiceministrem u boku Sikorskiego, wcześniej zaś ambasadorem w kilku krajach Ameryki Południowej (m.in. w Urugwaju, gdzie usilnie walczył z Janem Kobylańskim i jego organizacją USOPAŁ) oraz doradcą ds. międzynarodowych premierów Buzka i Marcinkiewicza. Teraz Schnepfa czeka kolejny awans: ma zastąpić Roberta Kupieckiego (szefa Departamentu Polityki Bezpieczeństwa w MSZ za rządów PiS) na stanowisku ambasadora w Stanach Zjednoczonych. To jedna z najważniejszych placówek w polskiej dyplomacji, trudno się, więc dziwić Sikorskiemu, że chce ją powierzyć swojemu zaufanemu współpracownikowi. Gorzej, że Schnepf to ważna postać lobby żydowskiego: jego ojciec, oficer komunistycznego wywiadu, przez wiele lat stał na czele Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego w PRL, a sam Ryszard w latach 90 był dyrektorem w Fundacji Shalom, kierowanej przez Gołdę Tencer i Szymona Szurmieja. Przypomnijmy, że od dwóch lat konsulem generalnym w Nowym Jorku jest Ewa Junczyk-Ziomecka, była wicedyrektor powstającego Muzeum Historii Żydów Polskich i czołowa filosemitka w Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego. Wygląda na to, że przy takich dyplomatach stosunki polsko-amerykańskie zamienią się w stosunki żydowsko-amerykańskie…

Ulubieniec prezydenta Wielce wymowna jest też planowana nominacja ambasadora w Austrii, którym ma zostać Jaromir Sokołowski, minister w Kancelarii Prezydenta i główny doradca Bronisława Komorowskiego w dziedzinie polityki zagranicznej. Sokołowski jest germanistą, a w wieku zaledwie 27 lat został sekretarzem ambasady RP w Berlinie (1998-2003). Gdy Komorowski był marszałkiem Sejmu, uczynił go dyrektorem swojego gabinetu, szybko też stał się przyjacielem domu obecnego prezydenta. Jego wpływy i pozycję zaczęto porównywać do roli Wachowskiego u boku Wałęsy, tym bardziej, że niektórzy współpracownicy marszałka stracili stanowiska w wyniku konfliktu z Sokołowskim. Ale też od dawna mówiło się o ambasadorskich ambicjach ministra, tyle, że raczej w kontekście Berlina. Najwyraźniej jednak Sikorski nie chciał dać aż takiej satysfakcji głowie państwa i Sokołowskiemu pozostał tylko Wiedeń. Zmieni się też ambasador w Wielkiej Brytanii. Barbarę Tuge-Erecińską (byłą wiceminister z czasów Geremka, Bartoszewskiego i Mellera) ma zastąpić Witold Sobków, który przez wiele lat pracował w tej placówce, potem był ambasadorem w Irlandii, a w 2006 r. przez kilka miesięcy był nawet wiceministrem, ale szybko stracił tę funkcję – podobno wskutek konfliktu z Anną Fotygą. Za rządów Sikorskiego Sobków był dyrektorem politycznym w MSZ, a dwa miesiące po katastrofie smoleńskiej został stałym przedstawicielem Polski przy ONZ w Nowym Jorku.

Profesor i pułkownikowa Inny bliski współpracownik ministra, były szef jego gabinetu politycznego, socjolog, prof. Bronisław Misztal, obejmie placówkę w Portugalii (w miejsce Katarzyny Skórzyńskiej, żony znanego publicysty Jana Skórzyńskiego). Na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski tak zachwalał kandydaturę Misztala: “Jego gwiazda zabłysła na firmamencie światowej dyplomacji na stanowisku dyrektora wykonawczego Wspólnoty Demokracji. Jest to organizacja, która swoje korzenie ma w Sejmie RP. W 2000 r. podczas wielkiej międzynarodowej konferencji założono Wspólnotę Demokracji, która ustanowiła stały sekretariat w Warszawie. Profesor Misztal został jego dyrektorem. Wspólnota ma za zadanie mobilizować społeczność międzynarodową w ONZ, zarówno w Nowym Jorku, jak i w Genewie, a także koordynować stanowiska państw demokratycznych w tych ciałach na rzecz ideałów demokratycznych. Jego zadanie stało się tym pilniejsze, że od czasu arabskiej wiosny włączył się bardzo aktywnie w działania społeczności międzynarodowej. Doceniono jego wysiłki na rzecz doprowadzenia do przemian w Birmie. Wielokrotnie rozmawiał z przywódczynią opozycji birmańskiej”. Warto dodać, że owa Wspólnota Demokracji to pomysł Bronisława Geremka i Madeleine Albright. Z kolei ambasadorem w Tunezji ma zostać Anna Raduchowska-Brochwicz, która w dyplomacji pracuje od 19 lat, zaś jej ostatnia funkcja to pełnomocnik ministra Sikorskiego ds. Unii dla Śródziemnomorza. Nie należy też lekceważyć faktu, iż jest ona żoną Wojciecha Raduchowskiego-Brochwicza, ważnego funkcjonariusza UOP z lat 90, później wiceministra spraw wewnętrznych w rządzie Buzka, obecnie prawnika, o którym zrobiło się głośno podczas kampanii prezydenckiej w 2005 r., gdy pośredniczył w sprowadzeniu Anny Jaruckiej przed komisję “orlenowską”, a także 2 lata później, kiedy został pełnomocnikiem odwołanego ministra Janusza Kaczmarka. Pułkownik Brochwicz należał do założycieli PO w Warszawie, później zasiadał w Radzie Programowej tej partii, którą kierował Andrzej Olechowski.

Wystarczy być z resortu… Większość pozostałych placówek, które obsadza właśnie minister Sikorski, przypadnie ministerialnym urzędnikom różnego szczebla. Do Japonii pojedzie Cyryl Kozaczewski (dyrektor Departamentu Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa w MSZ), do Chile – Aleksandra Piątkowska (dyrektor Departamentu Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej w MSZ), do Izraela – Jacek Chodorowicz (były ambasador w Syrii), do Kolumbii – Maciej Ziętara. Ten ostatni podczas prezentacji w Sejmie deklarował, że chce “aktywizować Polonię kolumbijską i kontynuować bardzo dobrą współpracę ze społecznością żydowską, która w dużej mierze wywodzi się z Polski”. Wśród nowych ambasadorów są ludzie, którzy na danym kraju naprawdę się znają, jak Marek Jeziorski, współautor jedynego słownika polsko-albańskiego i albańsko-polskiego, wysyłany właśnie do Tirany. Ale są i tacy, dla których najwyraźniej nie znalazło się nic lepszego. Dobrym przykładem jest tu Marek Ziółkowski, były konsul i radca w Mińsku oraz ambasador w Kijowie (2001-2005), a zatem znawca polityki wschodniej, który ma teraz zostać ambasadorem w… Kenii. Na absurdalność tej nominacji wskazywał poseł Witold Waszczykowski, na co wiceminister Grażyna Bernatowicz odparła, iż “czasami po prostu trzeba zmienić obszar zainteresowań, dlatego że człowiek się czuje w pewnym zakresie albo nie powiem nadmiernie kompetentny acz w jakiś tam sposób wypalony”.

Militaryzacja dyplomacji Z kolei poseł Krzysztof Szczerski (również z PiS) zauważył niedawno inną niepokojącą tendencję w polityce personalnej ministra Sikorskiego: “rosnącą militaryzację polskiej dyplomacji”. Był to komentarz do faktu, iż w ciągu zaledwie miesiąca (od połowy lutego do połowy marca) Komisja Spraw Zagranicznych zatwierdziła aż trzech wysokiej rangi wojskowych na stanowiska ambasadorów. Do Afganistanu wyjeżdża płk Piotr Łukasiewicz, były attaché obrony w Islamabadzie i Kabulu, później pełnomocnik ministra Klicha ds. Afganistanu. Z kolei do Iraku MSZ wysyła gen. Lecha Stefaniaka, o którym wiceminister Bogusław Winid powiedział posłom, że “kształcił się na Wschodzie, Zachodzie oraz Południu”. Nie miał jednak odwagi powiedzieć wprost, że kandydat na ambasadora jest absolwentem Akademii Wojsk Pancernych ZSRR w Moskwie (którą ukończył w 1985 r.) i Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej (w 1996 r.). Stopnie generała brygady i dywizji otrzymał od prezydenta Kwaśniewskiego i to za jego kadencji zajmował ważne stanowiska w Sztabie Generalnym WP. Pod rządami PiS przeszedł do rezerwy, ale – jak widać – nadal jest potrzebny. Trzecim wojskowym jest gen. Stefan Czmur, który będzie ambasadorem w Norwegii. To również były pracownik Sztabu Generalnego, a wcześniej, w latach 80 i 90, pracownik Akademii Obrony Narodowej. Był zastępcą przedstawiciela wojskowego Polski w NATO, a po powrocie do kraju został cywilnym pracownikiem Departamentu Polityki Bezpieczeństwa w MSZ. Warto zauważyć, że już w ubiegłym roku ambasadorami zostało aż trzech wysokich oficerów: w Indonezji – gen. Grzegorz Wiśniewski, w Korei Północnej – gen. Edward Pietrzyk, a w Wietnamie – gen. Roman Iwaszkiewicz. Dwaj ostatni to absolwenci moskiewskich uczelni, zaś cała trójka – podobnie jak Czmur i Stefaniak – zawdzięcza generalskie szlify prezydentowi Kwaśniewskiemu. Minister Sikorski powoli, ale konsekwentnie tworzy, więc korpus dyplomatyczny, biorąc przykład z gen. Jaruzelskiego, który także hurtowo wysyłał na placówki emerytowanych generałów. Paweł Siergiejczyk

Pacyfikacja, petryfikacja, restauracja Trzy celne słowa Jarosława Kaczyńskiego przejdą do historii, jako najkrótsza, a zarazem najbardziej trafna ocena obecnych rządów. To pacyfikacja, petryfikacja, restauracja, w skrócie PPR. Wypowiedziane cztery lata temu były tylko zapowiedzią tego, co nas czeka. Dziś jest to już smutna rzeczywistość. Restauracja to powrót do tego wszystkiego, z czym podle kojarzy nam się PRL i jego efemeryda stworzona w Magdalence, czyli III RP. Komunistyczne państwo polskie nie było suwerenne, a rządy prowadziły do systematycznej degradacji państwa i narodu. Dziś rolę suwerena spełnia Unia Europejska poprzez sojusz Niemiec z naszym dawnym protektorem na Wschodzie, a postkomunistyczne rządy liberałów służą interesom zarówno Niemiec, jak i Rosji. Styl tego rządzenia jak dawniej: mafijny, fasadowy, oparty na totalnym kłamstwie dzięki zmasowanej partyjnej propagandzie, wzmocnionej sondażami na zamówienie. Najważniejsze decyzje w późnych latach komuny podejmowali Jaruzelski, Kiszczak, Urban, Ciosek, Pożoga. Czyli wojsko, bezpieka i milicja, propaganda, wywiad i kontrwywiad. Ostatnie słowo należało do Jaruzelskiego, który, dbając o pozory demokracji, powoływał, jak wspomina gen. Władysław Pożoga, różne „rady, grupy, okony, prony”. Dla Jaruzelskiego nie było ważniejszych informacji - oczywiście agenturalnych - od tych, które dotyczyły Kościoła. Liberałowie, jak dawna komuna, panują dziś nad wszystkimi strukturami państwa, a najważniejsze decyzje także zapadają w wąskim gronie, którego skład nie do końca jest znany, a może niewiele się zmienił od tamtych czasów, skoro doradcą prezydenta Komorowskiego zostaje Jaruzelski, Urbana zastępuje aktywniejszy, bo młodszy, Palikot - przyjaciel prezydenta, „Trybunę Ludu” zastępuje „GW”, media publiczne znów są Radiokomitetem. Mówi się, że w tajnym gronie jest Jan K. Bielecki, drugi premier III RP, wskazany przez Lecha Wałęsę. Pełna restauracja, jawny powrót III RP do czasów komuny nastąpił w momencie wypowiedzenia wojny Kościołowi (likwidacja Funduszu Kościelnego, redukcja wojskowych kapelanów, wyprowadzenie religii ze szkół, brak koncesji dla TV Trwam i przyzwolenie na poniżanie duchowieństwa i symboli religijnych). Największą przeszkodą do restauracji III RP, był śp. Lech Kaczyński. Kiedy przeszkoda ta została pokonana, a kolejne wybory parlamentarne i prezydenckie potwierdziły nikły opór społeczeństwa, którego świadomości nie była w stanie zmienić nawet katastrofa smoleńska, przystąpiono do pacyfikacji. W komisji ds. służb specjalnych od początku nie ma przedstawiciela opozycji. Polska notuje największą w Europie liczbę podsłuchów obywateli. Wydłuża się lista zagadkowych samobójstw ludzi związanych z tajemnicą państwową. Szefa sejmowej Komisji do spraw Kontroli Państwowej Arkadiusza Czartoryskiego wyrzucono właśnie ze stanowiska za domaganie się przez niego kontroli NIK w KRRiT. W obronie telewizji ojców Redemptorystów, jedynej niekontrolowanej przez układ III RP, wyszły na ulice tysiące ludzi. Domagają się, jak za komuny, wolności słowa, likwidacji cenzury, prawa do referendum. Pacyfikację wspomagają sądy i sterowana ręcznie, jako „niezależna”, prokuratura. Wyroki skazujące za głoszenie opinii i poglądów, parasol ochronny nad ludźmi władzy i ich aferami. Cel - łamać opór niepokornych, pacyfikować rosnące niezadowolenie. Restauracja modelu postkomunistycznego państwa przez III RP ułatwia pacyfikację narodu, a w konsekwencji prowadzi do petryfikacji. To słowo oznacza w praktyce takie zabetonowanie „porządku” społeczno-politycznego, aby zapewnił władzy długie i bezpieczne panowanie. Dla lumpenelit III RP petryfikacja staje się koniecznością, im bardziej odsłaniają się kulisy tragedii smoleńskiej, a tym samym groźba odpowiedzialności politycznej oraz karnej. „Smoleńscy zakładnicy” już usłyszeli słowa wypowiedziane w Brukseli o dwóch eksplozjach w samolocie, nim uderzył on w ziemię. Ciekawe, że na kolejny temat zastępczy wybrano „reformowanie” państwa z perspektywą aż 20-30 lat. Jeżeli podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat, na wyraźne życzenie Niemiec, ma być troską o przyszłą Polskę, to wizję tę należy uzupełnić Polską bez ludzi młodych, którzy stale będą uciekać w poszukiwaniu lepszego życia. Zmiana niekorzystnych trendów demograficznych nie zacznie się przecież od wydłużenia wieku emerytalnego, tylko od poważnej polityki prorodzinnej, a takiej nie zaplanowano. W starym dowcipie pytał Gierek ludzi – „pomożecie?پh Odpowiedź przychodzi jak echo, po latach – „to umierajcie przed 67 rokiem życia. Jarosław Kaczyński zapowiedział likwidację tej reformy, oczywiście jak wygra wybory. Pomożecie?

Wojciech Reszczyński

Andrzej Nowak, autor piosenki "Urodziłem się w Polsce": "Piosenkę tę pisałem z radością i potrzebą podziękowania za to, że jestem Polakiem" "Super Express" publikuje rozmowę z Andrzejem Nowakiem, legendarnym liderem zespołu TSA, obecnie grającym z zespołem "Złe Psy". To właśnie utwór tej grupy, zatytułowany "Urodziłem się w Polsce", został odrzucony przez Radio Opole pod zarzutem, że jest to utwór "szowinistyczny". O sprawie - pokazującej, dokąd prowadzi nas nienawiść części naszego establishmentu do Polski - PISZEMY TU. W rozmowie z "SE"Andrzej Nowak stwierdza:

Teraz wszyscy mówią już coś innego, ale po rozmowie w Radiu Opole mój menedżer otrzymał odpowiedź, że piosenka jest niszowa, szowinistyczna, ksenofobiczna, nacjonalistyczna i tak dalej. Kiedy wyraziliśmy powątpiewanie w jego interpretację, pan z radia się zdenerwował i stwierdził, że nikt nie będzie wchodził w jego kompetencje i narzucał mu, co ma puszczać, a czego nie. Zdaniem Nowaka - "to jakiś totalnie bzdurny zarzut!":

Przyznam, że źle odbieram to, że po 20 latach niepodległości utwór, w którym ktoś deklaruje, że kocha Polskę, ktoś może odbierać, jako nacjonalistyczny, a nie normalny. Po tylu latach, które spędziłem na emigracji, z dumnie podniesioną głową, kiedy na każde pytanie o narodowość odpowiadałem, że jestem Polakiem... Teraz mam się wstydzić tego u siebie? Piosenka powstała w nocy. Wstałem, napisałem ją z serca. Chciałem w niej podsumować lata za granicą, podziękować mojemu ojcu i matce za to, jak mnie wychowali. Za to, że ojciec przelewał krew za Polskę. Podziękować setkom tysięcy takich jak on, a nie szeroko znanych bohaterów. Nie ma sensu pisać o kraju otulonym mgłą z szumem zboża i brzóz. O takich sprawach warto pisać prosto. Co ktoś, dla kogo jest to szowinistyczny tekst, może, zatem wiedzieć o patriotyzmie? Nowak tak tłumaczy szerszy kontekst sprawy:

Reakcję na ten utwór postrzegam w dużej mierze, jako wyraz takiego kompleksu, że wszystko, co polskie, co nasze, musi być gorsze lub podejrzane. Jak ciuchy to zagraniczne? Jak auto to niemieckie? Jak głupia gęś na targu ma 18 kg, to musi być niemiecka (śmiech). Wielu ma to wbite do głów. Dla mnie moje i najpiękniejsze jest to, co jest w moim domu, w mojej ojczyźnie. Drzewa, łąki, nie mówiąc już o dziewczynach. Dlaczego mam się tego wstydzić i zachwycać się cudzym? Pisałem tę piosenkę z radością i potrzebą podziękowania za to, że jestem Polakiem. Nie mamy się czego wstydzić. A my dziękujemy i za piosenkę, i za te słowa. Sil Zespół wPolityce.pl

Ewa Kopacz o Smoleńsku: „Nie mam sobie nic do zarzucenia”. Okazuje się, że minister zdrowia pojechała do Moskwy, jako… opiekunka Marszałek sejmu i była minister zdrowia Ewa Kopacz w „Sygnałach Dnia” w Polskim Radiu skarżyła się na krzywdzące opinie na jej temat ze strony części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej:

Zawsze zastanawiam, kiedy słyszę te nie zawsze sprawiedliwe i krzywdzące w większości opinie, i dochodzę do wniosku jednego, że polemika na ten temat z mojej strony byłaby polemiką, która krzywdziłaby tych, którzy i tak zostali skrzywdzeni, no, bo oni i tak stracili najwięcej, stracili swoich bliskich. Więc ja mogę się kierować tak po ludzku tylko i wyłącznie współczuciem, współczuciem takim szczerym, płynącym z serca, bo wiem, ile przeżyli, bo tam byłam, tam były te rodziny, wiem, ile ich to kosztowało, więc nie kierowałam się tam żadną polityczną historią wtedy, kiedy podejmowałam taką decyzję, proszę mi wierzyć. Ja tam pojechałam przede wszystkim, jako człowiek, jako człowiek, jako lekarz taki kierujący się odruchem. Nikt mnie do tego nie zmuszał. W odniesieniu do słów Beaty Gosiewskiej, która mówiła o „odpowiedzialności drugiej osoby w państwie” za to, co wydarzyło się w Moskwie w czasie sekcji zwłok, marszałek stwierdziła:

Druga osoba w państwie jest niezaprzeczalnie wyborem oczywiście parlamentu. I proszę mi wierzyć, niech każdy bierze odpowiedzialność za to, co w życiu zrobił. Ja nie mam się, czego wstydzić. I wreszcie najważniejszy wątek:

- A czy rosyjscy lekarze patolodzy czynili wszystko zgodnie ze sztuką medyczną? Przecież obserwowała to pani.

- Ja pojechałam tam opiekować się rodzinami i chciałabym, żeby nikt o tym nie zapominał, że moja rola była bardzo określona. Ja pojechałam po to, żeby ci ludzie, którzy zapominali bardzo często o tym, że trzeba zjeść, że trzeba się chwilę przespać, że nie można wiecznie w stresie żyć, że trzeba dojechać do tego prosektorium z hotelu, w którym dość odlegle był położony od tego miejsca. I tę opiekę sprawowałam. Proszę mi wierzyć. I sądzę, że ci, którzy tam byli, a mieli kontakt ze mną ci, którzy niekiedy w środku nocy, pierwsza, druga w nocy spotykali się po takim ciężkim dniu, oni mają swoją opinię na ten temat. Okazuje się, że Ewa Kopacz była tam tylko do opieki nad rodzinami! A na spotkaniu 13 kwietnia z Władimirem Putinem, na którym zrezygnowano z pomocy międzynarodowej była prywatną osobą czy najwyższym przedstawicielem polskiego rządu? A może opiekunką ministra Arabskiego?

Znp, radio.com.pl

Gowin: decyzja w sprawie powrotu wraku TU-154 do Polski "zależy od jednego człowieka na świecie, od Władimira Putina” „W maju jadę do Moskwy, będę rozmawiał o wraku Tu-154 i jego powrocie do Polski”- deklaruje minister sprawiedliwości Jarosław Gowin, gość Kontrwywiadu RMF FM.

„Sprawę wraku prezydenckiego tupolewa od dawna stawiamy na ostrzu noża, musimy jednak mieć świadomość, że w Rosji takie decyzje zapadają na najwyższym szczeblu”.

„Głos polskiego rządu w sprawie wraku będzie jednoznaczny, ale decyzja zależy od jednego człowieka na świecie, od Władimira Putina”.

„Rosjanie nieraz już deklarowali powrót wraku. Dziś już widzimy, ile są warte takie deklaracje”- dodaje.

„Mam poczucie, że wszyscy popełniliśmy wiele błędów przed katastrofą Tu-154. Moralnie to nie do przyjęcia, że polscy politycy poruszali się samolotami niegwarantującymi minimum bezpieczeństwa”. Jarosław Gowin w "Kontrwywiadzie RMF", 4 kwietnia 2012 r. Zespół wPolityce.pl

Lech Wałęsa ma rację. Front w sprawie Smoleńska nie przebiega - i nigdy nie przebiegał - między państwami Kilka dni temu Lech Wałęsa, komentując rozwój wydarzeń wokół śledztwa smoleńskiego, w tym żądanie powołania międzynarodowej komisji śledczej, stwierdził:

Co tu można więcej wyjaśnić, absurdy na absurdach, absurdami poparte. Jeśli zdenerwują stronę rosyjską i oni ujawnią rozmowy telefoniczne, no to zobaczymy, jak ci ludzie będą wyglądać. Ja się dziwię, że Putin i inni jeszcze nie wkurzył się i nie pokazał prawdę o tym, kto jest sprawcą i jak to się naprawdę stało. Wałęsę wzywającego bratnią pomoc potraktowano nieco anegdotycznie. Ot, kolejny greps lekko egzotycznej maskotki salonu przyozdobionej noblem i "legendą". Niesłusznie jednak. Lech Wałęsa - chyba nieświadomie - doprowadził do logicznego końca stanowisko, które po cichu - a czasem i trochę głośniej - podzielają polskie władze i duża część polskiego establishmentu. Stanowisko (nie tyle faktograficzne, co postulatywne), które da się sprowadzić do prostego twierdzenia: winni są Polacy, przede wszystkim piloci, niewykluczone, że sam Lech Kaczyński, a wszelkie "ponadnormatywne" dociekanie prawdy to pieniactwo. Ponieważ takie samo zdanie ma Kreml, to logicznie patrząc, Rosjanie są sojusznikami, z którymi wspólnie należy utrzymywać spokój w Warszawie. Oczywiście, publicznie nikt Moskwy na pomoc w sytuacjach krytycznych nie wzywa, bo nie wypada. Ale też nikt niczego od Moskwy nie wymaga, o jakimkolwiek wyrywaniu prawdy już nie wspominając. W sumie Moskwa to sojusznik, tak teoretyczny, jak i faktyczny, polskich władz w utrzymaniu - opartego na jawnym fałszu - status quo. W jakimś sensie to układ, w którym władze w Warszawie są zakładnikami Moskwy, bo przecież Moskwa może Smoleńskiem zmieść Tuska, jeśli zechce w jednej chwili, a Tusk Moskwie wiele zrobić nie może, bo sam by poległ. Ale w słowach Wałęsy jest coś więcej. Jest w nich ukryta teza, że tak naprawdę z Moskwą o prawdę w sprawie 10/04 zmagają się nie polskie władze i polskie instytucje, ale wyłącznie Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz, ich polityczne zaplecze, grupka dziennikarzy oraz kilka milionów Polaków. Po jednej stronie konfederacja smoleńska, po drugiej - razem Moskwa i władze w Warszawie. To teza bezdyskusyjnie prawdziwa. Bo niemal wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się w sprawie Smoleńska, dowiedzieliśmy się wbrew albo pomimo państwa, a nie dzięki niemu, ewentualnie dzięki uczciwym jednostkom wewnątrz instytucji. Słowa Wałęsy są objawem niepokoju, że obrońcom makowsko-millerowskiej scenografii kryjącej faktyczny przebieg wydarzeń pozostała już tylko naga przemoc, oparta na gigantycznej przewadze instytucjonalnej. Innym może się wydawać, że to bardzo wiele, ale Wałęsa wie, że to jednocześnie bardzo mało. Dlatego, korzystając ze swojej niezaprzeczalnie autentycznej intuicji politycznej, wzywa on Moskwę na pomoc. Czy Moskwa z pomocą pospieszy? Nie sądzę. Jest w jej interesie podtrzymywanie tego, co jest - a więc sytuacji, w której rząd z niepokojem, niepewnością, ale i z nadzieją patrzy na Wschód. Z powodów oczywistych. My dziś z nadzieją patrzymy na Krakowskie Przedmieście. Że jednak Polacy przyjdą 10 kwietnia. Że Ty, Ty i Ty przyjdziecie. Przychodzenie - a nie tylko klikanie - wciąż ma swoją wagę. Jacek Karnowski

Nasz wywiad. Prof. Legutko: "Rozważania o katastrofie smoleńskiej traktowane są, jako akt wymierzony w polski rząd i w Rosję" Jest Pan jednym z organizatorów drugiego wysłuchania publicznego na temat katastrofy smoleńskiej, które odbyło się 28 marca w Parlamencie Europejskim. Jakie są najważniejsze wnioski, płynące z tego wydarzenia? Podstawowym wnioskiem jest przekonanie o rosnącej świadomości Polaków, że sprawa katastrofy smoleńskiej jest całkowitą porażką polskiego rządu. Charakterystyczne jest, że po upadku tez raportów MAK i Jerzego Millera nie powstało w to miejsce jakieś nowe kłamstwo, nie ma dodatkowych wrzutek, choć to przecież było dawniej takie proste, choćby całkowicie zmyślone „tak lądują debeściaki”, za które nikt do tej pory nie odpowiedział. Po skruszeniu fundamentów kłamstwa smoleńskiego nikt, przynajmniej do tej chwili, nie stara się już ich ratować. Zamiast kolejnych oszustw medialno – politycznych mamy przekaz „zostawmy to już, to było dawno”. To objaw słabości. Musimy ją wykorzystać. Podstawowy wniosek po drugim wysłuchaniu jest taki, że mamy szansę i że to my jesteśmy dzisiaj w ofensywie.

Jaki cel przyświecał organizatorom wysłuchania? Co chcieli Państwo osiągnąć? Cel bezpośredni to wsparcie petycji złożonej w PE o uruchomienie międzynarodowego śledztwa w sprawie katastrofy. Niedawno została ona uznana za dopuszczalną przez koordynatorów Komisji Petycji, wbrew socjalistom i Europejskiej Partii Ludowej, inspirowanych przez Platformę Obywatelską. Mimo statusu dopuszczalności petycja ta może zostać unieszkodliwiona – czyli, mówiąc żargonem – „zamknięta”. Tak w każdym razie mówią głośno największe grupy parlamentarne. Byłaby to decyzja bez precedensu, całkowicie sprzeczna z obowiązującymi zasadami, lecz nie da się wykluczyć, że właśnie ona będzie podjęta. Kolesiostwo polityczne jest w PE zjawiskiem jeszcze bardziej rozpowszechnionym, niż w parlamentach narodowych, a zasady bez wsparcia większościowego nie mają tutaj żadnej mocy. Wysłuchanie ma temu kolesiostwu trochę przeszkodzić.

Czy podejmą Państwo kroki zmierzające do tego, by w PE katastrofa smoleńska stała się przedmiotem debaty plenarnej? Wiem, że takie próby były podejmowane w przeszłości. Wszystko będzie zależało od dalszych losów złożonej petycji. W scenariuszu optymalnym w Komisji Petycji mógłby powstać projekt rezolucji, który następnie trafiłby na obrady plenarne. Wiemy, że Platforma Obywatelska wraz z głównymi siłami w EPP [European People's Party-przyp.red.], zwłaszcza prorosyjskimi, zrobią wszystko, by do tego nie dopuścić.

Wielu krytyków tego typu przedsięwzięć zwraca uwagę, że takich wysłuchań w PE są setki. Czy to zorganizowane przez Państwa było relacjonowane przez zachodnie media? Czy dostrzega Pan w ogóle zainteresowanie tą sprawą? Sprawie towarzyszy rosnące zainteresowanie, choć nadal jest ono zbyt małe, by mogło być istotnym wsparciem, ale to zainteresowanie trzeba stale wypracowywać. Podstawowe przeszkody są natury politycznej. Rozważania o katastrofie traktowane są, jako wymierzone w polski rząd Donalda Tuska i w Rosję. Jedno i drugie jest w EU pod ochroną. Gdyby postrzegano ten temat, jako wymierzony w rząd Victora Orbana i w Stany Zjednoczone, wtedy katastrofa byłaby na ustach wszystkich polityków Unii i we wszystkich mediach.

Jaka jest w ogóle, Pana zdaniem, szansa na to, aby sprawa katastrofy smoleńskiej i jej wyjaśnienia stała się przedmiotem zainteresowania międzynarodowych instytucji i naszych zachodnich sojuszników? Czy, mówiąc wprost, trzeba liczyć na zmianę władzy w Polsce i dojście Mitta Romney'a do władzy w USA, żeby coś się ruszyło w tej sprawie? Nie ma się, co łudzić – koniunktura międzynarodowa jest istotna. Dla innych państw podejmowanie wątku katastrofy smoleńskiej jest kwestią taktyki politycznej, a nie umiłowania prawdy i sprawiedliwości. Ale dla Polski musi to być bezwarunkowy priorytet, bo tylko w ten sposób możemy uzyskać międzynarodową wiarygodność. Obecny rząd skompromitował się w sprawie śledztwa nie tylko w Polsce, ale i w oczach zagranicznych polityków. Jest niewiarygodny i niepewny, dlatego nie jest i nie będzie w stanie uruchomić jakiegokolwiek międzynarodowego zainteresowania, gdyby nagle sam zechciał takiej pomocy poszukać. Oględnie mówiąc na taką zmianę się nie zanosi, więc zmiana rządu w Polsce jest warunkiem wstępnym i koniecznym.

Czy mógłby się Pan podzielić osobistą refleksją na temat nowych faktów, które pojawiły się podczas wysłuchania? Czy przekonują Pana wyliczenia naukowców i czy podziela Pan ich wątpliwości, co do ustalonych przyczyn katastrofy? Nie dysponuję warsztatem naukowym, na podstawie, którego mógłbym poprzeć bądź odrzucić tezy naukowców z USA. Ich pozycja i dorobek naukowy każą odnieść się do ich twierdzeń z szacunkiem. Oczekiwałem, że reakcją na te prace będą jakieś kontr-ekspertyzy, które wskażą ewentualne błędy metodologiczne lub uzasadnią inne twierdzenia. Dotychczas tego drugiego głosu nie ma. Jedyną reakcją na prace naukowe i ich upublicznienie były bluzgi kilku zagończyków partii rządzącej, którzy wysyłali Antoniego Macierewicza do szpitala psychiatrycznego. Ale ta mieszanina chamstwa i tchórzostwa cechująca tę reakcję traci w oczach swoją siłę, jeszcze niedawno wyraźną. Coraz więcej ludzi, jeszcze nie tak dawno uległych sile rządowej propagandy, dochodzi do wniosku, że tak naprawdę niewiele wiemy o przyczynach katastrofy. Argumenty naukowców zostały początkowo zbyte bezczelną kpiną. Teraz już się je tylko przemilcza. Czytamy także, i to jest krzepiące, że znaczna ilość polskich uczonych, pracujących w kraju, chce się w takie badania zaangażować. Na razie instytucje akademickie utrudniają im to jak mogą – co zapewne trafi do annałów jako przykład haniebnego serwilizmu środowiska naukowego – ale coś zaczyna się zmieniać. Zresztą, kiedy zmiana stanie się wyraźniejsza, wielu uczonych, dzisiaj milczących, zacznie w odruchu konformizmu i koniunkturalizmu głośno deklarować, że oni zawsze domagali się rzetelnych badań katastrofy.

Czy PiS  stoi na stanowisku, że przyczyną katastrofy smoleńskiej był udział osób trzecich? (mówił o tym wyraźnie prezes PiS Jarosław Kaczyński) Czy to oficjalne stanowisko partii? W sprawie przyczyn tragedii smoleńskiej nie ma czegoś takiego, jak oficjalne stanowisko partii. Takich spraw się nie dekretuje. Stanowisko wyłania się w sposób naturalny. Hipoteza świadomego sprawstwa w podobnych przypadkach musi być zawsze rozważana, jako pierwsza i obowiązuje dopóki nie zostanie wykluczona. U nas było odwrotnie. Już kilka minut po katastrofie zaczęła obowiązywać kategoryczna wersja wykluczająca świadome sprawstwo. Takie absurdalne postawienie sprawy musiało wśród osób myślących uczciwie zrodzić odruch sprzeciwu i sceptycyzmu. Na razie mamy ciągle mało danych wynikających z ich niedostępności, a więc mocnej hipotezy pozytywnej nie da się jeszcze postawić. Ale przecież posunęliśmy się już do przodu, głównie dzięki inicjatywom komisji Antoniego Macierewicza. Wiemy, że w kluczowych wątkach interpretacja raportów rosyjskiego i polskiego jest – mówiąc delikatnie – mocno nieadekwatna. I to nie jest oficjalne stanowisko partii Prawo i Sprawiedliwość, lecz stanowisko wszystkich inteligentnych i przyzwoitych ludzi w Polsce. Dziękuje za rozmowę. Rozmawiał Artur Bazak

Czy już mamy koalicję PO-PSL-Ruch Palikota?

1. Wczoraj zapracowany Premier Tusk znalazł 2 godziny czasu na spotkanie z klubem Ruchu Palikota, żeby zabiegać o jego poparcie dla projektu ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67 lat. Sam Palikot postawił przynajmniej na razie niezbyt wygórowane żądania w zamian za to poparcie. Chodzi o podniesienie progów dochodowych upoważniających do pomocy społecznej, uruchomienie tzw. funduszu żłobkowego w kwocie 250 mln na wsparcie samorządów w tworzeniu nowych miejsc w żłobkach i wreszcie zapewnienie corocznych badań okresowych dla ludzi powyżej 60 roku życia, znajdujących się na rynku pracy. Wydaje, że przynajmniej dwa z nich (wsparcie dla żłobków i badania lekarskie) nie wymagają zaangażowania jakiś ogromnych dodatkowych środków budżetowych i są w związku z tym dla Tuska do zaakceptowania, a więc porozumienie z Ruchem Palikota jest dosyć blisko. Oczywiście na razie nie można mówić o formalnej koalicji PO-PSL z Ruchem Palikota, ale na wsparcie w Parlamencie, rządzący będą mogli liczyć. Zresztą takie wsparcie dla Platformy ze strony posłów Ruchu Palikota już można zaobserwować w komisjach sejmowych, a czasami także podczas głosowań na sali plenarnej.

2. Poparcie dla podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat ze strony Ruchu Palikota jest dla tej formacji trudne, bo przez pierwsze 6 miesięcy w Sejmie, próbowała ona uchodzić za szalenie prospołeczną. Posłowie tej partii z trybuny sejmowej zajmowali się w zasadzie tylko dwoma sprawami albo atakowali kościół i księży albo też próbowali się zajmować losem ludzi biednych i potrzebujących. Głosowanie za podwyższeniem wieku emerytalnego w sytuacji, kiedy jest temu przeciwne ponad 90 % dorosłych Polaków dla partii, która próbuje budować swoje prospołeczne oblicze, ma w sobie coś z działania samobójczego, ale pęd jej lidera do władzy jak widać będzie się odbywał za każdą cenę.

3. Tusk zresztą już od expose, wykonuje gesty, ale także i posunięcia w praktyce, które mają być sygnałem dla Palikota, że niektóre jego antykościelne postulaty mogą być przez ten rząd realizowane. Najgłośniejszą akcją w tym zakresie, jaką ekipa Tuska chce przeprowadzić, jest likwidacja Funduszu Kościelnego. Ni z tego niż owego propozycję w tym zakresie stronie kościelnej złożył minister Administracji i Cyfryzacji Michał Boni i zrobił to w taki sposób, aby biskupów postawić pod ścianą. Wcześniej niż stronie kościelnej swoje propozycje przekazał mediom. Trudno powiedzieć jak potoczą się losy propozycji zastąpienia Funduszu Kościelnego, dobrowolnym odpisem w wysokości 0,3% od podatku dochodowego, ale nie ulega wątpliwości, że jest to gest Tuska w stronę Palikota. Podobnie zapewne zostanie odebrane, zobowiązanie ministra obrony Siemoniaka przez Tuska do zmniejszenia liczby kapelanów w wojsku czy też na razie próba wyłączenia lekcji religii z ramowych programów nauczania do szkolnych programów nauczania, co może oznaczać, że te lekcje samorządy będą musiały finansować z własnych środków.

4. Jednocześnie Palikot prowadzi akcję podbierania posłów Platformie. Jeden z tych transferów już się dokonał. Poseł Gibała, szef struktur Platformy w Krakowie i jednocześnie siostrzeniec ministra Gowina, zasilił klub Ruchu Palikota. Kolejne przejścia posłów Platformy, Palikot zapowiada po świętach i jeżeli się one dokonają, to koalicja PO-PSL może już nie mieć większości w Sejmie. Jeżeli tak się stanie to zapewne Palikot dopiero wtedy postawi, twarde warunki, udzielania wsparcia temu rządowi. Tak czy inaczej dla posłów Platformy, którzy mienią się być konserwatystami, idą trudne czasy. Zawsze odżegnywali się od współpracy z Palikotem, a w najbliższym czasie dalsze rządzenie Platformy nie będzie możliwe bez wsparcia Palikota. Zbigniew Kuźmiuk

Euroforsowanie Jak nie wiadomo, o co chodzi, może chodzić o wysokie stanowisko w strukturach unijnych Niespokojnie musiał zareagować premier Donald Tusk, który jak łaszący się kot chce się przypodobać Brukseli, na oświadczenie Marka Belki, prezesa Narodowego Banku Polskiego, że “do strefy euro Polska nie ma się co pchać przynajmniej przez ładnych parę lat”. - Dziś patrzymy na to bardziej trzeźwo, widząc niebezpieczeństwa – powiedział Belka - bo najpierw wyzwala się boom nie do utrzymania, potem się to przekształca w twarde lądowanie. Prezes NBP powinien na ten temat teraz milczeć, ale on, dawanym zwyczajem, zaczął gadać, bo to lubi – dochodzą głosy z gmachu w Alejach Ujazdowskich. Gdyby był ministrem, Tusk wyrzuciłby go prawdopodobnie z rządu na zbitą twarz, za wywoływanie wyjątkowo trefnego tematu, w tym czasie, kiedy nawarstwiło się tyle trudnych spraw nie do rozwiązania. Według sondaży Centrum Badania Opinii Społecznej, prawie 70 proc. ludzi źle ocenia rząd, niewiele mniej źle ocenia samego premiera.

Pytanie może brzmieć:, “kiedy”, ale nie - “czy” A Bruksela patrzy i notuje, czy Tusk, który się kryguje, że nie myśli o eurostanowisku, nie mierzy czasem za wysoko, chcąc w przyszłości zastąpić przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Barroso? Dążenie Polski do przyjęcia euro, mimo że, jak to ujął Belka: “strefa euro znajduje się w remoncie”, dla Brukseli nie jest bez znaczenia, toteż ekipa Tuska do euro dąży. Niech nikt nie zawraca Polakom głowy, że można byłoby w tej sprawie zrobić referendum, bo takie podpisaliśmy dokumenty, że nie wchodzi ono w grę. Wstępując do Unii Europejskiej Polska nałożyła na siebie obowiązek przyjęcia wspólnej waluty euro (art. 4 Traktatu Akcesyjnego). Termin zależy od momentu, w którym spełnimy odpowiednia kryteria. Można natomiast spytać o datę przyjęcia wspólnej waluty. W tej chwili takie pytanie raczej byłoby bezprzedmiotowe, ponieważ prawdopodobna odpowiedź brzmiałaby, że tę przykrość trzeba odsunąć na sto lat. Każdy zdaje sobie sprawę, widząc, co się dzieje w strefie euro, że nie wiadomo jeszcze na jak długo, od wspólnego pieniądza Polacy powinni być jak najdalej.

Rządzą nami hi, hi... historycy Tylko Dania i Wielka Brytania korzystają ze specjalnych klauzul, (które sobie wywalczyły) i mają możliwość nieprzyjmowania euro w ogóle, jeśli tego nie zechcą. Szwecja, która do tej pory nie ma wspólnej waluty, działa na zasadach państwa wariata - udaje, że nie spełnia jakiegoś kryterium, raz jednego, raz drugiego i szczęśliwie pozostaje przy swojej szwedzkiej koronie. Belka swoją opinią o podchodzeniu do przyjęcia euro przez Polskę, jak do jeża, przywołał wypowiedź szefa Parlamentu Europejskiego Martina Schultza, który po spotkaniu z Tuskiem na unijnym szczycie wypalił, że “rok 2015 będzie terminem przystąpienia Polski do eurostrefy, zaznaczając, że “to doskonała wiadomość dla strefy euro, która Polski potrzebuje”. A po co? Żeby nas zjeść – odpowiedział niemały chór ekonomistów znad Wisły: my się nie damy! Do przyjęcia euro potrzebny jest konsensus społeczny, mowy o nim teraz w Polsce nie ma. Przypomniano, że Tusk kiedyś sypał głupimi wypowiedziami o przyjęciu euro, a to w 2011 r., a to w 2013 r. Ekonomiści naśmiewają się, że rządzą nami hi, hi... historycy, którzy nie mają pojęcia o gospodarce.

Przewodniczący PE Schultz: coś źle zrozumiałem... Martin Schultz tłumaczył, że rozmawiając z polskim premierem, chyba coś źle zrozumiał i przepraszał za zrobienie zamieszania, ale chciał przecież dla Tuska jak najlepiej. - Celem mojej wypowiedzi - sumitował się przewodniczący PE - była obrona interesu Polski. Chodziło o to, żeby Tusk został włączony w negocjacje i uczestniczył we wszystkich szczytach euro. - Uważałem, że skoro szef polskiego rządu deklaruje przyłączenie się do strefy euro już w 2015 r., zabiegi o to, by znalazł się w unijnym centrum decyzyjnym, mogły być łatwiejsze. Jak wiadomo, Tusk się zarzekał, że jeżeli Bruksela Polskę zignoruje, paktu fiskalnego zwiększającego dyscyplinę budżetową w strefie euro nie podpisze. Bruksela Polskę zignorowała – Tusk i tak pakt podpisał i ogłosił kolejny sukces. Będzie nas to kosztować.

- Polskiego premiera, bardzo, ale to bardzo poważam – mówił Schultz, widziałem jego aktywność w negocjacjach na unijnym szczycie, by powstał pakt fiskalny. Takiego człowieka Bruksela i Strasburg powinny cenić, ja cieszę się z tego, że Polska jest w stanie dołączyć w przewidywanym czasie do strefy euro.

Rosati dla agencji Bloomberg Tymczasem Tusk wolałby, żeby podobnie jak Belka - Schultz raczej milczał niż gadał. Mówił: przewodniczący Parlamentu Europejskiego jest przyjacielem Polski, może aż za bardzo... To znaczy, życzy nam aż takiego tempa... Założył..., że większość czy część kryteriów, jakie decydują o przyjęciu do strefy euro, powinniśmy osiągnąć w 2015 roku. Słowa premiera o nadmiernym miłowaniu Polski przez Schultza znalazły się natychmiast w gazetach. Sprawa wejścia Polski do strefy euro, mimo że ta strefa, jak to sformułował Belka, znajduje się w remoncie (w domyśle, który nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle się skończy), dla Brukseli nie jest drugoplanowa. Dariusz Rosati, obecnie członek Platformy Obywatelskiej, szef sejmowej Komisji Finansów Publicznych, też dobrze o tym wie, ale dyplomatycznie zwierzył się dziennikarzowi Agencji Bloomberg, że Polska może zacząć się ubiegać o przyjęcie euro w 2016 r.

– Do tego celu powinniśmy zmierzać – oświadczył poważnie, ponieważ korzyści wynikające z posiadania wspólnej waluty przyczynią się do wzmocnienia polskiej gospodarki. Przyjęcie euro stanie się na pewno głównym tematem następnych kampanii wyborczych w Polsce, zarówno do Parlamentu Europejskiego (2014 r.), jak i do Sejmu (2015r.) – podkreślił.

Wąż walutowy? Niech połyka innych Jeśli tak, Polska powinna przystąpić już w przyszłym roku do Mechanizmu Kursów Walutowych tzw. węża walutowego, badającego stabilizację kursu rodzimego pieniądza. Powinna w nim wytrwać przez dwa lata bez większych napięć. W tym czasie zakazana byłaby samowolna dewaluacja krajowej waluty względem euro. Owa “wężowa poczekalnia” ustalona została w Maastricht dla tych krajów, które chcą euro. Spisane tam zostały kryteria konwergencji (zbieżności). Miały dotyczyć wszystkich krajów aspirujących do Eurolandu. Praktycznie bywało różnie, każdy już wie, że m.in. Grecja kryteriów zbieżności nie spełniała i wiadomo, że mimo to do strefy euro została przyjęta. Mało tego, zapisów z Maastricht nie uwzględniały nawet Niemcy i Francja! Polska za rok, dwa, a nawet cztery lata, będąc w przedpokoju MKM, pchałaby się wprost na gospodarczą szubienicę, ponieważ usztywnienie kursu uniemożliwia wykorzystanie kursu na rzecz stabilizacji koniunktury. Kryteria konwergencji obejmowały m.in.: niską inflację (zbliżoną do trzech państw członkowskich o najbardziej stabilnym poziomie i najniższych cenach), deficyt sektora instytucji rządowych i samorządowych, a utrzymać w ryzach 3 proc., niskie stopy procentowe utrzymywane na mierniku obligacji skarbowych (nie powinny przekraczać stopy procentowej trzech państw o najniższych i stabilnych stopach (jak w przypadku inflacji).

0,5 PKB – deficyt “mało kto da radę” Na mocy paktu fiskalnego, podpisanego niedawno przez premiera Tuska, który jest ponadnarodową, międzyrządową umową, państwa tracą część swoich kompetencji. Wacław Klaus, prezydent Czech, opierając się paktowi, powiedział, że unia fiskalna absolutnie mu nie odpowiada, ponieważ dąży do likwidacji suwerenności państw. - Już utworzenie unii monetarnej było tragicznym błędem, o czym dzisiaj już wszyscy wiedzą – stwierdził, a teraz mamy pakt fiskalny niezwykle trudny do zaakceptowania”, jeśli nie państwa spoza strefy euro, podpisując ten dokument, w gruncie rzeczy nie mają nic do powiedzenia. Wśród 27 unijnych krajów paktu nie podpisały Czechy i Wielka Brytania. Pakt fiskalny wejdzie w życie na początku przyszłego roku, jeśli zostanie ratyfikowany przez parlamenty. Według brukselskiego, międzyrządowego dokumentu, dług publiczny ma się kształtować poniżej 60 proc. (tak jak w kryteriach z Maastricht). Deficyt budżetowy obejmujący m.in. budżet państwa, budżety samorządów, także ubezpieczeń społecznych, może wynosić tylko 0,5 proc. PKB. Dla takiego państwa jak nasze – to deficyt nie do osiągnięcia. Aż takie ograniczenie deficytu wstrzymałby rozwój w wielu dziedzinach i wymusiło niewyobrażalne cięcia w wydatkach socjalnych. Jak burzliwa będzie dyskusja nad ratyfikacją paktu fiskalnego w polskim Sejmie, trudno sobie nawet wyobrazić.

Premier robi, co chce Przypomnijmy, że na koniec ub. roku deficyt w sektorze finansów publicznych był jedenaście razy wyższy (wynosił 5,6 proc.), a i tak nie wystarczyło, na wkład własny, niezbędny dla wsparcia środków unijnych, np. żeby budować drogi. Sankcje za przekroczenia mają spadać na niesubordynowanych automatyczne i mają wynosić do 0,1 proc. PKB. Kary orzeknie unijny Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu. Premier Tusk podpisał, w zasadzie przez nikogo nieupoważniony, dokument regulujący procedury postępowania przed TS przeciw państwom, które naruszają reguły paktu fiskalnego. Z wnioskami na takie państwo może wystąpić do Luksemburga zarówno Komisja Europejska, jak i jakieś państwo, które ratyfikowało pakt i uzna, że któreś inne prowadzi nieodpowiedzialną politykę budżetową. Zrobił się niemały szum, kiedy się okazało, że Rada Ministrów treść dokumentu znała tylko pobieżnie, ministrowie Tuska otrzymali go dwa dni przed podpisaniem przez premiera. Nie było formalnej zgody na jego parafowanie. W każdym razie uchwały RM w tej sprawie nie ma. Donald Tusk poszedł po bandzie, dokument nie był również konsultowany z Sejmem ani z żadną komisją sejmową. Wiesława Mazur

Deprecjacja złotego środka Israel Joszua Singer, brat bardziej znanego Isaaca Bashevisa Singera napisał m.in. dwie tzw. rodzinne sagi: jedną pt. "Bracia Aszkenazy" opisującą dzieje łódzkiej żydowskiej rodziny i drugą zatytułowaną "Di miszpoche Karnowski" (Singer pisał w jidysz), czyli "Rodzina Karnowskich" przedstawiającą losy Żydów niemieckich. O Karnowskich z Wielkopolski wiadomo było, że są uparci i przekorni, a jednocześnie to mędrcy, uczeni, bar­dzo zdolni ludzie. Wiedzę wyrażały ich wysokie czoła i czarne jak wę­giel oczy, głębokie, niespokojne; upór i krnąbrność — wydatne, zbyt duże nosy, znamionujące na ich szczupłych twarzach ironię i zuchwałość. Z powodu tego uporu nikt z tej rodziny nie został rabinem, mimo że łatwo to mogli osiągnąć opisywał swoich bohaterów Singer, co przytaczam jedynie, jako ciekawostkę, bo przecież z faktu, że w Polsce nadal mieszka ok. tysiąca osób o tym nazwisku wcale nie wynika, że mieliby oni coś genetycznie wspólnego z tymi powieściowymi „bardzo zdolnymi ludźmi”. Tak samo jak nie należy wyciągać zbyt daleko idących wniosków z faktu, że tytułowy bohater najbardziej znanej powieści noblisty Isaaca Bashevisa (brata Israela Joszuy) pt. "Sztukmistrz z Lublina" nazywał się Jasza Mazur. Nb. kiedy byłem małym chłopcem itd. "hej..." mój nieskażony jeszcze spiskowymi teoriami patriotyzm kazał cieszyć się nawet na widok każdego z polska brzmiącego nazwiska na hollywoodzkich produkcjach, gdzie takich Bronskych, Kaminskych i innych Polanskich było całkiem sporo. Ale co tam nazwisko, skoro w Polsce rokrocznie średnio kilkanaście tysięcy osób je zmienia (zapewne na ładniejsze i bardziej szlachecko brzmiące stąd pod tym względem z roku na rok na pewno szlachetniejemy, przykład idzie zresztą z góry skoro mamy nawet posła tfu... posłankę, który nie tylko zmienił nazwisko na ładniejsze, ale również płeć z „brzydkiej” na „piękną”) natomiast w przypomnianej na wstępie powieści możemy przeczytać ciekawy fragment jak to asymilujący się Karnowski nadaje imiona nowo narodzonemu synowi. Pierwsze imię Mojżesz zostało mu nadane na cześć Mojżesza Mendelssohna, a drugie imię Georg z powodów praktycznych tj. do kontaktów z ludźmi poza domem, w trakcie działalności handlowej. —Bądź Żydem w domu, a Niemcem poza nim — po­wiedział gospodarz ceremonii obrzezania Dawid Karnow­ski swemu synowi po hebrajsku i po niemiecku, jakby dzięki temu niemowlę miało lepiej zrozumieć wypowie­dziane zalecenie a Zaproszeni intelektualiści oraz rabin, dr Szpajer, wszyscy w czarnych surdutach i cylindrach, przytakiwali z zadowoleniem gospodarzowi ceremonii obrzezania. —Tak, tak, czcigodny panie Karnowski — powiedział dr Szpajer, głaszcząc swą spiczastą brodę, cienką i ostrą jak zatemperowany ołówek — zawsze ten złoty środek: Żyd między Żydami i Niemiec wśród Niemców. —Tylko stary złoty środek jest dobry — dodali goście i założyli śnieżnobiałe serwetki na wysokie, sztywne koł­nierze, gotowi do wystawnej, uroczystej uczty...

Emerytalna kabała Oczywiście historia pokazała, że ów złoty środek nie zdał się na wiele Żydom niemieckim i nie tylko im, ale sama metoda zwana czasami kompromisem jest nie tylko nadal praktykowana, ale urosła do rangi podstawowej zasady ustrojowej. Ot, chociażby napięcia na linii PO-PSL dotyczące kwestii tzw. reformy emerytalnej – zamiast podjęcia próby rozwiązania problemu mamy targi dotyczące nawet nie tyle kwestii czy podwyższanie granicy wieku emerytalnego jest zasadne, ale o ile te granice przesunąć. Jak wiemy PO proponuje 67 lat, podczas, gdy PSL wprowadza elementy osładzające w postaci niższej granicy dla kobiet i połowy emerytury dla mężczyzn w okresie pomiędzy 65 a 67 rokiem życia? Gdyby PO zaproponowało podwyższenie granicy wieku do 70 lat, to pewnie PSL wyszłoby z propozycją kompromisową niewiele różniącą się od obecnych warunków większego koalicjanta itp. Jednakże, aby przekonać się, jaką hucpą są obecnie zamierzane zmiany wystarczy przeczytać rządowe uzasadnienie do projektu ustawy o zmianie ustawy o emeryturach i rentach, który to projekt wraz z uzasadnieniem "wisi" sobie w ramach konsultacji społecznych m.in. na stronach ministerstwa pracy i polityki społecznej. Momentami nie bardzo wiadomo czy się śmiać czy załamywać ręce, czytając jak rządowi eksperci wyliczają np. wpływ projektowanych zmian na rożne wielkości np. na stopę wzrostu PKB. I tak można dowiedzieć się, że gdyby nie wprowadzić zmian to średni wzrost PKB w latach 2041-2050 wyniósłby 1,46 proc. rocznie a w latach 2051-2060: 1,33 proc. rocznie. Analogicznie po podwyższeniu wieku te wzrosty wyniosą kolejno 1,6 proc. i 1,21 proc. średniorocznie (jak z tego wynika skutkiem podwyższenia wieku będzie mniejsze tempo wzrostu w latach 2051-2060). Zdolności profetyczne specjalistów od wyliczenia stopy wzrostu w 2060 r. są naprawdę warte zauważenia. Kto wie czy nie są to nawet kwalifikacje na ekonomicznego Nobla, nie mówiąc już o konkurencji dla wszelkiej maści jasnowidzów? Analogicznie podano przykładowe wysokości emerytur (w cenach stałych) dla przyszłych emerytów i emerytek z uwzględnieniem obecnych granic wiekowych jak i tych nowych podwyższonych. Możemy się stąd dowiedzieć, że obecna czterdziestolatka, czyli kobieta urodzona w 1972 r. przechodząc w 2032 r. na emeryturę w wieku 60 lat otrzymywałaby "świadczenie" na poziomie 2079 zł zaś ta sama osoba przechodząc na emeryturę w 2039 r., czyli w wieku 67 lat dostałaby owo "świadczenie" w wysokości 3363,74 - zł (znowu ta wpędzająca w kompleksy precyzja wyliczeń). Oczywiście wyliczenia te mają pokazywać, że rządowe majaczenia o wyższych emeryturach mają sens i tylko dziwić się, dlaczego ludzie protestują zamiast błagać posłów o jak najszybsze uchwalenie tychże przepisów. W końcu, gdy Szwajcarów zapytano ostatnio, czy chcą mieć tak jak dotychczas tylko cztery tygodnie płatnego urlopu versus czy chcą podwyższenia tego przywileju do sześciu tygodni, ci dość jednoznacznie opowiedzieli się za utrzymaniem dotychczasowych bardziej rygorystycznych rozwiązań. Ale jak widać dziwaków nie brakuje na tym świecie, dlatego polski rząd zapewne będzie miał duże opory przed referendum w sprawie reformy emerytalnej, natomiast warto zastanowić się, co tak naprawdę pokazują przytoczone nieco wcześniej kwoty. Jak widać z podanego przykładu obecna czterdziestolatka przechodząc za dwadzieścia lat na emeryturę i dostając, co miesiąc 2079 zł, przez następne siedem lat, czyli do czasu nowej hipotetycznej granicy wiekowej otrzymałaby łącznie w formie emerytalnych wypłat kwotę 175 tys. zł. Dostałaby te pieniądze nie musząc w ogóle pracować, natomiast gdyby wprowadzono nową granicę wiekową pierwszą wypłatę otrzymałaby dopiero siedem lat później i byłaby to hipotetycznie wypłata o 1284 zł wyższa. Nasuwa się w związku z tym oczywiste w tej sytuacji pytanie po ilu latach owa emerytka "odzyskałaby" te 175.000 zł (gdyby uwzględnić wartość pieniądza w czasie to ta kwota byłaby jeszcze wyższa), które otrzymałaby wcześniej w postaci emerytury, gdyby utrzymać dotychczasowe zasady. Otóż ten relatywny koszt podniesienia wieku emerytalnego zwróciłby się jej dopiero po ponad 11 latach, czyli wtedy, gdy będzie rozpoczynać 79 rok życia. Wtedy mogłaby dopiero zaśpiewać sobie "Głosem serca się nie kieruj/ Tylko forsa ważna w życiu jest..../Wicher silne drzewa głaszcze, hej/ Najważniejsze to być silnym".

Katechizm dwunarodowościowca Przedstawione wyliczenia to jedno, a wiara a raczej niewiara w te wyższe emerytury za dwadzieścia lat to drugie, bo nie wiem czy jakiś człowiek przy zdrowych zmysłach gotów byłby przyznać, że uważa rządowe propozycje za sensowne. Pomijam oczywiście przedstawicieli nowej klasy jak np. pani redaktor Paradowska, która z pewnością swoje wywiady i felietony będzie publikowała w "Polityce" jeszcze długo po 2039 roku. Podałem koalicyjne targi wokół granicy wieku emerytalnego, jako jeden z przykładów sprowadzania debaty na szukanie kompromisu poza istotą samej sprawy, ale jakiego problemu nie dotknąć, to praktycznie zawsze widać ten sam schemat argumentowania i "rozwiązywania" danej kwestii. W kwestii likwidacji Funduszu Kościelnego okazuje się, że w rzeczywistości problemem ma być ułamek procenta pomiędzy 0,3 a 1, wolność wykonywania zawodu okazuje się być nie przeciwieństwem regulacji, ale liczby tych regulacji, czyli znowu złoty środek pomiędzy 180 a obecną liczbą 380 zawodów regulowanych, złotym środkiem na kryzys powołań ma być według ks. Isakowicza-Zaleskiego poluzowanie celibatu zaś kompromisowa definicja masonerii to nieszkodliwe towarzystwo zdziecinniałych dżentelmenów kierujących się wspomnianą wcześniej zasadą: "Głosem serca się nie kieruj/ Tylko forsa ważna w życiu jest". A nawiązując do metody a`la „di miszpoche Karnowski”, właśnie możemy zapoznać się z komunikatem GUS-u dotyczącym wyników ostatniego spisu ludności, w ramach, którego ankieterzy tej rządowej instytucji pytali również o tzw. identyfikację narodowościową. Okazuje się, ze na 38,5 mln. obywateli naszego kraju narodowość polską, jako jedyną wskazało tylko 35,26 mln. osób, przy czym wyniki zaciemnia nieco fakt, że w przypadku 1,8 mln. osób nie zdołano ustalić narodowości głównie z tego powodu, że osoby te już, co najmniej ponad 12 miesięcy przebywają poza granicami kraju. Niezależnie od tego nad wyraz namnożyło się nam osób narodowości śląskiej i kaszubskiej, tak samo jak prawie 110 tys. osób przyznało się do narodowości niemieckiej a blisko 50 tys. do narodowości ukraińskiej. Jak widać swoista moda na nie-bycie-Polakiem nie tylko nie słabnie, ale nawet zdobywa coraz więcej zwolenników, co poddaję pod rozwagę tym, którzy nadal udają, że nie wiedzą, jakie „razwiedki” pozwalają kwitnąć hasłom narodowościowym na Węgrzech? Ci, co byli oddawać niedawno pokłony Orbanowi zapewne widzieli wymalowane tu i ówdzie mapy wielkich Węgier od morza do polskiej granicy Górnych Węgier...Tzn. oczywiście ze Słowacją włącznie. Ale tym, co jeszcze ciekawe w GUS-owskim spisie to fakt, że najwyraźniej całkowicie zanikła w Polsce - i tak skromnie wcześniej reprezentowana- narodowość żydowska, co więcej zanikła nawet identyfikacja z tą narodowością, co jest o tyle intrygujące, że we wskazanym materiale znaleźli się nawet reprezentanci mniejszości angielskiej w Polsce. Dla kogo w takim razie pisze np. Dawid Wildstein z Forum Żydów Polskich i komu właściwie rokrocznie stawiane są te chanukowe świeczki w Pałacu Prezydenckim. No chyba, że opisana przez Singera metoda "złotego środka" nadal jest stosowana w klasycznej formule. Krzysztof Mazur

"Socjalistyczna Polska" w ataku Wygenerowana przez PiS głupota szaleje – i koncentruje się ostatnio w „SP”. W tej chwili „SP” jest niegroźna. Jednak w momencie kryzysu stanie się BARDZO GROŹNA. Musimy ją zniszczyć TERAZ.

Ostrzegałem, że p. Zbigniew Ziobro (CEP, SP) to niebezpieczny człowiek. On traktuje prawo jak instrument w rękach Władzy – i nie zna żadnych hamulców. WCzc. Jarosław Kaczyński poznał się na Nim i zesłał Go do Brukseli – ale upiór powrócił. Na szczęście: to nie jest Hitler– to taki raczej Himmler polskiej polityki. Jarosław Kaczyński (poważny, konserwatywny polityk – szkoda, że centrowy, a nie prawicowy) trzymał Go w ryzach. Niestety – p. Ziobro wyrwał się i założył własną partię. I ja bym jej nie lekceważył: NSDAP zaczynała chyba od siedmiu członków – a w kryzysie się rozrosła. To nie jakaś „Unia Pracy” - to „Solidarna Polska” będzie naszym głównym przeciwnikiem z lewej strony, gdy rozpocznie się kryzys i ludzie zmiotą ze sceny politycznej Bandę Czworga. Jedyna nadzieja w tym, że SP nie ma swojego Hitlera – i w tym, że Oni (podobnie jak WCzc.Janusz Palikot) byli w Sejmie, więc mogą zostać uznani za mało wiarygodnych. Oto dwa przykłady przerażającej narodowo-socjalistycznej demagogii z ust działaczy tej partii:

http://www.youtube.com/watch?v=ItWPzhenu-8

To WCzc. Beata Kempa (SP, Kielce). Ta demagogia jest znakomicie podana i może podziałać na niektórych. Większość internautów jest na nią odporna – ale to Jej przemówienie, widoczne na telebimie, zostało przez tłumek związkowców na ul. Wiejskiej przyjęte chyba życzliwiej, niż moje! A oto drugi wyczyn niewiasty z SP - tym razem z Wrocławia:

http://nowyobywatel.pl/2012/04/03/solidarni-z-kasjerkami/

P. Jolanta Krysowata-Zielnica kandydatka na posłankę z Dolnego Śląska, pracownica Biura Poselskiego p. Kempy w Sycowie – skądinąd zapewne całkiem zacna osoba, tylko o Bardzo Małym Rozumku - zażądała, by supermarkety zlikwidowały kasy automatyczne, bo ich wprowadzenie grozi utratą miejsc pracy przez kasjerki (!!). Internauci od razu zaproponowali zakaz e-maili (odbierają pracę listonoszom...) i parę innych usprawnień życia – ale to wszystko świadczy, że wygenerowana przez PiS głupota szaleje – i koncentruje się ostatnio w SP W tej chwili SP jest niegroźna. Jednak w momencie kryzysu stanie się BARDZO GROŹNA. Musimy ją zniszczyć TERAZ. Na zakończenie: apel Prezesa Stowarzyszenia KoLiber, kol.Seweryna Szwarockiego, w sprawie p. Krysowatej.

http://www.wykop.pl/ramka/1096429/apel-prezesa-kolibra-w-zwiazku-z-apelem-solidarnej-polski-o-bojkot-kas/

JKM

Co jest świadczeniem socjalnym? Z panem profesorem Adamem Wielomskim prawie zawsze się zgadzam – i zgadzam się z jego tezami („Koniec lenistwa, do pracy marsz!” – „NCz!” nr 9, str. L), że JE Donald Tusk szokuje, bo „po czterech latach zupełnie gnuśnych rządów czy raczej administrowania krajem zdecydował się podjąć niepopularna decyzję – i to wbrew wszelkim sondażom opinii publicznej”. I zgoda, że coś tu trzeba zrobić – bo bez tego katastrofa murowana. Skoro nawet rządzący to widzą… Chociaż gdy pisze on: „z punktu widzenia teorii konserwatywno-liberalnej dyskusja jest bezprzedmiotowa. Każdy powinien ubezpieczać się dobrowolnie i pracować tyle, ile ma ochotę. Dobrowolnie wpłacane do funduszy emerytalnych pieniądze winny być wypłacane na żądanie płatnika w wieku 65, 67, 70 czy 45 lat. Wiedząc, ile żyje statystyczny płatnik, łatwo można policzyć wypłaty należne po przejściu na emeryturę – czy to w 45, czy w 67 roku życia. Wystarczy zgromadzony przezeń kapitał podzielić na statystyczny czas, jaki mu został do przeżycia, i wypłacać emeryturę po podzieleniu zebranej kwoty przez liczbę miesięcy. W systemie konserwatywno-liberalnym nie powinno w ogóle być takiego pojęcia jak »wiek emerytalny«. Przechodzę na emeryturę, gdy uznaję, że zebrane przeze mnie składki wystarczają mi do godnego życia. I tyle” – to trzeba koniecznie dodać, że musi mi być wolno w ogóle na emeryturę nie odkładać! Ale to było, rozumiem, niedopowiedzenie. Więc zgoda, że dziś „spieramy się wyłącznie o model emerytur w systemie realnego demokratycznego socjalizmu, czyli spierać się możemy o model pojmowany nie, jako wypłacanie emerytowi wypracowanych przez niego kwot, ale jako »świadczenie socjalne«”. Natomiast całkowicie nie zgadzam się z niektórymi wnioskami, jakie p. prof. Wielomski z tych przesłanek wyciąga. Z tego, bowiem, że na pirodze jest przeciążenie, nie wynika, że trzeba wyrzucić murzyńskiego chłopca. Można wyrzucić kilku wioślarzy… albo sternika. Świadczeniem socjalnym w Polsce nie jest tylko emerytura. „Świadczeniem” socjalnym jest w rzeczywistości praca – zwłaszcza kobiet – na posadzie państwowej. Jeśli do rządzenia krajem wystarczyłoby 500 czy 1000 urzędników (a tylu starczało w Królestwie Polskim – choć nie mieli oni komputerów ani telefonów!), to utrzymywanie na posadach pozostałych 470 tys. urzędników jest świadczeniem socjalnym (w przypadku kobiet chodzi o realizacje dogmatu socjalistów, że kobietę trzeba wyrwać z domu) – połączonym z ogromnym obciążeniem reszty obywateli. Również troska o „środowisko”. Jeśli wydajemy 100 miliardów po to, by w powietrzu było o ułamek procenta mniej np. metanu – to jest to też działanie socjalne. Nie jest, więc tak, że musimy podnieść wiek emerytalny, bo: „istniejący system jest nie do utrzymania. Nie tylko ze względu na żałosny styl zarządzania urzędników z partyjnego nadania państwowym ZUS-em, ale także z przyczyn obiektywnych:

1) mamy znaczący niż demograficzny, od przeszło 20 lat Polaków rodzi się coraz mniej, a więc jest coraz mniej płatników na ZUS;

2) równocześnie ustawicznie rośnie długość życia, która wydłuża się tak samo szybko, jak spada liczba rodzących się dzieci. System, w którym coraz mniej ludzi płaci, a coraz więcej jest tych, na których się płaci, po prostu musi zbankrutować. Koniec i kropka! Skoro Polacy nie chcą mieć dzieci – a nie chcą – to muszą albo więcej wpłacać na ZUS, albo dłużej pracować przy utrzymaniu istniejącego poziomu płac, albo pogodzić się ze spadkiem wysokości emerytur, które często i tak bywają głodowe”. Nie, po trzykroć NIE!

Przede wszystkim: mamy obecnie bezrobocie. Dlaczego kazać pracować ludziom w wieku 65-67 lat – a nie ludziom w wieku 18-65 lat? Panie Profesorze?

Po drugie: ludziom obiecano emeryturę w wieku 65 (60) lat – natomiast bezrobotnym nie obiecywano, że zasiłki dla bezrobotnych będą obowiązywały usque ad finem! Więcej: każdemu powiedziano, że zasiłki płaci się tylko do sześciu miesięcy. Więc za sześć miesięcy można zlikwidować zasiłki dla bezrobotnych w całości.

Po trzecie: nie obiecywano urzędnikom państwowym, że będą pracowali do emerytury. Okres wymówienia wynosi trzy miesiące – czasem sześć miesięcy. Więc za sześć miesięcy możemy pozbyć się armii 480 tys. urzędasów w całości. Ponieważ każdy z nich kosztuje nie tylko swoją pensję (minus podatek!), ale oprócz tego kosztuje jego miejsce pracy (nie mówiąc już o tym, że działalność tych urzędników wyrządza Polakom szkody, co najmniej pięć razy większe, niż w wynoszą koszty ich utrzymania – ale to już poza bilansem budżetu…), to wymawiając im pracę, już uzyskujemy pieniądze wystarczające na pokrycie niedoborów ZUS-u. Dlaczego w takim razie „klasa polityczna” chce wydrenować emerytów, a nie rozmaitych niepracujących pasożytów (wszystko jedno – bezrobotnych czy urzędników)? Odpowiedź jest jedna: gdy zając, którego chciano zjeść, spytał „Jakim prawem?”, usłyszał: „Smacznyś, słaby i w lesie”. Zjedli go niebawem. Emeryci nie mają kilofów. A gdyby nawet mieli, to ich nie uniosą. I to, dlatego – i tylko, dlatego – obecny rząd do nich stosuje doktrynę śp. de Tocqueville’a: „Nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd, jeśli zabraknie mu pieniędzy”. Ale dlaczego my, ludzie z zasadami, mamy rabować najbiedniejszych – albo przynajmniej to akceptować? Na zakończenie: p. Wielomski pisze, jako prawdziwy konserwatysta; „Realnie oglądający rzeczywistość konserwatysta winien chcieć ulepszać status quo, a nie kontemplować z zachwytem bankructwo państwa polskiego. Jakkolwiek jest to państwo socjalistyczne, to jest to jednak nasze państwo”. Otóż ja nie czuję, że jest to „moje” państwo, – bo jest to aparat przymusu narzucający moim dzieciom i wnukom wartości odwrotne od moich. I jeśli tylko będzie szansa, że to skorumpowane, obrzydliwie rozlazłe, nieruchawe i niemoralne państwo będzie mogło zostać zastąpione lepszym, bardziej normalnym – to skłonny jestem zaryzykować. Ja wiem, że po 1789 roku trzeba było czekać całe pokolenie – do 1814 roku – na powrót monarchii. Jednak obecnie zasoby materialne są ogromne, więc mogą pozwolić temu reżymowi panować tak długo, aż zupełnie zdemoralizuje ludność okupowanego przez niego kraju. Zatem szybkie jego obalenie wydaje się atrakcyjną alternatywą. JKM


Wyszukiwarka