Tak nas podsłuchują. Raport o tym, jak państwo ogranicza naszą prywatność. - Gdy zachodzi potrzeba, legalizujemy podsłuchy czy rewizje przez sądy albo prokuraturę. Często dzieje się to po fakcie – opowiada portalowi Rebelya.pl były pracownik kontrwywiadu. Oto nasz raport na temat tego, jak wygląda prawo i praktyka działania organów państwa w sferze inwigilacji obywateli. Służby specjalne i inne organy normalnie funkcjonującego państwa mają szereg i powinny mieć uprawnień, które pozwolą im skutecznie dbać o bezpieczeństwo państwa, choćby walczyć z terroryzmem czy przestępczością zorganizowaną. Całość tych spraw powinno regulować prawo, a państwo powinno kontrolować, w jaki sposób służby specjalne korzystają ze swoich uprawnień i czy nie ma w tym działaniu żadnych nadużyć na niekorzyść obywateli. Tyle myślenia życzeniowego. Wiemy, jak być powinno. A jak jest w naszym kraju? „Brakuje regulacji prawnych, które chroniłyby fundamentalne wartości i prawa jednostki w zderzeniu z nowymi, często mało zauważalnymi formami kontroli i nadzoru” – diagnozuje na swojej stronie internetowej zespół prawników Fundacji Panoptykon.
- Kierunkowe mikrofony używane przez służby specjalne i policję pozwalające na zbieranie dźwięków z ulicy, technologia GPS pozwalająca śledzić czyjeś ruchy bez instalowania czegokolwiek w samochodzie, przetwarzanie przez komputery danych, jakie pozostawiamy w internecie, tworzenie wielkich baz danych bez wiedzy, na jakich zasadach będzie można z nich korzystać, czy w końcu gromadzenie informacji o nas przez firmy komercyjne – wymienia nowe, często mało zauważalne formy kontroli, prezes zarządu Panoptykon Katarzyna Szymielewicz w rozmowie z Rebelya.pl. Założona w kwietniu 2009 roku fundacja zajmuje się wlaśnie ingerencją różnych instytucji w życie obywateli i w związku z tym ochroną praw człowieka w kontekście rozwoju tego, co nazywają „społeczeństwem nadzorowanym”.
O realności i wadze tego problemu przekonują dodatkowo Unia Europejska, czy inne organizacje pozarządowe jak np. Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Żeby przekonać się o tym, jak wygląda w Polsce sprawa na najprostszym poziomie sięgania państwa i różnych instytucji do naszego życia prywatnego wystarczy przyjrzeć się kwestiom zakładania podsłuchów i rewizji osobistych.
Niechlubny lider Na początku ubiegłego roku okazało się, że Polska jest europejskim rekordzistą, jeśli chodzi o ilość danych pobieranych przez służby specjalne od operatorów telefonii komórkowej. Chodzi o dane właściciela numeru, jego kontakty, dane logowania BTS (pozwalają ustalić miejsce przebywania posiadacza telefonu). Okazało się, że do tych danych, po które sięgają służby i inne organy państwa, należy dodać również treść wiadomości SMS. Tyle, że ten ostatni element nie jest objęty i tak mocno kontrowersyjną w naszym kraju retencją danych (operator musi przechowywać informację o wykonywanych przez nas połączeniach telefonicznych. Te materiały są następnie udostępniane na każde żądanie służb specjalnych, policji, prokuratury i sądów). W ciągu ubiegłego roku uprawnione organy państwowe pytały o dane na temat abonentów telefonów aż 1,4 mln razy. Operatorzy muszą na własny koszt i na każde żądanie udostępniać billingi, częściowo także online. Mają też nakaz najdłuższego w Unii Europejskiej czasu przechowywania danych (2 lata). Dla porównania, w Czechach, we Francji czy w Wielkiej Brytanii odpowiednie organy zaglądały do takich danych trzy, a w Niemczech 35 razy rzadziej, niż dzieje się to w Polsce. Wytknęła to naszym władzom w swoim raporcie Komisja Europejska, przestrzegając Polaków, że żyją pod bacznym okiem policji i innych służb. Przez ostatni rok nic się nie zmieniło. Dodatkowo koniec 2011 roku przyniósł informację o postanowieniu Wojskowej Prokuratury Garnizonowej w Poznaniu w sprawie pozyskania od teleoperatora „wykazu i treści wiadomości tekstowych przychodzących i wychodzących” z telefonów dziennikarzy Cezarego Gmyza z „Rzeczpospolitej” i Macieja Dudy z TVN24. Jak napisała „Rzeczpospolita”, z akt postępowania wynika, że prokurator wojskowy kpt. Łukasz Jakuszewski zażądał też od operatorów telefonicznych wykazu wszystkich połączeń dziennikarzy od 30 kwietnia do 15 listopada 2010 roku. Chodziło o odsunięcie od śledztwa smoleńskiego prokuratora Marka Pasionka. Szefowie prokuratury wojskowej podejrzewali, że nadzorując to postępowanie przekazywał tajemnice z niego mediom oraz funkcjonariuszom amerykańskich służb specjalnych. Sprawę niedawno umorzono, a prokurator Pasionek nie miał nawet postawionych zarzutów. Ostatnim aktem inwigilacji dziennikarzy była poznańska konferencja pułkownika Mikołaja Przybyła, który w emocjonalnym oświadczeniu przekonywał, że prokuratura, w której pracuje nie łamała prawa. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” wskazała, że poznańska prokuratura w tej sprawie aż sześciokrotnie łamała prawo. Wykazała to również warszawska Prokuratura Apelacyjna, która na polecenie prokuratora generalnego zbadała ten problem. Po kilku godzinach od samobójczej próby wojskowego prokuratora głos zabrał jego szef, naczelny prokurator wojskowy. Gen. Parulski sprzeciwiał się de facto cywilnej kontroli nad armią, w tym wypadku negując cywilny nadzór nad wojskową prokuraturą.
Istotą jest brak kontroli Ta historia dotyka sedna problemu, jakim jest w Polsce przez nikogo realnie niekontrolowana operacyjna działalność służb specjalnych i innych organów państwowych. Prawo telekomunikacyjne pozwala organom ścigania na swobodne sięganie po dane z billingów, BTS i o abonentach, ale treść korespondencji (SMS-owej czy mailowej) można dostać tylko za zgodą sądu.
- Nikt nie sprawdza, z jakich danych korzystamy, z jakim pozwoleniem, a przecież musimy sprawy pchać do przodu. Gdy zachodzi potrzeba, legalizujemy podsłuchy czy rewizje przez sądy albo prokuraturę. Często dzieje się to po fakcie – opowiada nasz informator, były pracownik kontrwywiadu. Dodaje też, że w praktyce wniosek o założenie podsłuchu bada jeden sędzia, opierając się na argumentacji służb. – Nie wiem, jaki jest procent odrzucanych wniosków, ale raczej jest on znikomy – mówi nam. Inwigilacja dziennikarzy przez wojskową prokuraturę spowodowała reakcję Prokuratora Generalnego. Andrzej Seremet zlecił zapoznanie się z aktami i przygotowanie odpowiedniej analizy. Przed jej otrzymaniem nie chciał wchodzić w szczegóły tej sprawy. – Nie istnieje kategoryczny zakaz w prawie, wyłączający możliwość sięgania po te dowody, ale jednocześnie tajemnica dziennikarska jest jedną z tajemnic służbowych prawnie chronionych – podkreślał w Radiu Zet.
- Jeśli okaże się postępowanie prokuratora było szersze niż to, co dopuszcza prawo, to wyciągnę konsekwencje. Najpierw będzie to postępowanie służbowe, a jeżeli ono wykaże, że działalność prokuratora była rażącym i oczywistym naruszeniem prawa, to odpowiedzialność będzie dyscyplinarna – dodał jeszcze Andrzej Seremet. Postawa Prokuratury Generalnej w tej sprawie jest warta dobrego słowa, ale nie załatwia problemu. Nie chodzi przecież tylko o reagowanie na skandaliczne sytuacje, ale o przeciwdziałanie. W poniedziałek Andrzej Seremet miał przedstawić wnioski w tej sprawie. Zamiast wniosków zwołał konferencję, bo w godzinach przedpołudniowych strzelił do siebie w Poznaniu płk Przybył.
Geneza problemu Pojawia się pytanie o podłoże omawianego zjawiska, jakim jest coraz dalsze ingerowanie służb specjalnych i różnych instytucji w życie prywatne obywateli. Zdaniem socjologa prof. Andrzeja Zybertowicza, problem wynika już z samej natury tej formacji.
- Służby specjalne, niezależnie od tego, czy mówimy o demokratycznych państwach czy o dyktaturach, jeżeli mają za zadanie dbać o bezpieczeństwo, muszą gromadzić informacje o zagrożeniach. Przeciwnik posługuje się często nielegalnymi metodami. Daje to służbom poważne argumenty w domaganiu się szczególnych uprawnień – mówi w rozmowie z Rebelya.pl prof. Zybertowicz, ekspert w dziedzinie służb specjalnych. I dodaje: „Gromadząc informacje, różne służby zawsze uzyskają informacje nadmiarowe. Tym samym wchodzą w posiadanie wiedzy, która nie jest niezbędna do realizowania zadań z zakresu bezpieczeństwa państwa, ale może być zasobem w grach rynkowych i politycznych lub w prywatnych rozgrywkach”. To aspekt, który możemy nazwać ogólnym. Na to nakłada się sytuacja szczegółowa, którą prof. Zybertowicz nazywa „próżnią regulacyjną w domenie służb w III RP”, czyli sytuacją częściowo właściwą dla sytuacji postpeerelowskiej. Co to konkretnie oznacza?
- W PRL służby były nadzorowane w trybie nieformalnym przez procedury podległości partyjnej, czyli przez mechanizm nomenklaturowy z jednej strony, a z drugiej strony poprzez nieformalne, ale skuteczne ustanowienie agentury sowieckiej. Te dwa mechanizmy jak się wydaje w pewnym obszarze skutecznie chroniły przed nadużyciami. Oczywiście nie nadużyciami wobec obywateli, ale wobec partyjnych mocodawców – mówi wykładowca UMK w Toruniu. Wskazuje też, że na początku transformacji mechanizm nadzoru nomenklaturowego i sowieckiego został zdjęty, a procedury demokratycznej kontroli nie wykształciły się do dzisiaj. – Nie chodzi tylko o to, że sejmowa komisja ds. służb specjalnych powstała dopiero w 1995 roku, w szóstym roku transformacji, ale głównie o to, że ma ona bardzo płytkie uprawnienia. Nie może wzywać na przesłuchania obywateli pod sankcją karną, i to dotyczy także funkcjonariuszy służb. Skutkiem było np. kiedyś wezwanie przez komisję b. szefa sztabu gen. Tadeusza Wileckiego. Ten się nie pojawił i nie było żadnych konsekwencji – wskazuje prof. Zybertowicz. Wspomina przy tym ubiegłoroczną konferencję w Sądzie Najwyższym, w której uczestniczył, poświęconą problematyce nadzoru nad różnymi instytucjami państwa. – Były szef ABW za rządów SLD Andrzej Barcikowski stwierdził wówczas, że obecny system nadzoru nad służbami jest za słaby. W pełni się z nim zgadzam – kończy socjolog.
Rzecznik walczy w Trybunale Już w styczniu ubiegłego 2011 r. rzecznik praw obywatelskich prof. Irena Lipowicz, przekazała premierowi Donaldowi Tuskowi analizę prawną, z której wynikało, że przepisy o pobieraniu danych telekomunikacyjnych są sprzeczne z konstytucją. Analiza kończyła się wnioskiem o wprowadzenie ograniczeń i ogólnie zmianę prawa w tym względzie. Wniosek trafił do pełniącego wówczas funkcję sekretarza Kolegium ds. Służb Specjalnych Jacka Cichockiego, dziś ministra sprawa wewnętrznych. W czerwcu rzecznik praw obywatelskich prof. Irena Lipowicz zaskarżyła do TK poszczególne przepisy ustaw pozwalających dziewięciu służbom specjalnym zdobywać w tajny sposób dane o obywatelu, których zakresu precyzyjnie nie określono. Zdaniem RPO narusza to prawo do prywatności. Służby same określają rodzaje danych o jednostce, które chcą pozyskać w ramach kontroli operacyjnej, stosując nieograniczony przez ustawodawcę zestaw środków technicznych. Oprócz podsłuchów w grę wchodzą również tajna obserwacja, podgląd czy kontrola listów. Podobnie sprawa wygląda z udostępnianiem organom państwa, w tym służbom specjalnym informacji, czyj jest dany numer telefonu komórkowego, wykazów jego połączeń, danych o lokalizacji telefonu oraz numeru IP komputera. – Obecne przepisy nie regulują precyzyjnie celu gromadzenia billingów oraz nie nakazują służbom niszczenia tych, które okażą się nieprzydatne – argumentowała prof. Lipowicz. Prezes Trybunału Andrzej Rzepliński połączył te skargi, ale nie ma jeszcze terminu ich zbadania na rozprawie. Swoją 100-stronicową opinię odnośnie tych skarg przygotowała dla Trybunału Prokuratura Generalna. Wnioski są jednoznaczne. – Zarzuty rzecznika są całkowicie zasadne – stwierdził wiceprokurator generalny Robert Hernand. Zastępca Andrzeja Seremeta zwraca uwagę, że „niejawność czynności operacyjnych czyni je podatnymi na nadużycia”, ponadto używanie w ustawach o działalności poszczególnych służb zwrotów typu „w szczególności” pozostawia służbom zbyt szerokie ramy interpretacyjne. Jaki jest tego efekt? – Praktycznym ograniczeniem służb w zakresie kontroli operacyjnej stają się nie uwarunkowania prawne, ale aktualne możliwości finansowe służb i ich dostęp do najnowocześniejszych zdobyczy technologicznych – czytamy w stanowisku Prokuratury Generalnej. Zdaniem Roberta Hernanda sami obywatele nie mają wystarczającego rozeznania, w jakich okolicznościach i na jakich warunkach władze mogą niejawnie ingerować w ich prywatność. Dlatego napisał, że zaskarżone zapisy godzą nie tylko w konstytucyjne prawa jednostki, ale i w „nakaz dochowania przyzwoitej legislacji.”
Szara strefa rewizji Obok podsłuchów nie lada problemem okazują się rewizje. W Polsce dziesięć służb ma uprawnienia do dokonywania przeszukań u obywateli, mieszkań czy samochodów. W ciągu roku tylko policjanci przeprowadzają kilkaset tysięcy takich czynności – informował kilka dni temu prawny dodatek „Rzeczpospolitej”. Oprócz policji rewizji mogą dokonywać Centralne Biuro Śledcze, Straż Graniczna, Służba Celna, Żandarmeria Wojskowa, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralne Biuro Antykorupcyjne, a w ograniczonym stopniu również służby skarbowe, Biuro Ochrony Rządu i wywiad wojskowy. Ile rewizji w ciągu roku dokonują te wszystkie służby razem wzięte? Jaki procent wniosków o przeszukanie jest odrzucany? Tego niestety nikt w naszym państwie nie potrafi powiedzieć. Jak się okazuje, nie monitoruje tego ani Prokuratura Generalna, ani Ministerstwo Sprawiedliwości. Sprawą zasadności przeszukań, kwestią czy prawo dobrze reguluje uprawnienia służb zajęło się działające przy Uniwersytecie Warszawskim Stowarzyszenie ProCollegio. W ocenie ekspertów problem jest dwojaki. Przede wszystkim obowiązujące przepisy powodują – co przyznają sami funkcjonariusze – że służby najpierw dokonują danych czynności, a potem je legalizują. A dokładnie robi to prokurator. Drugi problem to brak ewidencjonowania wniosków o podsłuchy i przeszukania. Co daje szerokie pole do nadużywania uprawnień. Na dodatek tych nadużyć nie można nawet zweryfikować.
Furtka z napisem Euro 2012 Na recydywę przypadków inwigilowania dziennikarzy zwracał uwagę prawnik Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – To prowadzi do złamania tajemnicy dziennikarskiej. Dziwię się, że mimo licznych protestów wciąż nikt nie wyciąga z tego wniosków – stwierdził w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. Nie widać wyciągania wniosków, pojawiają się za to kolejne powody do niepokoju o szacunek dla prywatności i wolności obywateli przez organy państwowe. W projekcie ustawy o zapewnieniu bezpieczeństwa w związku z organizacją turnieju Euro 2012, w którym znalazł się zapis pozwalający Policji na „pobieranie, uzyskiwanie, gromadzenie, przetwarzanie, sprawdzanie i wykorzystywanie informacji w tym danych osobowych o osobach mogących stwarzać lub stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Dane zgromadzone przez służby winny zostać zniszczone po zakończeniu imprezy. Mogą być jednak dalej wykorzystane „jeśli okażą się przydatne dla Policji”. Co to znaczy? Tego już nikt nie precyzuje. Taki ogólny zapis, według organizacji pozarządowych zajmujących się problematyką nadzoru i wolnością obywateli stwarza niemalże nieograniczone możliwości służbom i tworzy klimat, że „wszyscy jesteśmy potencjalnymi terrorystami”. Mariusz Majewski
Izraelska operacja fałszywej flagi przeciwko Iranowi
Israel’s False Flag Operation Against Iran
http://www.veteranstoday.com/2012/01/14/israels-false-flag-operation-against-iran/
Artykuł Marka Perry w Foreign Policy przedstawia jedną z ostatnich izraelskich operacji fałszywej flagi. Seria raportów CIA opisuje jak agenci izraelskiego Mosadu udający amerykańskich szpiegów rekrutują członków organizacji terrorystycznej Jundallah, żeby toczyli tajną wojnę przeciwko Iranowi. Ten rodzaj operacji fałszywej flagi nie był skierowany przeciwko USA, ale mógł wywołać wojnę amerykańsko-irańską. Gdyby Irańczycy myśleli, że Ameryka stoi za tymi atakami terrorystycznymi w ich kraju, to mogłoby zmusić irański rząd do podjęcia działań przeciwko USA, co oznaczałoby wojnę. Irański rząd nie mógłby pozwolić na to, by uważano go za „papierowego tygrysa”, zbyt słabego do podjęcia wysiłków dla ochrony swoich obywateli. Nie można zwolnić z odpowiedzialności przywódców rządowych Ameryki za te działania Izraela. Fakt, że rząd USA nie robi nic znaczącego w celu powstrzymania operacji fałszywej flagi sprawia, że wydaje się, iż rzeczywiście je popiera. I z pewnością tak to może jawić się Irańczykom. W rzeczywistości, ponieważ Izrael jest podobno bliskim sojusznikiem Ameryki, ta powinna żądać zaprzestania każdego rodzaju terroryzmu przeciwko Iranowi, gdyż takie działanie sprawia wrażenie, że ma ono przynajmniej milczące wsparcie Ameryki. Odrzucenie przez Izrael takiego żądania mogłoby mieć poważne konsekwencje, takie jak rozwiązanie współpracy militarnej z Ameryką. Oczywiście, ze względów politycznych, amerykańscy przywódcy rządowi obawiają się zrobić taki krok przeciwko Izraelowi, nawet jeśli pozwalanie na dalsze izraelskie ataki terrorystyczne przeciwko Iranowi mogłoby wciągnąć Amerykę do wojny. Ale niestety, większość amerykańskich polityków bardziej interesują szkody, jakie może wyrządzić im rozgniewane izraelskie lobby, niż szkody spowodowane przez zbędną wojnę Ameryce i reszcie świata.
Oryginalny artykuł Marka Perry tutaj
http://www.foreignpolicy.com/articles/2012/01/13/false_flag?page=0,0
Stephen Sniegoski – 15.01.2012, tłumaczenie Ola Gordon
Świrowanie w „teologii” Miesięcznik „Znak” wszedł na nową drogę. Pod kierownictwem Dominiki Kozłowskiej coraz śmielej schodzi z drogi chrześcijańskiej i katolickiej ortodoksji, i zaczyna penetrować przestrzeni już nawet nie herezji (ta zakłada, bowiem wspólnotę wiary), ale postmodernistycznej nie-wiary. Tak jest też w numerze poświęconym homoseksualizmowi. „Znak” - być może słusznie, z punktu widzenia marketingowego – zdecydował się przesterować się w kierunku zdecydowanej, już nie tyle społecznej, ile światopoglądowej lewicy. Homoseksualizm, kapłaństwo kobiet, krytyka społeczne, wykluczeni, transgenderowcy weszli, zatem w krąg zainteresowań miesięcznika. A jako, że „Znak” twierdzi, że nadal jest katolicki, to tematyka ta podejmowana jest z perspektywy chrześcijańskiej. Problem polega tylko na tym, że chrześcijaństwo to niewiele lub zgoła nic, nie ma wspólnego z tym, które znamy z Ewangelii i Tradycji.
„Qeerowanie teologii” A najlepszym tego przykładem jest tekst Marka Woszczeka z grudniowego numeru „Znaku” pod znaczacym tytułem „Qeerowanie w teologii projekt w realizacji”. Artykuł ten napisany dekonstrukcjonistyczno-postmodernistyczną, trudną do zniesienia nowomową, podważa wszystkie w istocie przekonania katolicyzmu. Prawo naturalne nie istnieje, nie istnieje także realna różnica między mężczyzną a kobietą, co oznacza, że antropologię księgi Rodzaju możemy sobie wsadzić w buty, a Objawienie Boże jest odrzucone, jako szkodliwy „mit czystego źródła”. Co Woszczek (pracownik pracowni kierowanej przez prof. Tomasza Polaka (d. Węcławskiego) proponuje w zamian? Walkę z „ideologią płci”. „Ideologia płci to każdy dyskurs usiłujący hegemonicznie znaturalizować lub zabsolutyzować te matryce różnicy płciowej tak, by ukryć czy zamaskować ich całkowitą przygodność i społeczno-kulturową historię, stąd maskowane w ten sposób teologiczne twierdzenie, że homoseksualność lub transgenderyzm «jest wbrew prawu naturalnemu», to ideologia w stanie czystym. To teologii powinno zależeć przede wszystkim na niekończącym się, świadomym dokonywaniu przeglądu, dogłębnej krytyki i rewizji tych ideologii (nie tylko w jej własnej domenie), gdyż to ona właśnie intensywnie zajmuje się permanentnie niestabilną, mistyczną relacją historyczności i przygodności do wieczności i transcendencji w ich ścisłym związku z miłością, wolnością i przemocą” - oznajmia Woszczek. Takie ujęcie tematu jest całkowicie nie do przyjęcia przez katolickiego teologa. Stąd ks. Jacek Prusak zdecydowanie, choć w bardzo oględnych słowach, je odrzuca. Jezuita wskazuje, że tak rozumiana „teologia queer” odrzuca nie tylko prawo naturalne, ale nawet autorytet Biblii czy w ogóle Objawienia. Najwyższym źródłem prawdy stają się zaś dla niej postmodernistycznie zinterpretowane nauki społeczne, gender studies i inne tego rodzaju współczesne pseudonauki. Św. Paweł – to już mój dopisek – zostaje zastąpiony Michelem Foucaultem. Prusak jednoznacznie wyjaśnia także, dlaczego Kościół nie chce prowadzić duszpasterstw dla osób homoseksualnych i przypomina, że Jezus nie przyszedł, by nawoływać prostytutki i jawnogrzesznice do zaakceptowania swojego stylu życia, ale do nawrócenia.
Wszyscy jesteśmy nierządnicami Nie kwestionując słuszności jednoznacznej polemiki ojca Prusa z tezami Woszczeka, trudno nie zatrzymać się jeszcze krótko nad innymi dyskusyjnymi tezami z tekstów w tym numerze „Znaku”. Marzena Zdanowska (członek redakcji) sugeruje na przykład, że dla wierzącego katolika teologia queer może być istotnym źródłem inspiracji i stawiania pytań: „czy mój Bóg jest też Bogiem wyrzutków i odmieńców? Czy jestem gotów dzielić Królestwo Boże z włóczęgami i pedałami?” W jej tekście („Bóg wyrzutków i odmieńców”) wciąż też powraca przeciwstawienie „normalnych”, „pobożnych” chrześcijan, rozmaitym odmieńcom. I znowu trudno nie dostrzec, że to przeciwstawienie nie jest specjalnie chrześcijańskie. A, by to odkryć nie trzeba wcale teologii queer, wystarczy, bowiem uważna lektura Biblii, chrześcijańskich mistyków, czy choćby George'a Bernanosa. Każdy świadomy swojej wiary chrześcijanin wie, że jest niegodną miłości istotą, kurzem i prochem, który wciąż popada w grzechy, śmieciem, który mógłby zostać odrzucony, ale który zostaje przyjęty i umiłowany – bez najmniejszej własnej zasługi – przez Boga. Normalność, zadowolenie z siebie, mieszczańskie, by nie powiedzieć faryzejskie uznanie, że jest się już sprawiedliwym, nie ma nic wspólnego z Ewangelią, w której podstawą nawrócenia jest zawsze uznanie własnej słabości i zwrócenie się do Boga. „Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają” (Mt 9, 12) – przypomina Jezus swoim uczniom. I właśnie tego uznania brakuje zarówno w teologii queer, jak i w jej omówieniach czy zachwytach nad nią w miesięczniku „Znak”. Jego autorzy (poza ojcem Prusakiem) próbują stworzyć świat bez kategorii grzechu (termin ten niemal nie występuje w tekstach) czyniąc w istocie bezsensowną albo wyłącznie społeczną ofiarę Chrystusa. Jeśli bowiem grzechu nie ma (a rzecz nie dotyczy tylko homoseksualizmu, bowiem według świętego Pawła, Królestwa Bożego nie odziedziczą nie tylko mężczyźni współżyjący ze sobą, ale także „rozpustnicy, bałwochwalcy, cudzołożnicy, ani rozwięźli, złodzieje, chciwi, pijacy, oszczercy, zdziercy” (1 Kor. 6, 9-10), to nie potrzebujemy lekarza i uzdrowiciela. Jeśli szczytem chrześcijaństwa jest normalność, to śmierć krzyżowa była bez sensu. Chrześcijanin, i to w istocie niezależnie od konfesji, w tej sprawie, bowiem istnieje konsensus, wie, że każdego z nas tragi grzech, że nikt z nas nie może osiągnąć świętości (a to ona, a nie mieszczańska normalność jest naszym celem) czy choćby zbawienia o własnych siłach. To Bóg daje nam łaskę wyzwalania się z naszych grzechów, Bóg zbliża się do nas, jak do prostytutek i celników (w istocie, bowiem właśnie nimi jesteśmy), a my możemy jedynie w pokorze i świadomości własnej nicości przyjąć Jego łaskę. Ale żeby tak było, to zamiast tworzyć teologię gueer (czy teologię złodziejstwa, rozpusty, bałwochwalstwa) musimy uznać naszą grzeszność i niegodność. Całkowitą!
Pytania o Objawienie Takie ujęcia sprawy jest jednak możliwe na bazie antropologii biblijnej (odczytywanej także w naszej konkretnej sytuacji egzystencjalnej, słabości i niemożliwości podniesienia się z grzechów). Ta zaś jest otwarcie kwestionowana przez teologię queer. I nie chodzi tylko o jej konkretne wyrazy, zawarte choćby w Księdze Rodzaju czy listach pawłowych, ale także o sam jej fundament, jakim jest Objawienie (w naturze, o którym tak mocno pisał św. Paweł w Liście do Rzymian, ale też w Starym i Nowym Testamencie, a także Tradycji i Magisterium Kościoła). To ostatnie przestaje się liczyć, tak jak przestaje się liczyć jakakolwiek niezmienna, stała prawda. W jej miejsce queerujący teologowie wstawiają własny bełkot, który przesłonić ma racjonalną strukturę świata. Przesada? To jak inaczej określić podsumowanie rozważań Marcelli M. Althaus-Reid, którą Woszczek zachwala w następujący sposób: „... autorka próbuje złamać tradycyjny, «diadyczny» heteroseksizm chrześcijańskiego mówienia o Bogu poprzez systematyczną, nieustępliwą dekolonizację gejowsko-lesbijsko-transgenderowej seksualności i wrażliwości religijnej”. W tłumaczeniu na normalny język oznacza to mniej więcej tyle, że język i przekaz Biblii zastąpiony ma być przez gejowsko-lesbijskie widzimisię, a jasne nauczanie moralne Kościoła przez pochwałę seksualnych i psychicznych dewiacji. Oczywiście każdy ma prawo pisać, co mu się żywnie podoba. Żyjemy w wolnym świecie. Trzeba jednak zapytać po pierwsze, w jakim celu nazywać to coś teologią, a po drugie, dlaczego w promowaniu rozmywania jasnego i oczywistego nauczania Kościoła (a w istocie do lat 60. XX wieku wszystkich chrześcijan) uczestniczyć ma katolickie rzekomo pismo? Spór o homoseksualizm, o jego ocenę moralną jest, bowiem – jak to doskonale pokazują teksty w „Znaku” w istocie sporem o Objawienie, o to, czy chrześcijanie pozostają wierni biblijnej antropologii. Jeśli zaś nie zostają, to trudno nie zadać pytanie, czy nie są „solą, która straciła smak”? Może jestem przy tym złośliwy, ale ciekawi mnie, co na temat twórczości „Znaku” sądzą członkowie jego redakcji biskup Grzegorz Ryś, ks. Michał Heller czy ks. Jan Kracik? Czy ich zdaniem katolicki miesięcznik powinien służyć, jako trybuna dla „myślicieli” kwestionujących już nie tylko Magisterium Kościoła, ale wręcz Objawienie chrześcijańskie?
Wątpliwe korzyści z „queerowania” Argument, że dzięki takiemu doświadczeniu odkrywamy nową perspektywę wykluczonych trudno uznać za poważny, tak jak trudno na poważnie zastanawiać się nad pytaniem naczelnej „Znaku” Dominiki Kozłowskiej, która z zadęciem oznajmia, że teksty o inności „osłabią nasze zadowolenie z wypełniania moralnych zobowiązań”. Nie wiem, jak redaktorzy „Znaku”, ale we mnie takiego zadowolenia nie ma. A nie ma go, bowiem wiem od św. Pawła, a nie od queerujących teologów, że nikt z nas nie jest w stanie wypełnić Prawa. Wiem to zresztą również z własnego doświadczenia, i mam głębokie przekonanie, że jeśli ktoś uważa inaczej, to błądzi. Nie jest również, dla kogoś, kto zamiast teologii queer czyta Pismo Święte, wiedza o tym, że Bóg jest zawsze Bogiem wykluczonych: sierot, wdów, cudzoziemców, i że Jezus przyszedł do grzeszników. Problem polega tylko na tym, że On przyszedłby pomóc nam się nawrócić, a nie po to, by zapewnić nas, że Prawo Boże objawione w naturze i Piśmie Świętym nas nie obowiązuje, i że w istocie Bóg żartował sobie komunikując za pośrednictwem autorów objawionych, to, co w Biblii na temat homoseksualizmu się znajduje. Prostytutki i celnicy wyprzedzają nas do Królestwa, co tak chętnie cytują autorzy „Znaku”, nie z powodu prostytucji i oszustw, ale z powodu głębi swojego nawrócenia. I nie wątpię, że podobnie może być z wieloma homoseksualistami, a nawet działaczami gejowskimi. Jeśli się nawrócą, a nie z powodu ich działalności lobbystycznej. Tomasz P. Terlikowski
Dokumenty z Auschwitz odnalezione i wywiezione do Niemiec. Sprawę zbada prokuratura. Muzeum Auschwitz oświadczyło 15 stycznia br., że poinformuje prokuraturę oraz IPN o możliwości popełnienia przestępstwa, polegającego na wywiezieniu cennych dokumentów do Niemiec. Trzy skrzynie z dokumentami załogi obozowej KL Auschwitz odnaleźli niedawno w okolicach Przełęczy Kowarskiej na Dolnym Śląsku poszukiwacze z Niemiec, korzystający z pomocy Polaka, Mieczysława Bojko. Następnie, dokumenty wywieziono z Polski do Niemiec – o czym poinformował 10 stycznia br. regionalny tygodnik “Nowiny Jeleniogórskie”. Jak stwierdził Paweł Sawicki z biura prasowego Muzeum z rozmowie z PAP, doniesienie zostanie złożone “najszybciej jak to możliwe?
“Dokumenty najprawdopodobniej mogą pomóc w zidentyfikowaniu nazwisk przestępców w sprawach dotyczących zbrodni przeciwko ludzkości, które nie podlegają przedawnieniu, przez co mogą stanowić materiał dowodowy w śledztwie prowadzonym przez Instytut Pamięci Narodowej. W tym wypadku prawdopodobnie mamy też do czynienia z naruszeniem przepisów karnych z zakresu Ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami oraz Ustawy o państwowym zasobie archiwalnym i archiwach. Ponadto doszło do odnalezienia obiektów mających znaczną wartość naukową, którego właścicielem zgodnie z obowiązującym prawem jest Skarb Państwa” – głosi oświadczenie Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Jeleniogórski tygodnik – cytując Bojkę – poinformował, że dwaj niemieccy poszukiwacze z okolic Schwarzwaldu poprosili Polaka o pomoc. “Znam ich od dawna i wiedziałem, że są osobami pewnymi. Po prostu im ufałem. W przeszłości kilkakrotnie mi pomagali. Dzięki nim znalazłem między innymi depozyt schowany w moście na Bobrze w Janowicach Wielkich oraz wszedłem w posiadanie bardzo ciekawych map okolic Pilchowic” – mówił Bojko. Dodał, że teraz Niemcy posiadali bardzo precyzyjne dane na temat korytarza zasypanego w 1945 roku, w którym miały się znajdować dokumenty dotyczące więźniów Auschwitz. Potrzebowali koparki. Za pomoc Bojko otrzymał 5 tysięcy Kilkanaście dni temu, po czterogodzinnych poszukiwaniach, skrzynie zostały wykopane, znaleziono też kilka map z zaznaczonymi nieznanymi szerzej tunelami w okolicach Miedzianki. Polskie Radio poinformowało, że odkryte i wywiezione z Polski dokumenty nie dotyczyły więźniów, lecz załogi obozowej. Były to książeczki wojskowe, książeczki kolonialne, książeczki szczepień i akta personalne ponad stu osób. Bojko – pytany przez radiową “Jedynkę”, czy nie miał wyrzutów sumienia oddając znalezisko Niemcom, powiedział, że gdyby dokumenty dotyczyły więźniów, podjąłby inną decyzję. “(…) dotyczyły Niemców, to nie miałem () skrupułów. () Uważam, że pewne rzeczy powinny ulec zapomnieniu” – powiedział. Po co Niemcom te dokumenty? Nie wiadomo. Obóz KL Auschwitz powstał w 1940 roku. Na początku swego istnienia zsyłani do niego byli niemal wyłącznie więźniowie polscy, walczący z okupantem. W dwa lata później obóz rozbudowano tworząc KL Auschwitz II-Birkenau, który określany jest w literaturze oficjalnej, jako “miejsce masowej zagłady Żydów”. Według obecnie obowiązującej wersji “zgładzono tam, co najmniej 1,1 miliona ludzi, głównie Żydów”. Liczba ta nie jest jednak oparta na żadnych dokumentach, lecz jedynie na swobodnych wyliczeniach np. teoretycznej wydajności pieców krematoryjnych i częściowym zapisie przybywających do obozu transportów więźniów. Wyliczenia te nie uwzględniają jednak np. masowego przemieszczania więźniów pomiędzy obozami III Rzeszy, o czym świadczą liczne wspomnienia b. więźniów, w tym Żydów. W przeszłości, przez kilkadziesiąt lat obowiązywała inna oficjalna liczba “zamordowanych” w obozie KL Auschwitz: 4,5 miliona. Pod wpływem prac niezależnych badaczy oraz niemożliwości dalszego utrzymywania fikcji, w 1991 roku po cichu zdjęto mosiężne tablice z wyrytymi nań, zawyżonymi liczbami ofiar. Niektórzy badacze – również i ci skupieni wokół establishmentu oficjalnej propagandy – oceniają, że i obecnie podawana liczba ofiar jest zawyżona. Oceniają oni całkowitą liczbę ofiar kompleksu obozowego KL Auschwitz na “poniżej 650 tysięcy”. Natomiast badacze niezwiązani z oficjalną propagandą, opierający się na niekwestionowanych dokumentach i na relacjach wiarygodnych świadków, obliczają całkowitą liczbę ofiar kompleksu obozowego KL Auschwitz na “120-150 tysięcy”.
Fakty Bibuły: Głównym filarem narracji zwanej Holokaustem, czyli tego, co określa się mianem zaplanowanej i przeprowadzonej niemal do końca, (bowiem oficjalnie została tylko garstka tzw. ocalałych) eksterminacji Żydów europejskich, jest ludobójcze wykorzystanie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych. Zagadnieniem ludobójczego wykorzystania obiektów określanych, jako komory gazowe zajmowaliśmy się wcześniej, wskazując na zupełny brak podstaw naukowych mogących wesprzeć oficjalnie promowaną Haggadę o sposobie uśmiercania więźniów w niemieckich obozach koncentracyjnych (a chodzi głównie o więźniów żydowskich, bowiem o innych tzw. świat już dawno by zapomniał). Otóż, oficjalnie głoszona i nakazana do wierzenia (sic!) – pod karą wieloletniego więzienia – wersja tzw. zagłady Żydów, mówi o uśmierceniu “milionów” Żydów w obozach położonych na terenie wschodniej Polski, w tym takich obozów jak Majdanek, Sobibor, Belzec, Treblinka. Okazuje się jednak, że wersja holokaustycznej narracji posiada swoją “piętę achillesową”, a jest nią właśnie sposób ludobójczego wykorzystania komór gazowych w tych niemieckich obozach koncentracyjnych. Mało, kto zdaje sobie sprawę – nawet utytułowni historycy najczęściej nie mają o tym zielonego pojęcia, bo po prostu nie chcą sięgnąć po książki i opracowania spoza głównego nurtu, nie tylko te zatwierdzone przez tzw. autorytety – że według oficjalnej historiografii większość ofiar obozów nie zginęła w wyniku zastosowania słynnego środka owadobójczego, znanego jako Cyklon-B, lecz w zupełnie inny sposób. Oficjalna wersja głosi, bowiem, że aż 2/3 ofiar żydowskich zamordowanych w komorach gazowych podczas II Wojny Światowej, miałoby zginąć w wyniku uśmiercenia przy pomocy tlenku węgla pochodzącego ze spalin silników… dieslowskich. Nie, to nie pomyłka. Tlenku węgla, jako produktu spalania silników wysokoprężnych. Jak jednak zdaje sobie sprawę każdy student politechniki, a tym bardziej powinien brać pod uwagę każdy historyk, poziom, CO w spalinach silników wysokoprężnych jest niezdolny do masowego uśmiercania. (Rozwinięcie tematu – zob. opracowanie: Holokaust czy “99-procentowy” mit?, szczególnie przypisy do tekstu) Niestety, problemem tym nie zajmują się ani naukowcy ani historycy, przyczyniając się tym samym do rozpowszechniania niezweryfikowanej wersji tych kluczowych wydarzeń II Wojny Światowej. Co ciekawe, na naszych oczach następuje pewien zwrot w oficjalnie promowanej wersji, której propagatorzy zdają sobie doskonale sprawę z braku jakichkolwiek podstaw – historycznych i naukowych – oferowanej wersji. Wiedząc, że dalsze brnięcie w ten ślepy zaułek zmierza wprost do kompromitacji i podważenia religijnie podtrzymywanego dogmatu holokaustycznej liczby ofiar, próbuje się zmieniać, rozmazywać niektóre kwestie, w tym i fałszować nawet tę już dostatecznie zideologizowaną historię. Weźmy wpis w polskojęzycznej Wikipedii, mówiący o uśmiercaniu w obozie Sobibor. Oto urywek dotyczący tego zagadnienia:
Sobibor [...]Lager III: miejsce zagłady, na które składały się komory gazowe, ruszty paleniskowe i masowe groby. Budynek z komorami był murowany i zawierał trzy komory po każdej stronie korytarza, w których zaczadzano ofiary spalinami z silników dieslowskich. [...]
http://pl.wikipedia.org/wiki/Sobibor
A teraz przyjrzyjmy się wpisowi angielskojęzycznemu:
http://en.wikipedia.org/wiki/Sobibor_extermination_camp
Jak widać, wpis polskojęzyczny jeszcze przywołuje “spaliny z silników dieslowskich”, jako element sprawczy ludobójstwa, podczas gdy świat powoli jest manipulowany zastosowaniem szerszej formuły – “petrol engine”, a definicja ta obejmuje zarówno silniki benzynowe jak i silniki wysokoprężne. Następuje, więc rozmydlanie tego kluczowego pojęcia, pomimo tego, że zeznania tzw. świadków – a niemal wszystko opiera się na zaledwie kilku, często nielogicznych i sprzecznych ze sobą zeznaniach, w tym na Raporcie Gersteina – mówią wyraźnie o silnikach dieslowskich. Widzimy, więc, że powoli następuje przesunięcie akcentu, z funkcjonującego absurdalnego pomówienia o zabójstwo “milionów ofiar” za pomocą spalin silników dieslowskich, do bardziej oczywistego – lecz już zupełnie nie popartego niczym, nawet nielogicznymi zeznaniami tzw. świadków – wykorzystaniu spalin silników benzynowych. W sumie, uwiarygodnienie sposobu, czy nawet samej możliwości technicznej, uśmiercenia tak wielkiej liczby ofiar jaką podaje się oficjalnie w ramach haggady określanej mianem “Holokaustu”, stanowi najczulszy punkt manipulatorów historii. Z tego właśnie względu mamy do czynienia z niemal zupełnym pomijaniem tego zagadnienia w największych opracowaniach historycznych mainstream‘ owych historyków. Np. Raul Hilberg – uważany za największego historyka epoki tzw. zagłady Żydów – w swoim największym 1300-stronicowym opracowaniu o Holokauście, wspomina o uśmiercaniu przy pomocy gazów silników wysokoprężnych, zaledwie w jedym paragrafie. Inni “badacze”, jak np. Lipstadt, Shermer czy Stern, w swoich książkach zupełnie nawet nie wspominają o tym sposobie zabijania. A przecież, oficjalnie, dotyczy to 2/3 ofiar żydowskich! Skąd taka cisza? Skąd takie unikanie rozwijania tematu? Odpowiedź jest prosta: ponieważ brnięcie w niego wskazałoby jasno, że mamy do czynienia z absurdem technicznym, który swoją siłą poddaje w wątpliwość oficjalną narrację tzw. Holokaustu! Przy braku tego i innych dowodów, historycy posługują się tak wielkimi przybliżeniami, że nie można mówić w przypadku narracji holokaustycznej o żadnych badaniach naukowych, lecz o literackiej swobodnej fikcji. Oto, bowiem np. Tregenza twierdził w roku 2000, że w Bełżcu zginęło milion Żydów, lecz w tym samym roku Jean-Claude Pressac pisał, że zginęło tam “poniżej 150 tysięcy”. W Sobiborze podobnie: Zimmerman mówi o “350 tysiącach”, Pressac – “poniżej 35 tysięcy”, czyli dziesięciokrotnie mniej. W przypadku Treblinki, propaganda sowiecka i powojenna “oficjalna historiografia” mówią nawet o “7 milionach ofiar”, żydowski “świadek” Rajzman wylicza “3 miliony ofiar”, van Pelt mówi o 750 tysiącach, a Pressac już o “poniżej 250 tysiącach”. Gdzie, zatem leży prawda przy tak wielkich rozrzutach? A przy tym warto podkreślić, że są to badania historyków nurtu wspierającego oficjalną wersję Holokaustu, bez dopuszczenia do głosu ich kontestatorów, bez przeprowadzenia np. szerokich badań fizyko-chemicznych, niezbędnych nawet przy pojedynczym morderstwie, a cóż dopiero przy milionach ofiar. Tak wypaczone informacje wypełniają szczelnie świadomość współczesnych społeczeństw, które albo boją się zastanawiać nad prawdziwymi faktami, albo zupełnie nie interesują się przeszłością. W epoce ideologicznej dominacji syjonizmu rozrasta się literatura holokaustyczna, której rozmiary wyglądają przerażająco. Oto, gdy np. w latach 1960 wydawano około 30 angielskojęzycznych, znaczących pozycji o Holokauście, to w dekadę później – 140 pozycji, w latach 1980. – 346 pozycji, by w latach 2000-2007 (a jest to niecała dekada) dojść do liczby ponad 900 pozycji rocznie. Jeśli uwzględnić inne media – filmy, CDs, itp. – to liczba ta urasta do grubo ponad 5000 pozycji rocznie, czyli każdego dnia, każdego roku, tylko w świecie angielskojęzycznym, powstaje 15 kolejnych produktów propagandy Holokaustu. Razem z atmosferą “Dni Holokaustu”, oddziaływaniem setek muzeów i pomników Holokaustu, spotkań, sympozjów, studiów, programów szkolnych, monstrualną ilością artykułów prasowych, programów telewizyjnych, internetowych stron, a także zgubnego dla Kościoła i Jego wiernych “dialogu katolicko-żydowskiego” – otrzymujemy obraz zasięgu tego socjotechnicznego działania. Wszystkim tym zjawiskom należy dawać opór, gdyż tylko swobodne badania naukowe i brak nacisków ideologicznych na twórców i dystrybutorów medialnych, może przyczynić się do wyjaśnienia najbardziej skrywanych zagadek II Wojny światowej i XX wieku. Wyjaśnienie to oczyściłoby medialny przekaz i świadomość społeczną, a w ślad za tym przyczyniłoby się do poprawy stosunków międzynarodowych, które w nowej atmosferze znalazłoby swe oparcie nie na medialnych kłamstwach, inżynierii społeczenej i szantażu, lecz na Prawdzie, w tym prawdzie historycznej.
THE ROLE OF ZIONISM IN THE HOLOCAUST
Rola syjonizmu w holokauście
http://www.jewsagainstzionism.com/antisemitism/holocaust/gedalyaLiebermann.cfm
„Odpowiedzialny duchowo i fizycznie” Od jego powstania wielu rabinów ostrzegało o potencjalnych zagrożeniach syjonizmu i otwarcie deklarowali, że wszyscy żydzi wierni B-gu powinni trzymać się z dala od niego jak od ognia. Jasno przekazali swoje opinie kongregacji i ogółowi społeczeństwa. Ich przesłanie było takie, że syjonizm jest szowinistycznym rasistowskim zjawiskiem, które nie ma absolutnie nic wspólnego z judaizmem. Oni publicznie mówili, że syjonizm na pewno zaszkodzi dobrobytowi żydów i pogan, i że jego wpływ na religię żydowską byłby tylko destrukcyjny. Ponadto, zepsuje reputację żydów, jako całości i może spowodować całkowite zamieszanie w społeczności żydowskiej i nie-żydowskiej. Judaizm jest religią. Judaizm nie jest rasą czy narodowością. Taki był i nadal pozostaje konsensus wśród rabinów. Dostaliśmy Ziemię Świętą od B-ga, aby móc bez zakłóceń studiować i praktykować Torę, oraz osiągnąć poziom świętości trudny do osiągnięcia poza Ziemią Świętą. Nadużyliśmy ten przywilej i zostaliśmy wygnani. To jest dokładnie to, co wszyscy Żydzi mówią w swoich modlitwach podczas każdego żydowskiego święta: „Umipnay chatoenu golinu mayartsaynu” – „z powodu naszych grzechów zostaliśmy wypędzeni z naszej ziemi”. Odprzysięgliśmy się B-gu, „aby nie wchodzić do Ziemi Świętej jako lud przed określonym czasem”, „nie buntować się przeciwko narodom”, być lojalnymi obywatelami, nie robić nic wbrew woli jakiegokolwiek narodu lub jego czci, nie szukać zemsty, niezgody, restytucji lub rekompensaty, „nie kończyć wypędzenia przed czasem”. Wręcz przeciwnie, musimy być pokorni i zaakceptować jarzmo wygnania. Naruszenie przysięgi spowoduje „twoje ciało będzie ofiarą, jak jelenie i antylopy w lesie” i odkupienie zostanie opóźnione. (Talmud Tractate Ksubos s. 111a) Pogwałcenie tych przysiąg jest nie tylko grzechem, ale jest herezją, ponieważ jest to niezgodne z podstawami naszego wyznania. Tylko poprzez pełną skruchę Wszechmocny sam, bez żadnych ludzkich wysiłków czy interwencji, odkupi nas z wygnania. To będzie po wysłaniu przez B-ga proroka Eliasza i Mesjasza, którzy skłonią wszystkich żydów do pokuty. I wtedy zapanuje powszechny pokój. Wszystkie czołowe żydowskie autorytety religijne tamtych czasów przewidziały wielkie trudności, jakie w wyniku syjonizmu spotkają ludzkość w ogóle, a naród żydowski w szczególności,. Być Żydem oznacza, że albo się jest urodzonym z żydowskiej matki, albo nawróconym na religię, z zastrzeżeniem, że on lub ona nie ma żadnych zastrzeżeń w odniesieniu do żydowskiego prawa. Niestety, jest wielu Żydów, którzy nie mają pojęcia w ogóle o obowiązkach żyda. Wielu z nich jest niewinnych, bo w wielu przypadkach brakowało im żydowskiej edukacji i wychowania. Ale są tacy, którzy celowo zniekształcają naukę naszej tradycji tak, by dostosować ją do swoich indywidualnych potrzeb. Oczywiste jest zrozumiałe, że nie każdy ma prawo lub umiejętność podejmowania decyzji w zakresie filozofii, czy religijnego prawa. Szczególnie w sprawach, w których ta osoba nie ma kwalifikacji. Wynika stąd, że osoby, które „zdecydowały”, że judaizm jest narodowością, należy ignorować, a nawet krytykować. Nie jest tajemnicą, że twórcy syjonizmu nigdy nie studiowali żydowskiego prawa, ani też nie wyrażali zainteresowania naszą świętą tradycją. Oni otwarcie przeciwstawili się władzy rabinicznej i mianowali się przywódcami żydowskiego „narodu”. W historii żydowskiej, działania takie jak te zawsze wywołują katastrofę. Aby być żydem i pokazać otwarty sprzeciw wobec władzy, czy wprowadzać „poprawki” lub „innowacje”, bez konsultacji z tymi oficjalnie mianowanymi żydowskimi przywódcami duchowymi, jest idealnym równaniem do równej katastrofy. Nie można po prostu decydować o „modernizacji” starych tradycji i przepisów. Przywódcy duchowi współczesnego judaizmu, lepiej znani, jako ortodoksyjni rabini otrzymali święcenia by osądzać i interpretować sprawy związane z wiarą żydowską. Ci rabini otrzymali prawa i obowiązki i stanowią ogniwo w nieprzerwanym łańcuchu tradycji żydowskiej od czasów Mojżesza, który otrzymał Torę od samego Wszechmogącego B-ga. To właśnie ci rabini, w czasie formowania się ruchu syjonistycznego, przewidzieli jego szkodliwy rezultat, który niewątpliwie miał się wydarzyć. Był to wybitny judaistyczny geniusz, o poziomie bezspornej świętości, który wyłożył żydowskie stanowisko w sprawie syjonizmu. Ten charyzmatyczny człowiek, rabin z Satmar, wielki rabin Joel Teitelbaum, nie przebierał w słowach. Bez ogródek syjonizm nazwał „dziełem szatana”, „świętokradztwem” i „bluźnierstwem”. Zakazał jakiegokolwiek udziału we wszystkim, co wiązało się z syjonizmem i powiedział, że syjonizm wywoła gniew Boga na swój naród. Podtrzymywał to stanowisko z niezachwianą odwagą od początku syjonizmu, podczas gdy mieszkał jeszcze na Węgrzech aż do śmierci w Nowym Jorku, gdzie przewodził kongregacji liczącej setki tysięcy. Ale niestety, spełniły się przepowiednie wielkiego rabina Teitelbauma, spadkobiercy dziedzictwa świętych mistyków i chasydzkich mistrzów. W straszliwy sposób straciliśmy ponad 6 milionów naszych braci, sióstr, synów i córek. Tych ponad 6 milionów świętych ludzi doświadczyło kary za syjonistyczną głupotę. Holokaust, płakał rabin, był bezpośrednim wynikiem syjonizmu, karą od Boga. Powszechnie wiadomo, że w czasie rządów Hitlera wszyscy mędrcy i święci w Europie oświadczyli, że Hitler był posłańcem gniewu Bożego, przysłanego by ukarać Żydów, z powodu apostazji syjonizmu przeciwko wierze w ewentualne mesjańskie odkupienie. Ale to nie koniec. Syjonistycznym przywódcom nie wystarczyło to, że wywołali gniew Boga. Bez zażenowania okazywali bezgraniczną pogardę dla swoich żydowskich braci i sióstr, aktywnie uczestnicząc w ich eksterminacji. Wystarczył pomysł samego syjonizmu, o którym rabini ich poinformowali, że mógłby spowodować chaos, im to nie wystarczało. Dołożyli starań, aby dolać benzyny do ognia. Musieli zachęcić Anioła Śmierci, Adolfa Hitlera. Pozwolili sobie na to, by powiedzieć światu, że reprezentowali światowe żydostwo. Kto mianował te indywidua na przywódców żydowskiego narodu?? Nie jest tajemnicą, że ci tzw. „przywódcy” to ignoramusy w sprawach judaizmu. Również ateiści i rasiści. Oni są „mężami stanu”, którzy zorganizowali nieodpowiedzialny bojkot Niemiec w 1933 roku. Ten bojkot skrzywdził Niemcy, tak jak atak muchy na słonia – ale przyniósł nieszczęście dla wszystkich Żydów Europy. W czasie gdy Ameryka i Anglia miały pokojowe stosunki z wściekłym psem Hitlerem, syjonistyczni „mężowie stanu” odrzucili jedyną wiarygodną metodę odpowiedzialności politycznej, a na skutek bojkotu doprowadzili oburzonego przywódcę Niemiec do szaleństwa. Rozpoczęło się ludobójstwo, ale ci ludzie, jeśli można ich naprawdę zaliczyć do członków rodzaju ludzkiego, czekali.
„Bez żadnego wstydu” Prezydent Roosevelt zwołał konferencję w Evian w dniach 6-15 lipca 1938 toku, która miała się zająć problemem żydowskich uchodźców. Delegacja Agencji Żydowskiej z Goldą Meir (Meirson) na czele zignorowała niemiecką propozycję umożliwienia emigracji Żydów do innych krajów za 250 USD za głowę, a syjoniści nie starali się wpłynąć na Stany Zjednoczone i 32 pozostałe kraje uczestniczące w konferencji, aby umożliwiły imigrację niemieckich i austriackich Żydów. 1 lutego 1940 roku Henry Montor, wiceprezydent United Jewish Appeal (żydowska org. charytatywna) odmówił interwencji w sprawie statku z uchodźcami żydowskimi na Dunaju, mówiąc, że „Palestyny nie można zalać… starymi i niechcianymi.”
[Przeczytaj "Miliony ludzi, które można było ocalić" – I Domb]
Jest faktem historycznym, że w roku 1941 i ponownie w 1942, niemieckie Gestapo zaoferowało wszystkim europejskim Żydom tranzyt do Hiszpanii, jeśli zrzekną się wszelkich nieruchomości w Niemczech i okupowanej Francji; pod warunkiem, że:
a) żadna z deportowanych osób nie pojedzie z Hiszpanii do Palestyny
b) wszyscy deportowani zostaną przewiezieni z Hiszpanii do USA lub kolonii brytyjskich i tam pozostaną, z wizami załatwionymi przez Żydów tam mieszkających, oraz
c) Agencja zapłaci 1000 USD za każdą rodzinę przybyłą do hiszpańskiej granicy, w liczbie 1000 rodzin dziennie.
Syjonistyczni przywódcy w Szwajcarii i Turcji otrzymali tę ofertę z jasnym zrozumieniem, że wyłączenie Palestyny jako kraju docelowego dla deportowanych opierała się na porozumieniu między Gestapo i Muftim.
Odpowiedź syjonistycznych przywódców była negatywna, zawierała następujące komentarze:
a) TYLKO Palestyna rozważana jest, jako miejsce docelowe dla deportowanych
b) europejscy Żydzi muszą wyrazić zgodę na cierpienia i śmierć większe niż innych narodów, by zwycięzcy sojusznicy zgodzili się na „państwo żydowskie” po zakończeniu wojny
c) nie będzie żadnych opłat. Ta odpowiedź na propozycję Gestapo udzielona została z pełną wiedzą, że alternatywą dla niej była komora gazowa.
Ci syjonistyczni przywódcy zdradzili własny naród. Syjonizm nigdy nie był opcją żydowskiego ocalenia. Wręcz przeciwnie, był planem na wykorzystanie ludzi, jako pionków w wyprawie po władzę kilku zdesperowanych. Perfidia! Zdrada niedająca się opisać! W 1944 roku w czasie deportacji węgierskich, złożono podobną propozycję, która pozwoliłaby ocalić całe węgierskie żydostwo. Ta sama hierarchia syjonistyczna znowu odmówiła (komory gazowe pochłonęły już miliony ofiar). Rząd brytyjski wydał 300 wiz dla rabinów i ich rodzin do swojej kolonii Mauritius, z tranzytem przez Turcję. Przywódcy „Żydowskiej Agencji” sabotowali ten plan uważając, że plan ten był nielojalny wobec Palestyny, a 300 rabinów wraz z rodzinami powinni być zagazowani. 17.12.1942 roku obie izby parlamentu brytyjskiego zadeklarowały gotowość znalezienia tymczasowego schronienia dla zagrożonych osób. Parlament zaproponował ewakuację 500,000 Żydów z Europy i osiedlenia ich w brytyjskich koloniach, jako część negocjacji dyplomatycznych z Niemcami. Pod tym rozwiązaniem podpisało się 277 parlamentarzystów w ciągu 2 tygodni. 27 stycznia, kiedy za podjęciem dalszych kroków w tej sprawie ubiegało się ponad 100 parlamentarzystów i lordów, rzecznik syjonistów ogłosił, że Żydzi sprzeciwiają się temu, gdyż pominięto w niej Palestynę. W dniu 16.02.1943 roku Rumunia zaoferowała 70.000 uchodźcom żydowskim z Naddniestrza opuszczenie kraju za 50 USD od osoby. Ofertę opublikowano w nowojorskich dziennikach. Icek Greenbaum, szef Komitetu Ratowania Żydowskiej Agencji, w wystąpieniu przed Syjonistyczną Radą Wykonawczą 18.02.1943 w Tel Awiwie powiedział: „kiedy mnie zapytano, „czy nie mógłbyś przekazać pieniędzy z funduszy United Jewish Appeal na ocalenie europejskich Żydów, powiedziałem NIE! i jeszcze raz mówię NIE!… trzeba odeprzeć tę falę, która działalności syjonistycznej przypisuje drugorzędne znaczenie.” 24.02.1943 roku Stephen Wise, prezydent Kongresu Amerykańskich Żydów i przywódca amerykańskich syjonistów, publicznie odrzucił tę ofertę i zadeklarował, że nie uzasadnione wydaje się gromadzenie funduszy. W 1944 roku Komitet Ocalenia Narodu Żydowskiego wezwał amerykański rząd do utworzenia Zarządu Uchodźców Wojennych. Zeznając przed specjalną komisją Kongresu, Stephen Wise sprzeciwił się temu wezwaniu. Podczas negocjacji w powyższej kwestii, Chaim Weizman, pierwszy „żydowski mąż stanu” oświadczył: „Najważniejsza część żydowskiego narodu już jest w Palestynie, a Żydzi mieszkający poza Palestyną nie są zbyt ważni”. Kamrat Weigmana, Greenbaum, wzmocnił to oświadczenie następującą uwagą: „Jedna krowa w Palestynie jest ważniejsza niż wszyscy europejscy Żydzi”. I wtedy, po najgorszym epizodzie w żydowskiej historii, ci syjonistyczni „mężowie stanu” zwabili zrozpaczonych uchodźców do obozów dla przesiedleńców, by żyli tam w głodzie i niedostatku, oraz odmawiali przesiedlenie do żadnego innego miejsca oprócz Palestyny; tylko po to, by budować swoje państwo. W 1947 roku kongresman William Stratton zaproponował ustawę o natychmiastowym wydaniu wiz do USA dla 400.000 przesiedlonych osób. Ustawa nie przeszła, kiedy syjonistyczni przywódcy publicznie ją skrytykowali. O tych faktach czyta się z przerażeniem i nie do zniesienia wstydem. Jak można wytłumaczyć to, że w czasie ostatniej fazy wojny, kiedy naziści chcieli wymienić ludzi za pieniądze, częściowo, dlatego, że chcieli nawiązać kontakt z państwami zachodnimi, które, według nich, były pod wpływem żydowskim, więc można zapytać, jak to możliwe, że samozwańczy „przywódcy żydowscy” nie poruszyli nieba i ziemi by ocalić resztki swoich braci?
23.02.1956 roku J W Pickersgill, minister informacji zapytany był w kanadyjskiej Izbie Gmin „czy Kanada otworzy drzwi dla uchodźców żydowskich”. Odpowiedział: „rząd nie podejmuje żadnych kroków w tym kierunku, gdyż rząd Izraela… nie życzy sobie tego.” W 1972 roku syjonistyczne przywództwo skutecznie sprzeciwiło się wysiłkom amerykańskiego Kongresu, zamierzającemu wydać pozwolenie na przyjazd do USA 20.000-30.000 rosyjskich uchodźców. Na żydowskie organizacje pomocowe, Joint i HIAS, wywierano nacisk by porzucili tych uchodźców w Wiedniu, Rzymie i innych europejskich miastach. Plan jest jasny! Wysiłki pomocy humanitarnej są niweczone po to, by skoncentrować się na syjonistycznych interesach. Było wiele więcej szokujących zbrodni popełnionych przez tych podłych degeneratów znanych jako „żydowscy mężowie stanu”, można wymieniać dużo więcej przykładów, ale obecnie niech ktoś pokaże ważny pretekst na powyższe fakty. Odpowiedzialność syjonistów za holokaust jest potrójna:
1. holokaust był karą za nieposzanowanie Trzech Obietnic (zob. Talmud, Traktat Kseubos s. 111a)
2. syjonistyczni przywódcy otwarcie odmawiali wsparcia, zarówno finansowego jak i innego, by ocalić swoich braci i siostry od okrutnej śmierci
3. przywódcy ruchu syjonistycznego współpracowali z Hitlerem i jego kohortą w licznych przypadkach i na wiele sposobów.
Syjoniści proponują sojusz wojskowy z Hitlerem Byłoby to myślenie życzeniowe, gdyby można było stwierdzić, że przywódcy ruchu syjonistycznego czekali i ignorowali położenie swoich umierających braci i sióstr. Nie tylko publicznie odmówili pomocy w ich ratowaniu, ale aktywnie współpracowali z Hitlerem i nazistowskim rządem. Na początku 1935 roku, statek pasażerski płynący do Hajfy w Palestynie opuścił niemiecki port Bremerhaven. Na rufie był hebrajski napis „Tel Awiw”, podczas gdy na maszcie powiewała flaga ze swastyką. I chociaż statek należał do syjonistów, jego kapitan był członkiem NSDAP (nazistów). Wiele lat później człowiek, który podróżował tym statkiem wspominał tę symboliczną kombinację, jako „metafizyczny absurd”. Absurd czy nie, jest to nie jedyny obraz mało znanego rozdziału historii: zakrojona na szeroką skalę współpraca między syjonizmem i Trzecią Rzeszą Hitlera. Na początku stycznia 1941 roku mała lecz ważna organizacja syjonistyczna przedstawiła niemieckim dyplomatom w Bejrucie formalną propozycję – sojusz polityczno-wojskowy z Niemcami. Propozycję złożyła podziemna radykalna grupa „Bojownicy o Wolność Izraela”, lepiej znana pn. Lehi albo Gang Sterna. Jej przywódca, Abraham Stern, ostatnio zerwał z radykalną nacjonalistyczną „Narodową Organizacją Militarną” (Irgun Ziai Leumi – Eitzel) z powodu stosunku tej grupy wobec Brytanii, która skutecznie zakazała dalszego żydowskiego osadnictwa w Palestynie. Stern uważał Brytanię za głównego wroga syjonizmu. Ta niezwykła propozycja „rozwiązania problemu żydowskiego w Europie i aktywny udział NMO [Lehi] w wojnie po stronie Niemiec” zasługuje na zacytowanie jej:
„NMO, której bardzo dobrze jest znana życzliwość rządu niemieckiej Rzeszy i jego urzędników wobec aktywności syjonistycznej na terenie Niemiec, oraz syjonistycznego programu emigracyjnego, wyraża następującą opinię:
1. Mogą istnieć wspólne interesy między Nowym Porządkiem Europejskim opartym na niemieckiej koncepcji i prawdziwych aspiracji narodowych żydowskiego narodu zawartych w NMO.
2. Możliwa jest współpraca między Nowymi Niemcami i odnowionym ludowo-narodowym żydostwem.
3. Ustanowienie żydowskiego państwa na bazie narodowej i totalitarnej, oraz narzuconej przez umowę z niemiecką Rzeszą, leżałoby w interesie utrzymania i wzmacniania przyszłej pozycji władzy Niemiec na Bliskim Wschodzie.
” Na podstawie tych rozważań i pod warunkiem, że niemiecki rząd Rzeszy uzna narodowe aspiracje Izraelskiego Ruchu Wolności wspomnianego powyżej, NMO w Palestynie oferuje aktywny udział w wojnie po stronie Niemiec.
„Propozycja NMO obejmowałaby działalność militarną, polityczną i informacyjną na terenie Palestyny, a po podjęciu pewnych środków administracyjnych, poza jej granicami. Zgodnie z nią „żydowscy” mężczyźni w Europie będą szkoleni i organizowani w grupy militarne pod przywództwem i dowództwem NMO. Będą brać udział w działaniach bojowych w celu zdobycia Palestyny, gdyby powstał taki front. Słuchaj
Izraelczycy i holokaust „Pośredni udział Izraelskiego Ruchu Wolności w Nowym Porządku Europy, już na etapie przygotowawczym, w połączeniu z pozytywno-radykalnym rozwiązaniem problemu europejsko-żydowskiego, na podstawie narodowych aspiracji narodu żydowskiego wspomnianych powyżej, znacznie wzmocni moralne fundamenty Nowego Porządku w oczach całej ludzkości. „Współpraca Izraelskiego Ruchu Wolności będzie również zgodna z ostatnim przemówieniem kanclerza niemieckiej Rzeszy, w której Hitler podkreślił, że wykorzysta każda kombinację i koalicję w celu odizolowania i pokonania Anglii.” (Oryginalny dokument w niemieckim Auswertiges Amt Archiv, Bestand 47-59, E224152 i E234155-58. Całość dokumentu opublikowano w: David Izraeli, The Palestinian Problem in German Politics 1889-1945 (Izrael 1947) s. 315-317). Na podstawie im podobnych ideologii o pochodzeniu etnicznym i narodowości, narodowi socjaliści i syjoniści pracowali razem dla tego w co wierzyła każda grupa, oraz co było w jego własnych interesach narodowych. To tylko jeden przykład współpracy ruchów syjonistycznych z Hitlerem w celu możliwości otrzymania jurysdykcji nad małym kawałkiem ziemi w Palestynie. I to wszystko razem to pranie mózgu! Jak daleko ten niewiarygodny syjonistyczny spisek opanował masy żydowskie, oraz jak niemożliwe jest przeniknięcie innej myśli do ich umysłów, nawet do punktu jedynie oceny, można zobaczyć w gwałtowności reakcji na każdy zarzut. Z zasłoniętymi oczami i zamkniętymi uszami, każdy głos protestu i oskarżenia natychmiast jest tłumiony i zagłuszany tysiącami okrzyków: „Zdrajca”, „Wróg narodu żydowskiego”.
Rabin Gedalya Liebermann – Australia tłumaczenie Ola Gordon
Kreuz.net o sprawie pojednania Bractwa z Rzymem. Na stronach niemieckojęzycznego portalu internetowego Kreuz.net pojawił się interesujący komentarz autorstwa Karola Boringera, zatytułowany Pojednanie: nie obędzie się bez kompromisu. „Piusowcy są w Kościele coraz silniejsi — pisze autor — choćby z tego powodu, że liberałowie wraz z ich ideami zbliżają się ku biologicznemu końcowi. Negocjacje pomiędzy Stolicą Apostolską a Bractwem Św. Piusa X dotarły do decydującego punktu. Ich pozytywne zakończenie może nastąpić, jeśli obie strony będą gotowe do kompromisu. Oto rozwiązanie. Kompromis mógłby polegać na tym, że Watykan pisemnie zagwarantowałby Bractwu możliwość prezentowania rzymskiego Magisterium w takim stanie, w jakim było ono w 1962 r. Krok ten stanowiłby zwycięstwo obu stron. W ten sposób Watykan jasno by stwierdził, że sobór nie zerwał ciągłości wiary i nie stworzył nowego Credo. Jednocześnie papież i Watykan nie musieliby porzucać swoich posoborowych poglądów. Liczy się wiara, nie sobór. Sygnał dla Kościoła powszechnego byłby, zatem taki, że znakiem pełnej jedności z Kościołem Chrystusowym nie jest sobór, lecz dogmaty i nauczanie. I właśnie ten sygnał odpowiadałby intencji papieża Benedykta XVI. Przyszłość jest po stronie piusowców. Nie można dłużej twierdzić, że nieposłuszni moderniści mogą w domu Bożym zachowywać się jak ewangeliczny bogacz, podczas gdy Bractwo Św. Piusa X jest jak wyrzucony za drzwi ubogi Łazarz. Jak pokazuje przykład dekadenckich protestantów, przyszłość jest po stronie piusowców, a nie po stronie liberałów. Aby jednak takie pojednanie mogło dojść do skutku, najpierw ołtarze i różańce muszą się rozgrzać do czerwoności” (źródło: kreuz.net, 20 grudnia 2011).
Choć trudno się nie zgodzić z niektórymi tezami komentarza Karola Boringera — choćby tą, iż z samych statystyk powołań wynika, że „przyszłość jest po stronie piusowców” — równie trudno nie zauważyć, że optymizm autora graniczy z naiwnością. Kompromis, o którym pisze, nie byłby, bowiem kompromisem, lecz zwycięstwem Bractwa. Należałoby sobie tego życzyć, ale czy tak się właśnie stanie?
http://news.fsspx.pl
Gajowy nie jest teologiem, ale sformułowanie „obór nie zerwał ciągłości wiary i nie stworzył nowego Credo” burzy w nim krew. Jest oczywiste, że II Sobór Watykański właśnie zerwał ciągłość wiary i stworzył nowe Credo. Nie ma mowy o naprawie Kościoła, jeśli nie uzna się II Soboru za błędny i nieważny. – admin.
Powikłania po szczepieniach HPV włącza: zgony, konwulsje, paraliż... Powoli do środowiska medycznego zaczyna docierać prawda, [czemu POWOLI?? Mirosław Dakowski] o oszustwach i manipulacjach firm farmaceutycznych dotyczących szczepień. W prestiżowym amerykańskim piśmie medycznym, Annals of Medicine, ukazała się publikacja kanadyjskich badaczy, która podważa zasadność stosowania szczepień HPV (Gardasil/Silgard i Cervarix), rzekomo przeciw rakowi szyjki macicy. Autorzy podkreślają, że nie ma żadnych dowodów, że te szczepionki chronią przed rakiem oraz to, że w krajach rozwiniętych, gdzie głównie promowane są te drogie szczepionki, umieralność z powodu raka szyjki macicy jest wielokrotnie mniejsza niż umieralność w wyniku powikłań po tych szczepieniach. Trzeba przy tym pamiętać, że rak szyjki macicy występuje głównie u kobiet starszych, a szczepionki zabijają i trwale okaleczają zdrowe dziewczęta i młode kobiety. Lista poważnych powikłań po szczepieniach HPV włącza: zgony, konwulsje, paraliż, zaburzenia czucia, syndrom Guillaina-Barre (GBS), poprzeczne zapalenie rdzenia kręgowego, porażenie nerwu twarzowego, zespół przewlekłego zmęczenia, anafilaksję, choroby autoimmunologiczne, zakrzepice żył głębokich, zatory płuc, i... raka szyjki macicy. Agresywne promowanie, nawet wmuszanie tych szczepionek szkolnym dziewczętom (także chłopcom) nie opiera się na żadnych dowodach naukowych dotyczących zdrowotnych korzyści tych szczepień dla osób szczepionych, (bo takich brak), a wyłącznie na korporacyjnej żądzy zysku i korupcji, nagminnie stosowanej przez producentów szczepionek, którzy przekupują krajowych i lokalnych polityków oraz administratorów publicznych funduszy. Jak wiemy, w Polsce przekupywane są zazwyczaj lokalne władze i nakłaniane do zakupu tych zabójczych i bezużytecznych szczepionek? Z przykrością należy dodać, że to przekupywanie odbywa się przy pomocy „medycznych ekspertów”, posługujących się korporacyjną reklamą, jako „dowodami” skuteczności i bezpieczeństwa szczepionek. Prof. Dorota Majewska
14 stycznia 2012 "Powołanie superpaństwa europejskiego jest jedynym rozwiązaniem kryzysu gospodarczego, ogarniającego kontynent”- twierdzi socjalista, dawniej komunista- Jose Barroso. Zobaczcie Państwo. ONI się nawet z tym nie kryją, że chcą powołać superpaństwo, o którym- my prawica- piszemy już od dawna, że jest tworzone.. Bez względu na wszystko.. Żeby się paliło i waliło - musi być całkowicie jedno państwo.. Przy pomocy tubylczych folksdojczów, którzy aż przebierają nogami na samą myśl o nowych posadach.. Do tej pory socjaliści zaprzeczali, że tworzą superpaństwo.. Szef Komisji Europejskiej jest cynicznym propagandystą, albo kompletnym ignorantem. Jakim to sposobem ekonomicznym, połączenie ze sobą bankrutów europejskich miałaby spowodować „rozwiązanie kryzysu ekonomicznego”? Jedna śmierdząca socjalistyczna kupa utworzona z kilkunastu śmierdzących socjalistycznych kup niczego nie zmieni.. Będzie jeden wielki bankrut! Tak jak będzie jedna wielka kupa! Ze spróchniałych desek nie da się wybudować domu.. Bo dom się zawali, zanim zostanie wybudowany.. Właśnie agencja Standard&Pools obniżyła rating Francji.. No nareszcie! Po tylu latach budowy socjalizmu Francja bankrutuje.. Bo ileż można się zadłużać? Ile można żyć na kredyt? Ile można wydawać ponad stan..? Jedynym rozwiązaniem ratującym nie przed kryzysem, ale rezultatem wywołanym przez zły system, system wielkiego marnotrawstwa- jest obniżka wszelkich kosztów i podatków i danie firmom większej wolności gospodarczej.. Ale w umysłach socjalistów - jest to nie do pomyślenia! A co z państwem socjalistycznym i państwem biurokratycznym? Czyżby musiało być zlikwidowane? A co z tymi milionami darmojedzacych, którzy korzystają z istoty państwa opiekuńczego i biurokratycznego?„Potrzeba dalszej integracji wynika z konieczności zapewnienia pracy i dobrobytu mieszkańcom Europy”(????) - twierdzi szef Komisji Europejskiej, jak najbardziej niedemokratycznej. Czy można poważnie traktować ten bełkot? Jak można, przy pomocy tworzenia wielkiej kupy śmierdzącej i stęchnącej - zapewnić ludziom pracę i dobrobyt? Ja - jako wolnorynkowiec - twierdzę, że dobrobyt i pracę zapewnia ludziom wolny rynek, a nie pobożne życzenia socjalistów o mentalności starszego - biurowego.. Wszystkie te zaklęcia niczego nie zmienią, to lanie wody niczego nie zmyje, ta nowomowa niczego nie zatrze.. Rzeczywistość skrzeczy. Obecny socjalista, dawniej komunista Jose Barroso- twierdzi, że obecne problemy w strefie euro biorą się stąd, że nie zostały w pełni wdrożone w życie przepisy regulujące funkcjonowanie strefy euro(???) Im więcej przepisów- tym większe problemy.. Im bardziej skomplikowany system, tym większe prawdopodobieństwo zatarcia.. A socjalizm to system bardzo skomplikowany. Skomplikowany przez biurokrację.. A biurokracja komplikuje system.. Skomplikowany system, komplikuje ludziom życie.. Im bardziej skomplikowany- tym bardziej komplikuje.. I życie staje się piekłem.. Bo zaczęło się od dobrych chęci, które przygotowały piekło „Unia gospodarcza i walutowa nie może prawidłowo funkcjonować, tylko na podstawie decyzji podjętych jednogłośnie”(???). Najlepiej większością głosów- demokratycznie. Wtedy będzie najlepiej! Z zabawy w demokrację wypływa coraz większy chaos.. W chaosie gubi się demokracja.. Opada dekoracja- i oto naga demokracja!” Jeśli Unia Europejska ma być wiarygodna, musi się bardziej zintegrować, tworząc superpaństwo”- twierdzi Jose Barroso. Dlaczego wiarygodność, jest ściśle związana z integracją? Nie mam pojęcia! Musi w tym rozumowaniu być jakiś haczyk.. Chaos zawsze jest nieodłączną cechą demokracji socjalistycznej.. Socjalizm równa się demokracja, a demokracja równa się chaos.. Czyli socjalizm równa się chaos.. Z tymi lekami refudowanymi to też już zupełnie powariowali.. Wydawałoby się się, że to dorośli ludzie, myślę o tych zasiadających w demokratycznym Sejmie.. A to niedorosłe dzieci! Takie zbiegowisko ludności parlamentarnej wybranej demokratycznie.. Robią taki zgiełk, jak kiedyś Żydzi na jarmarku.. Jakieś poprawki do czegoś, co od początku wymaga poprawki.. I nazywają to ustawą! Potem do tej poprawki przegłosowują nowe poprawki, żeby ustawa była poprawiona właściwie. I jeszcze jedna poprawka, żeby poprawiona ustawa mogła wejść poprawiona w życie.. Żeby poprawić nam życie. Bo mamy mało już ustawami poprawionymi, zorganizowane życie.... Zorganizują nam jeszcze lepiej.. Wnioski i komisje.. Żeby demokracji stało się zadość można byłoby zgłaszać ustawy od razu z poprawkami, najlepiej kilkoma, żeby było więcej demokracji.. I do poprawek od razu dokomponować antypoprawki, żeby była dyskusja i dialog.. Bo im więcej dyskusji i dialogu – tym dojrzalsza demokracja.. Bo demokracja musi opierać się na gadulstwie, z którego i tak nic nie wynika, bo przegłosują.... Najpierw rząd chciał wrobić lekarzy, żeby płacili za błędy w sprawach leków refundowanych, refundowanych w interesie koncernów farmaceutycznych, a teraz rząd chce wrobić aptekarzy.. Firmy farmaceutyczne i tak zarobią, bo ich produkty, których ceny ustalają przedstawiciele firm farmaceutycznych w porozumieniu z urzędnikami z Ministerstwa Zdrowia w ramach wolnego rynku - ma się rozumieć.. Bo wszędzie mamy ”wolny rynek”, ustalany w zaciszach gabinetów biurokratycznych. ”Wolny rynek” i „ wolne ceny” ustalane w porozumieniu tak, żeby wręczona łapówka była dokładnie wliczona w wyśrubowaną cenę leku.. Cały ten syf pęka, ale posłowie trzęsą się ze śmiechu w demokratycznej ciżbie, pardon- izbie, zwanej przez niektórych stodołą.. Tylu ludzi, opłacanych ciężką forsą za dewastowanie nam życia.. To jest najświatlejsza strona demokracji. Płacić naszymi pieniędzmi za tortury nam zadawane.. Płacić pod przymusem.. Za tę pajęczynę mętnych pojęć bez znaczenia.. Każdy demokratyczny poseł powinien mieć, co najmniej sześciu ochroniarzy, tak jak pani Ewa Kopacz - marszałek Sejmu... Ludzie wybitni powinni być chronieni nie tylko immunitetem, ale również ochroniarzami marszałkowskimi.. Żeby nikt nie mógł się do nich zbliżyć na odległość rzutu granatem.. I niech każdy opowiada, co mu ślina na demokratyczny język przyniesie.. Rano, co innego, w południe – co innego, a wieczorem też co innego.. W tej samej sprawie. Sala plenarna jest wielka i radość niezmierzona. Każdą ilość głupstw wypowiadanych wytrzyma.. Może, dlatego jest taka przestrzenna.. I niech się echo niesie.. Niech odbija się od ścian i się niesie.. Wysoko i szeroko. Echo w tej” cyrkowej budzie na Wiejskiej”- jak ją określił swojego czasu pan Waldemar Łysiak. I nic z tego wariactwa dla nas nie pozostanie. To jest tylko maskarada, demokratyczna zaraza w Grenadzie, bezustanna wojna głupoty ze zdrowym rozsądkiem.. Czas łzy otrzeć… Jak to mówił Churchill??? „Kiedy orły milczą, skrzeczą papugi? (!!!!) Demokratycznych papug ci u nas dostatek... I powtarzają zajadle: „Wrzuć monetę, wrzuć monetę, wrzuć monetę”… Bo nie będzie dalszej części spektaklu.. I wtedy demokracja przegra! Bo cóż warta jest demokracja bez gadulstwa? ….bo czy prostytutce potrzebne są majtki? Wystarczy dobry makijaż.. WJR
"Kościół nigdy nie skazywał samobójców automatycznie na piekło" Jaki jest stosunek Kościoła do osób, które próbowały odebrać sobie życie, kiedy - i czy w ogóle - coś w tej materii się zmieniło, skąd pogrzeby "w niepoświęconej ziemi" i czy samobójca może być zbawiony? - portalowi Fronda.pl odpowiedzi udziela historyk Kościoła, redaktor "Christianitas", Michał Barcikowski. Kwestia zbawienia samobójców obciążona jest taką ilością przekłamań, że wymaga uporządkowania podstawowych pojęć katechizmowych dotyczących zbawienia, grzechu, łaski. Pojęć, które często nie są wystarczająco znane nie tylko świeckim, ale także duszpasterzom i katechetom. Swoją drogą warto przy tej okazji zauważyć, że podstawowym powodem tych przekłamań jest to, że katolicy stracili umiejętność mówienia o swojej wierze językiem Kościoła. Stracili, bo nikt ich tego języka nie nauczył. Ani na katechezie szkolnej, ani w duszpasterstwie akademickim, ani w zwykłych duszpasterstwie parafialnym. Ciągle zbyt dużo w Kościołach języka zapożyczonego z innych porządków: polityki, socjologii, psychologii. A przecież tej zasmucającej „mgły” w świadomości wielu katolików można by uniknąć. Wystarczy nie ukrywać przed nimi tego, co Kościół (a nie ten czy ów duszpasterz czy hierarcha) mówi o celu ludzkiego życia, jakim jest życie wieczne z Bogiem. Co mówi o głównej przeszkodzie osiągnięcia tego celu, jakim jest grzech. Co mówi o źródle odpuszczenia grzechu, jakim jest łaska Boga. Wreszcie, co Kościół mówi bliżej o tej Łasce. Że jest konieczna. Że można ją utracić. Że póki życie trwa, można ją odzyskać. Że można to zrobić tylko w Kościele, który jest szafarzem sakramentów – które są tej Łaski źródłem. Jeśli wierni nie będą wyposażeni w tę podstawową naukę będą bezbronni wobec intelektualnego kuglarstwa, jakim „świat” kusi od zawsze, a w naszych czasach szczególnie.
A teraz do meritum.
Po pierwsze, Kościół zawsze nauczał i naucza, że jeśli ktoś świadomie i dobrowolnie dopuścił się grzechu ciężkiego i umarł bez odpuszczenia tego grzechu, to jego dusza skazana jest na wieczne potępienie. Równocześnie Kościół zawsze nauczał i naucza, że do odpuszczenia grzechu ciężkiego wystarczy żal doskonały (żałujemy ze względu na odrzucenie Miłości Boga do nas) nawet, jeśli śmierć uniemożliwiła skorzystanie z sakramentu pokuty (żal doskonały zakłada, że przystąpimy do tego sakramentu wtedy, kiedy to będzie możliwe). Kościół nigdy nie przesądzał, czy umierający człowiek przed śmiercią otrzymał łaskę żalu doskonałego a zatem nigdy nie orzekał wiecznego potępienia konkretnej duszy.
Po drugie, nie przesądzając nigdy kwestii zbawienia duszy konkretnego człowieka Kościół zawsze wymagał, by w przypadku grzechu ciężkiego długotrwałego i publicznego, a więc takiego, który gorszy cała społeczność pokuta i żal za taki grzech również był publiczny. Jeśli ktoś, kto dopuszczał się takiego grzechu i umierał bez publicznego żalu Kościół zawsze zalecał i nadal zaleca, by pochówkowi zmarłego nie towarzyszyły obrzędy liturgiczne: tak, by nikt nie odebrał tego, jako usprawiedliwienia grzechu. Warto podkreślić jeszcze raz wyraźnie: nie miało to nigdy ani tym bardziej nie ma teraz z jakimkolwiek orzekaniem o zbawieniu bądź nie duszy tego zmarłego.
Po trzecie, świadome i dobrowolne samobójstwo Kościół zawsze traktował i traktuje, jako grzech wyjątkowo ciężki, bo oprócz tego, że jest złem sam w sobie to jeszcze z oczywistych względów drastycznie ogranicza czas, jaki dopuszczający się go człowiek ma na wzbudzenie żalu doskonałego za niego. Z tego względu ryzyko wiecznego potępienia duszy dopuszczającego się go człowieka jest w tym wypadku o wiele większe, niż w przypadku innych grzechów. Znów jednak podkreślmy wyraźnie: również w wypadku tego grzechu Kościół nigdy nie przesądzał o braku możliwości zbawienia duszy jakiegokolwiek samobójcy. Tytułem ilustracji tylko można wspomnieć opowieść o św. Janie Marii Vianneyu, który mając dar wglądu w ludzkie dusze pocieszał wdowę pewnego samobójcy zapewniając ją, że rzucający się z mostu nieszczęśnik zdążył pożałować swojego czynu.
Z powyższych powodów od niepamiętnych czasów aż do wprowadzenia w 1983 r. nowego Kodeksu Prawa Kanonicznego zasadniczo nakazywał powstrzymanie się od religijnych obrzędów podczas pochówku samobójcy. Nie, dlatego, żeby ogłosić pewność potępienie jego duszy, ale żeby przestrzec żyjących przed powagą tego czynu i skrajnym niebezpieczeństwem, jakie na duszę grzech ten sprowadza. Ogłoszony w 1983 r. nowy Kodeks Prawa Kanonicznego zniósł tę automatyczność w odmowie katolickiego pochówku samobójcy. Motywowano to tym, że rozwój wiedzy o psychice człowieka nakazał pod dużym znakiem zapytania postawić kwestię poczytalności wielu samobójców a zatem świadomości i dobrowolności ich samobójczego czynu. Nowy KPK nakazywał, by w każdym przypadku proboszcz indywidualnie osądzał, czy można mówić o czynie świadomym i dobrowolnym, a więc o grzechu ciężkim czy też raczej o czynie popełnionym w stanie wzburzenia czy te ż depresji. O ile trudno odmówić zasadniczej słuszności temu rozumowaniu, to chyba przy podejmowaniu tej decyzji zabrakło wystarczającego wyjaśnienia jej wiernym i światu zewnętrznemu: stąd często obecne nawet wśród praktykujących katolików błędne przekonanie, że "Kościół ogłosił, że samobójcy będą zbawieni". Ani przed 1983 r. nie skazywał ich automatycznie na piekło ani po 1983 r. ich hurtem nie kanonizował. Osobną kwestią jest nie tylko odmowa katolickich obrzędów przy pochówku, ale także samego miejsca na cmentarzu: owo słynne "pochowanie w niepoświęconej ziemi". Do końca XVIII była to rzeczywiście "kara" (w cudzysłowie, bo przecież trudno ukarać zmarłego) dotkliwa. Zmarłych chowano w kościołach: tych godniejszych w podziemiach a z braku miejsca często w samym kościele (chodź to zasadniczo zastrzeżone było jedynie dla relikwii świętych) tych mnie godnych na cmentarzach bezpośrednio przy kościołach. W tej sytuacji grób znajdujący się poza murem od razu rzucał się w oczy i był widomym znakiem potępienia czynów, jakich zmarły dopuścił się za życia. Tymczasem d XVIII wieku, gdy z powodu wzrostu ludności, obaw przed epidemiami i powszechnej w okresie oświecenia troski o podniesienie stanu higieny w dużych skupiskach ludzkich standardem stały się wielkie, zbiorcze cmentarze na obrzeżach miast czy wsi. Te w dużych miastach często miały status komunalnych a więc nienależących do Kościoła. W tej sytuacji przy okazji każdego katolickiego pogrzebu poświęcano jedynie ten fragment ziemi, w którym spocząć miało ciało "kara" ta straciła swe praktyczne znaczenie. Tym bardziej współcześnie, gdzie (m.in. w Polsce) ze względów praktycznych prawo państwowe nie pozwala na odmówienie miejsca na cmentarzu katolickim komukolwiek, jeśli w pobliżu nie ma cmentarza komunalnego. eMBe
SYSTEMOWA INSCENIZACJA W piśmie z 22 lipca 2010 roku skierowanym do ministra obrony Bogdana Klicha, nowa rzecznik praw obywatelskich Irena Lipowicz występując „w sprawie problemów powstałych w wyniku wejścia w życie przepisów ustawy likwidującej Wojskowe Służby Informacyjne”, poinformowała ministerstwo, że wpływają do niej skargi od żołnierzy rozwiązanych WSI, w których podnoszony jest zarzut, „iż z powodu braku weryfikacji złożonych przez nich oświadczeń zostali decyzją Ministra Obrony Narodowej zwolnieni z zawodowej służby wojskowej albo też nie zostali wyznaczeni na stanowiska przez Pełnomocników SKW lub SWW, pomimo wyrażonej przez nich chęci zatrudnienia w nowopowstałych służbach.” Żołnierze byłych WSI skarżyli się, że obecne przepisy uniemożliwiają im „zajmowanie stanowisk służbowych w sądach wojskowych, w prokuraturach wojskowych, w jednostkach Żandarmerii Wojskowej, a także na stanowiskach służbowych w wojskowych jednostkach rozpoznania oraz jednostkach zwiadowczych.” Rzecznik zwracała, zatem uwagę, że środowisko byłych WSI uznaje za dyskryminujące przepisy uniemożliwiające zajmowanie stanowisk w wojskowym wymiarze sprawiedliwości i podkreślała, że „większość żołnierzy WSI posiadało takie właśnie wykształcenie specjalistyczne, a przywołany przepis w praktyce uniemożliwił im dalszą służbę w wojsku.” Sądzę, że niedawną inscenizację z udziałem prokuratora Przybyła, należy oceniać w znacznie szerszym kontekście, niż chce tego oficjalna propaganda. Szerzej nawet, niż wynika to z trafnej konkluzji, iż mamy do czynienia z projekcją konfliktu między prokuraturą wojskową i cywilną oraz działaniem mającym zablokować likwidację wojskowego „wymiaru sprawiedliwości”. Nie ulega, bowiem wątpliwości, że w Prokuraturze Generalnej (PG) istniały plany głębokiej przebudowy obecnej struktury oraz trwały prace nad nową ustawą o prokuraturze. 12 października 2011 w PG odbyło się posiedzenie zespołu, powołanego przez Andrzeja Seremeta, którego celem było „opracowanie propozycji zmian w ustroju prokuratury wojskowej, w związku z zaistniałymi w ostatnich latach przemianami w Siłach Zbrojnych RP, a także ograniczeniem właściwości prokuratur wojskowych”. Komunikat Wydziału Informacji PG nie wskazywał, czym zakończyło się to spotkanie. Natomiast na stronie Naczelnej Prokuratury Wojskowej podano, iż „zespół powołany przez Prokuratora Generalnego, dostrzegając potrzebę funkcjonowania prokuratury wojskowej przyjął, jako kierunek dalszego działania, konieczność podjęcia prac legislacyjnych, zmierzających do poszerzenia właściwości wymiaru sprawiedliwości sprawowanego w wojsku, a nadto restrukturyzacji wojskowych jednostek organizacyjnych prokuratury. Tym samym odrzucił koncepcję likwidacji prokuratury wojskowej.” Można przypuszczać, że komunikat prokuratury wojskowej bardziej przypominał projekcję życzeń, niż oddawał stan faktyczny. 9 listopada 2011 roku Andrzej Seremet powołał, bowiem kolejny zespół do spraw opracowania założeń do nowej ustawy o prokuraturze. Choć w jego składzie znaleźli się m.in. naczelnicy i dyrektorzy wydziałów PG – zabrakło miejsca dla prokuratorów wojskowych.
Incydent z udziałem prok. Przybyła sprawił, zatem, że sprawa reformy prokuratury i dalszego funkcjonowania wojskowego wymiaru sprawiedliwości, została szczególnie mocno nagłośniona. W tym kontekście warto dostrzec pospieszne i niezwykle aktywne zaangażowanie Bronisława Komorowskiego oraz prezydenckiego BBN-u. Reakcja lokatora Belwederu jest tym bardziej osobliwa, że nie wykazywał on dotąd zainteresowania sprawami prokuratury, zaś pod koniec ubiegłego roku – mimo protestów Związku Zawodowego Prokuratorów – podpisał ustawę zamrażającą wynagrodzenia prokuratorskie w 2012 roku. Wydaje się nawet, że szybka reakcja Komorowskiego powinna się kojarzyć z podobną sytuacją, gdy tuż po zdarzeniach z 11 listopada, zgłosił on potrzebę natychmiastowych zmian w ustawie o zgromadzeniach i wystąpił z gotową propozycją nowelizacji ustawy, zaostrzającą prawo do organizowania zgromadzeń. Obecne zaangażowanie Komorowskiego zmierza również do wysunięcia propozycji „rozwiązań systemowych” i może wywoływać podejrzenie, że środowiska skupione wokół Pałacu Prezydenckiego przygotowały już projekty, z których ujawnieniem oczekiwano na stosowną chwilę. Incydent z płk Przybyłem stanowił, zatem dogodny moment, by Bronisław Komorowski ujawnił się w roli bezstronnego mediatora i rozwiązał „spór o miejsce i przyszłość prokuratury wojskowej”. Podejrzenie to wspiera się również na lekturze oficjalnych dokumentów Biura Bezpieczeństwa Narodowego, z których wyłania się projekt „kompleksowej reformy służb odpowiedzialnych za kwestie obronności”. Charakterystyczna cecha proponowanych rozwiązań polega na podporządkowaniu poszczególnych służb specjalnych ministrom: obrony narodowej i spraw wewnętrznych - przy czym zakłada się powrót do rozwiązań sprzed 2006 roku i włączenie Służby Wywiadu i Służby Kontrwywiadu Wojskowego w strukturę Sił Zbrojnych RP. Z tym postulatem związana jest propozycja, by funkcje dowódcze w „nowych” służbach wojskowych, mogli pełnić wyłącznie żołnierze zawodowi. Propozycja ta zmierza, zatem do odtworzenia układu personalnego byłych WSI i umożliwia powrót żołnierzy tej formacji na stanowiska dotychczas dla nich niedostępne w strukturze Sił Zbrojnych. Tego rodzaju wnioski wynikają wprost z projektu przedstawionego przez dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Wewnętrznego BBN Lucjana Bełzę. Ewentualna likwidacja prokuratur wojskowych i przeniesienie spraw wojska do sądownictwa powszechnego, mogłoby utrudnić proces rekonstrukcji tego układu. Dotychczasowa praktyka prokuratorskich orzeczeń w sprawach dotyczących przestępstw byłych WSI, czyni z nich, bowiem „prywatne prokuratury wojskowe” – jak przed siedmiu laty, w artykule
"Wojskowa Siatka Interesów" nazwał ten organ Jarosław Jakimczyk. To zaś zapewnia poczucie bezkarności ludziom wymienionym w Raporcie z Weryfikacji WSI. W artykule tym pada m.in. twierdzenie: „Prokuratura wojskowa mająca tropić afery w wojsku nie jest instytucją w pełni suwerenną, bo prokuratorzy, jako oficerowie wojska podlegają ministrowi obrony narodowej. W miejsce prokuratur wojskowych należy powołać specjalne referaty w prokuraturach powszechnych.” Autor przypominał również, że „w ostatnich latach prokuratura wojskowa wręcz uginała się od spraw, w które zamieszani byli oficerowie WSI. Ich prowadzenie nasuwa skojarzenie z państwem totalitarnym, gdzie zadaniem prokuratury i sądu było potwierdzanie założonej tezy tak, by włos z głowy nie spadł prawdziwym mocodawcom.”
Można przypuszczać, iż rozwiązania proponowane obecnie przez Prokuratora Generalnego (w tym w ustawie o prokuraturze) zmierzały właśnie do zmiany lokalizacji spraw wojskowych, a zatem pozwalałyby na ich ocenę przez prokuratorów i sądy cywilne. Likwidacja prokuratur wojskowych umacniałaby cywilny nadzór nad wojskiem i zwiększała w tym zakresie kompetencje Prokuratora Generalnego. Zagrażałoby to istnieniu obecnego status quo, gdy afery w wojsku, w tym przestępstwa byłych WSI podlegają rozstrzygnięciom wojskowego „wymiaru sprawiedliwości”. Wydaje się, że aktywność Bronisława Komorowskiego – poszukującego w incydencje poznańskim pretekstu do „rozwiązań systemowych” - zmierza głównie do zachowania obecnej struktury, a w dalszej perspektywie do odtworzenia układu personalnego WSI. Obecny lokator Belwederu – przez lata minister obrony narodowej - zadaje się kpić, gdy stwierdza, że „ocenę pracy prokuratury wojskowej należy przeprowadzić na gruncie Ministerstwa Obrony Narodowej i Sił Zbrojnych”, ponieważ to one, jego zdaniem mają być „najżywiej zainteresowane skutecznym funkcjonowaniem, postępowaniami śledczymi i postępem eliminującym zjawiska negatywne, które zdarzają się w Siłach Zbrojnych i w MON”. Zapomina, bowiem, że to obecna praktyka doprowadziła do powstania szeregu patologii, zaś działalność organów wojskowego wymiaru sprawiedliwości przyczynia się do ich ukrywania i tuszowania. W deklaracji Komorowskiego, iż „należy szukać rozwiązań systemowych, a nie kadrowych” trzeba upatrywać nie tylko obrony prokuratora Parulskiego i prawa do istnienia „prywatnych prokuratur wojskowych” - ale głównie zapowiedzi takich propozycji ustawowych, które pozwolą na odtworzenie układu personalnego byłych WSI. Aleksander Ścios
Zgadnij jaki to kraj: Światowy potentat w zasobach węgla odnotował rekordowy import tego surowca Ubiegły rok był rekordowym pod względem ilości importowanego węgla kamiennego. Sprowadzono do Polski ponad piętnaście milionów ton tego surowca, a ta liczba ma się zwiększać. Kompanie węglowe zapowiadają zwiększenie krajowego wydobycia surowca, jednak już wiadomo, że mimo tych zapewnień, nie będą w stanie dostarczyć tyle węgla, ile potrzebuje polska gospodarka. W tej sytuacji część koncernów takich jak Węglokoks, chce jeszcze zwiększyć ilość importowanego węgla. Ma on być sprowadzany przede wszystkim z Rosji, choć jego ceny były wysokie, w czym nie pomagał zbyt słaby złoty. Polska produkuje obecnie około 75 milionów ton węgla rocznie, co jest zbyt małą liczbą, aby liczyć się na europejskim rynku węgla. Jak widać w zamykaniu tzw. „nierentownych kopalń” ktoś miał dobry interes….
MM
Za: narodowcy.net (Styczeń 13, 2012) (" Rekordowy import węgla")
Po rehabilitacji generała czas na rehabilitację brzozy Skoro biegli z Krakowa obalilitezę o obecności w kokpicie generała Błasika, to upada całazbudowana na tej tezie koncepcja katastrofy
1. Krakowski Instytut EkspertyzSądowych im. prof. Jana Sehna dołączył do listy oszołomów izakwestionował obecność w kokpicie generała Błasika. A przecież wszystko precyzyjnieustaliła komisja generalisswoman Anodiny, a jej ustalenia gorliwie potwierdził raport Millera. Według tych ustaleń generał Błasiknapił się, potem przetoczył przez salonik prezydencki jak przezstodołę i wtargnął do kokpitu, by dorwać się do sterów, alboprzynajmniej komenderować pilotami. W tę oficjalną wersję uwierzyłacała mądra, wykształcona, rozumna, normalna Polska. Ta wersjaposzła też w świat - o pijanym polskim generale, jako współsprawcykatastrofy trąbiły media od Alaski po Antarktydę.
2. Na obecności w kokpicie generałaBłasika zbudowana została cała koncepcja katastrofy. Błasikkomenderował pilotami, pilotom trzęsły się ręce, pomyliły imsię wskazania wysokościomierza, a potem wiadomo – brzoza, skrzydło, beczka – i katastrofa. A teraz sławny krakowski instytutdoczytał się z taśm, że głosu generała Błasika w kokpicie niebyło. I twierdzi, ze drugi pilot Robert Grzywna prawidłowoodczytywał wskazania wysokościomierza. A skoro czytał prawidłowo– upada teza, ze piloci pogubili się we mgle. A skoro się niepogubili - to, jakim trafem zahaczyli o brzozę?
3. I co – teraz rozumni, wykształceni, oświeceni Polacy mają odrzucić raport Anodiny iuznać, że racje miały oszołomy, otumanione przez PiS, Macierewicza, „Gazetę Polską” i toruńskie media ojca Rydzyka?Maja teraz zjeść własną, wylaną na oszołomów żółć, połknąćwszystkie wypowiedziane wobec nich obelgi i drwiny? Co prawda pułkownik Klich, w obliczuwłasnej kompromitacji twierdzi, że inne dowody świadcza oobecności generała Błasika w kokpicie. Oczywiście rosyjskiedowody, podobnie jak tasma z rzekomym głosem generała, który jednak nie był jego głosem. Generał byl w kokpicie, ale nic niemówił. Dowódca wojsk lotniczych przedarł się do kabiny, żebysobie pomilczeć z pilotami i popatrzeć na ten pulpit z zegarami, bood dziecka interesowały go samoloty...
4. A teraz już bez cierpkiej ironii.Dzięki Bogu i ekspertom z Krakowa, nareszcie upada haniebna wersja oobecności w kabinie generała Błasika, obrażająca honor i pamięćpolskiego generała i obrażająca dobre imię Polskie świecie.Wersja, na której zbudowana została cała seria dalszych kłamstw, fałszujących ustalenia, co do przebiegu i przyczyn katastrofy. Rodzi się jednak pytanie – dlaczegowładze rosyjskie stworzyły kłamstwo o obecności generałaBłasika? Co chcieli tym kłamstwem przykryć, od czego chcieliodwrócić uwagę? I dlaczego polska komisja rządowa tak łatwo ichętnie to kłamstwo kupiła i powieliła?
5. Teraz czas na brzozę. Niechże ktośwreszcie zleci poważnym ekspertom, żeby zbadali to, o czym jużpisałem – czy w świetle praw fizyki było możliwe, że w tymsamym ułamku sekundy brzoza urwała skrzydło, a skrzydło ścięłobrzozę. Po rehabilitacji generała Błasika,czas na rehabilitację brzozy. Po czym śledztwo smoleńskie należyrozpocząć od nowa.
Janusz Wojciechowski
Krasnodębski Obecne władze są nieprawowite Co jest jeszcze realizmem, a co już oportunizmem i zdradą wartości?.Czy liczyć na stopniowe zmiany i działać na ich rzecz od wewnątrz, czy raczej liczyć na zryw, przełom, powstanie? o „drugim obiegu”.... budowania równoległego społeczeństwa Krasnodębski jest intelektualistą budującym zręby ideologiczne obozu Wolnych Polaków.. Ubiera w estetyczne, akademickie formy etykę tego obozu, tworzy kanon etyczny tego obozu. Dzięki niemu w dużym stopniu zarysowuje się ostra linia rozgraniczająca moralność polityczną Wolnych Polaków i Lemingów. Polecam ostatni tekst Krasnodębskiego „Kluczowe pytania o III RP”. Tekst, w którym przestrzega przed kolaboracją z systemem, przed uznaniem jej prawowitości. Krasnodębski dostrzega potrzebę budowy społeczeństwa równoległego, z równoległym obiegiem informacji, równoległymi strukturami społecznymi i spójnym systemem etycznym odmawiającym władzą III RP wspomnianej już prawowitości. Odrzucenie przez Krasnodębskiego prawowitości władz III RP rodzi daleko idące konsekwencje. Krasnodębski wykorzystuje to do legitymizacji przyszłego zrywu, powstania, o ile nie uda się droga pokojowa przejąc władzy. Krasnodębski stawia Wolnych Polaków w roli dziedziców tradycji niepodległościowej, walczącej z obca, pozbawiona prawowitości władzą, ruchu oporu z czasów II Wojny Światowej i Solidarności z czasów komunisty Jaruzelskiego.Tekst Krasnodębskiego zawiera tak fundamentalne tezy dotyczące stanu państwa polskiego, polskiego społeczeństwa, że powinien być, przynajmniej na prawicy podstawa do szerokiej dyskusji. Jest to z pewnością jeden z najważniejszych tekstów programowych budowanego właśnie przez Kaczyńskiego ruchu oporu. Krasnodębski jest jednym z głównych twórców architektów koszmaru Niemiec. Budowy kultu politycznego Lecha Kaczyńskiego.
Krasnodębski: „Jak wobec władzy powinien się zachowywać przyzwoity człowiek? Co jest jeszcze realizmem, a co już oportunizmem i zdradą wartości? Czy działać w ramach istniejącego systemu, czy też budować struktury równoległe? Czy liczyć na stopniowe zmiany i działać na ich rzecz od wewnątrz, czy raczej liczyć na zryw, przełom, powstanie? „....”Znamienne, że dylematy współczesnego Polaka wyartykułowali ostatnio ci, którzy w zasadzie negują ich sensowność, twierdząc, że mówienie o „drugim obiegu” czy potrzebie budowania równoległego społeczeństwa, „... „„Polski wolnych Polaków” przeciwstawionej „Polsce lemingów” ….”. Nad jednym jednak nie można przejść do porządku dziennego – nad tragedią smoleńską. Jest ona punktem zwrotnym w historii Polski po 1989 r. „....”Cóż to, bowiem znaczy „działać w ramach istniejącego systemu”? Czym innym jest usiłowanie przekonania innych Polaków do swoich racji, czym innym współdziałanie z rządem?.....”Wolni ludzie zawsze powinni być gotowi do obrony, bo inaczej nie zachowają wolności. „.....”Na przykład, jeśli ktoś powołuje się na dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, jeśli czyni z dawnej współpracy z nim swój kapitał polityczny, to powinien powstrzymywać się od przyjmowania zaszczytów, nagród i orderów od obecnej władzy do czasu, gdy okoliczności jego tragicznej śmierci zostaną wyjaśnione „.....”Nie można także uwiarygodniać obecnych władz. Są legalne, ale – dopóki działania przed- i posmoleńskie nie zostały ukarane – nie są prawowite. „.....(źródło)
Na koniec wracam do budowy, udanej zresztą kultu politycznego Lecha Kaczyńskiego i niemieckich koszmarów politycznych z tym związanych. Media niemieckie tuż po śmierci Lecha Kaczyńskiego zareagowały w sposób histeryczny, bliski paranoi. „Jak ocenia komentator "Sueddeutsche Zeitung", Polska skłania się ku temu, by utwierdzić sięteraz w swej "historii cierpienia?. „Dlatego katastrofa samolotu z Katynia niesie ze sobą zagrożenie przeistoczenia się w mit narodowej historiografii. Nakłada się tu na siebie zbyt dużo symboliki i tragizmu" - pisze "Sueddeutsche Zeitung" i apeluje: "Tak nie może się stać"…”Według dziennika, tragedii nie wolno nadawać cech mistycznych."Jeśli jest jakaś nadzieja w całym tym cierpieniu, to taka: może uda się teraz to, co nie udawało się od początku III Rzeczpospolitej, wskutek sporów ideologicznych i partyjnych - pojednanie narodu z jego przeszłością, porozumienie społeczeństwa, co do postrzegania historii, odpolitycznienie historii" - ocenia dziennik. Dodaje, żepolityka historyczna Lecha Kaczyńskiego dzieliła i czerpała siłę z mitów przeszłości.”…” "Tragedia musi być, zatem przestrogą, by Polska uwolniła się z kajdan własnej historii. Prezydent Kaczyński był niewrażliwy na delikatne sygnały pojednania, które wysłał rosyjski premier Władimir Putinjeszczeprzed kilkoma dniami nad grobami (w Katyniu). Zamiast tego Kaczyński chciał prowadzić politykę koncentrującą się na ofiarach, gdy ze swoją delegacją wsiadał do samolot”…” Także "Die Welt" ocenia, żew bólu i żałobie jest też pewna nadzieja. "Zachowanie polskiego premiera i przywódców w Moskwiepokatastrofie pokazuje w sposób imponujący, że obie strony dokładają starań, by nie obudziły się stare demony" - pisze "Welt". Dodaje, że także dla Europejczyków, żyjących w oddali, ten element nadziei ma też ważne znaczenie na przyszłość. „...(więcej)
Marek Mojsiewicz
Wszystko dla dobra pacjentów
1. Wczoraj w ekspresowym tempie zakończyły się sejmowe prace nad nowelizacją tzw. ustawy refundacyjnej. Wszystko w ciągu kilkudziesięciu godzin z wieloma woltami w głosowaniach nad tym projektem ze strony posłów rządzącej koalicji PO-PSL. To, co zostało przegłosowane w Sejmie nie zadowala ani lekarzy (choć w nowelizacji to oni uzyskali najwięcej), ani aptekarzy (ci mają być karani za wydanie leków z refundacją na recepty z błędami ale już po wejściu w życie ustawy nowelizacyjnej) i wreszcie samych pacjentów, którzy już prawie od miesiąca kupują leki w nieprawdopodobnym bałaganie i często za znacznie większe pieniądze, niż do tej pory. Wygląda na to, że teraz protestować będą aptekarze, którzy liczą, że tym protestem być może w najbliższy czwartek wymuszą odpowiednie głosowanie w Senacie, które także ich zwolniłoby z odpowiedzialności za sprzedawanie leków z refundacją na recepty z błędami.
2. Przypomnijmy tylko, że głównym celem ustawy refundacyjnej jak mówiła wiosną poprzedniego roku ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz miała być poprawa dostępności pacjentów do refundowanych leków, a także ukrócenie tzw. turystyki lekowej, czyli wędrowania po aptekach, aby szukać leków sprzedawanych w promocji, z rabatami czy różnorodnymi upustami. Ustawa uchwalona w maju poprzedniego roku (i podpisana w czerwcu przez prezydenta Komorowskiego), miała jednak i cel ukryty przed opinią publiczną, a w szczególności przed ludźmi chorymi, mianowicie znaczące zmniejszenie środków finansowych przeznaczanych corocznie przez NFZ na refundację. Środki te z roku na rok rosną i w roku 2011 wyniosły już ponad 20% całości wydatków NFZ, dlatego do ustawy wpisano 17% limit wydatków na leki refundowane, którego Fundusz nie będzie mógł przekroczyć. Głównym instrumentem, który miał ograniczać wydatki na leki refundowane, był swoisty bat finansowy na lekarzy, w postaci zwrotu kwot nienależnej refundacji razem z odsetkami ustalonej przez kontrolerów NFZ. Kontrole te mogłyby być przeprowadzane w ciągu 5 lat od daty wystawienia recepty, a kontrolowane miało być nie tylko uprawnienie pacjenta do leków refundowanych (a więc czy w momencie wizyty u lekarza był on ubezpieczony, a dokładnie czy miał opłaconą składkę zdrowotną), ale przede wszystkim czy przepisany pacjentowi lek podlega refundacji w danej jednostce chorobowej. Teraz nowelizacją ustawy kontrole lekarzy przez NFZ zostały wprawdzie zniesione, ale ciągle w ustawie znajdują się zapisy nakazujące lekarzowi przepisywanie z refundacją leku tylko w zastosowaniu w stosunku do jednostki chorobowej, na którą lek został w Polsce zarejestrowany.
3. Te zapisy miały na celu ograniczenie wypisywania recept z refundacją, zresztą część leków mimo zapewnień ministra Arłukowicza wcale nie jest tańsza tylko niestety droższa. Wszystko to potwierdzają wyliczenia IMS Health największej na świecie firmy specjalizującej się w dostarczaniu informacji i rozwiązań zarządczych dla przemysłu farmaceutycznego. Ustaliła ona, że w wyniku wprowadzenia tej ustawy i związanej z nią listy refundacyjnej oszczędności NFZ rzeczywiście wyniosą ponad 1 mld zł z tego pacjenci zapłacą więcej niż do tej pory o około 300 mln zł (a ich dopłaty do leków wzrosną z obecnych 34 do 38%), a wydatki NFZ zmniejszą się o blisko 740 mln zł. Będą to najwyższe dopłaty refundacyjne ze strony pacjentów w Unii Europejskiej. Takie skutki dla pacjentów niesie ustawa refundacyjna i przeprowadzona nowelizacja w tej sprawie nic nie zmieni. Ba tym razem to aptekarze będą domagali się od pacjentów 100% odpłatności za leki nawet przy najmniejszym błędzie, który znajdzie się na recepcie. A wszystko to dla dobra pacjentów, których interesów rządząca koalicja PO-PSL pilnuje tak dobrze jak żadna do tej pory.
Zbigniew Kuźmiuk
Chiny atakują USA Ludowy Bank Chin ogłosił, że na koniec grudnia 2011 r. chińskie rezerwy walutowe wyniosły 3,18 bln dolarów. To najwyższe rezerwy na świecie. Ale spadają. Na koniec września 2011 r. wynosiły 3,20 bln dolarów. Jeszcze w połowie 2010 r. Chińczycy bardzo dynamicznie zwiększali oficjalne rezerwy walutowe. W I połowie 2011 r. tempo przyrostu spadło, po czym coraz bardziej dostrzegalny staje się trend spadkowy. Przypisuje się go zmniejszającej się nadwyżce w handlu zagranicznym (stopniowe umacnianie juana), mniejszemu napływowi inwestycji zagranicznych do Chin, większym chińskim inwestycjom zagranicznym (np. Huta Stalowa Wola), oraz spadkowi wartości euro wobec dolara przy domniemanych większych zakupach obligacji europejskich przez Chiny. Chiny, jak większość państw, nie podaje szczegółowych informacji o strukturze rezerw walutowych. Tym niemniej amerykański Departament Skarbu ujawnił, że Chiny dysponowały na koniec października 2011 r. obligacjami skarbowymi Stanów Zjednoczonych o wartości 1,134 bln dolarów. Co znamienne w II połowie 2011 r. Chiny zaczęły wysprzedaż tej części rezerw z poziomu 1,173 bln dolarów w lipcu 2011 r. Dla Chińczyków rezerwy walutowe to nie tylko kwestia ekonomiczna. Powiązany z chińskim wywiadem Song Hongbing w „Wojnie o pieniądz” wskazuje na strategiczne znaczenie sposobu emisji pieniądza i transakcji obligacjami skarbowymi dla pozycji międzynarodowej państwa. W 2010 r. oficerowie Armii Ludowo-Wyzwoleńczej wprost wzywali do sprzedaży amerykańskich obligacji przez Chiny jako środka nacisku politycznego oddziaływującego destrukcyjnie na finanse i gospodarkę Stanów Zjednoczonych Przystąpienie do wysprzedaży amerykańskich obligacji może być jedną z form chińskich retorsji w odpowiedzi na wywoływane przez Stany Zjednoczone napięcia na Morzu Południowochińskim oraz wobec Iranu. Cios w amerykańskie finanse to cios w zdolności mobilizacyjne gospodarki Stanów Zjednoczonych, utrudniający bądź nawet uniemożliwiający prowadzenie wojny na kilku frontach. Tomasz Urbaś
Inwestorzy w pieluchach Tutaj jest link do oficjalnego komunikatu Standard and Poors po obniżeniu ratingu. A tutaj dodatkowa informacja. Inwestorzy na rynku obligacji strefy euro powinni założyć pieluchy przez przeczytaniem. Podsumowując jednym zdaniem, w strefie euro spadek PKB będzie 1.5% albo głębszy, działania podjęte do tej pory to placebo, a niektóre z nich mogą jeszcze bardziej pogłębić kryzys. Strefa euro jest skłócona a działania spóźnione. Co więcej agencja powtarza to, co napisałem dwa dni temu, że pożyczanie przez EBC setek miliardów euro bankom po to żeby kupiły obligacje Włoch w czasach, gdy te instytucje muszą obkurczać swoje bilanse, jest nieskuteczne i może mieć patologiczne konsekwencje. Nic dodać ni ująć. Rzetelna analiza problemów strefy euro, tylko spóźniona o około rok.
Rybiński: czeka nas rok turbulencji finansowych Agencja Standard & Poor's obniżyła ratingi 9 krajom strefy euro, w tym dwóm o najwyższej wiarygodności kredytowej - Francji i Austrii. Komentatorzy mówią o szoku i trzęsieniu ziemi na rynkach finansowych. O ocenę tej decyzji portal Stefczyk.info zwrócił się do prof. Krzysztofa Rybińskiego, ekonomisty i analityka rynków finansowych. Stefczyk.info: Jakie mogą być konsekwencje tej decyzji? Do tej pory mieliśmy taką sytuację, że rynki oceniały nisko wiarygodność kredytową tych krajów, a oficjalne ratingi były bardzo wysokie. I to, co się stało wczoraj to jest zmniejszenie tej różnicy, tzn. agencja ratingowa, na razie jedna, przybliżyła się w tych ocenach do oceny rynkowej, czyli takiej, która mówi, że jest mniej prawdopodobne, że te kraje oddadzą w całości pieniądze, które pożyczyły od inwestorów, co dotyczy w szczególności Włoch. Również ważne jest to, że Francja, która była do tej pory krajem najwyższej wiarygodności kredytowej, tę najwyższą wiarygodność straciła. Konsekwencją tego może być to, że te kraje będą musiały drożej pożyczać pieniądze na finansowanie deficytów budżetowych, a to jest bardzo bolesne, ponieważ w czasach recesji droższe pożyczanie pieniędzy może jeszcze bardziej spowolnić wzrost gospodarczy.
Fitch również zapowiedział możliwość obniżenia ratingów Włochom i paru innym krajom, ale już nie Francji? Do czego ta sytuacja może doprowadzić? W finansach, jak w ekonomii, tam gdzie jest dwóch ekonomistów lub finansistów, tam są dwa a może i trzy punkty widzenia, więc to ża agencje ratingowe mają różną ocenę sytuacji to mnie wcale nie dziwi. Natomiast to, że rating został obniżony przez Standard & Poor's to jest ważne. Przypomnę, że kiedy w sierpniu ta agencja obniżyła rating dla Stanów Zjednoczonych, to był to jeden z czynników, który spowodował potężne spadki na giełdach. Dla inwestorów jest to ważne, dlatego że papiery wartościowe i ich rating są stosowane w operacjach finansowych w kwotach idących w setki miliardów czy tysiące miliardów dolarów czy euro. I jeżeli takie papiery tracą rating, stają się mniej wiarygodne, wówczas może to spowodować taką falę tsunami, która przewali się przez rynki finansowe. Na przykład, jeżeli jakiś kraj ma obniżony rating to wówczas kaskadowo spadają ratingi firm w tym kraju, samorządów w tym kraju, banków w tym kraju. Czyli to wszystko może mieć silne konsekwencje, nawet, jeśli rozłożone w czasie. Chociaż nie wykluczam, że w przyszłym tygodniu giełdy będą spadać w wyniku tej decyzji.
Co to może dla nas, Polaków oznaczać? Polska jest bardzo uzależniona od sytuacji gospodarczej w Unii Europejskiej i w strefie euro. To jest nasz główny partner handlowy. Obniżenie, więc ratingu spowoduje, że tym krajom trudniej będzie przejść przez recesję, czyli perspektywy wzrostu gospodarczego będą gorsze, rośnie też prawdopodobieństwo, może nie krachu finansowego, ale zamieszania na rynkach finansowych, dlatego że po obniżce ratingów część inwestorów może zdecydować, że jednak nie będzie kupowało obligacji tych krajów, czyli trudniej im będzie sfinansować deficyty budżetowe. Dla Polski są to niedobre informacje, bo to oznacza, że otoczenie gospodarcze Polski będzie w gorszej sytuacji, niż gdyby te kraje były w takiej sytuacji finansowej, że zasługują na wyższy rating. Dlatego przygotujmy się na to, że będzie mocno bujało - 2012 rok to jest rok bardzo silnych turbulencji finansowych i wczorajsza decyzja to potwierdza.
Rozumiem, że to oznacza, że złoty osłabi się, co jest złą wiadomością choćby dla tych, którzy mają kredyty we frankach? Tak, tak jest z pewnością, chyba, że coś się wydarzy dodatkowego, np. interwencje NBP, czy rządu, bo zawsze wiele rzeczy dzieje się naraz, ale ta konkretna decyzja oznacza osłabienie złotego, oznacza wzrost oprocentowania długu polskiego rządu i powinna oznaczać spadki na giełdach.
Na swoim blogu napisał Pan, że mamy do czynienia z oszustwem, skoro rząd Francji wiedział wcześniej o decyzji S&P, dlaczego? Funkcjonuję na rynkach finansowych już prawie 20 lat i wielokrotnie widziałem przykłady operacji finansowych, o których niektórzy wiedzieli wcześniej od innych, a na rynkach finansowych wiedza ma olbrzymią wartość. Jeżeli ktoś wie o obniżeniu ratingu kilka godzin wcześniej przed rynkami finansowymi, to stosując powszechnie dostępne instrumenty finansowe może w ciągu kilku, kilkunastu minut zostać nawet nie milionerem, a wręcz multimilionerem. Ktoś, kto wiedział, że ten rating będzie obniżony, mógł zakładać z prawdopodobieństwem bliskim 100%, że nastąpi silny spadek wartości euro, albo spadki na giełdach. I mógł zająć odpowiednią pozycję - kupić albo sprzedać odpowiednie aktywa finansowe, żeby na tym zarobić olbrzymie pieniądze. W związku z tym, praktyki, w których bardzo wartościową wiedzę udostępnia się wybranej grupie osób - ja wiem, że to może być premier, minister finansów i jego urzędnicy - ale takie praktyki są naganne, dlatego, że z pewnością rodzi to ryzyko, że ta informacja trafi do "przyjaciół królika", że tak to określę, którzy na tym mogą zarobić, a fakt - i to jest fakt dla mnie zupełnie szokujący - że takie plotki rozpuszcza się medialnie (świat powinien dowiedzieć się o obniżce ratingu z komunikatu agencji ratingowej, a nie poprzez rozłożone w czasie różnie w różnych krajach plotki rozsiewane przez urzędników takiego czy innego ministerstwa) to jest moim zdaniem skrajnie naganne i takie zachowanie powoduje, że na rynkach finansowych nie ma równego dostępu do informacji i że są równi i równiejsi. Not. Zrk
Zamieszanie wokół leków. Jak system refundacji odbije się na pacjentach? Coraz większej liczby pacjentów nie będzie stać na wykup leków. Głównym powodem jest system refundacji i wprowadzenie urzędowych cen medykamentów. Rynek zdrowia nabiera coraz więcej cech centralnego planowania, znanego z czasów realnego socjalizmu. Kolejnym krokiem w tym kierunku jest wprowadzenie sztywnych cen leków, a więc wyeliminowanie konkurencji cenowej między producentami. Jedyna rywalizacja sprowadza się, więc do podpisania najkorzystniejszej umowy między firmą farmaceutyczną a urzędem. Nietrudno domyślić się, że stwarza to nieograniczone pokusy korupcyjne. Lekowa układanka, która trwa od kilku tygodni, jest tego koronnym dowodem. Od urzędników zależy, bowiem, które preparaty będą, a które nie będą sprzedawane na preferencyjnych warunkach. Sprawdza się także po raz kolejny, że tam, gdzie nie ma wolnego rynku, grupy interesu i urzędnicy dogadują się ponad głowami konsumentów i sprzedają towary po zawyżonych cenach. Tym samym leki kosztują znacznie drożej niż na wolnym rynku. Innymi słowy: pacjenci są wyzyskiwani przez lobby aptekarskie, koncerny farmaceutyczne i urzędników. W jaki sposób?
Sponsoring leków Refundacja leków sprawia, że medykamenty są droższe. Konsument może odnieść odmienne wrażenie, bowiem przy aptecznym okienku płaci ułamek rynkowej ceny leku. To widać, a czego nie widać? Nie widać, że na system refundacji zrzuca się całe społeczeństwo – także ludzie, którzy nie są konsumentami farmaceutyków. Sponsorujemy leki nie tylko wtedy, gdy z nich nie korzystamy, ale gdy jesteśmy zdrowi, czyli przez większość swojego życia. System refundacji wchodzi, bowiem do systemu opieki zdrowotnej finansowanego ze składki zdrowotnej. Refundacja leków pochłaniała do tej pory aż jedną piątą budżetu NFZ! Natomiast wzrost wydatków na służbę zdrowia najczęściej jest związany ze wzrostem wydatków na administrację, a nie na leczenie. Tak było np. w 2009 roku, gdy przychody NFZ ze składki zdrowotnej wzrosły o 10 proc., nakłady na leczenie szpitalne o 1 proc., a na administrację o 14 procent. Mimo iż rząd zapowiada zmniejszenie udziału refundacji w budżecie NFZ, podwyżka składki zdrowotnej w tym roku może być właśnie związana z podwyżkami cen leków. Skoro wprowadza się dodatkowo urzędowe ceny leków, oznacza to, że leki będą najdroższe w historii, mniej z nich będzie dostępnych dla pacjentów, a wydatki budżetowe będą coraz wyższe.
Skup państwowy Skąd wiadomo, że refundacja sprawia, iż leki są najdroższe? Jak to możliwe? Zgodnie z literą ekonomii, producent nie ma bodźców, aby produkować taniej, aby obniżać marżę swojego zysku, skoro państwo „skupuje” od niego lek po ustalonych cenach. Argument za tym, że leki mogłyby być znacznie tańsze, nasuwa się sam. Wszyscy pamiętają promocje „leków za złotówkę” – gdzie pacjenci mogli nabyć leki za bezcen tylko, dlatego, że były refundowane. Oznacza to, że refundacja produkcji leków jest tak duża, że koncerny mogą wiele preparatów rozdawać za darmo, a i tak czerpią z tego procederu gigantyczne zyski.
Marzenia aptekarzy
Wprowadzenie sztywnych cen leków jest z kolei spełnieniem postulatów lobby aptekarskiego. Naczelna Izba Aptekarska od wielu lat domagała się wprowadzenia urzędowych cen lekarstw. Najbardziej idiotycznym argumentem, który słyszałem przez te lata, była wypowiedź któregoś z prezesów, że „chorzy powinni leżeć w łóżku, a nie szukać po aptekach tańszych leków”. Tak jakby wszyscy zażywający leki leżeli w łóżku i nie miało znaczenia dla pacjenta, czy zapłaci za lek złotówkę, czy 100 złotych. Drażni podkreślanie wyjątkowości rynku leków, bo chodzi przecież o zdrowie. Według ogólnorozsądkowych kryteriów ważniejsze od zdrowia jest podtrzymywanie życia ludzkiego. Jeść wszak każdy musi. A przecież na rynku chleba nie ma urzędowych cen. Chleb nie jest też refundowany przez państwo, a przecież zgodnie z tą logiką, chleb jest ważniejszy od lekarstw, powinien być, więc dostępny dla każdego. Wygląda, więc na to, że lobby piekarzy nie jest tak silne jak lobby aptekarzy i koncernów farmaceutycznych.
Niemoralność systemu Warto też wyjaśnić niemoralność systemu refundacji w aspekcie choćby solidarności społecznej. Rynek leków to obecnie centralnie planowany socjalizm w najczystszej postaci. Na pierwszy rzut oka pacjenci i opinia publiczna akceptują taki stan rzeczy. Niedawno w telewizyjnych wiadomościach usłyszałem dramatyczną wypowiedź aptekarki, że chory na raka płaci za leki kilkanaście złotych, a gdyby nie było refundacji, płaciłby ponad tysiąc. W porządku, tylko chodzi o transakcję tu i teraz. W rzeczywistości chory zapłacił za te leki nie kilkanaście złotych, nie tysiąc, ale kilkanaście tysięcy. Składa się na niepłacona przez całe życie płatnika składka zdrowotna, którą płaci on sam, jego rodzina i sąsiedzi. Tak wygląda sprawiedliwość społeczna w opiekuńczym państwie dobrobytu.
Brak konkurencji Dla znających choćby podstawy ekonomii wolnorynkowej wiadome jest, że ów system jest korzystny głównie dla jego beneficjantów: producentów leków, aptekarzy i rozrastającej się administracji. Ponieważ została wyeliminowana jakakolwiek konkurencja cenowa, ceny leków są zawyżane do granic możliwości, a pacjenci są zmuszani do wydawania coraz większej ilości pieniędzy na preparaty medyczne. Po raz kolejny okazuje się, że państwo, biorąc na siebie odpowiedzialność za zdrowie obywateli, nie jest w stanie z tego obowiązku należycie się wywiązać. System jest na tyle patologiczny, że państwu nie opłaca się skutecznie leczyć swoich obywateli. Podobnie firmom farmaceutycznym nie opłaca się leczyć pacjentów – znacznie korzystniejsze jest „zarządzanie objawami” i uzależnianie ich od poszczególnych preparatów na całe życie. Aptekarze także nie muszą już konkurować między sobą, bo mogą w spokoju podzielić rynek między siebie i walczyć z pojawiającą się konkurencją, np. aptekami internetowymi. Wszystkim tym grupom interesu nie zależy, więc także na zmianie systemu, lecz na podwyższaniu podatków pod pretekstem wydatków na zdrowie, czego właśnie jesteśmy świadkami na początku bieżącego roku. Jedyną nadzieją dla pacjentów jest ponownie umacnianie się złotego i możliwość kupowania tańszych leków za granicą, np. w Czechach czy na Białorusi, poprzez apteki internetowe. Z pewnością rozkwitnie szara strefa farmaceutyków i parafarmaceutyków.
Najlepiej, więc… nie chorować. Tomasz Teluk
Katastrofa TU-154M – „czarne skrzynki” jawne czy ściśle tajne? Czy nowelizacja prawa lotniczego cywilnego z dnia 30 czerwca 2011 może zamknąć drogę do upublicznienia zapisów z czarnych skrzynek tupolewa? Ustawa z dnia 30 czerwca 2011 r. o zmianie ustawy Prawo Lotnicze precyzuje, że prokurator nie może zdecydować o ujawnieniu zapisów. Decyzję taką może podjąć tylko sąd. Ustawa, uchwalona pod koniec czerwca tego roku, zmieniła przepisy w lotnictwie cywilnym. Wyniki badań komisji lotniczych mogą być przekazane wyłącznie na potrzeby postępowań przygotowawczych, czyli śledztw, a także procesów sądowych.
W art. 134 nowelizacji prawa lotniczego:
a) ust. 1 otrzymuje brzmienie:
„1. W celu zapobiegania wypadkom i incydentom lotniczym komisje, o których mowa w art. 17 oraz art. 140, prowadzą badania okoliczności i przyczyn zaistniałych wypadków i incydentów lotniczych. Komisje nie orzekają co do winy i odpowiedzialności.”,
b) po ust. 1 dodaje się ust. 1a–1f w brzmieniu:
„1a. Udostępnianie wyników badań okoliczności i przyczyn zaistniałych wypadków i incydentów lotniczych, zebranych podczas prowadzenia badania zdarzenia lotniczego w celach innych niż cel, o którym mowa w ust. 1, może być dokonane wyłącznie na potrzeby postępowania przygotowawczego, sądowego lub sądowo-administracyjnego za zgodą sądu. Właściwy do rozpoznania sprawy jest dla Komisji, o której mowa w art. 17, Sąd Okręgowy w Warszawie, a dla Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, o której mowa w art. 140, Wojskowy Sąd Okręgowy w Poznaniu.
1b. Sąd, orzekając o udostępnieniu wyników badań, o których mowa w ust. 1a, bierze pod uwagę, czy takie udostępnienie jest ważniejsze niż negatywne skutki, które mogą wyniknąć z takiego działania bezpośrednio dla kraju oraz w skali międzynarodowej, jak również dla danego badania lub przyszłych badań zdarzeń lotniczych.
1c. Udostępnianie wyników badań, o którym mowa w ust. 1a, obejmuje:
1) ekspertyzy uzyskane w trakcie badania;
2) oświadczenia uzyskane od osób w trakcie badania;
3) korespondencję między osobami mającymi związek z operacją statku powietrznego;
4) medyczne lub prywatne informacje dotyczące osób uczestniczących w wypadku lub incydencie lotniczym;
5) zapisy pokładowych rejestratorów mowy, zapisy nagrań instytucji zapewniających służby ruchu lotniczego i ich kopie;
6) opinie wyrażane w trakcie analizy informacji, włącznie z zapisami rejestratorów pokładowych.
1d. Wyniki badań wymienione w ust. 1c mogą być włączone do raportu końcowego lub jego uzupełnienia tylko wówczas, gdy mają bezpośredni związek z badanym zdarzeniem lotniczym.
1e. Badania, o których mowa w ust. 1, są prowadzone przez komisje, o których mowa w art. 17 oraz art. 140, niezależnie od postępowania przygotowawczego, sądowego, sądowo-administracyjnego, administracyjnego lub czynności związanych z likwidacją szkody.
1f. W toku postępowań, o których mowa w ust. 1a i 1e, członków komisji, o których mowa w art. 17 oraz art. 140, nie wolno przesłuchiwać, jako świadków, co do faktów mogących ujawnić wyniki badań, o których mowa w ust. 1c.”.
Nowelizacja ustawy prawa lotniczego cywilnego dotyczy lotnictwa cywilnego!
Należy przypomnieć, że TU-154M lecący 100 kwietnia 2010 roku do Smoleńska był samolotem WOJSKOWYM, wykonywał lot WOJSKOWY, co potwierdzał nawet kontroler lotu ze Smoleńska (patrz: Transkrypcja rozmów załogi samolotu TU-154M, godz. 10.05.58.8 – 10.06.03.9, kontroler lotu – Polish Air Force 101, contact Mińsk 118,975, na co odpowiada załoga TU-154M 101 godz. 10.06.05.0 – 10.06.09.7 – 118.975, Polish Air Force 101, thank you, good day.).
Czy prawo lotnicze cywilne można zastosować w stosunku do wojskowego samolotu I wojskowego lotu? Okazuje się, że można podjąć taką próbę, tym bardziej wtedy, jeśli próba ta uniemożliwi opinii publicznej zapoznanie się z błędami rosyjskiej lub polskiej strony.
W art. 135 podpunkt c) ust. 4 otrzymuje brzmienie:
„4. Komisja może podjąć badanie wypadku lub incydentu lotniczego statku powietrznego nieobjętego obowiązkiem wpisu do rejestru statków, o ile zaistniał on w okolicznościach uzasadniających dokonanie takiego badania. W przypadku niepodjęcia badania przez Komisję raport końcowy z badania zdarzenia przygotowuje pod nadzorem Komisji użytkownik statku powietrznego.” W styczniu 2011 media informowały, że odczytano prawie wszystkie słowa z czarnych skrzynek Tupolewa, ale prace miały zakończyć się w przeciągu dwóch miesięcy, czyli w marcu. W październiku 2011 Prokurator Generalny Andrzej Seremet poinformował, że prace związane z odczytem czarnych skrzynek zakończą się na przełomie września i października, zapowiedział on także w jednej z rozgłośni radiowych ujawnienie kompletnego zapisu rozmów pilotów rządowego Tupolewa. Na jakiej podstawie Prokurator Generalny Andrzej Seremet zapowiedział ujawnienie kompletnego zapisu rozmów pilotów rządowego Tupolewa, skoro według nowelizacji ustawy prawa lotniczego to Sąd a nie Prokurator może podjąć decyzję o upublicznieniu lub utajnieniu stenogramów rozmów pilotów rządowego Tupolewa? I tu ponownie pojawia się pytanie, czy Prawo Lotnicze Lotnictwa Cywilnego można stosować wobec wojsk lotniczych oraz wojskowych lotów?
Nowelizacja ustawy prawa lotniczego, uchwalona w czerwcu br. zabrania między innymi przesłuchiwania członków komisji lotniczych (art. 134, pkt 1f), a więc pozbawia możliwości zadawania członkom komisji do spraw badania wypadków lotniczych pytania o wyniki badań. Czy według nowelizacji ustawy „nietykalni i nieomylni eksperci” z Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego będą mogli wydawać kolejne „niepodważalne” opinie, tworzone między innymi w oparciu o dokumentację wątpliwej, jakości (patrz: kradzione fotografie Siergieja Amelina w Raporcie Końcowym KBWLLP dotyczącym katastrofy rządowego Tupolewa) nie będąc jednocześnie narażonym na merytoryczne pytania Sądu lub opinii publicznej? Problem związany z tajnością bądź jawnością zapisów czarnych skrzynek bądź ich stenogramów dotyczy nie tylko katastrofy TU-154M 101, ale także innych katastrof czy wypadków lotniczych. Wszelkie próby utajniania materiału dowodowego pod ustawowymi przykrywkami mogą prowadzić do mataczenia lub ukrywania dowodów w sprawach wypadków lotniczych i katastrof, a poza tym będą prowadziły do powstawania wielu pytań lub tzw. „teorii spiskowych”. W Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej podkreśla się wyraźnie, iż wszyscy ludzie są równi wobec prawa. Dlaczego ekspert badający wypadek lotniczy ma być ustawowo chroniony przed pytaniami ze strony Sądu, a ekspert, który bada wypadek samochodowy, kolejowy, budowlany czy morski takiej ustawowej ochrony nie ma? Czy opinia publiczna będzie mogła poznać wydaną przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych pełną treść zapisu rozmów rządowego Tupolewa?
Pluszak - blog
Klich gubi się w kłamstwach Z Władysławem Protasiukiem, ojcem mjr. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska, rozmawia Marta Ziarnik Wyniki nowej ekspertyzy głosowej z kokpitu Tu-154M 101 przeprowadzonej przez naukowców z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. dr. Jana Sehna świadczą o ordynarnych mistyfikacjach w raportach MAK i komisji Jerzego Millera. Wszystko wskazuje na to, że załoga prawidłowo odczytywała dane z wysokościomierza i przestrzegała procedur. - Nawet pani nie wie, jak bardzo mnie to cieszy, że wreszcie oficjalnie zaprzeczono dotychczasowym kłamstwom. Mnie, jako ojcu serce krwawiło przy tego rodzaju kłamstwach wysuwanych pod adresem Arkadiusza i pozostałych członków załogi. Jestem, bowiem pewien, że osoba, która z taką sumiennością i starannością podchodziła do wszystkich powierzonych jej zadań i która tak dużą wagę przywiązywała do ciągłego doskonalenia jak mój Syn, nie mogła popełnić podobnych błędów, jakie były mu zarzucane. Moje przekonanie umacniali koledzy i przełożeni Syna oraz drugiego pilota Roberta Grzywny, którzy za każdym razem podkreślali, że załoga tragicznego lotu do Smoleńska to byli świetni fachowcy w swojej dziedzinie. Obaj sumiennie podchodzili do nauki. A latanie to była nie tyle ich praca, ile największa pasja i miłość, której oddawali się całym sercem. W trakcie naszej pierwszej rozmowy pokazywałem pani dyplomy i zdjęcia Arkadiusza z wielu dodatkowych kursów doszkalających, które wykraczały daleko poza standardy służby w 36. SPLT, a które robił wyłącznie z własnej inicjatywy. Jak mówił, chciał być w tym najlepszy. To chyba najlepiej świadczy o tym, że o braku wyszkolenia w ich przypadku nie może być mowy. Wielu z kolegów pilotów i przełożonych Arkadiusza podkreślało to także w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", zaprzeczając jednocześnie również innym wysuwanym przez MAK oszczerstwom, jakoby załoga nie była ze sobą zżyta i nie miała wcześniej okazji zgrać się ze sobą w pracy. Wszyscy przyznawali, że Arkadiusz i Robert świetnie się ze sobą dogadywali, że byli zgrani i dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Nie mogło, więc być mowy o braku współdziałania pomiędzy nimi. Dlatego też na początku było dla mnie niepojęte, jak MAK mógł wysnuć podobne bzdury. Później jednak zrozumiałem, że taka manipulacja miała na celu wytworzenie całej otoczki wokół kłamstwa o winie pilotów, dzięki któremu starano się zatuszować rzeczywiste przyczyny katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Dziś wreszcie krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych na podstawie szczegółowo przeprowadzonych analiz potwierdza, że załoga prawidłowo odczytywała dane z wysokościomierza oraz że przestrzegała wszystkich procedur. Mam nadzieję, że dzięki dalszej pracy ekspertów uda się niedługo wyjaśnić przyczyny katastrofy i tym samym zmyć tę straszną plamę na polskim honorze.
Pada lansowana niemal od pierwszych chwil po katastrofie teza naciskowa z gen. Andrzejem Błasikiem w roli głównej. To zaskoczenie dla Pana? - Przyznam szczerze, że na początku dałem się zwieść manipulacjom i kłamstwom serwowanym nam przez Rosjan, polski rząd i niektóre media, jakoby dowódca Sił Powietrznych przebywał w kokpicie. Od samego jednak początku podkreślałem, że jego obecność nie mogła mieć negatywnego wpływu na pracę załogi, czyli jak wspomniane powyżej źródła wmawiały - popełnienie przez nich podstawowych błędów na skutek presji. Obawiam się jednak, że te powtarzane przez kilkanaście miesięcy kłamstwa zdążyły się już mocno wryć w świadomość obywateli i teraz trudno będzie to wszystko wymazać. Zwłaszcza, że było ich tak wiele.
Co do samej presji, to też było na jej temat kilka teorii. MAK w swoim raporcie mówił o bezpośredniej presji psychicznej na załogę, raport Millera zaś o pośredniej. Trudno teraz będzie bronić tych filarów obu raportów. - Otóż to. Teraz okazuje się, że gen. Błasik nie tylko, że nie wywierał na załogę presji, ale mogło go w ogóle nie być w kokpicie w kluczowej fazie lotu. I że jest to w ogóle bez związku z katastrofą. W związku z powyższym, jak zauważyła pani na początku, wyniki pracy krakowskich ekspertów ostatecznie dowodzą, że zarówno MAK, jak i komisja pana ministra Jerzego Millera dopuściły się wielu przekłamań i fałszerstw, o czym niezależni eksperci i komentatorzy, m.in. na łamach "Naszego Dziennika", mówili od wielu miesięcy.
Wygląda na to, że śledztwo powinno ruszyć od początku. Należałoby zweryfikować raport komisji Jerzego Millera? - Absolutnie się z tym zgadzam. Już pierwsze z całej tej lawiny kłamstw, które, na szczęście, wyszły na jaw, powinno przekreślić dotychczasowe prace w tej kwestii. Osoby, które dopuściły się manipulacji, świadczenia nieprawdy i ukrywania prawdziwych informacji, powinny zostać postawione w stan oskarżenia, a na ich miejsce powinni zostać wybrani nowi, niezależni eksperci, którzy na nowo zajmą się śledztwem. W przypadku, gdy wychodzi na jaw, iż nie tylko strona rosyjska dopuszcza się zakłamywania faktów, ale na szkodę państwa polskiego działają także niektórzy oficerowie i politycy, śledztwo powinna przejąć międzynarodowa, niezależna komisja. Zwłaszcza, że Polska buduje nie tylko struktury NATO i Unii Europejskiej, ale jest też sojusznikiem Stanów Zjednoczonych.
Mówiąc o oficerach działających na szkodę naszego kraju, ma Pan na myśli kogoś konkretnego? - Pani redaktor, chyba wszyscy, którzy choć trochę śledzą tę sprawę, wiedzą, o kim mowa. Między innymi mam na myśli płk. Edmunda Klicha, który niezależnie od tego, jakie fakty wychodzą na jaw, kurczowo trzyma się swoich absurdalnych teorii. Wszystko wskazuje na to, że podawane przez niego "fakty" są wyłącznie wymysłem jego chorej wyobraźni. Uważam, że pan Klich jest ostatnią osobą, która ma dziś moralne prawo do zabierania głosu na forum publicznym. Właściwym miejscem jego wypowiedzi powinien być prokuratorski pokój przesłuchań. Sądzę, że Klich boi się dowodów, z którymi niechybnie będzie musiał się konfrontować, i to wkrótce.
To właśnie szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, jako pierwszy poinformował o obecności gen. Błasika w kokpicie i jego domniemanych naciskach na załogę, twierdząc, że osobiście słyszał na nagraniach głos dowódcy Sił Powietrznych. - Rzeczywiście powiedział tak podczas telewizyjnego wystąpienia, umożliwiając tym samym MAK-owi dalsze kłamstwa w tej materii. Teraz jednak, jak czytam, gdy kłamstwa te wyszły na jaw dzięki naukowcom z krakowskiego instytutu, pan Klich wszystkiemu zaprzecza, twierdząc, że nie słyszał osobiście, tylko dostał taką informację od innego eksperta z komisji Millera. To się w głowie nie mieści! Ten pan gubi się już w swoich kłamstwach. I nie rozumiem, jak to możliwe w cywilizowanym, demokratycznym kraju, by za te wszystkie kłamstwa, które konsekwentnie przecież prowadziły śledztwo smoleńskie na złe tory, do tej pory nie poniósł żadnych konsekwencji! Między innymi przez niego kilkunastomiesięczne śledztwo trzeba teraz przekreślić, wyrzucić do śmietnika i przeprowadzić na nowo. Tylko teraz nie możemy pozwolić na to, by sytuacja się powtórzyła. Musimy kategorycznie zażądać od Rosjan wydania nam oryginałów czarnych skrzynek, wraku samolotu i pozostałych dowodów i bazować na nich, a nie na kopiach i rosyjskich ustaleniach. I co najważniejsze, nowe śledztwo prowadzić przy współpracy z ekspertami międzynarodowymi, którzy mają większe doświadczenie w tego typu sprawach i dysponują lepszym sprzętem. Teraz, bowiem, gdy minęło już tak dużo czasu od katastrofy i wiele dowodów uległo zniszczeniu, śledztwo wymaga zastosowania znacznie bardziej precyzyjnego sprzętu i metod, którym dysponują chociażby Amerykanie.
Poza zarzutami o wywieranie nacisków był też cały łańcuch innych mistyfikacji: alkohol we krwi gen. Błasika czy kłótnia między nim a Pana synem jeszcze przed startem z Okęcia. - Te kłamstwa były tak szyte, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Czyli z jednej strony zrzucenie na gen. Błasika odpowiedzialności za start samolotu w momencie złego przygotowania całej delegacji, a z drugiej - wykreowanie rzekomych błędów załogi, popełnionych pod wpływem "presji" ze strony zwierzchnika. Wszystkie te bzdury i podsycany przez media szum wokół nich przez całe miesiące świetnie maskowały prawdziwe przyczyny katastrofy i chroniły przed odpowiedzialnością osoby, które rzeczywiście ponoszą winę za tę koszmarną organizację lotu na uroczystości 70 rocznicy mordu katyńskiego najważniejszych osób w państwie. Doprowadziło to nie tylko do wściekłej nagonki na rodziny ofiar tych zaniedbań, ale także do zniesławienia polskiego munduru.
Słyszał Pan, jak wyniki pracy krakowskich ekspertów skomentował rzecznik rządu Paweł Graś? - Jeszcze nie.
To Panu powiem. Stwierdził, że "nie ma znaczenia, czy w kokpicie tupolewa był gen. Błasik, czy nie", gdyż i tak "ofiarom katastrofy nie przywróci to życia". - Życia nie przywróci, ale ich zszargany honor - tak! Podobne wypowiedzi są dla mnie niepojęte. Sprowadzają się do tego, że przyzwala się rzucać kalumnie na osoby nieżyjące - i to bez jakichkolwiek dowodów, jedynie w oparciu o propagandę szeptaną - by zrzucić na nie winę, skoro i tak już same bronić się nie mogą. Wszelkie zaś próby ich oczyszczenia z niesłusznych zarzutów są wściekle atakowane. I to się dzieje w demokratycznym państwie? Dziękuję za rozmowę.
Prof. Jadwiga Staniszkis w rozmowie z Krzysztofem Skowrońskim, Radio Wnet na falach Radia Warszawa Praga, 12 stycznia 2012 r. Prof. Jadwiga Staniszkis o kierunku zmian w szkolnictwie wyższym: "to będzie produkcja oportunistycznych wykonawców" Krzysztof Skowroński: Zacznijmy od rozmowy o szkole w Nowym Sączu [Wyższa Szkoła Biznesu - National-Louis University], która była chlubą Nowego Sącza. Szkoła założona przez prof. Pawłowskiego. Teraz ta placówka zmieniła właściciela. Prof. Jadwiga Staniszkis: Tak, kupił to emerytowany wojskowy, chyba major. W każdym razie ma on już 18 szkół, takie konsorcjum. I jest to oczywiście wizja podporządkowana temu, co dla mnie jest porażającym pomysłem, a co wprowadziła swoim rozporządzeniem pani minister Kudrycka. To znaczy takie uzawodowienie nauk społecznych, bez filozofii, bez etyki, bez historii. W tym rozporządzeniu wymienia się nie tylko, jakie przedmioty powinny być uczone, ale także, jakie z tego powinny wynikać umiejętności praktyczne. I na czoło wybija się taki półinteligencki pragmatyzm, czyli że umiejętnością jest rozpoznać swój interes, swój własny, i trzymać się tego. Umieć "właściwie" - nie wiadomo, kto to osądza - rozwiązywać konflikty i problemy wynikające z sytuacji zawodowej. Nie ma ani ciekawości, ani obywatelskości, ani prawa do błędu, czyli prawa do poszukiwania. Jest to pomysł, który przechodzi przez wszystkie szkoły wyższe, także państwowe.My, w Nowym Sączy, wpadliśmy w taką czarną dziurę wielkiego konsorcjum 18 szkół, gdzie materiały mają być maksymalnie wpuszczone do komputera, maksymalna efektywność - wkłada się mało pieniędzy, otrzymuje się jak najwięcej absolwentów. Pracownicy młodsi na kontraktach 9 miesięcznych, starsi, ci, którzy dają stopnie, indywidualne rozmowy i negocjowanie wynagrodzenia. My tego nie będziemy robili, mówię o wydziale politologii, na którym wiele lat pracowałam, bo tam naszą wizją był nie tylko nowoczesny program politologii, którzy stworzył przede wszystkim Rafał Matyja, ale także obywateli. Tłukliśmy się tam w coraz gorszych warunkach, bo już nie ma bezpośredniego pociągu do Nowego Sącza, bo przyciągała tam nas atmosfera, bo to się udawało. Jeżeli jedzie się do miast okolicznych - ci ludzie są szefami firm, są w samorządach - i się ich spotyka, to widać, że oni pamiętają tę atmosferę, wiedzą, że trzeba zmieniać świat, jak nam się coś nie podoba. W tej chwili trudno oczekiwać, że tego typu etos przetrwa.
Krzysztof Skowroński: Czyli założeniem szkoły wyższej powinna być produkcja elit, a to założenie powoli pada. Prof. Jadwiga Staniszkis: To będzie produkcja oportunistycznych wykonawców.
SKARBY z szafy Lesiaka Skarb ukryty przez nazistów na Dolnym Śląsku rozpalał wyobraźnię generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka oraz premierów Kołodki i Oleksego Poniżej przedstawiam Państwu jedną z najbardziej zagadkowych spraw, z wszystkich, które badaliśmy. Ze względu na brak czasu posiłkuję się opisem najważniejszych okoliczności, dotyczących tej sprawy, który był zamieszczony jakiś czas temu na stronie www, Wprost. Pułkownik Jan Lesiak okazuje się nie tylko właścicielem najsłynniejszej w Polsce szafy pancernej, ale też... poszukiwaczem skarbów. W październiku 1997 r. w Urzędzie Ochrony Państwa zostało złożone pismo sygnowane przez Władysława Podsibirskiego. "Zwracam się z uprzejmą prośbą o udostępnienie kserokopii dokumentów, które zostały przejęte z Kielc (...) przez płk. Jana Lesiaka w maju 1995 r.". Do prośby Podsibirski dołączył kopię umowy z Ministerstwem Finansów z 9 maja 1995 r., dotyczącej poszukiwań pociągu ze złotem ukrytym jakoby przez Niemców na Dolnym Śląsku pod koniec II wojny światowej. Skarbów nigdy nie znaleziono, niedawno zaś Władysław Podsibirski oświadczył publicznie, że UOP przywłaszczył sobie dotyczące ich dokumenty. Informacje o tym, że rząd Józefa Oleksego przymierzał się do poszukiwań złota ukrytego przez Niemców na Dolnym Śląsku, pojawiły się w związku ze śledztwem w sprawie inwigilacji prawicy. Władysław Podsibirski i temat jego "złotego pociągu" od lat znane były jednak wśród eksploratorów. W wydobycie skarbu angażowało się wielu poszukiwaczy, naukowców i prywatnych sponsorów.
Kołodko na tropach złotego pociągu Władysław Podsibirski, prywatny przedsiębiorca z Raszyna, po raz pierwszy mówił o ukrytym złocie na początku lat 90. Twierdził, że w listopadzie 1944 r. w Piechowicach na Dolnym Śląsku, w rozległych podziemiach masywu góry Sobiesz, został ukryty przez Niemców skład złożony z 12 wagonów. Według relacji Podsibirskiego, lokomotywa pchająca całość była zaopatrzona z tyłu w płytę stalową, dopasowaną rozmiarami do podziemnego tunelu. Wjazd następnie zasypano i zamaskowano. W tunelach pod górą Sobiesz zostały ponoć ukryte zasoby wrocławskich banków, słynna bursztynowa komnata i skarby pochodzące z Prus. Władysław Podsibirski miał na tyle duży dar przekonywania, że 12 października 1994 r. ówczesny minister ochrony środowiska, zasobów naturalnych i leśnictwa Stanisław Żelichowski uznał "za zasadne uzyskanie przez Pana Władysława Podsibirskiego znaleźnego w wysokości 10 proc. korzyści majątkowej, jaką odniesie Skarb Państwa Rzeczypospolitej z faktu odnalezienia w/wym. mienia". Minister zastrzegł jednak, że oświadczenie stanie się ważne dopiero wtedy, gdy Podsibirski wskaże miejsce ukrycia, przekaże stosowną dokumentację, a informacje okażą się prawdziwe. Wkrótce zaczęły krążyć pogłoski, że ktoś czegoś szuka w okolicach Sobiesza. Zaniepokojony Podsibirski zaczął bombardować różne instytucje listami. Urząd Rady Ministrów, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Skarbu Państwa, w końcu prezydent Aleksander Kwaśniewski - to tylko niektórzy z adresatów. Pod koniec 1995 r. Władysław Podsibirski przekazał prasie tajną umowę, którą zawarł z ministrem Żelichowskim. Wkrótce na łamach "Kulis" ukazał się artykuł Andrzeja Wolina "Rząd szuka skarbów", w którym Podsibirski ujawnił informacje o przekazaniu Stanisławowi Żelichowskiemu odręcznie wykonanej mapy terenu oraz o tym, że pokazał ministrowi miejsce, gdzie ukryty jest pociąg. Podsibirski twierdził też, że wkrótce pojawiła się w tym miejscu wysłana przez ministerstwo ekipa geologów, ale - jak go poinformowano - wiadomości o ukrytych skarbach się nie potwierdziły. 9 stycznia 1996 r. Władysław Podsibirski wysłał pismo do Ministerstwa Finansów, opublikowane potem w książce Ryszarda Wójcika. Twierdzi w nim, że w sprawie ukrytego pociągu kontaktował się z prof. Grzegorzem Kołodką. "Premierowi zostałem przedstawiony, jako ten, który ujawnia ukryty transport. Wiceminister zadał pytanie, czy chodzi o ten sam transport, o którym na posiedzeniu rządu mówił minister Żelichowski. Pan wicepremier okazane mu przez prawników dokumenty unieważnił i postanowił, że sam zajmie się odnalezionym transportem" - napisał Władysław Podsibirski. A następnie przedstawia historię, w której oficer UOP, płk. L[esiak] odwiedził informatora Podsibirskiego w Kielcach i zażądał oddania dokumentów dotyczących ukrytego skarbu. Informator początkowo kłamał, że ich nie ma, ale w końcu "został odpowiednio zastraszony, co wpłynęło na odebranie mu części dokumentów".
- Podsibirski był znany w Raszynie, jako bogaty przedsiębiorca, więc szanse wydobycia skarbu musiały mu się wydawać duże, a sprawa udokumentowana - twierdzi Jerzy Rostkowski, autor książek poświęconych tajemnicom II wojny światowej. - Dokumenty, które widziałem, szkice Podsibirski wykonał jednak sam. Twierdził, że są to kopie z oryginałów, jakie zabrano mu podczas rewizji i przesłuchań. Rozmawiałem z Podsibirskim i nie uznałem go za wiarygodnego, bo nie dysponował żadnym oryginalnym dokumentem. Co zobaczyli prawnicy opiniujący umowę podpisywaną w Ministerstwie Ochrony Środowiska, a potem w Ministerstwie Finansów? Przecież musieli, jak przy podejmowaniu decyzji w każdym ministerstwie, oprzeć się na "twardych" dowodach jego prawdomówności - dodaje Rostkowski. Jednocześnie z rozsyłaniem pism do różnych instytucji Podsibirski kontaktował się z prywatnymi osobami, uchodzącymi za ekspertów w dziedzinie poszukiwania skarbów. Wiosną 1996 r. w Piechowicach pojawiła się ekipa eksploratorów, w której nie zabrakło sław. Wyprawę poprowadził dr Jacek Wilczur, prezes Towarzystwa Poszukiwań Zabytków, a wsparł ją Jacek Przeniosło, odkrywca starożytnych murów portowych Kartaginy. Przedsięwzięcie dokumentował Ryszard Wójcik. Zarówno wyprawa, jak i wykopanie wielkiej dziury w ziemi zostały opłacone ze środków sponsorów. Do dzisiaj nie odnaleziono jednak 12 wagonów z bursztynową komnatą, skarbem Prus i złotem Wrocławia. Sprawca całego zamieszania zdążył jeszcze napisać listy do prezydenta USA i kanclerza Niemiec, napominając, aby nie przeszkadzali w wydobyciu skarbów, które mogą mieć dla polskiego budżetu niebagatelne znaczenie.
Wojskowi eksploratorzy Legendarne złoto Wrocławia od lat rozbudzało wyobraźnię nie tylko Podsibirskiego, ale i polityków. - Archiwa dawnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych do dziś zawierają wiele niewyjaśnionych spraw dotyczących poniemieckich depozytów - twierdzi Jerzy Rostkowski. - Na podstawie zawartych tam informacji hitlerowskich skarbów szukało na początku lat 80. wojsko - na zlecenie generałów Jaruzelskiego, Kiszczaka i Siwickiego. Jestem przekonany, że poszukiwania trwają do dziś, a zmieniły się jedynie metody. Ciekawe, ile nazwisk takich "poszukiwaczy" znajduje się w pancernych szafach następców płk. Lesiaka - zastanawia się Jerzy Rostkowski. Opisywana przez Jerzego Rostkowskiego akcja wojskowa przeprowadzona przez WSW na początku lat 80. XX wieku przeszła do legendy środowiska poszukiwaczy. I tym razem, podobnie jak w Piechowicach, nie udało się niczego znaleźć. Z dokumentów załączonych do książki Henryka Piecucha "Skarb III Rzeszy" wynika, że eksploracją poniemieckich skarbów byli zainteresowani politycy z ówczesnej górnej półki, na dokumentach zaś widnieją podpisy m.in. Czesława Kiszczaka.
Poszukiwania w Sudetach to niejedyne wówczas działania w Polsce, w które zamieszani byli wysocy urzędnicy państwowi. W 1982 r., na podstawie nie po-partych dokumentacją, ale za to uwiarygodnionych przez różdżkarza informacji, które zostały przekazane MON i MSW, szukano skarbów w poniemieckiej fabryce, mającej się znajdować w okolicach klasztoru w Lubiążu nad Odrą. Głównym orędownikiem tych poszukiwań był mjr Stanisław Siorek, niegdyś oficer SB. Karol Tomala, różdżkarz zaproszony do współpracy przez mjr. Siorka, wskazał liczne anomalie występujące na terenie wokół klasztoru, m.in. dodatkowe lochy i groby. Upór Stanisława Siorka doprowadził w 1982 r. do zorganizowania dużej akcji poszukiwawczej. Rok wcześniej, w czerwcu 1981 r., szefowie Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego Wojska Polskiego (gen. Wojciech Barański) i Wojskowej Służby Wewnętrznej (gen. Czesław Kiszczak) powołali grupę operacyjną do poszukiwań poniemieckich skarbów. Eksploratorzy mieli tym razem więcej szczęścia niż ekipa szukająca później złotego pociągu. 26 listopada 1982 r. operator koparki z głębokości około dwóch metrów wydobył walcowaty pojemnik o średnicy 21 cm i wysokości 20 cm. Wewnątrz znajdowały się 1354 srebrne monety o wadze ponad sześciu kilogramów. Odkrycie utajniono. Monety wyceniono na 61,4 tys. USD. Wkrótce część skarbu nielegalnie sprzedano za granicą. Transakcje przeprowadzali oficerowie wywiadu i kontrywiadu. Pozostałe numizmaty przekazano w 1983 r. Muzeum Narodowemu we Wrocławiu, a siedem lat później do Gabinetu Numizmatycznego w Zamku Królewskim w Warszawie.W Polsce pozostały 543 monety. Okazało się, że skarb został ukryty około 1740 r., w czasie trwania wojen śląskich. W 2003 r. rozmawiałam o lubiąskim skarbie z gen. Wojciechem Jaruzelskim. Zdenerwował się i zasłaniał się lukami w pamięci. Czy w wypadku innych tajemnic poszukiwań skarbów przez wojsko i z inspiracji polityków również się dowiemy, że minęło tyle czasu, iż bohaterowie niewiele pamiętają? Joanna Lamparska
Należy zadać uzasadnione pytania:
- Czy jest jeszcze sens cokolwiek szukać?
- Jak to się dzieje w "niepodległej Polsce", że tego typu historie są w dziwny sposób rozmywane?
- Jak to się dzieje, że służby specjalne podejmują działania operacyjne mające na celu wykradanie dokumentów od polskich obywateli?
- Na czyje zlecenie działają takie służby?
- Jakie to służby nachodzą i przesłuchują Polaków, że nie muszą się wobec Polaków legitymować?!
- W jakim kraju żyjemy? Czy Polska jest niepodległa?....pytania stawiam oczywiście retorycznie
Poniżej akcja niewiadomego pochodzenia służb specjalnych, które nie potrafią się wylegitymować, a eskortuje je polska Policja
CO SIĘ DZIEJE AKTUALNIE W POLSCE I NA ŚWIECIE??? CZY KTOKOLWIEK JESZCZE MOŻE WĄTPIĆ, ŻE NADCHODZĄ MROCZNE CZASY TOTALITARYZMU?
Demaskator nazistowskich zbrodni i tajnych hitlerowskich technologii oskarżany o propagowanie nazizmu. Prowokacja służb specjalnych?
Czy na polskie władze ma wpływ post nazistowskie lobby?
Zapis audio z 14 czerwca wypowiedzi Dariusza Kwietnia poniżej tego tekstu.
W dniu 14 czerwca 2011 w miejscu zamieszkania Dariusza Kwietnia w Łodzi ok godziny 17.30 pojawili się ludzie przedstawiający się, że są z Policji i mają pismo z Komendy Głównej - JW - 23, podpisane przez prokuratora J. Węgrzyna
Pismo zawierało zarzut, iż Dariusz Kwiecień zajmuje się:
- gloryfikowaniem potęgi nazistowskiej
- propagowaniem symboliki nazistowskiej
(sygnatura pisma pz. 21.11/233)
Powołując się na nakaz prokuratora zajęto mu komputer, laptop, kolekcje broni niemieckiej, jaką zgromadził w swoich poszukiwaniach, zdjęcia. Pismo wzywa go do wstawiennictwa osobistego w dniu 22 czerwca na g. 11.00 a dyspozytor ma ustalić miejsce spotkania telefonicznie. Skandal niebywały. Człowiek, którego pasją jest obnażanie tajemnic zbrodniczego systemu oskarżony zostaje o jego gloryfikowanie. Dariusz Kwiecień często wskazywał na powiązania post nazistowskich struktur typu LEBENSBORN z ludźmi z elit rządzących Europą i światem. Polska jak wiadomo straciła suwerenność, a jej „elity" są jak widać coraz bardziej infiltrowane przez tego typu środowiska. Represje wobec wolnego dziennikarstwa, wolnych ludzi nabierają w Polsce tempa. DOŚĆ!!!
http://www.wprost.pl/ar/99988/Skarb-generalow/?O=99988&pg=0
Antymaterialny
Jeźdźcy Apokalipsy Doświadczenie pozwala nam kierować własnym życiem wedle zasad sztuki, brak doświadczenia rzuca nas na igraszkę losu - Platon
Jestem z pokolenia 30+, czyli mgliście pamiętam PRL, a kapitalizm rodził się na moich oczach. Szacunek dla ludzi starszych, wiedza, doświadczenie, jako kapitał ludzki zdawały się być dla mnie wartościami uniwersalnymi, ponadczasowymi. Niestety model nowoczesnego zarządzania made in poland kwestionuje moje podglądy, sprowadza je do poziomu bajek opowiadanych na dobranoc, w których dobro zawsze zwycięża. W nowych realiach wilk spełni swoje groźby wobec zajączka. Nowoczesny menadżer to osoba 20+, z jak największą liczbą kursów, certyfikatów, najlepiej w anglosaskim języku. Jest w stanie objąć placówkę każdego typu, nie musi znać specyfiki branży, jest od administrowania. Ważne, żeby cyferki grały. Tutaj niestety pojawia się problem w postaci doświadczonego pracownika, który wie, ile i jakie błędy popełnia przełożony. Taki pracownik staje się niezwykle niewygodny dla „profesjonalizmu” wybitnego menadżera. Uruchamia się wówczas procedurę wywodzącą się z procesów politycznych ZSRR: „dajcie mi człowieka a paragraf się znajdzie”. Najczęstszym powodem szantażu jest nierealizowanie uprzednio specjalnie wyśrubowanych, norm, zakresów obowiązków itp. Do akcji wkraczają jeźdźcy Apokalipsy – co prawa tyko dwaj, ale to wystarczy. Przybywają do „krnąbrnego” pracownika, każdy uzbrojony w białą kartkę z miejscem na jego podpis. Dwie kartki to akt najwyższego miłosierdzia, pracownik ma wybór! Z reguły jedno z tych pism to zwolnienie z pracy na podstawie wcześniej misternie spreparowanego powodu, drugie to degradacja, przeniesie lub inna metoda wytargania za ucho. Albo idzie się na bruk, albo zostaje się wcielonym do armii Biernych, Miernych, Wiernych pracowników. Kto ich tego uczy, skąd te pomysły? Często powołują się na amerykański styl zarządzania, dowalając pracownikom zadań ponad miarę. Nie dasz rady, ktoś inny da, a Panu/Pani już dziękujemy. Praca nie może być „twórcą wdów”. Określenie to pochodzi z czasów kliperów; tak nazywano statki, które wymykały się z pod kontroli i tonęły wraz z załogą i pasażerami. Właśnie takie są niektóre prace. Powinno być tak: Jeżeli pracy nie uda się wykonać dwóm ludziom po kolei, którzy w poprzednich zadaniach się sprawdzili, to zadanie trzeba gruntownie przeanalizować, a potem zmienić. Co to za szalona teoria, w której szuka się przyczyny niepowodzenia w zadaniu, a nie w człowieku? Została stworzona przez Petera F. Druckera – prekursora nauki o nowoczesnym zarządzaniu, uważanego również za ojca chrzestnego japońskiego cudu gospodarczego. Może polscy menadżerowie, korzystają z jakichś felernych podręczników, w których nastąpiły przekłamania wynikające z tłumaczenia? Pomylono ambicję z obłędem, asertywność z bezczelnością, kreatywność z cwaniactwem a motywację z manipulacją. W firmie, w której stosuje się wyżej opisaną praktykę, następuje gwałtowny wzrost zwolnień chorobowych, czemu trudno się dziwić. Jak długo można wytrzymać nerwowe napięcie, nieustannie spoglądać kontem oka, czy nie nadchodzą jeźdźcy Apokalipsy? Dyzma wrócił i ma się całkiem dobrze. Pracownikowi pozostało już tylko udawanie trzech małpek, „nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego”. Z tą jednak różnicą, że w pierwotnej wersji małpki chronią przed złem, a tu, niestety, chronią zło w postaci niekompetentnego karierowicza. Najbardziej boli to, że doświadczenie nie jest już w cenie. Wystarczy obiecać, że Titanic jednak dopłynie i można zrobić czystki etniczno-kompetencyjne. Przemysław Czylok
Macierewicz potwierdza: nie było amerykańskich ekspertyz Macierewicz przyznaje w liście dalej, że "(…) 'maskirowka' w sposób oczywisty odgrywała w tej operacji kluczową rolę. Nie mam, co do tego wątpliwości (…)". Macierewicz pisze do mnie tak: "Proszę, więc o uczciwą dyskusję i rozważenie moich argumentów".
Macierewicz potwierdza: nie było amerykańskich ekspertyz Joanna Mieszko-Wiórkiewicz - blog
Serdecznie dziękuję za list, otrzymany od pana Antoniego Macierewicza, w reakcji na mój artykuł o "amerykańskich ekspertyzach" (patrz porzedni wpis) Po moim artykule na temat przekłamań w rzekomej amerykańskiej „ekspertyzie” zapisów z komputera pokładowego samolotu typ Tu-154M nr seryjny 90A837, oraz zapisu skrzynki TAWS, którymi szczycił się dotąd Zespół Parlamentarny, otrzymałam list od jego Przewodniczącego, pana posła Antoniego Macierewicza. Pan poseł stwierdza już w drugim zdaniu: „przeczytałem Pani wpis z 5 01 '12 dotyczący odczytu systemu TAWS oraz FMS. W pełni zgadzam się z tą rekonstrukcją wydarzeń dotyczących odczytu, jaką pani przedstawiła.“
Ponad to afirmujące oświadczenie, ucieszyło mnie także uznanie prymatu faktów w następującym stwierdzeniu pana Antoniego Macierewicza: „…nie znaczy to, że zapisy TAWS i FMS nie były w różnorodny sposób fałszowane“
Przypomnijmy, że zapisy te zostały uznane za najważniejszy dowód katastrofy na smoleńskim Siewiernym, i przedstawiane były opinii publicznej przez Przewodniczącego Zespołu Parlamentarnego, jako… wynik badań amerykańskich ekspertów. Tymczasem, jak pięć dni temu wyraźnie napisałam w moim artykule:
Amerykańska NTSB (National Transportation Safety Board) nie wykonywała żadnych badań, bo nie ma do tego prawa. Badania wykonywał rosyjski MAK, wszystkie od A do Z. Powtórzmy jeszcze raz: wszystkie informacje o rzekomych wstrząsach nad smoleńska ziemią znajdujące się obecnie u amerykańskiej NTSB pochodzą od MAK (i jest ten fakt w dokumentach NTSB czytelnie zaznaczony). Dotyczy to w szczególności godziny zdarzenia 6.56 UTC domniemanej katastrofy. Jako że zapisy te mogły być, i zapewne zostały sfałszowane, ich wartość dowodowa równa się zeru? Przewodniczący Zespołu Parlamentarnego poseł Antoni Macierewicz przyznaje w liście dalej, że "(…) 'maskirowka' w sposób oczywisty odgrywała w tej operacji kluczową rolę. Nie mam, co do tego wątpliwości, (…) „Zatem i w tej kwestii zgadzamy się, choć — nie wiedzieć na jakiej podstawie — pan Przewodniczący chce jednocześnie wierzyć, że te ok. 30 ton mniej lub bardziej zardzewiałego złomu wywiezionego z polanki na wschodnim końcu lotniska Sewernyj, i zrzucone na południowym skraju tego samego lotniska, mogło kiedykolwiek należeć w części lub w całości do naszej 80-tonowej, odnowionej, błyszczącej świeżym lakierem tutki, zaś ponad 12 ton paliwa ulotniło się bez pozostawienia śladu. Na szczęście, Zespół Parlamentarny działa i — jak zaznacza w swoim liście jego przewodniczący — ma jeszcze wiele zagadek do wyjaśnienia. Postrzega się przy tym, jako obiekt ataków wrażych sił. Cieszy, że uzasadnione obawy o negowanie niepodważalnych faktów zostały przez Pana Przewodniczącego rozwiane. Tym bardziej, więc należałoby zwracać baczną uwagę na czystość metodologiczną, a w szczególności weryfikowalność przy publicznym przedstawianiu koncepcji przez Zespół. Pan Antoni Macierewicz pisze do mnie w liście na końcu tak: "Proszę, więc o uczciwą dyskusję i rozważenie moich argumentów" Ponieważ — jak nauczał św. Tomasz z Akwinu — Prawda jest jedna, integralna, całkowita i niepodzielna, oraz ma tę właściwość, że zawsze wychodzi na światło dzienne, to nie wątpię ani przez chwilę, że tak będzie i tym razem. Prawda nie podlega dyskusji. Prawda o losie naszej Delegacji w dniu 10 kwietnia wyjdzie na wierzch. Nawet, kiedy dziś, mimo upływu 21 miesięcy, nadal nie wiemy, o której godzinie wydarzyła się katastrofa. Ani - dlaczego. Ani też gdzie. Ani tym bardziej — czy w ogóle. Wygląda na to, że nie dowiemy się tego od naszych prokuratur. Zawodzą one — jak widać — na całej linii. Tym większa jest rola Zespołu Parlamentarnego, który moim zdaniem nie tylko powinien stale walczyć o status Komisji Sejmowej, ale i niezależnie od od tego powinien niezwłocznie zabrać się do wysłuchiwania ważnych świadków wydarzeń sprzed 21 miesięcy, zamiast polegać na „amerykańskich ekspertyzach”. Nie można, bowiem zgodzić się na to, aby ta bezprecedensowa w historii naszego kraju tragedia została przykryta patyną kurzu i stertą bezwartościowych ekspertyz. Polacy na to nie pozwolą. Jeżeli zawiodą oficjalne drogi, to nie zawiedzie śledztwo obywatelskie. Czas na podsumowanie wyników. Poprzedni blog o "amerykańskich ekspertyzach"...
http://blogmedia24.pl/node/54738..
Rosyjskie badania i amerykańskie ekspertyzy (...) Tymczasem, ujmując to najkrócej w punktach, fakty są następujące:
Amerykańska NTSB (National Transportation Safety Board) nie wykonywała żadnych badań, bo nie ma takiego prawa. Badania wykonywał MAK, wszystkie od A do Z.
MAK zwrócił się o pomoc prawną do strony konwencji ICAO (International Civil Aviation Organization) - NTSB w badaniu skrzynki FMS i TAWS wyprodukowanej przez firmę amerykańską, czyli z jurysdykcji NTSB wykazując tym samym nadprogramową dobrą wolę.
NTSB w ramach pomocy przekazał materiały do Redmond, a otrzymane wyniki przekazał do MAK. Fachowcy w Redmond odczytali zamówione wybrane dane i zwizualizowali je na papierze. Nic ponadto. Nie wypowiadali się na tematy wiarygodności lub integralności tych danych, bo nie byli o to pytani.
MAK na mocy konwencji ICAO przekazał swój raport ze śledztwa z odczytami z Redmond do publikacji w NTSB.
NTSB opublikowała raport MAK z zaznaczeniem autorstwa MAK. Widnieje tam do dziś godzina zdarzenia 8.56!
NTSB i w ogóle Amerykanie nie mogli i nie wykonali niczego w tej sprawie, poza rolą skrzynki pocztowej, zatem nie mogli nic z własnej inicjatywy badać, ogłaszać, publikować, ponad to, co zostało zlecone przez Rosjan. Nie są oni, bowiem prawnie zainteresowaną stroną w tej sprawie. Wszystko, co mogli, to spełnić czyjeś prośby na mocy umów międzynarodowych. Redmond wykonało zleconą przez NTSB ekpertyzę skrzynekotrzymanych z Moskwy, w zakresie wskazanym przez Moskwę. Nie musieli wykonać tego na zlecenie MAK wprost, a na polecenie NTSB musieli wykonać to, o co poproszono i w ścisłym zakresie tylko to, o co poproszono. (tutaj link-klik) Taki mówi konwencja o współpracy. Czyli powtórzmy jeszcze raz:
NTSB poleca odczytać skrzynki i dokonać ich zapisu na osi czasu zwizualizacją w postaci wykresu i zrzutem danych w np..xls (Excel). I to Redmond wykonuje. Nic ponadto. (...) Andy-aandy
Edmund Klich: nie mam słuchu muzycznego "Słuch jest zawodny. Może niepotrzebnie powiedziałem o tym nazwisku, nie powinienem był tego robić. Było to z mojej strony może nietaktem" - mówi płk Edmund Klich, były polski akredytowany przy komisji MAK, w rozmowie z Katarzyną Pawlak. Jak skomentuje Pan fakt, że słowa z kokpitu nie należały do gen. Andrzeja Błasika? W mojej opinii nie ma to, aż takiego znaczenia by wywrócić wyniki dotychczasowych badań. Na pewno wniosek, że generała w ogóle nie było w kokpicie, jest zdecydowanie za daleko idący. To, że się nie odezwał, to nie oznacza, że go nie było.
Tym bardziej nie oznacza, że był. Mamy tą wiedzę na podstawie tego, gdzie znajdowało się ciało, na podstawie obrażeń i sekcji zwłok. Jeśli oczywiście wierzymy w tej materii raportowi MAK, bo jeśli nie wierzymy, to wtedy możemy wszystko wywrócić. Trzeba dokładnie poznać cały stenogram i zestawić wszystko, co mówił nawigator, drugi pilot.
Zespół parlamentarny Macierewicza chce powołania nowej komisji. Czy podpisałby się Pan pod tym wnioskiem? Z ustaleniami zespołu pana Macierewicza nie dyskutuję, bo to nie jest zespół ekspertów, tylko polityków. Miałem nawet propozycje wystąpienia w programie pana Lisa z Antonim Macierewiczem, ale się nie zgodziłem, dlatego, że ja jestem ekspertem, nie politykiem, więc różnice między nami są zbyt duże. Myślę jednak, że wcześniej czy później powstanie jakaś komisja, która zajmie się tematem katastrofy. Przecież jest za dużo spraw, które są jeszcze nieujawnione.
O jakich sprawach Pan mówi? To nie jest zależne ode mnie, tylko od polityków.
Słuchał Pan nagrania z oryginałów czarnych skrzynek? Słuchałem, ale nie mam słuchu muzycznego. Nigdy bym się nie odważył stwierdzić z całą pewnością, że to powiedziała ta, a nie inna osoba.
Ale jednocześnie twierdził Pan, że słyszał głos generała Błasika. Słuch jest zawodny. Może niepotrzebnie powiedziałem o tym nazwisku, nie powinienem był tego robić. Było to z mojej strony może nietaktem. Teraz wolę ufać instytucji naukowej, która przy wykorzystaniu komputerów czy urządzeń odczyta te nagrania lepiej, czego absolutnie nie podważam. Pamiętajmy, że są to wycinkowe informacje, potrzebna jest całość, by coś opiniować i wyciągać daleko idące wnioski. Zastanawia mnie jednak, czemu wypuszczono takie szczątkowe fragmenty. Można się zapytać, czy było to przypadkowe, czy celowe działanie.
Dlaczego dopiero teraz udało się zinterpretować właściwie głosy? Czy w Rosji nie ma ekspertów, którzy mając na miejscu czarne skrzynki, mogli tak samo jak nasi naukowcy z Instytutu Ekspertyz Sądowych dokonać analiz, zanim komisja MAK zamknęła swoje postępowania? Ja proponowałem MAK, żeby wykonać takie ekspertyzy pełnego odczytu, że jest za wcześnie. To jest za poważna sprawa, by na podstawie cząstkowych danych wyciągać wnioski. Dostałem wtedy obraźliwe pismo, że powoduję opóźnienie badań. Uważałem, że zarówno MAK, jak i komisja Millera, za wcześnie zakończyły prace, nie mając pełnych danych.
Nadal Pan tak uważa? Moje zdanie w tej kwestii się nie zmieniło.
Kto odpowiedział Panu wówczas obraźliwą odmową? Mam podpisy Morozowa. Anodiny tam chyba nie było, ale mam te dokumenty wszystkie z potwierdzeniami odbioru. To wszystko trzymam, bo jest za dużo ataków na moją osobę i muszę się bronić, jeśli będzie taka potrzeba.
Jak Morozow uzasadnił odmowę? Nie pamiętam dokładnie, to było jakoś rok temu, ale mniej więcej chodziło o to, że światowa opinia czeka na wyniki raportu, a ja tu takie komplikacje powoduję, opóźnienia. Okazuje się, że nie zawsze racja się liczy.
Czy może pan udostępnić treść tego dokumentu? To nie jest tajne pismo, nie mam żadnych tajnych pism w swoim sejfie. To wszystko są dokumenty jawne, ale nie chcę tworzyć niepotrzebnych sensacji. Ja już swoją pracę w tym temacie skończyłem. Katarzyna Pawlak
Grzegorz Wierzchołowski o kłamstwie smoleńskim „Pijany szef Sił Powietrznych zmusił pilotów do lądowania”, „Pilotom pomagał pijany dowódca”, „Winę za katastrofę ponosi polski pilot naciskany przez pijanego dowódcę”, „Winni Kaczyński, piloci i pijany dowódca lotnictwa” – to tylko kilka wybranych nagłówków, jakie równo rok temu, po publikacji raportu MAK, ukazały się w światowej prasie. Teraz, gdy stało się jasne, że na obecność gen. Andrzeja Błasika w kokpicie Tu-154 nie ma żadnych dowodów, ci, którzy doprowadzili do międzynarodowego linczu na polskim dowódcy, nabrali wody w usta. Można oczywiście się łudzić, że uczynili to ze wstydu. Doświadczenia ostatnich kilkunastu miesięcy powinny jednak otrzeźwić każdego, kto wierzy jeszcze w uczciwość ludzi łżących od tragicznego kwietnia 2010 r. niemal dzień w dzień. Tych, którzy odebrali gen. Błasikowi honor i nazwisko, a dziś w milczeniu fabrykują zapewne kolejne kłamstwa, należy potraktować tak samo, bo sami już odebrali sobie dobre imię.
„Dowodowo udowodnione” O osobniku, który podczas ogłaszania raportu MAK jeździł na nartach we włoskich Dolomitach, a wcześniej oddał śledztwo w ręce Rosjan, nie piszmy, więc dziś „premier”, tylko Donald Tusk. Edmund Klich – tak nazywa się człowiek, który już w maju 2010 r. stwierdził, że piątą osobą w kabinie pilotów był Andrzej Błasik. Nie, kto inny, tylko Klich – wielokrotnie zresztą sugerujący, że do katastrofy doprowadziła presja wywierana przez generała – powiedział w Radiu Zet: „Pan gen. Błasik był w kabinie i to jest dowodowo udowodnione, i tutaj nie ma dyskusji żadnej”. „Klasyczne niebezpieczne zachowanie” – tak o rzekomej obecności i postawie generała podczas lotu mówił Radosław Sikorski, nie mając na poparcie tej wygodnej dla Rosjan hipotezy żadnych dowodów. Były minister Jerzy Miller przewodniczył komisji, która podpisała się pod słowami: „Należy także przyznać, że elementem presji pośredniej była obecność dowódcy Sił Powietrznych w kabinie załogi”. Inny Miller – Leszek – napisał w „Super Expressie”: „Generał Błasik nie otrzymał medialnego strzału w tył głowy. Strzelił sobie w nią sam, pijąc alkohol i wywierając presję na pilotów”.
„On dawał decyzję na lądowanie” To, czego nie wypadało stwierdzić Tuskowi, Klichowi i Millerowi, dopowiadali Polakom eksperci i dziennikarze. „Każdy, kto miałby za plecami szefa, od którego zależy cały jego los, jego przyszłość, zachowywałby się inaczej, niż jak nie mając tego szefa” – mówił Tomasz Hypki.
„Dowódcą tego samolotu był faktycznie dowódca sił powietrznych. I to on dawał decyzję na lądowanie” – to płk Robert Latkowski. „Eksperci z Krakowa przypisali wszystkie wypowiedzi konkretnym osobom przebywającym w kokpicie Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Będzie, zatem wiadomo, co mówił Błasik. Będzie też dowód, że nie wpadł do kabiny pochwalić się zegarkiem ani zapytać pilotów, nomen omen, jak leci” – kłamał niedawno na swoim blogu Jan Osiecki, współautor dwóch książek o katastrofie smoleńskiej. O tym, że gen. Andrzej Błasik był w konflikcie z pilotami Tu-154 i że często siadał za sterami w trakcie lotu (reszty można było się domyślić), pisali z kolei we „Wprost” Michał Krzymowski i Marcin Dzierżanowski. A trio z „Gazety Wyborczej” – Agnieszka Kublik, Wojciech Czuchnowski i Paweł Wroński – donosiło: „Jest świadek, który słyszał, jak tuż przed wylotem prezydenckiego Tu-154 dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik zwymyślał kapitana samolotu Arkadiusza Protasiuka”. Rewelacje te oczywiście okazały się nieprawdą.
Czekając na sprawiedliwość Zapamiętajmy te wszystkie nazwiska, choć mogą one budzić niesmak, a nawet wstręt. Zapamiętajmy – i napiętnujmy. Ewa Błasik, wdowa po śp. generale, nie ma, co liczyć na przeprosiny, ale być może doczeka się sprawiedliwości. Grzegorz Wierzchołowski
KOLEJNY FILAR KŁAMSTWA SMOLEŃSKIEGO LEGŁ W GRUZACH Można powiedzieć już dzisiaj, patrząc na pewne działania wielu osób, że prawdopodobnie w poniedziałek prokuratorzy potwierdzą informacje, które wczoraj przekazała Rzeczpospolita i Gazeta Polska Codzienna. Festiwal kłamstw i najobrzydliwszych pomówień, których ofiarą padł Ś.P Andrzej Błasik dobiega właśnie końca. Według informacji prasowych, eksperci Instytutu Ekspertyz Sądowych z Krakowa mieli stwierdzić, iż generała nie było w kokpicie pilotów w chwili lądowania, co z uporem maniaka powtarzała propaganda warszawska i moskiewska. Słowa przypisywane generałowi Błasikowi wypowiadał drugi pilot TU 154 M major Grzywna, prawidłowo odczytując wysokość z wysokościomierza barycznego, a nie jak sugerowano z radiowysokościomierza. Wynika z tego, że załoga postępowała właściwie i nie miała problemów ze współpracą we własnym gronie. Upadła, zatem kolejna teza, na której zbudowano zbudowano filary kłamstwa smoleńskiego, przy czynnym udziale polskich władz oraz polskich mediów. Wcześniej eksperci Zespołu Parlamentarnego pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza postawili pod znakiem zapytania spotkanie samolotu z brzozą, kategorycznie twierdząc, iż skrzydło nie mogło odpaść w wyniku domniemanego uderzenia w drzewo. Na zawsze pozostaną w naszej pamięci wrzutki o naciskach, o terroryzującym załogę generale, który na polecenie Prezydenta miał zmusić załogę tupolewa do wykonania samobójczego manewru lądowania w krzakach, w sporym oddaleniu od początku pasa startowego. Raport MAK i raport Millera zostały zbudowane w oparciu o fałszywe przesłanki i zmanipulowane do potrzeb moskiewskiej narracji, dowody. Zarówno w raporcie MAK, jak i Millera poświęcono cały rozdział analizom psychologicznym stanu majora Protasiuka, pozwolę sobie przywołać najważniejsze fragmenty(s.212):
„Zdaniem Komisji, o godz. 6: 36: 48,5 w kabinie załogi pojawił się Dowódca Sił Powietrznych, najprawdopodobniej po rozmowie z Dyrektorem Protokółu. Podczas pobytu w kabinie nie miał założonych słuchawek radiowych” oraz (s.236):
„Dodatkowym dystraktorem było nieprzestrzeganie niepisanej zasady „cichego kokpitu”, która nakazuje całkowitą koncentrację załogi na wykonywanym podejściu do lądowania. Tymczasem w krytycznym momencie przebywał w kokpicie Dowódca Sił Powietrznych, a wcześniej Dyrektor Protokołu. Analiza zapisów rejestratora głosów w kabinie samolotu wskazuje, że Dyrektor Protokołu pojawił się w kokpicie prawdopodobnie po otrzymaniu od szefowej pokładu informacji o możliwości niewylądowania w SMOLEŃSKU (godz. 06:17:47). Ponieważ do jego zadań należał nadzór
nad przebiegiem wizyty Prezydenta RP, wszedł do kabiny pilotów w celu osobistego upewnienia się co do zaistniałej sytuacji (godz. 06:23). Pojawienie się Dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie wynikło, zdaniem Komisji, z poinformowania go właśnie przez Dyrektora Protokołu o pogarszających się WA. […]Należy także przyznać, że elementem presji pośredniej była obecność Dowódcy Sił Powietrznych w kabinie załogi, gdyż w świadomości dowódcy statku powietrznego mogła pojawić się obawa o ocenę, jakości wykonania przez niego podejścia do lądowania. Jednakże czynnik ten był jedynie elementem towarzyszącym wydarzeniom w ostatniej fazie lotu”. Tymczasem okazuje się, że mit pijanego terrorysty w mundurze rozpadł się na tysiące kawałeczków, niczym tupolew na siewierneńskiej łączce. Nie było generała w kokpicie, nie było brzozy,nie było beczki. Nie było też akcji ratunkowej. Nie wszyscy zginęli w chwili katastrofy.
Co zatem zostało z całego kłamstwa, zwanego dochodzeniem?
Właściwie nic i nie bardzo wiadomo, jak odpowiedzieć na pytanie: dlaczego zbudowano to wielopiętrowe kłamstwo, skoro miał to być zwykły wypadek komunikacyjny? W jakim celu fałszowano stenogramy, dokumentację medyczną, manipulowano danym z odczytów FMS i TAWS, pomijając niektóre dane lub je ukrywając? Najwyraźniej wszyscy zamieszani w to kłamstwo czują, iż nadchodzi chwila prawdy o wydarzeniach tamtego kwietniowego poranka. Edmund Klich, były akredytowany przy MAK, który jako pierwszy sformułował tezę o obecności dowódcy SZ w kokpicie, dzisiaj w wywiadzie w dość prymitywny sposób odsuwa od siebie wszelką winę:
„Jeśli dowody przedstawione przez Rosjan są prawdziwe, a na nich się opieram, to gen. Andrzej Błasik był w momencie katastrofy w kokpicie Tu-154. Jeśli okaże się jednak, że te dowody są nieprawdziwe, to zasadne będzie pytanie, co w ogóle jest prawdą w rosyjskim raporcie”. Edmund Klich zakłada, po blisko dwóch latach od tragedii, że dowody przedstawione przez Rosjan mogły być fałszywe, a zatem mógł wyciągnąć fałszywe wnioski. W tym momencie można zadać pytanie: w jakim celu pan pułkownik był w Rosji? Czy jego rola nie polegała właśnie na dopilnowaniu, aby interes państwa polskiego był należycie zabezpieczony przy badaniu tej katastrofy? Również główni twórcy kłamstwa smoleńskiego, czują nadciągający kataklizm i pospiesznie „czyszczą” wszelkie ślady po tamtej haniebnej działalności. Jak donoszą media:
„Na stronie internetowej Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego nie można przeczytać dokumentów związanych z katastrofą w Smoleńsku. Co prawda wciąż znajdują się wszystkie komunikaty MAK dotyczące prowadzonego przez Komitet dochodzenia w tej sprawie, ale załączone linki do konkretnych dokumentów i zdjęć nie działają. Podobnego problemu nie ma w przypadku kilkudziesięciu innych dochodzeń, z których informacje MAK zamieszcza na swojej stronie”. Zhańbiono polski mundur, wdeptano w ziemię honor oficerski. Uczyniono to z pełną premedytacją na oczach całego świata. Pora to odszczekać.
http://www.tvn24.pl/-1,1731324,0,1,ze-strony-mak-zniknely-dokumenty-smolenskie,wiadomosc.html
http://m.naszdziennik.pl/zasoby/smolensk/RaportKoncowyTu-154M.pdf
Martynka
Wolta akredytowanego Edmund Klich, piątek, godz. 13.00, dla TVN24: Na nagraniach z CVR słychać słowa Arkadiusza Protasiuka, który zwraca się do kogoś: “panie generale”. Ten sam Edmund Klich, dwie godziny później w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”: Musiałem coś źle skojarzyć. Przepraszam. Dawno nagrań nie studiowałem, więc być może to pomyliłem z tymi słowami na wieży, którymi Krasnokutski się zwraca. Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów nie wyklucza powołania specjalnej komisji, która przeanalizuje sporządzoną na zlecenie prokuratury wojskowej ekspertyzę fonoskopijną rekordera głosowego z rządowego tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem
- Komisja Badania Wypadków Lotniczych od wielu lat zajmuje się wypadkami w lotnictwie państwowym, tak w Siłach Zbrojnych, jak i w lotnictwie służb porządku lotniczego. Jeżeli będą takie przesłanki, że komisja ma powstać, żeby badać nowe fakty, to prawdopodobnie może tak się stać – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” płk Mirosław Grochowski, szef Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. Jeśli będą przesłanki ku temu, by powołać nową komisję, to prawdopodobnie tak się stanie – dodaje, zaznaczając, że musi się osobiście zapoznać z nowymi odczytami z rejestratora głosowego tupolewa, a przesłanki musiałyby być na tyle ważne, że zmieniałyby dotychczasowy obraz katastrofy. Możliwość taką daje znowelizowana we wrześniu 2010 r. ustawa Prawo lotnicze. Umożliwia ona wznowienie badań przez nowo powołaną komisję. Komisja Jerzego Millera, która badała okoliczności tragedii smoleńskiej, zakończyła swoją działalność publikacją raportu. Wypadkami w lotnictwie lotnictwa państwowego zajmuje się Inspektorat MON ds. Bezpieczeństwa Lotów. – Zgodnie z prawem lotniczym może utworzyć stałą komisję w tym inspektoracie, która będzie badała wypadki lotnicze lotnictwa państwowego. Takie możliwości występują pod warunkiem, że nowe fakty, które wypływają przy każdym rodzaju badania, są na tyle istotne, że mogą w sposób bardzo konkretny zmienić przyczynę i okoliczności wypadku – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” dr inż. Maciej Lasek, wiceszef podkomisji lotniczej komisji Millera.
Kto po Millerze Skład komisji nie musi być tożsamy ze składem komisji Millera. Szef Inspektoratu przedstawia propozycję składu komisji ministrowi obrony narodowej, który zatwierdza go w porozumieniu z ministrem ds. wewnętrznych. W kabinie pilotów nie zidentyfikowano głosu gen. Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych RP – wynika to z analizy jednej z czarnych skrzynek rządowego Tu-154. Podczas lądowania w Smoleńsku gen. Błasik nie wypowiedział dotąd przypisywanych mu słów. W rzeczywistości ma je wypowiadać drugi pilot ppłk Robert Grzywna. Naczelna Prokuratura Wojskowa sprawy nie komentuje. Zapowiada jedynie, że ma dużo do przekazania na konferencji prasowej, jaka ma się odbyć w najbliższy poniedziałek. Czy stenogramy zostaną ujawnione, jeszcze nie wiadomo. Analizę nagrań z Cockpit Voice Recorder (CVR) przeprowadzili eksperci z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych im. dr. J. Sehna. Badając kopię, naukowcy zidentyfikowali głosy dziewięciu osób, przyporządkowując je do trzech grup. “Nasz Dziennik” ustalił, że z “wysokim prawdopodobieństwem” głosy przypisano członkom załogi Tu-154, “najwyższym prawdopodobieństwem” – załodze Jak-40. Uznano też, że “prawdopodobnie” jeden z głosów należy do dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany oraz stewardesy Barbary Maciejczyk. Jednocześnie ustalono, że nie ma podstaw, by przeprowadzać dalsze analizy identyfikacji nagrań. Stwierdzono też, że analizę stanu emocjonalnego załogi przeprowadzi zakład psychologii sądowej krakowskiego instytutu.
Klich: Tak powiedzieli Rosjanie Fragmenty rozmowy załogi Tu-154M rok temu ujawniała na konferencji prasowej w Moskwie gen. Tatiana Anodina, przedstawiając opinii publicznej raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. – Obecność w kabinie dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany i dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika oraz przewidywana negatywna reakcja prezydenta Lecha Kaczyńskiego stanowiła presję na załogę Tu-154M, by lądować w Smoleńsku. We krwi dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika stwierdzono obecność alkoholu – mówiła wówczas szefowa MAK. Jednak już wcześniej, bo w maju 2010 r., o obecności gen. Błasika w kabinie pilotów Tu-154M mówił płk Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, polski akredytowany przy MAK, który uzasadniał to w ten sposób, że gen. Błasik, wchodząc do kabiny pilotów, “chciał zorientować się w sytuacji”. Informacje te podchwyciły od razu “Gazeta Wyborcza” i TVN, propagując tezę o naciskach na załogę, jakie miał wywierać dowódca Sił Powietrznych. Odnosząc się do nowych ustaleń IES, Klich stwierdził, że “porządkują one pewne sprawy, ale jej istoty nie zmieniają”. – Nikt chyba nie podważa tego, że pan gen. Błasik był w kokpicie do końca – obstaje przy swoim Klich. – Nie zmienia to zasadniczej sprawy, że przekroczyli [piloci - red.] wysokość decyzji i zniżyli się na wysokość niedopuszczalną – ocenił. Jego zdaniem, nie ma konieczności wznawiania badań przez komisję. – Te informacje niewiele zmieniają, jeśli chodzi o ustalenie okoliczności zdarzenia. To, że ktoś nie wypowiada jakichś słów, to nie znaczy, że jest to precyzyjniejsze – brnie dalej. Wiarygodność słów Klicha jest tu jednak mocna wątpliwa. Tuż po godzinie 13.00 w TVN24 były akredytowany przy MAK podkreślał, że na nagraniach, których wcześniej słuchał, są słowa dowódcy Arkadiusza Protasiuka, który zwraca się do kogoś: “panie generale”. – Do kogo innego by te słowa wypowiadał – mówi Klich, stwierdzając, że jest przekonany, iż padły one pod adresem gen. Błasika. Dwie i pół godziny później w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” dopytywany o to, w którym momencie miały paść te słowa, polski akredytowany niespodziewanie zaczął się wycofywać ze swojej tezy.
– Musiałem coś źle skojarzyć. Przepraszam. Dawno [nagrań - red.] nie studiowałem, więc być może to pomyliłem z tym słowami na wieży, którymi Krasnokutski się zwraca. Nie mogłem tego sprawdzić, jestem poza Warszawą, nie mam tego w komputerze – tłumaczył się.
Kulisz: Latkowski bredzi Tezy MAK o naciskach szybko zagnieździły się w polskiej opinii publicznej. Podjęli je Jan Osiecki, Tomasz Białoszewski i Robert Latkowski. W książce “Ostatni lot” oszkalowali gen. Błasika, przedstawiając go jako despotę wywierającego naciski na załogę. “Spółka autorska” powołała się na jeden z lotów treningowych na Jaku-40, podczas którego Błasik, który leciał, jako drugi pilot, miał wywierać presję, by wylądować w skrajnie trudnych warunkach, poniżej minimów meteo na lotnisku w Krzesinach. Jak mówi jednak kpt. Piotr Kulisz, który był wtedy pierwszym pilotem, to wierutne kłamstwo.
– Pan generał był człowiekiem bardzo wyważonym i wyrozumiałym. Nie wywierał żadnych nacisków. Zła pogoda nas zaskoczyła. Chmura śniegu dopadła nas wtedy już podczas przyziemienia. Pan generał przyjął moją argumentację, że nie możemy wracać w tych warunkach do Warszawy – relacjonuje w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” pilot.
Nowa ekspertyza nagrań z CVR zaprzecza jakiejkolwiek tezie naciskowej. – Stawia ona kropkę nad i. Nie było żadnych nacisków na załogę – mówi Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego. Taka była też konkluzja raportu komisji Millera. – Z nagrań nie wynika, żeby pan gen. Błasik czy pan prezydent Kaczyński wywierali nacisk na załogę, każąc jej lądować. Ani rosyjski odczyt, ani polski nie wskazują na bezpośredni nacisk gen. Błasika i prezydenta Kaczyńskiego – mówił po publikacji raportu szef MSWiA i przewodniczący KBWLLP Jerzy Miller. Raport potwierdza jednak obecność gen. Błasika w kokpicie w ostatniej fazie lotu. Miał on przywitać się z załogą i dwa razy odczytać wysokość lotu wysokościomierza barometrycznego. Ponadto gen. Błasik miał stwierdzić, gdy samolot znajdował się na wysokości 65 metrów, że nic nie widać. – To są jedyne zarejestrowane słowa gen. Błasika w kabinie pilotów. W kokpicie nie powinno być nikogo, poza załogą, przy zniżaniu się samolotu do lądowania – oceniał wówczas Miller. Czy ekspertyzę należy traktować, jako alternatywę wobec opinii centralnego biura kryminalistycznego KGP sporządzonej dla komisji Millera? Zdaniem prawników, prokuratura powinna ocenić wiarygodność obu materiałów, którymi dysponuje – w aktach śledztwa jest i raport Millera, i ekspertyza instytutu krakowskiego. Jednak waga tego ostatniego jest zupełnie inna – ekspertyza IES została przeprowadzona na zlecenie prokuratury. – Jedyną opinią procesową jest opinia wydana przez Instytut Sehna. Nie oznacza to, że raport Millera nie ma jakiegokolwiek znaczenia dla śledztwa. Kiedy wpływa opinia procesowa, organ, czyli prokuratura, powinna ocenić pod kątem jej pełności, jasności i sprzeczności z dokumentem, który powstał z komisji – mówi mec. Rafał Rogalski. W celu zbadania, skąd wzięły się różnice między oba dokumentami, prokuratura może wezwać tych biegłych albo z krakowskiego instytutu, albo innych. Mogą oni wydać opinię uzupełniającą.
Sikorski do pióra - Drugą sprawą jest ocena tych rozbieżności z punktu widzenia karnego. Niedopełnienie obowiązków przez polskich urzędników, którzy uczestniczyli w odsłuchaniu nagrań w Moskwie, doprowadziło do sytuacji, że powstały te duże różnice. Gdyby okazało się, że analizy były przeprowadzone metodami nierzetelnymi, można byłoby mówić już o odpowiedzialności karnej tych osób – mówi Bartosz Kownacki, pełnomocnik procesowy wdowy po dowódcy Sił Powietrznych Ewy Błasik. Zdaniem prawników, powinien nastąpić zwrot w prowadzonym przez prokuraturę śledztwie i stać się poważnym dowodem podważającym raporty MAK oraz ten przygotowany przez byłego szefa MSWiA Jerzego Millera. – Zwrot w śledztwie powinien być, bo te informacje pokazują, co są warte dokumenty przygotowane przez MAK i tzw. komisję Millera, na jakim poziomie abstrakcji tą sprawą się zajmowano. Był pijany generał, były naciski, a teraz tego nie ma. Te raporty: MAK i komisji polskiej, do niczego się teraz nie nadają, ale niestety ich główne tezy poszły w świat – mówią. Nadal jesteśmy odcięci od dowodów rzeczowych, takich jak wrak i oryginały czarnych skrzynek. Tu minister Sikorski powinien, co drugi dzień wysyłać listy do Moskwy w tej sprawie. Jak widać, nie wywiązuje się ze swojego zadania – komentują prawnicy.
– Okoliczności tej tragedii powinna badać też komisja międzynarodowa, złożona z niezależnych ekspertów, powinna też zostać powołana komisja śledcza. Obawiam się jednak, że przy tej koalicji sejmowej do tego nie dojdzie, a nawet, jeśli, to posiedzenia tejże komisji będą farsą – oceniają. Na liście osób, których powinna była przesłuchać komisja śledcza, powinny na pewno znaleźć się osoby, które miały zidentyfikować głos generała Błasika w Moskwie. Ważne byłoby ustalenie, w jaki sposób gromadzono materiał dowodowy, jaka była rola polskich biegłych. – Rosjanie oparli się na fałszywych ekspertyzach sądowo-medycznych, na protokołach miejsca zdarzenia, których do dziś nie mamy. To trzeba wyjaśnić – mówi Kownacki. Prawnik nie ukrywa, że jest zniesmaczony dziennikarskim przeciekiem informacji dotyczących obecności generała w kokpicie Tu-154. Jego zdaniem, Ewa Błasik miała prawo, jako pierwsza dowiedzieć się, co ustalili biegli z Instytutu Ekspertyz Sądowych imienia Jana Sehna w Krakowie. Czy rodzina generała Błasika złoży pozwy w sprawie szkalowania jego dobrego imienia?
– Jeżeli ekspertyza wykluczy obecność generała Błasiaka, to określone konsekwencje zawodowe, a być może także karne powinien ponieść pan Edmund Klich – dodaje mecenas. Anna Ambroziak
Podłe czasy dla chorych Znerwicowani lekarze, roztrzęsieni pacjenci, pomysł rządu niezgodny z konstytucją. Prawo i Sprawiedliwość oraz Business Center Club kierują ustawę refundacyjną do Trybunału Stanu. Jak Polska długa i szeroka w gabinetach lekarskich stukają dzisiaj pieczątki z napisem “Refundacja leku do decyzji NFZ”. Za lekarstwa z takim stempelkiem najczęściej zapłacić trzeba 100 proc., zamiast 50 proc., 30 proc. lub ryczałtu wynoszącego 3,20 zł albo otrzymać w aptece lek bezpłatnie. To efekt wejścia w życie nowej ustawy refundacyjnej z nową listą leków refundowanych i nowymi wzorami recept, które lekarze muszą wypełniać. Dowiedzieliśmy się, że lekarze powinni nie tylko leczyć, ale i śledzić pacjentów, czy nie oszukują na refundacji, słyszymy w przychodniach. Na lekarzy nałożono obowiązek, żeby, wypisując recepty, sprawdzali, czy pacjent posiada dokument uprawniający do zniżki albo wymagać od niego pisemnego oświadczenia, że do określonej refundacji jest upoważniony. A oni nie mają na to czasu, poza tym nie chcą tego robić. Protest ogarnął cały kraj, solidaryzuje się z nim większość Okręgowych Rad Lekarskich. Warszawska ORL decyzję o przystąpieniu do protestu pozostawiła lekarzom.
Pieczątka protestu Resort zdrowia i Narodowy Fundusz Zdrowia nie udzielają informacji na temat skali lekarskiej niesubordynacji. Według Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy i Porozumienia Zielonogórskiego recepty z „pieczątką protestujących” podbija recepty, co najmniej 75 proc, lekarzy, także ci niezrzeszeni w OZZL i PZ. Odżegnujemy się od pomysłu rządu nakładających na nich nowe obowiązki bez przygotowania przez państwo narzędzi do ich realizowania – napisał w liście o premiera Jacek Krajewski, prezes fundacji Porozumienia Zielonogórskiego. Chcemy leczyć. Rząd Donalda Tuska uważa jednak, że w obecnej rzeczywistości to za mało, na refundacji leków planuje zaoszczędzić miliard złotych.
Współpłacenie u nas najwyższe w UE Koszty refundacji w 2010 r. wyniosły w ub. roku 8,5 ml zł, w tym, po sumowaniu, okażą się znacznie wyższe. Chociaż w Polsce pacjent współpłaci za leki refundowane najwięcej w całej Unii Europejskiej, na dotychczasowe dopłaty państwa nie stać. Platforma Obywatelska po wyborach nie waha się tego powiedzieć otwarcie, jednocześnie wyjaśniając, że urwie zarobki koncernom farmaceutycznym, pacjent ubogi nie straci. Premiera Donalda Tuska w tym głowa oraz obecnego ministra zdrowia Bartosza Arłukiewicza, który przejął ministerialne bagienko pogłębione wydatnie przez swoją poprzedniczkę, Ewę Kopacz.
Polfy dawno sprzedane… W resorcie, w nowym rządzie, Kopacz już nie ma, ponieważ “za zasługi” premier wysunął byłą minister zdrowia na jedno z najważniejszych stanowisk w państwie – marszałka Sejmu. Dowiadujemy się też niemal każdego dnia, że Polska nie jest żadną zieloną wyspą, ale wyspą, którą może pochłonąć woda, o ile nie zaczniemy ostro oszczędzać. W tym miejscu można powiedzieć: co prawda, to prawda. Muszą to przyjąć do wiadomości koncerny farmaceutyczne, mniej łupiąc cenami za swoje medykamenty Polakom skórę (sprzedaliśmy im prawie wszystkie nasze Polfy wytwarzające tanie leki odtwórcze, trzeba pertraktować na kolanach z zachodnimi, potężnymi korporacjami, udowadniając, że i tak u nas więcej niż gdzie indziej będą mogły zarobić).
W poszukiwaniu ludzkiego aptekarza W pierwszych dniach po wprowadzeniu nowej ustawy refundacyjnej aptekarze ani myśleli honorować recept z dodatkowymi pieczątkami, odsyłali pacjentów do Narodowego Funduszu Zdrowia, niech potwierdzi decyzje refundacji; stamtąd jednak odprawiano ich z kwitkiem. Rzecznik Praw Obywatelskich Krystyna Kozłowska szczerze oburzona tym, co się dzieje z “jej” obywatelami-pacjentami, dała skołowanym ludziom kuriozalną, jak na pełnioną wysoką funkcję - radę, mianowicie, żeby wyposażeni w nowe recepty ze zdradliwymi pieczątkami (te z ub. roku zachowują ważność do czerwca) poszukali jakiegoś ludzkiego farmaceuty, który je zrealizuje.
NFZ zmienia zdanie Po dwóch dniach od Nowego Roku, odkąd obowiązywać zaczęła nowa ustawa, pod naporem krytyki przedstawiciel NFZ oświadczył łaskawie, że Fundusz zwróci aptekarzom refundację, niech recepty z pieczątkami honorują. Ci jednak nie są skorzy wierzyć państwowym urzędnikom na słowo, bo przecież urzędników mogą odwołać, przyjdą następni i będą mówić, co innego, a aptekarz zostanie na lodzie. Tym bardziej, że według założenia, Fundusz na refundację leków powinien wydać 17 proc. swojego budżetu, zaplanowano, że złotówki więcej. Zamiast słownych deklaracji aptekarze chcą dokumentu, że dostaną należne pieniądze. Niektórzy kwalifikują recepty z pieczątkami do najniższego poziomu zniżki refundacyjnej.
Oszczędności na chorych – nikczemne Mamy do czynienia z oszczędnościami, które rząd chce uzyskać nikczemnie, bo na ludziach chorych – skomentował zapisy nowej ustawy refundacyjnej prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. Nawet ci, którzy się z nim dotąd prawie w niczym nie zgadzali, przyznali mu całkowitą rację i innymi oczami spojrzeli na Platformę Obywatelską. Rządowi funkcjonariusze wyjaśniają, że nowa ustawa i lista refundacyjna skonstruowane zostały z myślą o pacjentach, żeby za leki płacili mniej. Rzeczywiście, zmniejszono ceny pewnej grupy leków, inne jednak podrożały znacznie. Bilans dla pacjentów jest niekorzystny. Na liście refundacyjnej obowiązującej od Nowego Roku znajdowało się 2638 specyfików, na aktualnej jest ich ok. 840 mniej. Przed awanturą, która wybuchła, na nowej liście nie było m.in. leku przeciwko astmie oskrzelowej dzieci, pasków do glukometrów dla cukrzyków wymagających, co najmniej trzech wstrzyknięć na dobę, leku niezbędnego chorym, żeby żyć po przeszczepach czy łagodzącego bóle nowotworowe.
Promocji nie będzie Takie “niedopatrzenia” Ministerstwa Zdrowia, którym do niedawna kierowała lekarka, a obecnie kieruje lekarz, dla uzyskania oszczędności, to po prostu hańba. Krytyka rządu sprawiła, że kilka leków ze starej listy wpisano na nową. W aptekach nie będzie już promocji i tańszych leków i znów rząd to tłumaczy nieprawdziwie, że chodzi wyłącznie o sprawiedliwość, bo w jednych miejscowościach promocje były, w innych nie, a rząd dba o pacjentów, którzy z promocji skorzystać nie mogli i czuli się pokrzywdzeni, nie będzie pacjentów lepszych i gorszych. Ustalone zostały stałe ceny leków refundowanych i stałe na nie marże.
Trzeba mieć pieniądze, żeby żyć Rząd wyłączył z negocjacji z wytwórcami leków refundowanych hurtownie farmaceutyczne i apteki, będzie dogadywał się z nimi teraz na temat ceny leków tylko sam. Stała marża uzależniona została od ceny specyfiku, obecnie wynosi 7 proc. (w ub. roku 8,19 proc.). Górną granicę dopłaty refundacyjnej określa ściśle limit. Jeśli cena detaliczna leku okaże się wyższa od limitu, pacjent musi dopłacić różnicę, nieraz będzie to spora suma. A jeśli chory pieniędzy nie ma, a bez lekarstwa nie przeżyje, trudno, przyjdzie mu się witać z kostuchą. Takie mamy podłe czasy. Wiesława Mazur
Polska zreformuje Chiny! Minęły zaledwie dwa tygodnie od noworocznego expose Wielkiego Strażnika Żyrandoli, gdy naród na własne oczy przekonuje się, jak świat się liczy z Polską, jakie sukcesy osiągnęliśmy w organizacji państwa (zwłaszcza prokuratury), jak dynamicznie wzrasta dobrobyt społeczeństwa i jakie tryumfy odnotowujemy w budowie państwa prawnego i transformacji służby zdrowia. Przypomnijmy, że po zakończeniu wizyty w Chinach, gdzie podpisano deklarację o strategicznej współpracy - Wielki Strażnik Żyrandoli wpadł na genialny pomysł, by w ramach tej współpracy pomóc Chinom, które nie mogą sobie poradzić z transformacją: Możemy stronie chińskiej oferować nasze doświadczenie w przekształcaniu państwa, które było niesłychanie dalekie od standardów demokratycznych, w państwo prawne - stwierdził prezydent Bronisław Komorowski, po zakończeniu wizyty w Państwie Środka. Nie trzeba dowodzić, że w III RP Tuska, droga od pomysłu do przemysłu jest krótka, tak jak to już widzieliśmy na przykładzie laptopów dla wszystkich uczniów, nauki sześciolatków w szkole, chemicznej kastracji pedofilów, wprowadzenia w 2012 waluty euro, gotowych na Euro2012 autostrad i szybkiej kolei, reformie prokuratury, że nie wspomnę o epokowej reformie służby zdrowia. Tego zazdrości nam cały świat, a zwłaszcza już Chiny, które nie mogą się doczekać przyjazdu polskich specjalistów, którzy im wszystko na miejscu tak zreformują, by i Chiny zaczęły się liczyć na świecie - tak jak wszyscy się liczą z III RP, a zwłaszcza jej przywódcami. Podobnie przywódcy Chin Ludowych chcieliby się liczyć w świecie, tak jak liczą się z naszym Wielkim Wodzem (znanym też, jako Słońce Peru) i Wielkim Strażnikiem Żyrandoli, znanym (zwłaszcza w USA), jako Wielki Gajowy. Nie ulega wątpliwości, że po udanej transformacji z udziałem polskich transformatorów, także i przywódcy Chin będą mogli liczyć na poklepanie po plecach przez Angelę Merkel…. Jak się dowiadujemy, właśnie przygotowywana jest eksportowa ekipa III RP, która wreszcie Chiny zreformuje – w ramach podpisanej deklaracji o współpracy? Nie trzeba podkreślać, że największe opóźnienia, Chiny mają w prywatyzacji. Na przykład, w samych północnych Chinach jest 96 przedsiębiorstw stoczniowych, z czego samych stoczni – aż 47! I co gorsza – są to same chińskie stocznie! Przedsiębiorstwa te zatrudniają ok. 300.000 pracowników, którzy – po udanej prywatyzacji - mogliby znaleźć zatrudnienie np. w sklepach Biedronka. W tym celu, do Chin udaje się były minister Grad, którego osiągnięcia w prywatyzacji stoczni III RP, odbiły się szerokim echem w III świecie. Ministra Grada wspierać będzie obecny komisarz Lewandowski, dla którego trzeba będzie znaleźć jakieś zatrudnienie, gdyż wkrótce przestanie być komisarzem. Poza tym, obecny komisarz może obiecać Chińczykom 300 miliardów z Unii (a nawet i 500 miliardów!), oraz zapewni sprywatyzowanie wszystkiego, co jeszcze jest chińskie. Nie muszę dodawać, że anty-korupcyjną „tarczę prywatyzacyjną” zapewni w Chinach inspektor Pitera – postrach wszystkich dorszy… Budowa autostrad i szybkich kolei, to z kolei domena byłego ministra Grabarczyka -obecnie ukrytego przez Tuska w Prezydium Sejmu. Ale tu się piękny Grabarczyk marnuje, podobnie jak modelowy Nowak na stolcu ministra transportu. Któż, jak nie oni mogliby wkrótce doprowadzić transport drogowy i kolejowy Chin do poziomu III RP? Wprawdzie Chiny mają już więcej kilometrów tras "dużych prękości" niż cała Europa, a za dwa lata – będzie ich więcej niż w reszcie świata - ale dzięki naszym, wybitnym specjalistom z rządu Tuska i to się zmieni. Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że Chiny do dziś nie posiadają listy leków refundowanych, oraz sprawnego sytemu wypisywania recept przez lekarzy. Tu z odsieczą Chińczykom wyruszy marszałczyna Kopaczowa – twórczyni tak nowoczesnego systemu refundacji leków, że jeszcze mało, kto ten system rozumie. Marszałczynie towarzyszyć będzie w modernizacji Chin, minister Arłukowicz – który jest otwarty na każde ważne stanowisko. Jest, więc nadzieja, że Chińczycy długo nie zapomną dokonań polskich specjalistów i na tym polu. Listę polskich specjalistów od transformacji, uzupełnią też pracownicy MSWiA, którzy przeprowadzili udaną dla siebie cyfryzację policji, a także specjalistów z branży hazardowej. Eksport tych wybitnych specjalistów do Chin pozwoli nie tylko na realizację deklaracji o strategicznej współpracy, ale także zapewni, że z Chinami świat się zacznie tak samo liczyć, jak z Polską. W tym celu przewidywany jest także wyjazd do Chin twórcy naszego cudu gospodarczego z jego programem budowy boisk piłkarskich, czyli chińskich „wężyków” oraz z programem zwiększenia chińskiej administracji o ca. 10 milionów urzędników. Ten cud, na który także zasługują Chińczycy sprawi, że wkrótce Chiny będą poszukiwać wybitnych specjalistów od „zamiatania długu pod dywan”. A tu mamy do zaoferowania setki nazwisk, począwszy od nazwiska Rostowski, a kończąc na Sekuła. W ramach pierwszej transzy eksportowej, do Chin wyślemy 3 tysiące specjalistów, choć opozycja naciska rząd Tuska – by do Chin wysłać minimum 10 tysięcy. Mamy przecież wybitnych specjalistów w reformowaniu podatków, wojska, państwa prawnego nie mówiąc już o ułatwieniach w prowadzeniu biznesu. W tej ostatniej dziedzinie Chiny mogłyby się dużo nauczyć od specjalistów rządu Tuska… Kapitan Nemo – blog
Fakt inscenizacji można było stwierdzić już 10-go Kwietnia... Najśmieszniejsze (a może najsmutniejsze) jest to, że fakt inscenizacji można było stwierdzić już 10-go Kwietnia w pierwszych godzinach "po katastrofie"! Wystarczyło tylko natychmiast wysłać cały sztab ludzi na "miejsce katastrofy", dokładnie je udokumentować, śledzić całą "akcję ratunkową" etc. (zwłaszcza pod kątem przyjazdu aut ciężarowych oraz ewakuowania ciał z pobojowiska) - no i przede wszystkim zabezpieczyć cały teren, gdzie leżały szczątki. To wszystko było do zrobienia, ale tego nie wykonano. Celowo. Po drugie wystarczyło tylko dokładnie tamtego dnia przesłuchać okolicznych świadków, a było ich na pewno sporo. Po trzecie, wystarczyło od razu przejąć wszystkie materiały moonwalkera i poddać go wielogodzinnemu przesłuchaniu jeszcze TEGO SAMEGO DNIA, rzecz jasna zapewniając mu osobistą ochronę. Tego nie zrobiono, celowo. Po czwarte, zauważmy, że tamtego dnia (sporo o tym piszę w rozdziale poświęconym obrazowaniu medialnemu Zdarzenia) dziennikarze w ogóle nie prowadzili RELACJI NA ŻYWO z tak ważnego miejsca. Były jakieś króciutkie wejścia, ale żadnej, absolutnie żadnej transmisji tego, co się działo przy lotnisku! A przecież tam tyle wozów transmisyjnych pojechało i miały być transmitowane kilkugodzinne uroczystości! Brak transmisji z Siewiernego też był nieprzypadkowy, też ktoś o to zadbał, też był w tym jakiś cel. W sytuacji, w której najgłupsze czasami zawody sportowe telewizje potrafią transmitować, a tak ważnego wydarzenia, jak działania służb po "lotniczej katastrofie prezydenckiego tupolewa" nie mogły transmitować? W rezultacie musieliśmy szukać po jakichś strzępach, po jakichś ruskich odpryskach, po jakichś zdjęciach zza krzoków, co się w ogóle działo "po katastrofie", co, kiedy, gdzie, jak etc., ponieważ - setki dziennikarzy przy Siewiernym TEGO WŁAŚNIE NIE ROBIŁY. Nie relacjonowały Zdarzenia. FREE YOUR MIND
Owsiak państwowy Jak co roku w styczniu przewaliła się przez salonowe media fala najwyższego oburzenia na prawicowych oszołomów, którzy ośmielają się (ach!) krytykować Jurka Owsiaka (tak, nawet Jego szargają, pani magister!) i Wielką Orkiestrę Świątecznej pomocy. Owsiak i Orkiestra zaś krytyce nie podlegają. Krytykować to wolno księdza proboszcza, Papieża, nawet samego Jezusa, ale nie człowieka, który „uruchamia w Polakach pokłady dobra" i „dzięki któremu Polacy uczą się dobroczynności". Tak naprawdę nie chodzi w tych rytualnych filipikach o obronę Owsiaka i jego akcji, tylko o cementowanie własnego środowiska. Środowisko to, które od zawsze uważa się za najlepszych z najlepszych, a nie bardzo umie pokazać, w czym konkretnie i praktycznie ta jego lepszość się wyraża, od zawsze uwielbia „dowód z autorytetu". Jesteśmy lepsi nie, dlatego, żebyśmy wiedzieli jak uczynić Polskę państwem nowoczesnemu, sprawiedliwym i uczciwym i potrafili to zrobić, (bo nie wiemy i nie potrafimy), ale dlatego, że z nami są nobliści, z nami laureat oskara, a nawet sam − Władysław Bartoszewski!!! (Chociaż gdy Bartoszewski popierał Kaczyńskiego, nim ten głupio czcigodnego starca uraził, ściągając na siebie jego furiacką zemstę, niczego to poparcie nie dowodziło). I z nami także Owsiak. A skoro Owsiak z nami – któż przeciwko nam? Oszołomy, takie jak Ziemkiewicz czy Warzecha. Wiem, gdzie żyję, nie chce mi się tracić czasu na polemiki z paszkwilantami „Gazety Wyborczej", ale Ernesta Skalskiego uważałem dotąd za człowieka z nieco wyższej półki. Dlatego bardzo mnie zdziwił i zasmucił jego wpis na salonie24, w którym personalnie zaatakował mnie i Łukasza Warzechę, nie pofatygowawszy się najwyraźniej, żeby choć przejrzeć wypowiedzi, z którymi - jak mu się wydaje - polemizuje. Leci stereotypowym oskarżeniem, że jakoby swą niechęć do Owsiaka za to że nie jest prawicowy przenosimy na jego akcję, która − jak wyżej, i na dodatek dzięki niej jest za co leczyć chore dzieci. Panie Erneście, pańskie zarzuty są od czapy. Fakt, że Owsiak propaguje obcą mi, lewicową ideologię, a na „Przystanku Woodstock" wykorzystuje markę zdobytą działalnością charytatywną, by poddawać młodych ludzi indoktrynacji (wystarczy zobaczyć listę zapraszanych „wykładowców") nigdy nie przeszkadzał mi oddzielać jego osoby od samej Orkiestry. Kiedy wygaduje głupstwa w wywiadach, występując, jako ekspert od wszystkiego, ale najchętniej od Kościoła i religii, krytykuję to osobno? Jeśli się ktoś pofatyguje poszukać w moich tekstach przykładów, znajdzie ich dość. Mój − a także innych atakowanych wraz ze mną − sprzeciw wywołuje fakt, że akcja ta z roku na rok jest właśnie coraz mniej tym, co chcą w niej widzieć apologeci, włącznie z panem. A nawet – coraz bardziej przeciwieństwem tego, za co ją bezrefleksyjnie zachwalacie. Gdyby to naprawdę obywatele spontanicznie się organizowali − szacun, zgoda. Ale bez kpin, piloci F-16 i ostatni tysiąc żołnierzy wojsk lądowych włączają się „spontanicznie"? Straż pożarna, komunikacja miejska, MPO i policja, wojska kwarciane w Afganistanie i tak dalej − też? To nie obywatele organizują w całej Polsce koncerty orkiestry, tylko urzędy miast i gmin, za publiczne pieniądze. Tym sposobem państwo, zamiast łożyć na swe konstytucyjne zadania, łoży na organizowanie obywateli, żeby sobie sami na nie zebrali, a przy okazji mieli fun i trochę się wymóżdżyli; nikt nie liczy, ile na to wykłada, bo nie wolno. Bo strach pomyśleć, co by wyszło, gdyby policzono − a nuż − że gdyby tak zamiast finansować Orkiestrę państwo przeznaczyło tę kasę na refundacje (przecież właśnie zabiera na nich chorym kilkaset milionów!), a samorządy na pozostające w ich gestii placówki służby zdrowia, to per saldo chore dzieci wyszłyby na tym lepiej? 120 tysięcy wolontariuszy, którzy zbierają do puszek pieniądze, to byłaby liczba imponująca, gdyby rzeczywiście sami z siebie się oni tej pracy podjęli. Ale ogromna ich część to dzieci z państwowych szkół, które spontanicznie włączyły się w tę akcję za kuratorskim ukazaniem. Bo, oczywiście, akcja jest dobrowolna, ale chyba nikt nie jest takim wyrodkiem, żeby się uchylać? Argument, że w ten sposób, na gwizdek, uczą się dzieci dobroczynności i uwrażliwiają na los bliźniego jakoś słabo do mnie przemawia, bo należę do jednego z tych pokoleń, które w taki właśnie sposób uczono pracy społecznej. I jak nauczono, to widać w badaniach, pokazujących, że stosunek Polaków do nieodpłatnej pracy na rzecz wspólnoty jest generalnie taki sam, jak do płacenia abonamentu RTV − rekordowy w Europie. Wspólnym wysiłkiem władz, mediów, firm goniących za ukrytą, (bo wtedy jest skuteczniejsza) pod maską dobroczynności reklamą, nadętego salonu i celebrytów żądnych lansu zmienia się ta Orkiestra z roku na rok coraz bardziej w propagandowy cyrk, jak każdy propagandowy cyrk będący pustym rytuałem. Kto nie chce tego widzieć, nie musi, ale niech się wypcha z tanim szantażem emocjonalnym, że wszyscy morda w kubeł, bo „to na chore dzieci". „Chore dzieci zawsze wzruszą", można sparafrazować − ale jak chce im ktoś naprawdę pomóc, to niech zamiast liczyć coroczne „rekordy" i kłuć nimi w oczy dla budowania zbiorowego samopoczucia, pomyśli raczej o różnych „małych orkiestrach codziennej pomocy". Tymczasem, kiedy prawicowy portal wezwał do poparcia akcji dobroczynnej innej niż Jedynie Słuszna Orkiestra, został przez „Gazetę Wyborczą" zbluzgany za robienie dywersji. Kogoś oburza, że śmiem porównywać to, co się dzieje podczas kolejnych Finałów Orkiestry do hitlerowskiej wielkiej, dorocznej akcji dobroczynnej „Pomoc Zimowa"? Znaleźliście sobie kij na Martę Kaczyńską, że ośmieliła się to moje porównanie zacytować na blogu? No to pokażcie mi, czym się „Zimowa Pomoc" od Orkiestry w swych mechanizmach jednoczenia Niemców wokół pięknego celu różniła, poza oczywiście tym, że III RP to nie III Rzesza, a PO nie NSDAP, (ale co do podobieństw poniektórej gazety do „Volkische Beobachter" to już by było, o czym pogadać)? Że w tamtych czasach wszystko ogniskowało się nie wokół telewizji, bo jej nie było, tylko radia i kinematografu? Zgoda. Coś jeszcze? Panie Erneście – może Pan? Bardzo proszę. Tylko życzę sobie argumentów, a nieegzaltowanych okrzyków o chorych dzieciach. Na razie za wykazaną polemiczną nierzetelność zmuszony jestem ukarać Pana prywatną żółtą kartką. RAZ
Wysokościomierz rozbraja raport Krakowska ekspertyza fonoskopijna demoluje raport komisji Jerzego Millera. Drugi pilot ppłk Robert Grzywna jest aktywnym uczestnikiem pilotażu w ostatniej fazie lotu. Podaje swojemu dowódcy prawidłowe odczyty z właściwego wysokościomierza Komisja ministra Jerzego Millera będzie gęsto się tłumaczyć z wykreowanego w swoim raporcie obrazu katastrofy i ostatniej, decydującej fazy lotu. Dlaczego? Nowe stenogramy nie odnotowują głosu gen. Andrzeja Błasika w kokpicie odczytującego nastawy z wysokościomierza barometrycznego. Poprawnie posługuje się nimi drugi pilot ppłk Robert Grzywna. Nowe ustalenia Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie dotyczące słów, jakie padały w kabinie pilotów tuż przed katastrofą, rodzą poważne pytania m.in. o słuszność krytyki poziomu wyszkolenia załogi. Bo jeśli nie przypisano żadnych słów gen. Andrzejowi Błasikowi, to między bajki można włożyć przyjętą przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego tezę, jakoby załoga nieprawidłowo korzystała z wysokościomierzy. Ustalenia krakowskich ekspertów wywracają raport Millera do góry nogami. Jeśli bowiem wysokości z właściwego wysokościomierza nie odczytywał nieobecny w kokpicie lub w milczeniu obserwujący działania załogi gen. Błasik, to musiał to czynić jeden z członków załogi. I był nim drugi pilot. W tej sytuacji założenie, że członkowie załogi, mając słuchawki na uszach, nie słyszeli tych komend i nie wiedzieli, na jakiej wysokości się znajdują, jest nie do obrony. Drugi pilot nie był biernym uczestnikiem lotu, ale wspomagał mjr. Arkadiusza Protasiuka i aktywnie z nim współpracował. Zatem kolejny zarzut Komisji o braku wyszkolenia w zakresie współpracy załogi chwieje się w posadach.
- Nie tylko eksperci z MAK, ale i komisja Millera nie wszystko rozszyfrowała. I teraz okazuje się, że ich ustalenia mają się nijak do rzeczywistości, jednak słowa krzywdzące naszych pilotów już padły - ocenia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" doświadczony pilot lotnictwa transportowego w służbie czynnej. W jego opinii, nowe ustalenia krakowskich ekspertów jednoznacznie wskazują na współpracę załogi i korzystanie z właściwych urządzeń. - Znając tych ludzi, znając Arka, nie mogłem zrozumieć, że on miałby nie potrafić "ustawić" sobie załogi. Ten człowiek, wykonujący loty na różne lotniska na świecie, nie mógł tak pokpić sprawy. To się zwyczajnie "nie kleiło". Całego lotu taką maszyną nie może wykonywać jedna osoba. Tego się nie da zrobić. Załoga musiała współpracować. Panują trudne warunki atmosferyczne, a drugi pilot leci, jako balast? To niemożliwe i nowe stenogramy pokazują, że on współpracował z dowódcą - dodaje nasz rozmówca. Przez całe lata współpraca załogi nie była określona w dokumentach tak jak obecnie, ale nie oznaczało to, że tej współpracy nie było. - Jeżeli były jakieś ćwiczenia, przygotowania, loty metodyczne, specjalne, to szło się do samolotu i wszyscy członkowie załogi "na sucho" wykonywali swoje czynności. Tyle, że nie nazywało się to "CRM". Tu próbowano nam wmówić, że lotnicy byli słabi. A to nieprawda, bo w trakcie swojej służby wykonywali takie zadania, których cywile latający obecnie z VIP-ami nigdy by się nie podjęli - dodaje pilot. Rzetelne zbadanie wszystkich dowodów może jeszcze diametralnie zmienić obraz katastrofy Tu-154M. - Obie komisje popełniły ten sam błąd i bazowały na niepełnych dowodach. Trzeba było najpierw dokonać wszystkich analiz w sposób rzetelny, a dopiero potem wysnuwać jakieś wnioski, ale nie oskarżać, bo nie do tego powołane były te komisje - ocenia żołnierz. Niestety, badanie MAK zostało przeprowadzone tak, by nie skrzywdzić strony rosyjskiej, i stało się to kosztem polskich pilotów. Opinię tę potwierdza inny nasz rozmówca, były pilot 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. - Byłem zaskoczony, kiedy w kolejnych raportach na temat katastrofy stwierdzano, że załoga dopuściła się tak dużej liczby błędów. Koledzy lecący Tu-154M byli tak samo szkoleni jak ja. I wierzę, że zrobili wszystko, by nie dopuścić do katastrofy. Te zarzuty, także o braku współpracy w załodze, były dla mnie niedorzeczne. I widać, że przeczucie mnie nie myliło. Ciekaw jestem, co jeszcze wyjdzie w czasie dalszych badań - zaznacza pilot. Jak dodaje, przykre było to, że od czasu katastrofy zarówno załoga, jak i cały specpułk były celem bezpodstawnych oskarżeń.
- Rzucono nas na pożarcie. Nikt za nami się nie wstawił. A nawet przyzwalano na tego rodzaju działanie. Różne służby mają swoich przedstawicieli, one w trudnych chwilach służą wsparciem. A jeśli chodzi o żołnierzy, to, jeśli nie uczyni tego dowódca, to nikt tego nie zrobi - dodaje. Jak przyznaje nasz rozmówca, wielokrotnie latał z gen. Andrzejem Błasikiem na pokładzie i nigdy nie zdarzyło się, by podważył decyzję dowódcy załogi. Tymczasem kolejne raporty opierały się na tezie, że załoga była niezgrana, źle wyszkolona, a generał wywierał presję. - Z doświadczenia wiem, że gen. Błasik przyjmował wszystkie sugestie, jakie się mu przekazywało. Był dowódcą Sił Powietrznych, ale pamiętam takie sytuacje, kiedy dowódca załogi mówił "nie" i zadanie wykonywano tak, jak zadecydował właśnie on. Nie sądzę też, by jego obecność w kokpicie, dziś wątpliwa, miała wpływ, na jakość wykonania zadania - podkreśla pilot.
Komisja się myliła Przypomnijmy. Z analizy rejestratora głosowego dokonanej przez komisję Millera wynikało, że "obecny w kabinie załogi w trakcie podejścia końcowego Dowódca Sił Powietrznych trzykrotnie przekazał swoje obserwacje odnoszące się do wskazań wysokościomierza barometrycznego ustawionego na wartość QFE 745 mmHg". Wysnuto wniosek, że tylko on obserwował właściwy przyrząd, a nawigator błędnie posługiwał się wysokościomierzem radiowym. Komisja uznała, że załoga nie orientowała się, na jakiej wysokości faktycznie się znajduje, a nieużycie odczytu ze wskaźnika barometrycznego podczas wykonywania podejścia nieprecyzyjnego przyczyniło się do katastrofy. Według "ustaleń" komisji, gen. Błasik miał odzywać się w trzech ważnych momentach: "dwieście pięćdziesiąt metrów" na wysokości 227 m nad poziomem lotniska i wysokości 269 m RW. Wtedy nawigator miał odczytać "dwieście pięćdziesiąt" przy wskazaniach RW 259 m i wysokości 220 m nad poziomem lotniska. Kolejny raz dowódca Sił Powietrznych miał powiedzieć "sto metrów" na wysokości 98 m nad poziomem lotniska i wysokości 113 m wg RW. Nawigator miał odczytać "sto" przy wskazaniach RW 103 m i wysokości 90 m nad poziomem lotniska. Ostatnia komenda gen. Błasika miała brzmieć "nic nie widać" na wysokości 63 m nad poziomem lotniska i na wysokości 109 m wg RW. Chwilę po tym nawigator po raz kolejny powiedział "sto" na wysokości 100 m wg RW i 49 m nad poziomem lotniska. Komisja stwierdziła, że dowódca Sił Powietrznych nie ingerował bezpośrednio w proces podejmowania decyzji przez dowódcę statku powietrznego. Marcin Austyn
Ws. 10/04 robi się gorąco Wychodzą na jaw kłamstwa, sypią się oficjalne teorie (to nigdy nie były fakty, ale wciskane nam na siłę teorie), z wielkim hukiem wali się dwudziestomiesięczna machina propagandowa Myślałem, że gdy wstanę rano, w polskich telewizjach dezinformacyjnych zobaczę czerwono-żółte paski z sensacyjnymi doniesieniami ws. zapisów czarnych skrzynek. Że portale internetowe będą krzyczeć czerwienią i hasłami: "PILNE!", dziennikarze będą przepraszać, kłamcy w mundurach i garniturach kupionych za ministerialne pensje podawać do dymisji. A tu nic.
Rozumiem, że cała ta zakłamana ekipa ma jeszcze trzy dni na zastanowienie się, jaką formę współczesnego, medialnego sepuku wybrać. Ale w poniedziałek wyjścia już nie będzie. Usłyszą to oficjalnie, z ust prokuratura wojskowego. To będzie dla nich pracowity weekend. To nieprawdopodobne, że Edmund Klich ma czelność w ogóle zabierać głos i bredzić, że nie ma znaczenia brak nagrania głosu gen. Błasika na nagraniu z kokpitu. Klich powinien raczej schować się pod spódnicą Tatiany Anodiny – tam mógłby czuć się bezpiecznie.OCZYWIŚCIE, ŻE MA TO ZNACZENIE I TO FUNDAMENTALNE. Wszystko nagle zmienia się o 180 stopni. Wychodzą na jaw kłamstwa, sypią się oficjalne teorie (to nigdy nie były fakty, ale wciskane nam na siłę teorie), z wielkim hukiem wali się dwudziestomiesięczna machina propagandowa. Ciekawe, jak wyglądało wczorajsze spotkanie Andrzeja Seremeta z Jurijem Czajką? Gdy prokurator generalny wylatywał do Moskwy, wiedział już, co zawiera ekspertyza, a zatem - jak bardzo Rosjanie okłamali światową opinię publiczna i znieważyli Wojsko Polskie, a gen. Błasika w szczególności. Seremet wie (powinien to wiedzieć od bardo dawna), że nie należy Rosjanom ufać i zacząć stanowczo domagać się egzekwowania tego, co nam należne. Problem w tym, że nie bardzo mamy narzędzia, by tego wymagać. Wszystko oddaliśmy. A teraz pojawia się kolosalny problem. Bo w tej sytuacji trzeba wreszcie anulować stek bzdur i domysłów, jakim był raport komisji Millera, powołać nową i rozpocząć prace od początku - oczywiście z udziałem międzynarodowych ekspertów. Sporo pracy będzie też miała prokuratura – z jednej strony wyłapująca odpowiedzialnych za manipulowanie faktami, a więc utrudniającymi dochodzenie do prawdy, z drugiej – ścigająca tych, którzy bezpodstawnie obrażali śp. generała Wojska Polskiego. Jego rodzina żyje i może składać pozwy. Dziennikarze prorządowych mediów powinni zacząć z całych sił szczekać i zapisywać mnóstwo szpalt przeprosinami nie tylko pod adresem pani Ewy Błasik, ale też wszystkich tych, których opluwali tylko, dlatego, że nie poddawali się oficjalnej propagandzie. W najtrudniejszej sytuacji są ludzie polskiej władzy - co teraz zrobią z raportem MAK? Nic. Co zrobią, by odzyskać skrzynki i wrak? Nic. Mają związane ręce. Sami podali Rosjanom sznur. Są ubezwłasnowolnieni. To konsekwencja przyjęcia takich a nie innych rozwiązań prawnych. To konsekwencja zgodzenia się na rosyjskiego wybrańca – Edmunda Klicha – jako nasze oko i ucho w Moskwie – to tak jakbyśmy własnym sztyletem obcięli sobie uszy i wydłubali oczy. To wreszcie konsekwencja tchórzostwa, braku kompetencji oraz obawa przed odkryciem wszystkich kart z pełnej fauli gry przeciw własnemu prezydentowi, którą prowadzili urzędnicy podlegli premierowi oraz on sam. Kłamali i manipulowali „eksperci”, politycy, dziennikarze – ich lista jest potwornie długa i nie ma sensu na razie wyróżniać kogokolwiek. Ten czas nadejdzie. Teraz jest czas na zastanowienie się, jak naprawić, choć część tego, co ekipa zakłamanych z taką premedytacją tak koncertowo zepsuła. Marek Pyza
Co Komorowski załatwił w Chinach? Chińscy dysydenci z rozczarowaniem przyjęli wizytę prezydenta Bronisława Komorowskiego w Chinach. Ich zdaniem, była ona sukcesem chińskich komunistów, którzy otwarcie mówią o tym, iż zyskali teraz "sojusznika na podwórku NATO". Przede wszystkim zdumienie wśród antykomunistów wywołuje fakt, iż prezydent pochodzący z kraju, który pierwszy w 1989 roku obalił komunizm, ani razu na spotkaniu z władzami chińskimi nie wspomniał o problemie łamania praw człowieka w ChRL. W prasie polskiej pisano, co prawda o spotkaniu Bronisława Komorowskiego z chińskimi dysydentami, ale ci na temat takiego spotkania nie mają żadnej wiedzy. Jeden z bardziej znanych opozycjonistów, Cao Changqing, chiński pisarz i publicysta, powiedział "Naszemu Dziennikowi", że może to oznaczać, iż polski prezydent ugiął się pod presją władz chińskich i zgodził się "na jakieś anonimowe spotkanie nie wiadomo, z kim", być może tylko na potrzeby polskich mediów. Według Cao, wizyta Komorowskiego jasno pokazała Chińczykom, ale przede wszystkim chińskim dysydentom, na czym polega różnica pomiędzy rządami braci Kaczyńskich a rządami liberałów. Kaczyńscy, ale także wcześniej Lech Wałęsa, nigdy nie wybrali się do komunistycznych Chin i spotykali się z Dalajlamą, pokazując w ten sposób Pekinowi, że dla Polaków godność ludzka to jedna z największych wartości. Oczywiście Polska, kontynuuje Cao, powinna zabiegać o rozwój stosunków gospodarczych z Chinami (drugą gospodarką na świecie), zwłaszcza, że wymiana handlowa pomiędzy krajami jest niezrównoważona. Polska importuje z Chin 10 razy więcej, niż eksportuje do Państwa Środka. Ale rozwiązanie tego problemu nie wymaga wizyty polskiego prezydenta. Nawet chińscy oficjele i ekonomiści otwarcie przyznają, że rozwiązanie jest tylko i wyłącznie po stronie polskiej. - Polska powinna produkować towary konkurencyjne na rynku chińskim, a z Chin sprowadzać półprodukty, które następnie będzie sprzedawać, jako gotowe produkty do pozostałych krajów europejskich - radzi prof. Kong Tianping z Chińskiej Akademii Badań nad Europą Wschodnią, jednego z czołowych think tanków w ChRL. Po co więc prezydent Komorowski przybył do Chin i podpisał deklarację dotyczącą nawiązania między Polską a Chinami stosunków strategicznego partnerstwa? Według Cao Changqinga, wizytę i deklarację komuniści chińscy chcieli po prostu wykorzystać propagandowo. Oto lider dużego europejskiego państwa przechadza się z małżonką po Wielkim Murze w ośmiostopniowym mrozie, twierdząc, że widok muru spowodował, iż nie czuje zimna. To, jak określił chiński dysydent, show, na który właśnie czekali aparatczycy w Pekinie i co chwila pokazywali go w komunistycznych mediach. Chińczycy otrzymali jasny przekaz: skończyły się problemy z Polakami. Do tej pory dla chińskich dysydentów Polacy to jeden z najbardziej antykomunistycznych narodów w Europie. Ale teraz, co podkreślają chińskie oficjalne media, polskim przywódcą nie jest już prozachodni Lech Kaczyński; przy władzy są liberałowie i Komorowski, którzy są otwarci na Wschód: na Rosję i na Chiny. Podpisanie przez stronę polską deklaracji o strategicznym partnerstwie z Chinami to według Pekinu dobry znak, że Polska nie będzie np. przeszkodą przy zakupie zachodniej broni przez Chiny, czemu Warszawa do tej pory się konsekwentnie sprzeciwiała. Co więcej, w deklaracji znalazło się stwierdzenie, że Polska popiera proces integracji w rejonie Azji Wschodniej - a właśnie to pod pozorem owej "integracji" Chiny próbują osiągnąć hegemonię w tym regionie świata. Teraz będzie się to działo także za zgodą Polski. ChRL zdobyła sojusznika "na podwórku NATO", jak to określiły chińskie media. A dziennikarze mogą pisać o "wspaniałym sukcesie dyplomacji chińskiej". Cao Changqing stwierdził, że ta wizyta to rzeczywiście wielki sukces chińskiej partii komunistycznej i jej propagandy. - W czasie swojej wizyty prezydent Komorowski przypomniał, że smok to chiński symbol szczęścia i sukcesu. Dla ludzi zachodu smok to potwór, który ma pazury i potrafi być wściekłym tyranem - przypomniał Cao. I podkreślił, że zachodni eksperci często opisują relacje pomiędzy Chinami a Tybetem za pomocą porównania dużego smoka - tyrana, i białego delfina. Hanna Shen
Wszystkie szczepionki są skażone – każda z nich!
Uwaga: Alex Jones potwierdził w swoim programie z 13 stycznia (piątek), że następuje eskalacja nacisków na szczepienia. Szczególny nacisk kładzie się na szczepienie dzieci – w USA szczepi się je nawet bez zgody rodziców. Rodzice są zastraszani i okłamywani, że szczepionki są obowiązkowe. Wygląda to na międzynarodowe przygotowania do wypuszczenia śmiertelnego wirusa. Kolejna, „ostateczna” akcja szczepień planowana przez zwyrodniałe elity naszego globu nie ma szans powodzenia. Nieudana pandemia wiele nas nauczyła, nie nauczyła jednak tych ludzi, że igranie ze zdrowiem 7 miliardów ludzi może oznaczać dla nich wielką porażkę. Nadal próbują, tym razem jeszcze bardziej intensywnie, wykorzystując swoje kryminalne media i agentów we wszelakich organizacjach, w tym w skorumpowanych rządach. Jednak, jak pokażę w następnych artykułach, wirtualna „pandemia” z 2009 roku, wraz z innymi ujawnionymi konspiracjami, otworzyła oczy uczciwym ludziom w świecie naukowym, służbach wywiadowczych, armii, policji, w medycynie itp. Ludzie ci nie próżnowali, po cichu przygotowując kontrofensywę. Niedługo i my wszyscy czynnie włączymy się do tej kontrofensywy – rok 2012 faktycznie będzie przełomowym, ale nie w takim sensie, w jakim wyobrażały go sobie satanistystyczne elity. Prawdziwa rewolucja się zaczęła i na nic się zdają próby nagłego unicestwienia większości ludności, które ci ludzie desperacko podejmą. Opozycją kierują potężne siły nie tylko w USA, ale także w innych krajach. Olbrzymie fundusze już są dostępne, pozostaje kwestia dystrybucji i ich wykorzystania. Czekają nas naprawdę ciekawe czasy. Poniższy artykuł jest kolejnym dowodem na diaboliczność realizowanych przez mafię światową planów eksterminacji ludzkości.
Wszystkie szczepionki są skażone – każda z nich!
(ALL THE VACCINES ARE CONTAMINATED ~ EVERY LAST ONE OF THEM!)
http://snippits-and-slappits.blogspot.com/2011/12/all-vaccines-are-contaminated-every.html
Tak, znowu mamy tę porę roku .. Czas, kiedy każe się ludziom ustawiać w kolejce jak posłusznym niewolnikom, podwijać rękawy i przyjmować przepisaną coroczną szczepionkę „przeciw grypie”. Jest to obrzydliwe, kiedy patrzy się na wypranych z mózgu i ogłupianych ludzi, słuchających jak naiwni głupcy tego co mówią korporacyjne media i zbrodniarze w przemyśle farmaceutycznym, że te szczepionki są niezbędne dla ich zdrowia, i zapobiegają śmierci z powodu grypy. Większość ludzi nie wie, że szczepionki, zawierające niebezpieczne substancje, są bardziej śmiertelne niż sama grypa! Na poniższy ciekawy artykuł natknąłem się na http://www.salem-news.com, gdzie dr Robert Bell wypowiada się przeciwko szczepionkom, twierdzi, że WSZYSTKIE są skażone… Każda z nich!… Bardzo ważny artykuł dla wszystkich moich czytelników, i zamieszczam również moje komentarze… Oto ten artykuł – S. Edmonson Salem-News.com
„Główną, jeśli nie jedyną, przyczyną monstrualnego wzrostu zachorowań na nowotwory, są szczepionki” – dr Robert Bell, były wiceprezydent Międzynarodowego Stowarzyszenia ds. Badań Nowotworów w British Cancer Hospital [Brytyjski Szpital Onkologiczny]. (WASHINGTON, D.C.) – Czy pośpieszyłeś się, żeby zaaplikować coroczną szczepionkę przeciw grypie, lub gorliwie zabierałeś dzieci na około 40 obowiązujących w okresie dzieciństwa szczepionek? To prawdziwy wstyd, gdyż niechcący kupczyłeś standardową grypą czy tylko odrą, zapakowałeś swój organizm, lub swoich dzieci, chorobą nowotworową i innymi śmiertelnymi wirusami, wyniszczającymi bakteriami, środkami chemicznymi wybranymi do uszkodzenia płodności, a także syntetycznym DNA, które grozi uszkodzeniem własnego DNA, twojego kodu biologicznego.
Kto mówi, że szczepionki są skażone? Nikt inny niż (nieżyjący już) szef działu szczepionek w firmie Mercks, dr Maurice Hilleman, który przed kamerą przyznał, że szczepionki przeciwko zapaleniu wątroby typu B, produkowane przez Mercks, zawierały wirus, który wywołał epidemię AIDS w Ameryce.
[czytaj wywiad http://gramzdrowia.pl/prof-maria-dorota-majewska/szczepienia/skazone-szczepionki.html
Powiedział, że wszystkie szczepionki Mercks są skażone nowotworem i innymi wirusami. Amerykański rząd przyznał, że ta szczepionka powoduje chorobę zwaną Lupus [toczeń układowy - http://megaslownik.pl/slownik/angielsko_polski/227431,systemic+lupus lub do przetłumaczenia przez Google'a http://www.hopkins-arthritis.org/arthritis-info/lupus/ - [przyp. tłum.]. Szczepionka ta jest obowiązkowa w Ameryce i podawana w dniu narodzin, ma również związki ze stwardnieniem rozsianym [MS – multiple sclerosis – przyp. tłum.].
[Komentarz: Dotąd pozwolił mi przeczytać przyjaciel, zanim wybuchł: „To bzdura. Moja siostra była zaangażowana w onkologię… A ponadto jesteś … itd”.] Żydzi, którzy prawie religijnie wierzyli autorytetom medycznym w kwestii szczepionek i obs***ali tych, których niepokoiło bezpieczeństwo szczepionek, może zechcą zauważyć, że Hilleman był Żydem. Albo mogą uznać, że to samo mówi dr Larry Palevsky, uznany nowojorski pediatra, który przez 10 lat rutynowo aplikował szczepionki swoim pacjentom, aż do chwili, kiedy zauważył, że tracili kontakt wzrokowy, i wtedy zaczął przyglądać się szczepionkom, którym tak ślepo wierzył. I dowiedział się, że WSZYSTKIE są skażone wirusami tak małymi, że nie można ich usunąć. Przestał podawać szczepionki w ogóle. Obecnie leczy swoich młodych pacjentów z autyzmu i innych chorób neurologicznych wywołanych przez szczepionki. Donald W. Scott, redaktor naczelny The Journal of Degenerative Diseases i współzałożyciel Common Cause Medical Research Foundation [Fundacja Badań Medycznych Wspólna Sprawa], szczepionki łączy z AIDS (jak Hilleman) i z amerykańskimi badaniami nad bronią biologiczną, i mówi, że są skażone mykoplazmą, prymitywną bakterią rozkładającą ścianki komórek. Być może największym autorytetem naukowym, który mówi o skażonych szczepionkach, jest Garth Nicolson.
Jest biologiem komórkowym i redaktorem naczelnym Journal of Clinical and Experimental Metastasis, oraz Journal of Cellular Biochemistry. Jest jednym z najczęściej cytowanych naukowców na świecie, opublikował ponad 600 prac medycznych i artykułów naukowych, zredagował ponad 14 książek, i pracował w zespołach redakcyjnych 28 czasopism medycznych i naukowych. Jego zdaniem, nie tylko szczepionki są skażone mykoplazmą, ale ostrzega Amerykanów, że oni też są nią skażeni. Ponadto mówi, że wszyscy jesteśmy nią skażeni, i chorujemy na chroniczne choroby zwyrodnieniowe [degenerative diseases] .
Skażenie to tłumaczy pacjentów chorujących przez całe życie (zapewniających przez całe życie zyski) dla firm farmaceutycznych produkujących szczepionki, i uważa, że to nie wydaje się być przypadkowe. Uwaga NTS: Pojawiają się dowody zdecydowanie pokazujące, że to co na temat szczepionek i szczepień mówiły nam własne rządy, własne organizacje zdrowia i własne nadzorowane media, to nic więcej niż kłamstwa. Znowu konieczne jest, żeby absolutnie nie ulegać ciągłym kłamstwom o szczepieniach i unikać ich za wszelką cenę. Zawarte w nich substancje chemiczne są absolutnie zabójcze dla zdrowia człowieka, i nie są korzystne dla naszego układu odpornościowego.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2010/11/02/wirus-aids-stworzony-przez-czlowieka/
Ostrzeżenie dla tych, którzy chcą promować zabójcze szczepionki w Polsce – niedługo przyjdzie czas rozliczeń. Przyłączcie się do nas, bowiem trybunały karne jakie zostaną powołane dla ludobójców raczej nie będą łaskawe. Na liście ofiar mafii bankiersko – satanistycznej są miliony ludzi, ludobójstwo nie może być przebaczone.
S. Edmondson- Salem News – 8.12.2011 tłumaczenie Ola Gordon
Monitorpolski's Blog
Rozkaz numer 1 W czerwcu 1943r. spotkałem się w lesie kołkowskim z Kłymem Sawurem[oraz] zastępcą przedstawiciela sztabu głównego dowództwa, z Andruszenką. Sawur wydał mi rozkaz wymordowania wszystkich Polaków w okręgu kowelskim. Zeznanie powyższej treści złożył przed radzieckim sądem Jurij Stelmaszczuk-"Rudy", jeden z lokalnych dowódców upowskich na Wołyniu. I choć rozkazu tego w formie pisanej do tej pory nie udało się odnaleźć, badacze ukraińskiego nacjonalizmu są zgodni, co do tego, że rozkaz zabicia wszystkich wołyńskich Polaków musiał wydać w czerwcu 1943r. Dmytro Klaczkiwśkyj-"Kłym Sawur", dowódca UPA na Wołyniu. Świadczy o tym skala czystki, która wydarzyła się w następnych dwóch miesiącach.
Dmytro Klaczkiwśkyj - "Kłym Sawur"Jeśli pojawiają się jakieś wątpliwości, dotyczą one tylko tego, czy i jakie polecenia otrzymał "Kłym Sawur" z Prowodu[1] OUN-B. To, że jakieś polecenie otrzymał, jest uprawdopodobnione przez fakt składania przez Prowod propozycji Tarasowi Bulbie-Borowcowi[2] wspólnego oczyszczania terytorium powstańczego z ludności polskiej. Upowiec Z.Kamiński-"Don" zeznał podczas przesłuchania przez UB w 1954r., że działacze banderowscy na emigracji mają pretensje do Mykoły Łebedia, pełniącego w pierwszej połowie 1943r. obowiązki przywódcy OUN-B, za wydanie tzw. rozkazu nr 1, który dotyczył masowej likwidacji ludności polskiej w początkach na Polesiu i Wołyniu, a później akcja ta przerzuca się i na inne tereny(sic!). Z kolei obrońcy Łebedia twierdzą, że w czerwcu 1943r. był on faktycznie odsunięty od władzy a podczas jednej z narad w drugiej połowie roku miał stwierdzić, że UPA skompromitowała się „antypolską akcją." Z drugiej strony ten sam Łebed' wydał zaraz po wojnie książkę, w której przedstawiał rzeź wołyńską, jako spontaniczną akcję ludności ukraińskiej (nic dziwnego, że cierpliwość narodu się skończyła. [...] On przeszedł do samoobrony i odpłacił za wszystkie, wiekami nabrzmiałe krzywdy.), co można odczytywać, jako zrzucanie z siebie odpowiedzialności za zbrodnie.
Mykoła Łebed' Inna wątpliwość dotyczy treści instrukcji, która wyszła z Prowodu. Jurij Stelmaszczuk-"Rudy", który otrzymał od D. Klaczkiwśkiego rzeczony rozkaz, zeznał podczas swojego procesu: Nie miałem prawa nie wykonać rozkazu, zaś na wykonanie nie pozwalały mi osobiste przekonania. Zwróciłem się do Andruszenki, który powiedział mi, że jest to polecenie nie z centrum, że jest to przekręcenie w terenie. Ostatecznie Stelmaszczuk rozkaz wykonał na podległym mu terenie z półtoramiesięcznym opóźnieniem. Pojęcie, jak mogły wyglądać „przekręcone" instrukcje Prowodu OUN (o ile takie „przekręcenie" w ogóle nastąpiło), daje inny tajny dokument podpisany również w czerwcu 1943r. przez „Kłyma Sawura": Powinniśmy przeprowadzić wielką akcję likwidacji polskiego elementu. Po odejściu wojsk niemieckich należy wykorzystać ten dogodny moment dla zlikwidowania całej ludności męskiej w wieku od 16 do 60 lat.(...) Tej walki nie możemy przegrać i za każdą cenę trzeba osłabić polskie siły. Leśne wsie oraz wioski położone obok leśnych masywów powinny zniknąć z powierzchni ziemi. Być może planowano pierwotnie „tylko" eliminację ludności męskiej...[3] Nawet gdyby tak było, taki plan i tak spełniałby przesłanki ludobójstwa. Przebieg czystek lipcowo-sierpniowych świadczy, że ostatecznie oddziały UPA otrzymały rozkaz wymordowania wszystkich Polaków niezależnie od płci i wieku. W tym miejscu słowo należy poświęcić kłamstwu rozpowszechnianemu przez znanego reportera znanej gazety (stali czytelnicy blogu domyślają się, o kogo chodzi). Rzeź wołyńską określa on jako „samowolę lokalnego dowództwa". Dobre sobie. Dmytro Klaczkiwśkyj, faktyczny, (choć nie formalny) dowódca całych sił upowskich w tamtym czasie, członek Prowodu OUN-B "lokalnym dowódcą"... Do tego „taktyka wołyńska" została zaakceptowana przez głównodowodzącego UPA- Szuchewycza podczas jego inspekcji na Wołyniu w sierpniu 1943r.Nie ma wątpliwości - ludobójczy rozkaz obciąża całą banderowską OUN i Ukraińską Powstańczą Armię.[4]
W tymże czerwcu 1943r. „Kłym Sawur" wydał jeszcze jeden dokument - odezwę do ludności ukraińskiej, która była propagandowym przygotowaniem do masowej czystki i prewencyjnym zrzuceniem z siebie odpowiedzialności za przyszłą zbrodnię. Oskarżał w niej ludność polską o współpracę z Niemcami i Sowietami (sic!) i udział w „niemieckich rzeziach i katowaniu ludności ukraińskiej". Pisał Klaczkiwśkyj: Jeśli więc na ukraińskich ziemiach wybuchnie nowa Hajdamacczyzna lub Koliwszczyzna, odpowiedzialność za to spadnie tylko i wyłącznie na te kręgi, które doprowadziły polską politykę wyzwoleńczą do antyukraińskiego obozu imperializmu moskiewskiego i niemieckiego i działają dziś na ukraińskim terytorium (...) przeciwko narodowi ukraińskiemu. Lecz niech nie zapominają sługusy Moskwy i Berlina, że naród ukraiński potrafi się zemścić Jak przewrotna to logika, świadczy fakt, że do wydania tej odezwy oddziały i bojówki podległe Sawurowi zdążyły zabić co najmniej 10 tysięcy Polaków na Wołyniu.
Update 17.07.2009 - usunąłem błędne wskazanie daty procesu Stelmaszczuka - jakoby "w latach sześćdziesiątych". W rzeczywistości Stepaniak składał zeznania w latach 40-tych.
[1] prowod - kierownictwo
[2] o Bulbie-Borowcu i tych propozycjach pisałem tutaj
[3] jest to wyłącznie spekulacja autora tego blogu, nie występująca w literaturze przedmiotu
[4] bynajmniej nie był to jedyny taki rozkaz tej formacji. Zachował się późniejszy ludobójczy rozkaz głównego dowództwa UPA dotyczący Galicji. Mohort
Sąd nad Wojskową Radą Ocalenia Narodowego Warszawa 12.01.2011 Sąd dobrych emocji „Postępowanie Sądu, który boi się doprowadzić gen. Czesława Kiszczaka na salę sądową nawet na odczytanie wyroku nie świadczy dobrze o bezstronności wymiaru sprawiedliwości.” – powiedział Adam Słomka. Podczas gdy Stanisław Kania, były gensek PZPR i jeden z twórców planów stanu wojennego, wychodzi z Sądu Okręgowego w Warszawie jako człowiek wolny i zdaniem sędzi Ewy Jethon niewinny – udziela wywiadów, w których pada słowo duma, gdy przebywający na wakacjach w Egipcie kat „Solidarności” Czesław Kiszczak dowiaduje się o komediowej karze 2 lat w zawieszeniu na 5, gdy Wojciech Jaruzelski jeszcze raz wysprycił Sąd i oczekuje na odrębne postępowanie, to JEDNA osoba dzisiaj nie uniknęła kary. Ale to nie generał mordujący zza biurka, ani nie jego spolegliwa dłoń topiąca niepokornych, łamiąca kości księżom, a w razie potrzeby likwidująca problemy wyrzutem opozycjonisty z okna. Osoba skazana przez marionetkowy sąd rzeczpospolitej fryzjerskiej nie ma na koncie ponad 100 UDOKUMENTOWANYCH zabójstw, tysięcy ofiar (powódź, masowe uniemożliwienie udzielenia pomocy lekarskiej, masowa emigracja, zmniejszenie średniej życia całej populacji...). Skazany nie należał do największego i najokrutniejszego gangu w historii Polski. Przeciwnie: w stanie wojennym i po nim był więziony za działalność niepodległościową. Matka skazanego, Krystyna Słomka, z której zdjęciem pojawił się dzisiaj jej syn została zamordowana przez pułkownika SB. Sprawca mordu nigdy nie poniósł kary. Osobą, która została skazana na karę więzienia to opozycjonista, który zwrócił głośno uwagę na komediowy aspekt postępowań niezlustrowanych sędziów sądzących swoich dobroczyńców w sądach postkomunistycznej Rzeczypospolitej. „To kara jak dla złodzieja roweru”, „Postępowanie Sądu, który boi się doprowadzić gen. Czesława Kiszczaka na salę sądową nawet na odczytanie wyroku nie świadczy dobrze o bezstronności wymiaru sprawiedliwości.” – powiedział Adam Słomka. Ważne to słowa, zwłaszcza, że jak zwykle poza kilkudziesięcioosobową grupą byłych internowanych i więźniów politycznych na salę nie zdążyli poza Adamem Słomką dotrzeć żadni znani politycy. Słów bardzo byłych opozycjonistów na temat ich wewnętrznej potrzeby "zamknięcia" przeszłości nie komentuje, bo przecież agent też człowiek i chce żyć. Biedaczkowie i tak mieli ciężko przez te lata, w których musieli ukrywać swoje prawdziwe oblicza. Słowa profesora historii Dudka na temat wchodzenia do polityki kuchennymi słowami również pozostawię bez komentarza. Prof. Dudek nie stracił matki, ani kolegów, a od czasu legendowania agentury SB dobrowolnie opuścił wspólnotę ludzi uczciwych i jedyne, co może mnie interesować, to jego samopoczucie, gdy służbowymi drzwiami wchodzi do rozmaitych gaziet i tvnów... „Sąd pod Sąd”, „Hańba” i „Białoruś” – tak przebywający w Sądzie ocenili wymiar sprawiedliwości. Odczytanie wyroku nastąpiło w innej od zaplanowanej Sali Sądu nieomal dwie godziny później. Na salę mogli zgodnie z postanowieniem Sądu wejść tylko dziennikarze legitymujący się ważną legitymacją dziennikarską. Salą została zagrodzona nie tylko zamkniętymi drzwiami przeciwpożarowymi, ale także barierkami i kordonem policyjnej prewencji.
Jaruzelscy - opowieść o rodzinie Wyjątkowo czysto i uczciwie brzmi głos Jarosława Kaczyńskiego domagający się bezwarunkowego ukarania polskich stalinów. Szkoda, że jest to głos odosobniony. Podczas gdy piszę o tysiącach, a może nawet dziesiątkach tysięcy ofiar stanu wojennego włączając w ich liczbę ofiary powodzi 1982 roku, dodając tych „co po prostu mieli pecha” bo gang Jaruzelskiego niespodziewanie odciął połączenia telefoniczne i nie można było sprowadzić karetki ze szpitala, a taksówek nie było, bo ustalony limit benzyny się skończył i gdy przypominam o skróconej średniej życia, czyli ukradzionych kilku latach życia solidarnie, nam wszystkim, walterowskie media pokazują tych, dla których Jaruzelski swój gang utworzył – marionetkowych zmiękczaczy reżimu, którzy wspólnie z katami naszych kolegów przejęli zarządzanie Polską w latach 1989 – 1991. Telewizje i media pełne są też samego Jaruzelskiego, który porównuje siebie do Marszałka Piłsudskiego, a ofiary Stanu Wojennego do ofiar Zamachu Majowego. Z rachunków TW „Wolskiego” wynika, że ofiar było mniej. Ciekawy jestem, czy TVN przeprowadzi badania, aby dowieść, że ofiary Jaruzelskiego były bardziej zadowolone ze swojego losu, niż te, które uśmiercił na przykład Rakosi/Kadar na Węgrzech czy komuniści afgańscy w 1979 roku? O Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego wypowiada się Jan Lityński, ten sam, który jako dziecko wręczał kwiaty prezydentowi Bierutowi, a w dzisiejszej Polsce już, jako dojrzały polityk doradza prezydentowi Komorowskiemu. Uważany za najbliższego przyjaciela męża Barbary Urban Adama Michnika prominentny polityk KSS KOR wypowiada się w telewizji zwracając uwagę na wyjątkowo jego zdaniem łagodny przebieg stanu wojennego i bolejąc nad wyrokiem wobec jedynego członka junty – generała Czesława Kiszczaka. Lityński, jako człowiek władzy zwraca uwagę na krzywdę, jaka spotkała ofiary stanu wojennego i okrągłego stołu, ale nie mówi nam, co sam zrobił, aby zadośćuczynić i skompensować ją tym wszystkim, których dotknęła. Kilku bardzo byłych opozycjonistów chciałoby "zamknięcia" przeszłości. Bogdan Borusewicz i Stefan Niesiołowski należą do tej grupy. Biedaczkowie i tak mieli ciężko przez te lata, w których musieli ukrywać swoje prawdziwe oblicza. Słowa niezwykle mentalnie podobnego do Daniela Passenta – prlowskiego TW i liberalnego „krytyka władzy”, profesora historii Dudka na temat wchodzenia Adama Słomki do polityki kuchennymi schodami świadczą o wyjątkowej podłości. Prof. Dudek nie stracił matki, ani kolegów, a od czasu legendowania agentury SB dobrowolnie opuścił wspólnotę ludzi uczciwych i jedyne, co może mnie interesować, to jego samopoczucie, gdy służbowymi drzwiami wchodzi do rozmaitych gaziet i tvnów... Pomocny Lityńskiemu zdaje się być „Obywatel Solidarność”, czyli mający czyste konto w IPN w wyniku wyrwania kilkudziesięciu stron dokumentów były Przewodniczący „Solidarności” Lech Wałęsa. „Obywatel Solidarność”, który w czasie swojego zarządzania Związkiem doprowadził do jego prawie 90% erozji osobowej mówi coś, z czego wynika, że bardzo nie lubi tych, którzy chcieliby skazania członków junty. Niestety, mimo wykształcenia akademickiego i znajomości języków obcych nie jestem w stanie bez nieomal 100% zacytowania wyżej wymienionego zrozumieć, co Wałęsa chciałby nam powiedzieć. Proszę o wyrozumiałość – nie jestem ani psychologiem klinicznym, ani psychiatrą. Wyjątkowo czysto i uczciwie brzmi głos Jarosława Kaczyńskiego domagający się bezwarunkowego ukarania polskich stalinów. Szkoda, że jest to głos odosobniony. Oglądany u znajomych program walterowskiej telewizji TVN z Magdaleną Środą, moją koleżanką z Wydziału Filozofii UW pokazuje mi jak niewiele wiedziałem o swoich znajomych ze studiów. Środa oświadcza, że chciała zamordować Jaruzelskiego. Ciekawe, dlaczego nie chodziła ze mną na demonstracje, a kiedy pewnego razu przyszedłem siny i z problemami z oddychaniem na zajęcia nawet nie zapytała, co mi się przytrafiło…
Po profesor Magdalenie Środzie w programie występuje agent SB TW „Lech” SOR „Oszust” Leszek Moczulski przedstawiony, jako opozycjonista. Mimo zastosowania nowoczesnych mikserów charakterystyczny głos konfidenta porównywany przez niektórych do dźwięku wydawanego przy niszczeniu styropianu przyznaje się skromnie do poszanowania prawa PRL, jakbyśmy nie wiedzieli, że ten szpicel aktywnie pomagał je stosować i domaga się pozostawienia generała Wojciecha Jaruzelskiego osądowi historii. „Kropka nad i” zostaje postawiona..
SKŁAD GANGU
gen. armii Wojciech Jaruzelski (I sekretarz PZPR, premier rządu PRL, minister obrony narodowej)
admirał Ludwik Janczyszyn – dowódca Marynarki Wojennej
gen. broni Eugeniusz Molczyk – główny inspektor szkolenia, wiceminister obrony narodowej
gen. broni Florian Siwicki – szef Sztabu Generalnego WP, wiceminister obrony narodowej
gen. broni Tadeusz Tuczapski – główny inspektor obrony terytorialnej, wiceminister obrony narodowej
gen. dyw. Józef Baryła – szef Głównego Zarządu Politycznego WP, wiceminister obrony narodowej
gen. dyw. Tadeusz Hupałowski – minister administracji, gospodarki terenowej i ochrony środowiska
gen. dyw. Czesław Kiszczak – minister spraw wewnętrznych
gen. dyw. Tadeusz Krepski – dowódca Wojsk Lotniczych
gen. dyw. Longin Łozowicki – dowódca Wojsk Obrony Powietrznej Kraju
gen. dyw. Włodzimierz Oliwa – dowódca Warszawskiego Okręgu Wojskowego
gen. dyw. Czesław Piotrowski – minister górnictwa i energetyki
gen. dyw. Henryk Rapacewicz – dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego
gen. dyw. Józef Użycki – dowódca Pomorskiego Okręgu Wojskowego
gen. dyw. Zygmunt Zieliński – sekretarz WRON, szef Departamentu Kadr MON
gen. bryg. Michał Janiszewski – szef Urzędu Rady Ministrów
gen. bryg. Jerzy Jarosz – dowódca 1 Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej
płk Tadeusz Makarewicz
płk Kazimierz Garbacik
płk Roman Leś
ppłk Mirosław Hermaszewski (według własnej relacji wpisany na listę członków bez jego wiedzy i zgody)
ppłk Jerzy Włosiński
Kolor czarny oznacza nieprawomocne skazanie, a kolor czerwony zupełną bezkarność.
Tomasz Sokolewicz
Ręce opadają! 80% Polaków ma go (pierdolca!) na punkcie Piłsudskiego – co widać po liczbie nazw ulic, sprzedawanych statuetek. Takiego samego „pierre-dolca” na punkcie Stalina mieli Rosjanie, a do dziś mają Gruzini – chociaż prawda wyszła już na jaw. Pisze człowiek tekst zatytułowany: „Geremek nie był zdrajcą?!??”; w tekście zamieszcza explicite, dla zupełnych już idiotów: „ „ - a potem niejaki O.R.K.S, który czytając już zawzięcie od czterech lat moje blogi mógłby trochę rozumu przyswoić przez osmozę, pisze: „A, czyli Geremek nie był zdrajcą, pan powiada. Kto zdradza Polską Rację Stanu, ale robi to, ponieważ pracuje na rzecz np. GOdF - nie jest Zdrajcą, nieprawda-z? (i dlaczego w ustach akurat p. Mikke - mnie to jakoś nie dziwi? Ech, szkoda słów na tego żałosnego manipulanta w muszce...”
Subtelności zawarte w zwrocie: „Tak więc prof.Geremek zdradzil „” - ale nie zdradził swojego prawdziwego ugrupowania: GOdF! Równie dobrze można mieć pretensje o „zdradę” do agenta KGB, który wślizgnął się w szeregi CIA – a donosił do Moskwy i działał na rzecz ZSRS” - są wyraźnie niedostępne dla O.R.K.S.a
Natomiast {kds} stawia diagnozę: „Co do Piłsudskiego... Ma pan na jego punkcie jakiegoś francuskiego dolara (pier-dolca). Był u lekarza? Badał się?”
Nie – Szanowny Panie! Odwrotnie: to 80% Polaków ma go (pierdolca!) na punkcie Piłsudskiego – co widać po liczbie nazw ulic, sprzedawanych statuetek. Takiego samego „pierre-dolca” na punkcie Stalina mieli Rosjanie, a do dziś mają Gruzini – chociaż prawda wyszła już na jaw.. Teczki Piłsudskiego są w tej chwili już znane – tylko ludzie zamykają oczy i uszy by nie poznać prawdy – bo by się im światopogląd po raz kolejny zawalił.
Napiszę o tym przy okazji omówienia ciekawej książki o latach 1918-1920...
Bo są ludzie, dla których warto pisać. Np. {Thomash} pisze: „Rzeczony ambasador NRD nazywa się Horst Neubauer i chyba nadal żyje, a przynajmniej niemiecka wikipedia http://de.wikipedia.org/wiki/Horst_Neubauer
nic nie wie o tym, żeby było inaczej”. No, i teraz to pytanie: p.prof.Tomasz Nałęczu oburza się na p. Wojciecha Siwickiego, że historyk powinien był przed opublikowaniem tego dokumentu skonsultować to z wspomnianym w nim Stanisławem Cioskiem (to nieprawda: dziennikarz powinien; historyk ma prawo opublikować dokument bez jakiegokolwiek komentarza!!); ale w takim razie, dlaczego p.prof.Nałęcz nie skonfrontował tego z p. Hostrem Neubauerem??!!??
Na zakończenie - {Mariovan} rozsądnie pisze: „Czemu Pan nie potrafi skorzystać ze swoich dobrych rad i nie zbuduje Pan np. 100 osób które zrobią taką propagandę? W swoim otoczeniu od 20 lat nie może Pan zintegrować 100 osób, które by były to w stanie zrobić”. No, tak – tylko jeden drobiazg: to musi być 50-100 dobrze uplasowanych agentow - np. dość wpływowych dziennikarzy – przede wszystkim. A ci są w 99% w innych drużynach: w których dobrze im płacą! Bo zgranie tych agentów jest dobrze opłacane! JKM
Watahy się wyrzynają Dzisiaj już można to ujawnić - że mianowicie Radosława Sikorskiego w momencie zmiany watahy musiały wspierać proroctwa. Czy to w samotnej celi święci Pańscy mu podszepnęli, czy przeciwnie - jacyś szatani byli tu czynni - mniejsza z tym, ale przecież postulując dorzynanie watahy, wszystko przewidział! Oczywiście niedokładnie, ale tak już bywa z proroctwami - o czym mógł się przekonać każdy czytelnik "Potopu", zapoznając się z przytoczonym tam fragmentem proroctwa św. Brygidy: "Owóż nieprzewidziany wypadek!". Skoro tedy nawet św. Brygida prorokowała enigmatycznie, to nie wymagajmy zbyt wiele od ministra Sikorskiego, który - jaki jest - każdy widzi. Co on tam sobie myślał, to myślał - ale przecież watahy właśnie się wyrzynają, i to jeszcze jak! Więc sekwencja wydarzeń zapoczątkowana zuchwałym zatrzymaniem generała Gromosława Czempińskiego na razie nie tylko nie zakończyła się wesołym oberkiem, a przeciwnie - przerodziła się właśnie w wymiany potężnych ciosów, jakie zadają sobie nawzajem bezpieczniackie watahy. Widzę w tym nie tylko obrazę urażonego majestatu generała Czempińskiego - chociaż wiadomo było, że takiej zniewagi i zelżywości płazem nie puści, co to, to nie - ale urażony majestat, to jedno, a tak zwane przyczyny obiektywne - to rzecz druga. A przyczyny obiektywne są co najmniej dwie, to znaczy - jedna, ale w dwóch postaciach. Po pierwsze - kryzys finansów publicznych, który - tylko patrzeć - jak przerodzi się w kryzys ekonomiczny o charakterze trwałym. W tej sytuacji żerowisko bezpieczniackich watah w postaci Rzeczypospolitej, może się znacznie skurczyć - a któż takie rzeczy może wiedzieć lepiej od nich? Toteż w obliczu nieuchronnego, każda z nich próbuje kosztem drugiej uzyskać lepsza pozycję wyjściową i dlatego rozbijają sobie łby, nie patrząc, iż chwieją się od tego same fundamenty III Rzeczypospolitej. Inna rzecz, że jest w tym pewna racja - bo któż może lepiej od bezpieczniaków, poprzewerbowywanych to tu, to tam, lepiej znać stopień zaawansowania scenariusza rozbiorowego? Akurat zbliża się kolejny Dzień Judaizmu, który w tym roku będzie połączony z przypadającym 27 stycznia Dniem Pamięci o Shoah. Nieomylny to znak, że i propagatorzy judaizmu w Episkopacie też coś tam muszą wiedzieć, a konkretnie - na jakim etapie znalazły się prace zespołu HEART, utworzonego w początkach ubiegłego roku przez Izrael do spółki z Agencją Żydowską. Prace tego zespołu otacza szalona dyskrecja, więc od razu widać, że uszczelnianiem wiadomości zajmują się pierwszorzędni fachowcy. Ale na tym świecie pełnym złości tak już jest, że co jeden człowiek chce zakryć, to drugi odkryje. Toteż mimo wysiłków pierwszorzędnych fachowców, tu i tam wychodzą na świat śmierdzące dmuchy, że realizacja tych "roszczeń" ma nastąpić właśnie w roku bieżącym. Skoro, zatem, niczym widmo Banka, mogą pojawić się w naszym nieszczęśliwym kraju wysłannicy premiera Netanjahu, którzy powiedzą: koniec zabawy, forsa na stół - to uszczuplenie całej puli o 60, a może nawet 65 miliardów dolarów zredukuje żerowisko bezpieczniackich watah jeszcze bardziej. Nic, więc dziwnego, że wymierzając sobie potężne ciosy, nie chcą nawet zachowywać pozorów i puszczają mimo uszu mediacje głupich cywilów w rodzaju pana prezydenta Bronisława Komorowskiego. Zresztą - dlaczegóż to generałowie, którzy tych wszystkich głupich cywilów wystrugali w swoim czasie z banana, mieliby ich słuchać, albo choćby udawać? Zatem - chociaż jeszcze nie zakończyła się w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych rzeź schetyniątek, której ofiarą padł m.in. generał policji Rapacki, a już w Ministerstwie Środowiska rozpoczęła się rzeź ryszardziątek krauziątek, oskarżanych o łapówki przy koncesjonowaniu prawa eksploatacji gazu łupkowego. A przestrzegałem, że generał Czempiński nie jest dziecko - że wie nie tylko, ile, kto, za co i od kogo wziął, ale w dodatku - gdzie schował szmalec. Jednak mówi się trudno; a la guerre comme a la guerre; straty muszą być. I chociaż wymiana już tych ciosów robi wrażenie, to reżyserowie naszej politycznej sceny najwyraźniej postanowili dodać dramatyzmu i w rezultacie doszło do tego, do czego w tych okolicznościach dojść musiało. Oto prokurator wojskowy z Poznania, pan pułkownik Mikołaj Przybył, zwołał konferencję prasową, w trakcie, której poinformował m.in., że nasza niezwyciężona armia tak naprawdę jest żerowiskiem dla "zorganizowanej przestępczości" - po czym poprosił o chwilę przerwy, podczas której strzelił sobie z pistoletu w głowę - ale tak precyzyjnie, że tylko się zadrasnął i już następnego dnia ze szpitalnego łoża boleści na prawo i lewo udzielał wywiadów współczującym mu szalenie dziennikarzom. Jego samobójcza próba doprowadziła do konfrontacji przed telewizyjnymi kamerami prokuratora generalnego, pana Seremeta, i naczelnego prokuratora wojskowego, generała Parulskiego, którzy na oczach całej Polski próbowali ściągać sobie nawzajem kalesony. A przecież to może być dopiero początek następnego etapu, bo jeśli generał Czempiński nie otrzyma odpowiedniego zadośćuczynienia, to ani chyba ktoś zainteresuje się rewelacjami prokuratora Przybyła - kto mianowicie zorganizował przestępczość akurat w wojsku, które jest przecież objęte ochroną kontrwywiadowczą - i czy przypadkiem właśnie ta ochrona nie stanowi trzonu owej zorganizowanej przestępczości - i tak dalej, i tak dalej. Zatem - bez poddania kuracji przeczyszczającej również Ministerstwa Obrony Narodowej chyba się nie obejdzie - a to już ciepło, ciepło, gorąco, gorąco! Wojna na górze przeniosła się nawet w rejony zewnętrznych znamion władzy - bo oto minister Rostowski postanowił bezwzględnie ściągnąć z koalicyjnego Polskiego Stronnictwa Ludowego 20 mln złotych, jakie Skarbowi Państwa należały się od PSL jeszcze z dawnej, nierozliczonej prawidłowo kampanii wyborczej. Dotychczas w imię stabilności koalicji PSL jakoś tego unikało, ale teraz - najwyraźniej przyszła kryska na Matyska. Gołym okiem widać, że chodzi o rozmiękczenie wicepremiera Pawlaka, żeby już nie sypał piasku w szprychy rozpędzonego koła reform. Jak wiadomo, polegają one na generalnym skubaniu i szlamowaniu obywateli pod różnymi pretekstami - między innymi pod pretekstem zmiany zasad refundacji leków - co jest tylko inną, enigmatyczną nazwą Narodowego Programu Eutanazji. Rzecz w tym, że owa zmiana oznacza ni mniej, ni więcej, tylko wzrost cen leków o 30, a może nawet o 38 procent, co w naszym nieszczęśliwym kraju oznacza eutanazję najstarszej i najbardziej schorowanej, a więc najbardziej obciążającej pulę części naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. W kalkulacjach bezpieczniackich watah posunięcie to powinno poprawić produktywność tubylczego społeczeństwa, a w razie potrzeby - również zrobienie miejsca dla starszych i mądrzejszych - zwłaszcza gdyby na Bliskim Wschodzie coś poszło nie tak. Wicepremier Pawlak nie byłby od tego - ale pod warunkiem pozostawienia w spokoju "wsi i rolnictwa", tradycyjnie stanowiących żerowisko PSL. Ale teraz nie czas na takie enklawy, bo bezpieka szukająca nowych terenów łowieckich nie zamierza ich tolerować - no, więc minister Rostowski musiał dostać rozkaz rozmiękczenia. Tedy z jednej strony - Narodowy Program Eutanazji, a z drugiej - Dzień Judaizmu. Jakby tego było mało, to zamieszanie wywołane wojną na górze udzieliło się nawet niezawisłym sądom, które na razie nie wiedzą, czego się trzymać. Temu właśnie przypisuję wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie, skazujący generała Kiszczaka za "zbrodnię komunistyczną" na 4 lata więzienia przy skróceniu mu wyroku o połowę na mocy amnestii i zawieszeniu mu go na lat 5. Stanisław Kania został uniewinniony, zaś Eugenia Kempara - z powodu przedawnienia uwolniona od kary - chociaż nie od winy. Wyrok nie jest oczywiście prawomocny, więc jestem pewien, że gdy już wojna na górze zakończy się wesołym oberkiem - bo w przeciwnym razie wszyscy się nawzajem wyaresztują i nastąpi finis Poloniae! - sprawiedliwość zatriumfuje, a niewinność generała Kiszczaka wypłynie na wierzch niczym oliwa sprawiedliwa. Na razie jednak mamy wojnę, pani Mullerowo - jakby powiedział dobry wojak Szwejk - więc nie czas żałować ani róż, ani człowieków honoru. SM
Czy Jonatan Huntsman pociągnie dalej? Jak donosi z USA p.Jerzy Mędoń: "Jonatan Huntsman nie ma szans, nie zarejestrował się w Arizonie i odpada z konkurencji (jak KNP w Polsce...)
http://bostonherald.com/news/us_politics/view/20120110jon_huntsman_doesnt_make_it_onto_ariz_primary_ballot
http://www.infowars.com/huntsman-is-unelectable-fails-to-make-the-ballot-in-three-states/
Jak Mitt Romney utrzymuje pozycję jako faworyt aparatu republikanów?
Mitt Romney jest założycielem Bain Capital – “management and financial services company” (Mitt Romney, T. Coleman Andrews III, and Eric Kriss.)
Bain Capital jest właścicielem Clear Channel Communications, Inc.
Clear Channel Radio gości najbardziej wpływowych republikańskich radiowców (radio talk show), mających duże znaczenie w kształtowaniu republikańskiej opinii publicznej, takich jak:
• Glenn Beck Program
• The Rush Limbaugh Show,
• The Sean Hannity Show,
• Coast to Coast AM,
• The Savage Nation
Powyższe programy typu Talk Show usilnie wspierają Romney’a w staraniach o fotel prezydencki. Czy odważy się któryś z nich pokąsać rękę, która karmi?" Zobaczymy!! JKM