755

Polacy – grekokatolicy: ofiary wielkiej polityki Znając dzisiejsze nastawienie hierarchii i kapłanów Kościoła Grekokatolickiego do Polski i Polaków, trudno wręcz uwierzyć, iż Kościół ów jest unikalnym tworem Pierwszej Rzeczypospolitej, powstałym z polskiego ducha; nigdzie nigdy na świecie nie istniało nic podobnego. Zaczyna się też rozumieć, dlaczego księża parafii rzymskokatolickich twierdzą, iż nie ma w nim Boga. – admin.

Kategoria Polaków-grekokatolików, dziś zupełnie niemal niespotykana i prawie całkowicie zapomniana, nie była w przeszłości zjawiskiem rzadkim. Jej batalie o zachowanie własnej tożsamości w łonie swojego Kościoła pokazują dramatyzm losów Polaków na tych ziemiach, a także ich zmagania z rozmaitymi przeciwnościami, które piętrzyły się szczególnie podczas prób odbierania Kościołowi grekokatolickiemu charakteru powszechnego, czyli katolickiego. Ich losy stały się udziałem także licznych Rusinów, ich braci w wierze. Wyznanie grekokatolickie powstałe na ziemiach polskich w wyniku licznych unii było zjawiskiem wyjątkowym choćby ze względu na połączenie w obrębie jednego wyznania obrzędowości wschodniej z podległością chrześcijaństwu zachodniemu, a więc z uznaniem władzy papieskiej. Wyznanie grekokatolickie, które nawet w nazwie łączyło te dwa przymioty, stało się ciekawym zjawiskiem konfesyjnym, jak i kulturowym. Rozwijało się ono w przedrozbiorowej Polsce, w której było jednym z wielu wyznań, korzystając z tolerancji religijnej i wnosząc swój nieoceniony wkład w kulturę polską. Czas rozbiorów był chwilą próby dla Kościoła grekokatolickiego. Mimo początkowej neutralności w zaborze moskiewskim carat postawił sobie za cel doprowadzić do wchłonięcia przez prawosławie Kościoła grekokatolickiego. Ostatnią ostoją tego wyznania stała się Chełmszczyzna, gdzie upór przy wierze wyniósł do godności męczenników m.in. wiernych z Pratulina (uwiecznionych na obrazie przez Walerego Eljasza-Radzikowskiego). Wcześniej, w 1839, ogłoszono w Połocku zniesienie unii na Litwie i Rusi. Dzieje oporu przeciw przymusowemu włączaniu grekokatolików do prawosławia w zaborze moskiewskim do dziś nie doczekały się uznania na miarę chociażby chwały stawianego oporu przed Kulturkampfem w zaborze pruskim. Trzeba przyznać, że niesłusznie, gdyż walka o tradycyjną wiarę bywała niekiedy heroiczna.

Ślady przeszłości w Berehach Górnych W dużo bardziej tolerancyjnym zaborze austriackim grekokatolicyzm, mimo swobody funkcjonowania, stał się jednak przedmiotem rozgrywki politycznej. Jeszcze w roku 1900 we Lwowie było 29 327 grekokatolików, z czego 15 159 Rusinów. Pozostałe 14 168 grekokatolików stanowili Polacy. O Polakach grekokatolikach w Galicji pisze Jędrzej Giertych:

„[…] w sposób szczególnie wybitny zjawisko Polaków greko-katolików zaznaczyło się w zaborze austriackim, gdzie cerkiew unicka skasowaną nie była (skasował ją dopiero rząd sowiecki w 1946 roku). Każdy człowiek ze starszego pokolenia znający stosunki lwowskie i w ogóle „wschodniogalicyjskie”, wie że wielu było i we Lwowie i poza Lwowem greko-katolików, którzy mówili w swoich rodzinach po polsku i uważali się za Polaków. Byli to zwłaszcza członkowie inteligencji. Także i całkiem nie mało grecko-katolickich księży uważało się za Polaków i rozmawiało ze swoimi żonami i dziećmi po polsku.” Giertych kontynuuje wywód:

„Cały łańcuch wsi polskich grecko-katolickich istniał nad Sanem, w ziemi Przemyskiej i Jarosławskiej. Nie kwestionowali tego faktu także i Ukraińcy. Na kilka lat przed wojną odwiedzałem muzeum ukraińskie we Lwowie i widziałem tam mapę etnograficzną, zajmującą całą ścianę, na której było to uwidocznione. Mapa ta, narysowana ręcznie, pokazywała każdą wieś w formie kółeczka, w którym oznaczone były wycinkami poszczególne grupy etniczne. Greko-katolicy mowy polskiej oznaczeni byli odrębnym kolorem. Widać było na tej mapie jak na dłoni, że długi łańcuch tych wsi miał ludność prawie czysto polsko-greko-katolicką. Wiem o tych wsiach nie tylko z tej mapy.” Dalszy ciąg tego łańcucha, o którym Giertych wspomina, znajdował się już na ziemiach zaboru moskiewskiego, na Chełmszczyznie, gdzie siłą zmuszono unitów do prawosławia. Stąd też wsie polskie nie są tam już grekokatolickie, a prawosławne. Tam też rozpowszechniony był typ Polaka-prawosławnego. Byli to ci, którzy po ukazie z 1905 zostali przy prawosławiu, nie przechodząc na rzymski katolicyzm (ukaz zabraniał powrotu z prawosławia na grekokatolicyzm). Tymczasem w zaborze austriackim grekokatolicyzm nie był zwalczany, a został instrumentalnie potraktowany przez Wiedeń, jako narzędzie zwalczania polskości. Giertych wspomina:

„Było dążeniem rządu austriackiego uczynić cerkiew grecko-katolicką ukraińskim kościołem narodowym. A więc wszelkie wpływy polskości z tej cerkwi usunąć. Bardzo zręczna austriacka propaganda namawiała Polaków greko-katolików do tego, by z cerkwi unickiej występowali i przechodzili na obrządek łaciński. Wiele tysięcy tych ludzi uległo tej propagandzie i rzeczywiście do Kościoła łacińskiego się przeniosło.” Co następuje dalej:

„Owe występowania z cerkwi unickiej, mające cechę protestu przeciwko panującym w niej stosunkom, uważane były za manifestacje polskiego patriotyzmu. Siłą rozpędu, ten sam prąd opuszczania cerkwi unickiej przez Polaków i przenoszenia się do kościoła łacińskiego, zaznaczył się także i po wydarzeniach 1918-1919 roku. W istocie, akty te nie służyły dobru sprawy polskiej, ale przeciwnie, były schodzeniem z trudnego posterunku, były jakby dezercją. W interesie narodowym polskim było nie dopuścić do tego, by cerkiew, do której należał tak znaczny odłam ludności polskich ziem południowo-wschodnich stawała się bezkonkurencyjnym bastionem wrogiego Polsce prądu politycznego i walczyć o to by zachowała ona charakter narodowo neutralny, a do tego potrzeba było, by w jej łonie istniał obóz polski i znajdowali się ludzie, którzy o prawa języka polskiego w nabożeństwach, w nauce, w seminariach będą systematycznie walczyli.” Skutki Giertych opisuje następująco:

„Propaganda austriacka była tak zręczna, że osiągnęła w znacznym stopniu swój cel: Polacy greko-katolicy zrobili to, czego pragnął rząd austriacki i czego pragnął separatystyczny antypolski obóz ukraiński – a zdawało się im że robią to czego wymaga od nich nakaz patriotyzmu polskiego. W rezultacie zjawisko Polaka greko-katolika stało się zjawiskiem niezmiernie rzadkim.” Dawna rusnacka cerkiew w Jaworkach (Małe Pieniny), obecnie kościół katolicki p.w. Jana Chrzciciela. Przypomnijmy jednak, że zanim wykorzystano Kościół grekokatolicki w powyżej opisany sposób, metropolita Andrzej Szeptycki zachowywał pozycję neutralną narodowo, m.in. pisząc do wiernych języka polskiego list pasterski. List wydano nakładem drukarni OO. Bazylianów w Żółkwi i zawierał m.in. takie sformułowania:

„Wiernym, pasterskim Swoim rządom powierzonym Polakom grecko-katolickiego obrządku, pokój w Panu i arcypasterskie błogosławieństwo! Między wiernymi, duchownej mej władzy podlegającymi, mając i Was, którzy choć z ruskich rodzin pochodzicie, w domu jednak tylko po polsku mówicie i poczuwacie się do polskiej narodowości, od dawna pragnąłem odezwać się do Was osobnym pasterskim listem, napisanym w języku polskim, by tym sposobem dać Wam dowód pieczołowitości i dbałości o wasze zbawienie. “W liście tym metropolita Szeptycki jawi się, jako troskliwy pasterz, opiekujący się wiernymi niezależnie od ich poczucia narodowego, przychylając się do potrzeb wiernych języka polskiego. Jednak w 1918, po 14 latach od ogłoszenia listu, ukazuje się drukiem „Diła” we Lwowie w języku ruskim taka oto odezwa pod przewodem metropolity Szeptyckiego z następującymi fragmentami:

„Duchowni, którzy mieliby inne przekonania narodowe – aniżeli nasz naród, w sumieniu swym zobowiązani są przystosować się w całej zewnętrznej robocie do całego ogółu, swoich osobistych przekonań muszą w pracy zaniechać – a we wszystkim przystosować się do narodu, którego są pasterzami.” Wydawałoby się, że treść tego listu niesie ze sobą pozytywne treści, z których ucieszyć by się mogli grekokatolicy o świadomości narodowej polskiej oraz grekokatolicy o świadomości narodowej rusińskiej. Jednak beneficjentem przyjętych w liście pasterskim zasad nie był ani naród polski, ani naród rusiński. Od tej pory narodem, który stanowili wierni, był wedle listu tylko naród ukraiński, co całkowicie lekceważyło istnienie Polaków-grekokatolików czy Rusinów-grekokatolików. Czytamy w jednym z akapitów:

„Będziemy się domagali, by bez względu na jakiekolwiek osobiste poglądy narodowe, nikt nie stawiał przeszkód w jak najwszechstronniejszym rozwoju narodowego życia i kultury ukraińskiego narodu a przeciwnie – służył jemu i życzliwie odnosił się do wszystkich jego spraw.” Jak taka deklaracja odnosi się do katolickiego, a więc „powszechnego” charakteru Kościoła grekokatolickiego, każdy może sam ocenić. W przeciwieństwie do listu sprzed 14 lat, nie zauważa się innych poza ukraińską narodowości w łonie Kościoła grekokatolickiego – polskiej i rusińskiej. Tymczasem sam język polski był w łonie tego Kościoła czymś powszechnym. Dowódca Obrony Lwowa w 1918, płk Czesław Mączyński, wspominał:

„ Od tego czasu stale popierał Wiedeń ruch ów, szczególnie silnie w momentach, gdy Polacy stawali się dla Austrji groźni, gdy wysuwali nowe żądania wolnościowe, lub narodowościowe. W ten sposób z wyznania religijnego, modlącego się jeszcze za naszej pamięci w cerkwiach swoich bardzo często w języku polskim (śpiew kościelny, różańce, kazania) stworzono w drugiej połowie XIX w. osobny naród.” Celem austriackiej polityki wobec Kościoła grekokatolickiego było, więc uczynienie z Kościoła grekokatolickiego ukraińskiego kościoła narodowego, co – biorąc pod uwagę różnice w wymowie listów z 1904 i 1918 – w dużym stopniu się udało. Narzędziem tej polityki było duchowieństwo grekokatolickie, ukrainizujące wbrew wiernym rusińskim i polskim Kościół, do którego przynależeli.

Tadeusz Jagmin w broszurze „Polacy grekokatolicy na Ziemi Czerwieńskiej” (Lwów, 1939) pisał, iż „w niepodległym Państwie Polskim nie ma już kazań i nauki religii grekokatolickiej w języku polski dla polskiej ludności, a Polak nie ma prawa wstępu do seminarium grekokatolickiego bez wyrzeczenia się swojej narodowości.” W tamtych czasach duchowni grekokatoliccy dostawali też „opiekunów”, którzy pilnowali ich „prawomyślności”, w razie, czego donosząc biskupom na kapłana. Znamienny jest przypadek ks. Jana Stojałowskiego ze wsi Jawora powiatu turczańskiego, z diecezji przemyskiej. Nasłany ukraiński „opiekun” nie dopuszczał 82-letniego schorowanego kapłana do żadnych funkcji, pozbawiając go ponadto środków do życia. Ks. Stojałowski zwrócić się musiał w akcie desperacji do Prezydenta Rzeczypospollitej Polskiej o “przyznanie w drodze łaski zaopatrzenia”. Pismo „Polak-Grekokatolik” w marcu 1937 roku wystosowało nawet do biskupów grekokatolickich list, w którym z wyrazami najwyższego szacunku zwracali się „z synowskim przywiązaniem” do swoich (?) pasterzy w tej sprawie. Natomiast w 1936 w tym redagowanym przez profesora T. Stupnickiego piśmie wykazuje się znaczącą liczebność Polaków-grekokatolików:

„Polacy grekokatolicy to nie tylko owe ½ miliona według spisu z 1931 roku, ale jeszcze 1,02 miliona Byłaków, jakieś 1,02 miliona zruszczonych kolonistów polskiego pochodzenia w Małopolsce Wschodniej. Razem, co najmniej 1,5 miliona.” Natomiast prezes Związku Polaków grekokatolików ks. Miodoński, zapowiadał, „że co najmniej milion grekokatolików, dziś jeszcze zaliczanych do < Ukraińców > odzyska dla polskości, i to w niedługim czasie.” Za „czystych Ukraińców” uznawał tylko „700 000 grekokatolików spośród 3,5 miliona dusz obrządku greckiego.” [„Polak Greko-Katolik”, 1939, nr 9, str. 2; pismo nie miało w zwyczaju podpisywać artykułów nazwiskami autorów] Co do Rusinów, to działania duchowieństwa wobec nich opisuje następująco prof. Bogumił Grott:

„Wprowadzało, bowiem przymus angażowania się duchowieństwa grekokatolickiego w sprawę kształtowania postaw nacjonalistycznych w społeczności ruskiej i przekształcenia ich w aktywnych Ukraińców.” Prof. Grott pisze też o „perspektywicznym wykluczeniu elementu świadomości swej polskości ze stanu kapłańskiego w cerkwi greko katolickiej.”

W II Rzeczypospolitej zjawisko to nasilało się na tyle, że w literaturze przedmiotu spotyka się stwierdzenia o opanowaniu obrządku grekokatolickiego przez „ideologicznych” Ukraińców. Los niepodatnych na ideologię ukraińską Rusinów w łonie Kościoła grekokatolickiego opisuje Rusiński poseł na Sejm, Mychajło Baczyńskij, w swoim wystąpieniu sejmowym z 21 stycznia 1931:

„[…] gdy ludność ruska obchodami i stawianiem krzyżów czci dzisiaj pamięć niewinnych ofiar ukraińskiego fanatyzmu, pp. Ukraińcy starają się wszelkiemi siłami nie dopuszczać do takich obchodów. W tym nawet celu wydały gr. kat. władze duchowne, rekrutujące się obecnie z samych Ukraińców, surowy nakaz, zabraniający swemu duchowieństwu poświęcania krzyżów thalerhofskich. Ludność ruska zwraca się jednakowoż w takich wypadkach zawsze do kleru i polscy księża poświęcają dzisiaj ruskie thalerhofskich krzyże. Młodzież zaś ukraińska podcina i niszczy na każdym kroku te najdroższe dla narodu ruskiego pomniki.” Dalej poseł Baczyńskij mówi:

„Nietolerancja Ukraińców wobec narodu ruskiego objawia się na każdem polu, na którem tylko czują się oni silni. Ponieważ duchowieństwo ruskie miało zawsze dominujący wpływ na nasz głęboko wierzący i religijny lud, zamknęli Ukraińcy wrota nauk teologicznych przed wszystkimi Rusinami, ażeby nie dopuścić lojalnego wobec państwa elementu do uzyskania święceń duchownych.” Pan Poseł podsumowuje:

„Grecko-katolicka cerkiew została po wojnie zamieniona na agitacyjną ukraińską trybunę polityczną, z której są siane nie słowa miłości bliźniego, lecz słowa nienawiści.” Wspominany wcześniej płk Mączyński w „Bojach lwowskich” opisuje wykorzystanie Kościoła grekokatolickiego do agitacji politycznej:

„Stworzone dla nich osobne szkoły, do których wtłaczano przymusem całą młodzież grecko-katolicką (wyznaniowo) dały im wkrótce kadry inteligencji rozagitowanej, która niebawem opanowała znaczną część spokojnego ludu ruskiego nieprzebierającą w środkach agitacją, szaloną nienawiścią do wszystkiego, co polskie.” Ponurą kontynuacją tego trendu stało się święcenie podczas II wojny światowej przez nacjonalistycznych kapłanów unickich narzędzi mordowania późniejszych ofiar OUN-UPA. Ofiarami tej ludobójczej formacji byli katolicy rzymscy, grekokatolicy, Polacy, Rusini, Ukraińcy i inni. Dzisiaj jedną z tez Kłamstwa Ukraińskiego jest nie tylko przyporządkowywanie wszystkich Rusinów w poczet Ukraińców (w myśl reskryptu cesarza Karola, który nakazywał czynić to przymusowo), ale też przedstawianie grekokatolicyzmu, jako wyznania „stricte ukraińskiego” od zarania. Historia pokazuje, że charakter kościoła narodowego cerkiew grekokatolicka nabrała relatywnie niedawno, wcześniej wykluczając z tej wspólnoty nieprawomyślnych wiernych. Apogeum działalności cerkwi grekokatolickiej w służbie nacjonalizmu ukraińskiego nastąpiło w tragicznych latach II wojny światowej. Jerzy Brzęczyszczykiewicz

Jeśli jakiś fakt tutaj podany jest nieprawdziwy, proszę o wskazanie go. Uprasza się też o nieużywanie argumentów o stronniczym doborze źródeł czy też nienawiści rasowej, narodowościowej czy religijnej autora do kogokolwiek bez podania przykładów. Uprasza się serdecznie osoby o sympatiach prokomunistycznych i pronazistowskich (w tym pro banderowskich) o nieokazywanie tutaj swoich poglądów w celu zachowania powagi dyskusji. Prosi się również o niepodawanie, jako ewentualnych źródeł ukraińskiej wikipedii oraz „Historii Ukrainy-Rusi” p. M. Hruszewskiego dla utrzymania powagi dyskusji.

Więcej o Kłamstwie Ukraińskim tutaj: http://www.kresy.pl/kresopedia,historia,rzeczpospolita?zobacz/o-klamstwie-ukrainskim-i-sytuacji-na-rusi-mowi-sam-rusin

Za http://www.kresy.pl

Legenda Lecha Kaczynskiego - widziane z USA Tworzenie legendy Lecha Kaczynskiego, jako zarliwego patrioty jest nieporozumieniem i przeczy faktom. Uwazam ze uwolnienie sie od tej legendy powinno wyjsc na dobre srodowisku patriotyczno-niepodleglosciowemu. Tworzenie legendy Lecha Kaczynskiego, tragicznie zamordowanego prezydenta RP na terenie Rosji, w okolicach Katynia wraz z 95 czlonkami delegacji, jako zarliwego patrioty jest nieporozumieniem. Postaram sie to udowodnic na podstawe faktow, a nie zadnych pomowien czy tez plotek. Przejdzmy moze do podstaw utworzenia III RP, ktora poza zmiana nazwy, nie byla niczym innym, jak kontynuacja PRL, poza zmianami kosmetycznymi, majacymi zamaskowac pozory. Rozmowy przy okraglym stole, rozpoczete wiosna 1989 roku, w ktorych Lech Kaczynski byl jednym z najblizszych doradcow Lecha Walesy, szybko przeniosly sie do Magdalenki, by tam w ciszy O ile przy okraglym stole znalezli sie figuranci majacy przyslonic swoim autorytetem prawdziwy przekret, tak przy rozmowach w Magdalence zebralo sie towarzystwo starannie dobrane przez gen. Kiszczaka, by bez zadnych przeszkod dokonac jednego z najwiekszych oszustw w historii Polski. Jak wiemy, jedna z osob, ktore swiadomie sygnowalo ten szwindel, skutkujacy po dzis dzien, byl Lech Kaczynski. Nic nie wiadomo by tworcy”legendy” wspominali o sprzeciwie Lecha Kaczynskiego wobec tego wielkiego oszustwa Pollakow. Warto wspomniec, ze zaraz po wyborach 4 czerwca 1989 roku, mecenas Wladyslaw Sila-Nowicki mowil wprost ze okragly stol jest wielkim oszustwem, a nie byl on uczestnikiem umow magdalenkowych. Mecenas Sila-Nowicki wkrotce zmarl. W stosunku do Lecha Kaczynskiego byl on Prawdziwym Autorytetem otwarcie broniacym ludzi przed komunistami. Od uczestnika rozmow magdalenkowych Lecha Kaczynskiego nie dowiedzielismy sie nic na temat tego przekretu stulecia. Jako prezydent wybrany w 2005 roku nie zrobil nic, by rozbic uklad okraglego stolu, malo tego, zrobil wszystko by ten patologiczny uklad zakonserwowac? Przypominam z mojej poprzedniej notki, jak swiadomie i cynicznie zablokowal lustracje i dekomunizacje, jak rowniez pozwolil dawnemu WSI na nabranie oddechu i przejscia do kontrataku. A wtedy mial za soba prawie caly sejm z wyjatkiem klubu SLD liczacego 44 poslow i jednego czlonka PO, Bronislawa Komorowskiego. Wiec byla wola polityczna przedstawicieli narodu do przeprowadzenia lustracji i dekomunizacji wraz z likwidacja WSI, calkowicie zaleznej od Moskwy. Kto mi nie wierzy, to odsylam do znakomitej ksiazki pana Slawomira Cenckiewicza bogato udokumentowanej o wywiadzie wojskowym PRL. Chcialabym tutaj wspomniec o sprawie lobbysty scisle zwiazanego z WSI Marka Dochnala ktorego jednak przetrzymywano w areszcie bez postawienia mu konkretnych zarzutow przez prawie pol roku, co bylo niezgodne z prawem. Tutaj przeydent Kaczynski nie stanal w obronie lamanego prawa, natomiast w sprawie lustracji postanowil sie trzymac jak najscislej litery prawa, oczekujac na wyrok Trybunalu Konstytucyjnego. Wiedzial dokladnie, jaki bedzie wyrok sedziow trybunalu w sprawie lustracji, wiec byl spokojny o wynik, czyli ze lustracja bedzie zablokowana. Mozna smialo stwierdzic, Lech Kaczynski pomimo partiotycznych deklaracji okazal sie czlowiekiem ktorego interesuje zachowanie ukladu okraglego stolu, by rzadzili nami dalej agenci WSI. Czyli zebysmy dalej tkwili w PRL. Kolejny mit tworzonej od niedawna legendy Lecha Kaczynskiego jest mit zagorzalego obroncy niepodleglosci Polski. Przecza jednak temu fakty, ktorych niestety nie da sie zaslonic. Sztandarowym przykladem jest tutaj podpisanie traktatu lizbonskiego, bedacym w praktyce rezygnacja z niepodleglosci. Warto tutaj wspomniec prezydenta Waclawa Klausa, ktory bardzo liczyl na postawe Lecha Kaczynskiego w obronie niepodleglosci Polski. W koncu, gdy zostal wystrychniety na dudka przez naszego ptzywodce, osamotniony, pod ogromna presja Brukselli, podpisal rezygnacje z nieodleglosci Czech. W USA w tym czasie mowiono, ze gdyby Polska sprzeciwiala sie podpisaniu tego traktatu, to pozostale kraje postkomunistyczne przyjete wtedy do Unii, rowniez nie podpisalyby zgody na rezygnacje z niepodleglosci. Mowienie o tym ze przeydent Lech Kaczynski nie przewidywal az tak dalekosieznych skutkow traktatu lizbonskiego, stawia go raczej, jako malo wartosciowego polityka, zaleznego od ukladow, ktore sobie cenil wyzej niz niepodleglosc. W tym przekonaniu utwierdza mnie w liscie otwartym do prezesa PiS Jaroslawa Kaczynskiego, Zbigniew Ziobro, ktory byl blisko spraw zwiazanych z traktatem lizbonskim. Od czasu podpisania Traktatu Lizbonskiego Lech Kaczynski byl postrzegany przez elity niepodleglosciowe pozostalych krajow postkomunistycznych, jako czlowiek biurokracji brukelskiej, do ktorego nie mozna miec zadnego zaufania. W utworzonym w ten sposob wizerunku nie pomogla nawet wyprawa do Gruzji. Dlatego tez Putin mogl sobie pozwolic na danie nauczki Polakom w Smolensku. Warto tutaj wspomniec o kontynuowaniu przez Lecha Kaczynskiego i rzadu PiS rozpoczetej przez jego poprzednika komunisty Kwasniewskiego, wysylania do Afganistanu kosztownego kontyngentu wojskowego, ktory jak sie okazuje, jest tam zbedny. Pomimo ze Polacy placa podatki na wojsko, nie moga sie dowiedziec, jaki jest cel misji afganskiej, oraz jakie z tej misji Polska ma profity. Katastrofa smolenska obnazyla mit korzysci, jakie ma Polska po wstapieniu do NATO, gdyz brutalna rzeczywistosc po katastrofie, pokazala nam ze tak naprawde nalezymy wciaz do rosyjskiej strefy wplywow. Jedynym logicznym wytlumaczeniem za tym by Polska realizowala misje afganska, znalazlam w znakomitej ksiazce Cenckiewicza o wywiadzie wojskowym w PRL. Jest tam pare zdan mowiacych o tym, jak stalinowska Informacja Wojskowa poprzedniczka WSI, a w szczegolnosci jej kierownictwo, bylo opanowane przez komunistow zydowskiego pochodzenia, i ze w niej stanowiska byly dziedziczone. Nalezy bardzo zalowac, ze autor nie ujawnil wszystkich nazwisk tych oficerow polskich zydowskiego pochodzenia naslanych nam przez Stalina. Wiemy ze celowo zmieniano im nazwiska z zydowskich na polskie. Skoro WSI zachowalo sobie autonomie we wszystkich sprawach po okraglym stole i pozostalo nietkniete az do czasow Antoniego Macierewicza, ktory sie okazal dla ich groznym, ale krotkim epizodem, to nie moze dziwiwc stanowisko Polski w sprawie udzialu wojska polskiego w Afganistanie. Jak napisalam w poprzednich dwoch notkach, nie zalatwienie sprawy lustracji i WSI, przyczynilo sie do katastrofy smolenskiej? Odnosze wrazenie, patrzac z perspektywy amerykanskiej, ze zarowno Lech Kaczynski jak i jego brat Jaroslaw, znakomicie potrafili i nadal Jaroslaw potrafi rozgrywac intrygi w swojej wlasnej partii na swoja korzysc. Natomiast na plaszczyznie spraw panstwowych, potrafi tyle samo, co Donald Tusk, czy inni okraglostolowi politycy. Nie zmieni tego wrazenia nawet dobre rozegranie sporu miesnego z Rosja za rzadow braci Kaczynskich. Dla mnie pozostana oni, jako ludzie ukladu okraglego stolu, jako jedni z beneficjentow, pilnujacy zazdrosnie, by nikt ich nie zastapil w reprezentowaniu elektoratu patriotyczno-niepodleglosciowego. O wizerunek PIS-u Kaczynskiego, jako jedynego reprezentanta tych srodowisk dbaja rowniez pozostali uczestnicy okraglego stolu. W mediach glownego nurtu slyszymy, widzimy i czytamy o wscieklych atakach na PIS i Jaroslawa Kaczynskiego, Antoniego Macierewicza, natomiast nigdy nie mozemy uslyszec o pozostalych partiach i duzo mniejszych ugrupowaniach niepodleglosciowych sprzeciwiajacych sie rozwiazaniom okraglostolowym i magdalenkowym. Efekt podobnego postepowania moglam zaobserwowac w walce o nominacje partii republikanskiej na prezydenta USA. Przed pierwszym glosowaniem w Iowa mowilo sie czesto o Ronie Paulu, jako czarnym koniu tych wyborow. Kiedy bylo widac wyraznie ze na godzine przed zamknieciem lokali Paul prowadzi 2% nad pozostalymi rywalami, nagle stal sie cud – Paul przegral w ciagu godziny roznica 1 i 2% z Romeyem i Gingrichem? Bylam ciekawa jak to bedzie komentowane nastepnego dnia. Okazalo sie ze mowiono tylko o Romey, Gingrich, i Santorum natomiast o Paulu prawie nie wspomniano ani slowem. Taka taktyke w stosunku do Paula przyjely media glownego nurtu w nastepnych dniach, starajac sie calkowicie zamilczec Paula. Niestety taktyka ta okazala sie bardzo skuteczna.

Identyczna polityke stosuja media glownego nurtu w Posce, calkowicie przemilczajac inne formacje polityczne, reprezentujace poglady patriotyczno-niepodleglosciowe. I w tym nalezy upatrywac glowne zrodlo „skutecznosci”polityki na prawicy Jaroslawa Kaczynskiego i jego partii.

Operacja "WISŁA" śp. Prof. Edward Prus( Inf0nurt2:   jak  żył to był zakazany nawet w mediach o. Rydzyka..) Pionierska praca prof. Edwarda Prusa Operacja "Wisła" - Fakty - Fikcje - Refleksje usuwa jeszcze jedną białą plamę w historii Polski. Autor bardzo rzetelnie udokumentował przyczyny, przebieg oraz efekty przeprowadzonej operacji "Wisła". Na skutek obłąkańczej polityki nacjonalistów ukraińskich na kresach wschodnich Rzeczpospolitej zamordowanych zostało w okrutny sposób ponad pół miliona Polaków. Ale książka, którą Wydawnictwo "Nortom" oddaje Czytelnikom dotyczy nie tylko tragedii narodu polskiego. Zanim nacjonaliści i faszyści ukraińscy z UPA przystąpili do masowych mordów na Polakach, wcześniej wymordowali tysiące Żydów. W wyniku dokonanego ludobójstwa na tak dużą skalę, przeprowadzono operację "Wisła", która powstrzymała dalsze zbrodnie. Ponieważ przez kilkadziesiąt lat nie pisano ani nie mówiono o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich - wykorzystując niewiedzę zagranicy i młodego pokolenia Polaków, niektórzy Ukraińcy usiłują zakłamać historię ostatniej wojny. Niestety w tym kłamliwym dziele pomagają im niektórzy Polacy. Jest to tym smutniejsze, że żaden zbrodniarz ukraiński nie został dotychczas ukarany za zbrodnie ludobójstwa, poprzedzone niekiedy niewyobrażalnymi torturami, nie do pojęcia w cywilizowanym świecie. W pracy udokumentowano genezę operacji "Wisła", podkreślając i przypominając, że była wymuszona zbrodniczą działalnością band UPA wcześniej na Wołyniu i Podolu i stanowiła wówczas jedyny skuteczny środek zapobiegający dalszemu ludobójstwu w południowo-wschodniej Polsce. Zastanawiający jest fakt, że mimo istnienia wielu ośrodków historycznych na wyższych uczelniach, w Polskiej Akademii Nauk i w różnego rodzaju instytutach naukowych - w żadnej z tych placówek nie podjęto dotychczas badań nad zagadnieniem tak istotnym dla historii Polski.

Fragmenty książki OPERACJA "WISŁA"

l. ZE ŚREDNIOWIECZA W XX WIEK (...) W styczniu 1946 roku Oddział Operacyjny Sztabu Generalnego WP opracował dokument pt. "Rozważania o walce z bandytyzmem". We wstępie autorzy elaboratu wskazywali, iż powiązania UPA z ludnością ukraińską są główną przyczyną trwałości oraz dobrej konspiracji jej sotni i kureni. W tej sytuacji jedyną alternatywą zupełnego pozbycia się UPA z Polski jest pozbawienie jej bazy oparcia. W taki sposób rodziła się strona techniczno-skutkowa operacji noszącej kryptonim "Wisła", którą po wielu wahaniach (i zahamowaniach) zaczęto realizować stanowczo po przypadkowej śmierci gen. broni Karola Świerczewskiego. Piszą autorzy "Drogi donikąd": "Przewlekłe, uciążliwe, a stosunkowo mało efektywne walki prowadzone przez UPA w latach 1945-1946 nie przyniosły rozstrzygnięcia. Rozbijane po kilkakroć sotnie odradzały się ponownie, znajdując pomoc i opiekę we wsiach u mieszkańców należących do OUN. Terrorystyczne grupy banderowskie, zgodnie z dyrektywą Krajowego Prowodu OUN, unikały otwartych starć z oddziałami wojska; z reguły przeprowadzały działania zaczepne z zasadzek. W takiej właśnie zasadzce zorganizowanej przez sotnie "Hrynia" i "Stacha" w rejonie Jabłonek, na drodze z Baligrodu do Cisny, poległ 28 marca 1947 r. gen. broni Karol Świerczewski... Śmierć gen. Świerczewskiego wstrząsnęła polską opinią publiczną". Ta właśnie śmierć stała się bezpośrednim impulsem (a nie pretekstem, jak to dziś głoszą Ukrainerzy) do podjęcia trudnej i bolesnej decyzji - przesiedlenia ludności ukraińskiej i łemkowskiej na zachodnie oraz północne obszary Polski. Istniało przekonanie, że tylko przez zlikwidowanie bazy społecznej można było przyspieszyć likwidację UPA. "nie żałuje się róż, gdy płoną lasy" wołał Marian Kałuski z dalekiej Australii. Jacek E. Wilczur zaś, w szkicu "Akcja 'Wisła' - hańba czy ocalenie?" ("Słowo-Dziennik Katolicki" 28 VI 1993), dodaje: ,,Akcja "Wisła" została zaplanowana i zrealizowana nie w interesie komunistów polskich - grupy bardzo nielicznej w Polsce - lecz w interesie narodu i państwa polskiego. Bezwzględna większość kadry wyższych dowódców realizującej akcję "Wista" stanowili nie komuniści, ale przedwojenni oficerowie zawodowi służący w Wojsku Polskim nie ideologii komunizmu, lecz narodowi i państwu polskiemu, żołnierze, którzy gwiazdki oficerskie otrzymali przed wrześniem 1939 r. i w czasie polskiej wojny obronnej". Rząd RP 24 kwietnia 1947 roku podjął w omawianej sprawie uchwałę, która głosiła: ,,... W związku z koniecznością dalszej normalizacji stosunków w Polsce dojrzała całkowicie sprawa zlikwidowania działalności band UPA Celem wykonania tego zadania Prezydium Rady Ministrów uchwala:

I. Minister obrony narodowej w porozumieniu z ministrem bezpieczeństwa publicznego wydzieli odpowiednią liczbę jednostek wojskowych w celu przeprowadzenia akcji oczyszczenia zagrożonego terenu i likwidacji band UPA.

II. Minister obrony narodowej w porozumieniu z ministrem bezpieczeństwa publicznego mianuje dowódcę, który obejmie kierownictwo całej akcji i jako Pełnomocnik Rządu władny będzie wydawać zarządzenia związane z oczyszczeniem terenu.

III. Państwowy Urząd Repatriacyjny przeprowadzi akcję przesiedleńczą ludności ukraińskiej i ludności zamieszkałej na terenach, gdzie działalność band UPA może zagrażać ich życiu i mieniu.

IV. Minister administracji publicznej wyda zarządzenia władzom administracyjnym I i II instancji, aby ściśle współdziałały w tej akcji w myśl wskazówek Pełnomocnika Rządu.

V. Minister komunikacji wydzieli niezbędną liczbę wagonów i parowozów do przesiedlenia ludności na Ziemie Odzyskane według planu Pełnomocnika Rządu.

VI. Minister poczt i telegrafów wyda zarządzenie podwładnym organom w rejonie objętym akcją poczynienia wszelkich ułatwień w zapewnieniu łączności w myśl wskazówek Pełnomocnika Rządu.

VII. Minister skarbu otworzy kredyt na pokrycie kosztów akcji w wysokości do 65 000 000 - w tym 35 000 000 - na miesiąc maj..."

W taki sposób drogą militarną i administracyjną likwidowano agresora, który najechał nasz kraj w 1944 roku i miał zamiar tu pozostać. ,,Gdyby nie było akcji "Wisła", to UPA działałaby w Krainie Kierzońskiej jeszcze dziesięć lat" - czytamy w 16 tomie "Litopysu UPA". Ponura perspektywa, która przyznaje rację operacji o kryptonimie "Wisła". Dziesięć lat terroru i zbrodni oraz możliwość oderwania od RP jej prowincji południowo-wschodnich! Jaki rząd, jakie państwo chciałoby ten stan rzeczy tolerować?! Wszystko to sprawiła rozbójnicza działalność UPA! Gdyby jej nie było, nie byłoby nigdy operacji "Wisła" - i to należy sobie uświadomić raz na zawsze i zaprzestać kłamstw na ten temat! Cytowany już Jacek E. Wilczur pisze: ,,Akcja 'Wisła' oznaczała koniec działań wojennych na dużą skalę, jednakże walki poszczególnych grup z Wojskiem Polskim... trwały do 3 września 1949 r., kiedy to oddziały nacjonalistów ukraińskich na rozkaz dowództwa zostały rozwiązane. Nie stało się to w wyniku dobrej woli dowództwa UPA, ale z powodu strat, jakie te oddziały poniosły do końca 1946 r., a zwłaszcza w 1948 r...." I dalej: ,,Akcja polityczno-militarna "Wisła" pociągnęła za sobą z pewnością ogromną krzywdę cywilnej ludności ukraińskiej i łemkowskiej, krzywdę w sumie bardzo trudną, o ile w ogóle możliwą do naprawienia. Z tym, że winnymi tej krzywdy byli nie Polacy ani ówczesne władze polskie, ani Wojsko Polskie. Rzeczywistymi sprawcami akcji "Wisła" byli: kierownictwo Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów oraz dowódcy jej ramienia zbrojnego - UPA. Oni to, chcąc oderwać od polskiego obszaru państwowego dużą część terytorium, przez stosowanie barbarzyńskich, nieludzkich metod prowadzenia walk oraz dokonywanie zbrodni ludobójstwa, sprowokowali tę akcję". Tu i w tym miejscu należy podkreślać rebeliancki charakter UPA. Formację tę tworzyli obywatele RP i działała ona wyłącznie na obszarze II i III Rzeczypospolitej. Tym samym sprawa UPA, to kwestia wewnętrzna Państwa Polskiego i tak należy ją widzieć. Nie wyrzekli się tego obywatelstwa upowcy, ani żołnierze SS "Galizien", gdy powstał projekt przekazania ich przez zachodnich aliantów władzom ZSRR. Nie zostali wydani - tylko, dlatego, iż byli obywatelami Najjaśniejszej Rzeczypospolitej! Walka z antypaństwową rebelią rozpoczęła się dwutorowo: zbrojnie i sposobem cywilnym, przez przesiedlenie. Przesiedlenie to odbywało się na ogół spokojnie, ale nie wszędzie i nie zawsze. "Ludność ukraińska różnie reagowała na przesiedlenie - pisze Genowefa Łukasiewicz w swoim znakomitym szkicu o operacji "Wisła" ("Dzieje Najnowsze" nr 4 (1974).

- Byli tacy, którzy z ulgą opuszczali tereny ustawicznych walk, u innych przywiązanie do własnego gospodarstwa było silniejsze niż strach, niektórzy wreszcie chcieli pozostać ze względu na kontakt z UPA". Autorka dostrzega, że nie cała ludność ukraińska współpracowała z UPA. Zwraca na to uwagę także ulotka kolportowana w czasie trwania operacji: "Ludność ukraińska nie zawsze dobrowolnie, często pod terrorem współpracowała z bandami. W ten sposób wsie ukraińskie stały się naturalnymi bazami dla szerzących mord i pożogę bandytów. Taki stan dłużej trwać nie może... Ci, którzy nie podporządkują się temu zarządzeniu i zostaną w okolicach objętych akcją przesiedleńczą, będą traktowani jak bandy UPA". Bo też trudno było czasami odróżnić upowca od zwykłego chłopa. Zwracał na to uwagę "Poradnik terenowy żołnierza": "Bandyta nie różni się na ogół niczym od każdego spotkanego człowieka... Jeśli znajdziesz się w czasie działań w miejscowości zamieszkałej, nie przyjmuj poczęstunków, nie wdawaj się w rozmowy... bandyci mogą znajdować się wszędzie... Sprawdź dokładnie każde miejsce, które może nasuwać podejrzenie". Dlatego tak ciężka była walka z UPA i współdziałającą z nią cywilną siatką OUN.  Podkreśla to znów "Meldunek bojowy nr 0019 z 18 maja 1947 roku: "Praca nad wyłanianiem ludności współpracującej z bandą UPA jest bardzo ciężka i wymaga dłuższego czasu. Są częste wypadki, że po zakończeniu akcji przesiedleńczej we wsi trzeba na nowo wracać, aby dodatkowo wysiedlić rodziny, na które w międzyczasie otrzymano materiał zupełnie nowy, obciążający. Otrzymane wykazy... rodzin zakwalifikowanych do przesiedlenia w wielu wypadkach są bezpodstawne i niezgodne z rzeczywistością, sporządzone bez głębszego rozpracowania. Skutek jest ten, że trzeba zbierać materiał zupełnie nowy i wysiedlać rodziny, których na wykazach w ogóle nie było". Dochodziły do tego jeszcze "psychologiczne" prowokacje antypolskie. "We wsi Berezka Ukraińska - głosi "Meldunek za dzień 20. V. 1947 roku" 11 pp - usypali dwie mogiły, z których jedna symbolizowała prześladowanie Ukraińców, (czyli zwalczanie banderowskiego terroryzmu - E. P.), druga Polskę złożoną do grobu... W mieszkaniach i miejscach publicznych są... kopce z zakopanymi kajdanami i godłem Państwa Polskiego (symbol wyzwolenia się z polskich kajdan)". "Na ogół cała ludność na terytorium działań UPA... solidaryzowała się z działaniami UPA i w ogóle z podziemiem zbrojnym i popierała je. Takich, którzy aktywnie pomagali, było na pewno dobrych kilka tysięcy". Zdanie to napisał Jewhen Sztendera, dowódca odcinka taktycznego "Danyłiw" i umieścił w monachijskiej "Suczasnosti" (nr 1-2, lato 1985. Zeszyt w języku polskim). W skład redakcji jego wchodził m.in. Piotr Naimski, nazwisko zbieżne z b. szefem polskiego UOP-u. Jeżeli nie jest to jakaś lekkoduszność, to na pewno skandal, albo coś jeszcze gorszego! Projekt organizacji Grupy Operacyjnej (GO) ,,Wista" (z 16 IV 1947) przewidywał: "W I fazie skoncentrować gros sił i środków na całkowitą ewakuację rejonu Sanoka, obramowując tę akcję równoczesną ewakuacją rejonów przyległych od zachodu i północy; W drugiej fazie zaproponować ewakuację rejonu Przemyśl - Lubaczów i rejonu zawartego między Wisłokiem a Nowym Sączem". Operację miało przeprowadzić pięć dywizji piechoty (3, 6,7,8 i 9) każda w składzie trzech pułków piechoty, 12 pułk piechoty, jedna dywizja KBW (trzy brygady) oraz pułk saperów i pułk samochodowy. Cały obszar działania został podzielony na cztery obszary operacyjne: "S" (Sanok), "R" (Rzeszów), "L" (Lublin), i "G" (Gorlice). Przewidywano wysiedlenie z tego obszaru 90 tys. osób, jednak w trakcie realizacji operacji okazało się, że trzeba wysiedlić 50 tysięcy więcej. Zarządzenie Państwowej Komisji Bezpieczeństwa z 17 kwietnia 1947 roku brzmiało: ,,Ewakuacją będą objęte odcienie narodowości ukraińskiej, jak również te mieszane rodziny polsko-ukraińskie, które współpracowały z UPA". Władze uznały, że jest to niezbędne, dlatego w ulotce "Do miejscowej ludności", przekonywały: ,,Ludność ukraińska musi zrozumieć, że przesiedlenie jest skutkiem działania band UPA. Jest to zarządzenie dotkliwe, ale konieczne, które zapewni przesiedlonej ludności spokojne życie na nowych osadach przygotowanych przez rząd na innych terenach Rzeczypospolitej".   "Ludność miejscowa przesiedlona na Ziemie Odzyskane - czytamy znów w "wytycznych" dla żołnierzy prowadzących prace uświadamiające wśród ludności - będzie szczęśliwsza niż dotąd była i poprowadzi tam normalne życie i będzie oddychać pełną swobodą i wolnością". Może nie wszystko spełniło się z tych obietnic "swobody i wolności" (nie miał jej także naród polski), ale na pewno dla Łemków operacja "Wisła" stanowiła wielki awans cywilizacyjny! Przesiedleń dokonywał Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR) a wojsko przesiedleńców ochraniało. PUR był odpowiedzialny za transport, wyżywienie i opiekę sanitarną. Tak troszczyli się Polacy. Polacy, choć tyle wycierpieli od banderowców, potrafili wówczas oddzielać "ziarno od plewy", prawdę od fałszu i nie żądali zbiorowej odpowiedzialności za winy upowskich kamratów, w ogóle byli pobłażliwi. "Ludność polska zżyła się z Ukraińcami - czytamy w meldunku nr 14 za okres 27 IV - 10 V 1947 r. - Pozostawiona na miejscu prosi o zwolnienie od ewakuacji mieszańców i Ukraińców, o których wiadomo, że pracowali z bandami, a często byli nawet w bandach. Ludność polska w wielu wypadkach żegna z płaczem i szlochem odjeżdżające rodziny ukraińskie i mieszane". Przesiedleń, powtórzmy, dokonywał PUR i do niego należała troska o przesiedleńców. Troska ta wyrażała się przykładowo na jedną osobę: "Na punkcie Olszanica: l kg chleba (ostatni transport z 3 maja otrzymał po 2 kg), pół śledzia, 1/8 puszki konserwy... Na pozostałych punktach przesiedleni otrzymują w chwili załadowania do pociągu po 2 kg chleba oraz kilkadziesiąt gramów śledzia lub konserwy. Przed załadowaniem do transportu przesiedleni żywią się we własnym zakresie. Zależnie od zaradności komendanta wyżywienie to jest lepiej lub gorzej zorganizowane (np. na punkcie Kulaszne indywidualny wypiek chleba, a na punkcie Olszanica zbiorowe gotowanie zupy". (Sprawozdanie z akcji inspekcyjnej punktów załadowania w czasie od 28 IV do 3 V 1947). Nie było gwałtów ze strony polskiej, a jak należało traktować przesiedleńców, pouczał "Rozkaz nr 007" (z 11 V 1947) dowódcy GO "Wisła": ,, Jeszcze raz pouczyć wszystkich podwładnych oficerów, podoficerów i szeregowców, że przesiedlani są obywatelami polskimi i muszą być należycie traktowani i muszą oni mieć możność zabrania ze sobą wszystkiego, co im jest potrzebne... traktowanie musi być jak najbardziej ludzkie i życzliwe... kolumna bez żywności i furażu odejść nie może. Po raz ostatni ostrzegam dowódców pułków i oficerów polityczno-wychowawczych przed bezmyślnym, pośpiesznym wysiedlaniem (bez wyboru i uzasadnienia - aby prędzej i jak najszybciej wysiedlić!) - w razie powtórzenia się takich faktów wyciągnę konsekwencje". Przesiedleńców kierowano do stacji kolejowej w Lublinie i innych większych miast, stąd transportami wysyłano do Szczecinka i Olsztyna, skąd poszczególne transporty wysyłano do miast powiatowych a następnie do poszczególnych wsi. Ze stacji w Szczecinku wysyłano przesiedleńców do woj. szczecińskiego oraz gdańskiego, zaś ze stacji w Olsztynie na teren woj. olsztyńskiego. W maju 1947 roku ustanowiono jeszcze dwa dodatkowe punkty rozdzielcze w Poznaniu i we Wrocławiu. Wszystko odbywało się w miarę sprawnie a zachowanie żołnierzy pilnujących "akcji" nie budziło zastrzeżeń. Podnosił to "Meldunek nr 14 za okres 27 IV - 10 V 47": "Biorąc pod uwagę charakter dotychczasowej akcji (wysiedleńczej), gdzie na każdym kroku żołnierz ma ogromne możliwości robienia nadużyć czy popełniania grabieży, należy stwierdzić, że ilość wykroczeń tego rodzaju jest stosunkowo niewielka". Mówi się, więc o "wykroczeniu", które wykryte podlegało karze. Te słowa zadają kłam E. Misile, B. Osadczukowi i im podobnym, że jakoby wojsko polskie w sposób legalny dopuszczało się "barbarzyńskich ekscesów" a nawet zbrodni. Wiemy, do czego to zmierza. Te kłamstwa mają splugawić honor polskiego żołnierza i pohańbić polski mundur. Jeżeli ktoś myśli inaczej, to jest albo płatnym agentem ukraińskich nacjonalistów, albo człowiekiem zupełnie pozbawionym wyobraźni politycznej - lub wręcz głupcem! Czas najwyższy położyć temu kres! Dowódca GO "Wisła" gen. Stefan Mossor, dnia 30 września 1947 roku pisał do kancelarii cywilnej prezydenta RP, że "mimo zrozumiałego niechętnego nastawienia do wysiedlonej ludności, która współpracowała ściśle z bandami UPA, wojsko zachowywało się poprawnie" a ,,ludność widząc, że wojsko bierze udział w akcji wysiedleńczej - czytamy znów w sprawozdaniu z przebiegu akcji (26 IV - 9 V 1947) obchodzi się z nią łagodnie i humanitarnie, że spieszy jej z jak najwydatniejszą pomocą, zmieniła swój wrogi stosunek do wojska... na stacjach załadowczych ludność wysiedlona dziękowała wojsku za okazaną jej pomoc i dobre traktowanie". Wdzięczność przesiedleńców okazana wojsku była jeszcze większa, gdy znaleźli się oni na miejscu swojego przeznaczenia. W zamian za bieszczadzkie gliniano-drewniane chałupy ludność ukraińsko-ruska otrzymywała solidne poniemieckie domy oraz gospodarstwa rolne wielohektarowe, a wreszcie bezzwrotną pożyczkę pieniężną na zagospodarowanie się. Spotkali się oni z życzliwością władz. W woj. olsztyńskim zobowiązywała do tego instrukcja wojewody z 30 kwietnia 1947 roku doręczona wszystkim starostom. "Do przybyłych wysiedleńców - czytamy w niej - władze powiatowe winny odnosić się życzliwe. Wskazanym jest, by władze powiatowe przy udziale przedstawicieli partii politycznych i organizacji społecznych przyjęły każdy transport zapoznając przesiedleńców z warunkami miejscowymi podając cel ich przybycia". Celem tym miało być spokojne i lepsze życie. Ta perspektywa, jak też pragnienie zażycia spokoju, przeważyły i spowodowały, iż coraz więcej ludzi opuszczało swoje nędzne chatki i mało urodzajne pola. Spowodowały to także listy otrzymywane od tych przesiedleńców, którzy już się zagospodarowali na nowym miejscu. Listy te były pełne zachęty a opisane nowe domy i w ogóle gospodarstwa, olśniewały bieszczadzkich nędzarzy, którzy teraz dopiero nabierali prawdziwej chęci do wyjazdu. Tymczasem na tych chętnych czyhała banderowska śmierć. UPA napadała na transporty ludności, mordowała członków komisji przesiedleńczej i ochraniających transporty żołnierzy. Przesiedleńcy, gdy tylko opuścili swoje sadyby, mogli prawie natychmiast ujrzeć je w płomieniach. Zaraz, bowiem po ich odejściu wpadali do opuszczonych wsi upowcy i wszystko puszczali z dymem. Tak było wszędzie, we wszystkich powiatach, które objęła swoim zasięgiem operacja "Wisła": Lesko, Sanok, Przemyśl, Krosno, Jasło, Gorlice, Jarosław, Nowy Sącz, Nowy Targ, Hrubieszów i Tomaszów Lubelski. Od 4 maja 1947 roku systematycznie zaczynały napływać na Ziemie Zachodnie i Północne transporty z przesiedleńcami. Poszczególne rodziny wiejskie, które miały inwentarz żywy otrzymały gospodarstwa 10-20 ha. Część przesiedleńców kierowano do Państwowych Nieruchomości Ziemskich, zaś specjalistów i robotników rolnych, leśnych, drogowych, tartacznych, cegielnianych itp. do prac w odpowiednich zawodach. Badacz tej kwestii A. Kwilecki w książce pt. Łemkowie. Zagadnienie migracji i asymilacji (Warszawa 1974) pisze: ,,Stopniowe przyzwyczajanie się do zmienionego środowiska społecznego i do nowego otoczenia ludzkiego, wchodzenie w nowe układy międzyludzkie i dostosowanie się do nich, czynienie ustępstw na rzecz zgody społecznej dla wyrobienia sobie pozycji społecznej". Nie było to łatwe; niełatwo też było przesiedleńcom nauczyć się nowoczesnego gospodarowania. Oto wypowiedź polskiego osadnika zawarta w książce innego badacza K. Pudły (Łemkowie. Proces wrastania w środowisko Dolnego Śląska 1947-1985, Wrocław 1987): "Można było umrzeć ze śmiechu, jak zwozili oni zboże i ziemniaki... Ich żniwa i omłoty to tak wyglądały, że kina nie trzeba było, by się nadziwić i naśmiać". Ale przesiedleńcy szybko się uczyli i wielu z nich wkrótce stało się gospodarzami godnymi podziwu. Pierwotna wersja planu operacyjnego ,,Wisła" wymagała wielu poprawek, 10 czerwca 1947 roku odbyła się w Belwederze konferencja z udziałem przedstawicieli Ministerstwa Ziem Odzyskanych, Zdrowia, Aprowizacji, Odbudowy oraz Administracji Publicznej, a także Zarządu Centralnego Państwowego Urzędu Repatriacyjnego. Już z tego widać, że władze do sprawy przesiedlenia podeszły nadzwyczaj poważnie. Z pomocą przesiedleńcom pospieszyły różne organizacje polskie, w tym Polski Czerwony Krzyż i Związek Samopomocy Chłopskiej, który tworzył specjalne brygady remontowe. Państwo znów zorganizowało żywnościowe przydziały kartkowe oraz przydzieliło dodatkowe fundusze jako doraźną pomoc na zagospodarowanie się. W czasie przewidzianym na działanie GO ,,Wisła" zdołano przesiedlić 123 500 osób, a należało przemieścić jeszcze kilkanaście tysięcy. Ogółem w czasie realizacji operacji "Wisła" (od 29 kwietnia do 12 sierpnia 1947) przesiedlono na północne i zachodnie tereny Polski 95 846 osób narodowości ukraińskiej z woj. rzeszowskiego i 44 728 osób z woj. lubelskiego, razem - 140 574 osoby. Przesiedlenie dotknęło także Łemków, których tak jeszcze niedawno wielu Polaków ratowało przed wywózką do ZSRR. Była w tym także częściowa wina samych Łemków. "Spojrzenie na problem łemkowski z dystansu może sugerować - zauważa A. Bata - że popełniono szereg błędów podczas akcji repatriacyjnej (oraz w czasie operacji "Wisła" - E. P.). Pamiętać należy jednak, iż sytuacja była ogromnie skomplikowana. W obliczu bandyckich napadów UPA, wrogiej działalności propagandowej i prób wciągnięcia Łemków w szeregi nacjonalistów, a także wobec istnienia upowskiej sotni łemkowskiej (podkr. - E. P.), podejmowano decyzje obliczone na szybkie doprowadzenie do wygaśnięcia walk. Trudno było ustalić z całą pewnością, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Gdyby nie działalność UPA, sprawa łemkowska byłaby na pewno rozważona w spokoju, bez zbytniego pośpiechu i bez pochopnych kroków". Łemkowie się bronili, po raz drugi odwołali się do władz polskich a także zaalarmowali swoich ziomków za granicą. Amerykańska Liga Rusinów i Karpato-Rusinów wręczyła w tej sprawie memorandum Józefowi Winiewiczowi - ambasadorowi polskiemu w USA. Nie dało to niczego. O ważnych sprawach dowiadujemy się o przesiedleniach z kart "Drogi donikąd": "Na podstawie przeprowadzonych przez oficerów GO "Wisła" (mjr Mikołaj Bunda - oficer operacyjny i ppor. Zygmunt Jonkun - oficer śledczy - E. P.) badań (w dniach 9-21 lipca 1947 -E. P.) warunków byłych przesiedlonych stwierdzono, że około 60-70% ludności bardzo szybko zaaklimatyzowało się w nowych warunkach i energicznie przystąpiło do pracy nad urządzaniem nowych miejsc pracy. Około 10% stanowili ludzie, którzy potrzebowali natychmiastowej pomocy od państwa i władz miejscowych, samotni starcy obojga płci, kalecy itp. Wreszcie 20% stanowili malkontenci, traktujący tymczasowo warunki, w jakich się znaleźli..."  To na tych ostatnich najbardziej liczyła coraz bardziej osamotniona OUN i konająca UPA. To ich dotyczyło polecenie Krajowego Prowodu skierowane do swoich ogniw terenowych nakazujące utrzymywanie łączności z przesiedloną ludnością. "Ustalić znaki rozpoznawcze z uświadomionymi wieśniakami, którzy wyjeżdżają - czytamy tam - aby w ten sposób można nawiązać z nimi przynajmniej listowny, a może nawet osobisty kontakt. Należy więc wziąć nazwiska takich ludzi (lub kogoś z ich rodziny), ustalić z nimi hasła i znaki porozumiewawcze oraz omówić sposób nawiązania kontaktu (najlepiej, jeżeli umieści on w umówionym czasopiśmie, że jakoby poszukuje kogoś z rodziny i w ten sposób poda adres, na który będzie można wysłać wiadomość). My już będziemy pilnowali takich ogłoszeń i wykorzystamy je zgodnie z potrzebami. Ta sprawa jest ściśle tajna i należy realizować ją z zachowaniem jak najdalej posuniętej ostrożności w myśl wszelkich zasad konspiracji. Wszystkie dane w tej sprawie wysyłać najpewniejszą drogą (najlepiej przekazywać ustnie) do nadrejonowych prowidnyków, a ten przekaże dalej..."    Przesiedleńcy tymczasem przeżywali oszołomienie, zupełnie nie spodziewali się, że taka spotka ich "kara". "Trudno dziś uwierzyć - pisze jeden z przesiedleńców, obecnie mieszkaniec Kaławy koło Międzyrzecza Wlkp. - ale byli pośród nas tacy, co niszczyli elektryczność (w otrzymanych domach) i zapalali przywiezione z sobą naftowe lampy. Elektryczność ich przerażała. Niektórzy znów zrywali podłogi w domach, nosili glinę, mieszali ją z plewami lub sieczką i ubijali klepisko. Podłoga wydała się im być nazbyt pańska. To był prawdziwy szok, ten przeskok z bieszczadzkiego średniowiecza w poniemiecki dwudziesty wiek. Szczęściem najwyższym znów byt kierat poruszany za pomocą koni, każdy kto go miał, obnosił się z tym po sąsiadach dumnie niby paw..."    ,,Mówią dziś o odszkodowaniach za mienie pozostawione w górach, ja bym tej kwestii nie tykał, bo może się zdarzyć, że to nie nam państwo, lecz my państwu będziemy płacić odszkodowanie za dobro, jakim nas obdarzyło ono zabierając z tej mizeroty łemkowskiej w inny, bogatszy świat" - przestrzega znów inny przesiedleniec, mieszkający w Starym Łomie woj. legnickie. (...)

2. KONIEC BANDEROWSKIEGO CHORAŁU Wojskowa strona operacji "Wisła" polegała na skutecznym zwalczaniu UPA. Walka z nią trwała równolegle z przesiedleniami. W pierwszej fazie operacji, która chyba zaskoczyła UPA swoim impetem, jej oddziały rozproszyły się i nie podejmowały żadnych działań zaczepnych. Zresztą takie działania UPA podejmowała zawsze rzadko, chyba, że była pewna powodzenia, np. w napadzie na konwój rannych lub chorych żołnierzy odwożonych do szpitala. Po dokonaniu rugów, gdy UPA utraciła podstawowe oparcie oraz niezbędne kontakty, rozproszone czoty (plutony) zaczęty łączyć się w sotnie i kurenie. Największe straty poniosła UPA na początku operacji "Wisła" w woj. rzeszowskim oraz w powiatach tomaszowskim i hrubieszowskim; następnie przyszedł na nią kres także w Lubelskiem. UPA konała, być może nawet wbrew NKWD, która w aspekcie antypolskim ją wspierała. Zwrócił na to uwagę wojewoda lubelski Sidor w swoim liście do Prezydium Krajowej Rady Narodowej z 2 listopada 1944 roku. "Stwierdzonym jest - pisze - że w szeregu wypadków zdecydowani nacjonaliści weszli w kontakt z NKWD i tam prowadzą szkodliwą robotę przeciwpolską". Nie tylko zresztą tam. Meldunek sytuacyjny (za wrzesień 1944) Inspektoratu Zamość WiN: "NKWD prowadzi w dalszym ciągu intensywną akcję szpiclowską bądź sami, bądź przy pomocy Milicji Obywatelskiej. Szpiclów werbuje się głównie spośród ludności ukraińskiej... Milicja w powiecie tomaszowskim zamienia się powoli w organizację bojówek ukraińskich". I dalej: "Na trzy dni przed śmiercią, Wawrzyszak aresztował w różnych wsiach 17 Ukraińców za nielegalne posiadanie broni i kontakt z bulbowcami (powinno być banderowcami - E. P). W cztery godziny po śmierci Wawrzyszaka zostali oni... zwolnieni z braku dowodów. Oczywiście, żadnego śledztwa nie przeprowadzono. Na wszelkie akty gwałtu ze strony bulbowców (banderowców - E. P) przymyka się oczy". Inny fragment meldunku wywiadowczego lubelskiego Okręgu WiN przeznaczonego dla Głównej Komendy WiN w Warszawie:,,Nadmieniam, że UPA na niektórych terenach zaczęła prowadzić podwójną grę. Gra ta polega na tym, że swoich członków wciskają do współpracy z NKWD... Ludzie ci mają za zadanie śledzenie prac naszej organizacji (WiN). Są fakty, gdzie trzech Ukraińców mających kontakty z UB i NKWD zostało schwytanych przez naszych ludzi... Wymienieni mieli rozpracować naszych ludzi (sprawiedliwości stało się zadość). Oprócz tego zdarzają się częste napady i rabunki na Polakach". Inny meldunek (luty 1946):  "Wywiad stwierdził, że komendant miasta Brześcia major Pietrow ma ścisły kontakt z mieszkańcami wsi Kopytków-Kubielem. Wymieniony Kubiel miał rozgałęzioną sieć wywiadowczą na inne tereny... Nadmieniam, że wg uzyskanych informacji, na teren pow. Biała Podlaska NKWD wysłało swoich agentów w ilości 600 ludzi..." Zasilili oni seciny UPA. I ostatni meldunek:   "...Wojsko w sile wzmocnionego batalionu okrążyło grupę NKWD udającą UPA w taki sposób, że groziła im kompletna zagłada. Wtedy dowódca otoczonego oddziału, który już poniósł straty 30 zabitych i 60 rannych, zdecydował się na krok rozpaczliwy - na dekonspirację. Zawezwanemu dowódcy wojska polskiego ujawnił, kim jest. W kilka dni później polskie wsie biorące udział w obronie Dynowa, zostały spacyfikowane... Zakonspirowana w Rzeszowie... inspiracyjna komórka NKWD robi częste wypady na wsie ukraińskie i tam namawia Ukraińców do walki z Polakami. Banderowcy oddawani władzom sowieckim przez wojska polskie, w myśl umowy (NKWD-UPA), są wypuszczani celem wywierania zemsty na cywilnej ludności polskiej". (Cyt. za: H. Pająk, Za samostijną Ukrainę, Lublin 1993). Na niewiele to wszystko się zdało. 30 lipca 1947 roku operacja "Wisła" została zakończona. W tym czasie unicestwiono (zabito lub ujęto) 1509 upowców. Nadto do obozów odosobnienia odesłano 2781 najbardziej aktywnych członków i prowidnyków OUN. W toku operacji zdobyto: 6 moździerzy, 3 rusznice ppanc, 11 cekaemów, 303 granaty, 531 min przeciw piechocie, 2 radiostacje, 2 centrale telefoniczne, 16 radioodbiorników, 20 maszyn do pisania, 30 magazynów żywnościowych, 24 konie, kilkadziesiąt tysięcy sztuk amunicji, archiwa. Zniszczono 1178 różnego rodzaju schronów i innych budowli tego typu. Ostateczną likwidację rebelii przypieczętowało unicestwienie czołowych liderów OUN-UPA. Na 23 działających na "Zacurzonii" atamanów kurennych i solennych, 13 zostało uśmierconych, 3 ujęli Czesi (Słowacy) i przekazali Polsce ("Żeleźniak", "Burłaka", "Kałynowycz"), 4 przedostało się do amerykańskiej strefy okupacyjnej Niemiec ("Brodycz", "Hromenko", "Kruk", "Berkut"), 3 zaś zginęło bez wieści, być może dotąd żyją wśród nas pod przybranymi nazwiskami. Kilka powojennych procesów wykazało, że upowcy melinowali się w Polsce w oparciu o papiery swoich ofiar. Zwracało na to uwagę już "Sprawozdanie z działalności GO "Wisła" za okres 20 IV -31 VII 47" : zaznaczając, że osoby takie niechybnie "będą stanowiły wrogie ośrodki dla nowo organizującego się życia ludności polskiej (na Ziemiach Zachodnich i Północnych - E. P.)... jest rzeczą konieczną funkcjonowanie specjalnych komisji kontrolnych, które zajmą się zbadaniem autentyczności przedstawianych dokumentów..."  Do ,,asymilacji" w polskim środowisku zobowiązywał upowców rozkaz "Oresta": "Do wszystkich dowódców sotni. Zarządzam przeniesienia wszystkich zdolnych do walki striłców i pracowników siatki do USRR. Resztę należy przeprawić na Ziemie Zachodnie, gdzie zgodnie z wytycznymi mają się osiedlać w centralnych ośrodkach życia politycznego i gospodarczego, zalegalizować, znaleźć pracę, wejść w środowisko tak, ażeby niczym nie zwracać na siebie uwagi". Poza rozkazem dostarczono upowcom zobowiązanie w postaci formularza: "Ja (imię i nazwisko, pseudonim, zajmowana funkcja) - będę dalej, choć w zmienionych warunkach, w innym charakterze, zdyscyplinowanym ukraińskim rewolucjonistą i w miarę swoich sił i zdolności... będę dalej wykonywał rozkazy przełożonych; będę dalej strzegł tajemnic organizacji i nie zdradzę znanych mi dotąd tajemnic". Jednocześnie właśnie członkowie OUN-UPA, kamuflując się dobrze, mieli prowadzić propagandę na rzecz "dobrego imienia" UPA. "Ludność cywilna - pouczał M. Onyszkewycz - musi zabrać ze sobą jak najlepsze wspomnienie o nas, które z kolei, przy pomyślnych warunkach, winna zaszczepić w środowisku, w jakim się znajdzie". Do Niemiec przedostała się także, oprócz wyżej wymienionych już oddziałów UPA, sotnia "Bira" z resztkami rizunów z sotni "Hrynia" i "Stacha". Grupa złożona ze strzępów sotni "Romana" i "Smyrnego" przez jakiś czas grasowała po Słowacji; 40 upowców przedostało się do Austrii a 50 na Węgry. Unicestwienie OUN-UPA na rubieżach południowo-wschodnich nie oznaczało jeszcze kompletnej likwidacji rebelii i dywersji ukraińskiej w Polsce. W uszczuplonym składzie przeniosła się ona na inne obszary RP - głównie w Olsztyńskie i Wrocławskie. Warto to odnotować i uświadomić sobie grozę sytuacji, której właśnie kres kładła "Wisła". W Olsztyńskim działały cztery grupy ukraińskich hitlerowców, a mianowicie: 18-osobowa grupa Wołodymyra Melnyczuka-,,Jasena" operowała w 1948 roku na terenie powiatów Mrągowo, Bartoszyce i Kętrzyn. Była to bojówka SB z byłego III Okręgu OUN, która przeszła na Mazury z rozkazu prowidnyka III Okręgu Jewnena Sztendery-"Pryrwy", kierującego jej działalnością, aż do likwidacji tego oddziału w październiku 1948 roku; Oddział W. Klisza-,,Nipra" liczący trzydzieści jeden osób. Działał w 1948 roku na terenie powiatów Morąg i Pasłęk i składał się z trzech grup: grupa Iwana Mazurka (11 osób); grupa Romana Klisza (6 osób) i grupa Andrija Połemyka (14 osób); W powiecie kętrzyńskim grasowała piętnastoosobowa czota Mykoły Kucharczuka-"Burewija". Przywędrowała tu z powiatu hrubieszowskiego. Kucharczuk utrzymywał kontakt z członkami II Okręgu OUN i III Odcinka Taktycznego UPA "Danyłiw"; Dwudziestoosobowy oddział UPA dowodzony przez H. Olchy-"Hiżaka" operował w powiatach: Braniewo, Morąg i Pasłęk. We Wrocławskiem w latach 1947-1951 działała organizacja o nazwie "Ukrajinśka Powstanśka Armija" Istniała ona we Wrocławiu, Wołowie i Środzie Śląskiej. Jej dowódcą był Wołodymyr Karasewycz-"Wołodko". Grupą wrocławską, liczącą piętnaście osób, kierował Iwan Kret-,,Biłyj". 16 września 1947 roku aresztowany został krajowy szef SB OUN Petro Fedoriw-"Dalnycz"; 17 września otoczono bunkier Jarosława Starucha-"Stiaha". Znajdował się w nim także szef propagandy "Zacurzonii" - Wasyl Halana-"Orłan". W czasie walki o bunkier prowidnyka pełen pocisków i amunicji, wyleciał w powietrze. Dowódca UPA "Krainy Kierzońskiej", Myrosław Onyszkewycz-,,Orest" uciekł na zachodnie tereny Polski. 2 marca 1948 roku został rozpoznany i aresztowany we Wrocławiu. Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie skazał go na karę śmierci. Dodajmy, że brat "Oresta". Stefan Onyszkewycz, czuł się związany z Polską, był żołnierzem II Korpusu we Włoszech. W taki sposób zlikwidowany został "problem UPA" w Polsce, o co najmniej dwa lata za późno.  ,,Jeżeli w sprawie bieszczadzkiej - zauważa Feliks Budzisz ("Słowo" 3 XII 1993) - ...można stronie polskiej zarzucić, to na pewno karygodne kunktatorstwo, opieszałość i nieudolność w zapobieganiu mordowania ludności, również łemkowskiej, przez UPA, oraz masakrowania milicji i żołnierzy Wojska Polskiego. Przecież te mordy działy się w państwie, które miało już ustalone w trybie międzynarodowym granice. Z terenów tych mieszkańcy, indywidualnie i przez organizacje, kierowali do władz wojewódzkich i centralnych błagalne prośby o pomoc, ratunek, szansę przetrwania. Władze podjęły zdecydowane kroki, ale o całe dwa lata za późno. Opieszałość ówczesnych władz spowodowała, że w dalszym ciągu po wojnie broczył krwią naród, który poniósł w tej wojnie największe po Związku Radzieckim straty w ludziach, majątku, kulturze, a do walki z hitleryzmem wystawił w kraju, na zachodzie i wschodzie czwartą, co do wielkości armię koalicji antyhitlerowskiej. Nieprawdą jest - pisze badacz - że bieszczadzką dywersję OUN-UPA likwidowali komuniści. Walczyli z nią od początku do końca również akowcy w szeregach milicji i żołnierze Wojska Polskiego, którzy mieli za sobą zsyłki, łagry, obozy śmierci i więzienia, partyzanckie i frontowe boje. Walka z UPA była taka sama, jak w powstaniu warszawskim, nad Wisłą, na Wale Pomorskim i w Berlinie, tylko toczona z bardziej podstępnym wrogiem o wolność i integralność kraju, o pokój i spokój jego obywateli, o ich życie". (...)   Przypomnieć należy, że w czasie trwania operacji "Wisła" żołnierze WP otrzymali rozkaz, aby ludność ukraińską oszczędzać i traktować na równi z obywatelami RP narodowości polskiej. Rozkazu tego surowo przestrzegano. Zatem "między bajki" włożyć należy różne opisy "polskiego okrucieństwa" prezentowane przez "naocznych świadków" i powtarzane bezmyślnie przez popleczników banderowskich w Polsce. Niemniej był to ludzki dramat, jeden z tragicznych rezultatów rozpętanej przez nacjonalistów ukraińskich plemiennej nienawiści. Daje on i dziś znać o sobie -przeważnie po wschodniej stronie rzeki Bug, gdzie odżyło hasło "czystki etnicznej".

PRZEKLĘCI WYZWOLICIELE Ukraińscy i ruscy przesiedleńcy w większości szybko zaklimatyzowali się w nowych miejscowościach zamieszkania, zadzierzgnęli nowe więzi sąsiedzkie. Wkrótce pojawiły się małżeństwa polsko-ruskie. Nie znane są przypadki jakichś gwałtownych odruchów z obu stron o podłożu etnicznym, natomiast przykłady pomocy sąsiedzkiej - bardzo liczne. Ukraińcy podkreślmy, otrzymali akty własności na nową ziemię i gospodarstwo. Poczuli się faktycznymi gospodarzami, którym nawet do głowy nie przychodziło powracać do swoich nędznych chat drewnianych. Zaczęli kształcić dzieci - i to dzięki temu mamy dziś tak liczną i aktywną inteligencję ukraińską, której kadrami można by obdzielić pół Ukrainy. Nie byłoby jej w takim nadmiarze, gdyby nie operacja "Wisła". Tu w pełni sprawdziło się rusińskie przysłowie, że nie ma złego, żeby na dobre nie wyszło. I to wszystko stało się wysiłkiem Państwa Polskiego. "Problem bieszczadzki - pisze niestrudzony F. Budzisz - został rozwiązany wielkim organizacyjnym i finansowym wysiłkiem ubogiego, wyniszczonego wojną i okupacją, kraju i za cenę życia wielu jego obywateli. Były to działania wymuszone przez obłąkańczą politykę i zbrodnie OUN-UPA. Innego rozwiązania bieszczadzkiego węzła gordyjskiego niż to, które zostało dokonane, nie było. Bez działań, nazwanych akcją 'Wisła', rozlewowi krwi i anarchii w górzystych i lesistych terenach nie byłoby końca. A do tego dopuścić nie miała prawa żadna władza, niezależnie od jej politycznych barw...  Trzeba z naciskiem podkreślić, że przesiedleni na nowe tereny Łemkowie i Ukraińcy otrzymali od państwa pożyczki i zapomogi na zagospodarowanie. Jako obywatele państwa polskiego, byli traktowani na równi z Polakami z kresów, którzy zostali zdziesiątkowani przez UPA i uciekli stamtąd, jak stali, by ratować życie, pozostawiając tam swój wielowiekowy dorobek. Trzeba też wiedzieć, gdy się mówi o Bieszczadach, że tysiące młodych przesiedlonych narodowości ukończyło szkoły średnie, studia wyższe, otrzymało dobre posady i stworzyło sobie zupełnie znośne warunki życia na równi z ludnością polską i na pewno o całe niebo lepsze niż to było możliwe na terenach zacofanych cywilizacyjnie i krańcowo zniszczonych przez wojnę i UPA. Przyznają to sami przesiedleńcy, którym obca jest jątrząca propaganda".  Część zbrodniarzy z szeregów OUN-UPA, która znalazła się pod kluczem, wkrótce wyszła na wolność, część w ogóle nie odpowiedziała za swoje złoczyny. Zatroszczyło się o to KGB. Dawniej, przebywający na wolności upowcy, proszeni o wywiad, płakali przed kamerami TV i żałowali za grzechy. Dziś natomiast, jak przed 1948 rokiem są butni, aroganccy i ośmielają się nawet świętokradzko swoje krwawe, rizuńskie zastępy, przyrównywać do AK. Tak uczynił jeden z nich 11 stycznia 1993 roku, który nadto najzuchwalej oskarżył Polaków: "Opinię stworzyliście taką na całym świecie, że Ukraińcy to są tylko mordercy.... Oczernialiście całą ukraińską narodowość". Prawda jest inna. Obraz Ukrainca-rizuna stworzyli nie Polacy, lecz zbrodniarze z szeregów OUN-UPA i do nich należy kierować wszelkie pretensje o "złej sławie" Ukraińców w świecie. My Polacy nigdy nie utożsamialiśmy morderców z OUN-UPA z narodem ukraińskim, jako całością. Naród, jako całość pozostał czysty - choć niejeden z Ukraińców w "Ukrajinśkim Nacjonaliście" wyczytał: "Nacjonalizm ukraiński nie może się liczyć z żadnymi ogólnoludzkimi ideałami, jak solidarność, miłosierdzie, sprawiedliwość, humanizm". Polakom (to jest ich władzy i środkom masowej informacji) można zarzucić jedno, że milczeli o zbrodniach OUN-UPA przez wiele lat i oficjalnie milczą nadal. ,,Milczą historycy kilkudziesięciu uczelni i PAN, pisarze, prawnicy, artyści - woła F.Budzisz. - Żaden zakład czy instytut historii nie opracował choćby skromnej monografii o martyrologii ludności polskiej i pewnie pracy takiej nie podjął. Ku diabolicznej uciesze morderców, skazaliśmy naszych rodaków, tak potwornie zakatowanych, na niewdzięczną niepamięć".   Nie do młodzieży ukraińskiej uczącej się i studiującej, lecz do wypuszczonych z więzień upowców najszybciej dotarli agenci KGB i zwerbowali do swej służby. Uważa się, że około 80% informatorów KGB w Polsce rekrutowało się z upowskich szeregów. Oni też, podobnie jak ounowcy, na życzenie KGB, mieli obowiązek posyłać dzieci na studia rusycystyczne, aby ułatwić im w ten sposób bezpośredni kontakt z Moskwą. Po październikowym przełomie w 1956 roku Ukraińcy zorganizowali się w Ukraińskim Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym, które rozpoczęło agitację na rzecz powrotu Rusinów i Łemków na "ziemie przodków"; akcja jednak nie powiodła się. Tylko nieliczne rodziny chłopskie decydowały się na powrót do stron rodzinnych. Reeimigracja objęła także Łemków pochodzących z bardziej rozwiniętych wsi górskich, z dużych gospodarstw, najczęściej ludzi starszych wiekiem, którym trudniej, niż młodym, było się dostosować do nowych warunków bytowania. Wtedy między innymi powróciło do Komańczy 226 osób, do Szczawnego - 305 osób. Niektórzy wracali jeszcze później, choć nie mieli, do czego, bo jak wiemy, ich obejścia zaraz po opuszczeniu zostały przez UPA spalone. Nie przejmowali się tym, na nowych miejscach zdołali się wzbogacić a sprzedane gospodarstwa poniemieckie pozwoliły im na wybudowanie w rodzinnych wsiach domów tak okazałych, że budziły ogólną zazdrość, a dziś wiele z nich służy, jako prywatne pensjonaty turystyczne. Powroty Łemków i Bojków w strony rodzinne, to także wynik agitacji ukraińskich nacjonalistów. Dotarli oni także do wsi Stary Łom (woj. legnickie) i tu agitowali - obiecując, że jak przynajmniej połowa przesiedleńców powróci, to jest szansa na utworzenie w "Zucurzonii" ponownie zalążka "samostijnej Ukrainy". Ci agitatorzy określali się, jako nowi "wyzwoliciele". Niektórzy Ukraińcy nowobogaccy reagowali gwałtownie przeciwko idei "Nowej Siczy" w Bieszczadach nazywając podżegaczy "przeklętymi wyzwolicielami". "Przeklęci wyzwoliciele, chcą nas pozbawić wieloletniego dorobku, cywilizacji, kultury i wepchnąć z powrotem do bieszczadzkich wertepów, do błota, chaty kurnej i naftowej lampy". - To fragment listu jednego mieszkańca Starego Łomu wysłanego w tej sprawie do Urzędu Wojewódzkiego (Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej) w Legnicy.  Wobec tego "niewypału" zaczęto sprawę stawiać inaczej, mianowicie żądano z jednej strony stanowczego potępienia operacji "Wisła" i uznania jej sprawców za "zbrodniarzy wojennych", a z drugiej - przyznanie osobom przesiedlonym odszkodowań pieniężnych. Pierwsza sprawa - to szatańskie dzieło ukraińskich nacjonalistów odwracające uwagę od zbrodni UPA i przenoszące winę z kata na ofiarę; a z drugiej - o wyłudzenie od Państwa Polskiego pieniędzy. Przecież nie chodzi tu o uczciwe rozliczenie, bo wtedy to przesiedleńcy musieliby płacić państwu spore sumy - a nie odwrotnie. Tego właśnie obawiali się ustabilizowani przesiedleńcy i dlatego wołali aby nacjonalistyczni agitatorzy - ,, przeklęci wyzwoliciele" - zaprzestali agitacji, która może obrócić się przeciwko przesiedleńcom. Bo nie ulega wątpliwości, że na przesiedleniu ludność rusko-ukraińska zyskała, a nie straciła. ,,Przeklętym wyzwolicielom" udało się tylko jedno, mianowicie to, że Senat RP w sposób uroczysty potępił operację "Wisła". Zatem ukraińskim nacjonalistom udało się dotąd więcej, niż można się było tego spodziewać. Stało się to dnia 3 sierpnia 1990 roku na wniosek senatora, który dopiero wówczas, jak nim przestał być, przyznał się, iż jest Ukraińcem. Nie powiedział natomiast, że inspiracja potępienia "Wisły" wyszła z szeregów zoologicznie antypolskiej OUN. Oto, w jaki sposób, dzięki samym Polakom, kat stał się ofiarą a ofiara katem. Beztroskę Senatu wykorzystali ukraińscy nacjonaliści i odpowiednio rozreklamowali ją w świecie, który niewiele dotąd od Polaków słyszał o zbrodni ludobójstwa UPA, ale teraz usłyszał o polskiej "czystce etnicznej" o polskich "zbrodniach" popełnionych na "spokojnej ludności ukraińskiej". Niektórzy senatorowie głosujący za potępieniem, liczyli naiwnie na ukraińską wzajemność", że zaraz po potępieniu "Wisły" przez stronę polską, strona ukraińska uczyni to samo - potępiając uroczyście zbrodnie OUN-UPA popełnione na Narodzie Polskim. Liczyli na taki właśnie hołd oddany cieniom ofiar ludobójstwa przekraczających pół miliona dusz. Jakże się zawiedli i rozczarowali?!  Będąc pod wrażeniem tej niebywałej, zdumiewającej a w konsekwencji antynarodowej uchwały, pisałem: ,,Świat w dobie ostatniej wojny wiele wiedział o zbrodniach tzw. UPA, których ofiarą padło pół miliona polskiej ludności cywilnej. Od tamtego czasu sporo wody upłynęło w Dniestrze i w Zbruczu, "zimna wojna" i zmagania ze światowym komunizmem, zatarły w ludzkiej pamięci krwawe dramaty rozegrane na rubieżach Rzeczypospolitej. Wyrosło nowe pokolenie, które o UPA nie wie prawie nic. Na tej niewiedzy postanowili zażerować ukraińscy nacjonaliści - i to dzięki nim owo pokolenie dowiedziało się o czymś zupełnie innym, że istniała "bohaterska" UPA walcząca z komuną i z wysługującymi się jej Polakami, którzy ponadto dokonali na spokojnych Ukraińcach "zbrodni". Ta "zbrodnia" uzyskała kryptonim "Wisła". Potępił ją Senat RP w sierpniu 1990 roku - nie wspominając ani słowem o UPA, która totalnie niszczyła żywioł polski i żydowski oraz wszystko, co było polskie i żydowskie. Nacjonaliści ukraińscy, zrzeszeni w OUN na inicjatywę swojego szalbierstwa przeznaczyli ok. 20 tys. dolarów a na rozpropagowanie w świecie, w różnych językach, kilkaset tys. dolarów". ("Szczerbiec", maj 1993).

WYWOŁAŃCY Wywołańcami we wczesnym średniowieczu byli grzesznicy, których biskup publicznie "wywołał" w kościele. Mieli oni obowiązek kajania się publicznie za popełnione grzechy i deklarowanie zadośćuczynienia. Takimi "wywołańcami" w III Rzeczypospolitej, z inicjatywy polskich Ukrainerów, stali się Polacy biorący udział w operacji "Wisła", w tym dowódca GO gen. dyw. Stefan Mossor, historyk i pisarz badający "łuny w Bieszczadach", płk Jan Gerhard i wszyscy, którzy mają inne, niż ukraińscy nacjonaliści zdanie, na temat OUN-UPA. W "wywołaniach" mówi się o komunistach lub osobach ,,szczególnie przez komunistów hołubionych" (E. Misiło), ale ma się na uwadze Polaków. Agitacji światowej ukraińskich nacjonalistów pogrążającej Polaków i ich wojsko, szkalujących niewybrednie Naród Polski, przyszła w sukurs polska Targowica - w prasie, radiu i telewizji. Pojawiły się artykuły i audycje użalające się nad wysiedlonymi Rusinami, mówiące o skutkach a pomijające przyczyny, tj. inwazję UPA i jej zbrodnie. A wszystko to - rzekomo - dla ,,pojednania" polsko-ukraińskiego, pojednania montowanego na płaszczyźnie nowych kłamstw i przeinaczeń. Wygląda na to, że prawda nie jest "pojednaniu" potrzebna. Jeżeli już chcemy koniecznie mówić o prawdzie, to tylko o "prawdzie" ukraińskich nacjonalistów tak pazernie już dziś i bez żadnych zahamowań lansowanej przez warszawskie "Nasze Słowo". "Bowiem to prawda - woła znów Marian Kałuski z dalekiej Australii - że tragedia dotknęła 150 tysięcy Łemków. Ale czy nie dotknęła ona także dwóch milionów Polaków wypędzonych z Małopolski Wschodniej i Wołynia? Czy ich tragedia, siłą rzeczy gdyż dotknęła więcej ludzi, nie zagłusza tragedii Łemków? Jeśli ktoś żąda sprawiedliwości dla wypędzonych Łemków, musi żądać sprawiedliwości także dla Polaków, gdyż inaczej jest się szowinistą i hipokrytą". ("Lwów i Kresy", Londyn lipiec-sierpień 1990). Prawda jest jedna, której wymazać się nie da - ani z historii, ani z ludzkiej pamięci; prawdą jest, że OUN-UPA to formacja zbrodnicza, ale o tym raczej mówić nie można, podobnie zresztą jak za komuny, tylko z innych motywów. Jakże nie przyznać racji Jadwidze Treszkowej z łam "Lwowa i Kresów" (VII-VIII 1990): "Przeżywamy dziś modę na irenizm. Irenizm, który - jak wiadomo - jest wypaczeniem zarówno w Ekumenizmie, jak i w polityce. Kto tylko posiada długopis, a chce się popisać "otwartością", "poziomem", "europejskością" ten zaraz piękny wyraz "pojednanie" odmienia przez wszystkie możliwe przypadki, wołając przy każdym: "Kochajmy się! Kochajmy się!" Nawiedzonych irenizmem publicystów jest dziś na kopy. Wiadomo: nowy schemat myślowy. Nie dajcie go sobie. Państwo, narzucić. I nie uginajcie się czasem pod szantażem etykietek typu: "Pojednanie jest dobre! Niepojednanie jest złe!" Bo to jest kubek w kubek kalka schematu: "Socjalizm jest dobry" "Kapitalizm jest zły!" - Schematu tak celnie wykpionego przez Orwella w Farmie zwierzqt. ("Cztery nogi są dobre! Dwie nogi złe!"). Nie słuchajmy domorosłych polityków z przypadku, którzy każą nam zapomnieć o rzeczywistości, iż wszelkie pojednanie możliwe jest tylko w prawdzie, a nigdy poza prawdą, czyli z pominięciem jej. (Powtarzam to nieustannie, ale widzę, że nieustanne powtarzanie, jest wciąż konieczne). Zgodnie, więc z tym, trzeba najpierw Ukraińcom twardo powiedzieć:

"RUDDE QUOD DEBES, czyli: Oddaj, coś winien, coś zabrał, a potem pogadamy o kochaniu..." "Polacy - woła Jacek E. Wilczur - nie odebrali siłą Ukraińcom ani komukolwiek ziem nad Sanem i Bugiem. Są to odwieczne ziemie polskie. Bez względu na to, czy władzę w Polsce powojennej przyjąłby emigracyjny rząd w Londynie, katolicy, socjaliści, ludowcy, polska prawica czy komuniści, ukraińskie ugrupowania nacjonalistyczne z centralą OUN za oceanem na czele podjęłyby walkę zbrojną przeciwko prawowitym władzom polskim na rubieżach naszej Ojczyzny. Taką samą akcję lub bardzo podobną do niej zaplanowaliby i przeprowadziliby konsekwentnie w obronie polskiego obszaru państwowego rządzący Polską zdecydowani antykomuniści". Operacja "Wisła" była przestępstwem - wołali zgodnie w Jaworznie ukraińscy nacjonaliści 27 września 1992 roku, a następnie w Górawie upowcy na swym "zjeździe kombatanckim". W interesie ukraińskich nacjonalistów polska Targowica i wszelkiego rodzaju Ukrainerzy, rozwinęli kampanię, której pośrednim celem jest rehabilitacja UPA. Na początek przyznanie uprawnień kombatanckich więźniom ukraińskim w Jaworznie, czyli członkom i działaczom OUN-UPA. Pod ich adresem Jacek E. Wilczur wysunął pytania: "Jak należało wówczas, w 1947 r. zakończyć tę wojnę na Rzeszowszczyźnie, Lubelszczyźnie, w województwie krakowskim, w Bieszczadach, na innych obszarach południowo-wschodniej Polski? Czy należało zrzec się na korzyść OUN-UPA Przemyśla, Rzeszowa, Chełma, Sanoka, Leska, Krosna? Czy dla zatamowania przelewu krwi polskiej i ukraińskiej, tragedii ukraińskich i polskich rodzin we wsiach regionu objętego masakrą, należało skapitulować, przekazać ziemie polskie ukraińskim nacjonalistom z OUN-UPA, wczorajszym sojusznikom i współuczestnikom hitlerowskiej akcji eksterminacji Żydów i Polaków? W jaki inny sposób państwo, które swój byt dopiero rozpoczęło na gruzach i cmentarzyskach, wykrwawione i ograbione przez dwóch zaborców - sowieckiego i niemieckiego - miało odciąć formacje zbrojne OUN-UPA od ich wiejskich baz zaopatrzeniowych, rezerw uzupełnień, siatki informacyjno-wywiadowczej? W jaki inny sposób niż wysiedlenie mieli Polacy działać w obronie swojego, zagrożonego przez UPA, terytorium państwowego, uszczuplonego już o ponad jedną trzecią obszaru zdradziecką zmową aliantów w Teheranie, Jałcie i Poczdamie? Czy mieli pozostawić na miejscu ukraińską cywilną siatkę wywiadowczą, bazę zaopatrzeniową, żywe rezerwy do kolejnych poborów w szeregi UPA? Czy potępiający akcję "Wisła" politycy, dziennikarze, historycy - ukraińscy głównie, ale również i polscy - mogliby przedstawić receptę inną ni ta, którą wówczas zastosowano - wysiedlenia w celu zlikwidowania przelewu krwi dwóch narodów? W jaki inny sposób, z pominięciem wysiedleń ludności cywilnej i krypto-cywilnej, należało przerwać działania UPA przeciw państwu polskiemu, choćby i satelitarnemu względem Moskwy? Nie ulega wątpliwości to, że nie tylko komunistom - konkluduje J. E. Wilczur - których było wówczas niewielu, lecz Polsce akcja "Wisła" zapewniła spokój na południowo-wschodnich obszarach państwa". I dalej: "Bardzo wiele wskazuje na to, że decyzja ówczesnych władz polskich - choćby i we współdziałaniu z Moskwą - ocaliła tysiące istnień ludzkich, położyła kres przelewowi krwi polskiej i ukraińskiej, zapewniła spokój" ("Słowo - Dziennik Katolicki" 28 VI 1993), Tych faktów nie wziął pod uwagę Senat podejmując wręcz szkodliwą dla Narodu Polskiego uchwałę; zdaje się, że w ogóle wielu senatorów nie miało o tym pojęcia. Zresztą potwierdzają to ich późniejsze wypowiedzi, gdy na ich głowy posypały się polskie gromy a lawina protestów zalała niby powódź wszystkie pomieszczenia Senatu RP. W liście otwartym do marszałka Senatu Zarząd Główny Towarzystwa Miłośników Lwowa m.in. pisał: "Napiętnowanie przez Senat represyjnych działań ówczesnego reżimu tylko wobec jednej społeczności z pominięciem innych uważamy za koniunkturalne i moralnie dwuznaczne. Ponadto, podjęcie takiej uchwały powinno być uzależnione od uprzedniego potępienia przez związki i organizacje ukraińskie zbrodniczych działań OUN-UPA i innych ukraińskich formacji w służbie hitlerowskich Niemiec, w wyniku, których poniosło śmierć, co najmniej dwa miliony mieszkańców ziem południowo-wschodnich Rzeczypospolitej, w tym pół miliona Polaków. Należy przypomnieć, że ludność polska zamieszkująca te ziemie od początków naszej państwowości opuszczała je nie dobrowolnie, lecz m.in. wskutek perspektywy totalnej zagłady Polaków przez UPA. Organizacja ta, bowiem wydawała Polakom rozkazy określające terminy ewakuacji, których niedotrzymanie było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Dowódca Armii Krajowej, gen. T. Bór-Komorowski w meldunku sytuacyjnym nr 13 z dn. 14. VI. 44 r. napisał: "Z Małopolski Wschodniej uciekło już 300 000 Polaków, w tym ze Lwowa 45 000... Polacy opuścili powiaty: kamionecki, radziechowski, sokalski, rawski, lubaczowski". Wobec tych faktów spełnienie ukraińskich żądań potępienia akcji "Wista" z jednoczesnym milczeniem o zbrodni ludobójstwa i wypędzenia setek tysięcy Polaków z ziem wschodnich przez ukraińskich nacjonalistów było elementem gry politycznej a nie moralnym nakazem...   Zamiast przyznać się do win i prosić o przebaczenie... za zbrodnie ludobójstwa, masowej eksterminacji i wysiedleń kresowej ludności w czasie wojny i po jej zakończeniu, liderzy ukraińskich organizacji przyjęli taktykę oskarżania Polaków o wszystko, co najgorsze starannie przemilczając winy własnych ojców i dziadów. Stąd nieustanne przypominanie akcji "Wisła”, jako tematu zastępczego. W innych działaniach nie gardzą też fałszowaniem historii i przywłaszczaniem najpiękniejszych kart naszych dziejów. Przykładem może być prowadzona niedawno na Zachodzie głośna kampania propagandowa mająca wykazać, że Monte Cassino zdobyli Ukraińcy a nie Polacy...  Żałujemy, że w tej próbie wybielania czarnych kart najnowszej historii ukraińskiej społeczności angażują się niektórzy świeżo wypierzeni politycy polscy, zapominając o obowiązku służenia prawdzie i wykazując niemałe braki w historycznej edukacji..."   List ten ukazał się m.in. na łamach "Rzeczpospolitej, co wywołało znów wściekłość polskich Ukrainerów. (...) Protesty te, to dalszy ciąg osłupienia Polaków kresowych, którzy unieśli głowy spod topora hajdamaki z UPA. Dodajmy, że stanowią oni (Polacy kresowi) i ich potomkowie jedną trzecią ludności III Rzeczypospolitej. Nie tylko oni zostali zaskoczeni decyzją Senatu, zaskoczony został nią także Sejm RP i mimo nacisków ukraińsko-nacjonalistycznego lobby, nie zdjął odium ludobójstwa z sumień ukraińskich hitlerowców i nie odwrócił uwagi świata od zbrodni UPA. Wywołuje to dotąd nieokiełznaną wściekłość środowisk ukraińsko-nacjonalistycznych - także w Polsce, którą zamieszkuje około 80 tysięczna mniejszość narodowa. Nie pół miliona, jak kłamliwie głosi W. Mokry, nie 300-400 tys., jak mu sekundują B. Osadczuk, M. Czech i jeszcze kilku innych, ale tylko 80 tys. Potwierdza to wiarygodne źródło watykańskie sporządzone przez ukraińskich duszpasterzy. (Patrz: Dmytro Błażejowśkyj, Szematyzm Ukrajinśkoji Katotyćkoji Cerkwy (1884-1988), Rzym 1988). Uchwała Senatu, która zbulwersowała Polaków, nie usatysfakcjonowała jednak w pełni ukraińskich nacjonalistów. Najpierw zabrał głos ich paryski guru, Bohdan Osadczuk (ten, który w RWE oświadczył, że domaganie się zwrotu przez Polaków całego zbioru Ossolineum to polski parafianizm i szowinizm) - "postać odrażająca" i zoologicznie antypolska - na kartach paryskiej "Kultury" (nr 9/1990) a rok później w "Krytyce" (nr 36/1991). W międzyczasie nacjonaliści "odkryli" i sobie "przywłaszczyli" obóz w Jaworznie. Po prostu orzekli jednostronnie, że był to obóz założony wyłącznie dla ludności ukraińskiej zaledwie "podejrzanej o współpracę z OUN-UPA" - co rzecz jasna, mija się z prawdą w takim samym stopniu, jak głoszona przez nich wieść, że nie Polacy, lecz "ludzie Bandery" zdobyli Monte Cassino. (Patrz: "Ukrainian Echo", 26 III 1986). W październiku 1992 roku Związek Ukraińców w Polsce zorganizował uroczystości żałobne w b. obozie jaworznickim z udziałem bpa greckokatolickiego Jana Martyniaka. Arcypasterz rusiński w wygłoszonej tam homilii podkreślał "modlitewny charakter zgromadzenia, wykluczający politykę". ("Gwarek", Jaworzno 1-15 X 1992). To, rzecz jasna bluff- albowiem właśnie tam i wtedy ułożono bezczelne żądanie, żeby wszystkich, którzy brali udział w operacji "Wisła" uznać za zbrodniarzy wojennych a samą "operację" za ludobójczą. Ma się rozumieć, że w Jaworznie także użyto słowa-wytrychu - "dekomunizacja". Petycję skierowano do Prezydenta RP, Sejmu i Senatu. Treść żądania rozkolportowano w kraju i za granicą - i to pod jego wpływem obradujący w Kijowie na początku grudnia 1992 roku Ludowy Ruch Ukrainy, zdominowany przez galicyjskich nacjonalistów, zwrócił się do prezydenta L. Krawczuka i Rady Najwyższej Ukrainy z żądaniem, ażeby wymusić od prezydenta RP Lecha Wałęsy i Sejmu ,,uznanie operacji Wisła z 1947 r. za akcję przestępczą ze wszystkimi moralnymi i prawnymi następstwami jakie z tego wypływają". Przy okazji wymyślono dwie bzdury, że w RP mieszkają "setki tysięcy Ukraińców", i że ci Ukraińcy "do tej pory pozostają represjonowanym i jedynym, jak na razie, niezrehabilitowanym narodem". Chodzi oczywiście, nie o naród - bo ten żadnej rehabilitacji nie potrzebuje - lecz o OUN-UPA, którą nacjonaliści utożsamiają z narodem. Żądanie to uznać należy za polityczny skandal. Skandalem był natomiast nieodpowiedzialny wywiad udzielony gazecie "Hołos" przez Krzysztofa Skubiszewskiego, w którym polski minister spraw zagranicznych nie odrzucił ukraińskich żądań zadośćuczynienia za skutki operacji "Wisła" i ani jednym słowem nie wspomniał o zbrodniach OUN-UPA. To zadowoliło ukraińską prasę nacjonalistyczną. Wszystko, co tu zostało powiedziane, jest pokłosiem nieszczęsnej uchwały Senatu RP i ona legła u podstaw jeszcze jednego skandalu. Był nim "Apel Światowego Kongresu Wolnych Ukraińców" skierowany do Sejmu RP. Skandal zawiera się przede wszystkim w słowach: "Operacja 'Wisła' jest dla narodu ukraińskiego (czytaj ukraińskich nacjonalistów - E. P.) tym, czym dla Polski jest tragedia Katynia i tak samo ciąży ona na stosunkach ukraińsko-polskich, jak Katyń na stosunkach polsko-ukraińskich". Zatem nie ludobójstwo UPA, nie krew pół miliona polskich trupów, ciał porzniętych i porąbanych przez "ludzi Bandery", nie wygnanie przez UPA setek tysięcy Polaków z ich ziem ojczystych, lecz rugi kilkudziesięciu tysięcy ludności ukraińsko-ruskiej, są tym, co stoi na przeszkodzie "pojednaniu" polsko-ukraińskiemu. Przyrównywanie przesiedleń ludności z całym inwentarzem żywym i martwym (łącznie z kotami i psami) z "bieszczadzkiego średniowiecza w poniemiecki XX wiek", z gorszego na lepsze, do katyńskiej hetakomby, jest czymś tak niesłychanie cynicznym i bezczelnym, że aż budzi zgrozę. Jeżeli jeszcze uświadomimy sobie, że współautorem tych bluźnierczych tez jest Wasyl Weryha b. żołnierz SS "Galizien", to nasze oburzenie maksymalnie wzrośnie. Świadomość, że to wszystko spowodowała uchwała senacka i propaganda polskiej Targowicy, ustokrotnia nasz ból, że oto w tak otwarty sposób hańbi się bezkarnie cienie ofiar ludobójstwa UPA. Tych ofiar się nie dostrzega, ale za to podnosi się wydumane ,,fakty", polskie "zbrodnie" popełnione na Ukraińcach, które urastają już do setek tysięcy. Tego zdania jest "apel":  "Jednak naszym moralnym obowiązkiem jest zwrócić Państwu uwagę na fakt, że tak samo jak Katyń w odległym czasie, kiedy to Polacy padli ofiarą gwałtu, tak samo wielkie zło nad ludnością ukraińską czynili rzecznicy komunistycznego reżimu w Polsce. Jego ofiarą padło kilkaset tysięcy Ukraińców (podkr. - E. P.), którzy wolą krytykowanej przez Was Umowy Jałtańskiej, znaleźli się w granicach Państwa Polskiego..."   Proszę zwrócić uwagę na przewrotność tego zdania. Sugeruje ono - pamiętajmy, że apel został ogłoszony w kilku językach - że Polacy nie są zadowoleni z decyzji Jałty dlatego, że Stalin "pozostawił" po polskiej stronie "etniczne ziemie ukraińskie". Tymczasem niezadowolenie polskie i krytyka Jałty wypływa przecież zupełnie z czegoś innego, mianowicie z tego, że oddała ona w bezwzględne władanie Stalinowi prawie połowę Polski i na jego łaskę i niełaskę ponad 13 mln. Polaków. Polacy rozpaczali za Lwowem, Wilnem, Krzemieńcem - a nie z tego powodu, że "zachodnie kresy Zachodniej Ukrainy" przypadły Państwu Polskiemu. W apelu jest, bowiem mowa o "historycznych ziemiach ukraińskich", za które uważa się banderowską "Zacurzonię", o "czystce etnicznej" oraz o "asymilacji", ale nic nie ma o zbrodniach ukraińskich i o chęci naprawienia krzywd wyrządzonych Polakom. To także rezultat uchwały senackiej i działalności polskiej Targowicy, która prowadzi politykę "wyciszania" zbrodni OUN-UPA, aby w ten sposób pomóc w "nagłaśnianiu" przez stronę przeciwną przewinień "polskich złoczyńców". (...)

Zielone światło dla legalizacji narkotyków W Portugalii zalegalizowano w akcie desperacji de facto wszystkie narkotyki. Co ciekawe, wcale nie doszło nagle do niepohamowanego wzrostu ich spożycia. Przeciwnie: spożycie narkotyków zmniejszyło się, podobnie jak liczba przestępstw i uzależnionych.

Nagle cały świat mówi o legalizacji marihuany i innych narkotyków. Wszyscy nawołują do reformy polityki narkotykowej — kandydaci na stanowiska rządowe, politycy, byli prezydenci, grupy interesu, a nawet Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej. Biorąc pod uwagę, że właśnie przechodzimy światowy kryzys gospodarczy, warto się zastanowić, dlaczego wszyscy tak nagle zaczęli interesować się polityką narkotykową? Czyżby oprzytomnieli i w końcu zdali sobie sprawę, że prohibicja jest irracjonalna? Nie. Tak duże zainteresowanie tym tematem wynika z przyczyn gospodarczych. Dzieje się tak, gdyż prohibicja narkotykowa obciąża budżet państwa, a więc podatników. Prohibicja tworzy koszty dla systemu sądownictwa karnego, a także systemu opieki zdrowotnej. Obciążenie budżetu walką z narkotykami jest szczególnie dotkliwe w czasach kryzysu gospodarczego. Legalizacja narkotyków może go zmniejszyć, a nawet wyeliminować. Nie powinno nikogo dziwić, że prohibicja alkoholowa w USA została zniesiona właśnie w najtrudnieszym okresie wielkiego kryzysu. Dwaj republikańscy kandydaci na prezydenta Stanów Zjednoczonych — były gubernator Gary Johnson oraz kongresmen Ron Paul — popierają legalizację. Ron Paul oraz Barney Frank zaproponowali, aby legalizacja marihuany zależała od legislacji poszczególnych stanów, a nie rządu federalnego. Były prezydent, Jimmy Carter, niedawno opublikował artykuł wstępny w „New York Times” nawołujący do zakończenia globalnej wojny z narkotykami. Pogląd ten prezentuje od czasów swojej prezydentury. Organizacja LEAP — Law Enforcement Against Prohibition [Stróże Prawa Przeciw Prohibicji] — opublikowała niedawno, w czterdziestą rocznicę amerykańskiej polityki wojny z narkotykami, raport zatytułowany Koniec wojny z narkotykami — odroczone marzenie [Ending the Drug War: A Dream Deferred]. Raport krytykuje tę wojnę oraz podkreśla, że prezydent Obama jeszcze wszystko pogarsza. Ponadto Światowa Komisja ds. Polityki Narkotykowej wydałaraport, w którym ogłasza, że wojna z narkotykami jest kompletną porażką oraz proponuje pewne reformy. Kryzys gospodarczy wyraźnie pokazuje, że w wojnie z narkotykami ponieśliśmy fiasko, że nie można jej wygrać. Podatnikom zajęło bardzo dużo czasu, aby zrozumieć efekt, jaki prohibicja narkotykowa wywiera na gospodarkę. Przez dziesiątki lat wmawiano im, że aby wygrać wojnę z narkotykami, wystarczy  tylko wydać na nią jeszcze trochę pieniędzy oraz znieść kilka gwarantowanych konstytucją praw. W końcu, po latach niedotrzymywania obietnic, pogłębiania dziury budżetowej do bilionów dolarów oraz doprowadzenia gospodarki na krawędź przepaści, coraz więcej ludzi mówi „nie” wojnie z narkotykami. Prohibicja narkotykowa stanowi największą pozycję w wydatkach systemu sądownictwa karnego. Jest ona również ogromnym obciążeniem dla wielu innych działów wchodzących w skład amerykańskiego budżetu federalnego, a także dla budżetów stanowych i lokalnych. Umieszczenie za kratkami setek tysięcy niegroźnych dla społeczeństwa przestępców narkotykowych często kończy się rozpadem rodziny oraz utratą jedynego jej żywiciela, co skutkuje kolejnymi kosztami dla systemu socjalnego państwa. Więzienia są zapełnione po brzegi. Przebywa w nich dużo więcej więźniów, niż te instytucje mogą pomieścić. W rezultacie groźni dla społeczeństwa przestępcy wychodzą wcześniej na wolność. Inne wskaźniki przestępczości są równie niepokojące. Gangi uliczne posługują się nielegalnym biznesem narkotykowym, aby finansować i dokonywać ekspansji swych działań. Szacuje się, że gangi w USA liczą sobie około 800 tys. członków. Zorganizowana przestępczość nadal się rozwija — i to zarówno pod względem liczbowym, jak i coraz bardziej twórczego sposobu działania. Podobnie rzecz ma się ze stosowaniem przemocy. W zeszłym roku armia meksykańska zastąpiła lokalną policję wzdłuż granicy z USA po to, by przywrócić porządek oraz ograniczyć liczbę morderstw związanych z prohibicją, która przekroczyła już poziom 10 tys. Od Afganistanu po Zimbabwe wojna z narkotykami rujnuje cywilizację. Co więcej, ludzie w końcu zdali sobie sprawę, że wojna z narkotykami tylko pogarsza problemy społeczne. Liczba przyjęć na pogotowiu w USA spowodowana zażywaniem narkotyków oraz niezgodnym z receptą zażywaniem lekarstw przekracza już 2 miliony rocznie. Przejście z zażywania marihuany do kokainy, heroiny i metamfetaminy jest bez wątpienia niebezpieczne dla zdrowia. Przejście to jest coraz częściej postrzegane, jako wynik prohibicji, a nie uzależnienia. Pisałem już kiedyś, że niepowodzenie Propozycji 19 w Kalifornii, projektu ustawy legalizującej marihuanę, nie powinno nikogo zniechęcać. Powinno raczej być postrzegane jako zapowiedź tego, co dopiero nadejdzie. Na całym świecie trwają debaty bądź nad zniesieniem prohibicji narkotykowej, bądź jej reformą. W wielu miejscach na świecie wojna z narkotykami już się zakończyła.

Dobrym przykładem jest Portugalia, która poniosła sromotną porażkę w tej walce. W akcie desperacji zalegalizowano tam de facto wszystkie narkotyki. Co ciekawe, wcale nie doszło do niepohamowanego wzrostu ich spożycia w wyniku tej reformy. Przeciwnie: spożycie narkotyków zmniejszyło się, podobnie jak liczba przestępstw oraz osób uzależnionych bądź chorych.

 Według raportu opublikowanego niedawno przez Cato Institute, libertariański think-tank z Waszyngtonu, pięć lat po wprowadzeniu zmian liczba ofiar śmiertelnych z powodu przedawkowania narkotyków spadła z około 400 do 290 rocznie, a liczba nowych nosicieli wirusa HIV zarażonych używaniem brudnych igieł do wstrzykiwania heroiny, kokainy i innych nielegalnych substancji gwałtownie spadła z około 1400 w 2000 r. do około 400 w 2006 r. Amerykanom wpaja się, że Franklin Delano Roosevelt był wspaniałym prezydentem oraz jednym z najbardziej popularnych prezydentów wszechczasów. Jednak większość ludzi, nawet historyków, nie zdaje sobie sprawy, że przyczyną jego ogromnej popularności było zniesienieprohibicji. W 1932 r. Roosevelt zdobył poparcie demokratów w wyborach na prezydenta właśnie dzięki zmianie swej polityki, z poparcia dla Dry [zwolenników prohibicji — przyp. red.] na poparcie dla Wet  [przeciwników prohibicji — przyp. red.]. Zniesienie prohibicji było najbardziej popularnym punktem wyborczym Partii Demokratycznej oraz kwestią priorytetową dla Roosevelta, gdy był już prezydentem. Rezultaty zniesienia prohibicji były natychmiastowe i zadziwiające. Tawerny, restauracje, browarnie, destylarnie oraz winiarnie ponownie rozpoczęły swą działalność. Po raz pierwszy od wielu lat nagle pojawiły się w dużej liczbie nowe miejsca pracy. Stopa bezrobocia spadła z największego w historii poziomu — z 25%. Przestępczość i korupcja się zmniejszyły, a liczba ofiar morderstw spadła do poziomu sprzed okresu prohibicji w przeciągu zaledwie kilku lat. Dla polityków i pracowników rządowych zniesienie prohibicji oznaczało nowe źródło przychodów podatkowych oraz koniec z cięciami budżetowymi. Bunt podatkowy, który ogarnął cały kraj, z czasem słabł. Ludzie cieszyli się, że „znowu nastały szczęśliwe czasy”. Podobne możliwości leżą u naszych stóp, jako że kryzys gospodarczy ciągle sie pogłębia. Musimy wyciągnąć dla siebie i dla przyszłych pokoleń wnioski z prohibicji. Niektóre możemy znaleźć w tej książce. Chcąc zdemaskować prawdziwą naturę kontroli rządowej oraz pokazać nadrzędność indywidualizmu w systemie liberalizmu klasycznego, zakończenie wojny z narkotykami musi stać się naszym priorytetem.

Autor:  Mark Thornton Tłumaczenie: Monika Kozikowska

Globalizacja i globalizm Postęp technologiczny – w szczególności w zakresie transportu, komunikacji oraz gromadzenia i przetwarzania informacji – spowodował, że przestrzeń i czas nie są już taką barierą ludzkiej współpracy jak niegdyś. Jest to nowa okoliczność życia narodów, sama w sobie ani dobra, ani zła. Niesie nowe możliwości współpracy, ale i nowe zagrożenia, na które narody i państwa powinny reagować, także we wzajemnym współdziałaniu. Natomiast bardzo wyraźnie należy odróżniać globalizację od globalizmu, który jest projektem budowy jednego, światowego państwa w miejsce licznych współczesnych państw. Uzasadnieniem tego projektu jest twierdzenie, że skoro pojawiło się zjawisko globalizacji i globalne problemy, niezbędne stało się światowe państwo. Teza, że pojawienie się globalizacji czyni koniecznym powstanie państwa światowego, przypomina swą konstrukcją drugie prawo tzw. materializmu dziejowego (o koniecznej zgodności społeczno-prawnej nadbudowy ze zmieniającą się bazą stosunków produkcji). Odniesienie do marksistowskiej doktryny “konieczności dziejowej” to znamienna konotacja ideowa globalizmu. Globalizm zakłada zanik narodów i państw (tak samo jak marksizm) oraz celowość tworzenia nowych, wielkich grup społecznych o zakresie globalnym i nadawania tym grupom nowych tożsamości. Na przykład społeczności ludzi zorganizowanych w wielkie międzynarodowe sieci handlowe przyrównywane bywają przez ich liderów do współczesnych plemion złączonych wspólnym materialnym celem. Na przykład Romano Prodi w exposé z 15 kwietnia 1999 roku, wygłoszonym w chwili obejmowania urzędu przewodniczącego Komisji Europejskiej, wypowiedział marzenie, by dzieci urodzone w tym czasie, gdy dojdą do pełnoletności, miały wpisaną w paszportach narodowość europejską. Przypomina to wysiłki ustanowienia narodowości radzieckiej przez władców byłego ZSRS. Europejski kontynentalizm jest ważnym narzędziem projektu globalistycznego ze względu na europejskie dziedzictwo wielości narodów i narodowych kultur. Trudno byłoby realizować projekt globalistyczny, gdyby narody Europy, broniące swych praw, solidarnie występowały przeciwko temu projektowi. Stąd europejski kontynentalizm ma na celu przede wszystkim ubezwłasnowolnienie europejskich narodów. Kontekstem europejskiego kontynentalizmu jest też konkurowanie elit europejskich z amerykańskimi o stosowny współudział w światowym zarządzaniu, jednak zarówno amerykańskie, jak i europejskie elity władzy wspólnie postulują przekazywanie kompetencji narodowych na szczebel globalny lub lokalny, a w konsekwencji zanik narodów i państw.

Promocja globalizmu Projekt globalistyczny wdrażany jest etapowo – poprzez wprowadzanie gospodarek i państw w stan kolejnych kryzysów i konfliktów, a następnie wyprowadzanie z kryzysów poprzez wdrażanie rozwiązań przybliżających powstanie światowego państwa. W stosunku do gospodarki metoda ta polega głównie na okresowym, naprzemiennym ułatwianiu lub utrudnianiu dostępu/ilości pieniędzy w obiegu (por. Song Hongbing, Wojna o pieniądz, Wektory 2011). Jest to możliwe w sytuacji, w której większość środków płatniczych w obiegu jest kreowana, jako dług przez prywatne instytucje finansowe. Lwią część obrotów gospodarczych stanowią tzw. instrumenty pochodne, będące narzędziami spekulacyjnego obiegu finansowego oderwanego od realnej gospodarki. Także niektóre waluty (np. dolar czy funt szterling), wbrew powszechnym mniemaniom, kreowane są nie przez państwa, lecz przez prywatne korporacje finansowe, mające państwowe upoważnienia do kreacji pieniędzy. Głównymi realizatorami projektu globalistycznego są wielkie grupy kapitałowe działające w skali globalnej. Korzystając z warunków anonimowości, koncentrują zdolność decydowania o kapitałach większych niż środki dostępne nawet wielkim państwom. Przestrzenią ich konsultacji politycznych bywają: a to Klub Bilderbergski, a to amerykańska CFR (Rada Stosunków Międzynarodowych) i bliźniaczy brytyjski RIIA (Królewski Instytut Stosunków Międzynarodowych), a to Komisja Trójstronna, a to spotkania G7, G8, a ostatnio G20, a to Światowe Forum Ekonomiczne w Davos. Rzekomym przeciwieństwem globalizmu, a w istocie partnerami w budowie globalnego państwa, są nurty tzw. alterglobalistyczne, których celem jest zbudowanie “światowego społeczeństwa”. Dawny antagonizm “kapitalistów” i “proletariuszy” usiłują oni zastąpić antagonizmem “globalnych” i “lokalnych”. W imieniu tych drugich chcą przemawiać. Ich fora to Klub Rzymski czy Światowe Forum Społeczne zapoczątkowane w Porto Alegre w Brazylii, czy burzliwe demonstracje antyglobalistyczne, czy ostatnio równoległe wystąpienia “Oburzonych” w licznych krajach. Przy okazji warto nie zapominać, że sponsorami ruchów socjalistycznych, i to tych najbardziej radykalnych (jak bolszewizm czy nazizm), bywały wielkie korporacje finansowe. Spór między globalizmem a alterglobalizmem ma odwrócić uwagę społeczeństw od oczywistego faktu – że istotną opozycją wobec globalizmu nie jest postulat alterglobalizmu, ale postulat oparcia ładu międzynarodowego na poszanowaniu praw narodów i postulat obrony zagrożonych praw narodów. Błogosławiony Jan Paweł II przypominał w siedzibie Narodów Zjednoczonych (1995 r.), że prawa narodu nie są niczym innym jak prawami człowieka ujętymi na tej szczególnej płaszczyźnie życia wspólnotowego.

Zalążki państwa globalnego Elementami przyszłego światowego państwa miałyby być: światowa władza regulująca warunki wymiany gospodarczej, do czego już dziś aspiruje WTO (Światowa Organizacja Handlu); także światowa władza stojąca na straży środowiska naturalnego, do czego aspiruje wiele instytucji na czele z Międzynarodową Unią Ochrony Przyrody (IUCN) czy WWF (Funduszem Dzikiego Świata); także światowa władza w zakresie ochrony zdrowia, do czego aspiruje WHO (Światowa Organizacja Zdrowia). Światowe sądy już są, zwłaszcza MTK (Międzynarodowy Trybunał Karny). Światowa policja (Interpol) też już jest. ONZ i jego agendy, choćby takie jak UNESCO, od początku swego istnienia są tyglem nowych projektów kulturowych, politycznych, prawnych, prowadzących do radykalnego zerwania z prawdą o człowieku i z prawem naturalnym (por. Michel Schooyans, Ukryte oblicze ONZ, WSKSiM, Toruń 2002). Postulowany bywa światowy parlament będący wyrazicielem światowego społeczeństwa. Jednym z kluczowych elementów tego projektu jest ustanowienie światowej władzy monetarnej i jednego globalnego pieniądza. Jednym z możliwych pomysłów jest budowanie tego centralnego, światowego banku wokół IMF (Międzynarodowego Funduszu Walutowego). W ten sposób faktycznie już istniejące kompetencje władcze gremiów zarządzających wielkimi grupami kapitałowymi zyskałyby samodzielne umocowanie prawne rangi międzynarodowej.

Kontrola i manipulacja Projekt globalistyczny zakłada wieloraką kontrolę ludzkiego życia przez różne centrale zarządzane przez wtajemniczonych “mędrców”, którzy wiedzą lepiej. Chodzi tu nie tylko o wykorzystanie nowoczesnych technologii do coraz bardziej wnikliwej kontroli poczynań poszczególnych osób i grup ludzkich. O wiele bardziej idzie o rozbicie naturalnych instytucji stanowiących bariery dla swobodnej manipulacji zachowaniami populacji ludzkiej – instytucji takich jak rodzina, naród, własność. Także o ograniczenie wzajemnej i niezależnej od central politycznych komunikacji międzyludzkiej – to tu mają swoje rzeczywiste uzasadnienie zjawiska takie jak światowe próby ograniczenia wolności internetu czy lokalna dyskryminacja Telewizji Trwam. Idzie wreszcie o globalną koncentrację decyzji dotyczących produkcji i dystrybucji dóbr niezbędnych do podtrzymania życia, takich jak energia, żywność, lekarstwa, według stosowanej przez wielu rewolucjonistów zasady: “kto ma żywność, ten ma władzę”. W warunkach realizacji programów globalistycznych nie jest możliwe istnienie należytych gwarancji ludzkiej wolności, będącej przymiotem i naturalnym prawem wszystkich osób ludzkich. Globalna centralizacja władzy łamiącej te gwarancje ludzkiej wolności prowadzi w sposób nieunikniony do ustanowienia ustroju totalitarnego, godzącego w przyrodzoną wolność ludzką, zatem sprzecznego z prawem naturalnym. Kto zaś podważa znaczenie prawa naturalnego dla godziwego życia człowieka i ludzkich wspólnot, ten przede wszystkim niszczy własne sumienie powstrzymujące go przed czynieniem niegodziwości.

Polityka depopulacyjna Projekt globalistyczny zakłada konieczność depopulacji globu w imię ochrony czystości przyrody zagrożonej nadmierną liczbą ludzi. Metodą osiągania tego celu, dominującą dziś w świecie Zachodu i szeroko eksportowaną do innych części świata, jest tzw. edukacja seksualna, polegająca na instruktażu o sposobach rozerwania związku pomiędzy współżyciem płciowym mężczyzny i kobiety a płodnością (antykoncepcja, sterylizacja, aborcja i środki wczesnoporonne). Nie zapominajmy jednak, że repertuar potencjalnych środków depopulacyjnych jest znacznie szerszy. Są w nim wywoływanie niedostatków i głodów, epidemii, rewolucji i wojen. Na światowym kongresie demograficznym w Kairze w 1994 roku promowano projekt ustanowienia limitów ludnościowych dla poszczególnych krajów i ustanowienia światowej policji populacyjnej, pilnującej, by poszczególne państwa przestrzegały tych limitów. Projekt upadł przy ogromnym wysiłku Stolicy Apostolskiej i osobiście bł. Jana Pawła II. Bardzo nagłośnionym dokumentem tego kierunku myślenia o demografii jest pierwszy raport dla Klubu Rzymskiego “Granice wzrostu” (1972) autorstwa Denisa i Donelli Meadowsów oraz ich współpracowników. Sama myśl jest jednak o wiele starsza – sięga “Eseju o populacji” Tomasza Malthusa (1798), która to książka stanowiła swoisty instruktaż dla brytyjskich administratorów kolonii.

Ekologizm Projekt globalistyczny zakłada rozwój ekologizmu – głównie, dlatego, iż jest on bardzo wygodnym instrumentem uzasadniającym globalne administrowanie procesami rozwoju gospodarczego. Stąd, przykładowo, upowszechnianie fałszywej teorii źródeł globalnego ocieplenia, spowodowanego rzekomo gospodarczą aktywnością ludzi.

Rozważane bywają na przykład projekty uczynienia z prawa do emisji dwutlenku węgla podstawy przyszłego pieniądza (zamiast standardu złota – standard wartości jednostki emisji dwutlenku węgla, liczonej, jako koszt emitenta dwutlenku węgla). Godne odnotowania jest wreszcie i to, że upowszechnianie ekologizmu ma być instrumentem ograniczania rozwoju gospodarczego wybranych obszarów, natomiast jego prezentacja czasami przypomina oddawanie przyrodzie czci religijnej. Nawet w Polsce mamy do czynienia z wyraźnym przykładem uznawania nietykalności obszaru przyrodniczego za wartość istotniejszą od ludzkiego życia (problem obwodnicy Augustowa).

Synkretyzm religijny Projekt globalistyczny zakłada tworzenie światowej religii, oczywiście na zasadach łączenia różnych religii w jedną. Najdobitniej wyrażone zostało to w “Pierwszej rewolucji globalnej” (1991) autorstwa A. Kinga i B. Schneidera, stanowiącej Raport Rady Klubu Rzymskiego. Społeczeństwo światowe nie powstanie bez wartości moralnych, duchowych, religijnych. Nic nie zdoła wymazać z ludzkich serc poszukiwania “czegoś więcej”, “nieuchwytnego i zwykle bezimiennego”, wydobywającego się z “nieświadomości zbiorowej”, która stała się przedmiotem analiz C. Junga. Tradycyjne wartości były stopniowo odrzucane przez kolejne pokolenia. Czy konieczny jest nowy system wartości? To niełatwe pytanie, ale zależy od niego przyszłość. Wartości moralne można tak definiować i uzgadniać, by lepiej przystosować je do nowych okoliczności. Według Raportu to nie miłość społeczna ma być źródłem solidarności, lecz “nasza biologia i egoizm”. Niezbędny będzie ogromny wysiłek i wiele ofiar, “jeżeli mamy zaszczepić ludziom poczucie światowej solidarności, jako najwyższej etyki przetrwania”. Wydaje się, że to “odrzucanie tradycyjnych wartości” i tworzenie w to miejsce wartości nowych jest istotą projektu globalistycznego, a aspekty polityczne, ekonomiczne, prawne i kulturowe tego projektu są podporządkowane jego celowi antyreligijnemu. Podkreślać należy to na użytek każdego, kto mógłby mieć złudzenia, że możliwa jest realizacja projektu globalistycznego bez promocji synkretyzmu, a w szczególności, że możliwa jest realizacja tego projektu w warunkach szacunku dla Ewangelii i z zachowaniem praw Kościoła. W toku realizacji tego projektu prawa Kościoła mogłyby zostać zachowane chyba tylko o tyle, o ile udałoby się komuś uczynić instytucje kościelne uczestnikami procesów synkretyzacji – to zaś nie jest możliwe bez zdrady Jezusa Chrystusa.Jan Łopuszański

Obrońcy PRL-u W wydanym w kwietniu pierwszym numerze nowego czasopisma „Biuletyn IPN.pamięć.pl” nie ma ani słowa o prof. Januszu Kurtyce, prezesie Instytutu, który zginął w smoleńskiej katastrofie, nie ma też żadnego artykułu poświęconego zbrodni katyńskiej a właśnie w kwietniu obchodzimy 72 rocznicę sowieckiego ludobójstwa. Redaktorem naczelnym nowego pisma jest Andrzej Brzozowski, współautor skandalicznego podręcznika do historii „Ku współczesności” (wydawnictwo Piotra Marciuszka Stentor). Okazuje się, że na czele pisma mającego być kontynuacją poczytnego, prezentującego solidną wiedzę historyczną „Biuletynu IPN” stanął człowiek, który w swoim podręczniku z pamięci historycznej uczynił karykaturę. W tym samym czasie, kiedy jedni pracownicy IPN-u głodują w Krakowie i protestują w obronie nauczania historii, inni – pełniący wysokie funkcje w IPN-ie – wprowadzają w życie nową podstawę programową, dewastując polską pamięć historyczną. Autorką nowej podstawy jest niesławnej pamięci minister Katarzyna Hall.

Salonowy historyk Andrzej Brzozowski (rocznik 1977) jest absolwentem Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego (2004 r.), mediewistą, członkiem redakcji miesięcznika historycznego „Mówią Wieki”, którego wydawcą jest postkomunistyczna „Bellona”. W swoim podręczniku z „Gazety Wyborczej” uczynił „znak czasu” – dziennik poczytniejszy od „Rzeczpospolitej” i „atrakcyjny dla szerokiej publiczności”, do nauk historycznych wprowadził pojęcie „wojny na teczki”, którą jakoby wywołał Antoni Macierewicz, a Bronisława Wildsteina oskarżył o to, że „nie podał informacji, kto ze znajdujących się na liście (chodzi o katalog IPN-u – przyp. red.) był świadomym współpracownikiem, kto zaś był tylko inwigilowany”. Na dodatek Brzozowski, który jest zatrudniony w Instytucie w Biurze Informacji Publicznej, zredukował działalność antykomunistyczną śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w PRL-u do aktywności w „podziemnej Solidarności”, zapominając o jego roli w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża, wielkim strajku w sierpniu 1980 r. i NSZZ „Solidarność” (1980 -1981).

Manipulacja historią W ostatnim czasie prof. dr hab. Antoni Dudek z Rady IPN, przy okazji publikacji fragmentu swojego artykułu, polecił lekturę nowego czasopisma Instytutu – „Biuletyn IPN. pamięć.pl” (nr 1, 2012). Zachętą miała być informacja, że „do miesięcznika dołączona jest też reprodukcja słynnej mapy sztabowej z 1970 r. podpisanej przez gen. Jaruzelskiego jako ministra obrony, a obrazującej plan ataku na północne Niemcy, Danię i Holandię, które mieliśmy zająć w ramach operacji ofensywnej wojsk Układu Warszawskiego. Komentarz do niej stanowi artykuł Daniela Koresia o tzw. Froncie Polskim”

http://wpolityce.pl/dzienniki/blog-antoniego-dudka/27476-krew-zalewa-jar…

Nie zważając na zastosowaną przez Dudka formułę „mieliśmy zająć” (my – Polacy?) zakupiłem miesięcznik „pamięć.pl”. Planowanie strategiczne Ludowego Wojska Polskiego i jego miejsce w Układzie Warszawskim jest bowiem od dłuższego czasu moim obiektem zainteresowania. Zacząłem od lektury polecanego przez Dudka tekstu pracownika Uniwersytetu Wrocławskiego dr. Daniela Koresia (str. 28-32) o tzw. Froncie Polskim (Froncie Nadmorskim) – militarnym wyższym związku operacyjnym, którego siłę uderzeniową miało stanowić LWP prowadzące działania przeciwko Zachodowi w ramach tzw. Zachodniego Kierunku Działań Wojennych wojsk Układu Warszawskiego (pisałem o tym w Długim ramieniu Moskwy…). Zdając sobie sprawę, że popularny portal internetowy nie jest miejscem naukowej debaty i polemiki, muszę powiedzieć, że lektura artykułu nie tylko mnie rozczarowała, ale również zaniepokoiła, przede wszystkim z powodu opatrzenia go placetem firmowym IPN. Na poziomie merytorycznym zasadniczy sprzeciw budzi kwestia genezy i pierwotnego znaczenia idei Frontu Polskiego, którą publicysta miesięcznika IPN postrzega w kategoriach poszerzania suwerenności armii Polski Ludowej (dla zmyłki nazywanej w Polsce Ludowej „Wojskiem Polskim”) i próby jej uniezależnienia od Armii Czerwonej. Świadczą o tym już pierwsze, w dodatku podkreślone zdania artykułu: „Latem 1944 roku, u zarania istnienia Armii Polskiej w ZSRS, wśród jej kadry dowódczej oraz przywódców Polskiej Partii Robotniczej pojawił się zamysł zorganizowania (na wzór sowiecki) wyższego związku operacyjnego: Frontu Polskiego”, który „miał stać się symbolem znaczenia WP, jako najważniejszego sojusznika Armii Czerwonej”. Niezorientowany czytelnik (pismo ma charakter wyjątkowo popularny i adresowane jest do „miłośników historii” oraz tych, którzy – jak zapewnia naczelny „pamięci.pl” – „dopiero chcą tę dziedzinę bliżej poznać”) pomyśleć może, że zarówno dowództwo „Armii Polskiej w ZSRS”, jak i „przywódcy Polskiej Partii Robotniczej” działali w tej sprawie jako suwerenni reprezentanci sprawy Polskiej podczas II wojny światowej. W tym kontekście Koreś, choćby jednym zdaniem, nie wspomina o genezie i charakterze owej „polskiej” armii w Związku Sowieckim (stworzonej tuż po ujawnieniu zbrodni katyńskiej w 1943 r., wyposażonej przez Armię Czerwoną i włączonej w struktury sowieckich frontów wojennych), o jej ówczesnych dowódcach (obywatelach sowieckich, agentach NKWD i tysiącach oficerach Armii Czerwonej udających polskich oficerów), pierwotnej koncepcji Frontu Polskiego, jako ważnego uczestnika operacji berlińskiej oraz sytuacji na froncie sowiecko-niemieckim w połowie 1944 r. Te ostatnie zagadnienie wydaje się szczególnie ważne dla zrozumienia idei Frontu Polskiego (Nadmorskiego), jako pomysłu sowieckiego i w istocie realizowanego już wówczas siłami Armii Czerwonej, której częścią była de facto niewielka i niezdolna do stworzenia odrębnego wyższego związku operacyjnego „Armia Polska w ZSRS”. W połowie 1944 r. Sowieci realizowali swój plan gigantycznej ofensywy opartej na działaniach zaczepnych rozciągających się od Bałtyku aż po Bałkany. To, co możemy uznać za pierwociny późniejszego Frontu Polskiego Sowieci realizowali już od czerwca 1944 r. siłami trzech frontów bałtyckich (zwanych też nadbałtyckimi) i trzech frontów białoruskich Armii Czerwonej wspieranych z południa przez trzy fronty ukraińskie (zob. m. in. Strategia wojenna, pod red. marsz. ZSRS W.D. Sokołowskiego, Warszawa 1964, s. 185 i inne). W świetle tych faktów widać, że pomysł polskojęzycznych współpracowników NKWD (formalnie złożył go Michał Rola-Żymierski) z lipca 1944 r. nie był nowatorski i powinien być rozpatrywany jedynie w kategoriach agenturalnej gorliwości i chęci większego przypodobania się Stalinowi (Żymierski zapewniał Moskwę, że w wyniku przeprowadzonego poboru przez „Polskę Lubelską” Front Polski liczył będzie 300 tys. żołnierzy!). Ale publicysta czasopisma IPN na tym nie poprzestaje. Stara się dowieść, że powrót do idei Frontu Polskiego po zakończeniu II wojny światowej, którą w ówczesnych (z lat 1946-1947) studiach dotyczących konfliktu granicznego z Niemcami rozważał gen. Stefan Mossor, był próbą „zamanifestowania [przez LWP] swojej samodzielności”. Koreś akcentuje przy tym niejako suwerenne przymioty Mossora, określając go mianem „wybitnego przedwojennego oficera dyplomowanego”, zupełnie zapominając o jego powojennej zdradzie i roli, jaką odegrał w krwawej pacyfikacji polskiego podziemia niepodległościowego (por. J. Pałka, Generał Stefan Mossor (1896–1957). Biografia wojskowa, Warszawa 2008). Zapomina jednak o najważniejszym: że plany Mossora mówiące o obronie granic i ochronie najważniejszych ośrodków przemysłowych w pierwszej fazie wojny z Zachodem były pochodną sowieckiego planu strategicznego z 1946 r., który zakładał aktywizację armii sojuszniczych w celu „rozbicia przeciwnika w strefie granicznej” oraz „przygotowania warunków do podchodząc do przeciwuderzenia dużych sił rezerwowych” (pisał o tym m. in. jeden z czołowych znawców sowieckiej strategii wojennej David M. Glanz: The Military Strategy of the Soviet Union. A History, London 2005, s. 180-181 i nast.). Ostatecznie autor tekstu o Froncie Polskim uznał, że rzekomo oryginalny pomysł Mossora (Polaków) został w zasadzie przejęty przez Sowietów i włączony do ich własnych planów strategicznych! Można przypuszczać, że gdyby nie tęga głowa gen. Mossora to Sowieci nie wpadliby na pomysł wykorzystania w swoich ofensywnych planach wojennych LWP – drugiej co do wielkości armii Imperium Sowieckiego. Koreś zapewnia nas również, że nawet po powstaniu Układu Warszawskiego (1955 r.) i zmianach roku 1956 „dla Gomułki i Spychalskiego idea Frontu Polskiego była jednym z elementów pozwalających poluźnić nieco żelazną obręcz sowieckiej kurateli; tak samo ważnym, jak pozbycie się oficerów sowieckich z LWP”. W jakikolwiek sposób nie uzasadnia tak stanowczo sformułowanej tezy, nie tłumaczy również, na czym polegać miało owe poluzowanie „obręczy sowieckiej kurateli” skoro idea Frontu Polskiego zakładała udział LWP w agresji sowieckiej na Zachód, zaś później okupację zajętych w wyniku tej ofensywy państw. Przecież idei przyszłej agresji na Zachód i formowania Frontu Polskiego, jako części sił zbrojnych Imperium Sowieckiego, podporządkowano całą aktywność wywiadu wojskowego PRL. Nie było tu miejsca na jakąkolwiek suwerenność i niezależność. Sowieci byli zainteresowani tym, aby ich sojusznicy z Warszawy rozpoznali przyszły środkowoeuropejski i północny teatr działań wojennych (zwłaszcza w strefie cieśnin duńskich i na Bałtyku). Wytyczne GRU dla Zarządu II Sztabu Generalnego LWP jasno formułowały cele operacyjne: cały aparat wywiadowczy miał się skoncentrować się przede wszystkim na działaniach prowadzonych wobec Republiki Federalnej Niemiec, państw Beneluksu, Skandynawii i Francji. Zgodnie z wytycznymi Moskwy wywiad LWP i jego agentura miały skupić się na rozpoznaniu zachodnich obiektów infrastrukturalnych o znaczeniu strategicznym (dróg, portów i lotnisk), rozlokowaniu wojsk (chodziło przede wszystkim o rozmieszczenie broni jądrowej na terenie zachodnich Niemiec, Grecji i Włoch) oraz rozpracowaniu sztabów, instytucji i wojskowych ośrodków naukowo-badawczych, zwłaszcza w rejonie planowanych na czas wojny działań zaczepnych tzw. Frontu Nadmorskiego (Długie ramieniu Moskwy…, s. 160 i inne). Ponadto, nie jest też prawdą, że dla Gomułki i Spychalskiego aż tak ważną sprawą było „pozbycie się oficerów sowieckich z LWP”. Warto nadmienić, że już w styczniu 1957 r. Gomułka wystąpił do Sowietów z prośbą o pozostawienie w szeregach LWP niektórych oficerów Armii Czerwonej (zob. E.J. Nalepa, Oficerowie armii radzieckiej w Wojsku Polskim 1943–1968, Warszawa 1995, s. 112 i nast.). Daniel Koreś rozpatruje kwestię podporządkowania LWP Sowietom przez pryzmat rzekomego napięcia pomiędzy pielęgnującym tradycje suwerenności „polskim Sztabem Generalnym” (wymiennie stosuje też pojęcie „polscy sztabowcy” zapominając chociażby, że do 1965 r. szefami Sztabu Generalnego LWP byli oficerowie sowieccy oddelegowani do pracy w PRL) a chcącym go zdominować dowództwem Armii Czerwonej. Podpiera się przy tym wynurzeniami komunistycznych oficerów z najbliższego otoczenia Wojciecha Jaruzelskiego, którzy po 1989 r. – głównie ze względu na ujawnienie informacji i dokumentów przekazanych Amerykanom przez płk. Ryszarda Kuklińskiego – usilnie starają się nas przekonać, jaką dużym marginesem swobody w Układzie Warszawskim cieszyło się LWP, przez swoją rzekomą nielojalność wobec Moskwy uwolnione w dodatku od obowiązku wzięcia udziału w agresji na państwa Zachodu. W czasopiśmie IPN czytamy więc, że gen. dyw. Franciszek Puchała (wymieniając oficerów LWP autor stosuje zawsze pełna tytulaturę) opublikował niedawno „niezwykle interesujące opracowanie o Sztabie Generalnym lWP w latach 1945-1990” (chodzi o fałszującą dzieje LWP książkę: Sekrety Sztabu Generalnego pojałtańskiej Polski, Warszawa 2011), w którym „podkreśla tę polską militarną samodzielność, którą udało się wypracować w końcu lat pięćdziesiątych”. Autor powinien wiedzieć, że Puchała tak pielęgnował „tę polską militarną samodzielność”, że pod koniec 1980 r. konsultował z Sowietami plan interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Polsce: „Na polecenie ministra obrony Jaruzelskiego, gen. Hupałowski i płk Puchała zatwierdzili w siedzibie Sztabu Generalnego ZSRR plan wprowadzenia (pod pretekstem manewrów) oddziałów Armii Czerwonej, armii NRD i armii czechosłowackiej na terytorium Polski” (Zob. B. Weiser, Ryszard Kukliński. Życie ściśle tajne, Warszawa 2005, s. 197). Innym godnym zacytowania świadkiem „militarnej samodzielności” LWP jest w krytykowanym artykule gen. dyw. Wacław Szklarski, którego „relacja” o „maskującym” charakterze sowieckich planów użycia LWP w przyszłej wojnie autor uznał za „niezwykle ważką”. Całość tych rozważań dr. Daniela Koresia wieńczy przeświadczenie, że w latach 80. idea Frontu Polskiego „stawała się zupełnie iluzoryczna” na skutek ruiny gospodarczej i… stanięcia PRL „na krawędzi wojny domowej” (sic!). Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że 13 grudnia 1981 r. generał armii dyplomowany, minister obrony narodowej, premier, I sekretarz KC PZPR, przewodniczący Rady Państwa i pierwszy prezydent wolnej Polski Wojciech Witold Jaruzelski porzucił ideę Frontu Polskiego by ratować nas od „wojny domowej”, którą wywołać chciała „ekstrema Solidarności”. W ten sposób to, co miało być „komentarzem” do dołączonej do czasopisma mapy ukazującej kierunki natarcia LWP na kraje Zachodu, okazało się nieudolną próbą jej unieważnienia.

Rodem z PRL-u Publikacja nawet tak niemądrego tekstu nie przekreśla szans debiutującego czasopisma. Myślałem w ten sposób pochylając się nad artykułem dr. Daniela Koresia, czytając inne teksty zamieszczone w „pamięci.pl”, w większości pisane w zdawałoby się dawno skompromitowanym stylu „unio-wolnościowym”. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem sobie: „nie warto zawracać tym sobie głowy”. Osłupiałem jednak, gdy skojarzyłem, że redaktorem naczelnym flagowego czasopisma IPN i współautorem skandalicznego podręcznika Ku współczesności. Dzieje najnowsze 1918-2006 (wydawnictwo Piotra Marciuszka Stentor) jest ta sama osoba – Andrzej Brzozowski (ur. 1977) r.), znawca pisarstwa Andrzeja Sapkowskiego, absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego (2004 r.), mediewista, członek redakcji miesięcznika historycznego „Mówią Wieki”, którego wydawcą jest postkomunistyczna „Bellona” www.stentor.pl/autorzy/czytaj/124/brzozowski-andrzej; T. Wituch, B. Stolarczyk, Studenci Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego 1945-2000, Kraków 2010, s. 831). Od tej pory, zanim ktoś Państwu zarekomenduje kupno publikacji sygnowanej przez IPN lub wezwie patriotów do doraźnej obrony Instytutu jako narodowego dobra, któremu straszna Platforma chce zabrać siedzibę przy ul. Towarowej w Warszawie, by uniemożliwić prowadzenie procedur lustracyjnych, trzeba zachować zdrowy rozsądek bo tam też nastały już nowe czasy i jeszcze nowsze obyczaje…

Nawet, jeżeli potraktujemy obie publikacje jedynie, jako nieudane wprawki młodych badaczy związanych z IPN (poprzez współpracę lub zatrudnienie), to trzeba pamiętać o przesłaniu znanego powiedzenia o tym, że „melodia czyni piosenkę”. Mniejsza, więc o braki warsztatowe i rażące naiwności, ale ta melodia, która ma „lekko, łatwo i przyjemnie” trafiać do młodych umysłów nieodpornych na podsuwaną im tandetę, jest zwykłym remakem z propagandy PRL. To jest swoista wersja „Czterech pancernych”, których zadaniem było, przez użycie sympatycznej formy, przemycenie do serc dzieci i młodzieży zatrutego przekazu o zbawczej dla Polski „opiece” Związku Sowieckiego. W sytuacji, w której melodia grana przez IPN współbrzmi z tendencją obecnych władz RP wyrażoną ostatnio obroną pomnika „czterech śpiących” i złożeniem wieńca przez prezydent Warszawy pod pomnikiem sowieckiego agenta Zygmunta Berlinga, polecam zmianę nazwy pisma Instytutu na bardziej adekwatną: PAMIĘĆ.PRL. Sławoimir Cenckiewicz

Jak zostać oszustem Dziś nauczymy się różnych sposobów na to, jak zostać oszustem.

Metoda pierwsza Niewyrafinowany oszust atakuje daną osobę bezpośrednio, grozi jej, zwykle trzymając broń i żąda pieniędzy lub innych wartościowych rzeczy, które ktoś ma przy sobie. Jakkolwiek metoda ta jest bardzo popularna i czasami skuteczna, ma pewne wady. Na przykład, atakowanie kogoś bezpośrednio stwarza zasadnicze ryzyko dla ciebie – oszusta. Nawet, jeśli atakujesz mniejszych i słabszych osobników, nigdy nie wiesz czy nie są uzbrojeni. Co więcej, używanie tej bezpośredniej metody stwarza duże prawdopodobieństwo, że prędzej czy później zostaniesz rozpoznany, wytropiony i ukarany czy to przez ofiarę, przypadkowego świadka, czy policję. Po dokonaniu przestępstwa zyskujesz to, co dana osoba przypadkowo ma ze sobą. I to wszystko. Jednorazowy wyskok z nieznaną nagrodą, może nawet żadną.

Metoda druga Trochę lepszym sposobem na zostanie oszustem jest włamywanie się do domów, kiedy nikogo nie ma w pobliżu. I sprawdzenie, co stamtąd można ukraść. Jakkolwiek istnieje pewna szansa, że możesz zostać zauważony i przyłapany, ryzyko jest znacznie mniejsze niż w przypadku pierwszej metody. A przeciętny dom zawiera znacznie więcej wartościowych rzeczy, niż zwykła osoba nosi ze sobą. Niemniej wciąż istnieje pewne ryzyko i duże prawdopodobieństwo, że zostawisz jakieś ślady. Ślady butów, odciski palców i tym podobne, które mogą później sprowadzić na ciebie kłopoty.

Metoda trzecia Bardziej wyrafinowany oszust unika całkowicie ryzyka bezpośredniej konfrontacji używając oszustwa i przekrętu, zamiast gróźb i przemocy. Na przykład możesz zadzwonić do jakiejś staruszki i namówić ją do podania ci numeru swojej karty kredytowej. Albo ustanowić jakieś oszustwo oparte na wysyłaniu listów namawiających do wysyłania ci pieniędzy, z którymi potem magicznie znikniesz. Osobiste ryzyko, szczególnie bycia fizycznie zaatakowanym przez twoją ofiarę, gwałtownie maleje. Jednakże wciąż możesz zostać złapany i za każdym razem jest to jednorazowa operacja. Dostajesz to, co chciałeś i musisz podejmować ryzyko popadnięcia w kłopoty. Jednorazowo jeden przekręt.

Metoda czwarta Następnym krokiem naprzód jest stworzenie oszustwa trwającego nieprzerwanie, które grabi ludzi nie jednorazowo, ale permanentnie. Na przykład, jeśli oszukałeś staruszkę, aby podała ci numer swojej karty kredytowej, zamiast jednorazowego wypadu na zakupowy szał, możesz stworzyć serię małych powtarzających się kradzieży. Na przykład staruszka będzie płacić 9.95 dolarów miesięcznej opłaty, pojawiającej się na zestawieniu jej karty kredytowej, jako pomoc dla biednych sierot. Z pewnością nie będzie się temu sprzeciwiać. Znajdujesz 100 takich staruszek i masz nieustające pieniężne eldorado. Bez konieczności popełniania nowego przestępstwa za każdym razem i podejmowania ryzyka. Oczywiście wciąż istnieje pewne ryzyko schwytania i ukarania.

Metoda piąta Znacznie lepszą metodą kradzieży od przedstawionych do tej pory jest fałszerstwo. Choć wymaga ono poważnych zasobów technicznych i prawnych posiada olbrzymie zalety. Po pierwsze, nie istnieje bezpośrednia ofiara, która mogłaby zauważyć, że została ograbiona. Drukując fałszywe pieniądze, zasadniczo grabisz każdego, kto używa pieniędzy. Jednakże, nie tylko nie zauważą oni różnicy, ale większość ludzi nie zrozumie nawet, dlaczego fałszerstwo jest czymś niewłaściwym albo, w jaki sposób szkodzi komukolwiek. Z tego powodu ryzyko, że twoje ofiary podejmą przeciwko tobie działania odwetowe jest praktycznie zerowe. Ryzyko zauważenia przez nich, że są ograbiani również jest praktycznie bliskie zeru. I nie byłoby szczególnie większe, nawet gdyby wiedzieli, że drukujesz własne pieniądze, ponieważ większość ludzi nie ma pojęcia, czym są pieniądze, ani jak działają. Kiedy już zaczniesz, możesz stworzyć nieustanne źródło bogactwa z minimalnym fizycznym ryzykiem dla siebie? Oczywiście, jeśli władze się o tym dowiedzą, będziesz miał kłopoty. Ale pomijając to ryzyko, jest to najwyższa forma sztuki bycia oszustem. Nieograniczone źródło niezasłużonego bogactwa, podczas gdy ofiary nie wiedzą nawet, kto ich grabi. W rzeczywistości nie wiedzą nawet, że w ogóle są ograbiani.

Metoda szósta Następny krok jest tylko dla naprawdę socjopatycznych oszustów, którzy nie tylko pragną niezasłużonego bogactwa, ale chcą również dominacji nad innymi ludźmi. Opiera się ona również na fałszerstwie, ale zamiast drukowania pieniędzy i kupowania za nie rzeczy drukujesz pieniądze i pożyczasz je innym ludziom. Na pierwszy rzut oka może się to wydawać bez sensu. Jeśli możesz wydrukować tyle pieniędzy ile chcesz, po co trudzić się pożyczaniem ich innym? Załóżmy, że wydrukujesz 1 milion dolarów i pożyczysz je 100 ludziom. Wszyscy oni będą się czuć dłużni tobie, tak jakbyś wyświadczył im przysługę. Od tego momentu będą ograbiać samych siebie każdego miesiąca, oddając ci całą forsę czując jednocześnie moralny obowiązek, aby to robić. Jak na ironię, ponieważ wydaje im się, że dług jest prawdziwy, tak jakbyś pożyczył im swoje własne pieniądze, będą postrzegać siebie, jako oszustów, jeśliby w jakikolwiek sposób przestali być posłuszni twojemu oszustwu? W rzeczywistości czasami powinieneś celowo pożyczyć swoje fałszywe pieniądze ludziom w takiej ilości, że wiesz, że nie będą w stanie ich spłacić. Dlaczego? Ponieważ jeśli przestaną spłacać twoje oszukańcze pożyczki, możesz otwarcie ukraść ich domy, samochody i inną własność poprzez bankowe “zajęcie majątku”. I na dodatek to oni będą się czuć źle z tego powodu! Tak jakby to oni byli tymi, którzy zrobili coś złego, nie będąc w stanie spłacić pożyczek. Kiedy ty otwarcie kradniesz wszystko, co posiadają oni będą jeszcze przepraszać cię za to, że nie oddają więcej niż posiadają, czując jednocześnie wstyd i upokorzenie. Czy może być coś lepszego? A im więcej ukradniesz tą metodą, tym bardziej możesz poszerzać swoje oszustwo. Właściwie nie ma ono granic. Ostatecznie, jeśli wszystko pójdzie dobrze, możesz zadłużyć u siebie każdego człowieka na świecie. A kiedy przestaną spłacać, będziesz posiadał dosłownie cały świat. A większość z miliardów twoich ofiar nie będzie miało zielonego pojęcia, co się stało. Wszyscy zostaną zredukowani do poziomu zbiedniałych niewolników wykonujących wszystkie twoje rozkazy. Sadystycznego megalomańskiego socjopatycznego skurwiela.

Metoda siódma Opisana wcześniej metoda jest tak skuteczna, że jest tylko jeden sposób, aby ją usprawnić. Jedynym twoim ryzykiem jest to, że władze mogą się połapać, co jest grane i cię schwytać, zanim zdążysz uciec ze swoimi oszukańczo zdobytymi pieniędzmi do jakiegoś kraju bez ekstradycji przestępców. Aby wyeliminować to ostatnie ryzyko musisz wykonać ostateczny krok – przekupić polityków, aby zalegalizowali twoje oszustwo. Kiedy władze dadzą oficjalne legislacyjne błogosławieństwo twojemu masowemu oszustwu, a nawet zaoferują wysłanie ochotników, aby chronić cię przed twoimi ofiarami, gdyby jacyś jednak połapali się, co im robisz, wtedy staniesz się największym oszustem świata. Jednakże nie możesz tego dokonać. Nigdy nie będziesz super-oszustem, który posiada świat na własność. Dlaczego? Ponieważ ktoś już to zrobił.W tym kraju (USA) nazywają się Rezerwą Federalną. Posiadają Kongres, który zalegalizował ich oszustwo w 1913 roku. Od tego czasu poprzez politycznie usankcjonowane oszustwo bankowej rezerwy frakcyjnej (wyrafinowane określenie na zalegalizowane fałszowanie pieniędzy) ukradli więcej bilionów dolarów aktywów, niż możesz to sobie wyobrazić. Przestępstwo jest tak doskonałe, że dokonują go otwarcie przyznając się do wszystkich jego szczegółów. A mimo to wciąż jedynie niewielka garstka ich ofiar, ma jakiekolwiek pojęcie, co się dzieje. Jednakże, jeśli takie wideo jak to na przykład, stanie się popularne i ofiary ich oszustwa zrozumieją, co zostało im zrobione, co się wtedy stanie? To dopiero się okaże. “Gdyby ludzie zrozumieli bankowość i system monetarny, sądzę, że przed jutrzejszym rankiem wybuchłaby rewolucja.” - Henry Ford

Larken Rose Tłumaczenie: davidoski

Kryzys gospodarczy to wynik utrzymywania imigrantów Rozmowa z Marine Le Pen Europa technokratów i wspólnych rynków finansowych jest ślepym zaułkiem. My chcemy Europy Narodów, która będzie gwarantowała zachowanie wolności, tożsamości, bezpieczeństwa i dobrobytu Europejczyków. Pierwszym krokiem w tym kierunku jest przywrócenie wyższości prawa narodowego nad prawem unijnym.

Notowania francuskiego prezydenta w sondażach są obecnie niskie jak nigdy dotąd. Czy dobra passa prawicy dobiegła końca? – Podczas kampanii prezydenckiej w 2007 roku Sarkozy postanowił oprzeć swoją strategię wyborczą na kłamstwie. Z pewnym sukcesem, biorąc pod uwagę, że rzeczywiście został prezydentem. Niemniej jednak, na dłuższą metę kłamstwo nie wybroni się przed prawdą. Nie można być popularnym, gdy nie dotrzymało się słowa w przypadku ani jednej z obietnic złożonych w kampanii prezydenckiej. Elektorat pokazał mu czerwoną kartkę za to żałosne otwarcie na lewo, którego dokonał, integrując w rządzie osobistości polityczne związane z lewicą, z czego się w tej chwili wycofuje. Tego oszustwa wyborcy mu nie wybaczyli i nie wybaczą.

Front Narodowy zyskał na sile. Czy to oznacza, że coraz więcej wyborców ma dość politycznie poprawnej retoryki centroprawicy? – To druga klęska Sarkozy’ego. Chwalił się, że „zabił Front Narodowy”. My jednak powróciliśmy na francuską scenę polityczną. Podczas trzech ostatnich lat Sarkozy usiłował wmówić Francuzom, że mają wybór wyłącznie między jego partią a Partią Socjalistyczną. Wyborcy mu pokazali, że istnieje alternatywa do tych ugrupowań. Eksperci od zawsze uważali, że ludzie głosują na FN w ramach protestu. Wybory regionalne dowiodły, że to błąd analityczny. Ludzie głosowali na nas, bo odcinamy się od polityki, która zapędziła kraj w ślepy zaułek.

Francuska polityka kręci się w ostatnim czasie wokół kwestii tożsamości narodowej. Rząd wprowadził zakaz noszenia burek i nikabów. Czy rozwiąże to problem politycznego islamu? – Ta niesłychanie ważna debata, bo dotyczy fundamentów naszej tożsamości. Zasłony islamskie stanowią część żądań społeczności muzułmańskiej, które są sprzeczne z naszymi wartościami republikańskimi i niszczą nasze społeczeństwo. Pewne ugrupowania polityczno-religijne rzuciły państwu wyzwanie, chcąc mu narzucić w imię wielokulturowości zasady islamu. My na to odpowiadamy wyraźnie: szanujemy kraje muzułmańskie, ale nie będziemy żyli we Francji jak w krajach islamskich, oraz nie pozwolimy sobie narzucić praw, zwyczajów oraz rytuałów inspirowanych szariatem. Tu nie chodzi o rozwiązanie złożonego problemu, którym jest polityczny islam, ale o pewien symbol, o wysłanie wyraźnego sygnału do muzułmanów, że jako państwo laickie nie poddamy się tego typu żądaniom.

Czy zakaz noszenia burek i nikabów nie ogranicza wolności religijnej. Dla muzułmanów to symbole wiary podobnie jak dla chrześcijan krzyż… – Każdy ma prawo wierzyć lub nie wierzyć. Zasada laickości jest jednym z fundamentów naszego systemu republikańskiego i jasno określa granice wiary, zamykając ją w sferze prywatnej. Nie wolno narzucać innym swojej wiary. Islam musi się tej zasadzie podporządkować.

Front Narodowy jest z powodu tej postawy często oskarżany o rasizm… – To stara i dobra metoda lewicy i skrajnej lewicy. Kryminalizacja odmiennych opinii, by obłożyć tabu debatę na określone tematy. Takim tabu obłożone są kwestie islamu w Europie oraz masowa imigracja. Nie wolno krytykować ani jednego, ani drugiego.

FN w 2007 roku prowadził jednak kampanię prezydencką dla Jean-Marie Le Pena przy pomocy plakatów ze zdjęciem młodej Francuski pochodzenia arabskiego. Czy to znaczy, że jedni imigranci są w porządku, a drudzy nie? – Powiem od razu, żeby sprawy były jasne: Front Narodowy nie jest partią ksenofobiczną, tylko frankofilską. Wychodzimy z prostego założenia: nasz kraj liczy ponad pięć milionów bezrobotnych, osiem milionów ludzi żyjących na granicy ubóstwa i ponad sto tysięcy bezdomnych i jest gospodarczo wykrwawiony do ostatniej kropli. Co oznacza, że nie stać nas na finansowanie masowej imigracji. Tu chodzi o zachowanie społecznego pokoju. Jak tak dalej będzie, ludzie wejdą na barykady. My się przeciwstawiamy nielegalnej imigracji. Jeśli ktoś pochodzi spoza Francji, ale jest zintegrowany, pracuje i płaci podatki, nie mamy nic przeciwko niemu.

To jak rozwiązać problem tych imigrantów, którzy się nie integrują? – Musimy zmienić nasze podejście do problemu imigracji. Odkąd Sarkozy jest prezydentem, forsuje tak zwaną „imigrację selektywną”. Ta kretyńska koncepcja polega na tym, że okrada się kraje rozwijające się z ich elit, które sprowadza się na rodzimy rynek pracy, co powoduje obniżenie pensji francuskich pracowników. To jest moralnie nie do przyjęcia. Trzeba także porzucić jak najszybciej prostoduszną wizję lewicy, że imigracja jest czymś wyłącznie pozytywnym, że nie ma ona dramatycznych konsekwencji dla kraju przyjmującego cudzoziemców. Żeby sprawy były jasne: nierównowaga budżetowa i finansowa, która daje nam się w tej chwili we znaki, wynika z finansowania masowej imigracji, czyli z płacenia zasiłków różnorodnym imigrantom, którzy żerują na systemie społecznym. Szaleństwo imigracyjne prowadzi do zubożenia całego społeczeństwa i uszczupla budżet państwowy. Trzeba więc wprowadzić preferencje narodowe w przydziale miejsc pracy, zasiłków i mieszkań. Nie rozwiążemy także problemu imigracji, jeśli nie zniesiemy podwójnego obywatelstwa i prawa do automatycznego nabycia narodowości francuskiej.

Z problemem imigracji wiąże się problem bezpieczeństwa. Mimo wysiłków i polityki „zero tolerancji” forsowanej przez Sarkozy’ego wciąż płoną przedmieścia, jak ostatnio w Tremblay… – Prezydentowi zasadniczo brakuje woli, by zrealizować własne obietnice. Od 2007 roku przemoc rośnie w naszym kraju, nie oszczędzając żadnego regionu i dotykając wszystkich warstw społecznych. Trzeba skończyć z obietnicami i przejść do czynów. Wymaga to prawdziwej polityki „zero tolerancji”. Trzeba unieszkodliwić przestępców, rozbić bandy zorganizowane, bezlitośnie stosować istniejące prawo oraz egzekwować kary. Policja musi dysponować wystarczającymi środkami, by zmusić ludzi do przestrzegania prawa. Nadszedł czas, by strach zmienił stronę.

Front Narodowy proponuje powrót do kary śmierci. W tym celu Francja musiałaby jednak wystąpić z Unii, która formalnie zakazuje stosowania takiej kary… – Ja wychodzę z założenia, że nikt i nic nie stoi powyżej suwerenności narodowej. Żaden traktat unijny nie jest w stanie zmusić narodu, by działał naprzeciw własnej uzasadnionej i wolnej woli. A na tym opiera się demokracja.

Ale czy kara śmierci rozwiąże problem przestępczości? – Kwestia kary śmierci jest powiązana z kwestią kary dożywocia. Prawdziwe dożywocie bez możliwości zwolnienia warunkowego, jedyna kara, która jest w stanie zapobiec recydywie, nie istnieje w prawie francuskim. Warto, więc zreformować najpierw cały system hierarchizacji kar, aby uchronić niewinnych ludzi przed notorycznymi kryminalistami. Potem można się zastanowić nad karą śmierci. Obecny system jest wadliwy i w przypadku pedofilów nie raz byliśmy świadkami smutnych konsekwencji tych wad.

Jest pani europosłanką. Równocześnie Front Narodowy prowadzi politykę eurosceptyczną i sprzeciwia się wejściu Turcji do UE… – Nie akceptujemy modelu konstrukcji europejskiej, który jest nam w tej chwili proponowany i który idzie w kierunku struktury ponadnarodowej, naprzeciw interesom narodów, które tworzą Unię. Kryzys grecki pokazał nader wyraźnie, że jest to pomysł poroniony. Europa technokratów i wspólnych rynków finansowych jest ślepym zaułkiem. My chcemy Europy Narodów, która będzie gwarantowała zachowanie wolności, tożsamości, bezpieczeństwa i dobrobytu Europejczyków. Pierwszym krokiem w tym kierunku jest przywrócenie wyższości prawa narodowego nad prawem unijnym. Ta logika globalistyczna, która dominuje w Brukseli, niszczy ten kontynent. Suwerenność to nie ozdoba, tylko podstawa istnienia każdego narodu. W tej wspólnocie narodów Turcja nie ma swojego miejsca, bo po pierwsze – nie leży w Europie, a po drugie – nie jest krajem chrześcijańskim. A tym, co łączy wszystkie kraje unijne, jest wspólne dziedzictwo chrześcijańskie.

Odwołanie do wspólnego dziedzictwa chrześcijańskiego nie znalazło się jednak w preambule traktatu z Lizbony. Może Europa powinna znaleźć bardziej uniwersalny wspólny mianownik, który nie odwoływałby się do religii? – Co za bzdura. Na ten temat nie powinno się nawet dyskutować, to jest tak oczywiste. Nasz kalendarz, nasze święta narodowe, wakacje szkolne, Boże Narodzenie. Wystarczy pospacerować po stolicach Europy, by dostrzec to dziedzictwo. Korzenie chrześcijańskie Europy widać wszędzie, dominują w każdym kraju członkowskim Unii. Nikomu nie przychodzi do głowy, by wątpić w islamskie korzenie Arabii Saudyjskiej czy w tradycje szintoistyczne Japonii. Dlaczego więc ktokolwiek wątpi w korzenie chrześcijańskie Europy? To jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe i mogę to sobie wytłumaczyć wyłącznie poronioną poprawnością polityczną. Europa musi się wreszcie obudzić, zanim straci te kilka atrybutów, które jej jeszcze pozostały. Rozmawiała Aleksandra Rybińska

Manifest europejskiego ruchu oporu Guillaume Faye – ur. 1949, jeden z głównych ideologów francuskich środowisk tożsamościowych.  W latach 70-tych druga po Alainie de Benoist osoba w środowiskach Nowej Prawicy (Nouvelle Droite). Propagator koncepcji archeofuturyzmu i Eurosyberii oraz zażarty przeciwnik imigracji muzułmańskiej do Europy. Wiele z jego przemyśleń jest podstawą dla prężnie rozwijającego się obecnie we Francji ruchu Bloc Identitaire.

Redakcja portalu nie utożsamia się ze wszystkimi poglądami autora.

Guillaume Faye, fragm. “Dlaczego walczymy? Manifest europejskiego ruchu oporu”

Antyrasizm Doktryna, która pod pretekstem walki z rasizmem i ksenofobią, zachęca do preferowania obcych, zaniku tożsamości europejskiej, wyboru społeczeństwa multikulturowego, a na samym końcu – paradoksalnie – do rasizmu. Podobnie jest z zielonymi, którzy zmienili swe przeznaczenie; ekologia stała się parawanem, ktorego celem nie jest ochrona środowiska, ale propagowanie ideologii trockistowskiej. Przez “antyrasistów”, antyrasizm używany jest do pseudowalki z rasizmem, aby obalić tożsamość europejską, propagować kosmopolityzm i przewagę liczebną obcych. Antyrasizm stał się obsesją i zaprzecza sam sobie. Promując otwarcie granic dla napływowych i dogmatycznie zachęcając do społeczeństwa multikulturowego, antyrasiści obiektywnie rzecz biorąc, prowokują zachowania rasistowskie.

Dekadencja Osłabienie narodu lub cywlizacji skutkuje przyczynami endogennymi, i utrzymuje w nim utratę swej tożsamości i kreatywności. Powody upadku są prawie zawsze takie same w historii: indywidualizm, hedonizm, osłabienie obyczajów, egoizm społeczny, zniewieścienie, pogarda dla wartości bohaterskich, intelektualizacja elit, upadek powszechnej edukacji, odwrót od duchowości i świetości, itd.  Inne przyczyny są cykliczne: zmiana zawartości etnicznej, degeracja arystokracji naturalnej, zapominanie o historii narodowej i o podstawowych wartościach. Dekadencja przychodzi, ponieważ więzi społeczne solidarności się osłabiają. Podsumowując, można powiedzieć, że dekadencja widzi pozornie sprzeczne róznice jak się łaczą: nadmierny intelektualizm elit coraz bardziej odciętych od rzeczywistości i prymitywizacja ludu. “Chleba i igrzysk”… Europa dzisiaj przeżywa taką sytuację. Współcześni odmawiają przyjęcia faktu powszechnej dekadencji. Ci, którzy go ujawiniają są uznawani za proroków nieszczęścia. Epoki upadku często się kryją pod maską odnowienia. Takie nastawienia są zachowaniami odległymi od rzeczywistości, utajonymi symtopami w celu samoupewnienia się. Żaden upadek nie powinien być uznany za nieodwracalny. Powinniśmy kultywować tragiczny optymizm Nietzschego.

Domowa wojna etniczna Kolonizacja coraz bardziej zagrażajaca i skierowana przeciwko narodom europejskim, która coraz bardziej się uruchamia, zwłaszcza we Francji Belgii, na początku XXI wieku, jest pochodzenia z Mehrebu. W Europie, zwłaszcza w tych dwóch krajach, w konfrontacji z islamem i ludnością napływową, przekroczono próg starć i przestępczości i dokonano wejścia podczas lat 90-tych w proces wstępnej wojny domowej, związanej  z kolonizacją terytorialną i demograficzną. Tylko urchomienie mechaniczne prawdziwej wojny domowej rozwiazałoby problem kolonizacji nas przez afrykanizację i galopującą islamizację. Są to najwieksze tragedie, przed jakimi stanęłaby Europa w całej swej historii, a która zupełnie ucieka z punktu widzenia “elit” – albo ślepych albo kolaborujacych. Wojna domowa etniczna stałby się jedynym środkiem rozwiazującym ten prblem, dla którego nie sposób znaleźć rozwiazania “na zimno”, w ramach państwa prawa czy demokracji i wprowadzić świadomosć potrzeby oporu i ponownego podboju? Żeby było jasne – nie nawołuje do wojny, ale do zrozumienia jej fatalności niejako automatycznej. Rozwiazania typu “pokojowe i racjonalne współżycie” należa do przekonań dziecinnych pacyfistów, ignorantów w dziedzinie socjologii i historii. Nie jest to sytuacja ostateczna, w sytuacji koniecznej, podczas okrzyków i znajdowania przez ludzi środków w innej sytuacji nie do pomyśłenia. Zaczeło się, kiedy Hiszpania oswobodziła się od okupacji arabsko-muzłmańskiej. Ale ona potrzebowała czasu. Wraz z przyspieszenem historii, można to, zatem uczynić szybciej. Ważne jest przygotoać się do tego nieuniknionego terminu.

Etnocentryzm Moblizujace wezwanie, dokładnie do ludów długo żyjących, które muszą zachwywać swą tożsamość eticzną przed zagubieniem się w historii. Nieważne czy prawdziwe czy nie, “obiektywnie”, etnocentryzm jest warunkiem psychologicznego przetrwania narodu w historii. Naród nie jest grupą intelektualną, ale wyznaczaną przez siłę woli, współzawodnictwo i selekcję. Zupełnie bez znaczenia są akademicki spory. Wezwanie do bycia w przewadze liczebnej i do życia we własnych prawach są niezbędne do akcji i sukcesu w przetrwaniu.

Eugenika Techniki polepszenia genetycznej, jakości populacji. Biotechnolodzy dostarczaja dziś srodków technicznych dla ulepszenia ludzkiego genomu, nie dla celów terapeutycznych, ale politycznych. Dziś jest możłiwa interwencja bezpośrednia w genom i polepszenie dziedzczenia  w sposób znaczne szybszy niż poprzez małżeństwo. Zostało to przewidziane w archaicznych wierzeniach pogańskich. Ale tworzy to wielki problem, który uderza w wszystkie wrażliwe struny monoteizmu kreacyjnego i antropocentryzmu. Nie tylko człowiek staje się twórcą samego siebie, automanipulatorem, ale staje sie kimś na kształt obiektu biologicznego, jak pierwsze lepsze zwierzę. Podwójna rewolucja przebiega w obu kierunkach: człowiek staje się jednocześnie demiurgiem, rywalem Boga i w tym samym ruchu, jako żyjąca materia, nadajaca się do formowania. Śmierć połączona z antropocentryzmem i metafizycznym deizmem. Szokuje także egalitarystów; czyż nie da sie wyhodowac nadczłowieka? Ależ oczywiście! Podstawą jest opanowanie procesu, poddanie go woli politycznej i nie pozwolenia na stworzenia “barbarzyńskiego marszu” eugeniki. Ale zabraniajac jej, jako ideologii dominujacej, nie uda się na dłuższą metę. Słynny naukowiec, Stephen Hawkins, ostatnio zadeklarował, że biotechnolodzy mają zamiar pozwolić na “stworzenia rasy panów” i “ulepszonego człowieka”.

Homofilia Ciągłe chawalenie homoseksualizmu, uznanego nie tylko za zachowanie normalne, ale godne protekcji i podziwu. Po długim czasie bycia marginalizowanym, lobby homoseksualne teraz domaga się pewnej nadrzędności, przez propagowanie powszechne, że hetero jest podległe i okaleczone. Domaga się równych praw, przywilejów, Powstaje kwestia ścigania “homofobii”, jako krytyki na tej samej zasadzie jak rasizmu i antysemityzmu. Można powiedzieć, że różowa mafia nie tylko spokojnie istnieje, ale i chce dominowac.

Nie-autochton Ten, który jest pochodzenia obcego, zarówno kulturowo, jak i biologicznie. Dziś lepiej jest mówić o nie-autochtonach niż o imigrantach czy obcych, w tej ilości czy większości tych ostatnio uriodzonych w Europie, bez etnicznego pochodzenia europejskiego, i mogących na zasadzie prawa ziemi, otrzymać nardowowośc jakiegoś europejskiego kraju. Od antyku, co wspomina Arystoteles, Tukidydes i Ksenfont, naród, który pozwala na taką sytuację jest skazany na zaginiecie, kiedy to element napływowy wypiera autochtonów niszcząc ich kulturowo i/lub fizycznie. Ten proces jest widoczny w wielu regionach Frnacji. Wzrost znaczenia napływowych zaczyna nabierać znaczenia prawnego, językowy i narodowy. Trzeba dla ich określenia używac kategorii etnicznych, a nie jak do tej pory, politycznych i prawnych. Belg, Włoch czy Rosjanin rezydujący we Francji nie jest elementem napływowym.  Ale uwaga: po pewnym czasie, lud wyparty przez napływowych staje się obcy we własnym kraju, co jest znaną logiką procesu kolonizacji. Po pewnym czasie napływowi stają się autochtonami.

Populizm Postawa broniąca interesów ludzi przed klasą polityczną i wspierania demokracji bezpośredniej. To termin aktualnie w ogólnym odczuciu pejoratywny, któremu musimy przywrócić pozytywne znaczenia. Niechęć do populizmu w rzeczywistości oznacza ukrytą niechęć dla autentycznej demokracji. Antypopulizm tak jak antydemagogia, jest sematycznym podstępem polityków i intelektualistów burżuazyjnych, aby zwrócić uwagę aktywności ludzi, zwłaszcza warstw średnich, przeciwko tym uznanym za niebezpiecznym, zwłaszcza nacjonalistom. Kospomopolityczni burżuje, z lewa i z prawa, walczą z popopulizmem, ponieważ odrzucają oni całą demokrację bezpośrednią, jako że uznaja ludzi za politycznie niepoprawnych. Wiadomo dobrze, że na temat: imigrantów, kary śmierci, dyscypliny w szkole, polityki karnej i fiskalnej i wele innych, żądania ludzi (wyrażane w referendum) nie pasowałoby zupełnie, mimo niezustannej propagandy medialnej, do wyborów rządzących. Widąc, zatem, że ci, którzy przejęli na swój udział pojecie “woli ludu” będa utrzymywac takie rozumienie populizmu, jako “despotyzmu”. Pod tym podejrzeniem, gdzie nielegalne sankcje przeciwko Austrii zostały nałożone przez UE gdyz tzw. partia populistyczna brała udział we władzy po demokratycznych wyborach. W zasadzie populizm jest prawdziwym obliczem demokracji, w rozumieniu greckickim tego terminu, a antypopulizm bedzie oznaczał, że elity są głeboko antydemokratyczne. Antypopulizm oznacza finalny tryumf klasy polityczno-medialnej, pseudohumanistycznej, uprzywilejowanej, zabezpieczonej, która na swój interes przejęła tradycje demokratyczne. Od pewnego czasu pojecie “lud” jest źle odbierane. Lepiej byłoby wróić do orginalnego znaczenia, “republiki”. Dla rządzącej klasy intelektualno-medialnej, lud znaczy “małe białasy”, opętane swoimi fantazjami o zabezpieczeniu, będący czymś godnym pogardy, kategoria ludzi, którzy mają płacić swe podatki, wyrzec się wszystkich przywilejów, a zwałszcza mają milczeć. Dlatego masowe naturalizacje, prawo ziemi i głosowanie obcych służą jedynie “zmianie ludu”.

Porządek Porządek jest podstawą każdej cywilizacji twórczej, ponieważ dyscyplinuje człowieka, zwierzę zanarchizowane, w znaczeniu politycznym i kulturowym. Trzeba go uznać za dyscyplinujący, edukacyjny, a nie tylko czysto represyjny system, w interesie elity. Te znaczenie porządku powinno być traktowane przezornie, ponieważ może być stymulujące jak i niezachęcające zródło energii lub zapóźnienia. Nie ma porządku bez projektu, entuzjazmu i ruchu. Nie jest tylko represją (syndrom amerykański), ale także przyzwolenie, zachęta i kolektywny dynamizm, ujęty w zdyscyplinowaną formę wspólnego ideału. Prawdziwy porządek jest wspólnotą ludzką, jednolita i samozdyscyplinowaną, w której króluje duch Arystotelesa, przyjaźn i spontaniczna solidarność. Łaczą się porządek i harmonia. W tradycji europejskiej, porządek nie jest jednak statyczny.

Prawa człowieka Najwidoczniej centralna część postępu i indywidualnego egalitaryzmu i środek do odbudowania “policji myśli” i zniszczenia praw narodów. Synteza filozofii politycznej (często źle zrozumianej) z XVIII wieku jest jednym z elementów dominujacej ideologii. Razem z “antyrasizmem” funkcjonuje, jako jeden centralnych środków służących utrzymywaniu powszechnego stanu umysłów, podatnego na wpływu i gnębiącego wszelki sprzeciw. Dogłębnie zakłamana ideologia praw człowieka powoduje niemal wszystkie niezadowlenia społeczne i usprawiedliwia wszystkie opresje. Funkcjonuje ona niemal jak prawdziwa świecka religia. Człowiek jest tutaj tylko absratktem, konsumentem, atomem. Jest zaskakujące zdać sobie sprawę, że ideologia praw człowieka stworzona przez Konwenty rewolucji jest imitacją amerykańskich purytanów. Ideologia ta uprawomocniła się poprzez oparcie się na dwóch oszukańczo pojmowanych pojęciach: miłosierdziu  i filantropii, ale także wolności. Człowiek nie posiada praw uniwersalnych i ustalonych, ale tylko takie, które zależa od każdej cywilizacji i tradycji. Prawom człowieka należy przeciwstawić dwa pojecia centralne: “prawa narodów czy ludzi” do tożsamości i sprawiedliwości, która choć odmienna w wielu kulturach zakłada, że nie wszyscy ludzie są tak samo traktowani. Ale te pojęcia nie powinny dotyczyć człowieka uniwersalnie pojętego, ale ludzi konkretnych, umiejscowionych w pewnej kulturze. Krytykowanie laickiej religii praw człowieka nie jest oczywiście czynieniem apologii barbarzyństwa, jako że ta “religia” przyczyniła się do represji i opresji (Wandea czy los Indian w Ameryce). Idelogia praw człowieka stanowiła często pretekst dla opresji w imię “Dobra”. Nie reprezentuje ochrony jednostki bardziej niż komunizm. Wręcz przeciwnie, stał się systemem opresji, opartym na formalnych wolnościach. W tym imieniu zatwierdzi, ku pogardzie całej demokracji, kolonizację Europejczyków (bez różnicy na tego kto wpowadzi swoje “prawo” w Europie), tolerancję dla przestępczości, prawo do ingerencji prowadzonej w imieniu “prawa ingerencji”, prawa dla działaności tajemnych kolonizatorów. Ale ta ideologia nie wypowioada się na temat masowego zanieczyszczenia środowiska albo społecznego barbarzyństwa sprowokowanego przez globalna ekonomię. W szczególności, ideologia praw człowieka jest dziś środkiem strategicznym dla rozbrajania narodów europejskich i obwiniania ich o wszystko. Jest usprawiedliwieniem rozbrojenia i paraliżu. Prawa człowieka są w pewnym sensie perweryjnym zastąpieniem chrześcijańskiego miłosierdzia i dogmatem egalitarnym, jakiego powinni chcieć wszyscy ludzie. Ideologia praw człowieka jest centralnym narzędziem zniszczenia tożsamości narodów i kolonizacji Europy.

Urodzony przywódca Osobowość twórcza mająca historyczna wizję świata. By zostać użyżnionym przez historię, wszystkie ruchy czy reżimy polityczne, wszyscy ludzie potrzebują szefa, tzn. przywódcy. Ten, wybrany czy obrany, jest jakkolwiek nazwanczony iskrą bożą, która poniekąd jest genetyczna. Historia jest zapłodnieniem duszy pasywanej ludzi przez duszę aktywną “urodzonego przywódcę”. Taka kobiet lub mężczyzna, jest osobą znaczącą dla historii. Warto zauwazyć, że marksisci, przywiązani do dogmatu “mas”, też przeżyli tylko dzieki tego rodzaju przywództwu. Tego rodzaju przywództwo niesie ze soba ryzyko despotyzmu, ale jego przeznaczenie nie jest pokojowe. Struktura historii nie jest dopasowana do egalitaryzmu. Jest człowiekiem aktywnym, gwałtownego tworzenia, pojawia się i nie czeka jaką ideologię ożywia. Bierze rzeczywistość “za bary” i ją zmienia. Uwodzi ludzi jak wąż paraliżuje ptaka. Jest niespodzianką historii, która powinna być dramatyczna i krwawa. Jest osobą jednocześnie konieczną i tragiczną. Może wznosić się do góry i wyzwalać lud (Charles Martel, Joanna d’Arc, Mustafa Kemal, etc.) jak i jednocześnie być tyranem (Lenin, Stalin, Mao, etc. albo zdobywcą (Aleksander Wielki, Napoleon, Abd-El-Raman, etc.).

Zniewieścienie Osłabienie cnót odwagi i męskości, na korzyść feminizacji, pedalskich wartości i tzw. humanitarystycznych. Ideologię zachodnią w całości przepełnia zniewieścienie Europejczyków, która przechodzi poprzez napływowych emigrantów. Jej główne symbole to: przyzwolenie na homofilię, feminizacja i fałszywa emancypacja kobiet, odrzucenie znaczenia rodziny wielodzietniej na rzecz niestałych związków, spadek przyrostu naturalnego, znaczne dowartościowywanie czarnych lub arabów, ciągła apologia mieszania się, odrzucenie wartości wojownika, nienawiść do wszelkiej estetyki siły i potęgi, a także generalne tchórzostwo. W konfrontacji z islamem, który faworyzuje wszystkie wartości zdobywczej męskości, Europejczycy stają się moralnie rozbrojeni i zakompleksieni. Cała koncepcja współczesnego świata, wprowadzana prawem, edukacją publiczną i działaniem mediów, zajmuje się obwinieniem męskości, utożsamianej z “faszystowską brutalnością”. Zniewieścienie stałoby sie znakiem cywilizacyjnym tej części społeczeństwa, według której inni tkwią w prymitywiźmie i przemocy. Zniewieścienie, które jest równocześnie związane z narcystycznym indywidualizmem i utratą sensu wspólnoty, paraliżuje wszystkie reakcje i prowadząc do działań kolaboracyjnych. Tłumaczy słabość działań zapobiegawczych przeciwko przestepczości imigrantów, brak solidarności etnicznej Europejczyków stawianych w konfrontacji z napływowymi i wywoływanymi na tym tle “strachem”. Pojęcie meskości nie może w żadnym wypadku być stawiane z na równi “maczyzmem” czy też z przywróceniem czegoś na kształt “męskich przywilejów”. W swych codziennych zachowaniach wiele kobiet okazuje się być bardziej męskimi niż faceci. Męskość narodu jest warunkiem utrzymania się w historii.

Oryg. Guillaume Faye, Pourquoi nous combattons, Manifeste de la résistance européenne, L’Æncre, 2001. (tłum. Ł. C.)

HAARP – broń końca świata Spójrzmy na to jak dziś postrzegana jest broń atomowa. Bomba, która w ciągu kilku sekund zdolna jest wymazać z mapy ogromne miasto uznawana jest za szczyt możliwości człowieka w tworzeniu broni masowej zagłady. Skala zniszczeń, jakie może wywołać broń atomowa sprawiła, że z obawami zaczęto przyjmować informacje o jej zdobyciu przez kolejne państwo. W przypadku Iranu próby jej uzyskania mogą nawet skończyć się wojną. Co jednak, jeśli broń atomowa nie jest najgroźniejszą, jaką udało się stworzyć ludziom? Czy w nauce przez ostatnie 70 lat panował aż taki zastój, że nawet przypadkiem nie udało się wynaleźć kolejnej śmiercionośnej broni?

Ogromne rzesze osób w przeciągu ostatnich lat zafascynował temat tajemniczej broni umożliwiającej między innymi wpływanie na pogodę. Broń ta nosi nazwę HAARP, czyli High Frequency Active Auroral Research Program i możemy być pewni, że w jej posiadaniu jest przynajmniej jedno państwo na świecie - Stany Zjednoczone. Stacja HAARP mieści się w samym sercu Alaski, a w najbliższym sąsiedztwie ma jedynie małe miasteczko. Oficjalnie funkcjonuje, jako stacja badawcza zajmująca się wpływem pól elektromagnetycznych na pogodę, naukowcy z nią związani mogą poszczycić się ogromną ilością publikacji naukowych poświęconych temu zjawisku, a nawet wywołaniem sztucznej zorzy polarnej.

W czym tkwią kontrowersje? Problem z HAARP polega między innymi na tym, że ten ogromny i kosztowny projekt nie jest finansowany ze środków uczelni wyższych, lecz przez wojsko. Można, zatem przypuszczać, że armia nie byłaby szczególnie zainteresowana inwestowaniem ogromnych ilości pieniędzy w czysto naukowy projekt, z którego nie będzie żadnych militarnych korzyści. Co więcej, jak przekonali się badacze kręcący film dokumentalny poświęcony stacji, teren obiektu jest bardzo silnie strzeżony, a wstęp mają jedynie osoby upoważnione? Można oczywiście „załapać się” na dni otwarte – mają one miejsce raz na dwa lata. Największy problem z HAARP wiąże się z możliwościami, jakie niesie projekt. Wokół stacji narosła ogromna ilość teorii i spekulacji. Dla przykładu, z bronią wiąże się między innymi wywołanie trzęsienia ziemi na Pacyfiku 11 marca 2011 roku, które doprowadziło do powstania ogromnej fali tsunami, a w efekcie do zniszczenia północno-wschodniego wybrzeża Japonii. Nie zapominajmy też o innym skutku fali, jakim jest katastrofa w elektrowni atomowej w Fukushimie i napromieniowanie ogromnych połaci ziemi.

Dlaczego HAARP jest aż tak potężna? Tworzone przez nią pole elektromagnetyczne może być nakierowane zarówno w ziemię, wywołując drgania płyt tektonicznych, czego skutkiem jest wspomniane wcześniej trzęsienie ziemi jak i w niebo powodując nagłe tworzenie się chmur, zmiany pogody, które mogą prowadzić nawet do wywołania tornada. Zdaniem osób śledzących to „alternatywne” zastosowanie HAARP huragan „Katrina”, który zrównał z ziemią praktycznie cały Nowy Orlean, był wywołany właśnie przez tą niezwykłą broń. To nie koniec podejrzeń z nią związanych. Zdaniem badaczy śledzących masowe wymieranie ptaków na początku stycznia 2011 roku w wielu miejscach na świecie podejrzewa, że za to niecodzienne zjawisko również odpowiada HAARP, zaburzając zmysł orientacji ptaków, które następnie rzucają się na ziemię lub uderzają w ściany. Należy przy tym przypomnieć, że niekoniecznie dotyczyć to może jedynie ptaków. Na początku 2012 roku zaobserwowano między innymi ogromną ilość zdezorientowanych lub już martwych delfinów, które morze wyrzucało na brzeg u wybrzeży Chile i Peru. W innych częściach świata podobny w tym samym okresie los spotykał między innymi ptaki, żółwie i inne zwierzęta morskie. Kolejna zagadka łączona z funkcjonowaniem HAARP to tak zwane „dziwne dźwięki” - zjawisko, o którym zaczęły informować nawet media głównego nurtu. Te rejestrowane na całym świecie głuche dźwięki wywołały zażartą dyskusję w sieci i wciąż pojawiają się na ten temat kolejne teorie. Krytycy powiązań tych zjawisk z użyciem broni HAARP wskazują, że mieści się ona przecież daleko na północy na półwyspie Alaska, ciężko, więc by jej działanie było odczuwalne w tak odległych miejscach jak Australia, Indie czy Europa. A jednak, wiele wskazuje na to, że po pierwsze technologia ta już dawno opuściła dzikie tereny Alaski i jej stacje znajdują się w najprzeróżniejszych częściach świata, z czego ich największe skupisko znajduje się wokół basenu Oceanu Spokojnego. Z kolei według autorów portalu Activist Post technologia ta nie jest już pod kontrolą jedynie Amerykanów i najprawdopodobniej mogą ją również wykorzystywać Rosjanie i Chińczycy.

Jak rozpoznać działanie HAARP? Na portalu YouTube dostępny jest film nagrany przed trzęsieniem ziemi 11 marca, który na niebie nad Japonią zarejestrował chmury dziwnego kształtu. Niedługo po tym doszło do wstrząsów a Kraj Kwitnącej Wiśni dotknęła największa katastrofa od czasów II Wojny Światowej. Wydaje się, że również tak zwane „dziwne dźwięki” mogą wskazywać na pewne testy tej niezwykłej broni. Jednak wpływ na zjawiska atmosferyczne lub sejsmiczne może nie być wszystkim, do czego zdolna jest HAARP. Okazuje się, bowiem, że fale elektromagnetyczne mogą wpływać na pracę ludzkiego mózgu, na nasze emocje i nastroje. Co w momencie, kiedy zostanie ona wykorzystana na tak ogromną, wręcz globalną skalę? Czy czeka nas tak oczekiwana przez wielu Apokalipsa?

KOdWładzy

Współpraca Tuska z Putinem Donald Tusk chciał uchodzić w Polsce za męża stanu, stąd wzięła się próba przekonania Polaków, że wspólne obchody polsko-rosyjskie w Katyniu to jego osobisty sukces. Żeby to zrealizować, premier szedł po trupach, łamiąc podstawowe zasady, które powinny obowiązywać w suwerennym państwie. Nie umawia się z przedstawicielami obcego państwa przeciwko własnemu prezydentowi! - z Jackiem Sasinem, posłem PiS-u, wiceszefem Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rozmawia Samuel Pereira („Codzienna”). Doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego Tomasz Nałęcz stwierdził, że ws. Smoleńska „wolałby nikogo nie obwiniać, ale że jest to wina Kancelarii Prezydenta”. To nieprawda. Przez ostatnie dwa lata zostało dowiedzione, że za zabezpieczenie tej wizyty odpowiedzialne były instytucje podległe rządowi: Kancelaria Premiera i Biuro Ochrony Rządu. Kancelaria Prezydenta nie ma kompetencji w zakresie transportu czy bezpieczeństwa. Proszę zauważyć, że NIK, przeprowadzając kontrolę w sprawie organizacji i zabezpieczenia wizyt w Katyniu, nie objął nią Kancelarii Prezydenta.
Premier, mimo znanych publicznie dokumentów, jak chociażby pisma Kancelarii Prezydenta do MSZ-etu ze stycznia 2010 r., winę za rozdzielenie wizyt zrzuca na śp. prezydenta. Donald Tusk przyzwyczaił się, że jakkolwiek by się mijał z prawdą, to sprzyjające mu media będą go wspierały. W tej sprawie liczy na to samo. Prawo i Sprawiedliwość od dwóch lat wskazuje, że działania Tuska przed 10 kwietnia daleko wykraczały poza normalne relacje premier–prezydent. Najpierw rząd naciskał na prezydenta i próbował uniemożliwić Lechowi Kaczyńskiemu udział w obchodach 70 rocznicy mordu katyńskiego, a następnie, kiedy to się nie udało, rozdzielił wizyty. Premiera najbardziej obciąża współdziałanie z Rosją przeciwko głowie własnego państwa.
Donald Tusk stwierdził, że „nie otrzymał żadnej propozycji ani informacji od prezydenta na temat ewentualności wspólnej wizyty w Katyniu”. To kolejne kłamstwo. W marcu 2010 r. Lech Kaczyński i Paweł Wypych z Kancelarii Prezydenta apelowali już nawet publicznie, by premier i prezydent pojechali do Katynia wspólnie. To podniosłoby rangę obchodów, dlatego też prezydent dążył do tego, by odbyła się jedna wizyta. Nie mam jednocześnie wątpliwości, że zachowanie ambasadora Rosji, który cały czas mówił, że nic nie wie o planach Lecha Kaczyńskiego i świadomie wprowadzał nerwowość do tych przygotowań, było uzgodnione z jego przełożonym Putinem. Jak stwierdził sam ambasador Władimir Grinin, „do udziału w ceremonii organizowanej przez rząd Rosji premier Putin zaprosił swego polskiego kolegę.(…) W związku z tym na ten temat nie mamy nic do powiedzenia”. A rzecznik rządu Paweł Graś stwierdził publicznie, że szczegóły spotkania Tusk–Putin uzgadniane były przez nich osobiście.
Skąd ten upór premiera, by marginalizować Lecha Kaczyńskiego w Katyniu? Donald Tusk chciał uchodzić w Polsce za męża stanu. Usiłował, więc przekonać Polaków, że wspólne obchody polsko-rosyjskie w Katyniu to jego osobisty sukces. Żeby to zrealizować, szedł po trupach, łamiąc podstawowe zasady obowiązujące w suwerennym państwie. Nie umawia się z przedstawicielami obcego państwa przeciwko własnemu prezydentowi! W cywilizowanym kraju nie powinno nigdy dochodzić do tego typu sytuacji. Obecność Lecha Kaczyńskiego w Katyniu była bardzo nie na rękę premierowi. Prezydent przeszkadzał.
Mówi Pan, że najpierw próbowano uniemożliwić prezydentowi wizytę w Katyniu, a dopiero później postanowiono o rozdzieleniu obchodów. Skąd ta zmiana strategii? Kampania propagandowa rządu zaczęła się 3 lutego 2010 r. po telefonie Putina do Tuska. Jej celem było zniechęcenie Lecha Kaczyńskiego do udziału w obchodach. Być może rozważano nawet scenariusz siłowy – zastosowany już wcześniej przez Tuska w Brukseli – czyli pozbawienie prezydenta transportu. Wtedy jednak pojawił się sondaż, z którego wynikało, że Polacy oczekują porozumienia. To mogło premiera i Platformę skłonić do szukania innych metod działania. Takie rozwiązanie – rozdzielenie obchodów – w porozumieniu z Rosjanami znaleziono. Strona rosyjska nie chciała prezydenta w Katyniu, szczególnie wtedy, gdy miał tam być Władimir Putin. Rząd Donalda Tuska dążył do tego samego, dlatego o porozumienie nie było trudno.
Brali Państwo pod uwagę to, że w sprawie wyjazdu do Rosji rząd będzie Lechowi Kaczyńskiemu robił utrudnienia? Warto w tym kontekście pamiętać słowa Donalda Tuska wypowiedziane w Brukseli, mówił wtedy, że „prezydent nie jest mu potrzebny”. Idealnie obrazują one nastawienie premiera i jego kancelarii do Lecha Kaczyńskiego. W kwietniu braliśmy pod uwagę nawet taką sytuację, że strona rządowa cofnie prezydenta z samego lotniska albo będzie utrudniała wizytę już na miejscu. Liczyliśmy się z tym do ostatniej chwili, dlatego też osobiście pojechałem do Rosji, mieliśmy nawet dwa komplety nagłośnienia, licząc się z tzw. nagłą awarią. Rząd w tym okresie był całkowicie nieprzewidywalny i miał też na to medialne przyzwolenie. Mieliśmy powody, by traktować tę wizytę, jako wizytę dużego ryzyka, braliśmy także pod uwagę próby skompromitowania prezydenta.
Donald Tusk stwierdził, że Kancelaria Prezydenta „nie respektowała konstytucyjnego zapisu, zgodnie, z którym o polityce zagranicznej decyduje w Polsce rząd, a prezydent powinien wykonywać i reprezentować stanowisko rządu”. W konstytucji jest zapisane, że obowiązkiem prezydenta jest patronowanie i inicjowanie przedsięwzięć ukierunkowanych na kształtowanie postaw patriotycznych i obronnych. Lech Kaczyński, jako zwierzchnik sił zbrojnych miał obowiązek uczestniczyć w obchodach w Katyniu, miejscu, w którym polscy oficerowie oddali życie za ojczyznę. Przypominam, że wiosną 2009 r. Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w tzw. sporze kompetencyjnym. Według Konstytucji RP Kancelaria Premiera zobowiązana jest do współdziałania w sprawach zagranicznych z prezydentem i jest to działanie dwustronne. Tymczasem Lech Kaczyński nie otrzymał od rządu ani oficjalnie, ani nieoficjalnie żadnej informacji o podejmowanych działaniach i rozmowach z Rosją. Mówienie, że wizyta prezydenta w Katyniu 10 kwietnia, była wchodzeniem w kompetencje rządu w zakresie polityki zagranicznej, jest absurdalne. Oznaczałoby to, że prezydent jest ubezwłasnowolniony przez rząd w zakresie upamiętniania polskiej historii na całym świecie. Prezydent jeździł w różne miejsca, w których Polacy walczyli o naszą suwerenność. To była właśnie polityka historyczna Lecha Kaczyńskiego. Samuel Pereira

Zagrożenie dla banków w Polsce O tym poważnym zagrożeniu mówią dziś już nie tylko Kasandry, czy moherowi ekonomiści – do których mam zaszczyt się zaliczać, którzy od lat ostrzegali, że Polska i Polacy wcześniej czy później zapłacą gigantyczny rachunek za bezmyślność i sprzedajność polskich elit, które totalnie wyprzedały w dużej mierze za bezcen polskie banki. Dziś to sama KE ostrzega o tym w alarmistycznym tonie. Zagrożenie dla banków w Polsce jest poważne, a przecież na samej rabunkowej wyprzedaży tego sektora w ostatnim 20-leciu straciliśmy, co najmniej 200 mld zł. Możemy ponoć zostać ponownie wydrenowani z kasy przez zagraniczne banki – matki z powodu europejskiego kryzysu. Zagraniczne banki  są w 70 proc. właścicielami banków w Polsce. Ich spółki – córki w Polsce dodatkowo są zadłużone też za granicą łącznie na blisko 55 mld euro

(ok. 250 mld zł). Zwrotu tych pieniędzy wierzyciele mogą zażądać w każdej chwili. Tylko austriackie banki pożyczyły krajom Europy Środkowo-Wschodniej ponad 260 mld euro. A matkom w potrzebie się nie odmawia. Europejskie banki same toną i muszą się dokapitalizować na setki mld euro jeszcze w tym roku. KE dokonała epokowego odkrycia, że koszula zawsze będzie bliższa ciału i może mieć miejsce fakt repatriacji kapitału z Polski do Rzymu, Londynu, Madrytu, Niemiec czy Holandii oraz, że grozi nam kolejna wyprzedaż banków w Polsce w kolejne ręce. Dziś mamy w Polsce banki europejskie i amerykańskie, możemy mieć wkrótce chińskie i rosyjskie tyle, że jeszcze ciągle kasa tam nasza, a samych lokat gospodarstw domowych jest ok. 490 mld zł i ok. 190 mld zł firm. Banki w Polsce mają też olbrzymią ekspozycję na kredyty hipoteczne - walutowe – 200 mld zł. Unia dostrzega nawet to, czego ciągle niedowidzi nasza kasta rządząca, że zagraniczni właściciele polskich banków wysysając z nich gotówkę mogą cyt. za KE, „spowodować szkodliwy wpływ na realne gospodarki krajów goszczących filie”. Wielokrotnie o tym ostrzegaliśmy bez żadnej reakcji polskich decydentów finansowych. Ciekawe czy ten problem dostrzegą nasi liberalni prywatyzatorzy – autorzy totalnej wyprzedaży banków w Polsce, ciągle przecież będący u steru władzy. Jak i czy w ogóle zareaguje na tak poważne ostrzeżenie polski nadzór finansowy – KNF, czy wreszcie Sejmowa Komisja Finansów Publicznych – która ostatnio tak wiele czasu poświęcała polskim SKOK-om. Ciekawe, co na takie dictum KE odpowiedzą „geniusze” polskiej prywatyzacji sektora bankowego z Leszkiem Balcerowiczem i Janem Krzysztofem Bieleckim? Hiszpania jest już bankrutem, wcześniej czy później podzieli los Grecji i będzie potrzebować finansowej kroplówki. Zagrożenie dla hiszpańskiego sektora bankowego jest ogromne, podobnie jak i całego europejskiego sektora bankowego. A my przecież mamy tu nad Wisłą hiszpańskiego giganta – Santander Bank, właściciela 2 dużych banków BZ-WBK i Kredyt- Banku. Sektor bankowy w Europie pomimo zastrzyku w wysokości 1 bln euro to nadal mina z opóźnionym zapłonem, a lont tli się coraz mocniej. Opowieści o silnym, polskim, bardzo odpornym na kryzys systemie bankowym i brednie o jeszcze polskich bankach można włożyć między bajki. To moherowi ekonomiści przez lata ostrzegali, że takie właśnie będą konsekwencje wyprzedaży często za bezcen zdecydowanej większości banków w Polsce w ręce kapitału zagranicznego. Teraz dostrzega to już nawet Komisja Europejska i jej eksperci, obawiając się niewątpliwie europejskiego wydania – Bank Transfer Day. Czyżby odebrało głos naszym krajowym „autorytetom” od tego wielce kosztownego eksperymentu ekonomicznego, a właściwie przekrętu bez precedensu w powojennej Europie. Realnie bezpieczne są dziś tylko te pieniądze, które są  w krajowych – polskich instytucjach finansowych i których jednym kliknięciem w komputerze nie da się wytransferować czy jak chce KE, dokonać  repatriacji kapitału zagranicę. To zagrożenie dotyczy nie tyle polskich banków, bo takowych prawie już niema, ale dotyczy milionów Polaków i ich oszczędności, którzy zaufali, że dobre i bezpieczne to jedynie to co obce. Wkrótce mogą się gorzko przekonać i to na własnej skórze jakie ryzyko podjęli. Czas najwyższy by Polacy przejrzeli na oczy, a ostrzega nas dziś o tym sama Komisja Europejska widząc poważne zagrożenie dla banków w Polsce. Janusz Szewczak

Nasz wywiad. Piotr Naimski: jeśli my jesteśmy dziś pełzającym puczem, to oni są juntą. "Widzą mobilizację ludzi, czują zmianę" WPolityce.pl: Druga połowa kwietnia przyniosła niezwykłe wzmożenie po stronie władzy i jej obozu propagandowego. Okładki tygodników sugerujące konieczność zabicia jak zbrodniarza czołowego polityka opozycji, frazy o "pełzajacym puczu", jak to należy odczytywać? Jakie to u pana budzi skojarzenia? Piotr NAIMSKI, poseł Prawa i Sprawiedliwości, ekspert w sprawach bezpieczeństwa narodowego, w czasach PRL działacz opozycji antykomunistycznej, na zdjęciu pierwszy z lewej: Każdy, kto pamięta PRL, kiedy słyszy o "pełzającym puczu" natychmiast przypomina sobie propagandę komunistyczną. Byłem już w swoim życiu także "pełzającą kontrrewolucją", o czym mówiła junta Wojciecha Jaruzelskiego. Więc jeśli my jesteśmy dziś pełzającym puczem, to oni są juntą. Ta retoryka z PRL niestety wraca.

Z jakiego powodu? Może byli wtedy młodzi i tym nasiąkli i teraz w ich głowach to wraca? A może to przemyślana strategia? U Palikota są dziś aktywni ludzie, którzy wtedy, w latach 80, to robili razem z  Urbanem.

Co jest celem operacji? Zastraszenie ludzi uczestniczących w działalności obywatelskiej? Wytworzenie u obywateli strachu by skupili się wokół władzy? Sądzę, że to jest coś głębszego. Mamy dziś ze strony władzy mieszaninę ruchów desperackich i nie do końca przemyślanych. A po drugie, nie wiem czy nie jest tak, iż niektórzy na zapleczu władzy nie doszli do wniosku, ze Tuska trzeba wymienić na kogoś innego. Zwróćmy uwagę na pojawiające się w obozie Platformy ruchy ucieczkowe tak odbieram wypowiedź Grzegorza Schetyny, iż rząd miał dwa lata na sprowadzenie wraku czy stwierdzenie Jarosława Gowina, że zachodni eksperci patolodzy powinni być dopuszczeni do ponownej sekcji zwłok ofiar tragedii smoleńskiej. Podobny charakter ma wypowiedź Krzysztofa Kwiatkowskiego, że Polska mogła się nie zgodzić na przekazanie dokumentów, których bez rozsądnego powodu żądają Rosjanie. Coraz więcej wypowiedzi ludzi, którzy w działaniach władzy w sprawie smoleńskiej nie chcą maczać palców.

Głosy odrębne, bezpieczniki? Tak, oni dają do zrozumienia, że owszem, są w Platformie, różne z Tuskiem rzeczy robili, ale w tej sprawie nie chcą ponosić odpowiedzialności.

Kompromitacja jest już za duża? To po pierwsze. Ale po drugie, wiedzą już, że prawda, gdy zostanie ostatecznie wyświetlona, może okazać się zabójcza politycznie dla osób dziś postępowanie władzy autoryzujących.

Władza odpowiada przekłamywaniem wypowiedzi Antoniego Macierewicza na temat rzekomej wojny z Rosją. Dlaczego? Trzeba powiedzieć jasno, że straszenie wojną z Rosją jest używane przez tych, którzy chcą prawdę o Smoleńsku ukryć. To jest próba sprowadzenia problemu stosunków z Rosją w kontekście tragedii smoleńskiej do wyboru pomiędzy serwilizmem, podległością i upodleniem a wojną. To jest z gruntu nieprawdziwe i niesłuszne. Jest całe spektrum zachowań i działań, które mieszczą się pomiędzy tymi ekstremalnymi sytuacjami. Trzeba je wskazywać, opisywać i pokazywać, ze inne państwa w trudnych sytuacjach umieją dochodzić swoich praw spokojnie, bez tego wyboru pomiędzy dyktatem kłamstwa, upodleniem a wojną. To absurd.

Czy Tuskowi uda się w pana ocenie odnowić mandat swojej władzy poprzez straszenie PiS-em? To niewątpliwie długo było skuteczne narzędzie. Ale już przestaje. Mamy, bowiem nową sytuację społeczną, w której setki tysięcy Polaków, a nawet już miliony, dają swój wyraz niezgody dla działań panującej władzy. Są to z jednej strony podpisy pod różnego rodzaju dokumentami, apelami, typu sprzeciw wobec ograniczenia emerytur czy przeciw dyskryminacji telewizji TRWAM. To ważne, bo to oznacza, że miliony osób decydują się na podanie swojego imienia i nazwiska, numeru PESEL pod sprzeciwem wobec władzy. Mamy tez setki tysięcy ludzi w całej Polsce dmoenstrujących na ulicach swoją niezgodę. Nie uświadamiamy sobie skali i znaczenia tych protestów.

Jakie to może mieć konsekwencje? Ogromne. To oznacza, że ludzie w Polsce przestają wierzyć, że zmiana może przyjść z wewnątrz systemu politycznego, który jest zablokowany. Czują, że muszą sami działać.

Telewizje potrafią jednak nadal omija prawdę na skal nieprawdopodobną. Np. Żadna z telewizji nie zrobiła dużego materiału o katastrofie w budowie dróg i autostrad przed EURO 2012. To jest prawda, ale już za kilka tygodni okaże się, że tych dróg po prostu nie ma. I żadna propaganda na to nie poradzi, nie da się tego ukryć. Obóz rządzący wierzy, że bez końca można tworzyć wirtualną rzeczywistość. Otóż weryfikacja dorobku przychodzi zawsze. 

Podsumowując naszą rozmowę, możliwe są wcześniejsze wybory? Na pewno coraz większe chmury zbierają się nad rządzącymi. Ale problem jest gdzie indziej, w kryzysie demokracji w Europie. Przypomnę, że rządy w dwóch państwach, Grecji i Włoszech, zostały zmienione bez wyborów. Wprost się też mówi, ze to, czego oczekuje się od wyborców w tych krajach to tylko potwierdzenia decyzji, którą nie oni podjęli. To pokazuje skale zagrożeń dla demokracji. Rozmawiał gim Zespół wPolityce.pl

TWARZ WSPÓŁCZESNEGO BOLSZEWIKA, CZYLI "5 DNI WOJNY". Wczoraj miałam okazję obejrzeć najnowszy film R. Harlina „5 dni wojny”, opowiadający o wojnie w Gruzji w sierpniu 2008 roku. Film jest dość dobrze oceniany, a większość negatywnych ocen zbiera za niedostateczne ukazanie roli polskiego prezydenta w zatrzymaniu rosyjskiej ofensywy na Gruzję w sierpniu 2008 roku. Owszem, zgadzam się z tą krytyką, autorzy filmu powinni pokazać więcej, uwypuklić i podkreślić rolę polskiego prezydenta w zatrzymaniu rosyjskiej ofensywy w sierpniu 2008 roku, kiedy to świat z obojętnością przyglądał się postępom wojsk rosyjskich. Widz amerykański, czy zachodnioeuropejski bez ukazania roli prezydenta Kaczyńskiego nie będzie miał pełnego obrazu, nie zrozumie, dlaczego po wielu dniach milczenia świata, porażającej obojętności na tragedię Gruzji i coraz bardziej agresywnej kampanii Rosjan, nagle Moskwa przerywa działania wojenne. A właśnie zasługą Lecha Kaczyńskiego było to, że wbrew wielkim tego świata postanowił ująć się za Gruzinami i być ich głosem w wołaniu o pomoc w walce z potężnym sąsiadem. Jego determinacja w organizowaniu koalicji na rzecz obrony Gruzji, stała się powodem do jeszcze większego ataku na jego osobę oraz przyczyną niewyszukanych kpin różnej maści koalicjantów Kremla, których można roboczo nazwać, korzystając z dawnej terminologii POP – ami (pełniący obowiązki Polaków). Producenci filmu próbowali nieco nadrobić niedostatki scenariusza umieszczając na jego końcu historyczne przemówienie Lecha Kaczyńskiego podczas wiecu w Tibilisi oraz fragment konferencji prasowej polskiego prezydenta w dniu następnym, kiedy padły mocne i ważne słowa. Jednak jest to rozszerzenie tylko dla polskiego widza. Oprócz tych mankamentów, powodujących pewien niedosyt, film Harlina ma niezaprzeczalną, wartą podkreślenia zaletę. Otóż pokazuje rosyjskich żołnierzy, działających ramię w ramię z rosyjskimi najemnikami – zbrodniarzami, jako XXI wiecznych bolszewików, bez politpoprawnego retuszu, czy koloryzowania. Ci współcześni bolszewicy niczym nie różnią się od swoich przodków najeżdżających Polskę w 1920 roku i 1939 roku. Reżyser ukazuje cały wachlarz zachowań współczesnych bolszewików, ich bezmyślne bestialstwo, niebywałe okrucieństwo, nad którym, niczym diabelskie błogosławieństwo, unoszą się słowa Władimira Putina, mówiącego, że rozpad ZSRR i utrata sowieckiej strefy wpływów, były największą katastrofą XX wieku. W usta reporterów wojennych wkładane są słowa o dążeniach Putina do reaktywacji imperium, pragnienie przywrócenia wpływów sprzed upadku ZSRR. Możemy zobaczyć niezwykle brutalne sceny, które przywodzą na myśl okres najazdu bolszewików na Polskę w 1920 r. czy w 1939 r. Scena z zarzynaniem na oczach wioski komendanta lokalnej policji i sołtysa, torturowaniem staruszki, sprawia, że nie można pozostać obojętnym na bestialstwo rosyjskich sołdatów. Mocne są sceny bombardowań wiosek, całych osiedli, trup ściele się gęsto. Współcześni bolszewicy, tak jak kilkadziesiąt lat temu, nie przepuszczają nikomu, również lokalnym kobietom. W ich oczach widać tylko nienawiść, chęć mordu i pewność, że każdy, kto odważy się temu przeciwstawić, zostanie surowo ukarany, a świat wzruszy obojętnie ramionami. Dominuje u nich poczucie całkowitej bezkarności. Niezwykle dojmujący jest fakt, że pomimo ewidentnych zbrodni przeciwko ludności cywilnej, mordów i innych aktów terroru wojennego, Gruzini są pozostawieni na pastwę Moskwy, świat stanął po stronie silniejszego. Oglądając cały film trudno nie dojść do wniosku, że prezydent Lech Kaczyński, udając się w samo centrum wydarzeń, by powiedzieć stop zbrodni, jaka się tam dokonywała, wykazał się wprost niebywałą odwagą i bohaterstwem, co docenił prezydent Gruzji, nadając mu order Bohatera Narodowego Gruzji. Widać też, jakimi moralnymi karłami są ludzie, którzy kpili z odwagi Lecha Kaczyńskiego, ubolewając nad niecelnością rosyjskiego snajpera, który ostrzeliwał kolumnę prezydencką. Jacy wy byliście marni i podli! Tak zostaniecie zapamiętani, tak was oceni historia. Każdy, kto zobaczy ten film dojdzie do jednego wniosku: słowa Lecha Kaczyńskiego wypowiedziane podczas wiecu w Tibilisi musiały doprowadzić do furii władcę Kremla. Nikt dotąd nie powiedział mu tak mocno i dobitnie prawdy o nim samym, i jego zbrodniczych planach. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. 10 kwietnia 2010 roku nadeszła zemsta. Kwietniowy zamach miał być nauczką zarówno dla prezydenta Kaczyńskiego, jak i dla potencjalnych obrońców praw słabszych krajów: nie wchodźcie w drogę Moskwie. Martynka

E-pieniądz i e-kryzys Generalnie rzecz ujmując, gdy Komisja Europejska upomina nas w jakiejś sprawie, znaczy to, że może nie jest jeszcze najgorzej, bo najwyraźniej nie wdrożyliśmy jeszcze kolejnego socjalistycznego pomysłu. Tak, bowiem stało się w przypadku Polski oraz pięciu innych państw, które otrzymały reprymendę za to, że nie wdrożyły u siebie unijnej dyrektywy w sprawie e-pieniądza. Termin wdrożenia dyrektywy upłynął 30 kwietnia 2011 r. Komisja Europejska zwróciła się w ubiegły czwartek do Polski oraz Belgii, Hiszpanii, Francji, Cypru i Portugalii o zgłoszenie w ciągu najbliższych dwóch miesięcy informacji o podejmowanych działaniach, by dostosować krajowe prawo do ostatniej dyrektywy w sprawie e-pieniądza z 2009 roku. Potem KE może skierować sprawę do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej i zwrócić się o nałożenie kar finansowych. Pieniądz elektroniczny to cyfrowy odpowiednik gotówki, który przechowywany jest w urządzeniu elektronicznym lub na zdalnie dostępnym serwerze. Popularnym rodzajem pieniądza elektronicznego jest “elektroniczna portmonetka”, pozwalająca użytkownikom na przechowywanie na kartach płatniczych lub innych kartach elektronicznych względnie niskich kwot na potrzeby realizacji płatności opiewających na małe kwoty. Jest to wygodny i szybki sposób płatności, bo płacąc np. za gazetę, bilet w kiosku czy kawę w barze nie trzeba szukać drobnych ani czekać na resztę, a płatność nie wymaga skomplikowanej autoryzacji. E-pieniądz może być również przechowywany w telefonach komórkowych lub deponowany na rachunkach płatniczych w internecie. Co ciekawe, Komisja Europejska przekonuje, że implementacja dyrektywy zapewni przedsiębiorstwom możliwość czerpania korzyści z funkcjonowania przejrzystych ram prawnych służących wzmocnieniu rynku wewnętrznego, zapewniających jednocześnie odpowiedni poziom nadzoru ostrożnościowego? Zamiast kreować pieniądz wirtualny i nierzeczywisty oraz łatwiejszy do kontrolowania przez państwo, unijni urzędnicy powinni skupić się raczej na wykarczowaniu biurokratycznej dżungli, która uprzykrza życie przedsiębiorcom, podnosząc znacznie koszt prowadzenia działalności gospodarczej, a co odbija się z kolei na cenach dóbr i usług (vide jajka). Tomasz Tokarski

www.bankier.pl

http://www.pch24.pl/

Chodzi tylko o prawdę? Polemika z głośną książką Isakowicza- Zaleskiego. „Czy więc można podnosić zarzuty wobec nazwania tego grzechu w tej książce po imieniu? Oczywiście nie. Nie samo wskazanie na ten problem powoduje irytację (przecież nie jest ono w żaden sposób nieznany!), ale sposób, w jakim to się w książce ks. Isakowicza-Zaleskiego dokonuje. Oskarżenia zostają sformułowane ogólnikowo, czasami wydaje się, że autor opiera się po prostu na plotkach. Przy tym są one tak daleko idące, że czytelnik ma wrażenie, że niemalże cały Kościół tonie w powodzi zboczeń seksualnych, że szeregi katolickiego duchowieństwa pełne są praktykujących homoseksualistów, a kto miał nieszczęście studiować w Rzymie, ten musi być niemalże naznaczony tego rodzaju mafijnymi strukturami” – pisze ks. prof. Marian Machinek O wywiadzie ‒ rzece Tomasza P. Terlikowskiego z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, opublikowanym pod wiele mówiącym tytułem “Chodzi mi tylko o prawdę”, zapewne niewielu dowiedziało się z reklam wydawniczych; niewielu też pewnie poznało jego treść, zagłębiając się w samodzielną lekturę. Piszący te słowa dowiedział się o tej książce z tekstu na jednym z portali internetowych, zatytułowanym: W Kościele istnieje lobby homoseksualne. Oczywiście książka traktuje nie tylko o skandalach w Kościele. Jest w niej sporo ciekawych opowieści o pracy z niepełnosprawnymi, ciągle jeszcze zbyt mało znana w Polsce historia ludobójstwa, jakiego Turcy dopuścili się na Ormianach, a także wiele niechcianych, bo politycznie niepoprawnych, a niezwykle ważnych faktów dotyczących relacji polsko-ukraińskich. Fragmenty te czyta się z autentycznym podziwem dla postawy głównego bohatera książki. Czy to, że jego uwagi dotyczące Kościoła nie budzą już takiego szacunku, ale wprost przeciwnie – irytację, jest wynikiem jakiejś fałszywej korporacyjnej solidarności, która każe, jak twierdzi ks. Isakowicz-Zaleski, “zabetonowywać”, czyli ostatecznie ukrywać pod zasłoną milczenia wszelkie trudne sprawy? A może jest właśnie tak, że to w odniesieniu do tej tematyki wynurzenia autora pozostają w poważnym stopniu nieadekwatne do tytułu? Nie ulega wątpliwości, że ks. Isakowicz-Zaleski dotyka bolesnych faktów i że każdy, kto utożsamia się z Kościołem, jako własną duchową rodziną, musi wobec nich odczuwać przygnębienie i wstyd. Nie sposób ich negować, przede wszystkim nie sposób negować zjawiska homoseksualizmu wśród duchownych. Sięgając do określeń św. Pawła (Ef 5,27), trzeba stwierdzić, że jest to niewątpliwie niezwykle poważna skaza i plama na obliczu Kościoła. Jeśli faktycznie, jak twierdzi Ks. Isakowicz-Zaleski, istnieją gdzieś wśród duchownych lobby homoseksualne, to są to niewątpliwie struktury grzechu, w rażący sposób naruszające katolicką naukę moralną i będące rakiem, niszczącym tkankę Kościoła. Zgorszenie związane z ich istnieniem podkreśla fakt, że Kościół katolicki jest w tej chwili jedyną chrześcijańską i działająca na skalę globalną społecznością, która uważa skłonność homoseksualną za zaburzenie, a aktywność homoseksualną za poważny grzech. Czy więc można podnosić zarzuty wobec nazwania tego grzechu w tej książce po imieniu? Oczywiście nie. Nie samo wskazanie na ten problem powoduje irytację (przecież nie jest ono w żaden sposób nieznany!), ale sposób, w jakim to się w książce ks. Isakowicza-Zaleskiego dokonuje. Oskarżenia zostają sformułowane ogólnikowo, czasami wydaje się, że autor opiera się po prostu na plotkach. Przy tym są one tak daleko idące, że czytelnik ma wrażenie, że niemalże cały Kościół tonie w powodzi zboczeń seksualnych, że szeregi katolickiego duchowieństwa pełne są praktykujących homoseksualistów, a kto miał nieszczęście studiować w Rzymie, ten musi być niemalże naznaczony tego rodzaju mafijnymi strukturami. Do tego dochodzi jeszcze wielokrotnie powtarzana teza o feudalnej strukturze Kościoła, o biskupach, którzy są przyczyną większości odejść księży z kapłaństwa czy też o wątpliwej wartości celibatu. Ze szczególną nonszalancją, niemalże pogardą, odnosi się autor do osoby kardynała Stanisława Dziwisza. Można mieć różne zdanie na temat jego zdolności przywódczych i krasomówczych czy sympatii politycznych, ale wyśmiewanie go, jako kogoś, kogo posługa biskupia ogranicza się do budowania pomników Janowi Pawłowi II i rozdawania relikwii z kroplami jego krwi, jest po prostu niesmaczne i aroganckie. [Ale jakże bliskie prawdy! - admin]

O grzechu w Kościele mówić trzeba i trzeba go piętnować. Jest to zdrowy odruch samoobrony wspólnoty wierzących. Zawsze jednak taka krytyka musi być poprzedzona pytaniem o to, czy zachowuje ona ewangeliczną miarę i komu będzie ostatecznie służyć. W powodzi formułowanych w książce niewyszukanych zarzutów, prezentowanych czasami w naprawdę kiepskim stylu, nikną zupełnie stwierdzenia, że np. autor sam nie spotkał się (poza aktami SB, do których miał dostęp) z rażącymi sytuacjami homoseksualizmu, że homoseksualne lobby obejmuje zdecydowaną mniejszość duchownych i że właściwie nie można mówić o kryzysie Kościoła w Polsce, ale raczej, że znajduje się on na zakręcie.

Smutne jest to, że zapewne wbrew intencjom głównego bohatera książki, jak też jej redaktora, sposób uzdrawiania sytuacji w Kościele, jaki wybrali, nie tylko nie przyczyni się do jego oczyszczenia, ale zostanie wykorzystany przez tych, którym na zdrowiu i dobrej kondycji Kościoła absolutnie nie zależy. Prezentowany w książce obraz nie jest po prostu całą prawdą o Kościele. I nawet, jeżeli struktura wywiadu ‒ rzeki ze swej natury prezentuje subiektywne stanowisko odpowiadającego na pytania, to katolicki kapłan nigdy nie jest po prostu jedynie osobą prywatną. Można podzielać poglądy ks. Isakowicza-Zaleskiego bądź się z nimi nie zgadzać, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej książce zabrakło mu jednej ważnej cechy, której nigdy nie powinno brakować katolickiemu księdzu: odpowiedzialności za słowo. Ks. prof. Marian Machinek
http://www.debata.olsztyn.pl/

http://www.bibula.com/

Polscy geolodzy mylili się - mamy gaz Jak informuje "Dziennik Gazeta Prawna", kanadyjska firma LNG Energy przedstawiła wyniki badań z odwiertów gazu łupkowego na terenie Pomorza. Zdaniem ekspertów zasoby są znacznie większe, niż szacowali geolodzy z państwowego instytutu. Swój raport oparli, bowiem na badaniach sprzed kilkudziesięciu lat. "Tylko na trzech pomorskich koncesjach należących do firmy Saponis może się znajdować 376 mld m sześc. gazu łupkowego – czytamy w DGP. - Podobnych koncesji w całej Polsce jest ponad 100. Kanadyjska firma LNG Energy, 20-proc. udziałowiec Saponisu, jako pierwsza opublikowała szacunki zasobów gazu łupkowego w Polsce, oparte na wynikach odwiertów. Do tej pory ilość gazu szacowano na podstawie warunków geologicznych." Te trzy koncesje to Sławno, Słupsk i Starogard. Tam, jak wynika z przytaczanego przez gazetę raportu, nawet w pesymistycznym scenariuszu może być 128 mld m sześc. gazu. Wydobycie na trzech koncesjach Saponisu sięgałoby 25 – 75 mld m sześc. Jeśli inne koncesje byłyby równie zasobne w gaz, to oznaczałoby, że na wszystkich 106 obszarach poszukiwawczych w Polsce może być 1-3 bln m sześc. To o wiele więcej, niż oszacował Polski Instytut Geologiczny (PIG).

AT, Dziennik Gazeta Prawna

Święczkowski w ND: nowa wersja prokuratury jest tak samo nieprawdopodobna, jak dla niektórych wersja wyeliminowania gen. Papały Wyrażam tylko nadzieję, że prokuratorzy naprawdę bardzo dokładnie to zweryfikowali. Nie ukrywajmy, że na podstawie zeznań Igora Ł. skazano wielu bandytów, ale też wielu przedstawicieli organów ścigania - mówi w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” Bogdan Święczkowski, prokurator w stanie spoczynku, były szefem ABW. Prokurator, powołując się na znany mu poprzedni materiał dowodowy, stwierdza, że wszystko układało się w logiczną całość, a związki, powiązania i kontakty osób, których znał gen. Papała, mogły wskazywać na istnienie powodów do pozbycia się go. Podkreśla jednocześnie, że ma nadzieję, iż łódzcy prokuratorzy bardzo dokładnie zweryfikowali wersję nowego świadka koronnego, bo mogła to być także prowokacja, służąca pozbawienia wartości dowodowej zeznań innego świadka koronnego. Bogdan Święczkowski podchodzi też z dystansem do wersji przypadkowego zabójstwa dokonanego podczaj zwykłej kradzieży samochodu. Możemy się zastanawiać, czy złodzieje samochodów użyliby broni palnej z tłumikiem dla zabicia siedzącego w aucie kierowcy po to, żeby ukraść daewoo espero. Na tyle, na ile ja posiadam wiedzę na temat Igora Ł. ps. "Patyk", to nie był to złodziej, który zajmował się tego typu samochodami – wyjaśnia, wskazując, że „Patyk” zainteresowany był autami luksusowymi. Ta nowa wersja prokuratury jest tak samo nieprawdopodobna, jak niektórym nieprawdopodobna wydaje się teoria spisku mającego wyeliminować gen. Papałę. Te wersje są bardzo podobne. Wyrażam tylko nadzieję, że prokuratorzy naprawdę bardzo dokładnie to zweryfikowali. Nie ukrywajmy, że na podstawie zeznań Igora Ł. skazano wielu bandytów, ale też wielu przedstawicieli organów ścigania – przypomina były szef ABW. Podkreśla także, że współczesne metody badań mogłyby wiele wyjaśnić. Ważne jest, czy prokuratura zabezpieczyła broń z zabójstwa, czy zabezpieczyła inne ślady biologiczne czy chemiczne. Proszę pamiętać, że kilkanaście lat temu były dużo bardziej prymitywne metody badania np. śladów DNA. Teraz uzyskuje się dużo lepsze wyniki. Mam nadzieję, że takim materiałem dowodowym dysponuje prokuratur. Były szef ABW wskazuje też na uchybienia w zabezpieczaniu dowodów, które miały miejsce w toku śledztwa. Przypomina, że na polecenie ministra Zbigniewa Ziobry i innych osób z kierownictwa resortu sprawiedliwości starano się to przed laty wyjaśnić. Podkreśla też, że należałoby się poważnie przyjrzeć zapisom polskiego ustawodawstwa dotyczącym świadka koronnego. Naprawdę mocno należy się zastanowić nad konstrukcją ustawy o świadku koronnym, a także procesem weryfikowania uzyskanych z takich źródeł dowodów. To byłby przypadek nadający się do podręczników, że pięć, sześć osób z grupy przestępczej przez kilkanaście lat zachowało w tajemnicy fakt, iż dopuścili się zabójstwa generała policji. Taka zmowa przestępcza byłaby nieznana w historii Polski. Niektórzy mówią, że nie udało się utrzymać najtajniejszych tajemnic polskiego wywiadu, a tutaj przez 14 lat przestępcy tę tajemnicę by zachowali – zauważa Święczkowski. Nasz Dziennik

Czy oni powariowali!? Tuż przed EURO 2012 Kwaśniewski przyznaje: były "więzienia" CIA w Polsce, wiedziałem o nich Szokujący wywiad byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego dla "Gazety Wyborczej". W rozmowie z Agatą Nowakowską i Dominiką Wielowieyską polityk przyznaje, że wiedział o więzieniach CIA w Polsce. Potwierdza w ten sposób, że one były. Wątek zaczyna się od pytania czy Millerowi zaszkodzi sprawa więzień CIA, którą nagłaśnia Palikot, na które Kwaśniewski odpowiada, że "przestrzegał Palikota przed prostymi, nawet prostackimi ocenami":

Palikot atakuje Millera, a o panu mówi: "Prezydent o niczym nie wiedział". - Oczywiście, że wszystko działo się za moją wiedzą. Prezydent i premier godzili się na współpracę wywiadowczą z Amerykanami, bo tego wymagała polska racja stanu. Po zamachu na World Trade Center uznaliśmy, że to niezbędne z powodu nadzwyczajnych okoliczności. Kolejne zamachy po 11 września utwierdziły nas w tym. W zamachach w Nowym Jorku, Londynie, Madrycie ginęli także polscy obywatele. To był nasz obowiązek, a współpraca rządu i prezydenta - modelowa.

Nie przekonał pan Palikota. - Palikot chciał zaatakować Millera i żadne argumenty nie miały znaczenia. Już samo sformułowanie "więzienia CIA" jest elementem propagandy antyamerykańskiej.

Przecież to Amerykanie ujawnili informacje o przetrzymywaniu więźniów w Polsce. - Owszem, na fali sprzeciwu wobec George'a Busha, kiedy Barack Obama zapowiadał zamykanie więzienia w Guantanamo. Mija prawie cała kadencja, a to więzienie nadal istnieje. Osama ben Laden na polecenie laureata Pokojowej Nagrody Nobla został zastrzelony przez komandosów. Nie my zatrzymywaliśmy terrorystów, nie my ich przesłuchiwaliśmy. Zakładaliśmy, że nasi sojusznicy przestrzegają prawa. Jeżeli działo się coś niezgodnego z prawem, to odpowiadają za to Amerykanie i niech oni się z tego rozliczają.

Polskie władze przymykały oko na to, co robili agenci CIA? - Decyzja o współpracy z CIA niosła ryzyko, że Amerykanie użyją metod niedopuszczalnych. Ale gdyby agent CIA brutalnie potraktował więźnia w hotelu Marriott w Warszawie, czy oskarżą panie kierownictwo hotelu za działania tego agenta? Myśmy nie mieli żadnej wiedzy o jakichkolwiek torturach.

 W ocenie byłego prezydenta prokuratura powinna umorzyć to śledztwo, gdyż "przecież są przepisy o działaniu w warunkach wyższej konieczności. A taką było zagrożenie terrorystyczne". Na końcu Kwaśniewski pyta: "Co by powiedział Palikot, gdyby wiedział, że trzeba przeciwdziałać następnym zamachom? Choćby za cenę działania na pograniczu prawa?". A nasze pytanie brzmi: co powiedzą ci, którzy bawią się tym tematem w imię partyjnych rozgrywek, kiedy oszalali z nienawiści terroryści jednak do Polski postanowią przyjechać? Czy już i Aleksander Kwaśniewski zatracił poczucie elementarnej racji stanu? Gim, źródło: Gazeta Wyborcza

Zespół wPolityce.pl Naród śląski nie istnieje Z prof. Jerzym Runge, kierownikiem Zakładu Geografii Społecznej Wydziału Nauk o Ziemi Uniwersytetu Śląskiego, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - W 2011 r. podczas polskiego Narodowego Spisu Powszechnego, narodowość śląską zadeklarowało ponad 800 tys. osób. Wielokrotnie podkreślał Pan, że taki byt jak naród śląski nie istnieje. Jednak tysiące osób deklaruje narodowość śląską w Polsce i np. w Czechach. Zresztą utożsamianie się z narodem śląskim deklarowało w spisach powszechnych wiele osób w trakcie ostatniej wojny czy tuż po jej zakończeniu. - Pojęcie narodowości jest pojęciem politycznym, obwarowanym pewnymi własnościami. Narodowość to pewna grupa, która zamieszkuje określone terytorium; ma pewien element wspólny dziejowy; ma wykształcone poczucie państwowości; posiada pewną wspólnotę kulturową jak również wspólnotę ekonomiczną. Jeżeli weźmiemy tylko pierwsze kryterium, czyli terytorium, to niech ktoś mi dookreśli precyzyjnie, do jakiego terytorium chce definiować tę tzw. narodowość śląską? W jakich granicach administracyjnych czy w ogóle terytorialnych? Na pewno nie może to być województwo śląskie. Na pewno nie Górny Śląsk czy Śląsk, jako kraina historyczno-geograficzna. Przecież trzeba pamiętać także o tym, że Śląsk istnieje także po stronie naszej południowej granicy, na terenie Republiki Czeskiej. To tylko pierwsze kryterium. Przejdźmy teraz np. do kwestii innej - języka, który nie jest w tym przypadku wytworem tej jednej grupy, lecz jest wytworem nakładania się na siebie słów i określeń z innych terenów (z terenu czeskiego, słowackiego, niemieckiego czy flamandzkiego). Dla porównania na terenie Kaszub język jest wytworem lokalnym, czyli autochtonicznym. Tymczasem gwara śląska jest elementem, który łączy w sobie części języka przyniesionego z zewnątrz. Można analizować wszystkie siedem elementów składających się na pojęcie narodowości i wtedy dojdziemy do wniosku, że pojęcie "narodu śląskiego" nie spełnia żadnego z kryteriów narodowościowych. Jeśli chodzi o spis powszechny, to w  pytaniu kwestionariusza o narodowość zostały błędnie połączone dwie rzeczy. W pytaniu jest mowa zarówno o narodowości, jak i grupie etnicznej. Nie można w ten sposób łączyć tych dwóch pojęć, które nie są synonimami, ale wzajemnie się wykluczają. Z tego zagadnienia należało zrobić dwa pytania. Poza tym w pytaniu o narodowość w roku 2011 nigdzie nie ma wymienionej narodowości śląskiej, natomiast tę narodowość można było zadeklarować w ostatnim punkcie, jako "inną". W sensie metodologicznym konstrukcja tego spisu była wyjątkowo niepoprawna, zwłaszcza poprzez fakt wymieszania dwóch różnych kategorii: narodowości i grupy etnicznej, bez podania definicji tych pojęć. Dlatego część osób, zwłaszcza starszych, nie miała pojęcia, co kryje się pod niezdefiniowanymi pytaniami. Tego po prostu nie można tak wrzucić do jednego worka, dlatego wyniki tego spisu dla naukowców są skrajnie mało wiarygodne. Według mnie, wyniki tego spisu nie powinny być w ogóle brane pod uwagę.
- Czy według Pana GUS wykazał się jedynie ignorancją, czy za pytaniem w spisie powszechnym o narodowość śląską kryje się jakaś polityczna intencja twórców ankiety? - Pytanie zostało sformułowane ewidentnie przez osoby nieznające tej materii. Twórcy pytania o narodowość nie tylko nie mieli pojęcia o zagadnieniu, ale nie spojrzeli nawet do słownika czy encyklopedii, żeby sprawdzić, czym jest grupa etniczna, a czym jest narodowość. Przypomnę, że w już w połowie XIX wieku określono standardy narodowych spisów powszechnych. Mówiąc o tym, że spis ma być powszechny, musiał być przeprowadzony w określonym, niewielkim przedziale czasu, bowiem zjawiska ludnościowe są nie tylko dynamiczne, ale wykazują też tzw. sezonowość. Ubiegłoroczny spis rozpoczął się w kwietniu, a trwał aż do czerwca. Trwał trzy miesiące. W takim czasie zmieniają się charakterystyki ludnościowe. Spis był przeprowadzany także w pierwszej połowie roku, chociaż z danych demograficznych jasno wynika, że największą zasiedziałością ludzie cechują się w końcu roku kalendarzowego, w okresie Świąt Bożego Narodzenia i sylwestra. Wówczas można dotrzeć do maksimum respondentów. Wszystkie te reguły złamano, przeprowadzając spis w 2011 r. Do tego nie było jednolitej metodologii. Ci, którzy chcieli, mogli deklarować np. swoją narodowość w Internecie. Efekt był taki, że poprzez różne metody ankietowania nałożone na siebie, do wielu środowisk kwestionariusz w ogóle nie dotarł (np. do osób starszych, które nie mają pojęcia o Internecie, a do których nie dotarł rachmistrz spisowy). Nie spełniono, więc warunków powszechności spisu. Zresztą nie był to nawet spis, tylko sondaż. Można też zastanawiać się, czy można mówić w tym przypadku o spisie narodowym. W Polsce dotąd wszystkie spisy powszechne odbywały się według jednolitego wzorca. Ubiegłoroczny był zaś próbą zaoszczędzenia pieniędzy na badania powszechne, ale efekt jest taki, że nie identyfikowano całych środowisk. Przykładowo w spisie z 2011 r. nie zidentyfikowano zupełnie narodowości żydowskiej. Ona jest niewielka w Polsce, ale przy takim sposobie rejestracji kwestionariuszy nie udało się jej w ogóle zidentyfikować.
- Co jakiś czas wraca sprawa Ruchu Autonomii Śląska, który razem z Platformą Obywatelską rządzi w sejmiku województwa śląskiego? RAŚ domaga się autonomii dla Śląska, powołania sejmu śląskiego, utworzenia regionalnego rządu i posiadania swojego skarbu. Czy według Pana to jakiś głos w debacie czy raczej separatyzm, który cechuje wrogość do Polski? - To jest skrajna nieodpowiedzialność i skrajny regionalizm, który do niczego dobrego nie prowadzi. Jak można wyobrażać sobie tworzenie struktur autonomicznych w sytuacji społeczności przemieszanych w wielu miastach i dzielnicach? Tam w jednym bloku czy domu, jedna z rodzin jest rodziną śląską, inna jest rodziną, która przybyła z innego obszaru kraju, a trzecia jest z kolei rodziną mieszaną. Jak RAŚ chce to dzielić - piętrami, klatkami schodowymi? Trzeba zapytać też, dla jakiego obszaru ma być ta autonomia. Czy to nie byłoby trochę jak stworzenie obozu koncentracyjnego dla tych, którzy nie zadeklarują chęci i poparcia dla pomysłu powstania takiej autonomii? Po prostu koncepcje RAŚ są skrajnie nieodpowiedzialne. Nie na tym polega promowanie śląskości. Śląskość należy rozważać w kategoriach kulturowych, a nie politycznych. Wmanewrowanie ludzi w politykę w tej sprawie będzie miało opłakane skutki. Trzeba zadać pytanie, na czyj młyn jest to woda. Chcę powiedzieć, że w aspekcie oddawania różnych dóbr ekonomicznych koncernom zachodnim czy przy fakcie przejmowania prasy przez podmioty niemieckie mamy się, czego obawiać. Jak pisał Osmańczyk, jeden z kilku niezależnych posłów do polskiego Sejmu tuż po II wojnie światowej, jeżeli Polacy na obszarze szeroko rozumianego regionu śląskiego nie wykształcą mocnej pozycji gospodarczej i nie zbudują struktur integracyjnych pomiędzy grupami, które w różnych etapach historii tutaj przybyły, to doprowadzimy do niepokoju społecznego i osłabienia jednego z najważniejszych regionów na ziemiach polskich? Niestety, wielu polityków nie pamięta o tych jakże aktualnych słowach posła Osmańczyka. Jestem z urodzenia Ślązakiem i mam rodzinę i znajomych w różnych częściach tego województwa. Wiem jak te zagadnienia wyglądają z różnych stron. Otóż nie można patrzeć tutaj jednostronnie. Trzeba też rozróżniać promowanie kultury od sfery politycznej.
- Wicemarszałek województwa śląskiego, Jerzy Gorzelik, w latach 90 deklarował publicznie, że jest Ślązakiem, a nie Polakiem. Publicznie też stwierdził, iż nie czuje się zobowiązany do lojalności wobec Polski. Tacy Ślązacy uzyskują mandaty radnych i pną się po szczeblach kariery politycznej. Czy ludność Śląska nie wie, na kogo głosuje, czy jednak blisko jej do różnych takich Gorzelików? - Częściowo jest to efekt realizacji doraźnych celów politycznych. Dla utrzymania władzy pewne partie wchodzą w sojusze polityczne. Te partie jednak nie zdają sobie sprawy, jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć w polityce bieżącej i tej dalszej. Świadomość też nie jest wysoka. Należy postawić pytanie, czy my kreujemy wiedzę na temat Śląska. Przytoczę tu jeden fakt. Na terenie Republiki Czeskiej i Słowackiej w ramach lekcji geografii i wiedzy o społeczeństwie przekazywane są wiadomości z zakresu regionu, w którym dzieci i młodzież się uczą. Wykorzystywana jest w tym celu odpowiednia literatura o charakterze edukacyjnym. W Polsce ograniczyliśmy do minimum lekcje geografii w szkole podstawowej i średniej. Za chwilę zlikwidują lekcje historii. Więc skąd młode pokolenie ma czerpać wiedzę na temat złożoności problemów w tym regionie? Jeżeli zaprzepaszczamy możliwości edukacji w tym zakresie, to efekt mamy taki, że ludzie deklarują tzw. narodowość śląską bez zrozumienia, czym ona tak na prawdę jest. Analizując wypowiedzi ludzi o tejże narodowości, szybko dojdziemy do wniosku, że większość nie ma pojęcia, jak rozróżnić narodowość, tożsamość czy świadomość. Brak wiedzy jest, więc podstawowym czynnikiem, który decyduje o błędnych deklaracjach. Poza tym, mówiąc o 800 tysiącach takich deklaracji, trzeba pamiętać, że trzeba to podzielić na tych, którzy zadeklarowali narodowość śląską i tych, którzy wpisali narodowość polską plus śląską. Jeżeli więc przyjmiemy tych wyłącznie zadeklarowanych narodowościowo Ślązaków, to mamy jedynie 8 proc. w skali województwa, a i wśród nich zapewne wielu zostało nieprecyzyjnie poinformowanych w spisie, na jakie tak na prawdę odpowiadają pytanie.

- Dziękuję za rozmowę.

O groźnym dla ludzi bełkocie Niedługo po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych w mediach poprawnych politycznie było lansowanych kilka celebrytek, które w ramach reedukacji “zacofanego” społeczeństwa wyjaśniały, jakie powinny być “jedynie słuszne” poglądy. Jedna z nich, znana dziennikarka, w pierwszym zdaniu zadeklarowała, że woli być “zimną suką” niż “matką Polką”. Zachwalała homoseksualizm, domagała się prawa adopcji dzieci przez konkubinaty jednopłciowe, eutanazji, in vitro na życzenie. Wyznała, że nie znosi dzieci i woli brać psy ze schroniska, niż opiekować się dziećmi. Deprecjonowała ponadtysiącletnią tożsamość kulturową i religijną Polaków. Promowała zabijanie dzieci poczętych i zachwalała środowisko polityczne szerzące nienawiść do ludzi wierzących. Minęło kilka miesięcy i dowiadujemy się, że rząd Donalda Tuska majstruje przy zasadach finansowania Kościoła, próbuje otworzyć furtkę do rugowania religii ze szkół, ogranicza liczbę kapelanów wojskowych. Redukowane jest nauczanie historii w szkołach, trwają w najlepsze praktyki dyskryminacyjne w stosunku do Telewizji Trwam, są już gotowe projekty ustaw o in vitro oraz zrównujących konkubinaty jednopłciowe z małżeństwami. Premier Donald Tusk jest zwolennikiem ratyfikowania Konwencji Rady Europy przepojonej ideologią feministyczną i genderową. W tym dokumencie pod pretekstem zapobiegania przemocy wobec kobiet dekretuje się zwalczanie naturalnego modelu rodziny i nakłada obowiązek promowania homoseksualizmu. Konwencja jest napisana językiem bełkotliwym. Relacje międzyludzkie sprowadza do totalnie zideologizowanej walki płci. Rodzinę przedstawia nie, jako naturalną wspólnotę miłości i życia, ale środowisko systemowej przemocy i pole dzikiej konfrontacji. Jest nastawiona na zwalczanie religii oraz fundamentów kulturowych, na których jest zbudowana nasza cywilizacja. W art. 12 jest jasno opisany cel Konwencji:

“Strony stosują konieczne środki, aby promować zmiany w społecznych i kulturowych wzorcach zachowań kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji i wszelkich innych praktyk opartych na (…) stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn”. [Do tego celu warto by powołać w każdym kraju UE Ministerstwo Przebudowy Społeczeństwa - admin]

Błogosławiony Jan Paweł II już ponad 20 lat temu przestrzegał, że demokracja oderwana od wartości łatwo zamienia się w jawny i zakamuflowany totalitaryzm. Konwencja pachnie terrorem politycznej poprawności, której skutków już w Polsce doświadczamy. Znany pedagog prof. Aleksander Nalaskowski za sprzeciw wobec rodzinnych domów dziecka prowadzonych przez homoseksualistów trafi przed sąd. To początki w nowym wydaniu chińskiej rewolucji kulturowej. Jak najbardziej słuszne są protesty wobec propozycji Donalda Tuska, by polski parlament ratyfikował Konwencję? Protestują środowiska kobiece. W “Apelu kobiet polskich” czytamy m.in.: “Nasz najwyższy niepokój budzi cała filozofia dokumentu, u podłoża, którego legło założenie, że przemoc wobec kobiet jest systemowa, a jej źródłem są religia, tradycja i kultura. (…) Zamiast ratyfikacji tego dokumentu rząd powinien wzmacniać pozycję rodzin”. Przerabialiśmy już oznaczającą zagładę dziesiątków milionów ludzi “walkę klas”, teraz nam się narzuca “walkę płci”. Ta sama jest dialektyka i inżynieria społeczna. Ideologia feministyczna i gender to narzędzie w rękach neomarksistów, którzy “kochają ludzkość”, ale nie kochają człowieka i inicjują w nowym wydaniu chińską rewolucję kulturalną.

Jan Maria Jackowski

Reforma ZUS sprawi, że system przestanie opłacać się kobietom Wśród argumentów przeciwko panatuskowej podwyżce wieku emerytalnego padały również nonsensowne. Jeden z nich, często powtarzany przez przywódców związkowych, jest piramidalnie absurdalny – ale… zwolennicy reformy jakoś go nie wyśmiewają. Proszę się zastanowić, dlaczego? Argument ten brzmi: „Ta reforma w niczym nie poprawi sytuacji budżetu – a jeśli, to tylko na krótki czas”. W rzeczywistości owa reforma to gigantyczny rabunek. I spowoduje, że do budżetu wpłynie tyle pieniędzy, że rządzący III Rzecząpospolitą złodzie… – pardon: „klasa polityczna” – będą mieli, co rozkradać przez długie lata. Popatrzmy najpierw na sytuację mężczyzn. Jak w dyskusji ze mną w Polsat News twierdził p. Jeremi Mordasewicz, mężczyzna przez 33 lata płaci średnio po 900 zł, by potem przez siedem lat otrzymywać 1800. Proszę jednak pamiętać, że prawie połowa mężczyzn umierała przed osiągnięciem 65 lat – i ich składki znikały w brzuchu Lewiatana. No i nie zapomnieć o procencie składanym, który przez 33 lata podwaja wartość wkładu. Podwyżka wieku do 67 lat powoduje trzy skutki:

1) Część mężczyzn, którzy dożyli 65 lat, nie dożyje 67 – i nie dostaną ani grosza.

2) Ci, którzy dożyją, będą płacić składki przez dodatkowe dwa lata.

3) A potem będą pobierali emeryturę nie przez, siedem, lecz przez pięć lat.

W sumie ZUS zaoszczędzi na mężczyznach, a to oni wpłacają najwięcej – ponad połowę pieniędzy! Z kobietami jest inaczej: przeciętna kobieta płaci składki przez 23 lata, a pobiera emeryturę przez 18 lat. Kobiety, więc zarabiają na obecnym systemie; jest on (jak słusznie zauważył kiedyś na łamach „NCz!” kol. Krzysztof Szpanelewski) gigantyczną pompą tłocząca pieniądze od mężczyzn do kobiet. I oto Męskie Szowinistyczne Świnie powiedziały: „Dość tego wyzysku” – a opłacane przez zdominowany przez te Świnie establishment feministki przekonują teraz kobiety, że to jest dla nich dobre! Tymczasem podniesienie wieku o siedem lat spowoduje, że część kobiet (znacznie mniejsza niż mężczyzn!) umrze przed osiągnięciem tego wieku – ale znów: pobierać będą emeryturę nie przez 18, lecz przez 11 lat. Również kobietom ten system przestanie się opłacać. A reformatorzy nie podkreślają tego, bo za wszelką ceną chcą ukryć gigantyczną skalę tego rabunku. ONI to robią – wicie-rozumicie – „dla gospodarki”, a nie po to, by mieć w budżecie więcej do rozkradania i marnowania. P. Mordasewicz słusznie, więc twierdził, że ta reforma będzie korzystna dla gospodarki. Odparłem na to jednak, że wyzucie z ziemi (bez odszkodowania) 3 milionów złych gospodarzy i przekazanie ich gospodarstw dobrym rolnikom dałoby jeszcze lepsze efekty gospodarcze. Tylko tego nie wolno robić! JKM

Prawdy prawdziwe i jeszcze prawdziwsze Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Niech radoszcz i duma w każdym sercu goszczy! Dżysz dżeń żwyczęstwa sprawiedliwoszczy! To znaczy nie tyle może „dżysz”, co w ostatnią środę - kiedy niezależna prokuratura ogłosiła rewelacyjny przełom w trwającym, a właściwie nie tyle trwającym, co ciągnącym się przez ostatnie 14 lat śledztwie w sprawie zamordowania byłego Głównego Komendanta Policji, generała Marka Papały. Został on zastrzelony przez nieznanego sprawcę w samochodzie marki „Daewoo-Espero” przed własnym domem. Wszyscy zachodzili w głowę nad motywem tego zabójstwa. Wydawało się nieprawdopodobne, by dokonali go w ramach dintojry jacyś gangsterzy w sytuacji, gdy generał Papała właśnie szykował się do wyjazdu do Brukseli na stanowisko oficera łącznikowego - a więc policją kierować już przestał - ale zabójstwo generała policji ściągało im na głowy policję całego kraju. Nie wydawał się prawdopodobny również motyw polityczny - bo stanowisko, które miał objąć generał Papała nie było przedmiotem niczyjego pożądania, a on sam usuwał się z krajowego targowiska próżności. Motyw zazdrości o kobietę lub zemsty na tym tle mógł oczywiście występować, ale niczego pewnego nie można było tu powiedzieć poza tym, że generał Papała prowadził życie raczej umiarkowane i o żadnych jego romansach nikt nie słyszał. Pozostawał, zatem motyw pieniędzy - ale jakich? Jeśli już, to jakichś dużych, a nawet - bardzo dużych, które uzasadniałyby targnięcie się na życie byłego, bo byłego, niemniej jednak - szefa policji. Takie pieniądze były, a być może nawet i dzisiaj użycie w ich kontekście czasu przeszłego może nie być do końca uzasadnione. Oto zaraz po oskarżeniu premiera Józefa Oleksego przez ministra spraw wewnętrznych w jego rządzie Andrzeja Milczanowskiego o szpiegostwo na rzecz Rosji (nawiasem mówiąc - mimo upływu 16 lat nikt nie został w tej sprawie pociągnięty do odpowiedzialności!) - W tygodniku „Wprost”, uważanym zarówno wtedy, jak i dzisiaj za medialną odkrywkę bezpieczniaków, ukazał się artykuł opisujący, jak to PZPR na podstawie udzielanych jej zezwoleń dewizowych, transferowała do szwajcarskich banków ogromne sumy w walutach obcych, kradzione z Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego „PEWEX”, w tym właśnie, jak się wydaje, celu założonego w 1972 roku na bazie sklepów Banku PEKAO S.A. Autorzy artykułu dysponowali ścisłymi danymi z lat 1988-1989, kiedy dyrektorem PEWEXU był Marian Zacharski, późniejszy generał bezpieki („Nazywam się Zacharski, Marian Zacharski”), który tę posadę dostał na otarcie łez po odsiadywaniu w amerykańskim więzieniu dożywotniego wyroku, przerwanego po wymienieniu go na amerykańskiego szpiega. Więc w latach 1988-1989 PZPR dostała 800 zezwoleń dewizowych, co oznacza, że musiała realizować więcej niż jedno dziennie. Transfer z jednego dnia (22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów) pokazuje, jakiej skali były to transfery - i tak, przez co najmniej 18 lat! Ten szwajcarski Sezam musiał być oczywiście starannie strzeżony przed dostępem osób niepowołanych, a i samo jego istnienie było osłaniane mgłą tajemnicy. Wskazywałaby na to reakcja prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, który po wspomnianym artykule zagroził, że jeśli jeszcze, chociaż jedno słowo na ten temat gdziekolwiek się ukaże, to on zarządzi „lustrację totalną”. Po tej deklaracji Aleksandra Kwaśniewskiego Jacek Kuroń i Karol Modzelewski napisali doń pojednawczy list, w którym dopraszali się już tylko dymisji Józefa Oleksego - i kiedy to nastąpiło, poza niżej podpisanym o szwajcarskim Sezamie już nikt nigdy więcej nie wspomniał ani słowem. Gdyby, zatem ktoś ze strażników powziął podejrzenie, że generał Papała przy jakiejś okazji dowiedział się, jakie zaklęcie otwiera wrota Sezamu i zamierza z tej wiedzy skorzystać - to mógł być wystarczający motyw, by go profilaktycznie odstrzelić. Zachowanie generała Papały w dniu zabójstwa też dawało podstawy do podejrzeń, że swoimi kanałami mógł on o takim wyroku się dowiedzieć i próbował zapobiec egzekucji - ale bezskutecznie, bo ci, z którymi daremnie usiłował tego dnia się skontaktować, chyba nie mogli już zatrzymać karzącej ręki, a przyznając się do tego - zarazem by się dekonspirowali. Tedy na wszelki wypadek nie odbierali alarmowych telefonów generała. Okazało się jednak, że niezależna prokuratura po 14 latach spenetrowała prawdę, która wygląda zupełnie inaczej. Generał Papała został zastrzelony zupełnie przypadkowo przez szajkę młodocianych złodziei samochodów, którzy normalnie na zamówienie kradli „Mercedesy” i inne luksusowe auta - ale tym razem szalenie zaimponował im stary samochód marki „Daewoo-Espero”, za który od pasera mogli dostać najwyżej ok. tysiąca dolarów, a więc tyle, co na papierosy - i tak się na tego rzęcha uwzięli, że aż generała zastrzelili - ale potem z jakichś zagadkowych przyczyn samochodu jednak nie ukradli, tylko - widać przerażeni własną zuchwałością - zbiegli nie wiedząc nawet, kogo zabili. Z takiego obrotu sprawy dlaczegoś szalenie ucieszył się Leszek Miller oraz były minister sprawiedliwości w pierwszym rządzie premiera Tuska, pan Zbigniew Ćwiąkalski, nastręczony mu, chociaż w ogóle nie należał do sławnego „gabinetu cieni” Platformy Obywatelskiej, w którym resort sprawiedliwości miała objąć pani Julia Pitera. Jak pamiętamy, pani Piterze trzeba było w związku z tym na poczekaniu stworzyć jakieś operetkowe stanowisko, więc już choćby na tej podstawie można snuć przypuszczenia, że pan prof. Ćwiąkalski wszedł do rządu pod dużym ciśnieniem, które gwałtownie opadło dopiero po próbie wykorzystania w celach politycznych aresztowania Petera Vogla. Nazywał się on naprawdę Piotr Filipczyński i w latach 70-tych skazany był na 25 lat więzienia za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem - ale w czasie stanu wojennego na przepustkę z więzienia wyjechał był do Szwajcarii, gdzie zaraz został finansistą, a mówiono również - że „kasjerem lewicy”. Czy w Sezamie - tego nie wiem, ale wykluczyć tego nie można tym bardziej, że prezydent Kwaśniewski ułaskawił go w ostatnim dniu swego urzędowania! Kiedy więc Peter Vogel został na wiosnę 2008 roku aresztowany pod śmiesznym zarzutem prania brudnych pieniędzy - zarówno wicepremier Schetyna, jak i minister Ćwiąkalski właśnie, wiele sobie po jego spowiedzi obiecywali. Okazało się jednak, że dłużej klasztora, niż przeora - bo zarówno Grzegorz Schetyna w następstwie rozpętanej wkrótce afery hazardowej wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych być przestał, podobnie jak i minister Ćwiąkalski - zaś premier Donald Tusk zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę. Natomiast Vogel miał podobnież zeznać - tak przynajmniej twierdzili dziennikarze śledczy jednego z dzienników, którzy do tajnych jego zeznań, jak to się mówi - „dotarli” - że jakiś Turek ukradł ze szwajcarskiego konta generała Gromosława Czempińskiego milion dolarów, a generał podobno nawet tego nie zauważył. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było - bo jak pamiętamy - generał Gromosław Czempiński został zatrzymany przez CBA w listopadzie ubiegłego roku pod zarzutami korupcyjnymi - a tak się jakoś to wszystko zbiegło, że od tamtej pory premieru Tusku wszystko idzie jak z kamienia? Ale porzućmy te dygresje, bo największą radość z odkrycia obiektywnej prawdy przez niezależną prokuraturę w sprawie prawdziwego przebiegu zabójstwa generała Papały odczuł „polonijny biznesmen” Edward Mazur - ongiś funkcjonariusz PRL-owskiej razwiedki, a pod koniec lat 80-tych - również razwiedki amerykańskiej - i to do tego stopnia, że podobnież „pragnie” powrócić na łono ukochanej ojczyzny, która w takiej sytuacji na pewno obmyśli mu jakąś rekompensatę. Kto wie - może nawet zostanie zastępcą Janusza Palikota w jego „Ruchu”? Niewiarygodne - ale jednak nie wszyscy chcą wierzyć w to zwycięstwo prawdy i sprawiedliwości. Mówią, że na widok skwapliwości, z jaką funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, Salon, stado autorytetów moralnych oraz „młodzi wykształceni” wierzą zarówno w raport MAK, jak i suwerenne urojenia komisji pod kierownictwem ministra Jerzego Millera oraz na widok żarliwości, z jaką dają odpór wszystkim teoriom spiskowym - że na widok znajomy ten razwiedka postanowiła przetestować mniej wartościowy naród tubylczy - co jeszcze można mu w biały dzień wmówić. Najwyraźniej uważa, że zbiór zastrzeżony Instytutu Pamięci Narodowej stanowi dostateczną gwarancję, iż płomień gorącej wiary w odkrytą właśnie przez niezależną prokuraturę prawdziwą wersję przebiegu zabójstwa generała Papały ani na chwilę nie przygaśnie, a gdyby nawet - co wydaje się absolutnie nieprawdopodobne - jednak zaczął przygasać, to przecież są jeszcze w Moskwie mikrofilmy z jednego z owych trzech kompletów, sporządzonych przed rozpoczęciem niszczenia dokumentacji MSW - a towarzysze radzieccy tej bratniej pomocy polskim towarzyszom chyba przecież nie odmówią. Jeszcze tylko każdy z pięciu podejrzanych w tej sprawie, których niezawisły sąd w podskokach kazał tymczasowo aresztować, powiesi się w swojej, monitorowanej przez 24 godziny na dobę celi tak, że nikt tego nie zauważy, a wtedy niezależna prokuratura będzie mogła wykryć jeszcze prawdziwszą prawdę - że mianowicie generał Marek Papała sam upozorował rabunkowy napad z udziałem domniemanych złodziei samochodów, by w ten sposób ukryć samobójstwo, na które składał się szereg zagadkowych przyczyn - między innymi obawa przed sądem zagniewanego ludu. Jak bowiem zauważył Rejent Milczek - „nie brak świadków na tym świecie”, a policja opiekuje się podobno aż 98 świadkami koronnymi, z których każdy zezna, co tylko będzie trzeba? Jeśli dodatkowo uwzględnić konfidentów, o których zarówno policja, jak i niezależna prokuratura, nie mówiąc już o niezawisłych sądach, musi dbać, niczym o źrenicę oka, to nie ma takiej wersji, której nie można by, po pierwsze - odkryć, a po drugie - niezbicie udowodnić przed niezawisłym sądem, który przecież też powinność swej służby rozumie. Dlatego właśnie prawda i sprawiedliwość w naszym nieszczęśliwym kraju brną od zwycięstwa do zwycięstwa. Pod tym względem możemy spać spokojnie choćby i snem wiecznym tym bardziej, że z okazji swego przyjazdu do Warszawy chiński premier Wen Jiabao obiecał, że w ramach „strategicznego partnerstwa” Polski i Chin - o którym co prawda mówią raczej tubylczy Umiłowani Przywódcy - Chińczycy zainwestują w naszym nieszczęśliwym kraju 10 miliardów dolarów. 10 miliardów dolarów to mniej więcej 30 miliardów złotych. Ani to mało, ani dużo, ale raczej niewiele zwłaszcza, gdy się zważy, z iloma chętnymi będą musieli się podzielić. SM

30 kwietnia 2012 "Walczące masy zgadzają się na obrabowywanie banków, bo nie mają w nich ani grosza”- twierdził osławiony Che Guevara. Nie tylko rabował - ale i zabijał. Lubił zabijać. I wypowiadał się w imieniu ludu.. A co naprawdę lud myślał? A czy lewicowców tak naprawdę to obchodzi? Lud, jako mięso wyborcze jak najbardziej.. W demokracji liczą się głosy, które padły w urnach.. A potem robią swoje, a tak naprawdę to - co im karzą inni. Międzynarodowi. Lewicowcom spędza sen z oczu tzw klauzula sumienia, którą forsuje – chyba jedyny porządny facet w rządzie pana premiera Donalda Tuska - pan Jarosław Gowin. Czasami się zastanawiam, co on robi w tym obrzydłym towarzystwie.. Jednak konserwatystą to on jest, no powiedzmy sobie szczerze niepełnym, ale na bezrybiu i rak staje się rybą. Oprócz – ma się rozumieć - ślimaków. Bo w Unii Europejskiej ślimak jest jednak rybą.. Wbrew logice- tak jak wszystko w socjalizmie. Już propaganda ogłosiła badania, na mocy, których „ większości społeczeństwa” nie podoba się, że w aptece, w której będzie przestrzegana” klauzula sumienia” nie będą sprzedawane środki poronne, antykoncepcyjne i inne takie.. No tak! To musi się podobać większości? To większość będzie decydowała nawet, co ma aptekarz sprzedawać w swojej aptece? A może demokraci uchwalą demokratycznie i większościowo w Świątyni Rozumu, co kto ma sprzedawać, bo po ile- to już robią powoli- przejmując powoli nadzór nad „prywatnymi” aptekami.. Już leki refundowane sprzedawane są po cenach równych, a nawet równiejszych.. Już sączy się jad propagandy, że jak to? Gdzieś w małej miejscowości, gdzie jest tylko jedna apteka nie będzie można kupić środków poronnych i antykoncepcyjnych? A potrzebujący będzie musiał jechać po kondoma 20 kilometrów dalej. Po jednego kondoma 20 kilometrów.. Takiego skandalu nie może być????To może mu się odechcieć radości i sprzedaż kondomów spadnie, zresztą już spada - trudno mi powiedzieć, z jakiego powodu. Może Polacy przestają wierzyć w przemysł farmaceutyczny.. No i pewnie! Taka jazda – to, jakie to koszta! Nie można „klienta” narażać na wydatki, tym bardziej, że chce sobie zaspokoić potrzebę, obok innych potrzeb potrzebnych człowiekowi dorosłemu Nie może tak być, żeby klient był tak poniewierany, a tym bardziej ‘dziewczęta” stojące pod lasem i czekające na przejeżdżających kierowców, nie tylko TIR-ów, którzy przy sobie kondomów nie posiadają.. Mają je „dziewczęta”, popularnie zwane k…i, a które pan poseł Ryszard Kalisz nazywa „dziewczętami” równouprawniając je z kobietami jeszcze nieupadłymi.. W końcu jakiś trzeba je odróżnić.. Prostytutka to prostytutka- a kobieta normalna- to kobieta normalna.. W końcu nie wszystkie kobiety dają wszystkim jak leci. Jeszcze takiej Sodomy z Gomorą nie ma.. Ale równouprawniający - tak by zapewne chcieli, bo prą do lansowania patologii, jakby patologia była jedynym sensem ich życia.. Aptekarz powinien mieć prawo sprzedawania w swojej aptece tego, co on uważa, że powinno być sprzedawane, bo to jego apteka - jak na razie - a nie tych wszyscy większościowców, którzy chcą przegłosować, żeby aptekarza wydziedziczyć z własności.. I potem tylko aptekę znacjonalizować.. I będzie tak jak w Rosji Sowieckiej.. Tylko państwowe apteki! Ideałem byłoby, żeby sprzedawały wyłącznie środki antykoncepcyjne, antyporonne i kondomy.. I dlatego klauzula sumienia „przeszkadza wszystkim postępowcom na drodze do postępu- przynajmniej w dziedzinie seksualnej.. Bo postęp odbywa się na wszystkich frontach walki ideologicznej z naszą tradycją, przeszłością, normalnością.. Weźmy taki film, który nosi tytuł „ Śluby Panieńskie”, a który został nakręcony w roku 2010 przez pana Filipa Bajona, który też napisał scenariusz, tak jak pan Jerzy Hoffman napisał scenariusz do „ Roku 1920. Bitwy Warszawskiej” i kompletnie zignorował fakty historyczne dotyczące Józefa Piłsudskiego. Tak samo pan Filip Bajon nakręcił na podstawie „Ślubów Panieńskich Aleksandra Fredry - konserwatysty, nowoczesny film, gdzie w roku 1825 bohaterowie porozumiewają się poprzez nowoczesne komórki poubierani w stroje z XIX wieku i jadają przy stole na tle przyczepy kempingowej. Taki past fiction.. Czytają jakieś kolorowe gnioty o nazwie” Blask”, piją piwo w butelkach Lecha, wykonują gesty współczesnego człowieka na tle epoki, która już minęła i była inna –od tej, w której żyjemy obecnie.. Jakiś kompletny nonsens, na który dało pieniądze biurokratyczne monstrum filmowe, o nazwie Instytut Sztuki Filmowej. Namawiam do obejrzenia, żeby Państwo zobaczyli, co można złego zrobić ze wspaniałą komedią Aleksandra Fredry „Śluby Panieńskie”. Młodzieży tego filmu nie polecam. Bo się zdemoralizuje wcześniej, niż wejdzie w życie.. I nie będzie mogła kupić w aptece, która przestrzega” klauzuli sumienia” - prezerwatywy. No właśnie! Nic o prezerwatywach w filmie ani słowa.. A szkoda, postęp byłby jeszcze bardziej widoczny.. Za dworkiem powinna być apteka, i tam powinny być sprzedawane kondomy.. Wtedy film byłby jeszcze bardziej nowoczesny i propagandowo pouczający.. Śmiesznie brzmią frazy wielkiego Fredry wyrażane przez Borysa Szyca, w stodole na sianie z jakąś chłopką, któremu w stosunku – na razie męsko damskim - przeszkodził pan Maciej Stuhr - też aktor. Na chwilę ją odpędził, żeby wymienić frazy fredrowskie z panem Maciejem, by zaraz powrócić do ulubionego zajęcia pana Borysa Szyca.. Najlepiej wypadł w scenie kotłowania się w łóżku z panią Anią Dereszowską- też aktorką. Przy tym ładną panią, która może się podobać. Ten facet to ma szczęście... Gdzie trafię na film z nim a nie łatwo nie trafić- zaraz się kotłuje z łóżku?. Chyba tylko w „Roku 192o. Bitwie Warszawskiej” się nie kotłuje.. Prasa brukowa się o nim rozpisuje, jak traktował swoją żonę, z którą się rozwiódł i co wyprawia, na co dzień.. Następna wersja „Ślubów Panieńskich” będzie w wersji homoseksualnej dla niesłyszących i niedowidzących. Tego jestem pewien, wobec postępów postępu.. Film jest okropny, rozpusta, muzyka rockowa, komórki, samochody, pomieszane z powozami, sposób mówienia, wszystko ocieka erotyką, czego w Ślubach Panieńskich” Fredy- nie ma.. Pan Filip Bajon powinien sam sobie napisać scenariusz współczesny i na jego podstawie nakręcić film.. A nie ośmieszać i uwspółcześniać piękną komedię z XIX wieku i to uwspółcześniać postępowo.. Brakuje w niej jeszcze globalnego ocieplenia, równouprawnienia kobiet, praw człowieka i demokracji.. I na to idą nasze pieniądze.. Żeby wywrócić wszystko do góry nogami, pod hasłami postępu i współczesności.. Ale wywracanie przeszłości już minionej? Jak u Orwella - zmienić przeszłość? I ONI nas nie zabijają - ONI zmieniają naszą świadomość.. „Walczące masy zgadzają się na obrabowywanie banków, bo nie mają w nich ani grosza”.. Ale masy - no niewalczące, ale śpiące - zgadzają się na obrabowywanie ich ze świadomości. Bo gmeranie w nadbudowie jest najważniejszą ze sztuk.. Tak jak Film! WJR

IPN: „Czterej pancerni wracają" O pamięci.prl, patriotach z LWP i nowym rozdaniu w IPN. „Czterej pancerni wracają"

http://wpolityce.pl/artykuly/27612-wazne-slawomir-cenckiewicz-dla-wpolitycepl-o-pamieciprl-patriotach-z-lwp-i-nowym-rozdaniu-w-ipn-czterej-pancerni-wracaja

W ostatnim czasie prof. dr hab. Antoni Dudek z Rady IPN, przy okazji publikacji fragmentu swojego artykułu, polecił lekturę nowego czasopisma Instytutu – „Biuletyn IPN. pamięć.pl” (nr 1, 2012). Zachętą miała być informacja, że do miesięcznika dołączona jest też reprodukcja słynnej mapy sztabowej z 1970 r. podpisanej przez gen. Jaruzelskiego jako ministra obrony, a obrazującej plan ataku na północne Niemcy, Danię i Holandię, które mieliśmy zająć w ramach operacji ofensywnej wojsk Układu Warszawskiego. Komentarz do niej stanowi artykuł Daniela Koresia o tzw. Froncie Polskim”. Nie zważając na zastosowaną przez Dudka formułę „mieliśmy zająć” (my – Polacy?) zakupiłem miesięcznik „pamięć.pl”. Planowanie strategiczne Ludowego Wojska Polskiego i jego miejsce w Układzie Warszawskim jest, bowiem od dłuższego czasu moim obiektem zainteresowania. Zacząłem od lektury polecanego przez Dudka tekstu pracownika Uniwersytetu Wrocławskiego dr. Daniela Koresia (str. 28-32) o tzw. Froncie Polskim (Froncie Nadmorskim) – militarnym wyższym związku operacyjnym, którego siłę uderzeniową miało stanowić LWP prowadzące działania przeciwko Zachodowi w ramach tzw. Zachodniego Kierunku Działań Wojennych wojsk Układu Warszawskiego (pisałem o tym w Długim ramieniu Moskwy…). Zdając sobie sprawę, że popularny portal internetowy nie jest miejscem naukowej debaty i polemiki, muszę powiedzieć, że lektura artykułu nie tylko mnie rozczarowała, ale również zaniepokoiła, przede wszystkim z powodu opatrzenia go placetem firmowym IPN. Na poziomie merytorycznym zasadniczy sprzeciw budzi kwestia genezy i pierwotnego znaczenia idei Frontu Polskiego, którą publicysta miesięcznika IPN postrzega w kategoriach poszerzania suwerenności armii Polski Ludowej (dla zmyłki nazywanej w Polsce Ludowej „Wojskiem Polskim”) i próby jej uniezależnienia od Armii Czerwonej. Świadczą o tym już pierwsze, w dodatku podkreślone zdania artykułu: „Latem 1944 roku, u zarania istnienia Armii Polskiej w ZSRS, wśród jej kadry dowódczej oraz przywódców Polskiej Partii Robotniczej pojawił się zamysł zorganizowania (na wzór sowiecki) wyższego związku operacyjnego: Frontu Polskiego”, który „miał stać się symbolem znaczenia WP, jako najważniejszego sojusznika Armii Czerwonej”. Niezorientowany czytelnik (pismo ma charakter wyjątkowo popularny i adresowane jest do „miłośników historii” oraz tych, którzy – jak zapewnia naczelny „pamięci.pl” – „dopiero chcą tę dziedzinę bliżej poznać”) pomyśleć może, że zarówno dowództwo „Armii Polskiej w ZSRS”, jak i „przywódcy Polskiej Partii Robotniczej” działali w tej sprawie, jako suwerenni reprezentanci sprawy Polskiej podczas II wojny światowej. W tym kontekście Koreś, choćby jednym zdaniem, nie wspomina o genezie i charakterze owej „polskiej” armii w Związku Sowieckim (stworzonej tuż po ujawnieniu zbrodni katyńskiej w 1943 r., wyposażonej przez Armię Czerwoną i włączonej w struktury sowieckich frontów wojennych), o jej ówczesnych dowódcach (obywatelach sowieckich, agentach NKWD i tysiącach oficerach Armii Czerwonej udających polskich oficerów), pierwotnej koncepcji Frontu Polskiego, jako ważnego uczestnika operacji berlińskiej oraz sytuacji na froncie sowiecko-niemieckim w połowie 1944 r. Te ostatnie zagadnienie wydaje się szczególnie ważne dla zrozumienia idei Frontu Polskiego (Nadmorskiego), jako pomysłu sowieckiego i w istocie realizowanego już wówczas siłami Armii Czerwonej, której częścią była de facto niewielka i niezdolna do stworzenia odrębnego wyższego związku operacyjnego „Armia Polska w ZSRS”. W połowie 1944 r. Sowieci realizowali swój plan gigantycznej ofensywy opartej na działaniach zaczepnych rozciągających się od Bałtyku aż po Bałkany. To, co możemy uznać za pierwociny późniejszego Frontu Polskiego Sowieci realizowali już od czerwca 1944 r. siłami trzech frontów bałtyckich (zwanych też nadbałtyckimi) i trzech frontów białoruskich Armii Czerwonej wspieranych z południa przez trzy fronty ukraińskie (zob. m. in. Strategia wojenna, pod red. marsz. ZSRS W.D. Sokołowskiego, Warszawa 1964, s. 185 i inne). W świetle tych faktów widać, że pomysł polskojęzycznych współpracowników NKWD (formalnie złożył go Michał Rola-Żymierski) z lipca 1944 r. nie był nowatorski i powinien być rozpatrywany jedynie w kategoriach agenturalnej gorliwości i chęci większego przypodobania się Stalinowi (Żymierski zapewniał Moskwę, że w wyniku przeprowadzonego poboru przez „Polskę Lubelską” Front Polski liczył będzie 300 tys. żołnierzy!) Ale publicysta czasopisma IPN na tym nie poprzestaje. Stara się dowieść, że powrót do idei Frontu Polskiego po zakończeniu II wojny światowej, którą w ówczesnych (z lat 1946-1947) studiach dotyczących konfliktu granicznego z Niemcami rozważał gen. Stefan Mossor, był próbą „zamanifestowania [przez LWP] swojej samodzielności”. Koreś akcentuje przy tym niejako suwerenne przymioty Mossora, określając go mianem „wybitnego przedwojennego oficera dyplomowanego”, zupełnie zapominając o jego powojennej zdradzie i roli, jaką odegrał w krwawej pacyfikacji polskiego podziemia niepodległościowego (por. J. Pałka, Generał Stefan Mossor (1896–1957). Biografia wojskowa, Warszawa 2008). Zapomina jednak o najważniejszym: że plany Mossora mówiące o obronie granic i ochronie najważniejszych ośrodków przemysłowych w pierwszej fazie wojny z Zachodem były pochodną sowieckiego planu strategicznego z 1946 r., który zakładał aktywizację armii sojuszniczych w celu „rozbicia przeciwnika w strefie granicznej” oraz „przygotowania warunków do podchodząc do przeciwuderzenia dużych sił rezerwowych” (pisał o tym m. in. jeden z czołowych znawców sowieckiej strategii wojennej David M. Glanz: The Military Strategy of the Soviet Union. A History, London 2005, s. 180-181 i nast.). Ostatecznie autor tekstu o Froncie Polskim uznał, że rzekomo oryginalny pomysł Mossora (Polaków) został w zasadzie przejęty przez Sowietów i włączony do ich własnych planów strategicznych! Można przypuszczać, że gdyby nie tęga głowa gen. Mossora to Sowieci nie wpadliby na pomysł wykorzystania w swoich ofensywnych planach wojennych LWP – drugiej, co do wielkości armii Imperium Sowieckiego. Koreś zapewnia nas również, że nawet po powstaniu Układu Warszawskiego (1955 r.) i zmianach roku 1956 „dla Gomułki i Spychalskiego idea Frontu Polskiego była jednym z elementów pozwalających poluźnić nieco żelazną obręcz sowieckiej kurateli; tak samo ważnym, jak pozbycie się oficerów sowieckich z LWP”. W jakikolwiek sposób nie uzasadnia tak stanowczo sformułowanej tezy, nie tłumaczy również, na czym polegać miało owe poluzowanie „obręczy sowieckiej kurateli” skoro idea Frontu Polskiego zakładała udział LWP w agresji sowieckiej na Zachód, zaś później okupację zajętych w wyniku tej ofensywy państw. Przecież idei przyszłej agresji na Zachód i formowania Frontu Polskiego, jako części sił zbrojnych Imperium Sowieckiego, podporządkowano całą aktywność wywiadu wojskowego PRL. Nie było tu miejsca na jakąkolwiek suwerenność i niezależność. Sowieci byli zainteresowani tym, aby ich sojusznicy z Warszawy rozpoznali przyszły środkowoeuropejski i północny teatr działań wojennych (zwłaszcza w strefie cieśnin duńskich i na Bałtyku). Wytyczne GRU dla Zarządu II Sztabu Generalnego LWP jasno formułowały cele operacyjne: cały aparat wywiadowczy miał się skoncentrować się przede wszystkim na działaniach prowadzonych wobec Republiki Federalnej Niemiec, państw Beneluksu, Skandynawii i Francji. Zgodnie z wytycznymi Moskwy wywiad LWP i jego agentura miały skupić się na rozpoznaniu zachodnich obiektów infrastrukturalnych o znaczeniu strategicznym (dróg, portów i lotnisk), rozlokowaniu wojsk (chodziło przede wszystkim o rozmieszczenie broni jądrowej na terenie zachodnich Niemiec, Grecji i Włoch) oraz rozpracowaniu sztabów, instytucji i wojskowych ośrodków naukowo-badawczych, zwłaszcza w rejonie planowanych na czas wojny działań zaczepnych tzw. Frontu Nadmorskiego (Długie ramieniu Moskwy…, s. 160 i inne). Ponadto, nie jest też prawdą, że dla Gomułki i Spychalskiego aż tak ważną sprawą było „pozbycie się oficerów sowieckich z LWP”. Warto nadmienić, że już w styczniu 1957 r. Gomułka wystąpił do Sowietów z prośbą o pozostawienie w szeregach LWP niektórych oficerów Armii Czerwonej (zob. E.J. Nalepa, Oficerowie armii radzieckiej w Wojsku Polskim 1943–1968, Warszawa 1995, s. 112 i nast.). Daniel Koreś rozpatruje kwestię podporządkowania LWP Sowietom przez pryzmat rzekomego napięcia pomiędzy pielęgnującym tradycje suwerenności „polskim Sztabem Generalnym” (wymiennie stosuje też pojęcie „polscy sztabowcy” zapominając chociażby, że do 1965 r. szefami Sztabu Generalnego LWP byli oficerowie sowieccy oddelegowani do pracy w PRL) a chcącym go zdominować dowództwem Armii Czerwonej. Podpiera się przy tym wynurzeniami komunistycznych oficerów z najbliższego otoczenia Wojciecha Jaruzelskiego, którzy po 1989 r. – głównie ze względu na ujawnienie informacji i dokumentów przekazanych Amerykanom przez płk. Ryszarda Kuklińskiego – usilnie starają się nas przekonać, jaką dużym marginesem swobody w Układzie Warszawskim cieszyło się LWP, przez swoją rzekomą nielojalność wobec Moskwy uwolnione w dodatku od obowiązku wzięcia udziału w agresji na państwa Zachodu. W czasopiśmie IPN czytamy, więc, że gen. dyw. Franciszek Puchała (wymieniając oficerów LWP autor stosuje zawsze pełna tytulaturę) opublikował niedawno „niezwykle interesujące opracowanie o Sztabie Generalnym LWP w latach 1945-1990” (chodzi o fałszującą dzieje LWP książkę: Sekrety Sztabu Generalnego pojałtańskiej Polski, Warszawa 2011), w którym „podkreśla tę polską militarną samodzielność, którą udało się wypracować w końcu lat pięćdziesiątych”. Autor powinien wiedzieć, że Puchała tak pielęgnował „tę polską militarną samodzielność”, że pod koniec 1980 r. konsultował z Sowietami plan interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Polsce: „Na polecenie ministra obrony Jaruzelskiego, gen. Hupałowski i płk Puchała zatwierdzili w siedzibie Sztabu Generalnego ZSRR plan wprowadzenia (pod pretekstem manewrów) oddziałów Armii Czerwonej, armii NRD i armii czechosłowackiej na terytorium Polski” (Zob. B. Weiser, Ryszard Kukliński. Życie ściśle tajne, Warszawa 2005, s. 197). Innym godnym zacytowania świadkiem „militarnej samodzielności” LWP jest w krytykowanym artykule gen. dyw. Wacław Szklarski, którego „relacja” o „maskującym” charakterze sowieckich planów użycia LWP w przyszłej wojnie autor uznał za „niezwykle ważką”. Całość tych rozważań dr. Daniela Koresia wieńczy przeświadczenie, że w latach 80. idea Frontu Polskiego „stawała się zupełnie iluzoryczna” na skutek ruiny gospodarczej i… stanięcia PRL „na krawędzi wojny domowej” (sic!). Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że 13 grudnia 1981 r. generał armii dyplomowany, minister obrony narodowej, premier, I sekretarz KC PZPR, przewodniczący Rady Państwa i pierwszy prezydent wolnej Polski Wojciech Witold Jaruzelski porzucił ideę Frontu Polskiego by ratować nas od „wojny domowej”, którą wywołać chciała „ekstrema Solidarności”. W ten sposób to, co miało być „komentarzem” do dołączonej do czasopisma mapy ukazującej kierunki natarcia LWP na kraje Zachodu, okazało się nieudolną próbą jej unieważnienia. Publikacja nawet tak niemądrego tekstu nie przekreśla szans debiutującego czasopisma. Myślałem w ten sposób pochylając się nad artykułem dr. Daniela Koresia, czytając inne teksty zamieszczone w „pamięci.pl”, w większości pisane w zdawałoby się dawno skompromitowanym stylu „unio-wolnościowym”. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem sobie: „nie warto zawracać tym sobie głowy”. Osłupiałem jednak, gdy skojarzyłem, że redaktorem naczelnym flagowego czasopisma IPN i współautorem skandalicznego podręcznika Ku współczesności. Dzieje najnowsze 1918-2006 (wydawnictwo Piotra Marciuszka Stentor) jest ta sama osoba – Andrzej Brzozowski (ur. 1977) r.), znawca pisarstwa Andrzeja Sapkowskiego, absolwent Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego (2004 r.), mediewista, członek redakcji miesięcznika historycznego „Mówią Wieki”, którego wydawcą jest postkomunistyczna „Bellona” (zob. www.stentor.pl/autorzy/czytaj/124/brzozowski-andrzej ; T. Wituch, B. Stolarczyk, Studenci Instytutu Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego 1945-2000, Kraków 2010, s. 831). Okazuje się bowiem, że w tym samym czasie, kiedy jedni pracownicy IPN głodują w Krakowie i protestują w obronie nauczania historii, inni – pełniący wysokie funkcje w IPN – wprowadzają w życie nową podstawę programową dewastującą polską pamięć historyczną, której autorką jest niesławnej pamięci minister Katarzyna Hall. W tej sytuacji obawiam się, że „z tej mąki już chleba nie będzie”. Oto na czele czasopisma IPN, które mieni się kontynuacją poczytnego, prezentującego solidną wiedzę historyczną „Biuletynu IPN” stanął człowiek, który w swoim podręczniku z pamięci historycznej uczynił karykaturę. Z „Gazety Wyborczej” stworzył „znak czasu” – dziennik poczytniejszy od „Rzeczpospolitej” i „atrakcyjny dla szerokiej publiczności” (s. 258), do nauk historycznych wprowadził pojęcie „wojny na teczki”, którą wywołał Antoni Macierewicz (s. 283), a Bronisława Wildsteina oskarżył o to, że „nie podał informacji, kto ze znajdujących się na liście był świadomym współpracownikiem, kto zaś był tylko inwigilowany” (s. 283). Na dodatek edukator z IPN zredukował działalność antykomunistyczną ś. p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w PRL (s. 288) do aktywności w „podziemnej Solidarności” zapominając o jego roli w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża, Wielkim Strajku w sierpniu 1980 r. i NSZZ „Solidarność” (1980-1981). Od tej pory, zanim ktoś Państwu zarekomenduje kupno publikacji sygnowanej przez IPN lub wezwie patriotów do doraźnej obrony Instytutu, jako narodowego dobra, któremu straszna Platforma chce zabrać siedzibę przy ul. Towarowej w Warszawie, by uniemożliwić prowadzenie procedur lustracyjnych, trzeba zachować zdrowy rozsądek, bo tam też nastały już nowe czasy i jeszcze nowsze obyczaje… Nawet, jeżeli potraktujemy obie publikacje jedynie, jako nieudane wprawki młodych badaczy związanych z IPN (poprzez współpracę lub zatrudnienie), to trzeba pamiętać o przesłaniu znanego powiedzenia o tym, że „melodia czyni piosenkę”. Mniejsza, więc o braki warsztatowe i rażące naiwności, ale ta melodia, która ma „lekko, łatwo i przyjemnie” trafiać do młodych umysłów nieodpornych na podsuwaną im tandetę, jest zwykłym remakem z propagandy PRL. To jest swoista wersja „Czterech pancernych”, których zadaniem było, przez użycie sympatycznej formy, przemycenie do serc dzieci i młodzieży zatrutego przekazu o zbawczej dla Polski „opiece” Związku Sowieckiego. W sytuacji, w której melodia grana przez IPN współbrzmi z tendencją obecnych władz RP wyrażoną ostatnio obroną pomnika „czterech śpiących” i złożeniem wieńca przez prezydent Warszawy pod pomnikiem sowieckiego agenta Zygmunta Berlinga, polecam zmianę nazwy pisma Instytutu na bardziej adekwatną: PAMIĘĆ.PRL.Sławomir Cenckiewicz

Walka trwa Bez konsultacji, bez rozmów, bez oglądania się na ludzi – w takim trybie rządowa koalicja przegłosowała projekt ustawy podnoszący wiek emerytalny. Ale Solidarność walczy dalej. Do wejścia ustawy w życie jeszcze długa droga. Rządowa koalicja PO-PSL mimo sprzeciwu opozycji, za to przy biernym wsparciu ze strony Ruchu Palikota, przepchnęła przez sejm w pierwszym czytaniu rządowy projekt podnoszący wiek emerytalny.
Sejmowe kłótnie Debata na temat podniesienia wieku emerytalnego trwała cały czwartek. Beata Kempa z Solidarnej Polski złożyła wniosek o odrzucenie projektu w pierwszym czytaniu. – Obiecanki cacanki, głupiemu radość, ale Polakom bieda. Taka jest właśnie ta ustawa. I dlatego zasadne jest odrzucenie tego bubla w pierwszym czytaniu – mówiła. Podobne wnioski złożyły także PiS i SLD. Głosowanie nad przepchnięciem projektu do komisji odbyło się dzień później. Przeciw odrzuceniu ustawy zagłosowało 266 posłów, a tylko 168 za. Od głosu wstrzymały się dwie osoby.
W piątek została powołana nadzwyczajna komisja, która zajęła się projektem ustawy emerytalnej oraz ustawy dotyczącej emerytur mundurowych. Koalicja bardzo się spieszy – pierwsze posiedzenie nadzwyczajnej komisji odbyło się tego samego dnia. W komisji większość będą mieli politycy PO: 12 miejsc. PiS dostał osiem, SLD i RP po dwa, a SLD i SP – po jednym.
Zgoda nie buduje Podczas debaty dyskusja toczyła się na znane już argumenty. Szef PiS Jarosław Kaczyński wytknął rządowi, że wbrew zapowiedziom, wprowadzane zmiany, nazywane reformą, nie są wcale odważne. – Ta reforma jest tchórzliwa. Jest kolejnym uderzeniem w wielką grupę społeczną, w tym wypadku w miliony ludzi, którzy urodzili się w okresie tzw. wyżu demograficznego – mówił. Zasugerował, że rząd zamiast podnosić wiek emerytalny powinien sięgnąć do kieszeni najbogatszych. Poseł Dariusz Rosati z PO przekonywał, że wydłużając wiek emerytalny o dwa lata dla mężczyzn, rząd podnosi ich emeryturę o 20 proc. Jak to możliwe? Prosto: będą krócej żyli, więc ich emerytura będzie wyższa, bo krócej wypłacana.
– Przez dwa lata mężczyzna między 65. i 67. rokiem życia zgromadzi o 20 proc. wyższą emeryturę, dlatego że ma o dwa lata dłuższy staż pracy, ale przede wszystkim ma również o dwa lata krótszy oczekiwany okres życia – mówił Rosati.
Z kolei Anna Bańkowska z SLD apelowała do rządu:
– My uważamy, że nie można zakładać, że tylko rząd wie jak ludziom zrobić dobrze na starość – mówiła posłanka. – A rząd podwyższa wiek emerytalny, aby rzekomo uchronić ludzi przed krzywdą wynikającą z wcześniejszego przechodzenia na emeryturę.
Ktoś tu ściemnia... Iwona Śledzińska-Katarasińska z PO przekonywała, że prowadzone do tej pory przez rząd konsultacje odniosły oczekiwany skutek. – W sprawie emerytur częściowych przyszła do mnie sekcja kobiet z NSZZ Solidarność Ziemi Łódzkiej i o tym rozmawialiśmy. I jest częściowa emerytura – mówiła. Czy faktycznie tak było? Jolanta Kamińska, szefowa Regionalnej Sekcji Kobiet NSZZ Solidarność Ziemi Łódzkiej zaprzecza. – To niemożliwe! O nic takiego nie prosiłyśmy! – mówi. Owszem, kobiety z sekcji odwiedziły posłów. Były także u posłanki PO. Ale mówiły co innego:
– Przyszłyśmy do niej w grupie młodych kobiet, które dopiero wchodzą na rynek pracy. Mówiłyśmy o tym, że domagamy się pozostawienia wieku emerytalnego na obecnym poziomie. Wskazywałyśmy, że kobiety w wieku 60 lat mają za sobą przeciętnie 40 lat pracy, a na pewno 35 lat opłacania składek. Więc nam się emerytura w tym wieku po prostu należy. Na pewno nie prosiłyśmy o wprowadzenie częściowych emerytur – zapewnia Jolanta Kamińska. Głosowany projekt ustawy nie trafił, mimo apelu Solidarności, do konsultacji. „S” opiniowała tylko jego pierwszą wersję. – Jeśli premier odmówi, dojdzie do protestów – deklarował wcześniej Piotr Duda, szef „S”. W dyskusji strona rządowa mało mówiła o demografii. Natomiast PiS i Solidarna Polska wskazywały na konieczność zmian w polityce prorodzinnej. – Niezależnie od tego, czy mamy system ZUS-owski, w uproszczeniu budżetowy, czy system kapitałowy, to tak naprawdę jego wypłacalność teraz i w przyszłości zależy od tego, ile osób będzie na rynku pracy, jakim będziemy cieszyli się wzrostem gospodarczym w przyszłości – mówił Zbigniew Kuźmiuk z PiS. Minister finansów Jacek Rostowski próbował się chwalić, że za kadencji PO dużo większy procent dzieci chodzi do przedszkola, ale posłowie opozycji szybko przypomnieli mu, że to jedynie wynik niżu demograficznego.

Założenia ustawy

Dyskusja z ministrem Szef resortu pracy Władysław Kosiniak-Kamysz, uzasadniając projekt ustawy, przedstawiał po kolei argumenty za jej wprowadzeniem. Łatwo je obalić.

"Znacząco rośnie dysproporcja między liczbą osób w wieku produkcyjnym a emerytami. Maleje liczba urodzeń i osób wchodzących na rynek pracy. Obecnie w Polsce mamy ok. 600 tys. 25-latków, podczas gdy tylko ok. 400 tys. 5-latków." Odpowiedź: Planowana reforma emerytalna zakończy się dopiero za kilkadziesiąt lat. W tym czasie na rynek pracy może wejść nowe pokolenie. Polska znajduje się na jednym z ostatnich miejsc na świecie, jeśli chodzi o dzietność, ale dzięki wsparciu państwa Polki w Wielkiej Brytanii rodzą dużo dzieci. Dzięki odważnej polityce prorodzinnej w takiej samej perspektywie czasowej można zwiększyć liczbę młodych ludzi na rynku pracy.

"Wydłużył się okres edukacji. Polacy coraz krócej pracują na każdy rok swojej emerytury." Odpowiedź: Rozwój edukacji i lepsze wykształcenie młodych Polaków sprzyjają wyższym zarobkom, rozwojowi polskiej gospodarki i wydajności pracy, co zwiększa bogactwo (także emerytalne) Polaków. Poza tym rząd, obniżając wiek szkolny do 6 lat, wprowadza na rynek pracy ludzi o rok młodszych. Dzięki temu będą pracować dłużej o kolejny rok (wiek emerytalny podnosi się, więc dla kobiet o osiem lat, a dla mężczyzn o trzy).

"Dłuższa aktywność zawodowa oraz zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn są wśród najważniejszych rekomendacji Komisji Europejskiej". Odpowiedź: Ratyfikowana przez Polskę Konwencja Nr 102 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotycząca minimalnych norm zabezpieczenia społecznego mówi o wieku emerytalnym wyraźnie: „Ustalony wiek nie powinien przekraczać 65 lat”. Dodaje, że władza może wprowadzić wyższy wiek, jeśli jest zapewniona „zdolność do pracy osób starszych w danym kraju”. Czy w Polsce jest to zapewnione? Z wielu opracowań i analiz ekspertów wynika, że nie.

"Możemy oczywiście nic nie robić i pozostać przy aktualnym porządku. Musimy jednak znać konsekwencje braku reakcji". Odpowiedź: Solidarność od początku deklarowała, że chce wziąć udział w rzetelnie prowadzonej reformie emerytur. Samo podniesienie wieku emerytalnego to nie jedyne rozwiązanie. Stawianie sprawy przez ministra na zasadzie: albo-albo jest manipulacją.

"Projekt ustawy powstał w wyniku szerokich konsultacji." Odpowiedź: Prowadzone w ekspresowym tempie „konsultacje”, a w zasadzie spotkania informacyjne, z których nic nie wynikało, nie odpowiadały europejskim standardom. Przy wprowadzaniu podobnych zmian np. Niemczech prace nad odpowiednimi ustawami trwały dwa lata. Tyle samo w Polsce dyskutowano o emeryturach mundurowych.

"W związku ze zmianą wieku emerytalnego modyfikacji ulegnie rządowy program „Solidarność pokoleń – działania dla zwiększenia aktywności zawodowej osób w wieku 50+”. Odpowiedź: Prowadzony przez Ministerstwo Pracy program mimo poniesienia ogromnych kosztów (mówi się nawet o 10 mld zł) okazał się totalną klapą. Rząd chwali się, że wskaźniki zatrudnienia w tej grupie społecznej wzrosły o 38 proc., ale jest tak najprawdopodobniej tylko, dlatego, że zlikwidowano możliwość przejścia na wcześniejsze emerytury. Jak więc będzie można pomóc ludziom po 60.? Maciej Chudkiewicz

Dołoj gramotnyje! Nigdy nic byłem lokajem poczułem się, więc głęboko dotknięty, gdy sotrudnik „Gazety Polskiej ”, W. Wencel, w ramach jednostronnej chuligańskiej wojny, jaką ta gazeta toczy z „Uważam Rze”, przezwał publicystów „Uwarzam Rze” „lokajami", dodając jeszcze kilka innych epitetów („publicyści Przedpokoju", przemądrzali" itp.) oraz szczujac czytelników twierdzeniem, że.. Lisicki i jego lokaje traktują «zwykłych Polaków » z pogardą”. Zaszokowany przecierałem oczy, bo wydawało mi się, że ten poziom świństwa i łgarstwa jest specjalnością li tylko mediów Salonu. Wencel to podobno poeta i podobno niezbyt wysokich lotów. Z pewnością natomiast jest to bezwstydny impertynent. Osobniecy tego rodzaju maja to do siebie, że na swe upośledzenia i kompleksy reagują wrzaskiem przeciwko ludziom. z którymi ich słabość została skonfrontowana. Miotają w ówczas epitety, plują furiacko, zero klasy — ten typ tak ma. Trudno go nawet określić, jako złośliwca, bo stara mądrość mówi, że „człowiek złośliwy jest lepszy niż głupiec, gdyż złośliwiec czasami odpoczywa ". I trudno zwać go tubą samodzielną — ciskając błoto w kierunku „Uważam Rze” mial zgodę by dołączyć do tych żurnalistów „GP”, którzy ze zwalczania anty salonowego sojusznika uczynili sobie wręcz rację by tu. Salon od dawna przezywa cale środowisko „GP” „sektą", czasami wzbogacając ten epitet o przymiotnik „obłąkana sekta"). Nie jest to prawda. Środowisko „Gazety Polskiej”, jej czytelnicy i kluby, to grona patriotów, ludzie kochający Ojczyznę. „ Sektą obłąkańców” jest natomiast sama „GP” (plus satelickie „Codzienna” i „Niezależna”), ale z zupełnie innego powodu niż głosi Salon. Według salonowców „GP"’ dostała szmergla wskutek katastrofy smoleńskiej. Rozpętała, więc szaleństw o tropienia spisków, organizowania płonących marszów demonstrowania wokół krzyża przedpalacowego itp. Tymczasem wszystko to są objawy troski patriotycznej, godnej szacunku. Intensyfikowanie „śledztwa smoleńskiego " jest konieczne, bo władze ruskie i polskie okłamują społeczeństwo, a ta tragedia niezbędnie wymaga odsłonięcia prawdy. Adorowanie i bronienie krzyża jest świętą powinnością katolików, kiedy Salon robi wszystko by wyrugować krzyż z przestrzeni państwowej i społecznej Tu nie ma, więc żadnego obłędu jest tylko patriotyzm i religijność. Obłęd jest w czymś innym: we wszczętej i zaciekle kontynuowanej wojnie „Gazety Polskiej” przeciwko antysalonowym sojusznikom —w głupawym monopolizowaniu swojego prawa do bycia adwersarzem Salonu, lewicy. Platformy bezpieki itp Pod tym względem Sakiewicz&HisBoys (czy raczej Toys) to istotnie „sekta obłąkańców ” — uznali, że tylko im wolno boksować się z Salonem, tylko im wolno lansować patriotyzm, każdemu innemu wara. Nie dopuszczają konkurencji. Stają się przez to także sektą komicznych figur, bo wymyślili hasło strefa wolnego słowa", lecz chcąc wpuszczać do tej strefy jedynie „samych swoich ", a innym prawicowcom/antysalonowcom/konserwatystom zakładać kneble — robią pośmiewisko z własnego credo i z siebie samych, (gdy tylko wystartował „Uważam Rze” i sprzedawalnością przeskoczył „Gazetę Polską” (od razu). Sakiewicz and company dostali białej gorączki i piany. Z łamów „GP” padł wobec dziennikarzy „Uważam Rze” bluzg: „hieny", zaś wobec samego ty godnika parokrotnie nonsens:.podróba «Gazety Polskiej»". Kilka miesięcy później „Uważam Rze” zmienił nagle właściciela, i w tedy Sakiewiczowcy zaczęli wyrażać krokodyle współczucie, podszyte Schadenfreude a nawet oferować publicystom „Uważam Rze” występy w „GP”. Kiedy jednak wbrew oczekiwaniom Sakiewiczowców — „Uważam Rze” nic tylko nie zostało skasowane, lecz choćby o milimetr nic zmieniło swego anty salonowego kursu, paczka Sakiewicza trysnęła furią. Co trwa do dziś. Jest to nienawiść tak brutalna. tak chamska i tak wstrętna, (bo rozbijacka). Że przy niej niechęć wobec „Uważam Rze” ze strony Radków, Donków, Bronków, Urbanów i Michników to łagodna forma w rogości. Czysty obłęd, a może pragmatyzm leninowski. Lenin uczył, iż dla lewicowca wszelkie prawicowe czy centrowe opozycje są niegroźne — realnie groźna formacja to ta bliska ideowo, też lewicowa. Analogicznie rozumują „GP” owcy: dekują mniemanego w roga wewnętrznego (z tej samej strony barykady) zajadlej niżli zewnętrznego stosując wobec „Uważam Rze” stare bolszewickie hasło: „dołojgramotnyje!''. Dlaczego to robią? Kolejna stara mądrość mów i że gdy nie wiadomo, o co chodzi — chodzi o pieniądze”. Sukces „Uważam Rze”, które sprzedaje dwa lub trzy razy więcej egzemplarzy niż „Gazeta Polska” budzi jej permanentną wściekłość. Ale czy ty lko o to chodzi? W kraju rządzonym „z tylnego siedzenia” przez WSI prowokacje typu azefowskiego sa na porządku dziennym nie można, więc wykluczyć, iż wbijanie klina między antysalonowe (antyreżimowe) media to robota ukartowana i realizowana premedytacyjnie łapami agentów sabotażystów. Jeżeli wszakże tacy liczą, że rozpętają samoeskalujące się piekło, to się mylą przynajmniej, co do „Uważam Rze” — nie będziemy, rewanżując się za „lokajów Lisickiego", zwać łudzi „GP" „pajacami Sakiewicza” by tamci odwinęli jeszcze mocniej dając pretekst do dalszego windowania razów, aż ten korkociąg epitetów stanie się wirem wciągającym cala naszą stronę barykady w kalumnijne gówno, ku uciesze Salonu i mainstreamowych ”mediów. Nie — to nie nasze metody.I radzimy ludziom „GP” by zaprzestali ich stosowania, czyli fundowania satysfakcji naszym wspólnym wrogom. Wejrzyjcie baczniej we własne środowisko, zlustrujcie swoje podwórko, może wówczas przestaniecie „wspólnie kolędować” (Wigilia 2011) z takimi typami jak „profesor" Józef Szaniawski, któremu nie raz wytykano pracę dla SB! Puenta mego apelu niech będzie fragment dokumentu, który się zachował w zbiorach Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Jest to tekst przemówienia SS-Oberfiihrcra Bierkampa dowódcy Sipo i SD na terenach Generalnego Gubernatorstwa, czyli pod okupacją hitlerowską. Walter Bierkamp radził gronu kolegów: „Dajmy Polakom zwalczać się wzajemnie. Nie ma lepszej metody. Wskutek przyczyn politycznych sami eliminują spośród siebie tyle ważnych dla konspiracji figur ile my nigdy nie moglibyśmy wytłuc, bo brak nam środków i sił na to!".

Pamatno towariszczi? Waldemar Łysiak


Wyszukiwarka