710

Przeciwdziałanie korupcji na "tróję" W skali szkolnej autorzy opracowania oceniają przeciwdziałanie korupcji w Polsce na trójkę. Raport zaprezentowano w poniedziałek w Warszawie. - Nie ma wskazówek, które by pozwalały nam twierdzić, że Polska jest krajem przeżartym korupcją  - podsumował raport jeden z jego redaktorów, dr Grzegorz Makowski z ISP.Podkreślał jednak, że wiele z rozwiązań, które budują rzetelność życia publicznego, pojawiło się "trochę mimo woli". Przykładem są przepisy dotyczące ścigania korupcji w sporcie, które wprowadzono pod wpływem porozumień międzynarodowych.

- Ta mimowolność tworzenia rozwiązań antykorupcyjnych u nas jest kontynuowana. Nie ma u nas czegoś takiego, co moglibyśmy nazwać polityką antykorupcyjną. Te rozwiązania nam się raczej przydarzają niż są wypracowywane - mówił Makowski. Zwrócił uwagę, że wciąż zbyt silna jest w Polsce tolerancja dla zachowań korupcyjnych, zaś decydenci i społeczeństwo nie są świadomi, że trzeba wspierać działania antykorupcyjne. Makowski podkreślał, że potrzebne są intensywne działania edukacyjne i korupcyjne oraz wzmocnienie organizacji i inicjatyw obywatelskich. Autorzy opracowania zwracają też uwagę na "przerost formy nad treścią".

- Mamy mnóstwo rozwiązań, które istnieją na papierze, a czasami nawet istnieją instytucjonalnie, natomiast problem występuje na poziomie praktyki. Te rozwiązania, które istnieją, są często pomijane, ignorowane, chociażby mamy mnóstwo przykładów kodeksów etycznych, które są martwe - tłumaczył Makowski. Badanie przygotował Instytut Spraw Publicznych według metodologii opracowanej przez Transparency International.

- Przede wszystkim chcieliśmy wziąć pod lupę całe systemy przeciwdziałania korupcji na poziomie instytucjonalnym. Chcieliśmy zbadać, jak one funkcjonują, ocenić ich wydolność, wskazać jakieś słabe punkty i wreszcie zaproponować jakieś rozwiązania w odpowiedzi na zidentyfikowane słabości - powiedziała jedna z redaktorek raportu, Aleksandra Kobylińska. Autorzy opracowania przebadali 13 obszarów życia publicznego: parlament, rząd, sądownictwo, administrację publiczną, organy ścigania, Państwową Komisję Wyborczą, Rzecznika Praw Obywatelskich, Najwyższą Izbę Kontroli, Centralne Biuro Antykorupcyjne, partie polityczne, media, organizacje pozarządowe i biznes. Te instytucje - według koncepcji Transparency International - tworzą w Polsce "system rzetelności życia publicznego". Autorzy raportu najwyższą ocenę przyznali NIK, która otrzymała 88 punktów na 100, przede wszystkim za swoją niezależność i przejrzystość działań. Dalej znalazły się RPO i sądownictwo (po 72 pkt), PKW (71 pkt), organy ścigania, parlament i partie polityczne (po 65 pkt), media (62 pkt) oraz administracja publiczna (60 pkt). Niżej oceniono CBA (58 pkt) i rząd (57 pkt). Najsłabsze oceny w rankingu otrzymały organizacje pozarządowe (56 pkt) i biznes (51 pkt). Sami autorzy opracowania przyznają jednak, że oceny wystawione poszczególnym instytucjom czy sektorom nie były najważniejsze w badaniu.

- Do tych ocen nie powinniśmy się nadmiernie przywiązywać. To, że biznes czy organizacje pozarządowe otrzymały tutaj najniższą ocenę, to nie oznacza, że są to najbardziej skorumpowane instytucje w naszym kraju. Raczej oznacza to, że są one słabym ogniwem całego systemu, który miałby zapobiegać korupcji rozumianej nie tylko, jako czyste łapownictwo, jak często najprościej wyobrażamy sobie korupcję, ale jako taka praktyka w działaniach, która sprzyja nieprzejrzystości i która budzi kontrowersje etyczne - mówił jeden z redaktorów raportu, Marek Solon-Lipiński. Autorzy raportu skupili się na analizie aktów prawnych, dokumentów, opracowań oraz publikacji prasowych, prowadzili też wywiady z pracownikami ocenianych instytucji oraz niezależnymi ekspertami. Oceniając instytucje i sektory brali pod uwagę ich zasoby, niezależność, przejrzystość, rozliczalność (rozumianą m.in. jako możliwość porównania osiągnięć z deklarowanymi wcześniej celami), mechanizmy zapewniające rzetelność, realizację funkcji kontrolnej oraz zaangażowanie antykorupcyjne. Dla każdej z ocenianych instytucji autorzy opracowania przygotowali konkretne rekomendacje.
Raport z monitoringu "Mechanizmy przeciwdziałania korupcji w Polsce" to rezultat międzynarodowego projektu realizowanego w 25 krajach Europy przy wsparciu Komisji Europejskiej, którego celem jest zgromadzenie danych na temat przeciwdziałania korupcji w poszczególnych państwach. W Polsce projekt wsparły Fundacja im. Friedricha Eberta i Międzynarodowy Fundusz Wyszehradzki. Autorzy polskiego raportu spodziewają się, że opracowanie podsumowujące badania w całej Europie będzie gotowe za ok. dwa miesiące. PAP

Berlin: Budynek ambasady RP nadal straszy Korespondentowi „Codziennej” udało się ustalić, że przez najbliższe kilka lat zrujnowany budynek starej Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Berlinie przy Unter den Linden nadal będzie niszczał, strasząc mieszkańców niemieckiej stolicy. Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie potrafi sobie z tym problemem poradzić. Okazały budynek położony w wyjątkowo prestiżowym miejscu Berlina, tuż obok Bramy Brandenburskiej, prawie na wprost słynnego hotelu Adlon, niszczeje. Najpierw służył, jako siedziba polskiej ambasady w NRD, a do 2000 r. mieściła się w nim ambasada RP. Dyplomaci na początku nowego tysiąclecia przenieśli się do niezbyt dużego budynku w zachodniej części Berlina. W rozmowie z „Codzienną” Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych przypomniał, że w 2006 r. w ówczesnym MSZ-ecie powołano specjalny zespół, którego zdaniem było rozwiązanie problemu siedziby Ambasady RP w Berlinie. Niestety kolejny rząd nie kontynuował pracy, lecz wszystko zaczął od początku i w rezultacie sprawa do dziś nie została rozwiązana. Ówczesny sekretarz stanu w Kancelarii Premiera Władysław Bartoszewski w 2008 r. publicznie zapewniał, że w sprawie budynku przy Unter den Linden szybko zostaną podjęte decyzje, bo to właśnie tam powinna się znajdować polska placówka. Z tych wszystkich zapewnień nie pozostało nic. Na nasze pytanie Biuro Rzecznika Prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych pisze: „Wyburzenie obecnego budynku i budowa nowego obiektu przy Unter den Linden nastąpi w latach 2014–2016”. To jednak tylko deklaracja. Brak postępu w tej sprawie potwierdza w rozmowie z „Codzienną” pracownica Ambasady RP w Berlinie Janina Majewska, która przyznaje, że sytuacja budynku przy Unter den Linden nadal jest niejasna.

Rozwiązanie tego problemu idzie jakoś wyjątkowo kulawo i tu w Berlinie wszyscy Polacy już się wstydzimy za ten budynek – powiedziała nam Majewska, zapewniając, że w dalszym ciągu zamiarem ministerstwa jest wyburzenie starego budynku i wybudowanie czegoś nowego. Ostatni konkurs na projekt przebudowy gmachu, który się odbył w 2010 r., został unieważniony i ciągle nie ma wykonawcy. Budynek stoi przy jednej z głównych ulic Berlina, gdzie znajdują się m.in. przedstawicielstwa Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, Węgier czy Rosji, więc na jakiekolwiek zmiany budowlane w tym miejscu musi się zgodzić berliński senat. Jak nieoficjalnie dowiedziała się „Codzienna”, polska strona jak dotąd ani razu nie przedstawiła tam żadnych oficjalnych dokumentów. Niezalezna

Tusk obsadza stołki Trwa czystka w spółkach skarbu państwa. Z zarządów najważniejszych koncernów energetycznych odeszli ludzie Grzegorza Schetyny. Na ich miejsca przychodzą zaufani Donalda Tuska.

Oburzenia nie kryją politycy opozycji. – To ewidentny przykład psucia państwa – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie” poseł Marek Opioła (PiS). – Platforma Obywatelska zapowiadała profesjonalizm i promowanie fachowców. Obserwując obsadzanie państwowych spółek swoimi ludźmi widzimy, jak to wygląda w praktyce – dodaje poseł PiS.
– Nie znam konkretnie sprawy, o którą pan pyta – mówi gazecie Jan Rulewski, senator Platformy Obywatelskiej. – Nie sądzę, by w PO toczyła się jakaś walka o łupy. Jednocześnie jest faktem, że do naszej partii zgłaszają się ludzie, którym chodzi wyłącznie o posady. Wynika to z braku pracy bądź frustracji – tłumaczy senator PO.
Skok na strategiczne spółki Polska Grupa Energetyczna to jeden z największych producentów i dostawców energii elektrycznej w Polsce oraz jedna z najważniejszych tego typu firm w Europie Środkowej i Wschodniej. To właśnie PGE ma zająć się budową elektrowni atomowej w Polsce. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo SA jest liderem rynku gazu w Polsce. Spółka zajmuje się poszukiwaniem i eksploatacją złóż gazu ziemnego i ropy naftowej, importem, magazynowaniem, obrotem i dystrybucją paliw gazowych i płynnych. Z kolei PERN „Przyjaźń” zajmuje się m.in. eksploatacją sieci rurociągów transportujących rosyjską ropę naftową dla największych producentów paliw w Polsce oraz w Niemczech. Wszystkie trzy spółki – PGE, PGNiG i PERN – mają kluczowe znaczenie dla polskiego bezpieczeństwa energetycznego. Obsada stanowisk w zarządach koncernów była kolejną odsłoną konfliktu wewnątrz PO. Rozgrywka zakończyła się zdecydowaną wygraną premiera Donalda Tuska i klęską Grzegorza Schetyny. Wczoraj prezesem zarządu PGE został Krzysztof Kilian. Wieloletni działacz Kongresu Liberalno-Demokratycznego, z ramienia tej partii minister łączności w rządzie Hanny Suchockiej. Prywatnie przyjaźni się z premierem Donaldem Tuskiem i Janem Krzysztofem Bieleckim – byłym szefem rządu, szarą eminencją PO. Bielecki jest szefem Rady Gospodarczej przy prezesie Rady Ministrów. Jak ustaliliśmy, to m.in. on odpowiada za zmiany w zarządach państwowych spółek. Kilian wcześniej był szefem POLKOMTEL.
Schetynowcy na aucie W PGE Kilian zajął miejsce zwolnione przez Tomasza Zadrogę, zaufanego człowieka Grzegorza Schetyny. Poprzedni prezes PGE złożył dymisję w grudniu 2011 r. po spotkaniu z ministrem skarbu Mikołajem Budzanowskim. Zadroga na czele koncernu stał od 2008 r. Jego ówczesna nominacja zaskoczyła ekspertów. Nie miał, bowiem doświadczenia w branży energetycznej, wcześniej był wiceszefem polskiego oddziału koncernu odzieżowo-obuwniczego Adidas. Fachowcem był za to inny człowiek Schetyny, prezes PGNiG Michał Szubski. Złożył dymisję w grudniu 2011 r. Podobnie jak w wypadku Zadrogi poprzedziło ją spotkanie z ministrem skarbu. Z ludźmi Schetyny – Andrzejem Halickim i Marcinem Kierwińskim, posłem PO, byłym wicemarszałkiem województwa mazowieckiego – związany jest były prezes PERN „Przyjaźń” Robert  Soszyński. Z zarządu koncernu odwołany został 19 stycznia 2012 r.
W tym samym dniu zmienił się skład rady nadzorczej KGHM Polska Miedź. Odwołani zostali z niego ludzie Grzegorza Schetyny, zastąpiły ich osoby z otoczenia Jana Krzysztofa Bieleckiego. Niezalezna

Dzieli i rządzi Gazeta Polska w swym ostatnim numerze pisze o tym jak Szef Rady Gospodarczej przy Premierze Donaldzie Tusku Jan Krzysztof Bielecki, z tylnego siedzenia dzieli posady w spółkach Skarbu Państwa. Do tej pory Jan Krzysztof Bielecki to formalnie tylko Przewodniczący Rady Gospodarczej przy Premierze, która została powołana na wiosnę roku 2010, zresztą prawie natychmiast po tym jak przestał on być prezesem włoskiego Banku Pekao S.A. Rada Gospodarcza przy Premierze to gremium doradcze dla szefa rządu z niejasnymi do końca kompetencjami, ale okazuje się, że jej przewodniczący to wręcz szara eminencja, która decyduje o najważniejszych na dla naszego państwa sprawach. Ta pozycja nie wzięła się z niczego. W styczniu 1991 roku ówczesny Prezydent Lech Wałęsa dosyć niespodziewanie przeforsował go na stanowisko Prezesa Rady Ministrów. Był nim tylko rok, ale niezwykle zasłużył się inwestorom zagranicznym w procesach prywatyzacji, które wtedy były prowadzone w zasadzie bez żadnych procedur, według uznania urzędników. Później był jeszcze ministrem ds. integracji europejskiej w rządzie Premier Suchockiej, a stamtąd już na wiele lat trafił, jako przedstawiciel Polski na stanowisko dyrektorskie do Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. W 2003 roku został prezesem kupionego przez Włochów banku Pekao S.A i był nim aż do początków 2010 z pensją rzędu kilku milionów złotych rocznie. To za jego prezesowania, Włosi przeprowadzili tzw. projekt Chopin, który oznaczał wyprowadzenie z banku w Polsce do spółki -matki we Włoszech kilku miliardów złotych. Ale były i inne „ciekawe„ osiągnięcia z jego udziałem. Okazuje się, że od momentu, kiedy został Przewodniczącym Rady Gospodarczej zaczął informować opinię publiczną o zamierzeniach rządzących z takim wyprzedzeniem, że ministrowie konstytucyjni byli bardzo często zaskakiwani tego rodzaju zapowiedziami. Na jesieni 2010 roku Bielecki powiedział na konferencji organizowanej przez agencję Reuters, że Bank PKO BP w ciągu najbliższych kilku lat powinien zostać całkowicie sprywatyzowany. Dopiero blisko rok później, bo w lipcu tego roku ministerstwo skarbu poinformowało, że przystępuje sprzedaży przynajmniej 15% akcji PKO BP S.A. Do tej pory operacja sprzedaży nie została przeprowadzona tylko ze względu na dekoniunkturę na giełdzie. Jakiś czas temu portal WikiLeaks doniósł, że Bielecki na wiosnę 2010 roku w rozmowie z ambasadorem USA w Polsce, zapraszał amerykańskich inwestorów do udziału w prywatyzacji polskiej ochrony zdrowia. Była to informacja wręcz szokująca, bo od paru lat Platforma dystansuje się publicznie od tego, że zamierza prywatyzować zasoby ochrony zdrowia. Ujawnione przez WikiLeaks doniesienia za amerykańskiej ambasady w Warszawie pokazywały czarno na białym, że już na początku 2010 roku, doradca Premiera Tuska mówił wprost do przedstawiciela innego państwa, że zaprasza inwestorów do udziału w prywatyzacji w ochronie zdrowia. Działo się to na prawie 1,5 roku przed uchwaleniem ustawy, która na takie działania pozwalała. Wczoraj szefem zarządu Polskiej Grupy Energetycznej (największej firmy energetycznej, która ma budować pierwszą elektrownię atomową w Polsce) został Krzysztof Kilian członek KLD, przyjaciel Tuska i Bieleckiego, człowiek, który do tej pory nie miał nic wspólnego z energetyką. Wcześniej usunięto ludzi Schetyny z szefowania zarządom PGNiG i PERN (firmy zajmującej się eksploatacją ropociągów transportujących ropę naftową do firm naftowych na terytorium naszego kraju i do Niemiec) i na te stanowiska są przygotowywani ludzie z otoczenia Bieleckiego. W ostatnich dniach dokonano także zmian w radzie nadzorczej KGHM S.A. Tam także odwołano ludzi kojarzonych z Grzegorzem Schetyną i wprowadzono ludzi związanych z Janem Krzysztofem Bieleckim. Jeszcze ponad rok temu szef Rady Gospodarczej przy Premierze Tusku forsował ustawę, która miała zapewnić przejrzystość powoływania członków rad nadzorczych i zarządów spółek Skarbu Państwa. Zablokował prace nad nią ówczesny Marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna. Teraz, kiedy Schetyna jest już na bocznym torze, Bieleckiemu nie potrzebna jest żadna ustawa. Sam dzieli konfitury w spółkach Skarbu Państwa.

Zbigniew Kuźmiuk

Bosak: Systemem edukacji nikt nie zarządza Negatywne skutki likwidacji szkoły często pojawiają dopiero, gdy kolejna fala wyżu demograficznego dorośnie do wieku szkolnego - mowi Stefczyk.info Krzysztof Bosak, ekspert Fundacji Republikańskiej zajmujący się systemem edukacji. Stefczyk.info: Nawet 1800 placówek oświatowych może zostać zlikwidowanych w 2012 roku – wynika z informacji PAP. Niepokoi Pana taka skala? Krzysztof Bosak: Tak, ta skala może niepokoić. W związku z doniesieniami PAP należy naciskać na sejmową komisję edukacji oraz na Ministerstwo Edukacji Narodowej, by przedstawiły zestawienie placówek, które mogą przestać istnieć. Jeśli kuratoria mają już te informacje, one powinny jak najszybciej stać się przedmiotem debaty publicznej. Być może część tych placówek jest niepotrzebna, ale to przecież mogą być również bardzo dobre szkoły, których likwidacja byłaby złym pomysłem.

Co roku w Polsce słyszymy, że kilkaset szkół jest likwidowanych? Jak Pan ocenia taką tendencję? Niestety jest to logiczną konsekwencją systemu oświaty funkcjonującego w Polsce. Uzależnienie ilości szkół od ilości dzieci w sytuacji wahań demograficznych oraz oddanie zarządzania placówkami w ręce samorządów skutkuje wnioskami o likwidację szkół. Tego nie da się uniknąć, jeśli przyjęliśmy model, w którym od samorządu zależy, ile placówek będzie działać na danym terenie, a lokalne władze dostają środki proporcjonalne do liczby dzieci w szkołach. Skoro dzieci jest mniej, to zawsze można je zmieścić w mniejszej liczbie placówek.

A i samorząd oszczędzi na utrzymaniu szkoły Dla samorządu likwidacja szkoły zawsze jest racjonalna i się opłaca. To jest widoczne szczególnie w miastach. W małych miejscowościach likwidacja placówki może oznaczać problem z dojazdem dzieci na lekcje, w mieście często nie zauważa się zniknięcia szkoły.

Jednak wiele z likwidowanych szkół za kilka lat może okazać się potrzebnych To jednak uwidoczni się dopiero, gdy kolejna fala wyżu demograficznego dorośnie do wieku szkolnego. Mowa o dzieciach urodzonych w ostatnich latach.

Pojawiają się głosy, że Polska nie wykorzystuje w sposób należyty niżu demograficznego, że przy tej okazji można by zwiększyć standard szkolnictwa, np. przez obniżenie liczby dzieci w klasach itd. Można wymyślić wiele wartościowych i korzystnych projektów i pomysłów. Problem jednak w tym, że systemem edukacji nikt nie zarządza. MEN przekazuje samorządom za mało pieniędzy, one muszą szukać dodatkowych środków na prowadzenie placówek. Dotują placówki z własnych środków, albo funduszy unijnych. To doprowadziło do sytuacji, w której system edukacji stał się nieprzejrzysty.

W jakim sensie? Nie da się np. wyliczyć, ile de facto kosztuje utrzymanie wszystkich szkół średnich w Polsce, albo ile kosztuje edukacja jednego ucznia w szkole średniej. My nie mamy danych potrzebnych do takich szacunków. Jeszcze za czasów kierowania resortem edukacji przez Romana Giertycha MEN zaczęło pracować nad raportem nt. finansowania szkół. W ramach przygotowań zespół ekspertów prowadził skrupulatne badania pokazujące koszty działań szkolnictwa. System stał się tak skomplikowany, że mało kto jest w stanie ustalić szczegółowe dane na ten temat. W 2011 roku ukazał się raport związany z działalnością szkół zawodowych i techników w Polsce. Wynika z niego, że większość samorządów nie monitoruje kosztów wykształcenia jednego ucznia, a MEN nie zbiera żadnych danych na temat funkcjonowania takich placówek.

Jakich zmian systemowych potrzebuje polskie szkolnictwo? Są dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, na oświatę przeznacza się zbyt mało pieniędzy. Subwencje oświatowe nie są wystarczającym źródłem finansowania szkół. To powinno się zmienić. Po drugie, problemem jest brak systemu zarządzania oświatą. Przy obecnej strukturze szkolnictwa, nie da się tym systemem sprawnie kierować. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Polska gorzej zinformatyzowana niż Kazachstan Z roku na rok spada pozycja Polski w rankingu najbardziej zinformatyzowanych krajów świata. Jeszcze cztery lata temu zajmowaliśmy 33. miejsce, 2 lata później już 45, a w ostatnim raporcie ONZ na temat informatyzacji procesów zarządzania państwami, Polska zajęła 47 miejsce, m.in. za Kazachstanem, Kolumbią czy nawet Barbadosem - pisze Dziennik Gazeta Prawna. Tak słaba ocena jednak nie jest jednak kwestią informatyki, braku rozwiązań technicznych czy odpowiednich projektów, bo te są. Problemy leżą po stronie administracji, bałaganu, jaki w niej panuje, i braku konkretnej wizji przeprowadzania reform w stronę rozsądnej, przyjaznej dla obywatela informatyzacji – ocenia Wiesław Paluszyński z Polskiej Izby Informatyki i Telekomunikacji. Najwyżej w rankingu ONZ plasuje się Korea Południowa, przed Holandią i Wielką Brytanią. Pozycja Polski w dziedzinie e-administracji systematycznie spada, mimo olbrzymich środków unijnych na inwestycje w tym obszarze. Indeks E-Government Survey składa się z kilku elementów. Dzięki wysokim wskaźnikom skolaryzacji Polska najlepiej wypadła w nim pod względem oceny kapitału ludzkiego. Najsłabiej zaś oceniono naszą infrastrukturę, czyli dostęp do szerokopasmowego szybkiego internetu, i e-participation, czyli to, jak administracja współdziała z obywatelami w sieci, prowadzi e-konsultacje społeczne czy e-wybory. Sprawdzano np., jak działają biuletyny informacji publicznej. Powinny być ujednoliconym źródłem informacji o działalności urzędów. Niestety wciąż nie są regularnie uzupełniane i czytelnie prowadzone – wyjaśnia Paluszyński. To zaś, jak nie działają u nas konsultacje online, najlepiej pokazała kwestia umowy ACTA. Przykładem dla Polski powinny być np. Dania i Wielka Brytania, które od kilku lat konsekwentnie prowadzą scentralizowane działania w celu informatyzacji administracji. I jak widać, efekt tych działań jest bardzo dobry – mówi Jan Gorski, prezes Plum Web Solutions, specjalista od architektury systemów internetowych. W obu tych krajach działają specjalne urzędy powołane do tego celu. A więc powołanie i u nas Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji może nastrajać optymistycznie – dodaje ekspert. Specjaliści są zgodni w jednym: informatyzacja polskiej administracji wymaga jak najszybszej racjonalizacji  – zarówno w kwestii wydatków i ich kontroli, jak i celów samych procesów informatycznych. Bez tego niestety grozi nam, że w kolejnych edycjach raportu będziemy na jeszcze dalszych pozycjach. Co ciekawe, jak wynika z raportu ONZ w jednym nasz rząd został pochwalony za aktywne korzystanie z serwisów społecznościowych (Facebook, Twitter i Blip) do kontaktowania się z obywatelami? Tutaj jedynie Stany Zjednoczone dostały od nas lepszą ocenę... Dziennik Gazeta Prawna

Ostrzegali, że drogi będą pękać Konsorcjum Eurovia Polska SA już w marcu zeszłego roku pisało do ministra Cezarego Grabarczyka i GDDKiA, że na ponad tysiącu kilometrów autostrad może dojść do spękań termicznych w dużej skali, bo przy ich budowie stosuje się niewłaściwe materiały. Zgodnie z przedwyborczymi obiecankami PO za kilka miesięcy Polska powinna być poprzecinana autostradami i drogami ekspresowymi. Z planów nici, a te kilometry, które udało się wybudować, powstawały w bólach. Co gorsza, budowane drogi już się psują. Wystarczyło kilka dni niższych temperatur, aby na A2, A1 i A4 popękał asfalt. „Gazeta Polska Codziennie” dotarła do pisma, które pod koniec marca zeszłego roku specjalizujące się w drogowych inwestycjach konsorcjum Eurovia Polska SA wysłało do Lecha Witeckiego, szefa Generalnych Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. Już tytuł brzmi niepokojąco: „Ostatni moment na modyfikację metodyki projektowania nawierzchni drogowych w Polsce – skala problemu może objąć ponad 1000 km autostrad!” – alarmuje pismo, które oprócz szefa GDDKiA otrzymało również 17 instytucji zajmujących się budową dróg, w tym Ministerstwo Infrastruktury i Ministerstwo Skarbu Państwa. Chodzi o wykorzystanie mieszanek mineralno-asfaltowych, które są stosowane przy budowie autostrad. Po problemach z deformacją nawierzchni zastosowano nową technologię, ale wybrano ją na podstawie testów laboratoryjnych i opracowań studyjnych, a nie praktycznych badań.
„GDDKiA przeprowadziła najwyraźniej wyłącznie analizy teoretyczne (…), nie biorąc prawdopodobnie pod uwagę wpływu niskich temperatur w okresie zimowym na zachowanie się mieszanek mineralno-asfaltowych” – przewidywali już rok temu specjaliści z Eurovia Polska SA. Tymczasem GDDKiA bagatelizuje problem.
– Obecne problemy z pęknięciami na A2 to nie wynik zastosowania niewłaściwego materiału, lecz niechlujnego wykonania prac – twierdzi Urszula Nelken, rzecznik GDDKiA. – Kilka tygodni po wysłaniu pisma Eurovii zorganizowano konferencję, podczas której zajęto się tymi problemami. I uznano, że zarzuty konsorcjum są nietrafione.
Niezależna

Kaczyński: Tusk chce złamać Polaków – Kwestia wieku emerytalnego to bitwa o dodatkowe opodatkowanie Polaków. Tusk uważa, że jak ją wygra, to wygra wszystko – z byłym premierem, prezesem Prawa i Sprawiedliwości Jarosławem Kaczyńskim, rozmawiają Jerzy Kłosiński i Krzysztof Świątek – Obserwujemy festiwal wpadek i porażek rządu. Czy powinno dojść do przedterminowych wyborów? – Zdecydowanie powinno. Tylko nie bardzo jest sposób, by do nich doprowadzić. W obecnym parlamencie trudno się spodziewać decyzji 2/3 składu o skróceniu kadencji. Inne metody, w których uczestniczy prezydent, też są mało realne. Obawiam się, że ten rząd będzie trwał.

– Jak długo? – To zależy od tego, na ile społeczeństwo zdoła się zorganizować i zacznie być silne. Rafał Ziemkiewicz napisał, że ten rząd nie liczy się ze społeczeństwem, bo uznaje, iż jest słabe i podatne na manipulacje. Liczy się z czynnikami zagranicznymi i potężnymi grupami w Polsce, ponieważ te są silne. Rząd musi w tej sprawie zmienić zdanie. Ale by tak się stało, Polacy muszą pokazać swoją siłę podejmując rozmaite akcje, które demokracja dopuszcza, a które udowodnią rządowi, że jest wyraźny nacisk. Wtedy może dojść do dalszego spadku poparcia, co zdezorganizuje siły rządzące, a z drugiej strony zmusi do ustępstw.

– W jaki sposób PiS, które jest najsilniejszą opozycją wobec tego liberalnego rządu... – ...jedyną opozycją... – ...chce osiągnąć cel podstawowy, czyli przejąć władzę? Będzie czekać ponad trzy lata aż kapitał zaufania, którym cieszy się Platforma, stopnieje czy rozpocznie jakąś ofensywę? – Liczymy na społeczną ofensywę i chcemy ją wspierać. Nie możemy tego organizować sami. Proszę pamiętać, że PiS jest przedmiotem stałej, bardzo ostrej kampanii negatywnej i spora część społeczeństwa dystansuje się wobec naszej partii. Ale rodzą się spontaniczne ruchy, jak ten w sprawie ACTA. Są inicjatywy Solidarności, jak zbieranie podpisów pod wnioskiem o referendum emerytalne. I chodzi o to, by takich akcji było coraz więcej, także tych lokalnych. Już podejmowane są próby odwołania w drodze referendum prezydentów dużych miast, np. Łodzi. W czasie moich wizyt w różnych miejscach Polski wzywam do przebudzenia. Wyraźnie nawiązuję do ’80 roku. Pokazuję, że to był moment, kiedy władza mająca ambicje totalitarne przekonała się, że społeczeństwo jest jednak silne. Minęło 30 lat i czas na kolejne przebudzenie społeczne, które doprowadzi do odrzucenia obecnego rządu i jego szkodliwej polityki. Będziemy na różne sposoby w tym kierunku działać, ale liczymy także na innych. Mamy nadzieję, że uformuje się szeroki front, który pozwoli, jednak w przyspieszonych wyborach – bo opisałem proces, który może do nich doprowadzić – odsunąć obecną ekipę od władzy. Polskę trzeba zmienić w sposób zasadniczy. Dlatego 14 marca w Warszawie organizujemy manifestację przeciwko podwyższaniu wieku emerytalnego i innym decyzjom tego rządu uderzającym w prawa pracownicze i interesy społeczeństwa. Zapraszam wszystkich czytelników „Tygodnika Solidarność”, związkowców, ludzi pracy do wyrażenia sprzeciwu wobec polityki rządu. Spotkajmy się o godzinie 18 na placu Trzech Krzyży, stamtąd nasza manifestacja przejdzie przed Kancelarię Premiera. Pamiętajmy, że ten rząd może się ugiąć tylko pod naporem zorganizowanych obywateli.

– Katastrofa smoleńska i tragiczna śmierć śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego zmieniła układ polityczny. Na czym polega ta zmiana? – Spacyfikowano niemal wszystkie instytucje, które sprawiają, że władza jest w sposób demokratyczny kontrolowana i ograniczona. Drugi skutek odnosi się do naszej sytuacji międzynarodowej. Prezydent Lech Kaczyński prowadził zdecydowaną politykę w tym zakresie. Na dwa dni przed śmiercią od prezydent Litwy usłyszał: „Trwa ofensywa rosyjska we wszystkich krajach b. ZSRR. Pan jest naszą ostatnią nadzieją”. Ale jest też zmiana innego rodzaju – po 10 kwietnia pewna część społeczeństwa trwale się zaktywizowała. Powstał tzw. drugi obieg medialny i grupy ekspertów prowadzące niezależne śledztwo smoleńskie. Ten społeczny nacisk uniemożliwił potraktowanie katastrofy smoleńskiej, jako „włamania do garażu na warszawskiej Pradze”, jak celnie ujął to Cimoszewicz. To się nie udało w zdecydowanej mierze dzięki tym grupom nacisku i aktywności niektórych mediów, wciąż jednak sytuujących się na marginesie głównego nurtu. Chcielibyśmy, by ta aktywność wykraczała poza sprawę smoleńską. Nie, dlatego, byśmy ją w najmniejszym stopniu lekceważyli, bo o to mnie na pewno nie można posądzić, ale by szereg innych, fatalnych, skandalicznych spraw, niszczących Polskę, zostało przez ten ruch podjęte. I by ten ruch zamienił się w szeroki front, który pokaże tej władzy, że społeczeństwo jest silne i że ta hulanka, która trwa tu od kilku lat się kończy.

– Jak Pan ocenia politykę prezydenta Komorowskiego? – (ciężkie westchnienie) Pan Komorowski jest osobą w pewnym sensie całkowicie jednoznaczną. Bieda z nim polega na tym, że przez część społeczeństwa, a nawet Kościoła, postrzegany jest, jako konserwatysta. Na takiej zasadzie, że posiada wąsy i pięcioro dzieci, bo żadnych innych przesłanek, by tak twierdzić, nie ma. To jest polityk skrajnej lewicy, bliski Palikotowi. Bo jak wytłumaczyć, że prezydent wywodzący się z „S”, a kiedyś z opozycji, przeszło 20 lat po upadku komunizmu bierze absolwentów radzieckich uczelni, jako swoich doradców? Był jedynym posłem PO, który głosował przeciwko rozwiązaniu WSI. To była jednoznaczna deklaracja. A żeby wiedzieć, że WSI to służba ściśle związana ze wschodem, wystarczy przeczytać życiorysy jej głównych bohaterów. Te powiązania wpływają na jego działania, które na nowo wiążą nas ze wschodem. Ma jakieś powody, dla których jest tak blisko z Rosjanami. Jego aktywność na zachodzie to, poza kiksami, podejmowanie zabawnych inicjatyw jak Trójkąt Weimarski, które Polskę ośmieszają. Odbywa się godzinne spotkanie odfajkowane przez przywódców Niemiec i Francji, a gdy przychodzi do szczytu UE i tak nic nie jesteśmy w stanie załatwić. Prezydent Komorowski w tym teatrze uczestniczy. Innej jego aktywności nie dostrzegam.

– Czy układ postkomunistyczno-neoliberalny, który cały czas dominuje w polskiej rzeczywistości politycznej, ma wariant alternatywny wobec upadku PO? – Tego nie wykluczam. Przy narastającym nacisku społecznym będą się zastanawiać nad jakimś manewrem. A przy takich próbach zwykle zaczyna się wszystko sypać. O to właśnie chodzi, by zmusić tamtą stronę do manewru i ten moment wykorzystać, doprowadzając do wyborów.

– Dlaczego Donald Tusk tak upiera się przy wieku emerytalnym 67 lat dla kobiet i mężczyzn? – Na moment cofnijmy się w czasie. W 2008 roku wybuchł kryzys. On Polski dotyczył w niewielkim stopniu, bo mamy gospodarkę z niewielką rolą kredytu i małym sektorem bankowym. Poza tym jesteśmy osłonięci przez złotówkę. Ale jednak pewne skutki kryzysu nas dotknęły. Można było na to zareagować na dwa sposoby. Ówczesny prezydent, czyli mój śp. brat, i Rada Gospodarcza, skupiona wokół niego, proponowali pomoc adresowaną tam, gdzie są widoczne zagrożenia. Stosując pewne porównanie – w dużej sali na publicznym spotkaniu szukamy osób biednych i im pomagamy. Natomiast co zrobił rząd PO? Wziął worek pieniędzy i – trzymając się tego porównania – zaczął po tej sali rozsypywać, nie pytając, kto ma, a kto naprawdę potrzebuje. Ci, którzy byli sprytni, pieniądze chwytali. To spowodowało, że o 100 mld zwiększył się dług Polski. I teraz przyszedł moment rozliczenia. Stąd problem systemu emerytalnego, refundacji leków, likwidacji szkół. Dlatego uderza się w Fundusz Pracy czy Fundusz Demograficzny. Cięcia dotyczą różnych dziedzin życia, ale przy zachowaniu twardej zasady – sięgamy do płytkich kieszeni. Głębokie kieszenie oszczędzamy. Ten rząd nie chce ani podatku bankowego, ani podatku od wielkich sieci hipermarketów, ani niczego, co uderzy w wielkie grupy kapitałowe, zewnętrzne i wewnętrzne. Bitwa o tę operację skoncentrowała się wokół emerytur, bo ten element okazał się najbardziej kontrowersyjny. I Tusk chce wygrać tę bitwę, by wygrać całą wojnę. Bo buntują się samorządy, którym dyktuje się taką regułę wydatkową, że im się wszystko załamuje, nie mają z czego płacić nauczycielom, stąd zamykają szkoły, ograniczają inwestycje. Na wschód od Wisły inwestycje kompletnie się załamią, a i na zachód od Wisły też nie będzie dobrze. Kwestia wieku emerytalnego to bitwa o dodatkowe opodatkowanie Polaków. Tusk uważa, że jak ją wygra, to wygra wszystko. I przestaną się buntować także ci, którzy płacili dotąd 4 zł za niezbędny lek, a dziś 84 albo 140 zł.

– Czyli chodzi o złamanie społeczeństwa? – Tak, absolutne złamanie społeczeństwa. Także samorządowców, którzy pogodzą się z brakiem inwestycji. Ustąpili w sprawie ACTA, bo to bardzo w nich uderzało. Zobaczyli, że w internecie mają więcej przeciwników niż zwolenników i to ich mocno przestraszyło. W tym wypadku uważają, że jak ktoś ma dwadzieścia parę lat czy 30, to nie myśli o emeryturze i nawet część ludzi w średnim wieku nie uzna kwestii wieku emerytalnego za sprawę najważniejszą. Liczą, że na tym oszczędzą. Ale to będą oszczędności podobne do tegorocznych – na refundacji leków. 300 mln zł oszczędzi się na tym, że 2 mln cukrzyków znajdzie się w bardzo trudnej sytuacji i setki tysięcy chorych na astmę nie będą miały się, za co leczyć, bo wziewne preparaty, pozwalające oddychać, zdrożały kilkadziesiąt razy. To są horrendalne przedsięwzięcia.

– PiS wspiera inicjatywę „S” zorganizowania referendum emerytalnego. PSL się dystansuje, ale poparcie dla koncepcji premiera deklaruje Ruch Palikota. Dojdzie do zmiany koalicjanta czy Donald Tusk jednorazowo skorzysta z tego wsparcia? – Sądzę, że skorzysta jednorazowo i nie dojdzie do zmiany koalicjanta, bo to byłoby niewygodne i dla PO, i dla Palikota, którego obecna sytuacja jest wygodniejsza. Jako członek tej koalicji zostałby pewnie wicepremierem, co dla Tuska byłoby ambarasujące? Przecież pamiętamy o związkach ludzi Palikota z Grzegorzem Piotrowskim, mordercą błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki, kapelana Solidarności. Z drugiej strony Palikot brałby odpowiedzialność za rządzenie. To się opłaca wtedy, gdy sytuacja w kraju jest dobra. Musimy też brać pod uwagę, że wariant władzy z Palikotem byłby dla Polski jeszcze groźniejszy.

– Czy dopuszcza Pan możliwość, by Zbigniew Ziobro i jego ludzie wrócili do PiS? – Nie tak dawno zapytałem dobrze poinformowanego polityka, czy oni są gotowi wrócić. Usłyszałem, że o tym w ogóle nie ma mowy. Pytanie należy, więc skierować do Ziobry, a nie do mnie. Grzech rozbijania prawicy jest bardzo ciężki i po grzechu musi następować ekspiacja, zadośćuczynienie i pokuta.

– Ale Pan też powinien wykonać jakiś gest zapraszający. – Solidarna Polska to przedsięwzięcie czysto prywatne, a nie ideowe czy polityczne i chcę to mocno podkreślić. Oceniamy je skrajnie krytycznie, także w wymiarze osobistym. Ci, którzy rozbijali prawicę, zawsze w istocie służyli drugiej stronie. W tym przypadku chodziło w gruncie rzeczy o to, że pewna grupa nie miała pewności czy zostanie kolejny raz wysunięta do Parlamentu Europejskiego. I rzeczywiście, miała podstawy do tego, by nie mieć takiej pewności. Bo niby, dlaczego mamy za darmo rozdawać wielomilionowe bonusy? Partia nie jest instytucją, której zadaniem jest znaczące poprawianie sytuacji życiowej pewnych polityków.

– Co mogłoby dla Ziobry i jego ludzi być wspomnianą przez Pana pokutą? – Gotowość działania w trochę gorszych finansowo warunkach niż w Parlamencie Europejskim.

– Lider każdej wielkiej partii na zachodzie przygotowuje swojego następcę. Kogo Pan widziałby w tej roli? – Na razie na emeryturę się nie wybieram. Zobaczymy, kto będzie moim następcą, można by spekulować o co najmniej kilku osobach.

– Czy bierze Pan pod uwagę któregoś z wiceprezesów: Mariusza Kamińskiego, Adama Lipińskiego, Beatę Szydło? – Nie będę tego precyzował, bo to nie ma w tej chwili sensu. Poza tym mogą się zawsze pojawić ludzie nowi. To jest ostatecznie i tak decyzja kongresu, a nieustępującego prezesa. I ja nie będę próbował niczego narzucać.

– PiS zgłosiło projekt emerytury obywatelskiej na wzór Kanady – To nie jest projekt PiS, a tylko jednego z naszych posłów. PiS ma jasny pogląd w tej sprawie. Po pierwsze – utrzymanie obecnych granic: 60 lat dla kobiet, 65 – dla mężczyzn. Po drugie – prawo do pracy, także dla kobiet, do 67 lat lub dłużej. Ale prawo, a nie przymus pracy. Po trzecie – wybór między OFE a ZUS-em. Każdy powinien jeszcze raz zdecydować, czy chce grać w ruletkę czy mieć jednak zapewnione świadczenie. Chcemy także, by ci, którzy zarabiają ponad 2,5 raza więcej niż wynosi przeciętne wynagrodzenie, opłacali składki ZUS-owskie proporcjonalne do dochodów. Według naszych obliczeń dałoby to od 4,5 do 6 mld zł rocznie, które pozwoliłby podnieść najniższe emerytury. Chodzi o to, by te pieniądze zostały wykorzystane w ramach solidarności społecznej, bo do tej idei chcemy powrócić. Zasada indywidualnego oszczędzania na emeryturę kompletnie się nie sprawdziła i godzi w spójność społeczeństwa.

– Prof. Bugaj, który był doradcą śp. prezydenta Kaczyńskiego, zarzuca PiS, że nie stało się społecznie wrażliwą prawicą. Podaje przykłady: zdjęcie III progu podatkowego dla najbogatszych, likwidacja podatku spadkowego. Nazywa to umiłowaniem biznesu. Co by Pan odpowiedział prof. Bugajowi? – Zachęcałbym, aby przyjrzał się wielkości transferów socjalnych różnego rodzaju za naszych rządów. Jak gwałtownie się zwiększyły. Ile dostali ludzie gorzej sytuowani, począwszy od korzystających z pomocy społecznej, skończywszy na rolnikach. Podwyżka w służbie zdrowia do dziś immunizuje tę sferę od większych akcji strajkowych. Realizowaliśmy politykę zdecydowanie prospołeczną. Dlaczego obniżono stawkę podatkową z 40 do 32 proc? Wiemy, że ogromna większość ludzi bogatych, jeżeli w ogóle płaci, to, co najwyżej 19 proc., bo działa na zasadach samozatrudnienia. Czyli, w kogo uderzało te 40 proc.? Głównie w urzędników państwowych wyższego szczebla i niewielką części administracji przedsiębiorstw. Straty budżetu z tego powodu są niewielkie. A wykonaliśmy gest, który pokazał, że nie jesteśmy wrogami biznesu. Owszem, nie zdecydowaliśmy się na to, by wyżej opodatkować biznes. Uważaliśmy, że w sytuacji, w której jesteśmy, potrzebny jest mocny element popytowy po to, by gospodarka – a nie mówiono jeszcze o kryzysie – się rozwijała. Planowaliśmy, że lata 10. będą okresem boomu inwestycyjnego i zmian infrastrukturalnych – rozwiązujących problemy dróg, kolei, hydrologii. Ten plan miał służyć wszystkim grupom społecznym, a szczególnie średnim i biedniejszym. Dziś nie cofnęlibyśmy się przed likwidacją przywilejów podatkowych, np. dla samozatrudnionych. A na pewno – przez ulgi rodzinne czy odmrożenie progów uprawniających do pomocy społecznej – wspieralibyśmy ludzi średnio i słabo sytuowanych.

– Jakie działania jeszcze by Pan podjął, gdyby został premierem – Skoncentruję się na sprawach gospodarczych. Kluczową sprawą jest odblokowanie polskiej gospodarki. Młodzi nie zdobędą gdzie indziej pracy, niż w przedsiębiorstwach, które sami założą. Jedni założą, inni będą w nich pracować. Potrzebna jest nowa fala polskiego kapitalizmu. Uruchomilibyśmy także nasz program mieszkaniowy tak, by zwykli ludzie mieli szansę na mieszkanie.

– Zbliża się druga rocznica katastrofy smoleńskiej. Czy wierzy Pan, że bez demokratyzacji w Rosji można wyjaśnić przyczyny tej katastrofy? – Liczę na zmiany w Polsce. Śledztwa muszą być inaczej prowadzone. To, że nie dokonano dziesiątek ekshumacji, jest już kwestią wyłącznie polską, a nie rosyjską. Dlaczego sekcji nie przeprowadzono i zamykano trumny jeszcze na terenie Rosji? To powinno być przedmiotem śledztw i to intensywnych. Jest też kwestia inicjatyw międzynarodowych. Rosja inaczej musiałaby reagować, gdyby wiedziała, że w Polsce rząd stawia sprawę jasno – albo oddajecie wrak samolotu, albo idziemy do Hagi. Zmiany w Rosji to dłuższa perspektywa. Obecna polska polityka zagraniczna poniosła druzgocącą klęskę. Polska nie może godzić się na rolę kraju peryferyjnego, stanowiącego jedynie zaplecze taniej siły roboczej. Tygodnik Solidarność

W TVP byłem człowiekiem Prezydenta Jako dziennikarz niezależny na Woronicza w tydzień dostałem swój program. W kilka dni rozpoczęto pracę nad jego realizacją. Robiąc miejsce w ramówce dla mojego programu, zdjęto program „Warto Rozmawiać” Jana Pospieszalskiego. Na spotkania z szefostwem Telewizji Polskiej chodziłem w bluzie z kapturem. Co zażądałem, to miałem? Kilkudziesięciu tysięczną pensję wynegocjowałem podczas jednej rozmowy. Do dyspozycji miałem samochód z kierowcą, który mógł mnie wozić nawet na zakupy. Na Woronicza osiągnąć już więcej nie mogłem. Wystarczył jeden mail z Kancelarii Prezydenta, bym dziś mógł ujawnić szokujące fakty działań władz TVP, która wciąż poddatna jest na polecenia polityków. Trzeba dużo odwagi dziennikarskiej, by zdecydować się na prowokację, która obnaży układ, który, kiedy przetrwa, może skazać cię na niebyt. Może opieczętować cię wilczym biletem, zamykającym drogę wszędzie tam, gdzie będziesz chciał zrobić coś pożytecznego. Nie pokażesz już niczego, do czego dojdziesz swoją pracą. Dziennikarstwo w formie, jakiej będziesz je wykonywać, będzie przemilczane. To będzie ta cenzura, która jest najgorsza w demokratycznym ustroju. Nie ta prewencyjna ze starego ustroju, ale ta milcząca. Nie ma dziś gorszego niebezpieczeństwa, jak przemilczanie tematów ważnych dla ogółu społeczeństwa – to napisał mi jeden znajomy dziennikarz, przestrzegając przed tym, zanim wskoczę w odmęty dziennikarstwa ujawniając prowokację, która przeprowadziłem w telewizji publicznej. To na tej krawędzi balansowałem, kiedy decydowałem się przeprowadzić dziennikarską prowokację w strukturach szefostwa Telewizji Polskiej. Miałem przed oczami słynną konferencję z 10 sierpnia 2010 roku nowo wybranego wówczas prezesa TVP Włodzimierza Ławniczaka, który to zapewniał, że dokona przeglądu wszystkich programów publicystycznych i zapewni telewizji publicznej pełną niezależność, podnosząc, jakość emitowanych w niej programów. Miała być realizacja misji, a stało się, jak zawsze, czyli nic. W telewizji publicznej było, jak w kiepskim teatrze, gdzie zamiast biegnąć, śpiewa się, że się biegnie. Dziennikarskie ”autorytety” milczały, nie tykały nowo powstającego układu w mediach publicznych. Szefom telewizji nie stawiano trudnych pytań, w licznych wywiadach nie poddawano w wątpliwość chociażby tego, że szefami najważniejszych anten i kierownikami redakcji zostają osoby związane i kojarzone z partiami politycznymi. Była rutyna, jakby przyzwolenie. Dziennikarstwo odważne w zadawaniu pytań, w protestowaniu skundlało i skarlało. Pojęcie niezależne ponownie stało się nieprzetłumaczalne dla wielu osób związanych z mediami publicznymi.  
TVPolityczna 27 listopada 2010 roku zdecydowałem się uderzyć w to milczenie. Tworząc na pewnej stronie internetowej adres: Jacek.Michalowski@prezydent.pl wysłałem maila do prezesa TVP Włodzimierza Ławniczaka. Mail zawierał prośbę Prezydenta Bronisława Komorowskiego, by w Telewizji Polskiej powstał nowy publicystyczny program „Na krawędzi” z jednoznacznym wskazaniem Prezydenta, iż program ten mam tworzyć ja. Była też informacja, by szefostwo TVP już ze mną prowadziło dalsze rozmowy. Prowokacja rozpoczęta. Bardzo szybko nastąpiła odpowiedź. Jeszcze tego samego dnia, prezes Ławniczak odpisał, iż „oczywiście jest zainteresowany tym projektem, i że przekazuje sprawę do realizacji Dyrektorowi Biura Zarządu Marianowi Kubalicy” Zaznaczył, też, że wybiera się na urlop chorobowy, ale obiecał doprowadzić sprawę do końca za sprawą wspomnianego Dyrektora Biura Zarządu. Niestety w późniejszym terminie okazało się, że Włodzimierz Ławniczak po operacji, jaką przeszedł nie powrócił na stanowisko, umierając w szpitalu. Dwa dni po wysłaniu pierwszego maila, byłem już umówiony na pierwsze spotkanie przy Woronicza, na 8 piętrze budynku TVP z Marianem Kubalicą. Data 1 grudnia, godzina 13. Po tym, jak zatelefonował do mnie sekretariat Kubalicy, napisałem mojemu znajomemu dziennikarzowi „Gazety Wyborczej” Mariuszowi Szczygłowi o rozpoczętej prowokacji i o tym, że już jestem umówiony na pierwsze spotkanie w TVP. Pamiętam, że Mariusz od razu zadzwonił na moją komórkę, wypytując o szczegóły, o zamiary i cel, jaki zamierzam osiągnąć. Oczywiście nie byłem w stanie odpowiedzieć dość konkretnie, bo przecież sytuacja miała się dopiero zacząć rozwijać. Pamiętam, że podczas tej rozmowy zasugerowałem, by wraz ze mną w temat weszła „Gazeta Wyborcza”, gdyż w podobnym temacie reportażu GW brała udział za sprawą innego młodego dziennikarza, Wojciecha Bojanowskiego. Kilka dni po tym, od innego dziennikarza tej gazety, nazwiska przez litośc nie wymienię, dowiedziałem się, że temat jest rewelacyjny, pomysł prowokacji brawurowy, ale odważny i ważny, jednak GW w temat nie wejdzie, bo w TVP obecnie rządzi układ PO-SLD, a nie PiS. To było dla mnie szokujące. Ta bezpośredniość wypowiedzi, jednak temat ostatecznie nie był zamknięty, nadal, ale już całkiem prywatnie o tej sprawie informowałem mailowo i telefonicznie Mariusza Szczygła. Rzeczywiście Włodzimierz Ławniczak i Marian Kubalica wywodzą się ze stowarzyszenia Ordynacka, którym kieruje Włodzimierz Czarzasty, jeden z negatywnych bohaterów pamiętnej Afery Rywina. Szefem TVPinfo był Łukasz Kardas, dyrektorem Agencji Produkcji Telewizyjnej Andrzej Jeziorek, silnie kojarzony z byłym prezesem telewizji Krzysztofem Kwiatkowskim wiązanym z lewicą. Rzeczywiście, jeśli iść tropem to na próżno, by szukać osób z PiS w kierownictwie Telewizji Polskiej. Jest 1 grudnia 2010 roku. Zjawiam się na 8 piętrze w sekretariacie dyrektora Biura Zarządu, Mariana Kubalicy. Jestem przyjęty bardzo ciepło, wręcz rewelacyjnie. Rozmowa trwała ok. 45 minut, była rzeczowa i konkretna. Dostałem zapewnienie, że program powstanie, że będzie tak, jak ma być, że nawet światło ustawią fachowcy tak, jak sobie zażyczę. Od razu też byłem proszony o przesłanie konspektu, moich warunków oraz zostałem poinformowany przez Mariana Kubalicę o tym, że w razie jakichkolwiek problemów mam od razu dzwonić do niego, padły słowa, że „otworzy mi każde drzwi w telewizji”. Rzecz jasna oczywiście, bo byłem od Prezydenta. Na koniec zostałem też wstępnie umówiony na kolejne spotkanie, na którym miałem zostać przedstawiony szefostwu TVP 1 i Andrzejowi Jeziorowi, dyrektorowi produkcji.

Prośby do pana Prezydenta Spotkań było kilkanaście. Czasem było tak, że dzwoniono do mnie przed 10 rano, bym na 16 był na Woronicza. Wtedy, kiedy byłem we Wrocławiu wsiadałem w samolot, by zdążyć na umówione wcześniej spotkanie. W międzyczasie okazuje się, że umiera Włodzimierz Ławniczak, wtedy już (od 10 grudnia 2010 roku) obowiązki prezesa pełni Bogusław Piwowar, również kojarzony z lewicą. Na jednym ze spotkań jestem poinformowany, że Piwowar będzie chciał się ze mną spotkać, omówić dalsze szczegóły kontraktu i „wzajemnych relacji” – takie stwierdzenie pada z ust Mariana Kubalicy. 19 grudnia telefonicznie poinformowało mnie biuro zarządu o tym, iż mój program będzie emitowany w TVP1, dlatego też zdjęty z anteny zostanie program Jana Pospieszalskiego. 21 grudnia na spotkaniu dowiaduje się od Kubalicy, że Jan Pospieszalski zostanie zwolniony z TVP. I rzeczywiście, po moim powrocie do Wrocławia dowiaduję się z gazet, iż Jan Pospieszalski został zwolniony. Na jednym ze spotkań pojawia się też wątek przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Jana Dworaka, który w tamtym czasie sprzeciwiał się usilnie, by w nowej Radzie Nadzorczej TVP zasiadało 3 członków lewicy. Chciał, by liczba ta była taka sama, jak do tej pory, czyli dwie osoby kojarzone z SLD. Marian Kubalica wprost poprosił mnie, bym przekazał Prezydentowi informację, by ten wpłynął na Jana Dworaka, by ten zgodził się na trzy miejsca dla nich. Obiecałem poinformować o tym Prezydenta Komorowskiego. Dla zabezpieczenia się, wysłałem do Kubalicy maila 2 stycznia 2011 z treścią: „Chciałem też Pana poinformować, że po naszym ostatnim spotkaniu przekazałem Pana sugestię dotyczącą Pana Dworaka Panu Prezydentowi. Pan Prezydent w rozmowie telefonicznej ze mną zapewnił, że weźmie to pod uwagę, choć może ostatni pat w wyborze władz TVP na to nie wskazuje. Pan Prezydent bierze pod uwagę inne rozwiązania dotyczące dotarcia do Pana Dworaka i jego stanowiska w tej sprawie. Kancelaria Prezydenta przeprowadziła już zresztą wstępne rozmowy z członkami KRRiT, rekomendowanymi właśnie przez Pana Prezydenta, tak by przy kolejnym podejściu sprawa uległa pomyślnemu rozwiązaniu i aby zaistniała szansa na zachowanie dotychczasowych rozdziałów sił na Woronicza” Otrzymuję odpowiedź zwrotną od Kubalicy 3 stycznia 2011 z treścią: „Bardzo uprzejmie dziękuję za przekazanie sugestii dotyczących KRRiT” 4 stycznia 2011 roku podpisuję z Telewizją Polską umowę z wynagrodzeniem 39 tys zł. Dostaje zapewnienie od Andrzeja Jeziorka, że z chwila rozpoczęcia emisji mojego programu, za każdy odcinek dostanę dodatkowe 5 do 7,5 tys zł. Do dyspozycji dostaję też samochód służbowy, który w dniu podpisania umowy wiezie mnie na zakupy do Galerii Mokotów. Program miał rozpocząć emisję pod koniec marca 2011.

Mnóstwo rozmów, zapewnień, konkretów zero W czasie tych wszystkich spotkań usilnie szukam wsparcia w mediach. Zaczynam kontaktować się z TVN-em. Dochodzi do spotkania w jednym z wrocławskich hoteli. Był plan, bym na jedno ze spotkań poszedł z ukrytą kamerą w pilocie do auta. Zaznaczyłem, że już na pierwszym spotkaniu Marian Kubalica poinformował mnie, bym nie wnosił sprzętów nagrywających, gdyż w jego biurze i biurach zarządu jest system, który wykrywa tego rodzaju sprzęt. Łukasz Orłowski, dziennikarz TVN miał zorientować się w swoich źródłach, czy rzeczywiście tego typu osprzętowanie znajduje się w biurach TVP. Potem kontaktowaliśmy się telefonicznie i mailowo. Zapewniany byłem, że TVN chce wejść w temat., jednak nie było żadnych konkretów. Mnóstwo rozmów o tym, że dyrektor w  TVN Adam Pieczyński jeszcze nie podjął decyzji. Z każdym dniem prowadzenie tej prowokacji było dla mnie silnym obciążeniem, bez zaplecza redakcyjnego, bez wsparcia prawniczego bałem się, że mogę zacząć popełniać błędy, które mogą mnie zdyskredytować. Zadzwoniłem do „Rzeczpospolitej”, bardzo szybko doszło do spotkania z dziennikarką tej gazety, która przejęła ode mnie cały materiał dowodowy, korespondencję i umowę. Jeszcze w porozumieniu z tą gazetą pojawiłem się na dwóch spotkaniach, jednak w momencie, kiedy miałem zjawić się na próby kamerowe, przestałem odbierać telefony, po prostu zamilkłem. Był jeszcze pomysł, by prowokację doprowadzić do końca, czyli w momencie wejścia programu na żywo na antenie TVP1 poinformować na dzień dobry widzów, że była to prowokacja, obnażająca uwikłanie szefów TVP w politykę i ich pełnodyspozycyjny serwilizm dla władzy. Ale było to bardzo ryzykowne, i wymagałoby kolejnego wysiłku z mej strony, na co ja już zwyczajnie nie miałem sił psychicznych przede wszystkim. Wtedy do akcji wkroczyła „Rzeczpospolita”, która zaczęła weryfikować wszystkie informacje. Na kilka dni przed publikacją usilnie zabiegał o spotkanie ze mną szef KRRiT Jan Dworak. Dochodziły do mnie informacje z TVP, że chciano sprawę wyciszyć, by nie doszło do publikacji, a mnie zwyczajnie udobruchać. Na dwa dni przed publikacją, dzwoni do mnie redaktorka GW Agnieszka Kublik, coś się zmieniło w patrzeniu na moją prowokację, prosi o temat na wyłączność, niestety nie mogłem już złamać słowa danego dla „Rzeczpospolitej”. Rozmawiając z TVN-em, pytałem o możliwość zatrudnienia mnie, jako reportera, Łukasz Orłowski sugerował nawet, że mogło by to nastąpić w redakcji programu Czarno na Białym Tomasza Sekielskiego.  Czekałem na decyzję. Jednak trwało to zbyt długo, ostatecznie odstąpiłem temat na wyłączność „Rzeczpospolitej”. Do ostatnich dni byłem zasypywany smsami, że TVN temat chce, ale brak było decyzji dla mnie konkretnych w tamtym czasie.

Wilczy bilet? Kilka dni po publikacji Prowadząc tą prowokację, kilka osób mówiło mi, że skazuję się tym tematem na banicję i przemilczenie, a co za tym idzie na to, że już nigdy nie znajdę pracy w mediach. Będę miał bana na pracę w każdej redakcji, że ten kolesiowski układ oligarchiczno-medialny mnie nie dopuści do żadnej redakcji. Moje nazwisko będzie z automatu wywoływać treść „zakaz”. Nie wierzę, by tak było, może jestem naiwny, może zbyt mało wiem, ale chciałem tylko jednego, pokazać to, o czym od wielu lat u nas się tylko szepta. Mija dzień od publikacji, a ja dostałem dziesiątki, a może nawet setki wiadomości mailowych i smsowych z wyrazami wsparcia i z przestrogami, bym teraz uważał na siebie. Ale ja się nie boję, bo uważam, że dziennikarstwo ma być odwagą. Szczególnie dziennikarstwo śledcze, które mnie fascynuje. Dziennikarz nie może się bać, tylko odwaga może świadczyć w dużej mierze o jego wiarygodności i niezależności. Myślę, że mam jeszcze wiele do powiedzenia w sferze polityki za pomocą dziennikarstwa, mogę tylko nadmienić choćby fakt na dzień dzisiejszy, pracuje już nad kolejna sprawą, tym razem pewnym wątkiem afery hazardowej, która została umorzona w kwietniu br Nie jest to jednak już prowokacja, a żmudne dziennikarstwo śledcze, bardzo ciężkie i czasochłonne, może i niebezpieczne, ale dziennikarstwo ma być odwagą – jak wcześniej już wspomniałem.  Już wiem, że w Telewizji Polskiej zostanie przeprowadzona kontrola ujawnionej sprawy. Oby nie było tak, że raport z tej kontroli zostanie utajniony, bo to dalej będzie źle świadczyć o nowym szefostwie w telewizji. Marzyła mi się sytuacja podobna do Czech, kiedy to w 2001 roku, w ich czeskiej telewizji zasiadały w zarządzie same osoby kojarzone z kluczem politycznym, w proteście na ulice Pragi wyszły dziesiątki tysiące mieszkańców. U nas, już po kilku dniach od publikacji mojej prowokacji już wiem, że nie pójdziemy w tym kierunku. Nie ruszyła nawet żadna debata w tej kwestii. Media temat w większości przemilczały. Czyli co, mam wilczy bilet już? Upadek dziennikarstwa odważnego. Paweł Miter

Cukier przeregulowany - a my przepłacamy... Trudno o lepszy przykład absurdów unijnej wspólnej polityki rolnej, która coraz bardziej odstaje od rzeczywistości. W styczniu polski resort rolnictwa przesłał do Brukseli wniosek o zgodę na możliwość wypuszczenia na unijny rynek nadwyżek cukru, czyli przekroczenie wspólnotowych limitów produkcyjnych Specjalny komitet zajmie się tym już na początku marca. Tempo imponujące. Uwolnienie zapasów wpłynęłoby na spadek cen, ale najwyraźniej nikomu się nie spieszy. Konsumenci i firmy wykorzystujące cukier płacą więcej, niż powinni, cukrownie mrożą kapitał w ogromnych zapasach po dobrej kampanii. Trudno o lepszy przykład absurdów unijnej wspólnej polityki rolnej, która coraz bardziej odstaje od rzeczywistości. Kwoty produkcyjne to właśnie element tej polityki. Ponieważ Unia subwencjonuje produkcję rolną, rodzi to ryzyko nadprodukcji. Dlatego wymyślono kwoty produkcyjne, sztuczny mechanizm mający równoważyć podaż z popytem. W efekcie np. polskie kwoty produkcyjne zabezpieczają ok. 90 proc. popytu, po dobrym sezonie nadprodukcja naszych cukrowni sięga 34 proc., a jednocześnie ceny, po ubiegłorocznej cukrowej histerii, wciąż są absurdalnie wysokie, co uderza w rynek. Uwolnienie zapasów pozwoliłoby odciążyć magazyny cukrowni, ulżyć firmom, np. produkującym słodycze, czy konsumentom. Proste? Rynek zgodnym chórem opowiada się za zniesieniem kwot, co z pewnością wykluczyłoby takie sytuacje, jak ubiegłoroczny pik cenowy. Cukrownie są przeciwne, bo unijny protekcjonizm jest dla nich wygodny, ale chciałyby większej elastyczności unijnych urzędników. Tak czy inaczej wspólna polityka rolna pilnie domaga się remontu. Bo jej koszty coraz bardziej są przerzucane na konsumentów. Wojciech Romański

Dziewięć głównych zasad narodowej ekonomii GDY potęga i pozycja kraju składa się z jego nadwyżek złota, srebra, i wszystkich innych rzeczy koniecznych bądź użytecznych dla jego przetrwania, wywiedzionych, jeśli to tylko możliwe, z własnych zasobów, bez polegania na innych krajach, oraz z odpowiedniego rozwijania, użycia i zastosowania tychże- tedy cała narodowa gospodarka (Landes-Oeconomie) winna przemyśleć jak takowe nadwyżki, rozwijanie i pomyślność osiągnąć, bez zależności od innych, lub jeśli to nie zawsze jest możliwe, przy jak najmniejszej zależności od innych krajów, i oszczędzając użycie gotówki swego kraju. Dla tego celu poniższych dziewięć zasad jest szczególnie użytecznych.

Po pierwsze, należy przeszukać krajową ziemię z wielką pieczą, by nie pozostawić możliwości uprawnych, czy choć kąta czy grudki ziemi bez przemyślenia. Z każdą udatną postacią roślinną pod słońcem należy eksperymentować, by zobaczyć, jeśli nadaje się do kraju, gdyż odległość czy bliskość od słońca nie jest jednym, co się liczy. Przede wszystkim nie można szczędzić trudu ni wydatku na znalezienie złota i srebra.

Po drugie, wszystkie dobra znalezione w kraju, jeśli nie można ich użyć w pierwotnym stanie, winny być przerabiane w kraju; skoro płatność za wyrób manufaktur zwykle przekracza wartość surowca dwa, trzy, cztery, dziesięć, dwadzieścia, a nawet sto razy, a zaniedbanie tego byłoby okropnością dla sprawnego zarządcy.

Po trzecie, aby wypełnić dwa powyższe zalecenia, potrzebni będą ludzie, tak dla produkowania i kultywowania surowców, jak dla przekształcania ich. Przeto uwaga powinna się skupić na ludności, aby była tak wielka jak tylko możliwe jest utrzymać w kraju, co winno być dobrze urządzonego kraju pierwszym zajęciem, a które jest niestety często zaniedbywane. Ludzie zaś winni być wszelkimi sposobami kierowani z daremnych do rentownych profesji; poinstruowani i zachęceni do różnej formy wynalazków, sztuk, i handlów; a, jeśli zajdzie potrzeba, instruktorów do tego należy zatrudnić z zagranicy.

Po czwarte, złoto i srebro będące w kraju, czy to z własnych kopalń, czy też z zagranicy przemyślnością sprowadzone, nie mogą być pod żadnym pozorem uszczuplane, na żaden cel, jeśli to możliwe, ani chowane w skrzyniach i skarbcach, lecz muszą zawsze pozostać w obiegu; nie powinno też być wiele dozwolone z takiego ich używania, co by się naraz zniszczyły i powtórnie użytymi być nie mogły. Dzięki takim porządkom nie będzie mógł kraj, który zgromadził słuszne sumy gotówki, szczególnie taki, który posiada kopalnie złota i srebra, sprowadzić się do ubóstwa; przeciwnie, niemożne będzie, aby ciągle nie wzrastał w bogactwie i posiadaniu. Tedy,

Po piąte, mieszkańcy kraju powinni starać się jak to możliwe, aby wystarczały im krajowe produkty, aby do nich jeno ograniczyć swe zbytki, a obejść się bez zagranicznych produktów, jeśli to tylko możliwe (z wyjątkami, gdy potrzeba nie pozostawia alternatywy, czy, jeśli nie potrzeba, to szerokie, nieuniknione wykorzystanie, czego przyprawy indyjskie są przykładem). I tak dalej.

Po szóste, w przypadku, gdy takowe zakupy byłyby konieczne ze względu na konieczność, czy też nieuniknione wykorzystanie, winno się je brać od obcokrajowców z pierwszej ręki, jeśli to tylko możliwe, i nie za złoto czy srebro, lecz w wymianie za inne krajowe towary.

Po siódme, takowe zagraniczne towary w takim przypadku miałyby być importowane w nieukończonej formie, i dokańczane w kraju, przeto zarabiając tam zarobek manufaktur.

Po ósme, szans należy wypatrywać dniem i nocą dla sprzedaży krajowej nadwyżki dóbr, w skończonej formie, do tych obcokrajowców, jak tylko potrzeba, i za złoto i srebro; do tego celu, konsumpcja, rzekniemy, musi być poszukiwana na najdalszych skrawkach ziemi, i rozwijana jak tylko się da.

Po dziewiąte, kromie ważnych wypadków, żadne importowanie nie powinno być dozwolone pod żadnymi pozorami tych towarów, których jest wystarczająca podaż w kraju; i w tym żadna życzliwość czy współczucie nie może być okazane obcokrajowcom, czy to przyjaciołom, kumom, sojusznikom, czy to wrogom. Gdyż cała przyjaźń kończy się, gdy w grę wchodzi ma własna słabość i ruina. I to jest prawdą nawet, gdy krajowe towary są pośledniejszej, jakości, a nawet droższe. Ponieważ lepiej byłoby za rzecz płacić dwa talary, które zostaną w kraju, niż tylko jeden, który go opuszcza, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało dla niezaznajomionych. Philipp von Hornick

Bolkowatość III RP Czy są możliwe rewolucje bez „Bolków”? W ubiegłym tygodniu na Twitterze rozważano, czy bez TW „Bolków”, czyli takich przywódców buntującego się ludu, którzy w ukryty sposób powiązani są ze starym reżimem, są w ogóle możliwe rewolucje zmieniające system władzy. Nierzadko rewolucje mają swoich „Bolków” (niekoniecznie cienkich), pomagających grupie, która ma być obalana, utrzymać mit, że zmiana jest zasługą jednej osoby-przywódcy. W Polsce to elity nadal lansują mit wielkiego Wałęsy. Grupom rzeczywiście wpływającym na bieg wydarzeń społecznych i gospodarczych często jest na rękę głoszenie poglądu, że energię mas może zogniskować i ukierunkować jedynie wielka jednostka, że nie może tej roli pełnić idea, plan osiągnięcia jakiegoś celu. Że lud bez wybitnego przywódcy to tylko ciemna masa. Bo i po cóż ludzie mieliby wierzyć w samych siebie? „Bolki” są też potrzebne, by chronić elity starego systemu przed tym, co Wałęsa obiecywał, ale czego nigdy nie zrobił: przed rozliczeniami za zbrodnie oraz za nielegalne uwłaszczanie się. W piątym roku transformacji autorka w „Gazecie Wyborczej” tak pisała o wizycie Leszka Balcerowicza w Krakowie: „Mówił też o cenie, jaką zapłaciliśmy od 1989 roku za bezkrwawy przebieg naszej rewolucji. Było nią zostawienie w spokoju komunistycznej nomenklatury, która przejmowała majątek państwowy przed 1989 rokiem. Rząd Mazowieckiego zahamował tę »prywatyzację« rozpoczętą przez rząd Rakowskiego. Mimo to – dodał Balcerowicz – uwłaszczenia nie dało się do końca uniknąć” („GW” z 14 listopada 1994 r.). Nie, nie twierdzę, że wszystkie rewolucje są w pełni odgórnie projektowane. Złożone procesy społeczne są zawsze mieszaniną tego, co planowane, i tego, co spontaniczne. Często wymykają się spod kontroli ich inicjatorów. A manipulowanie za pomocą tajnych służb ma zawsze ograniczoną skuteczność. Ale to wszystko trzeba badać, a nie zamykać dyskusji za pomocą banałów o Lechu Wałęsie, jako symbolu naszej drogi do wolności. Drogi – dodajmy – niezakończonej.

Historia i socjologia O ile o TW „Bolku” wiemy już sporo, (choć daleko do wszystkiego), to nadal niejasne pozostaje wiele mechanizmów, które systemowi III RP nadają prawdziwie „bolkowaty” charakter. Dlatego warto dziś, z dystansu prawie czterech lat, raz jeszcze spojrzeć na głośną książkę Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa: Przyczynek do biografii”. Z punktu widzenia historiografii powiemy, że autorzy przekonująco udokumentowali agenturalność i zarazem wieloletnie zakłamanie nietuzinkowego człowieka, przywódcy społecznego, noblisty, który nie potrafił i nadal nie potrafi spojrzeć w oczy pewnym ważnym okresom swojej przeszłości. Ale ta książka nie jest aktem oskarżenia młodego robotnika, który ongiś zdradził swoich kolegów i do dziś nie potrafi „stanąć w prawdzie”. Ta książka to akt oskarżenia zakłamanych elit III RP, które zmontowały i ufortyfikowały cały system odmowy wiedzy. Dla socjologa jest to książka o postkomunizmie, o systemie społecznym III RP, zbyt często utkanym ze złudzeń, lęków, manipulacji, pragnień, oszustw, półprawd, zdrad, braku odwagi cywilnej, wreszcie interesów o takiej sile, że nie pozwoliły one Wałęsie przez tyle lat wyplątać się ze spirali krętactw. Jest to książka także o negatywnej roli istotnej części naszego wymiaru sprawiedliwości przyczyniającego się do tego, iż tworzone dopiero państwo prawa cały czas demolowane jest przez pozory prawdy i uczciwości. Druga część tej książki zawiera niebanalny i nadal unikalny, naukowo uzasadniony wgląd w gry interesów tworzące postkomunistyczną naturę III RP. I sama książka, i reakcja na nią dały wgląd w mechanizmy kreacji i podtrzymywania tzw. autorytetów moralnych – jako nieformalnych, ale niekiedy skutecznych regulatorów zachowań zbiorowych. Wgląd w postawy niemałej części inteligencji, dziennikarzy, wreszcie sporej części świata akademickiego. I dlatego właśnie jest to chyba pozycja w całym dorobku IPN najważniejsza. Waga tej książki polega na tym, iż pokazuje ona znaczenie nie tylko pamięci, ale i mechanizmów współczesnego patologicznego zarządzania nią. To dzieło dwóch autorów pokazuje, że Instytut nie zajmuje się przeszłością, która odeszła i może być uznana za niebyłą, bez większego znaczenia dla sporów o nowoczesność Polski. Tyle wolności, ile faktycznej debaty Okoliczność, iż wokół tez tej książki nie rozwinęła się rzeczywista, uczciwa dyskusja – w tym akademicka – jest dodatkowym argumentem na rzecz trafności obrazu III RP, jaki się z tej książki wyłania. Jest poważnym argumentem na rzecz tezy o intelektualnej słabości znacznej części środowiska historyków oraz przedstawicieli polskiej humanistyki w ogóle.

Kto bolkuje rozwój Polski? Między innymi cały czas brakuje nam studiów, które pochylą się nad kwestiami takimi jak: Jakie szkody i komu wyrządziła współpraca Wałęsy z SB w latach siedemdziesiątych? Jaki wpływ na decyzje i sposób myślenia Wałęsy, od momentu rozpoczęcia jego kontaktów z WZZ aż do publikacji recenzowanej książki, miało stałe powielanie matactw wokół jego przeszłości? Czy i jakimi sposobami była wywierana na Wałęsę presja, by już jako prezydent RP nie działał w określony sposób? Jaką rolę grały tu tajne służby PRL, III RP, służby innych państw – zwłaszcza ZSRR i Rosji – konkretne ugrupowania polityczne, biznesowe i osoby prywatne? Jak interpretować zachowania jego wieloletnich wspólników w kłamstwie lub/i zakłamaniu – polityków, historyków, dziennikarzy i ich szefów, intelektualistów, badaczy, tzw. autorytetów? Jak naukowo badać postępowanie sądów lustracyjnych oraz Trybunału Konstytucyjnego III RP, które – książka to dowodnie ukazuje – nie sprostały ani wyzwaniom związanym z prowadzeniem kwestii o tak ważnym znaczeniu dla bezpieczeństwie państwa jak lustracja? Słowem, bez rzetelnego opisu „bolkowatości” nie zrozumiemy kraju, w którym żyjemy, nie zrozumiemy powiązań, które blokują (chciałoby się rzec: bolkują) rozwój Polski. Prof. Andrzej Zybertowicz

100 dni Tuska W ramach podsumowań 100 dni drugiego rządu Donalda Tuska oceniano ministrów, ale niewiele było analiz dotyczących samego premiera i jego najbliższych współpracowników z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Oceny negatywne przeważającej większości badanych oddają nastroje społeczne. Coraz więcej osób - w tym także wyborcy PO - dostrzega, że rządy Donalda Tuska są szkodliwe dla Polski i Polaków. W sprawie reformy emerytalnej premier oszukał swoich zwolenników, bo w programie PO nie było słowa o tym, że planuje przedłużenie oraz zrównanie dla kobiet i mężczyzn wieku emerytalnego. Tym sposobem setki tysięcy Polaków, a może nawet miliony zostaną poddane przymusowi pracy do śmierci, bo nie mają szans na dożycie do emerytury. Gdyby system emerytalny nie był przekrętem, to przynajmniej ich spadkobiercy powinni otrzymać całą należną kwotę świadczenia, którą wypracowali przez lata zatrudnienia. Niewiele też się mówi o tym, że w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów pracuje przynajmniej dwóch kontrowersyjnych urzędników. Pierwszy to Tomasz Arabski, szef kancelarii, odpowiedzialny za utrudnianie wykonywania urzędu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz osoba - na co wskazuje coraz więcej dowodów - w dużej mierze odpowiedzialna za tragiczny lot do Smoleńska. Do tej pory Arabski nie poniósł żadnej odpowiedzialności za swoje czyny. Co ciekawe, nawet sympatycy PO czują, że z Tomaszem Arabskim jest coś nie tak. Ten przyboczny premiera dostał w ostatnich wyborach parlamentarnych drugie miejsce na liście gdańskiej PO. Pomimo iż Platforma uzyskała tam aż 8 mandatów z 12, Tomasz Arabski, urzędujący szef kancelarii Tuska, nie został wybrany, co dowodzi, że tylko dzięki funkcji noszącego teczkę za swoim szefem może funkcjonować w polityce. Drugą kontrowersyjną postacią w otoczeniu premiera jest Paweł Graś. W bulwarówkach bywa określany mianem "ciecia u Niemca". I faktycznie coś jest na rzeczy. Przypomnijmy, że przez kilkanaście lat w zamian "za pilnowanie" mieszkał za darmo w luksusowej willi pod Krakowem należącej do niemieckiego biznesmena. Za rzecznikiem rządu już od kilku lat ciągnie się niewyjaśniona sprawa otrzymywania korzyści od zagranicznego przedsiębiorcy i niewpisania tego do oświadczenia majątkowego oraz rejestru korzyści. Ponadto Paweł Graś, według ekspertów, mógł dopuścić się przestępstwa polegającego na zatajeniu faktu, że będąc urzędnikiem państwowym, zasiadał w zarządzie prywatnej firmy Agemark, związanej z niemieckim biznesmenem, u którego był "cieciem". Składał podpisy pod dokumentami spółki. By wybrnąć "z problemu", jego żona zeznała, że to ona podrabiała podpisy męża pod dokumentami, które powstały w czasie, gdy już był urzędnikiem państwowym. Jednak ekspertyzy grafologiczne wykazały, że dokumenty podpisał sekretarz stanu Paweł Graś, co oznacza, że oboje kłamali i złamali prawo, za co grozi odpowiedzialność karna. Jaki jest epilog tej afery? Czy Paweł Graś odszedł z urzędu, tak jak niemiecki prezydent, który podał się do dymisji po tym, gdy okazało się, że nie ujawnił w oświadczeniu majątkowym pożyczki od biznesmena? Wręcz przeciwnie - prokuratura umorzyła postępowanie, czym zostało potwierdzone, że ekipa Donalda Tuska jest "równiejsza" wobec prawa. Pod rządami obecnego premiera Polska to kraj hipokryzji, który zbliża się do standardu białoruskiego, a nie demokratycznego. Jan Maria Jackowski

Dworak - "ofiara lobbingu" Transmisje Telewizji Trwam z posiedzeń sejmowych komisji to najciekawsza ostatnio oferta wszystkich stacji telewizyjnych z gatunku dokument "na żywo". To, że przedmiotem posiedzeń jest, mówiąc najkrócej, dyskryminacja tej Telewizji w procesie koncesyjnym, dodaje relacjom dodatkowego smaczku. Wystąpienia przedstawicieli Fundacji Lux Veritatis, posłów i członków KRRiT poddawane są bieżącej ocenie opinii publicznej i oczywiście archiwizowane. Równocześnie obradom komisji towarzyszy bojkot ze strony wszystkich innych telewizji, tak jakby temat ten nie był ani kontrowersyjny, ani ciekawy czy społecznie ważny. Przewodniczący Jan Dworak postanowił przejść do ofensywy. Po ostatnim posiedzeniu połączonych sejmowych komisji: ds. Kontroli Państwowej oraz Kultury i Środków Przekazu, przekonuje opinię publiczną, że jest obiektem "lobbingu politycznego", a transmitowanie posiedzeń przez Telewizję Trwam to "urabianie opinii publicznej". Stwierdził także, że Krajowa Rada stawiana jest pod pręgierzem z powodu jednego tylko koncesjonariusza, a przecież w konkursie na nadawanie na pierwszym multipleksie odmowę dostało aż 13 koncesjonariuszy. Dla przewodniczącego Jana Dworaka "lobbing polityczny" to także nieustanne zwoływanie posiedzeń komisji sejmowych, na których, jak twierdzi, musi wciąż odpowiadać na te same pytania. Telewidzowie widzą, jak pogłębia się kontrast między coraz bardziej precyzyjnymi pytaniami posłów oraz wyjaśnieniami Fundacji Lux Veritatis a wciąż lakonicznymi i banalnymi odpowiedziami członków Krajowej Rady. Można zrozumieć rozgoryczenie Jana Dworaka, bo "sprawa", którą już dawno załatwił odmownie, wciąż jest przedmiotem dyskusji, i to w obecności kamer rejestrujących każdy ruch, gest i słowo. To może denerwować. Ale wystarczy przecież jeden telefon i pojawią się kamery innych telewizji, które mogą "lobbować" w drugą stronę. Tylko wcześniej należałoby przerzucić "propagandową wajchę" głównych mediów. Nie da się nie pamiętać, że w głównym wydaniu Wiadomości TVP1 o 19.30 zabrakło nawet najmniejszej wzmianki o marszu w obronie wolnych mediów i Telewizji Trwam, marszu, który zgromadził w stolicy kilkanaście tysięcy ludzi. Przewodniczącemu Dworakowi przeszkadza, więc "lobbing", nie przeszkadza natomiast przemilczanie tego bardzo niewygodnego dla Krajowej Rady tematu przez publiczne i prywatne media głównego nurtu. Faktycznie "lobbing" to uprawia sam Jan Dworak i Krajowa Rada poprzez ciągłe deprecjonowanie znaczenia Telewizji Trwam polegające na wielokrotnym wmawianiu opinii publicznej, że listów popierających tę Telewizję jest mniej niż w rzeczywistości. A już przykładem wyjątkowej manipulacji jest ogłoszenie przez KRRiT analizy, z której wynika, że programy muzyczne Polo TV i Eska TV miały dwukrotnie większą oglądalność na multipleksie niż oglądalność Telewizji Trwam. Tylko, że tej Telewizji nie ma na tym multipleksie, jak więc można porównywać coś, co nie może być porównywalne. Odmowa koncesji dla Telewizji Trwam nie kończy się wraz z wniesieniem przez Fundację Lux Veritatis odwołania do sądu i nadal istnieje prawdopodobieństwo, że następne połączone komisje sejmowe przegłosują zlecenie NIK zbadania postępowania koncesyjnego Krajowej Rady. Zgromadzony materiał ułatwiłby ocenę przez sąd i tego boją się przewodniczący Jan Dworak oraz szefowa Komisji Kultury i Środków Przekazu poseł Iwona Śledzińska-Katarasińska. Usłyszeliśmy z ich ust, że kontrola NIK, ogłoszenie jej wyników i komentarze mogłyby być nawet próbą nacisku na sąd. Zadziwiająca doprawdy argumentacja. Skąd nagle taka mała wiara w niezależne i suwerenne sądy III RP? Odmowa koncesji dla Telewizji Trwam jest ewidentnym przykładem naruszenia prawa przez konstytucyjny organ. Mamy do czynienia z jawną dyskryminacją katolickiej telewizji. Taka jest ocena opinii publicznej. Wojciech Reszczyński

Patologie działań antykryzysowych w strefie euro. Elity polityczno-finansowe wybrały niebezpieczną drogę Nie warto oceniać tego, co już się stało i czy można było inaczej ratować strefę euro przed kryzysem. Robiłem to publicznie przez dwa lata. Uważałem i uważam, że elity polityczno-finansowe strefy euro wybrały niebezpieczną drogę, która może doprowadzić do katastrofy. Poniżej pokażę dwie główne patologie i ich możliwe długookresowe skutki: Podporządkowanie demokracji interesom finansjery. Rynki zachwycają się, jak sprawnie rządy technokratów przegłosowują kolejne pakiety, które są zupełnie bez sensu, co pokazuje sytuacja Grecji, która ma przed sobą piaty i szósty rok recesji i dług publiczny, który skoczył ze 120% do 170% PKB. Zainstalowanie w krajach południa Europy rządów przywiezionych w teczce z Brukseli lub Frankfurtu, w przypadku dalszego pogarszania się sytuacji doprowadzi do skrajnie antyunijnych nastrojów w wielu krajach Europy, co w konsekwencji może doprowadzić do zniszczenia idei Unii Europejskiej i do jej rozpadu. Za skandaliczne uważam pomysły, żeby niemieccy poborcy podatkowi zbierali podatki w Grecji (między innymi za względu na uwarunkowania historyczne jest to absurd) oraz tworzenie specjalnych rachunków powierniczych za granicą, na które będą spływać pieniądze płacone przez greckich podatników. Grecja ma bardzo wiele za uszami, ale metody, jakie stosuje się wobec tego kraju, tak samo błędne jak działania MFW w Indonezji podczas kryzysu azjatyckiego. Do tej pory jak ktoś w Dżakarcie publicznie powie, że jest z MFW może zostać pobity, tak nienawidzą Funduszu za fatalne w skutkach działania. Teraz te same uczucia rodzą się w Grecji i innych krajach, wobec Niemiec i wobec Brukseli. Trzyletni program pożyczek z EBC dla banków patologizuje sektor bankowy w strefie euro i kieruje tę strefę na ścieżkę scenariusz japońskiego z minionych 20 lat. Warto zwrócić uwagę na dwa zjawiska. Po pierwsze, banki z innych krajów sprzedają tak szybko jak mogą obligacje rządu Włoch i Hiszpanii, żeby uniknąć strat. Te obligacje kupuje EBC, ale też w dużych ilościach kupują banki włoskie i hiszpańskie. Zatem na wypadek problemu z obligacjami Włoch i Hiszpanii tamte sektory bankowe są narażone na bankructwo znacznie bardziej niż rok temu. Po drugie, banki we Włoszech i w Hiszpanii kupują obligacje rządowe i wygaszają kredyty dla sektora prywatnego, dusząc tym samym gospodarkę. W Japonii są banki, w których obligacje rządowe mają większy udział w bilansie niż kredyty dla sektora prywatnego, co jest absurdalne i dramatycznie ogranicza potencjał rozwojowy gospodarki. Zatem strefa euro się rozdziela, banki północy ograniczają ryzyko Włoch i Hiszpanii, a banki południa zwiększają to ryzyko, pożyczając tanio pieniądze od EBC i kupując obligacje swojego rządu. Dla północy to jest rozsądna strategia, bo w przypadku krachu efekt domina będzie słabszy, banki północy ucierpią mniej, za to banki południa popadną w potworne tarapaty. Najciekawsze będzie to, że krótkoterminowe wyniki mogą przykryć to ryzyko, bo banki południa mogą pokazać dodatkowy zysk z tego carry trade (pożyczam od EBC na 1% inwestuję w odpowiednie obligacje Włoch na 3%). Mam nawet wrażenie, że taka polityka pozwoli elicie finansowej północy odciąć się od finansjery z południa, a całe ryzyko przyszłych kłopotów przerzucić na podatnika, który pośrednio gwarantuje pożyczki, których bankom południa udziela EBC. Ale to akurat mnie nie dziwi, bankierzy świata zachodu zawsze byli wystarczająco sprytni, żeby na czas zdążyć się wycofać, albo, jeżeli nie zdążyli, to przerzucić koszty na podatnika. Czyli za kilka lat łatwiej będzie odciąć południe Europy od strefy euro, bo koszty poniesie tylko podatnik, a nie bankierzy. Podsumowując, patrząc na to, co się dzieje z właściwego dystansu można dostrzec procesy, które zagrażają przyszłości Europy. Działania elit polityczno-finansowych mogą doprowadzić w ciągu kilku lat do powstania silnych nastrojów antyunijnych w wielu krajach, a reakcją na rządy przywiezione w teczkach mogą być niedemokratyczne działania, być może związane z wojskiem, w tych krajach, w których są takie tradycje. Jeżeli takie działania nastąpią, to wówczas północ będzie gotowa odciąć południe, ponieważ finansjera zmniejszy swoje zaangażowanie na południu, a pozostałe ryzyko przerzuci na podatnika. Witamy w nowoczesnej Europie, na miarę XXI wieku. Krzysztof Rybiński

Polska wymięka Władza ma, jak wiadomo z życia i z literatury politologicznej, różne oblicza. Najprostszy objaw władzy to taki, gdy ktoś powoduje, że robię coś, czego nie zrobiłbym bez jego nakazu czy nacisku. Istnieją jednak subtelniejsze formy władzy politycznej, które polegają na tym, że ograniczone zostają moje możliwości wyboru sposobu działania. Kiedy ktoś określa, co w ogóle jest dopuszczalne w procesie politycznym, co podlega negocjacji lub decyzji. Jeszcze bardziej ukryte są te formy, które sprawiają, że ci, którzy uzyskują władzę nad nami, kształtują nasze wyobrażenia o świecie, narzucają nam kategorie, w jakich myślimy, oraz system wartości sprzeczny z naszymi wyobrażeniami.

Wykręcanie umysłów Jeśli chce się odnosić sukces w polityce zagranicznej, trzeba stosować także miękkie środki władzy (soft power). Nie oddziałuje się tylko na rządy, lecz na społeczeństwa, uprawiając to, co się nazywa dyplomacją publiczną. Istnieją specjalne kierunki studiów, na przykład na University of Southern California, które kształcą specjalistów w tym zakresie. Czasami sądzimy, że miękka władza jest siłą rzeczy lepsza niż władza twarda. Jednak, jak twierdzi twórca tego pojęcia prof. Joseph S. Nye Jr. z Harvardu, ma ona neutralny charakter. Władzy miękkiej można używać do złych, nikczemnych celów, władzy twardej do dobrych.

Moc miękkiej władzy Można nawet twierdzić, że władza miękka jest gorsza niż twarda, bo zniewala umysły. „Czy gorsze jest to, że wykręcam komuś rękę, czy że »wykręcam mu umysł«”? – pyta Nye w swojej najnowszej książce „Przyszłość władzy”. Hitler i Stalin także posługiwali się władzą miękką, i to bardzo zręcznie i skutecznie. Siła ZSRS polegała m.in. na użyciu soft power. Związek nie odnosiłby tylu sukcesów bez wiary wielu ludzi na całym świecie, w tym także na Zachodzie, w idee komunizmu. W Polsce ZSRS panował, posługując się także miękkimi środkami. Szczególnie efektywna była miękka władza nad naszą oświeconą elitą, co opisał Miłosz w „Zniewolonym umyśle”. Miał na myśli również swój własny umysł i można mieć wątpliwości, co do jego zupełnego wyzwolenia. Obecnie wiele się mówi o zaostrzającej się rywalizacji o władzę zarówno w Europie, jak i na świecie. Grecja już zbankrutowała i utraciła suwerenność, suwerenność Niemiec bardzo wzrosła. Chiny wyrastają na potężnego rywala USA. Polaków zaś usiłuje się trzymać w przekonaniu, że żyjemy w świecie, w którym istnieje całkowita harmonia interesów. Realizm polityczny, analizowanie relacji władzy na świecie i w Europie, zastanawianie się nad tym, kto rządzi Polską, uznawane jest za aberrację umysłową. Uzależnienie to nie polega tylko na tym, że inne państwa starają się zyskać miękką władzę nad Polską, lecz na tym, że my nie umiemy uprawiać public diplomacy.

Zniewolenie Dyplomacja publiczna innych państw jest groźnie skuteczna, gdyż dysponują one nieporównanie większymi i bardziej skutecznymi środkami, a my nie widzimy, że z tą działalnością łączy się stosowanie miękkiej władzy, czasami zupełnie bezwzględne. Wynika to z jednej strony z utopii końca historii – z wiary, że po upadku komunizmu wszystko stało się jasne i proste. Z drugiej strony z historycznego doświadczenia, że władza i zniewolenie objawiają się, jako bezpośrednia, fizyczna przemoc. Dzisiaj nikt nie bije polskich dzieci we Wrześni, by wybić im z głowy mówienie po polsku, nikt nie wywozi na zsyłkę. Gdy jednak popatrzymy chłodnym okiem na ostatnie lata, łatwo dostrzeżemy, jak bardzo pod zewnętrznym naciskiem zmieniły się wyobrażenia Polaków w wielu zasadniczych kwestiach dotyczących historii i polityki, jak skutecznie jesteśmy wychowywani przez innych, jak bardzo podlegamy ich miękkiej władzy. Nie trzeba Palmir i Katynia, by skutecznie panować nad Wisłą. Wystarczy, by Polska stopniowo wymiękała dzięki skutecznemu przeprogramowaniu kulturowemu Polaków. Zdzisław Krasnodębski

CNN: zwycięstwo Putina oznacza ochłodzenie stosunków USA – Rosja

[Artykuł został napisany przed ogłoszeniem oficjalnych wyników wyborów w Rosji - admin]

Przyjrzyjcie się, jacy są wściekli! Uruchomili od razu ujemne gwiazdkowanie – 45 gwiazdek w ciągu kilku minut. DOBRY ZNAK! Kryminaliści przebrani za dziennikarzy są przerażeni. Po podliczeniu ponad 15% głosujących wygląda na to, że Władimir Putin zwycięży w 1 turze. Na nic zdały się miliony wydane przez CIA na podważenie wizerunku dotychczasowego premiera. W tubie propagandy faszystów, którzy opanowali Amerykę (nie mylić z Amerykanami), CNN, wybory ocenia się na niesprawiedliwe, gdyż “opozycja została stłumiona”. Nie jest to oczywiście prawda, bowiem żydowski oligarcha Prochorow dostaje sporo głosów – około 8%. Ludzie dają się wyraźnie nabrać na jego wysoki wzrost, nie uwzględniając faktu, że żaden uczciwy człowiek nie dorobi się takiej fortuny. Sukces Prochorowa jest oczywiście wynikiem włożonych milionów dolarów. Na szczęście większość Rosjan jeszcze myśli logicznie.

“Amerykańskie” ścierwomedia, wyraźnie wściekłe, nadal bombardują widza “przemocą”, którą rzekomo reprezentuje Putin i jego rządy. Ani słowa nie ma o wyjątkowej kontroli sprawiedliwości przebiegu wyborów – Rosjanie zainwestowali 300 mln dolarów na zakup ponad 90 tysięcy kamer, które obserwują non stop punkty wyborcze i programowanie analizujące. Ciekawe czy tak samo będzie można kontrolować wybory w USA? Tuba Putina, Russia Today z kolei wciąż to podkreśla, kładąc też nacisk na to, że wybory były obserwowane przez 1 milion mężów zaufania (!), w tym wielu zza granicy. Russia Today o wiele bardziej przypomina rzetelną stację newsową niż jakiekolwiek media na zachodzie – nie ma tam czegoś takiego jak poprawność polityczna, każdy temat jest dobry, także i krytyka Izraela. Russia Today nie ignoruje jednak głosu opozycji. Przed chwilą wysłuchałem jednego z organizatorów manifestacji opozycyjnych o wyglądzie sfrustrowanego geja, który bredził na wzór propagandy ścierwomediów, że “przecież wszyscy oczekiwali innego wyniku wyborów” i że Rosja powinna zaadoptować wartości Zachodu, jak wolność słowa i szanowanie praw człowieka (cha,cha!!!), ale także miał śmiałość grozić – “mam nadzieję, że nie będzie musiało dojść do rozlewu krwi, ale na pewno będziemy walczyć o swoje”.Skurczybyk szkolony na wzór Al Kaidy. Dziwię się opanowaniu dziennikarzy RT, że odpowiednio go nie skasowali. Indoktrynacja niestety robi swoje – kryminaliści przebrani za dziennikarzy w CNN stosują wszelkie metody dla zwiedzenia opinii publicznej w USA i na świecie, jednak sądzę, że ich los jest już przesądzony. Amerykańscy patrioci i niezależni dziennikarze, jak Alex Jones, docierają do kilkukrotnie większej liczby odbiorców niż ścierwomedia. Co zmienią te wybory? Głownie zablokują totalitarne zapędy izraelsko-brytyjsko-amerykańskie. Nie dajmy się zwieść kryminalnej propagandzie w Polsce, która reprezentuje te same faszystowsko – syjonistyczne interesy co USrael i Unia Europejska. Dla mnie zwycięstwo Putina to nadzieja na obalenie NWO. GOOD BYE MIEDWIEDIEW! To była wielka pomyłka. [Ale nie aż taka, jak wszystkie chyba bez wyjątku rządy w Polsce po 1989 roku... - admin]

http://monitorpolski.wordpress.com/

Wściekła i dobrze skoordynowana nagonka beznarodowych mediów światowych na Putina oraz ciężkie pieniądze wyłożone przez USRael na popieranie tzw. opozycji są dla admina wystarczającym dowodem, iż wybór dokonany przez Rosjan jest bardzo nie na rękę lucyferianom. I za to samo jesteśmy Rosjanom winni wdzięczność. Niech ludzie mali czepiają się szczegółów, niech rozdmuchują jakieś tam niepowodzenia rosyjskich rządów (a któremu niby rządowi wszystko się udaje?), niech wyśmiewają, niech paplają o d***kracji… dla gajowego są to sprawy wagi trzeciorzędnej. Putin jest solą w oku NWO – i na chwilę obecną tylko to się liczy. Admin.

Kolejarze ostrzegali przed katastrofą Jak to możliwe, że dwa pociągi jadące z tak ogromną prędkością w przeciwnych kierunkach znalazły się na tym samym torze? "Gazeta Polska Codziennie" dotarła do listu adresowanego do ministra Sławomira Nowaka, które napisał prezes konfederacji kolejowych związków zawodowych maszynistów Leszek Miętek. Z pisma wynika, że taka katastrofa, jak sobotnia, była kwestią czasu.

„Zwracam się do pana ministra z prośbą o podjęcie działań mających na celu niezwłoczną poprawę stanu bezpieczeństwa ruchu kolejowego w Polsce (…). Tragiczne zdarzenia, które będą wynikały z obecnej sytuacji, groźne dla zdrowia i życia ludzi, są niestety jedynie kwestią czasu” – te prorocze zdania Leszek Miętek sformułował 8 lutego. Najgorsze, że nie robił tego po raz pierwszy.

„Poziom i jakość bezpieczeństwa stały się dla wielu firm kolejowych łatwym źródłem ograniczania kosztów. Nie mamy organu, który w całości zajmowałby się koordynacją kwestii bezpieczeństwa ruchu (…)” – tłumaczy Miętek.

– W dniu, w którym doszło do katastrofy, w Urzędzie Transportu Kolejowego, odpowiadającym za bezpieczeństwo na kolei, nie ma szefa. Nie ma szefa departamentu bezpieczeństwa. Są sami pełniący obowiązki, bez doświadczenia, nie ma dyrektorów oddziałów – tłumaczy b. minister transportu Jerzy Polaczek. Jak się dowiedzieliśmy od członka Komisji Wypadków Kolejowych, do katastrofy doszło, dlatego, że pociąg relacji Warszawa–Kraków wjechał na tory na systemie zastępczym? Było czerwone światło, ale migało białe, warunkowe. Maszynista nie zdawał sobie sprawy, że jedzie pod prąd.

– Nie wiemy, dlaczego nikt nie powiedział maszyniście, że tor jest zajęty, choć widać to na urządzeniach, dlaczego maszynista nie zapytał przez radio, czy może warunkowo wjechać na tor. Pytań jest wiele, jeszcze za wcześnie na odpowiedzi – mówi Krzysztof Celiński, były prezes spółki PKP PLK. Katarzyna Pawlak

Iluminaci za sterami polskich elektrowozów? Gajowy, który wiele lat temu znał się wprawdzie na kolejkach, ale wąskotorowych, którymi dojeżdżał w serce Bieszczadów, nie bardzo wie, co o poniższej wypowiedzi sądzić, lecz umieszcza ją, jako ciekawą. Wyobraźmy sobie na chwilę, że władza (rząd czy ktoś tam sterujący tymi marionetkami) to gracz. Patrzy na nas, jak gracz właśnie pykający sobie np. w taką kultową “Cywilizację”. Jest problem – to pyk: przesuwa się jednostkę, niszczy, likwiduje miasto. Gracz nie odczuwa oporów moralnych, bo z jego poziomu to gra wirtualna, wirtualne są, zatem ludziki.,Jeżeli w zasadach gry jest taka, że aby wprowadzić zmiany dla populacji ludzików i by nie pojawiły się w miastach bunty (tak jest w cywilizacji) potrzebny jest chaos. Coś, co odwróci uwagę ludzików od kroków gracza, który próbuje z konsoli sterującej zmienić dla nich (programów czy skryptów ludzików) zasady ich działania.” Dlaczego piszę to teraz? Otóż czytając Twoje i innych komentarze widzę, że ludziom zdaje się, że magistralą kolejową steruje jakiś mityczny program i jakieś tam grupy wbudowują back door do niego. Jest to bzdura. Mówię to, jako technik budowy dróg i mostów kolejowych, który spędził trochę czasu na magistralach, choć już wiele lat temu (chyba, że systemy zmieniły się od tego czasu na prymitywniejsze). Co zapamiętałem z praktyk i co mnie w związku z tym zmartwiło w szumie medialnym po wczorajszym zdarzeniu? A to, że niestety możesz mieć absolutną rację, co do dat – numerologii… To, czego mnie uczyli z elementarza kolei to to, iż sytuacja, by dwa składy na magistrali znalazły się na jednym torze jest niemożliwa – nawet, jeśli jadą jeden za drugim. Istnieje system mechanicznych switcherów, które powodują fizyczną niemożliwość takiej sytuacji, nawet jakby w pociągach siedzieli zalani w trupa maszyniści, a dyspozytor zamówił sobie dziwki do rozrywki (wyjątek od tej reguły stanowi sytuacja, że maszyniści obu pociągów jadą parowozami i umówili się, że się zderzą). Pociąg za składem w odległości, co bodaj 800 m miałby semafory na światło czerwone…. Pamiętam, że to już 20 lat temu był elementarz jak w matmie 2+2 w kolejnictwie. Zorganizowanie sytuacji, gdzie dwa składy pędzą naprzeciw siebie po jednym torze na magistrali, wymagało by tam nie wirusa, ale sztabu ludzi, którzy fizycznie poprzecinaliby na magistrali kable zasilające na semaforach – inaczej będzie czerwone co 800m właśnie (piszę to z pamięci bo lata minęły)… Niech ktoś zgodzi jakiegoś znajomego Kierownika Nadzoru Liniowego lub toromistrza – są na każdej stacji – i niech ci powiedzą co by się musiało stać jakie jest prawdopodobieństwo takiej sytuacji, bo mnie tłumaczono, że “zero” – a sam, jako durny gówniarz będąc na praktyce na nastawi, kliknąłem na przekór dyspozytorce, która to tłumaczyła, w pulpit – przypadkiem tak, że przełożyła się zwrotnica na kurs kolizyjny dla przetoków. Światełka na pulpicie zapaliły się jak choinka w święta!!!! Piszczało dosłownie wszystko łącznie z czajnikiem na herbatę a ja dostałem takie zjeby…. A był to tylko układ mechaniczny właśnie – analogowy, więc trudny do zawirusowania – chyba, że sekatorem lub rdzą, (kto się interesuje modelarstwem kolejowym jeszcze z dawnych lat i budował makietę, ten wie, jak to działa w kolejkach analogowych). Czasem na pokazach robi się kolizje składów pod publikę właśnie, ale modelarze muszą się namęczyć, by system do tego dopuścił. Oczywiście może zaistnieć sytuacja, w której dwa pociągi jadące z naprzeciwka po sąsiednich torach się zderzają, jeśli jeden przed drugim wyskoczy z toru…. ale chyba to nie o to tu chodziło. Reasumując, gdybym patrzył z Twojego spiskowego punktu widzenia powiedziałbym tak: masakryczny nakład informacji w mediach, żałoba, winien człowiek – pokażą, który i czego się napił, zmiany w ustawie jakiejś (pewnie i/lub także Internet i GMO tam zauważono). Za pół roku, gdy kogoś one dotkną… gracz chce zmienić zasady gry w populacji ludzików i potrzebuje chaosu by działania przykryć zdarzeniem. Jakbym grał z cywilizację, tak bym to zdefiniował. Trzeba, więc teraz patrzeć w najbliższych dniach (żałoba) na działania w tle, których nie ma na niusach na str.1. Bo jak powiedziona kiedyś pewien mądry człowiek – po owocach ich poznacie (albo jakoś tak) – wybacz błędy, bo zbyt intensywnie do wczesnego rana myślałem o tym, co w szkole mnie uczyli. Szkoda ludzi tylko, (choć dla nich to “ludziki”). Komentarz monitorpolski: Nie widzę innej możliwości, niż przejęcie kontroli nad elektrowozami. Na pewno maszyniści nie “umówili się”, by zderzyć pociągi. Na pewno nie byli pijani, ani ślepi. Jest jeszcze możliwość, że testowany system nie zawiera semaforów i sygnałów ostrzegawczych – jeśli by tak było, to należałoby powiesić za pewną część ciała tych, którzy takie rzeczy wprowadzają. Zobaczymy, czy maszyniści, (z których jeden się podobno ukrywa!) będą mogli wypowiedzieć się przed kamerami na żywo – jeśli nie, to można być pewnym konspiracji. Jeśli takowa zaszła to można się poważnie obawiać o ich życie.

http://monitorpolski.wordpress.com/

05 marca 2012 "Liczy się każda złotówka" - słyszę, co jakiś czas w środkach masowej dezinformacji, gdy wypowiada się jakiś urzędnik, lub dziennikarz - w imieniu urzędnika.. Urzędnik liczący każdą złotówkę.(???). To naprawdę jest niezły dowcip.. Codziennie marnotrawstwo sięga Himalajów- jak to w socjalizmie biurokratycznym, ale dla potrzeb propagandy ”liczona jest każda złotówka”. Jak ONI się nie wstydzą opowiadać takie banialuki? Taka na przykład pani marszałek Sejmu Ewa Kopacz, będąc ministrem zdrowia, rozdała podległym sobie 500 urzędnikom - 5 milionów złotych, jako premie za dobrą pracę.(???) Jak można dobrze pracować w niepotrzebnym w gospodarcze rynkowej urzędzie? Po prostu w Ministerstwie Zdrowia nie można dobrze pracować.. Żeby nie wiem jak się urzędnicy zdrowotni starali.. Zajmują jedynie miejsce w łańcuchu pokarmowym, który zorganizowali na barkach pacjentów. Pacjenci- czy tego chcą, czy nie- muszą ich opłacać, przy zakupie leków razem z listą leków refundowanych. Ciekawe, że żywności refundowanej na razie nie ma.. Ubrań refundowanych- również. A dlaczego alkoholikom państwo nie refunduje zakupu alkoholu? Ale wszystko przed nami - socjalizm ma nieograniczone możliwości ingerencji w nasze życie osobiste i w nasze życie gospodarcze. Pani minister Ewa Kopacz odchodząc z resortu, powiedziała, że”wykonała nawet więcej niż planowała”, ale nie powiedziała, co jeszcze planowała. Bo co jeszcze dobrego dla nas, można zaplanować w niepotrzebnym MinisterstwieZdrowia..W LOGICE Z FAŁSZU ZAWSZE WYNIKA FAŁSZ.Pan były minister zdrowia Bolesław Piecha z Prawa i Sprawiedliwości powiedział:

”Ja jestem za tym, żeby dobrych pracowników wynagradzać. Jednak cały ten festiwal ignorancji, którego jesteśmy świadkami, te niepokoje społeczne wywołane przez tę ustawę nigdy nie powinny być nagrodzone. Tak nie powinno być, że funduje się nam skandaliczna ustawę i jeszcze wypłaca się za nią dodatkowe pieniądze”. Tak powiedział- cytuję za prasą.. Ale do tej pory nie została wyjaśniona sprawa spotkania się pana ministra Bolesława Piechy, gdy był ministrem Leków Refundowanych - co wywęszyli dziennikarze - z jakimś przedstawicielem handlowym, którego firma produkująca leki znajdowała się na liście leków refundowanych przez socjalistyczne państwo refundacyjne. O czym oni tam rozmawiali w tej kawiarni czy restauracji? Czy nie przypadkiem o tej czarodziejskiej liście, która zapewnia sowite zyski firmie, której lek znajduje się na tej liście, pacjentom pozory taniości, a państwu - wydatki. Nad ustawą refundacyjną urzędnicy pracowali cztery lata (!!!). Brali za to pieniądze, a w ostateczności skończyło się wielkim zamieszaniem w aptekach, listę refundowaną przemeblowano- państwo ma zaoszczędzić kilkaset milionów złotych.. Państwo oczywiście ma oszczędzać, bo są to pieniądze tych, którzy w tym państwie mieszkają... Ale jakoś dziwnie oszczędza na lekach, szkołach, budowie dróg, a na biurokracji - nie oszczędza..(????) Biurokracja robi, co chce z naszymi pieniędzmi, marnotrawi i wydaje bez składu i ładu.. Powołuje nowe urzędy, zwiększa swoją liczbę, wydaje więcej i więcej..Ale pojawia się małe światełko w tunelu socjalistycznego eksperymentu. Pan poseł Gowin z Platformy Obywatelskiej, którego- przyznam się Państwu –szanuję, jak żadnego posła Platformy Obywatelskiej, często zastanawiam się, co on robi w tym towarzystwie- będzie próbował otwierać zawody, których zamkniętych jest 360(???). To znaczy, żeby go uprawiać trzeba pokonać wiele przeszkód, naużerać się z urzędami i papierami, upokarzać się przed komisjami, naopłacać się różnym gremiom- jakby człowiek sam na wolnym rynku usług – nie potrafił zadbać o to, żeby był dobrze przygotowany do uprawiania wybranego przez siebie zawodu.. Przecież wolny rynek go zweryfikuje. Jak sobie nie poradzi i klient go nie wybierze- to będzie musiał zmienić zawód! To chyba jasne!I już zaczynają się dyskusje biurokracji, który zawód można otworzyć dla wszystkich, a który nie.. Pan poseł Gowin wybrał około 50 do otwarcia, reszta - pozostanie zatrzaśnięta.. Dlaczego nie od razu 360? Dlaczego jedne mają zostać otwarte, a inne nie.?. Co stoi na przeszkodzie?. Czyżby zbyt silne lobby? Taksówkarza można otworzyć, przewodnika po Krakowie - również. Handlarza nieruchomości- też można.. A czy komornika będzie można? Oczywiście nie miejmy złudzeń: władza jest przy ścianie i kombinuje jakby tu spowodować, żeby bezrobocie trochę spadło.. Oczywiście po otwarciu tych 50 zawodów- spadnie, bo więcej osób będzie mogło wziąć się za robotę.. To jasne. Przy okazji kupi się kilkaset tysięcy młodzieży, która zagłosuje w kolejnych wyborach demokratycznych na Platformę Obywatelską.. Ale trzeba dopuścić do pracy, chociaż trochę młodzieży.. I oczywiście dobrze, ale warunki podatkowe i koszmarny system biurokratyczny się nie zmienia.. Przynajmniej nie ma o tym mowy.. Piekło biurokratyczno- podatkowe pozostaje.. Tylko trochę więcej niewolników wejdzie w system.. I będą nadal pracować na swoich panów..A jak pan postanowi- znowu zawody się zamknie.. Jak tylko państwo uzna, że już dość tej samowoli?. Chodziłoby o to, żeby państwo w ogóle nie miało wpływu na to, w jakiej branży pracuje i wykonuje zawód człowiek? Państwo nie powinno reglamentować pracy, bo nie od tego powinno być.. Powinno stać na straży wolności człowieka, w tym wolności wyboru sobie sposobu zarabiania na życie.. To nie powinna być sprawa państwa.. Państwo powinno stać na straży wolności i sprawiedliwości.. A czy stoi? Oczywiście, że nie.. Ani wolności, ani sprawiedliwości..Na przykład zupełnie niedawno, pani sędzina umorzyła postępowanie dotyczące pana posła Janusza Palikota w sprawie ”nieprawidłowości” w oświadczeniach majątkowych pana Janusza. Oświadczenia majątkowe- wielka rzecz.. Nie jednemu by się nie upiekło.. Ale panu Januszowi się upiekło. Dlaczego mu się upiekło? Bo musiało mu się upiec, tak jak w sprawie finansowania jego kampanii przez studentów, emerytów i martwe dusze.. Wpłacali panu Januszowi studenci i emeryci po 20 000 złotych, żeby pan Janusz mógł sobie zrobić kampanię i wejść do Sejmu Rzeczpospolitej III. Sąd, czy może prokuratura, już nie pamiętam - całą sprawę umorzył i nie znaleziono znamion przestępstwa.. Jak nie szukano - to oczywiście nie znaleziono? W każdym razie w sprawie ”nieprawidłowości” pana Janusza Palikota w sprawach dotyczących ukrywania dochodów, pani sędzia stwierdziła, cytuję za prasą: ”WYNIKAŁY ONE Z FILOZOFICZNEGO WYKSZTAŁCENIA I STOSUNKU DO WARTOŚCI MATERIALNYCH”(????!!!!!) Czy ”niezawisłe” sądy- w poszukiwaniu sprawiedliwości- nie kierują się już literą prawa? To, po co te sterty papierów niezbędne w sądach, żeby znaleźć sprawiedliwość? Może pora tworzyć trybunały, które większością głosów będą orzekały o winie.. Bez żadnych dowód i dokumentów.. Bo, po co dokumenty, jak jest winny.. Skąd wiadomo, czy jest winnym, czy nie? Jak jest filozofem i Januszem Palikotem- to jest oczywiście niewinny?. Gdyby był Januszem Korwin-Mikke filozofem - to zupełnie inna sprawa. Ten na pewno jest winny.. To zresztą widać z prawicowej twarzy.. Zresztą pan Janusz Korwin-Mikke nie jest członkiem żadnej międzynarodowej organizacji - nawet Komisji Trójstronnej. A w socjalistycznej Polsce „ liczy się każda złotówka”. Nawet ta – wydana w „niezawisłym” sądzie.. „Liczy się każda złotówka”… Koń by się uśmiał, gdyby potrafił się śmiać! WJR

Złośliwości niczemu dobremu nie służą. Po wyroku na nieskazitelnego płk. Bieszyńskiego Po 10 latach, kiedy nikt nie pamięta, o co chodzi, sąd wydał wyrok w jednej z najgłośniejszych afer politycznych początku XXI wieku. Uznani za winnych i skazani zostali były szef UOP Zbigniew Siemiątkowski i jego egzekutor płk Ryszard Bieszyński, który rozpoczynał karierę w SB na początku lat 80. To z nim przegrałem głośny swego czasu proces o naruszenie jego dobrego imienia. Dziś widać, jak nieskazitelny to funkcjonariusz. Tym razem już nie ja go oceniałem, lecz sąd. Jednym z koronnych argumentów Bieszyńskiego w moim procesie, uznanym za prawdziwy przez sąd, który mnie skazał, był zarzut, że od dawna zionę do niego niechęcią. Na nic się zdały moje opinie, że gdyby nie sprawa prezesa Orlenu, zatrzymanego bezprawnie, nie przyszłoby by mi do głowy interesować się jakąś anonimową osobą płk. Bieszyńskiego. Dowodem na moje uprzedzenie do niego miało być to, że uporczywie opisywałem jego przestępczą rolę w zatrzymaniu Andrzeja Modrzejewskiego. Dziś sąd potwierdził trafność mojej oceny. Rzetelność wymaga, żebym dodał, iż główny zarzut Bieszyńskiego w procesie przeciwko mnie dotyczył mojej oceny innego przejawu jego aktywności. Nie mniej jednak, sąd odrzucał tezy mojego obrońcy, że Bieszyński prowadzi grę w imieniu innych ludzi służb, działających ręka w rękę z politykami. Sprężyną afery, za którą dziś został skazany, był fakt, że będący w 2002 roku przy władzy postkomuniści, nie chcieli dopuścić do transakcji zaplanowanej przez Modrzejewskiego, człowieka AWS. Gdyby handel doszedł do skutku z firmą gotową podpisać kontrakt, SLD byłby nadal odcięty od potencjalnych zastrzyków finansowych, których złotodajnym źródłem był Orlen. Poszło polecenie z najwyższego kierownictwa partii - „zatrzymać, potraktować, jako hochsztaplera, skompromitować go. Przez pierwsze kilka tygodni część mediów kupowała tę wersję, choć od początku śmierdziała. Zdumiewających w tej aferze jest kilka rzeczy. O jednej wspomniałem na początku. Polski wymiar sprawiedliwości pokazuje swą zdegenerowaną twarz. Kara po 10 latach, kiedy po kilku miesiącach wszystko było jasne, a winni byli wyłożeni na talerzu. Dziś bezradny sąd, przypominający dziecko we mgle, pośrednio tłumaczy się z nadzwyczaj łagodnego wyroku tym, że upływ czasu „odcisnął swe piętno na możliwości ustalenia stanu faktycznego”. To, czemu zwlekano z procesem tyle lat? Tu hipotez może być kilka. Wśród nich wpływy i naciski polityczne, gra służb, nieudolność organów ścigania i sądu, itp. Bo wyrok jest rzeczywiście śmieszny. Za złamanie kariery świetnemu menadżerowi, za upowszechnianie bezprawia, jako skutecznego środka uzyskiwania korzyści politycznych, oskarżeni dostali po kilka miesięcy więzienia w zawieszeniu. Nie trzeba nikogo przekonywać do prawdziwości stwierdzenia: wielką politykę robią wielkie pieniądze. A przecież w intrydze SLD chodziło wyłącznie o finanse. Praktycznie karygodny czyn uszedł im płazem. Jedną z kuriozalnych rzeczy, stało się to, że proces i uzasadnienie wyroku zostało utajnione. Nieźle to kontrastuje z tym, że z zatrzymania Modrzejewskiego była niemal bezpośrednia relacja telewizyjna w „Wiadomościach”. Cała Polska mogła zobaczyć jak wygląda groźny przestępca. Jak sprawnie działają służby specjalne, stojące na straży interesów… no właśnie? Kogo?! Choroba, tekst się wydłuża, a ja mam jeszcze jedną sprawę. Może to jedna z niewielu okazji, aby o niej wspomnieć. W formie czystej informacji, niezabarwionej emocjami. Bo mnie to obchodzi. Otóż, u Pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, od 15 września – to już blisko pół roku - leży wniosek mego adwokata o ułaskawienie mnie od wyroku w procesie, który wytoczył mi płk Bieszyński. Wniosek, najpierw poparli sędziowie z obydwu instancji, które pierwotnie dosoliły mi surowy wyrok. To oczywiście wzbudziło moje radosne zdziwienie. Prawdziwy jednak szok przeżyłem, kiedy dowiedziałem się oficjalnie, że wniosek o ułaskawienie poparł też Prokurator Generalny Andrzej Seremet. Przecierałem oczy ze zdumienia tym bardziej, że wcześniej popełniłem kilka niezłych paszkwili na Seremeta. No, i teraz ten wyrok, jakim został poczęstowany Bieszyński. Jak państwo myślicie, mam szanse u prezydenta? Szczerze? Nie mam. Napisałem pod jego adresem za dużo złośliwości.

Dziennik Jerzego Jachowicza

Prof. Nowak: Rosja musi poczekać na zmiany - Wystąpienia opozycji na razie nie przyniosą rezultatów. Putin i tak wygra wybory, ale wyczuwa się zmęczenie Rosjan jego osobą – przekonuje w rozmowie z Aleksandrem Kłosem prof. Andrzej Nowak. Kolejne wielkie protesty antyputinowskiej opozycji raczej nie wpłyną na wynik wyborów prezydenckich w Rosji 4 marca. Co z tego, że przeciwnikom Władymira Putina udało się otoczyć Kreml żywym łańcuchem, skoro najnowsze badania niezależnego Centrum Jurija Lewady wskazują, że może on liczyć na 63-66 proc głosów. Czyli w Rosji już wszystko pozamiatane? Nieporządki w Rosji i to poważne, dopiero się zaczynają. Świadczy o tym skala działań opozycji i manifestacje organizowane od kilku miesięcy w setkach rosyjskich miast. Bierze w nich udział setki tysięcy osób. A to, w kraju rządzonym w taki, a nie inny sposób zasługuje i na uwagę i na szacunek. I na niepokój władz rosyjskich.

Ale czego mają się bać rosyjskie władze skoro Putin najprawdopodobniej dostanie jeszcze lepszy wynik niż jego Jedna Rosja podczas niedawnych wyborów parlamentarnych? Na nic się zdały protesty, aktywacja wielu środowisk, walka z reżimem w Internecie, przyłapywanie władz na jawnych kłamstwach i fałszerstwach. W innym sondażu przeprowadzonym przez Centrum Lewady wynika, że 70 procent Rosjan uważa, że przedstawiciele władzy działają na szkodę państwa, zmniejsza się też procent obywateli wierzących w uczciwość urzędników. Więcej, niż co drugi respondent uważa, że wśród elit władzy panuje większa korupcja niż dekadę temu. I co? I nic? Wydaje mi się, że mimo wszystko nie należy przesądzać z oceną skali tych protestów. One są bardzo poważne, ale nie ośmieliłbym się stwierdzić, że większość społeczeństwa odrzuca władzę Putina. Dane, które pan przywołał, pochodzące z najbardziej wiarygodnego centrum badania opinii publicznej w Rosji, pokazują, że on wygra te wybory w demokratycznym głosowaniu, pomimo wszystkich fałszerstw, które zapewne będą miały przy tej okazji miejsce. O nim wielu przeciętnych Rosjan wciąż myśli, jako o polityku, który zrobił porządek, który kradnie, ale w miarę. W myśl zasady, że dawniej zabierali 95 proc. a on zabiera 90. Nie używam tych komentarzy ironicznie, gdyż sam się z takim sposobem myślenia spotkałem podczas moich wyjazdów do tego kraju. Pamiętam, że wielu Rosjan słysząc informację o majątku Putina reagowało tak: „no dobrze, ale to i tak nie jest tak wiele, jeśli porównamy ze skalą kradzieży w poprzednich latach”. Do tego rodzaju resentymentów Putin nadal może się odwoływać. Poziom niezadowolenia wśród ludzi, którzy gotowi są to okazać i tak należy oceniać, jako bardzo poważny. Natomiast nie ma dla Putina alternatywy politycznej, dlatego, że czuwa nad tym wyjątkowy w skali światowej system. Zadam panu redaktorowi pytanie-zagadkę: ilu było etatowych funkcjonariuszy FSB, kiedy Władymir Putin rozpoczynał swoje urzędowanie, jako prezydent?

Strzelam, jedna dziesiąta tego, co dziś? Nie trafił Pan, jedna szósta, było nieco ponad siedemdziesiąt tysięcy, teraz jest nieco ponad 400 tys. Proszę sobie wyobrazić miasto wielkości Poznania, składające się wyłącznie z etatowych funkcjonariuszy policji politycznej. Wraz z rodzinami, to jest pewnie jakieś dwa miliony osób. Czyli potwornie duża liczba, nawet w kraju liczącym ok. 140 mln mieszkańców. Nie było drugiego państwa o tej skali zdominowania przez służby specjalne. Pamiętajmy, że mówimy tylko o jednej służbie, a przecież w tym państwie są jeszcze inne. Stąd wielka trudność przeciwstawienia się władzy.

To jak można pokonać Putina? Czy trzeba czekać na załamanie gospodarcze w Rosji, by ludzie ostatecznie odwrócili się od kliki dzierżącej przez tyle lat władzę? Czy są jakiekolwiek szanse na to, żeby w tym kraju doszło do czegoś na wzór Pomarańczowej Rewolucji. Czy nikt w środowisku okołoputinowskim nie miałby ochoty wykorzystać protesty do zaatakowania go i zrzucenia z tronu? To, że doszło do tych protestów świadczy o tym, że toczy się najprawdopodobniej jakaś gra wewnątrz służb. Najbardziej na tą tezę wskazuje obecność Michaiła Prochorowa, jako zalegalizowanego kontrkandydata Putina. Jest on jedynką niespodzianką wśród żelaznych, niewybieralnych kontrkandydatów, których zarejestrowała państwowa komisja wyborcza w Rosji. Giennadij Ziuganow, Władymir Żyrinowski, Siergiej Mironow – to są wszystko ludzie z putinowskiego establishmentu.

Jak to się stało, że stał się on jednym z kandydatów, czy władzy nie udało się go „wyeliminować” już na etapie rejestracji do wyborów? Czy nie obawia się, że występując przeciwko władcy Kremla może stracić wszystko? Jego majątek szacuje się na ok. 18 mld dolarów, to i tak niewiele przy ok. 130 mld dolarów Putina. Skoro człowiek na tyle bogaty może przeciwko niemu wystąpić to znaczy, że ktoś mu na to pozwala. Przypomnę w tym kontekście losy innego miliardera, który rzucał wyzwanie Putinowi i na razie szyje spodnie przy granicy z Mongolią w obozie pracy. A Prochorow najwyraźniej nie boi się takiego losu.

Czyli ten „ktoś” daje mu zapewne gwarancje, że nie spotka go podobny los. Musi to być potężny „ktoś”. Oczywiście, jest to jedno z możliwych założeń. Drugim jest to, że on też jest człowiekiem Putina, ale byłaby to bardzo pokrętna logika.

Pewnie tak, ale pamiętajmy, że najlepszymi zmianami są te, które powodują, że nic się nie zmienia. Oczywiście, ale trzeba zauważyć, że to wystąpienie Prochorowa przeciwko Putinowi na pewno pobudziło bardzo dużą liczbę ludzi do wystąpień publicznych po wyborach parlamentarnych. Byłaby to, więc ryzykowna gra. Przyjmuję założenie, że wewnątrz obozu władzy następuje lekkie zmęczenie Putinem i że ktoś lub raczej, jakaś grupa ma ochotę np. uszczknąć trochę tego majątku, który tak skrzętnie udało się zebrać Władymirowi Władymirowiczowi.

Czy z takim knuciem za plecami Putina można łączyć Dmitrija Miedwiediewa. Praktycznie od samego początku świat Zachodu patrzył na niego, jak na „demokratyczną, lepszą twarz Rosji”. Szansę na przeprowadzenie reform, rezygnację z użycia siły i gróźb. Niestety, nic z tych zapowiedzi się nie ziściło. O prezydencie Miedwiedwie można mówić tylko w kategoriach „były”. On już się nie liczy. W Polsce cześć opinii publicznej łudzono założeniem, żebyśmy broń Boże nie upominali się o wyjaśnienie sprawy zachowania władz rosyjskich po katastrofie w Smoleńsku, bo zaszkodzimy demokratycznemu prezydentowi w jego walce z premierem.

Prezydentowi liberałowi… Oczywiście, liberałowi. Chociaż i o Putinie m.in. nasz minister spraw zagranicznych mówił 1 września 2009 roku, że jest wzorowym demokratą, niespotykanym w historii Rosji. Jeśli chodzi o Miedwiedwiewa to bardzo rozbudzono nadzieję, że jest to liberalna alternatywa. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że była to gra. To powiedziawszy muszę dodać, że taka gra, prowadzona na dużą skalę, zawsze niesie za sobą pewne ryzyko. Jednak wokół Miedwiediewa skupiali się inni ludzie niż wokół Putina. Konstytucyjne uprawnienia prezydenta w Rosji są ogromne, w naturalny sposób tworzyła się druga elita, podgrupa w elicie władzy, nieco mniej związana ze służbami.

Po czym pan profesor to wnioskuje? Wiemy, śledząc biografie gubernatorów mianowanych przez Miedwiedwiewa, że to nie zawsze byli ludzie wywodzący się z dawnego KGB czy GRU. Być może część z nich miała ambicje wysunąć Miedwiediewa przeciwko Putinowi, ale widocznie okazało się to niemożliwe do zrealizowania.

 Rozmawiał Aleksander Kłos

W sprawie katastrofy kolejowej trzeba widzieć las, a nie pojedyncze drzewa

1. Już 6 razy w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy dochodziło w naszym kraju do większych lub mniejszych katastrof kolejowych, choć ta ostatnia swoimi rozmiarami, spowodowała, że o stanie polskich kolei zrobiło się znowu głośno. Ta ilość katastrof kolejowych w stosunkowo krótkim czasie nie da się zbyć stwierdzeniem, „że zapewne przyczyną tej katastrofy był błąd ludzki” jak to „zgrabnie” ujął Prezydent Komorowski, podczas krótkiego briefingu na miejscu katastrofy. Trudno w tej chwili przesądzać, co było przyczyną tej katastrofy, ustali to pewnie za jakiś czas komisja badania wypadków kolejowych, ale nie ulega wątpliwości, że stan polskich kolei powinien nas wszystkich niepokoić w najwyższym stopniu.

2. Przy tej okazji znowu usłyszeliśmy o tym, że państwo się sprawdziło, bo sprawnie została przeprowadzona akcja ratunkowa, szybko zajęto się wszystkimi poszkodowanymi, na miejscu katastrofy pojawiło się kilkuset strażaków i policjantów, kilkadziesiąt karetek pogotowia, a nawet dwa śmigłowce pogotowia ratunkowego. Wszystko to mimo nocy i oddalenia miejsca katastrofy o kilkadziesiąt kilometrów od większego miasta powiatowego Zawiercia, na styku aż 3 województw, śląskiego, małopolskiego i świętokrzyskiego. Trzeba oczywiście wyrazić uznanie dla wszystkich ratowników dla ich poświecenia i zaangażowania, profesjonalizmu, także, dlatego, że duża część z nich to byli strażacy - ochotnicy, dla których tego rodzaju akcje ratownicze są działalnością społeczną.

3. Ale ta katastrofa powinna jednak wywołać debatę o tym, co działo się na kolei w ciągu ostatnich kilku lat, zwłaszcza, że nad niektórymi wydarzeniami jak choćby skandal z niemożnością ułożenia rozkładu jazdy pociągów na przełomie 2010 i 2011 roku, rządzący bardzo szybko przechodzili do porządku dziennego. Mimo gigantycznych zapóźnień w odnawianiu infrastruktury kolejowej, po podwyższeniu nakładów na koleje za rządów Prawa i Sprawiedliwości do proporcji 30% koleje - 70% drogi, obecnie te proporcje wynoszą odpowiednio zaledwie 19 % - 81%. Co więcej od ponad roku minister Bieńkowska (tak chwalona za sprawne zarządzanie funduszami unijnymi) toczy bezsensowny spór z Komisją Europejską o przeniesieniu ponad 1,2 mld euro (a więc ponad 5 mld zł) z perspektywy finansowej 2007-2013 z kolei na drogi. Piszę bezsensowny, bo przecież doskonale wiemy, że priorytetem KE w ciągu tego siedmiolecia jest właśnie kolej i dalszy upór może skończyć się dla naszego kraju, po prostu stratą tych ogromnych pieniędzy. Przez blisko już 5 lat rządów Platformy, mimo przypisywania tej formacji fachowości, nie udało się doprowadzić do tego, żeby spółki kolejowe przygotowały dobre kolejowe projekty modernizacyjne, w wystarczającej ilości do pełnego skonsumowania pieniędzy europejskich.

4. A jest, co w tej sprawie robić. I nie chodzi wcale tylko i wyłącznie o modernizację kolejnych linii kolejowych (trochę projektów jednak za unijne pieniądze się jednak realizuje), ale także o poprawę bezpieczeństwa ruchu kolejowego. Jeżeli jest prawdą jak ogłosił wczoraj związek maszynistów, że informował po wielokroć zarówno poprzedniego ministra infrastruktury Grabarczyka jak i obecnego Nowaka o pogarszającym się bezpieczeństwie na kolei i nie było na te wystąpienia żadnej reakcji, to sprawa jest naprawdę poważna. Nie jestem fachowcem od bezpieczeństwa na kolei, ale dziwne jest nawet dla mnie, że w XXI wieku przy rozwiniętych systemach GPS, trudno się zorientować, że dwa pociągi przez kilkanaście minut jadą po tym samym torze naprzeciw siebie i przy obecnym stanie techniki nie jesteśmy temu w stanie zapobiec. To o te i podobne zaniedbania powinni być pytani ministrowie rządu Tuska, a nie o to jak sprawnie została przeprowadzona akcja ratownicza i, że w związku z tym po raz kolejny państwo polskie się sprawdziło.

Zbigniew Kuźmiuk

Irańska Giełda Naftowa - prawdziwy powód ataku na Iran [no, jeden z ważnych powodów... MD]

Gdyby dolar, z jakiegokolwiek powodu, stracił pokrycie w ropie naftowej, amerykańskie imperium przestałoby istnieć.

I. Ekonomia imperiów Państwo narodowe opodatkowuje własnych obywateli; imperium opodatkowuje inne państwa narodowe. Historia imperiów, od hellenistycznego i rzymskiego po osmańsko-tureckie i brytyjskie, poucza nas, że ekonomicznym fundamentem każdego bez wyjątku imperium jest opodatkowanie innych narodów. Zdolność imperium do narzucania podatków zawsze opiera się na lepszej i silniejszej gospodarce, a w konsekwencji – na lepszym i silniejszym wojsku. Część podatków ściąganych od poddanych szła na podnoszenie stopy życiowej obywateli imperium; część zaś służyła dalszemu wzmacnianiu dominacji militarnej niezbędnej do egzekwowania owych podatków. Historycznie rzecz biorąc, kraje podporządkowane składały daniny w rozmaitych formach – zwykle w złocie i srebrze tam, gdzie kruszce te miały walor pieniądza, ale nieraz także w postaci niewolników, żołnierzy, ziemiopłodów, bydła czy innych produktów i surowców naturalnych, w zależności od tego, jakich dóbr gospodarczych imperium żądało a kraj podwładny był w stanie dostarczyć. Dawniej opodatkowanie na rzecz imperium miało zawsze formę bezpośrednią: państwo podporządkowane przekazywało te dobra gospodarcze wprost do imperium. W XX wieku, po raz pierwszy w historii, Ameryce udało się opodatkować świat nie wprost – za pośrednictwem inflacji. Zamiast bezpośrednio domagać się podatku, jak czyniły to wszystkie poprzednie imperia, USA rozprowadziły po świecie, w zamian za towary, własną walutę bez pokrycia – dolary – z zamiarem późniejszego doprowadzenia do ich inflacji i dewaluacji. To z kolei umożliwiało odkupienie każdego następnego dolara za mniejszą ilość dóbr – właśnie owa różnica [między ilością dóbr importowanych a eksportowanych] stanowiła imperialny podatek spływający do Stanów Zjednoczonych. A oto, jak do tego doszło. W początkach XX wieku gospodarka USA uzyskała dominującą pozycję w świecie. Dolar amerykański był wówczas ściśle związany ze złotem, toteż jego wartość ani nie rosła, ani nie malała, lecz była wciąż równa tej samej ilości złota. Wielki Kryzys, z poprzedzającą go inflacją w latach 1921 – 1929 oraz napęczniałymi deficytami budżetowymi w latach następnych, pokaźnie zwiększył ilość waluty w obiegu – dalsze utrzymywanie jej pokrycia w złocie stało się niemożliwe. To skłoniło Roosevelta do zniesienia w 1932 r. sprzężenia między wartością dolara a wartością złota. Aż do tego momentu USA mogły, co prawda dominować w gospodarce światowej, ale, w sensie ekonomicznym, nie były jeszcze imperium. Stała wartość dolara i jego wymienialność na złoto nie pozwalała Amerykanom ekonomicznie wykorzystywać innych krajów. Amerykańskie imperium w sensie ekonomicznym narodziło się w Bretton Woods w 1945 r. Wprawdzie dolar nie był już w pełni wymienialny na złoto, ale ową wymienialność na złoto zagwarantowano rządom innych państw – i tylko im. Tym samym dolar stał się walutą rezerwową całego świata. Było to możliwe, ponieważ w czasie II wojny światowej Stany Zjednoczone zaopatrywały aliantów żądając zapłaty w złocie, dzięki czemu zgromadziły u siebie znaczną część światowych zasobów tego kruszcu. Imperium nie mogłoby zaistnieć, gdyby, zgodnie z postanowieniami z Bretton Woods, podaż dolara pozostała ograniczona i nie przekraczała wartości dostępnego złota. Umożliwiałoby to pełną wymianę dolarów z powrotem na złoto. Jednak polityka „armaty i masła” z lat sześćdziesiątych miała typowy charakter imperialny: podaż dolara zwiększano nieustannie, żeby finansować wojnę w Wietnamie i projekt „wielkiego społeczeństwa” L. B. Johnsona. Większość owych dolarów trafiała za granicę w zamian za towary sprzedawane do USA bez szans na odkupienie ich po tej samej cenie. Wzrost zasobów dolarowych zagranicy wywoływany przez nieustanny deficyt handlowy Stanów Zjednoczonych był równoznaczny z opodatkowaniem – z klasycznym podatkiem inflacyjnym nakładanym przez dany kraj na własnych obywateli, tyle, że tym razem był to podatek inflacyjny nałożony przez USA na resztę świata. Kiedy zagranica zażądała w latach 1970-1971 wymiany posiadanych dolarów na złoto, 15 sierpnia 1971 rząd USA ogłosił niewypłacalność? Wprawdzie opinię publiczną karmiono frazesami o „zerwaniu więzi między dolarem a złotem”, ale w rzeczywistości odmowa spłaty w złocie była aktem bankructwa rządu Stanów Zjednoczonych. W gruncie rzeczy USA ogłosiły się wtedy imperium. Wyciągnęły z reszty świata ogromną ilość dóbr, nie mając zamiaru ani możliwości ich zwrócić, a bezsilny świat musiał się z tym pogodzić – świat został opodatkowany i nic nie mógł na to poradzić. Od tego momentu, aby Stany Zjednoczone mogły utrzymać status imperium i nadal ściągać podatki, reszta świata musiała w dalszym ciągu akceptować – jako zapłatę za dobra ekonomiczne – stale tracące na wartości dolary. Musiała też gromadzić ich coraz więcej. Trzeba było, więc dać światu jakiś powód do gromadzenia dolarów, a powodem tym stała się ropa. Gdy coraz wyraźniej było widać, że rząd USA nie zdoła wykupić swych dolarów płacąc za nie złotem, zawarł on w latach 1972-73 żelazną umowę z Arabią Saudyjską: USA będą wspierać władzę królewskiej rodziny Saudów, a w zamian za to kraj ten będzie sprzedawał ropę wyłącznie za dolary. Śladem Arabii Saudyjskiej miała podążyć reszta państw OPEC. Ponieważ świat musiał kupować ropę od arabskich krajów naftowych, utrzymywał rezerwy dolarowe, aby mieć, czym za nią płacić. Świat potrzebował coraz więcej ropy, a jej ceny szły stale w górę, toteż popyt na dolary mógł tylko wzrastać. Wprawdzie dolarów nie można już było wymienić na złoto, ale za to stały się one wymienialne na ropę naftową. Sens ekonomiczny wspomnianej umowy sprowadzał się do tego, że dolar miał pokrycie w ropie naftowej. Dopóki tak było, świat musiał gromadzić coraz większe sumy dolarów, ponieważ były one niezbędne, aby móc kupić ropę. Tak długo jak dolar był jedynym dopuszczalnym środkiem płatności za ropę, miał on zagwarantowaną dominację w świecie, a amerykańskie imperium mogło dalej ściągać podatki z całego świata. Gdyby dolar, z jakiegokolwiek powodu, stracił pokrycie w ropie naftowej, amerykańskie imperium przestałoby istnieć. Trwanie imperium wymagało, więc, aby ropa była sprzedawana wyłącznie za dolary. Wymagało ponadto, aby rezerwy ropy pozostawały rozproszone pomiędzy osobne, suwerenne państwa nie dość silne politycznie bądź militarnie, żeby móc żądać zapłaty za ropę w jakiejś innej formie. Gdyby ktoś zażądał innej zapłaty, należało go przekonać do zmiany zdania – poprzez naciski polityczne albo środkami militarnymi. Człowiekiem, który faktycznie zażądał za ropę zapłaty w euro był, w 2000 r., Saddam Hussein. W pierwszej chwili jego życzenie zostało wyśmiane, później było lekceważone, ale kiedy stawało się coraz jaśniejsze, że jego zamiary są poważne, zaczęto wywierać na niego polityczną presję, aby zmienił zdanie. Kiedy również inne kraje, takie jak Iran, zażyczyły sobie zapłaty w innych walutach, przede wszystkim w euro i w jenach, dolar znalazł się w realnym niebezpieczeństwie? Taka sytuacja wymagała akcji karnej. W Bushowskiej operacji „Szok i Przerażenie” w Iraku nie chodziło o nuklearny potencjał Saddama, o obronę praw człowieka, o propagowanie demokracji, ani nawet o zagarnięcie pól naftowych; chodziło o obronę dolara, a tym samym – amerykańskiego imperium. Chodziło o pokazanie światu, że każdy, kto zażąda zapłaty za ropę w walucie innej niż dolar USA, będzie przykładnie ukarany. Wielu krytykowało Busha za to, że wszczął wojnę, aby zająć irackie pola naftowe. Krytycy ci jednak nie potrafili wytłumaczyć, dlaczego Bushowi zależało na zajęciu owych złóż – przecież mógł po prostu wydrukować puste dolary i uzyskać za nie tyle ropy, ile tylko mu było potrzeba. Musiał, więc mieć inny powód do inwazji na Irak. Historia uczy, że imperium ma dwa uzasadnione powody do toczenia wojen:

(1) w obronie własnej; albo

(2) aby uzyskać poprzez wojnę jakieś korzyści. W każdym innym wypadku, co po mistrzowsku wykazał Paul Kennedy w „The Rise and Fall of the Great Powers”, wysiłek wojenny wyczerpie jego zasoby ekonomiczne i przyczyni się do jego rozpadu. Mówiąc językiem ekonomicznym, aby imperium wszczęło i prowadziło wojnę, korzyści muszą przewyższać koszty militarne i społeczne. Korzyści z opanowania irackich złóż ropy z trudem usprawiedliwiają długofalowe, rozłożone na wiele lat koszty operacji wojskowej. Bush musiał natomiast uderzyć na Irak, aby bronić swego imperium. Potwierdzają to fakty: w dwa miesiące od momentu inwazji, program „Ropa za żywność” został wstrzymany, irackie konta prowadzone w euro przestawione z powrotem na dolary, a ropa znów była sprzedawana wyłącznie za walutę USA. Przywrócono globalną supremację dolara. Bush triumfalnie zstąpił z myśliwca i obwieścił pomyślne zakończenie misji – udało mu się obronić dolara, a wraz z nim – amerykańskie imperium.

II. Irańska Giełda Naftowa Władze Iranu w końcu opracowały ostateczną broń „jądrową”, która może błyskawicznie unicestwić system finansowy leżący u podstaw amerykańskiego imperium. Tą bronią jest Irańska Giełda Naftowa, której inaugurację planowano na marzec 2006 [otwarcie giełdy opóźniło się, ale ma nastąpić w najbliższym czasie - przyp. red.]. Ma ona być oparta na mechanizmie handlu ropą rozliczanym w euro. W kategoriach ekonomicznych projekt ten stanowi znacznie większą groźbę dla hegemonii dolara niż wcześniejsze posunięcie Saddama. W ramach transakcji giełdowych, bowiem każdy chętny będzie mógł kupić albo sprzedać ropę za euro, bez żadnego pośrednictwa dolara. Możliwe, że w takiej sytuacji prawie wszyscy chętnie przyjmą system rozliczeń w euro. Europejczycy, zamiast kupować i trzymać dolary, aby zabezpieczyć swe płatności za ropę, będą mogli płacić własną walutą. Przejście na rozliczenia w euro w transakcjach naftowych nadałoby euro status światowej waluty rezerwowej – z korzyścią dla Europejczyków, z niekorzyścią dla Amerykanów. Chińczycy i Japończycy będą szczególnie zainteresowani nową giełdą, gdyż umożliwi im drastyczne zmniejszenie swych ogromnych rezerw dolarowych i ich dywersyfikację, co będzie dla nich ochroną przed następstwami deprecjacji dolara. Część posiadanych dolarów będą chcieli nadal zatrzymać; drugiej części być może w ogóle się pozbędą; trzecią część zachowają na pokrycie dolarowych płatności w przyszłości, tym razem już bez odnawiania tych rezerw, a przechodząc stopniowo na rezerwy w euro. Rosjanie mają żywotny interes ekonomiczny w przejściu na euro – większość wymiany handlowej prowadzą właśnie z krajami europejskimi, z krajami – eksporterami ropy naftowej, z Chinami oraz z Japonią. Przejście na rozliczeniach w euro natychmiast uwidoczni się w handlu z pierwszymi dwoma blokami, a z czasem także ułatwi handel z Chinami i Japonią. Ponadto Rosjanie, zdaje się, z niechęcią trzymają dolary, które tracą na wartości, skoro ich nowym objawieniem jest rozliczanie się w złocie. Poza tym, w Rosji odżył nacjonalizm, i jeśli przejście na euro miałoby być dotkliwym ciosem dla Ameryki, z przyjemnością go zadadzą i będą z satysfakcją się przyglądać, jak imperium krwawi. Arabskie kraje eksportujące ropę chętnie będą przyjmować euro, jako środek dywersyfikacji ryzyka wobec piętrzących się gór dewaluujących się dolarów. Te kraje także, podobnie jak Rosja, handlują przede wszystkim z krajami Europy, a zatem będą preferować walutę europejską, zarówno ze względu na jej stabilność, jak i dla ograniczenia ryzyka walutowego, nie mówiąc już o motywie ideologicznym – dżihadzie przeciwko Niewiernemu Wrogowi. Tylko Brytyjczycy znajdą się między młotem a kowadłem. Ze Stanami Zjednoczonymi łączy ich wieczne strategiczne partnerstwo, ale równocześnie naturalnie ciążą ku Europie. Jak dotąd mieli wiele powodów, aby trzymać z tym, który wygrywa. Kiedy jednak zobaczą, że ich blisko stuletni partner upada, czy będą wytrwale trwać u jego boku, czy też go dobiją? Nie należy jednak zapominać, że obecnie dwie wiodące giełdy naftowe to nowojorski NYMEX i londyńska Międzynarodowa Giełda Ropy Naftowej (International Petroleum Exchange – IPE), obie praktycznie w rękach Amerykanów. Bardziej prawdopodobne wydaje się, że Brytyjczycy będą musieli pójść na dno razem z tonącym okrętem, w przeciwnym, bowiem razie strzeliliby sobie w nogi, szkodząc własnym interesom na londyńskiej IPE. Warto zauważyć, że bez względu na retorykę objaśniającą powody utrzymania funta szterlinga, Brytyjczycy nie przeszli na euro najprawdopodobniej właśnie, dlatego, że sprzeciwiali się temu Amerykanie: gdyby tak się stało, londyńska IPE musiałaby się przestawić na euro, tym samym zadając śmiertelną ranę dolarowi i strategicznemu partnerowi Wielkiej Brytanii. W każdym razie bez względu na to, co postanowią Brytyjczycy, jeśli Irańska Giełda Naftowa nabierze tempa, liczące się siły interesu – europejskie, chińskie, japońskie, rosyjskie i arabskie – z zapałem przyjmą w rozliczeniach euro, a wówczas los dolara będzie przypieczętowany. Amerykanie nie mogą do tego dopuścić, i użyją, jeśli zajdzie konieczność, szerokiego wachlarza strategii, aby powstrzymać lub zahamować funkcjonowanie planowanej giełdy:

* Sabotaż giełdy – mógłby polegać na wprowadzeniu wirusa komputerowego, ataku na sieć, system łączności lub serwery, rozmaitych naruszeniach bezpieczeństwa serwerów, albo też na zamachu bombowym na główne i pomocnicze obiekty giełdy w stylu 11 września.

* Zamach stanu – zdecydowanie najlepsza strategia długoterminowa, jaką dysponują Amerykanie.

* Wynegocjowanie takich warunków i ograniczeń prowadzenia giełdy, które będą do przyjęcia dla USA – inne znakomite rozwiązanie dla Amerykanów. Oczywiście, rządowy zamach stanu jest strategią wyraźnie preferowaną, gdyż zagwarantowałby, że giełda wcale nie będzie funkcjonować, a więc niebezpieczeństwo dla amerykańskich interesów będzie zażegnane. Gdyby jednak próby sabotażu czy zamachu stanu się nie powiodły, wówczas negocjacje byłyby z pewnością najlepszą dostępną opcją. * Wspólna rezolucja wojenna ONZ – tę będzie bez wątpienia trudno uzyskać, zważywszy na interesy wszystkich pozostałych państw członkowskich Rady Bezpieczeństwa. Gorączkowa retoryka o tym, jak to Irańczycy opracowują broń jądrową niewątpliwie ma na celu utorowanie drogi do tego typu działań.

* Jednostronne uderzenie nuklearne – to byłby straszliwy wybór strategiczny, z tych samych względów, co strategia następna – jednostronna wojna totalna. Do wykonania tej brudnej roboty Amerykanie prawdopodobnie posłużyliby się Izraelem.

* Jednostronna wojna totalna – to jawnie najgorszy możliwy wybór strategiczny. Po pierwsze, zasoby wojskowe USA zostały już nadwerężone przez dwie poprzednie wojny. Po drugie, Amerykanie jeszcze bardziej zraziliby do siebie inne silne narody. Po trzecie, państwa posiadające największe rezerwy dolarowe mogłyby się zdecydować na cichą zemstę w postaci pozbycia się swoich gór dolarów, tym samym utrudniając Stanom Zjednoczonym dalsze finansowanie ich ambitnych wojowniczych planów. Po czwarte wreszcie, Iran ma strategiczne sojusze z innymi silnymi narodami, co mogłoby doprowadzić do ich zaangażowania się w wojnę; mówi się, że Iran ma takie przymierze z Chinami, Indiami i Rosją, znane pod nazwą Szanghajskiej Grupy Współpracy, a także osobny pakt z Syrią. Bez względu na to, która strategia zostanie wybrana, z czysto ekonomicznego punktu widzenia można stwierdzić, że o ile Irańska Giełda Naftowa nabierze rozpędu, główne potęgi gospodarcze z zapałem zaczną z niej korzystać, a to pociągnie za sobą zgon dolara. Upadanie dolara dramatycznie przyspieszy amerykańską inflację i stworzy presję na dalszy wzrost długoterminowych stóp procentowych w USA. W tym momencie Bank Rezerwy Federalnej znajdzie się między Scyllą a Charybdą – między groźbą deflacji a hiperinflacji – i będzie musiał pospiesznie albo zażyć swoje „klasyczne lekarstwo” deflacyjne, polegające na podniesieniu stóp procentowych, co wywoła poważną depresję gospodarczą, zapaść na rynku nieruchomości oraz załamanie się rynku obligacji, akcji i walorów pochodnych, a w następstwie – totalny krach finansowy, albo, alternatywnie, wybrać wyjście weimarskie, czyli inflacyjne, a więc utrzymać na siłę oprocentowanie obligacji długoterminowych, odpalić „helikoptery” i „zatopić” rynek powodzią dolarów, ratując przed bankructwem liczne fundusze długoterminowe (LTCM) i wywołując hiperinflację. Austriacka teoria pieniądza, kredytu i cykli gospodarczych uczy nas, że pomiędzy ową Scyllą a Charybdą nie ma rozwiązania pośredniego. Prędzej czy później system monetarny musi się przechylić w jedną lub w drugą stronę, co zmusi Rezerwę Federalną do podjęcia decyzji. Głównodowodzący Ben Bernanke (nowy prezes Fed – przyp. red.), renomowany znawca Wielkiego Kryzysu i wprawny pilot śmigłowca „Black Hawk”, bez wątpienia wybierze inflację. „Helikopterowy Ben” nie pamięta wprawdzie America’s Great Depression Rothbarda, ale dobrze zapamiętał lekcje płynące z Wielkiego Kryzysu i zna niszczycielskie działanie deflacji. Maestro nauczył go, że panaceum na każdy problem finansowy jest wywołanie inflacji, choćby się paliło i waliło. Uczył on nawet Japończyków własnych niekonwencjonalnych metod zwalczania deflacyjnej pułapki płynności. Podobnie jak jego mentorowi, marzy mu się przezwyciężenie „zimy Kondratiewa”. Żeby nie dopuścić do deflacji, ucieknie się do drukowania pieniędzy; odwoła wszystkie helikoptery z 800 zamorskich baz wojskowych USA; a jeśli będzie trzeba, nada stałą wartość pieniężną wszystkiemu, co mu się nawinie. Jego ostatecznym dokonaniem będzie hiperinflacyjna destrukcja amerykańskiej waluty, z której popiołów powstanie nowa waluta rezerwowa świata – barbarzyński relikt zwany złotem. Tegoż autora: „China’s Great Depression” „Masters of Austrian Investment Analysis” „Austrian Analysis of U.S. Inflation” „Oil Performance in a Worldwide Depression” Zalecana lektura: William Clark „The Real Reasons for the Upcoming War in Iraq” William Clark „The Real Reasons Why Iran is the Next Target”

O autorze: Krassimir Petrov (Krassimir_Petrov@hotmail.com ) uzyskał doktorat z ekonomii w USA, a obecnie wykłada makroekonomię, finanse międzynarodowe i ekonometrię na Uniwersytecie Amerykańskim w Bułgarii.

dr Krassimir Petrov 2011-11-5 http://www.tmpw.com.pl/iran.php

Dr Krassimir Petrov Tłum. Paweł Listwan

Czy niepełnosprawne dzieci zostały „ukarane” odebraniem dotacji za postawę i działalność ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego?Jesteśmy – Zarząd i członkowie Stowarzyszenia Twórców dla Rzeczypospolitej – poruszeni decyzją Zarządu Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych o nieprzyznaniu, skromnej skądinąd, dotacji dla Fundacji im. Brata Alberta opiekującej się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Wskutek tej niezrozumiałej i niesprawiedliwej decyzji zagrożone jest istnienie aż dwu placówek prowadzonych przez tę Fundację: Środowiskowego Domu Samopomocy w Radwanowicach k. Krakowa – cieszącego się opinią wzorcowego w swoim zakresie – oraz świetlicy terapeutycznej w Chrzanowie. Bardzo prawdopodobna, niestety, perspektywa utraty z dnia na dzień możliwości rehabilitacji i terapii aż 55 dzieci, głęboko nas niepokoi. Ta decyzja pokazuje po raz kolejny jaskrawy rozziew pomiędzy oficjalną ideologią i propagandą  czynników rządzących dziś w Polsce, głoszącą służebny charakter centralnych instytucji państwa wobec spontanicznych inicjatyw społeczeństwa obywatelskiego, a codzienną rzeczywistością państwa zbiurokratyzowanego i ociężałego, w którym centralizacja decyzji, obojętność na konkretne problemy lub nieumiejętność rozeznania realnych potrzeb wspólnot i formalistyczny prymat paragrafów i punktacji nad celowością działania, przekraczają granice absurdu. Zachodzi jednak również wątpliwość, czy w tym wypadku mamy do czynienia wyłącznie z urzędniczą indolencją i formalizmem, czy może jednak w grę nie wchodzą inne  motywacje tego kroku. Istnieją bowiem poważne powody, aby przypuszczać, że niepełnosprawne i nieświadome niczego dzieci zostały w ten sposób „ukarane” za postawę i działalność animatora tych, i wielu innych, chwalebnych dzieł miłosierdzia chrześcijańskiego, ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Musimy, zatem postawić publicznie następujące pytania:

- czy faktycznym powodem nieudzielenia wsparcia Fundacji im. Brata Alberta jest „polityczna niepoprawność” ks. Isakowicza-Zaleskiego, kapłana, patrioty i społecznika, autora książek odważnie dociekających prawdy historycznej i drążących trudne pytania, tak źle, zatem widzianych w kręgach politycznego, intelektualnego, medialnego i – niestety niekiedy także – eklezjalnego establishmentu?

- czy może również takim samym powodem jest „niepoprawność religijna” tego kapłana ormiańskokatolickiego, należącego do wspólnoty od wieków dającej świadectwo, często martyrologiczne, wierności Chrystusowi i Jego Jedynemu Kościołowi Powszechnemu w wielości rytów, obrządków i zwyczajów, co zapewne drażni i irytuje zwolenników coraz bardziej natrętnej dziś i agresywnej wizji „świeckości państwa”? Te pytania musiały zostać postawione w imię obrony, jakości obyczajów polskiego życia publicznego. Oczekujemy na nie jasnej i wiarygodnej odpowiedzi, a przede wszystkim cofnięcia podjętej już fatalnej decyzji.

Zarząd Stowarzyszenia Twórców dla Rzeczypospolitej

Zdzisław Krasnodębski – prezes

Andrzej Zybertowicz – wiceprezes

Robert Kaczmarek

Jarzy Zalewski

Interpelacja w sprawie braku dotacji dla Fundacji im. Brata Alberta ks. Isakowicza-Zaleskiego Interpelacja (nr 2317) do prezesa Rady Ministrów w sprawie skandalicznej decyzji minister Joanny Muchy o przyznaniu premii dla odchodzącego prezesa Narodowego Centrum Sportu i jednoczesnego braku dotacji dla Fundacji im. Brata Alberta

Szanowny Panie Premierze! Minister sportu i turystyki Joanna Mucha, ogłaszając w mediach dymisję prezesa Narodowego Centrum Sportu, poinformowała jednocześnie o wielkości premii, którą prezes otrzyma z racji podpisanego, menedżerskiego kontraktu. Premia ma wynieść 570 tys. zł. Ksiądz Tadeusz Sakowicz-Zaleski od wielu lat prowadzi działalność charytatywną na rzecz dzieci niepełnosprawnych – jest prezesem Fundacji im. Brata Alberta z siedzibą w Radwanowicach. W tekście zamieszczonym w jednym z dzienników, opisującym sytuację, w jakiej obecnie znajduje się jedna z największych organizacji charytatywnych w Polsce opiekujących się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, czytamy między innymi, że: Fundacja otworzyła 28 już placówkę. Tym razem jest to Środowiskowy Dom Samopomocy w Radwanowicach k. Krakowa. Codziennie z kilkunastu okolicznych wiosek dowożone są do niego osoby zarówno niepełnosprawne, jak i cierpiące na najróżniejsze zaburzenia psychiczne. Do tej pory nie były one objęte żadną rehabilitacją. Na dodatek, wiele z nich pochodzi z rodzin bardzo ubogich.

Nowa placówka uruchomiona została w jednym z pięciu segmentów nowoczesnego kompleksu terapeutyczno-rehabilitacyjnego, dopiero, co wzniesionego przez Fundację Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. Nosi on nazwę „Doliny Słońca”. Na jego budowę od dłuższego czasu tysiące osób z całego kraju przekazują odpisy 1 proc. ze swoich podatków. Kompleks ten w połączeniu z kilkoma sąsiednimi obiektami mieszkalnymi i terapeutycznymi Fundacji im. Brata Alberta, wzniesionymi w poprzednich latach, jak i z placówkami edukacyjnymi, prowadzonymi przez zaprzyjaźnione Oświatowe Towarzystwo Integracyjne, stał się unikalnym miasteczkiem dla niepełnosprawnych. Takiego zespołu nie powstydziłby się żaden zachodnioeuropejski kraj. Poza tym jego powstanie jest doskonałym przykładem na to, że współpraca kilku siostrzanych organizacji pozarządowych, wsparta życzliwością władz samorządowych, może zrodzić bardzo dobre owoce, nawet w dobie powszechnego kryzysu gospodarczego. Przykład ten dla władz państwowych III RP mógłby być pewnego rodzaju „wizytówką” polskich osiągnięć, zwłaszcza, że już niedługo z okazji mistrzostw piłkarskich Euro 2012 do Krakowa zjedzie bardzo wielu gości. Nawiasem mówiąc, „Dolina Słońca” już teraz wskazana została przez jedną z ekip piłkarskich, która zamieszka pod Wawelem, jako miejsce warte zwiedzenia przez swoich zawodników i trenerów. Niestety, sprawa ta może zostać całkowicie zaprzepaszczona przez władze Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych w Warszawie, które ogłosiły, że wspomniana świetlica terapeutyczna, choć działa nieprzerwanie od 11 lat, nie otrzyma w tym roku ani jednej złotówki. W biurokratycznej skali ocen zabrakło, bowiem – uwaga (!) – jednego punktu. Podobny los może spotkać także świetlicę terapeutyczną w Chrzanowie, która powstała w obiektach przekazanych przez parafię św. Mikołaja, a wyremontowanych nakładem społecznych sił, również przez Fundację im. Brata Alberta. Łącznie w obu placówkach rehabilitację i terapię może stracić z dnia na dzień aż 55 niepełnosprawnych dzieci. Jest to ogromna tragedia zarówno dla tych dzieci, jak i ich rodziców. Tym bardziej, że w małych miejscowościach nie ma alternatywnych ośrodków. Wysokość premii, jaką Pani Minister przyznała odchodzącemu prezesowi NCS, wystarczyłaby na roczne utrzymanie świetlicy terapeutycznej dla 30 niepełnosprawnych intelektualnie dzieci. Wobec tych drastycznych i przerażających faktów, zestawiających cynizm i rozpasanie ludzkiej bezwzględności i buty z bezmiarem ludzkiej biedy i krzywdy, pragnę zapytać Pana Premiera: W jaki sposób planuje Pan Premie wpłynąć na podległych sobie urzędników, aby skandaliczne decyzje – które podjęli w tych dwóch sprawach – zmienić tak, by służyły dobru wspólnemu? Poseł Szymon Giżyński

Nasz wywiad, Czesław Warsewicz: systematyczna degradacja kolei obserwowana szczególnie w okresie ostatnich kilku lat wPolityce.pl, Stefczyk.Info: Portal Nakolei.pl współorganizuje konferencję "Przyczyny katastrofy w Szczekocinach - ocena ekspertów". (7 marca 2012 r. o godzinie 11:00 w siedzibie Fundacji Republikańskiej, w Warszawie, przy ul. Kopernika 30 lok. 421). To znaczy, że jednak wnioski powinny być szersze i głębsze niż konstatacja, że cóż - tragedie się zdarzają. A tak twierdzi cześć mediów. CZESŁAW WARSEWICZ, wydawca portalu Nakolei.pl, były prezes PKP Intercity: W ostatnim roku doszło do 6 bardzo poważnych wypadków kolejowych (Szczekocin, Korbia, Chybie, Baby, Zwierzyn, Mosty), w których życie straciło 27 osób i jest to największy wskaźnik z całej Europy. Dlatego oprócz tylko nieszczęśliwego zbiegu okoliczności na taki stan rzeczy ma duży wpływ systematyczna degradacja kolei obserwowana szczególnie w okresie ostatnich kilku lat.
Począwszy od obniżenia prestiżu Urzędu Transportu Kolejowego potocznie zwanego UTK oraz nie wyposażeniu jego w odpowiednie narzędzie do pełnienia tej funkcji. Właśnie ten urząd ma zadanie stania na straży bezpieczeństwa kolejowego. Na pewno kolejną przyczyną degradacji kolei jest złe zarządzanie nią bez braku wizji jej funkcjonowania na najbliższe dziesięciolecia oraz nietransparentność organizacyjna. Pewnie każdą z tych przyczyn można byłoby oddzielnie rozwinąć, ale to mogłoby być strasznie długie.

Minister Jerzy Polaczek, m.in. na naszych łamach, ostrzegał już w grudniu 2010 roku, że obecna polityka, w tym kadrowa, w obszarze kolei może doprowadzić do katastrofy. Dlaczego jego głos, jak i związkowców, władze zlekceważyły? Do tego bym dodał jeszcze list prezydenta ZZMK w Polsce Leszka Miętka z 08 lutego bieżącego roku, który z wielką troską w piśmie do ministra Nowaka pochyla się nad problemem obniżającego się bezpieczeństwa na kolei. Dodatkowo w dniu 29 lutego na organizowanej konferencji przez Stowarzyszenie Kibiców i Fundację Republikańską dotyczącą bezpieczeństwa w czasie EURO, nikt z Ministerstwa Transportu nie zechciał się pofatygować, chociaż w tym samym dniu wice minister odpowiedzialny za kolej uczestniczył w komercyjnej imprezie organizowanej przez TOR. To wszystko świadczy tylko o jednym a mianowicie IGNORANCJI WŁADZY, której to nie interesują problemy zwykłych obywateli, ale wyłącznie jej utrzymanie.

Pada dziś czesto argument o konieczności likwidacji rozbicia kolei na tyle spółek. Czy to słuszna teza? Z pewnością Polska należy do krajów o największej liczbie podmiotów działających na kolei. Łącznie jest ich kilkadziesiąt w tym kilkanaście to najważniejsze. Taki podział na pewno jest mniej efektywny aniżeli działalność w układzie rozdrobnionym. Dziś w całym świecie dominującym procesem jest proces konsolidacji i szukanie oszczędności w tzw. efekcie skali. Na polskiej kolei dokładnie jest odwrotnie tak jakby zasady ekonomii ich nie obowiązywały. Niemniej jednak mając na uwadze taką specyfikę pewnie skonsolidowanie tej działalności biorąc pod uwagę jeszcze dokonane zmiany własnościowe byłoby trudne acz nie niemożliwe. Obecnie największym problemem jest jednak brak koordynacji działalności wszystkich tych spółek, dlatego w pierwszej kolejności funkcję takiego silnego koordynatora powinien spełniać UTK wyposażony w odpowiednie narzędzia prawno-organizacyjne. O aktualnej sytuacji na kolei, o tym, kto ostrzegał przed niebezpieczeństwem katastrofy czytaj na portalu Nakolei.pl Rozm. Kruk

Znamy przyczynę zderzenia pociągów Z wstępnych ustaleń wynika, że dyżurny ruchu nie przestawił prawidłowo urządzeń, co spowodowało, że pociąg znalazł się na niewłaściwym torze - poinformowała częstochowska prokuratura okręgowa, która wyjaśnia przyczyny katastrofy kolejowej w Szczekocinach. Prokurator Tomasz Ozimek na konferencji prasowej powiedział, że drugi z zatrzymanych dyżurnych ruchu pozostaje w dyspozycji prokuratury. "Prokurator wobec tej osoby nie wydał postanowienia o przedstawieniu zarzutów" - dodał. Zaznaczył, że w śledztwo zaangażowanych jest obecnie 10 prokuratorów. "Został zabezpieczony obszerny materiał dowodowy zarówno w formie papierowej, jak i elektronicznej. Prokuratorzy dokonują oględzin miejsca zdarzenia, w tym lokomotyw, które brały udział w katastrofie. Uczestniczą w tym biegli z zakresu transportu kolejowego" - zaznaczył. W sobotę wieczorem w pobliżu Szczekocin k. Zawiercia - na zjeździe z Centralnej Magistrali Kolejowej w kierunku Krakowa - zderzyły się czołowo pociągi TLK "Brzechwa" z Przemyśla do Warszawy Wschodniej i Interregio "Jan Matejko" relacji Warszawa Wsch. – Kraków Główny. Pociąg Warszawa-Kraków wjechał na tor, po którym z naprzeciwka poruszał się pociąg Przemyśl-Warszawa. Oba składy miały razem 11 wagonów. Zginęło 16 osób, a 57 zostało rannych. PAP

67. rocznica zamachu na Franza Kutscherę 1 lutego 1944 roku żołnierze harcerskiego oddziału AK wykonali wyrok śmierci na Franza Kutscherę, dowódcę SS i policji. Został zabity w Alejach Ujazdowskich, przed siedzibą komendantury SS. O jego życie i śmierć stoczono krótką, ale ciężką walkę. Generał major Kutschera, zasłużył sobie na miano »kata Warszawy«. Jego dziełem, jako szefa dystryktu warszawski była potworna pacyfikacja stolicy, prowadzona od połowy października 1943 roku. To jego pomysłem były masowe egzekucje publiczne, na jego rozkaz wymordowano jawnie 2000 więźniów i zakładników. Potajemnie urządzał masakry w murach spalonego getta. Generał major Kutschera postawił sobie za cel zatopienie Walczącego Miasta we krwi.

O godzinie 9:09 "Kama" zasygnalizowała wyjście Kutschery z domu w al. Róż 2. Kiedy Kutshera jechał do pracy samochód kierowany przez "Misia" zajechał mu drogę. Do zatrzymanego wozu podbiegli "Lot" i "Kruszynka" i otworzyli ogień do Kutschery. Ten, osunął się ranny na siedzenie. Kutschera ruszał się jeszcze – dobił go "Miś". Zamachowcy po ciężkich walkach zdołali uciec. "Sokół" i "Juno", po odwiezieniu "Lota" i "Cichego", postanowili odprowadzić samochód do garażu - niezgodnie z rozkazem. Natknęli się na blokadę założoną przez niemiecką policję. Stoczyli nierówną walkę zakończoną skokiem do Wisły i śmiercią. W ciągu kolejnych dni: 4 lutego zmarł w Szpitalu Wolskim "Lot", natomiast 6 lutego w Szpitalu Maltańskim zmarł "Cichy". W dzień po zamachu, 2 lutego 1944 r. w Al. Ujazdowskich 21, w pobliżu miejsca akcji Niemcy rozstrzelali 100 zakładników. Była to jedna z ostatnich publicznych egzekucji przed wybuchem powstania.

Zmarł bohater zamachu na Kutscherę Zmarł Michał Issajewicz ps. Miś - jeden z ostatnich żyjących uczestników zamachu na Franza Kutscherę. Miał 91 lat. W pamiętnej akcji Armii Krajowej z 1 lutego 1944 r. Issajewicz był tym, który strzałem z pistoletu dobił znienawidzonego przez Polaków szefa SS. O śmierci Issajewicza poinformowała rodzina zmarłego. Bohater zamachu na Kutscherę zmarł w niedzielę w Warszawie po długiej i ciężkiej chorobie. Był więźniem obozu w Stutthofie, kawalerem Orderu Virtuti Militari, a także wielu innych odznaczeń wojennych i państwowych.

Wyrok na znienawidzonego przez mieszkańców Warszawy szefa SS i policji na okręg warszawski Franza Kutscherę wydał szef Kedywu KG AK płk August Emil Fieldorf "Nil". Przeprowadzenie akcji powierzono zgrupowaniu "Agat" (późniejszy "Parasol"). Franz Kutschera objął funkcję dowódcy SS i policji na okręg warszawski 25 września 1943 roku i od razu zaostrzył represje wobec Polaków. Nastąpiły liczne egzekucje uliczne, którymi Kutschera chciał złamać warszawiaków. Wzrosła także liczba łapanek. Kierownictwo Walki Podziemnej wprowadziło Kutscherę na listę osób do likwidacji. Pierwszą, nieudaną próbę przeprowadzenia akcji podjęto 28 stycznia 1944 r. Oddział "Lota", rozstawiony na stanowiskach w Alejach Ujazdowskich, nie doczekał się jednak przejazdu Kutschery. Następną akcję zaplanowano na 1 lutego 1944 r. rano. Uczestniczyło w niej 12 osób: Bronisław Pietraszewicz "Lot" - dowódca akcji, Stanisław Huskowski "Ali", Zdzisław Poradzki "Kruszynka", Michał Issajewicz "Miś", Marian Senger "Cichy", Henryk Humięcki "Olbrzym", Zbigniew Gęsicki "Juno", Bronisław Hellwig "Bruno", Kazimierz Sott "Sokół", Maria Stypułkowska-Chojecka "Kama", Elżbieta Dziębowska "Dewajtis", Anna Szarzyńska-Rewska "Hanka". Znak do rozpoczęcia akcji, sygnalizujący wyjście Kutschery z domu w Alei Róż, dała Maria Stypułkowska-Chojecka "Kama". Kutschera miał do przejechania zaledwie 140 m - tyle dzieliło jego dom od dowództwa SS. Gdy dojeżdżał do bramy pałacu, drogę zajechał mu samochód kierowany przez "Misia". Kierowca Kutschery zwolnił, chcąc przepuścić intruza. Zwolnił również "Miś" i zatrzymał wóz. W chwili, gdy Niemiec usiłował go wyminąć, ruszył ponownie, blokując auto dowódcy SS. Do zatrzymanego wozu podbiegli "Lot" i "Kruszynka". Z odległości metra otworzyli ogień w kierunku Kutschery i ranili go. Równocześnie na stanowiska wybiegł zespół ubezpieczający, a stojące na ul. Chopina samochody "Sokoła" i "Bruna" cofnęły się do rogu al. Ujazdowskich i al. Róż. Kutscherę dobił "Miś", który wyskoczył z wozu i strzałami z pistoletów wspierał osłonę akcji.

Niemcy otworzyli ogień z siedziby dowództwa SS i wszystkich okolicznych budynków. Ich kule raniły w brzuch "Lota" i "Cichego", a także "Olbrzyma". Niegroźny postrzał w głowę dostał "Miś", który wraz z "Kruszynką" wyciągnął ciało Kutschery z wozu i w pośpiechu szukał przy zabitym dokumentów. Kiedy nic nie znalazł, zabrał jego teczkę. Pod silnym ostrzałem Niemców, uczestnicy akcji wycofali się do samochodów i uciekli wcześniej wyznaczonymi trasami. W wyniku akcji na Kutscherę śmierć poniosło czterech jej uczestników. Gęsicki "Juno" i Sott "Sokół", otoczeni przez Niemców na Moście Kierbedzia, w czasie odprowadzania samochodu do garażu, skoczyli do Wisły, ginąc w jej nurtach. Ciężko ranni Pietraszewicz "Lot" i Senger "Cichy" zmarli kilka dni po zamachu. Straty niemieckie wyniosły 5 zabitych i 9 rannych. Niemcy w odwecie za zabicie Kutschery nałożyli na Warszawę 100 mln zł kontrybucji, a dzień po zamachu, 2 lutego 1944 r. w alejach Ujazdowskich 21, w pobliżu miejsca przeprowadzenia akcji, rozstrzelali 100 zakładników. Była to jedna z ostatnich publicznych egzekucji przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Marek Nowicki

Czeczenia: tam dopiero umieją liczyć głosy! Najbardziej "przekonujące" zwycięstwo w niedzielnych wyborach prezydenckich Władimir Putin odniósł w Czeczenii, gdzie przy frekwencji 99 proc. uzyskał 99,73 proc. głosów. Republika ta, w której reżim Putina wymordował wiele tysięcy ludzi, rządzona jest dziś przez marionetkowe władze, całkowicie podporządkowane Kremlowi. W liczącej prawie 2 mln mieszkańców republice na Północnym Kaukazie czterej konkurenci premiera Rosji zdobyli łącznie... Ok. 300 głosów.

W innych północnokaukaskich republikach Putin miał gorsze wyniki. W Dagestanie poparło go "tylko" 93 proc. wyborców, Inguszetii - 92 proc., a w Osetii Północnej - zaledwie 72 proc.

Wielki triumf premier święcił też w Mordowii (89 proc.), Tatarstanie (83 proc.) i Baszkirii (81 proc.).

W Moskwie Putin otrzymał poparcie 47,22 proc. wyborców, a w rodzinnym Petersburgu - 58,77 proc.

W skali całego kraju szef rządu uzyskał 63,71 proc. Niezalezna

Centralne planowanie mandatów. Rostowski czerpie z tradycji Polski Ludowej Jak wygląda francuska, dojna krowa? Stoi na poboczu autostrady A41, blisko granicy ze Szwajcarią, którą w kierunku Genewy pędzą Helweci, Włosi, Niemcy i oczywiście sami Francuzi. Robi ok. 500 zdjęć dziennie i w 2011 roku przyniosła dochód na poziomie 22 milionów euro! Jak podał tygodnik „Angora” rekordowy zarobek fotoradaru to w dużej mierze zasługa 100% podwyżki kar za przekroczenie prędkości. Kierowcy z ciężką stopą nie mają nad Sekwaną łatwo. Jazda z prędkością o 8 km większą niż dopuszczalna kosztuje 90 euro! W 2010 r. było o połowę taniej. O tym, że pod pretekstem troski o bezpieczeństwo na drogach można świetnie zarabiać świadczy liczba 13 milionów mandatów, które w 2011 r. urzędnicy wystawili w oparciu o zdjęcia z fotoradarów. Co ciekawe aż 93% „piratów drogowych” zostało ukaranych za przekroczenie prędkości o nie więcej niż 20 km/h. Znacie Państwo kierowcę, który nigdy o tyle nie przekroczył dozwolonej – zwykle bezpodstawnie wyśrubowanej – prędkości? Według ubiegłorocznych statystyk tylko 0,5% ukaranych mandatem kierowców pędziło po francuskich szosach z prędkością o 50 km większą niż dopuszczalna. O tym, że na kierowcach można świetnie zarabiać wie każdy minister finansów w Europie. Jednak nasz szef resortu finansów albo jest jasnowidzem albo jest na tyle pewny siebie, aby nie zaprzątać sobie głowy pozorami „karania kierowców wyłącznie z troski o ich bezpieczeństwo”. Jacek Rostowski (PO) zupełnie oficjalnie zapisał po stronie budżetowych wpływów 1,24 miliarda złotych z mandatów! Tym samym – jak zauważył „Dziennik Zachodni” – każdy kierowca został zaocznie wpisany na listę „do odstrzału” w oparciu o jedno z ponad 240 wykroczeń skatalogowanych w taryfikatorze drogowych wykroczeń. Centralnie planowanie mandatów nawet za czasów Polski Ludowej nie było normą i aż do tego roku nie było oficjalne. Trzeba przyznać, że plan Rostowskiego jest ambitny. Według statystyk Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w 2006 roku budżet zasiliło 524,3 mln zł z mandatów. W 2009 było to już 746,4 mln. Aby pod koniec bieżącego roku plan Platformy Obywatelskiej uznać za wykonany, każdy ze statystycznych 10 milionów „aktywnych kierowców” (bez niewyrejestrowanych aut, wraków, korzystających z samochodów sporadycznie) będzie musiał zapłacić średnio 124 złote! Według ustaleń „Dziennika Zachodniego” już od dawna każdy policjant drogówki dostaje, co miesiąc określoną liczbę blankietów z mandatami, z których wystawienia musi się rozliczyć pod koniec każdego miesiąca. Zdaniem Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. A. Smitha planowanie wpływów z mandatów przez ministra oznacza, że „państwu nie zależy na poprawie bezpieczeństwa na drogach, a zwyczajnie traktuje taryfikator, jako środek represji, z którego czerpie wcale niemałe korzyści”. Co więcej obecna władza zabroniła podobnych praktyk gminom („z mandatów zasilały swoje budżety planując wysokość kwot do ściągnięcia od kierowców poprzez rozbudowane struktury straży miejskich”). Według ekonomisty można z tego wyciągnąć tylko jeden wniosek: „Rząd poprzez działania prawne i zmiany w ustawach wcale nie miał na celu zlikwidowanie patologicznego procederu w gminach, ale chciał mówiąc kolokwialnie – wyciąć konkurencję – która podbierała mu, wcale nie małe pieniądze”. Marek Bienkowski

Wakaty za Nowaka Z Jerzym Polaczkiem, byłym ministrem transportu, posłem PiS, rozmawia Anna Ambroziak Gdzie należy szukać źródła katastrofy kolejowej pod Szczekocinami? - Przede wszystkim w niedoinwestowaniu infrastruktury kolejowej. Warto tu zaznaczyć, że z gigantycznej kwoty środków Unii Europejskiej obecny rząd wykorzystał zaledwie minimum. Przez ostatnie cztery i pół roku z 5 mld euro, jakie otrzymaliśmy z UE, na inwestycje kolejowe wykorzystano zaledwie 1 procent! Oprócz tego ponad roku temu rząd przesunął z tej puli środków ponad 1,2 mld euro na inwestycje drogowe. Inwestycje kolejowe nie są przeprowadzane zgodnie z planem. Najgorsze jednak jest to, że realizuje się zaledwie połowę zaplanowanych w tej branży inwestycji. Jeżeli Unia Europejska zacznie rozliczać nas z faktur za niewykonane inwestycje, wtedy do kasy Unii będziemy musieli oddać miliardy złotych. Chcę również zwrócić uwagę na to, że w dniu tej tragicznej katastrofy Urząd Transportu Kolejowego, który jest w Polsce krajowym organem bezpieczeństwa ruchu kolejowego, nie ma właściwie swego szefa. Zamiast niego jest tylko p.o., czyli pełniący obowiązki. Również w tymże urzędzie jest też drugi wakat - na stanowisku dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Kolejowego. Reasumując: pod obecnym ministrem transportu w czterech kluczowych instytucjach i firmach zamiast szefów mamy tylko p.o., czyli pełniących obowiązki. Jest to - jak już wcześniej mówiłem - Urząd Transportu Kolejowego, Urząd Transportu Lotniczego, PKP SA oraz Dyrekcja Generalna Dróg Krajowych i Autostrad.
To jakieś kuriozum. - Oczywiście. To tak jakby nie było szefa policji, a okradziono komendę główną. To jest taka sama sytuacja. Tak, więc zaznaczam jeszcze raz - mamy do czynienia z dwoma źródłami fatalnej sytuacji naszych kolei - ich gigantycznym niedoinwestowaniem i zbyt niskim wykorzystaniem środków UE oraz indolencją rządu w obsadzaniu istotnych z punktu widzenia bezpieczeństwa ruchu na kolei stanowisk.
Na miejsce katastrofy pojechał prezydent, premier, kilku ministrów. Bronisław Komorowski ocenił już nawet, że w 90 procentach przyczyną takich katastrof jest wina albo błąd popełniony przez człowieka.
- Po pierwsze, w ten sposób obecny rząd robi sobie doskonały PR - jak to jest wrażliwy na krzywdę ludzką i szybko spieszy na pomoc pokrzywdzonym. Obserwowaliśmy to już wtedy, gdy Polskę zalewała powódź. Pamiętamy wszyscy, jak wały przeciwpowodziowe "kontrolował" premier Tusk ze swoją asystą. Po drugie, nie wiem doprawdy, jak można już orzekać o winie lub błędzie maszynisty czy dyżurnego ruchu, kogokolwiek, zanim w tej sprawie nie wypowie się prokuratura. Dostrzegałbym tu pewną analogię ocen, jakie padały tuż po katastrofie rządowego Tu-154M. Tam też od razu rzucano hasła o winie załogi. Chciałbym też zwrócić uwagę na to, że ruch kolejowy to dziś zdecydowana przewaga systemu automatycznego. Takimi kiepskimi opiniami kończy się zderzenie polityki PR z polityką konkretów.
Liczba wypadków kolejowych w Polsce rośnie. W ocenie eksperta rynku kolejowego Piotra Kazimierzowskiego, kolej w Polsce jest bezpieczna, ale dlatego że pociągi jeżdżą wolno. Stopień bezpieczeństwa na polskich kolejach jest wprost proporcjonalny do nakładów na infrastrukturę. - Czyli minimalny. Z tym się zgadzam. Ta opinia w szczególności podsumowuje pogorszenie się wskaźników bezpieczeństwa ruchu na kolei, jakie dokonało się w ciągu ostatnich dwóch lat. Dodałbym do tego ten cały bałagan, jaki ma miejsce w związku ze zmianami w rozkładzie jazdy. I tak rozkład jazdy, który został wprowadzony w grudniu ubiegłego roku w tym kształcie, w jakim został wprowadzony, już po dwóch i pół miesiącach się zdezaktualizował. I tak dla blisko trzystu pociągów Intercity uruchamianych każdego dnia korekta planu jazdy objęła aż 190! Chciałbym też przy tym nadmienić, że 8 lutego br. szef Związku Maszynistów Kolejowych w Polsce pan Leszek Miętek alarmował w piśmie do ministra transportu pana Sławomira Nowaka o systematycznych zagrożeniach dla bezpieczeństwa ruchu kolejowego, zwracając uwagę na brak standaryzacji procedur i instrukcji, które powinny obejmować wszystkich przewoźników kolejowych na zliberalizowanym rynku kolejowym. Bez odzewu ze strony pana ministra. Również ja osobiście od dłuższego czasu alarmowałem pana ministra Nowaka o złym stanie polskich kolei, także bez skutku.
W exposé premier zapowiadał czyste i wygodne dworce oraz punktualne pociągi. Skończyło się na deklaracjach - dworce są brudne, a pociągi się spóźniają. W zamian powstała nowa spółka kolejowa - Dworzec Polski SA, wprowadza się też nowy podatek, tzw. opłatę dworcową. - Kolejowa rzeczywistość brutalnie weryfikuje buńczuczne deklaracje rządu PO - PSL. Kolej w ostatnich dwóch latach boryka się z bezprecedensowym spadkiem liczby podróżnych. Jako minister transportu podejmowałem w 2007 r. decyzje o uruchomieniu procesu wejścia na giełdę PKP Intercity, nie później niż do końca 2008 roku. Tymczasem jedną z pierwszych decyzji obecnego rządu było wstrzymanie tego procesu i powolne, acz skuteczne, doprowadzenie PKP Intercity do stanu przedzawałowego. Zamiast sięgnąć do szerszego korzystania z modelu Partnerstwa Publiczno-Prywatnego oraz rozwijać proces kształtowania komercyjnych warunków do inwestowania w dworce we współpracy z samorządami, uderza się dziś w konkurencyjność przewozów kolejowych nowym podatkiem, czyli opłatą dworcową. Dodatkową opłatę wliczoną w koszty przejazdu zapłaci oczywiście klient. Dziękuję za rozmowę.

Dlaczego nie dojechali Największa katastrofa na polskich kolejach w ostatnim dwudziestoleciu? 16 ofiar śmiertelnych, 57 osób rannych – to bilans czołowego zderzenia dwóch pociągów pasażerskich w okolicach Szczekocin. Mariusz Kamieniecki Sobota, godzina 20.57, okolice Szczekocin koło Zawiercia, na zjeździe z Centralnej Magistrali Kolejowej w kierunku Krakowa jednym torem pędzą na siebie dwa pociągi: TLK „Brzechwa” relacji Przemyśl – Warszawa-Wschodnia i Interregio „Jan Matejko” relacji Warszawa-Wschodnia – Kraków Główny. Siła uderzenia miażdży trzy wagony obu składów. Pociągami podróżowało prawie 350 osób. Obok Polaków obywatele Ukrainy, Hiszpanii, Francji i USA. Ponad dwadzieścia godzin po katastrofie prezydent Bronisław Komorowski nie wiedział jeszcze, czy i kiedy ogłosi żałobę narodową. Decyzja zapadła dopiero wczoraj wieczorem. Żałoba potrwa do jutra i będzie obowiązywać w całym kraju. Odcinek magistrali, na którym doszło do zderzenia, był modernizowany w ubiegłym roku. „Jan Matejko”, jak wynika ze wstępnych ustaleń, poruszał się po niewłaściwym torze. Z pozoru miejsce, w którym doszło do tragedii, to prosty odcinek torów. Łącznie oba składy liczyły 11 wagonów, w każdym z nich znajdowało się ok. 30-40 osób. Jak podkreślają pasażerowie, z których część spała, praktycznie nie czuli hamowania. W pewnym momencie nastąpił wstrząs i niesamowity huk, a potem zgasło światło. Ludzie zaczęli się modlić. Ci, którzy doszli do siebie i nie odnieśli żadnych lub większych obrażeń, nawzajem sobie pomagali, wybijali szyby i wyciągali jedni drugich na zewnątrz. W ciągu kilku minut na miejscu pojawiły się pierwsze zastępy ochotniczej i państwowej straży pożarnej, karetki pogotowia i policja. Akcję ratowniczą podjęło 450 strażaków, 150 policjantów, na miejscu było 35 karetek pogotowia ratunkowego. Ratowników wspomagały śmigłowce Lotniczego Pogotowia Ratunkowego z Warszawy i Wrocławia. Jak poinformował Tomasz Ozimek z Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, ciała ofiar przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Katowicach, gdzie dzisiaj zostaną przeprowadzone sekcje zwłok. Do wczorajszego popołudnia zidentyfikowano dziewięć ciał, w tym obywatela Stanów Zjednoczonych. Oprócz 16 ofiar śmiertelnych rannych zostało 57 osób,  z czego trzy są w ciężkim stanie, dlatego była konieczność wprowadzenia ich w stan śpiączki farmakologicznej. Rannych umieszczono w 15 szpitalach na terenie trzech województw: śląskiego, małopolskiego i świętokrzyskiego. Część z nich ma urazy wielonarządowe w obrębie jamy brzusznej i klatki piersiowej. Są także pacjenci z urazami kręgosłupa, miednicy i głowy. Obrażenia prawie 30 osób lekarze scharakteryzowali, jako poważne, kilka z nich przeszło operacje. Większość osób, które trafiły do szpitali, a są przytomne, przeżyło szok. Jak powiedziała „Naszemu Dziennikowi” Małgorzata Woźniak, rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, wszystkie służby, które znalazły się na miejscu, udzielały pomocy poszkodowanym. – Naszym zdaniem, zdaniem ministra spraw wewnętrznych, akcja ratownicza przebiegała bez zastrzeżeń. Zależało nam, żeby jak najszybciej osoby poszkodowane znalazły się w szpitalach. Najwięcej rannych przebywa w szpitalach w Sosnowcu, Zawierciu i Włoszczowie – wyjaśnia Małgorzata Woźniak. Uważa, że służby dobrze wykonały swoje zadanie. – Szybko zostały podstawione autokary, a osoby ranne szybko znalazły się w szpitalach – dodaje rzecznik. Jednymi z pierwszych, którzy usłyszeli huk zderzenia pociągów i znaleźli się na miejscu katastrofy, byli okoliczni mieszkańcy. I to oni spontanicznie udzielali pomocy zwłaszcza tym, którzy nie odnieśli obrażeń. – Gorąca herbata czy koce dla zziębniętych pasażerów to wszystko, co mogliśmy zrobić w tej sytuacji – mówi jedna z okolicznych mieszkanek. W nocy na miejsce katastrofy przyjechali premier Donald Tusk, minister zdrowia Bartosz Arłukowicz, szef resortu spraw wewnętrznych Jacek Cichocki i minister transportu Sławomir Nowak. Rannych w szpitalu w Sosnowcu odwiedził wczoraj prezydent Bronisław Komorowski, który pojawił się też na miejscu tragedii. Odpowiadając na pytania dziennikarzy, nie czekając na ocenę Państwowej Komisji Badania Wypadków Kolejowych, porównał wypadek do katastrof lotniczych, gdzie często przyczyną jest błąd człowieka. Na razie nie wiadomo, czy był to błąd człowieka, czy może zawiodła technika. O nieferowanie wyroków w zakresie przyczyn czy winnych katastrofy pod Szczekocinami zaapelował Związek Zawodowy Dyżurnych Ruchu PKP.

„Jeżeli faktycznie przyczyną katastrofy okaże się tzw. czynnik ludzki, to należy przede wszystkim uczciwie i rzetelnie ocenić, co było powodem błędu człowieka” – czytamy w komunikacie Związku Zawodowego Dyżurnych Ruchu PKP. Okoliczności tragedii ustala Państwowa Komisja Badania Wypadków Kolejowych. – Postępowanie trwa i za wcześnie mówić o przyczynach katastrofy. Do siedmiu dni ma zostać powołany zespół powypadkowy – zapewnia Tadeusz Ryś, przewodniczący Komisji Badania Wypadków Kolejowych. Komisja ma rok na wyjaśnienie okoliczności tragedii pod Szczekocinami i przedstawienie raportu. Przy oględzinach miejsca tragedii, zabezpieczaniu śladów i dokumentacji przejazdu pociągów oraz zbieraniu dowodów cały czas pracowali też prokuratorzy z Prokuratury Okręgowej w Częstochowie. Ich zadaniem będzie znalezienie przyczyny wypadku, rozpoznanie, czy zawiniła aparatura, czy może był to błąd człowieka. Dyżurni ruchu obsługujący rozjazdy na feralnej trasie zostali poddani badaniom na zawartość alkoholu, jak pokazują wyniki, byli oni trzeźwi. Dopiero wczoraj przed południem na miejsce katastrofy dotarł pociąg techniczny z kolejowej służby ratowniczej i rozpoczęła się akcja rozszczepiania wagonów. Premier Donald Tusk podczas wizyty na miejscu tragedii zapowiedział pomoc rodzinom ofiar. Stwierdził, że w tej sprawie zostaną podjęte decyzje, jakie konkretnie – na razie nie wiadomo. Sporo zamieszania wywołał bałagan informacyjny dotyczący dwóch maszynistów, którzy według prokuratury mieli przeżyć katastrofę. Tomasz Ozimek z Prokuratury Okręgowej w Częstochowie poinformował, że maszyniści żyją. Jeden z nich miał być ranny i przebywać w szpitalu, zaś drugi miał doznać większych obrażeń. To dawało szansę na przesłuchanie i poznanie ewentualnych okoliczności katastrofy. Jednak po godzinie informację tę zdementowano. Również liczba maszynistów – po dwóch z każdego składu, którą początkowo podawano, okazała się niezgodna z faktami. Informację tę musiał sprostować sam minister Sławomir Nowak, który podczas konferencji prasowej przyznał, że lokomotywa PKP Intercity była obsadzona przez dwóch maszynistów, a maszyna Interregio przez jednego. Jak powiedział, dotychczas udało się potwierdzić tożsamość maszynisty Interregio oraz jednego z maszynistów PKP Intercity. Na miejscu katastrofy wieczorem trwały poszukiwania jeszcze jednej osoby, najprawdopodobniej drugiego maszynisty pociągu PKP Intercity. Akcja ratownicza i przeszukiwanie miejsca wypadku powinno zakończyć się dziś około południa. Ruch kolejowy na trasie zostanie przywrócony najwcześniej jutro bądź dopiero w środę po uprzątnięciu śladów katastrofy. Trzy tygodnie temu, 8 lutego, szef Związku Maszynistów Kolejowych Leszek Miętek alarmował w piśmie do ministra transportu o systematycznych zagrożeniach dla bezpieczeństwa ruchu kolejowego, zwracając uwagę na brak standaryzacji procedur i instrukcji, które powinny obejmować wszystkich przewoźników kolejowych na zliberalizowanym rynku kolejowym. Szef resortu Sławomir Nowak nie odpowiedział.

Mariusz Kamieniecki

Tajemniczy bank Goldman Sachs” Spośród banków inwestycyjnych najinteligentniejszym, dysponującym najlepszą siecią powiązań, najpotężniejszym i pozbawionym jakichkolwiek skrupułów jest bank Goldman Sachs, założony w XIX wieku przez dwóch emigrantów z Dolnej Frankonii, o nazwiskach, które do dziś tworzą nazwę firmy. Zaproszono mnie kiedyś do odwiedzenia głównej siedziby Goldman Sachs w Nowym Jorku. Byłem pod wielkim wrażeniem wiedzy i umiejętności pracowników tego bankowego koncernu i od tamtej pory wiem, że nie rynek akcji, lecz rynek walutowy i kapitałowy jest najważniejszy. Na rynku papierów wartościowych, będących zawsze specjalnością banku Goldman Sachs, decyduje się los narodów, a także walut takich jak euro. Tylko naiwni mogą się dziwić, że Goldman Sachs był przy przyjmowaniu przez Grecję euro, dzięki czemu greckie finanse wyglądały na papierze piękniej niż w rzeczywistości, i że był w grze również wtedy, kiedy finansowane przez zagranicę party w Atenach dobiegło końca a dla Hellenów nastał dzień sądu. Bez złamania prawa, oszustwa i zwodzenia wprowadzenie euro, jako waluty księgowej w 1999 i jako gotówki w 2002 roku nie byłoby możliwe. Przypomnijmy sobie: zgodnie z traktatem z Maastricht uczestnikami unii walutowej mógł być tylko ten, kto spełniał ściśle ustalone warunki, tak zwane kryteria konwergencji. Dwa z nich miały szczególnie duże znaczenie. Po pierwsze deficyt budżetowy nie mógł wynosić więcej niż trzy procent produktu krajowego brutto. Po drugie, całkowite zadłużenie państwa nie mogło być wyższe niż 60% PKB. Te kryteria obowiązują do dziś. Wielokrotnie łamał je europejski prymus – Niemcy. W przypadku Niemiec można było w 1999 roku jeszcze przymknąć oko. Wprawdzie niemieckie zadłużenie w przededniu wprowadzenia unii walutowej lekko przekroczyło górną granicę 60%, ale nietrudno było sobie wyobrazić, że w krótkim czasie spadnie poniżej dozwolonej granicy. Dzisiaj nie ma, co tym marzyć. Ale w Grecji nigdy nie istniała szansa na uzdrowienie finansów publicznych. Już wówczas zadłużenie przekroczyło 100 % PKB. Nawet przy najlepszej woli tego typu nadmiernego zadłużenia nie można było pogodzić z traktatem z Maastricht. Cóż, więc innego pozostawało greckim politykom jak sfałszowanie bilansów i wywoływanie naokoło wrażenia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku? Okazali się przy tym prawdziwymi mistrzami kreatywnej księgowości; także inni – na przykład Włosi i Francuzi – posługiwali się różnymi sztuczkami, aby ich zadłużenie wyglądało na niższe niż w rzeczywistości. Chodziło głównie o to, aby nieufną i sceptyczną wobec euro niemiecką opinię publiczną wprowadzić w błąd i uspokoić. Jak ujawnił „New York Times” z 14 lutego 2010 roku, to gigant z Wall Street, bank Goldman Sachs, pomógł Atenom w wywołaniu optycznego złudzenia, że wielomiliardowych długów nie ma. W 2001 roku, kiedy w Grecji wprowadzono euro w formie bezgotówkowej, Goldman Sachs udzielił rządowi w Atenach kredytu, zakamuflowanego, jako transakcja walutowa, dzięki czemu nie było konieczności wykazywania go w księgach, jako kredytu, a zatem nie podwyższył on oficjalnie podawanego zadłużenia. Grecja na wiele lat z góry przepisywała na bank Goldman Sachs wpływy z loterii i opłat lotniskowych, aby bez problemów i szybko uzyskać dostęp do świeżej gotówki – naturalnie kosztem przyszłych dochodów budżetu państwa. W całej Europie, donosił „New York Times”, zawierano tego rodzaju deale. Banki dawały gotówkę do ręki, rządy brały pieniądze pod zastaw przyszłych dochodów, podejmując tym samym zobowiązania, które nie pojawiały się w bilansach i można je by ukryć przed opinią publiczną. Również JP Morgan Chase, inny wielki amerykański bank inwestycyjny brał udział w tym procederze. Nie było jednak tak, że to Wall Street stworzyła europejskie problemy z zadłużeniem, ona jedynie pomogła przez dłuższy czas je maskować. Rzecz prosta, doskonale na tym zarabiając. Według “New York Times” za same greckie transakcje z 2001 roku Goldman Sachs zainkasował w prowizjach równe 300 milionów dolarów. “New York Times” pisał:

Euro narodziło się w grzechu pierworodnym: kraje takie jak Włochy i Grecja przystąpiły do unii walutowej z deficytami wyższymi niż zezwalał traktat. Zamiast podnieść podatki lub zredukować wydatki, rządy te przy pomocy instrumentów pochodnych sztucznie zmniejszyły deficyty. Dokładnie ten sam trik próbował zrobić minister finansów Eichel, który w przypadku Grecji niczego podobnego nie zauważył. Z pomocą amerykańskiego banku Morgan Stanley i niemieckiego Deutsche Bank sprzedał inwestorom wierzytelności rządu federalnego wobec firmy, będącej sukcesorem poczty niemieckiej (Deutsche Bundespost) – ta tak zwana sekurytyzacja przyniosła osiem miliardów. Tym razem jednak Eurostat (Urząd Statystyczny Unii Europejskiej) był czujny i nie zezwolił na uznanie transakcji za zredukowanie zadłużenia państwa. Wyrafinowana przebiegłość finansowych inżynierów jest zaiste godna najwyższego podziwu. W 2005 roku Goldman Sachs doszedł do wniosku, iż należy pozbyć się greckich „swapów”, i sprzedał je Narodowemu Bankowi Grecji, największej instytucji finansowej kraju. Jak by tego mało, w 2008 roku Goldman Sachs pomógł temuż bankowi, przesunąć “swapy” do specjalnie dla tego celu stworzonej spółki (Special Purpose Vehicle) o nazwie “Titlos”, przy czym bank mógł, stanowiące jego podstawę obligacje jeszcze użyć, jako depozyt w Europejskim Banku Centralnym, aby zaopatrzyć się w świeżutkie pieniądze. Jeśli ktoś uważa takie metody za skandaliczne, powinien wziąć pod uwagę, że wszystko było mniej lub bardziej legalne, a ponadto było tylko skutkiem systemu papierowego pieniądza bez pokrycia. Surowsze regulacje rynku kapitałowego także niewiele by dały. W czołowych bankach inwestycyjnych siedzą ludzie lepsi od urzędników Europejskiego Banku Centralnego i europejskich władz finansowych – oni zawsze wyprzedzają ich o krok. Banki inwestycyjne potrafią nawet zarobić podwójnie na jednym interesie: na samej transakcji i na operacji przeciwnej, kiedy się z niej wycofują. Na początku listopada 2009 roku, kiedy nad Grecję nadciągała już finansowa burza, do Aten przybył zespół wysłany przez Goldman Sachs i przywiózł ze sobą nową ideę. Przedstawił propozycję, jak można by w odległą przyszłość odsunąć długi służby zdrowia. Tym razem Grecy odmówili. Właśnie wybrali nowy rząd. Mieli już dość lekarstw, które nie uzdrawiały, lecz jedynie pozorowały leczenie symptomów. Tamtego listopada panowie z Wall Street zrozumieli, że Grecy już nie chcą lub nie mogą, że gra skończona a kryzys nieuchronnie nadchodzi. Dysponując poufną wiedzą o stosunkach greckich nabytą w ciągu wielu lat, obrócili swoją strategię o 180 stopni, tym razem przeciwko Grecji. Według “Neue Zürcher Zeitung” z 11 lutego 2010 banki JP Morgan i Goldman Sachs były podejrzewane o to, że kupując greckie ubezpieczenia na wypadek niespłacenia kredytu (CDS), wywindowali je na rekordowo wysoki poziom. Rozsiewając niepewność i strach przed bankructwem państwa greckiego podbiły w ciągu trzech dni kursy CDS-ów z 328 na 420 punktów bazowych. 100 punktów bazowych to jeden procent. Czy zatem banki i fundusze hedgingowe są wcieleniem zła? Czy należy je upaństwowić, jak tego żąda w Niemczech Partia Lewicy? Nie, na pewno nie. Pełnią one rolę hien systemu i o tyle spełniają niejednokrotnie pożyteczną funkcję. Nie one są przyczyną problemów, one tylko je uwidoczniają. Dbają o to, żeby godzina prawdy wybiła wcześniej niż wybija zazwyczaj. Zarabiają pieniądze handlując twardymi faktami, a czasami pomagając je zasłonić. Najpierw posunęli Grekom kilka sztuczek, a potem zostawili ich na pastwę losu. Finansowi kuglarze okazali się wielce użyteczni dla rządów w latach 90 zeszłego wieku, kiedy na dużą skalę zaangażowali się w zakup obligacji emitowanych przez państwa południowej Europy, co spowodowało wzrost ich kursów i obniżkę ich oprocentowania, wytwarzając pozorną konwergencję pomiędzy Niemcami z silną walutą a państwami o słabej walucie. Dopiero ta konwergencja, czyli wyrównanie oprocentowania obligacji umożliwiła wprowadzenie euro i ustanowienie unii walutowej. Było to dokładnie to, czego chcieli i potrzebowali projektanci wspólnej waluty. Nie ma najmniejszej przesady w stwierdzeniu, że bez pomocy wielkich banków i funduszy hedgingowych euro by nie powstało i nic też go nie uratuje, jeśli pewnego dnia ostatecznie skierują kciuki w dół. Zimą 2009/2010 roku jedynie poigrały sobie z bankructwem państwa. Od tamtej chwili – i to jest coś nowego – uwzględniają w swoich kalkulacjach możliwość lub prawdopodobieństwo, że państwa mogą zbankrutować. I nie chodzi tylko o Grecję. Rok 2008 był rokiem kryzysu banków, w 2010 na scenę weszła nowa sztuka: kryzys zadłużenia państwa, akt 1.

Fragment książki: Bruno Bandulet, Ostatnie lata euro, przeł. Tomasz Gabiś

Nasz Wywiad. Prof. Zybertowicz: PO sprawuje władzę dla władzy, kosztem pozbawiania nas podmiotowości politycznej wPolityce.pl: Mija 10. rocznica wpisania Platformy Obywatelskiej do rejestru partii politycznych. Jak Pan ocenia dotychczasową działalność PO? Prof. Andrzej Zybertowicz: Istotę tego, czym faktycznie jest Platforma Obywatelska oddawały wielkie plakaty wyborcze z kampanii samorządowej z 2010 roku. U góry po prawej stronie - młodo wyglądający Donald Tusk. Po lewej - zdjęcie jakiejś konstrukcji. Na dole dwa zdania. Pierwsze: „Nie róbmy polityki”. I drugie, w zależności od wersji plakatu: „Budujmy mosty”, „Budujmy szkoły”, „Budujmy boiska”. Było też logo PO. Ten plakat zawierał przynajmniej trzy manipulacje, z których musiał zdawać sobie sprawę Donald Tusk oraz co bardziej inteligentni politycy Platformy.

Jakie to manipulacje? Dwa umieszczone na plakacie zdania się za sobą kłócą. Aby można było ze środków publicznych coś budować, politycy muszą podejmować decyzje polityczne - np. o sposobie rozdziału tych środków. Ile na sport, ile na kolejnictwo, ile na policję. Bez politycznych uzgodnień nie można tu nic zrobić. Po drugie, hasło „Nie róbmy polityki” głosił Donald Tusk, polityk zawodowy od początku transformacji ustrojowej. Premier to osoba, której wyborcy-podatnicy płacą pensję za to, by dobrze – czyli w interesie publicznym – wykonywał zawód polityka. Gdyby Donald Tusk mówił owe słowa poważnie, następnego dnia powinien podać się do dymisji z urzędu premiera i złożyć mandat poselski. Po trzecie, „Nie róbmy polityki”, to w istocie wezwanie: „Nie bądźmy obywatelami”. Platforma w nazwie ma obywatelskość, powstawała ponad 10 lat temu właśnie pod hasłami nadania obywatelskości nowego, rzeczywistego oblicza. Jednak nie spełniła tej obietnicy. Przy władzy utrzymuje się m.in. dlatego, że podtrzymuje i wzmacnia odrazę wielu Polaków do polityki. Utrzymuje swoją władzę, cynicznie grając na zadawnionej niechęci Polaków do polityki i władzy państwowej. Ten plakat, zawierający trzy bezczelne kłamstwa, które jednak okazały się propagandowo skuteczne, oddaje ważny wymiar tego, czym jest Platforma Obywatelska. Sprawuje ona władzę dla władzy, kosztem pozbawiania Polaków podmiotowości politycznej, kosztem osłabiania naszych obywatelskich odruchów.

Skoro jednak PO utrzymuje się przy władzy, to znaczy, że realizuje interesy jakichś wpływowych grup. Co to za grupy? Platforma w niewielkiej mierze realizuje interesy tych, których namawia, by nie interesowali się polityką. Dba o interesy tych, którzy wiedzą, na czym polega władza i którzy są w politykę zaangażowani. Z jednej strony są to interesy oligarchii finansowo-biznesowej w Polsce. Z drugiej strony interesy podmiotów zagranicznych takich jak duże międzynarodowe korporacje oraz Rosji i Niemiec. Te podmioty mają dobrze zdefiniowane interesy polegające na tym, by nasz kraj nie był, ani za słaby, ani za silny. Polskie państwo ma być na tyle sprawne, żeby gwarantować stabilność w tej części Europy, w tym stabilność warunków dla inwestowania, ale zarazem na tyle słabe, by nie być samodzielnym podmiotem w grze międzynarodowej. PO realizuje również pewne interesy tych części klasy średniej, które dobrze odnajdują się w państwie półprawa, państwie pozornej praworządności. Ta grupa wrosła w rozliczne nieformalne sieci klientelistycznego rozdziału korzyści i obawia się, że wprowadzenie jasnych reguł prawa byłoby dla niej kłopotliwe, utrudniłoby robienie interesów i interesików. Wreszcie, PO popierają także te środowiska, którym odpowiada ona ze względów kulturowo-światopoglądowych – cześć elit słabo zakorzenionych w polskości i otwartych na kosmopolityczne ścieżki kariery oraz te grupy społeczne, które udało się nastraszyć wizją silnego państwa PiS, które rzekomo chciało rozliczać i dyscyplinować nie tylko agentów i przestępców, ale każdego, kto się pod rękę nawinie. Saż

Bp Bernard Fellay dla nczas.com: Niektóre polecenia papieża są sabotowane przez watykańską administrację Z Jego Ekscelencją biskupem BERNARDEM FELLAYEM, Przełożonym Generalnym Bractwa Kapłańskiego Piusa X, rozmawia Henryk Piec.

NCZAS: Bractwo znajduje się w Kościele katolickim czy poza nim? JE: Oczywiście, że jesteśmy w Kościele! Zdecydowanie w Nim! Każdy, kto twierdzi inaczej, mija się z prawą. Podkreślam z całą stanowczością, że jesteśmy dziećmi jednej matki – Kościoła katolickiego, na czele, którego stoi papież. Zadaję to pytanie nie bez przyczyny. Wielu katolików uważa Bractwo za schizmatyckie, a więc będące poza Kościołem. Rozumiemy, że jest duże zamieszanie, co powoduje zrozumiały zamęt w umysłach katolików. Bractwo powstało w Kościele katolickim z inicjatywy abp. Marcelego Lefebvre’a. Nie ma żadnej deklaracji Watykanu – co chcę z całą stanowczością podkreślić – że Bractwo jest schizmatyckie. Takiego dokumentu ani takiej deklaracji po prostu nie ma!

W 2008 roku abp Tadeusz Gocłowski, ówczesny metropolita gdański, w komunikacie do wiernych napisał m.in.: „odrzucili nauczanie Soboru i zerwali łączność z Kościołem. Nie uznają władzy papieża jako zastępcy Chrystusa na ziemi i następcy św. Piotra (…). Bractwo ma charakter schizmatycki, czyli burzący jedność Kościoła (…). Działalność Bractwa pozostaje poza Kościołem i nie wolno pod sankcją karną uczestniczyć w liturgii sprawowanej przez to Bractwo”. Powiem krótko, powodowany braterskim szacunkiem dla miejscowego biskupa, że nie miał prawa użyć takich słów…

Ale użył. Przyjmuję te słowa z należną pokorą i przyznaję, że nie rozumiem takiego postępowania. Bractwo nie pierwszy raz, i nie tylko w Polsce, zostało brutalnie zaatakowane przez… katolika. I to katolika piastującego ważną funkcję w strukturze Kościoła. Nic na to nie poradzę, że niektórzy hierarchowie z taką łatwością potrafią rozmawiać czy, jak kto woli, prowadzić dialog z innowiercami, a z braćmi w wierze – nie! Boleję nad tym, modlę się i proszę Boga o łaskę zrozumienia…

Dla siebie? Również.

Jeden z polskich księży powiedział, że gdyby – paradoksalnie – nie komunizm, to polski katolicyzm wyglądałby tak samo jak w zachodniej Europie: puste kościoły, brak powołań, wielka ucieczka wiernych.

Kiedy człowiek znajduje się w czasie wielkiej próby, to zwraca się ku Bogu. Nic, więc dziwnego, że Kościół polski, będąc prześladowany, trzymał się razem. I trzeba uczciwie przyznać, że generalnie wyszedł z tych zmagań obronną ręką. Na zachodzie nie było takich prześladowań jak tutaj. Ludzie żyli i nadal żyją we względnym dobrobycie i co tu ukrywać: w swej masie są gnuśni i leniwi. Kościół przestał być im potrzebny. Kościół, który wymaga od człowieka wyrzeczenia, poświęcenia i ofiary, stał się uciążliwym wyrzutem sumienia. Tymczasem zachodnie społeczeństwa chcą żyć łatwo, miło i przyjemnie. Oczywiście tezy, iż komunizm uratował polski kościół – cytowanej wprost – nie da się w żaden sposób obronić. Komuniści robili wiele, by polski kościół zniszczyć, ale dzięki Bogu to im się nie udało.

Co nie udało się komunistom we wschodniej Europie, ucieleśniło się na Zachodzie. Większość kościołów stoi tam pustych, wiernych jak na lekarstwo, a średnia ich wieku jest porażająco wysoka. Tak. Niestety, ma pan rację. Kościół na zachodzie nie „eksploduje”, widzimy raczej skutki „implozji” – potwornej wewnętrznej siły, która rozerwała łączność wiernych z Kościołem. Znam przypadki, gdzie na jednego kapłana przypada 20, 30, a nawet 40 parafii, gdzie proboszcz ma 90 lat, a wikary 60! Pouczający, a zarazem przerażający jest przykład francuskich szarytek, niezwykle zasłużonego i doświadczonego zakonu żeńskiego. Otóż tam posługuje obecnie więcej zakonnic mających powyżej 100 lat aniżeli zakonnic mających poniżej 70. Tak dramatyczna sytuacja Kościoła nie tylko powinna dać nam do myślenia, ale zmusza nas do głębszej refleksji nad przyczynami i skutkami tego stanu rzeczy.

Czy polski Kościół skazany jest na wariant zachodni, a więc powolne obumieranie. Jeżeli polscy katolicy nic nie będą robili, to tak.

Święty Jan Bosko mówił: „Potęga ludzi złych żywi się tchórzostwem dobrych”. Tak. Tylko, że tutaj nawet nie chodzi o żadne tchórzostwo. Wystarczy, że katolicy nic nie będą robili. Nasi przeciwnicy w tym czasie kopią pod fundamentami, wysadzają jeden bastion po drugim. Tymczasem straż śpi…

Detrich von Hildebrand w „Spustoszonej winnicy” napisał: „Jedną z najbardziej przerażających chorób, które dzisiaj szerzą się w Kościele, jest letarg strażników wiary”. Czy tu należy szukać przyczyny tego stanu rzeczy? Tak, ale nie jest to jedyna ani najważniejsza przyczyna. Światła tego świata działają kojąco i usypiająco. Niestety, zbyt wielu kapłanów poddaje się tej pokusie, by błyszczeć i przeglądać się oczach kamer, lub zwyczajnie traktuje kapłaństwo, jako jeden z zawodów. Tymczasem kapłaństwo nie jest żadnym zawodem – to powołanie od Boga, by służyć ludziom, a więc wymaga od nas bezgranicznego poświęcenia i pokory.

W czasie jednego z wykładów Jego Ekscelencja powiedział, że dzisiejszy Kościół znajduje się na okręcie, który toczy walkę z przeciwnikami. Tymczasem wróg zastosował nową taktykę walki – już nie strzela z armat, ale wypompowuje wodę. Gdy kil dotknie dna, okręt padnie. Na czym polega owa nowa strategia przeciwników Kościoła? Kiedyś atakowano osobę Jezusa Chrystusa, podważając fakt, iż był on synem samego Boga. Agresję kierowano również w stronę jego Matki… Dzisiaj uderzenie idzie w każdym kierunku, wielopłaszczyznowo – już nawet krzyża nie można nosić w widocznym miejscu; publiczna deklaracja, że jest się wiernym nauce Kościoła, może zamknąć przed takim śmiałkiem dostęp do niektórych ważnych stanowisk, jak miało to miejsce w przypadku Rocco Buttiglione; w Niemczech i Hiszpanii rodzice są zmuszani, by posyłać swoje dzieci na lekcje, których oni z powodów religijnych sobie nie życzą. Religia i Kościół są ośmieszane i wyszydzane na każdym kroku. I te rzeczy dzieją się w krajach, które były budowane na fundamencie chrześcijaństwa. W imię demokracji i źle rozumianej tolerancji katolicy są spychani na boczny tor. Wmawia się nam, że wiara jest naszą prywatną sprawą i że nie powinniśmy na zewnątrz ujawniać naszego przywiązania do krzyża. Jeżeli się na to zgodzimy, nasz okręt położy się na burtę i nie będziemy już w stanie dalej płynąć. Bractwo przed tym ostrzega.

Jak będzie wyglądał Kościół katolicki w 2050 roku? To jest zbyt odległa perspektywa. Faktem jest, że idą ciężkie czasy. Jestem jednak optymistą, bo wierzę, iż nad Kościołem katolickim czuwa sam Bóg.

Kto rządzi w Watykanie? Powszechnie utarł się pogląd, że papież.

A nie? Watykan jest strukturą hierarchiczną, ze wszystkimi wynikającymi z tego konsekwencjami. Niektóre polecenia papieża są sabotowane przez watykańską administrację.

Jego Ekscelencja stawia tezę, że oficerowie podważają rozkazy marszałka. Nie stawiam tezy. Ja to wiem! Proszę jednak o zrozumienie, proszę nie kontynuować tego wątku. Rozmawiamy z Watykanem, znajdujemy się w niezwykle delikatnej sytuacji.

Jaki jest stosunek Bractwa do papieża? Papież cieszy się naszym szacunkiem i miłością. Otaczamy papieża murem naszej modlitwy.

Czy papież jest samotny? Benedykt XVI nie ma zbyt wielu przyjaciół. Jednak papież nigdy nie jest samotny, posiada asystę Ducha Świętego. Papież obdarzony jest wielką mocą – znacznie większą, aniżeli potrafimy to sobie wyobrazić. Dlatego prędzej czy później jego wola, pomimo wielu wewnętrznych oporów Watykanie, staje się obowiązującym prawem w Kościele.

Papież jest nieomylny? W Kościele występują dwa pierwiastki: ludzki i nadprzyrodzony. Człowiek otrzymał od Boga wolną wolę – robi, co chce. Przecież nie możemy powiedzieć, że wszyscy ludzie Kocioła robili i robią to, co Bogu jest miłe. Papież jest tylko człowiekiem. Jest wielkim człowiekiem, ale tylko człowiekiem, więc może się mylić.

Jaki kompromis w dialogu z Watykanem zadowoli Bractwo Piusa X? Żaden. Możemy latami klęczeć, ale nie wyrzekniemy się naszej wiary. Najważniejsze jest, aby odwieczne Magisterium Kościoła zostało zachowane w pełnej rozciągłości, a motto wyryte na kamieniu grobowca abp. Marcelego Lefebvre’a: „Przekazałem to, co otrzymałem” stało się drogowskazem i wykładnią dla katolików całego świata.

Ostatnio media doniosły, że punktem spornym jest preambuła, a właściwie jeden z jej zapisów. Czy chodzi o ten fragment, który mówi, że Sobór Watykański II jest elementem tradycji, a Bractwo z tym się nie zgadza? Kościół katolicki z natury rzeczy musi być oparty na tradycji. Faktem jest, że pewne zapisy musimy wyjaśnić i dookreślić. Chodzi o to, by każda ze stron mówiła „TAK-TAK, NIE-NIE” – po to, by później nie dochodziło do jakiś błędnych interpretacji.

Diabeł tkwi w szczegółach? [śmiech] Można i tak to ująć.

Co się stanie, jeżeli nie dojdzie po porozumienia pomiędzy Bractwem Piusa X a Watykanem? Bractwo nie przerwie rozmów i jestem głęboko przekonany, że Watykan również.

Czyli obie strony skazane są na sukces. Tak, to zajmie nam trochę czasu, ale musimy dojść do porozumienia. Jestem optymistą, choć czasy dla Kościoła są trudne. Wierzę, że ów nadprzyrodzony pierwiastek Kościoła odegra tutaj decydującą rolę. Dziękuję za rozmowę.

Cejrowski do buddystów: czcicie demony TVN wyemitowała program Wojciecha Cejrowskiego o buddyzmie. Mówi w nim, że "buddyzm to religia bez boga, za to z demonami", nazywanie go religią "okultystyczną", a turystów klękających przed pomnikami "głupimi ludźmi", oburzyły polskich buddystów. Oto odpowiedź Cejrowskiego na jego profilu na facebooku. Szanowni Państwo, Do realizacji tego odcinka byłem przygotowany w sposób wyjątkowo staranny - spodziewając się takich protestów, jak Wasz. Scenariusz napisali mi dwaj eksperci (obaj Tajlandczycy, obaj praktykujący wyznawcy buddyzmu): profesor uniwersytetu buddyjskiego w Tajlandii, który wykłada teologię buddyjską dla obcokrajowców oraz mnich buddyjski obecnie w świątyni, a wcześniej po studiach teologicznych z tytułem magistra. Żadne stwierdzenie wypowiedziane przeze mnie do kamery (poza "głupie ludzie") nie pochodziło z mojej wyobraźni - całą wiedzę przekazaną w tym odcinku, uzgodniłem wcześniej z ekspertami. Nie jestem głupi - nie pakowałbym się w kłopoty. Od początku było jasne, że ten temat wywoła kontrowersje.
Mam kilkugodzinne nagranie wywiadu z ekspertami, w którym oni sami informują mnie, że w buddyzmie nie ma boga, że w buddyzmie czci się i oswaja demony, stosuje techniki okultystyczne, a chińskie wróżby wykłada w świątyni po to, by przyciągnąć prosty ludek.
Usłyszeli Państwo to wszystko z moich ust, jako cytaty. Szokujące cytaty? Ja sam byłem zdziwiony, choć przecież pojechałem tam przygotowany i wiedziałem już na przykład, że Dalajlama, co dzień modli się do lucyfera - pana ciemności - o to, by ocalił wyznawców buddyzmu, a w zamian za to pochłonął innych, niewiernych, czyli nas.
Jedyna kwestia, która pochodziła bezpośrednio ode mnie, to słowa "głupie ludzie". Zostały wypowiedziane o katolikach (polska wycieczka za moimi plecami), a nie o buddystach. O katolikach, którym nie wolno (tak naucza Kościół) uczestniczyć w obcych obrzędach. Skomentowałem głupie zachowanie moich braci w wierze - mam do tego prawo, a nawet mam taki obowiązek, jako współwyznawca. Głupie ludzie skoro najpierw idą na pielgrzymkę do Częstochowy, a teraz dookoła stupy. Głupi, bo nie wiedzą, co czynią, a zanim coś zrobią powinni poznać istotę obrzędu - do kogo się modlą i o co.
KU ROZWADZE:
1. Jestem rzymskim katolikiem. Gdy ktoś dokonuje wyboru jednej religii z wielu dostępnych, to takim aktem wyboru wyróżnia tę religię ponad inne - uznaje tę wybraną za lepszą od innych. Gdyby tak nie było, to zmieniłby wyznanie na inne, zgoda? Logika.
2. Nie zgadzam się z tezą, że religie są sobie równe. Nie są.
Najprawdopodobniej każdy z Państwa ma pewien osobisty ranking i pozycjonuje religie, ustawiając na przykład islam, w jego wojowniczym wydaniu, jako religię mniej cywilizowaną od religii chrześcijańskich, które są pokojowe i nie każą zabijać innowierców. Islam owszem - nakazuje zabijać niewiernych, czyli nas.
3. Jako rzymski katolik uważam, że moja religia jest jedyną drogą do zbawienia - wszystkie inne drogi są fałszywe? Tak uważam i w to wierzę. Nigdy tego nie ukrywałem, a nawet dość głośno o tym trąbię, więc nie przyjmę teraz usprawiedliwień, że ktoś nie wiedział, gdy włączał telewizor.
4. Mój program jest programem autorskim - w tytule napisano jak wół "Wojciech Cejrowski boso", a nie po prostu "Boso" - a to oznacza, że mamy do czynienia z dziełem subiektywnym. W tym przypadku autor jest katolikiem i uważa, że nie ma zbawienia poza Chrystusem, religie nie są sobie równe, czyli nie są różnymi ścieżkami dojścia w to samo miejsce. Jeśli ktoś taki zrobił film o buddyzmie, to naiwnością byłoby oczekiwać, że film będzie obojętny ideologicznie. Ba, on, dlatego jest ciekawy, że osobisty, a nie zimno-sprawozdawczy. To tyle ku rozwadze, nie chcę zanudzać. Moim zdaniem warto mieć swoje poglądy, warto je publicznie wyrażać, nawet, jeśli nie są politycznie poprawne.
PS. Aktywną osobą w tej dyskusji protestacyjnej jest Pan Chopin Radosław Siuda - buddysta. Był już buddystą, gdy wydałem mu książkę w prowadzonej przeze mnie serii podróżniczej Biblioteka Poznaj Świat. Bardzo dobra książka "Prowadził nas los". Sprzedaje się doskonale, a my od kilku lat wypłacamy kolejne honoraria autorskie.

Skarbówka wiedziała o używaniu brudnej soli od 9 lat! Wprowadzanie na rynek brudnej soli jako spożywczej wykrył już w 2003 r. wywiad skarbowy. Ale prokuratura umorzyła śledztwo. Dlaczego? Bo podejrzewane spółki zniszczyły dokumentację - informuje "Gazeta Wyborcza".

- Jak bezkarni musieli czuć się ci ludzie, wiedząc, że było w tej sprawie śledztwo, robili to przez następne lata - mówi urzędnik Ministerstwa Finansów, ujawniając nam ustalenia wywiadu skarbowego w sprawie handlu brudną solą. Pierwsze informacje o tej sprawie skarbówka dostała w maju 2002 r. Był to niepodpisany donos, że szkodliwa dla zdrowia tzw. sól wypadowa produkowana w Zakładach Azotowych "Anwil" we Włocławku jest kupowana przez kilka polskich spółek (podano listę), a następnie sprzedawana do zakładów mięsnych i mleczarskich, jako sól spożywcza. Sól wypadowa to odpad poprodukcyjny. Używana jest do posypywania dróg i w przemyśle garbarskim. Jest niejadalna ze względu na szkodliwe dla zdrowia składniki. Zysk oszustów polega na różnicy w cenie: sól wypadowa w zależności od okresu kosztowała od 115 do 215 zł za tonę. Jako sól spożywcza mogła zaś być sprzedawana za 240-380 zł za tonę? Przeróbka polegała na podsuszeniu i przesypaniu soli chemicznej do worków z napisami "sól warzona" lub "jadalna". Ten proceder pokazała ostatnio telewizja TVN w programie "Uwaga". Jej reporterzy tygodniami śledzili ciężarówki z tonami chemicznej soli jadące z Włocławka do położonych na uboczu miejsc. Stamtąd sól, jako jadalna jechała do zakładów przemysłu spożywczego i hurtowni. Nie wiadomo, na ile jej nabywcy byli świadomi, że nie kupują soli organicznej. W sprawie trwają zatrzymania - dotąd zarzuty "wprowadzenia do obrotu środka spożywczego szkodliwego dla zdrowia lub życia człowieka" dostało pięć osób. Policja w całym kraju sprawdza teraz odbiorców soli wypadowej. Wśród zatrzymanych jest Adam F., właściciel firmy Amasol (woj. kujawsko-pomorskie). To właśnie przerabianie soli w jego zakładach udokumentował TVN. Gdy reporterzy wjechali na teren firmy, rzucił się na ekipę, bijąc operatora i próbując wyrwać kamerę. Kilkanaście minut później na teren Amasolu weszła policja. Okazuje się, że ten sam mężczyzna i jego spółka występują już w aktach sprawy prowadzonej od 2003 r. przez Urząd Kontroli Skarbowej (UKS) w Bydgoszczy. Figuruje tam, jako pośrednik dostarczający do dwóch bydgoskich firm - Solchem i Chemsol - sól wypadową. Inspektorzy UKS ustalili, że tylko w ciągu dziewięciu miesięcy 2002 r. przeszło pomiędzy nimi 1239 ton soli wypadowej. Według dokumentów UKS Amasol kupował sól we Włocławku (w cenie od 115 do 215 zł za tonę), potem za tę samą cenę odsprzedawał ją Solchemowi i Chemsolowi. Te, jako spożywczą sprzedawały ją m.in. do spółdzielni mleczarskiej w Sępólnie Krajeńskim i do firmy Polser z Siemiatycz. W aktach skarbówki czytamy, że "sól wypadowa (...) przywożona była mokra wywrotkami do oddziału produkcyjnego spółki Solchem (...) tam poddawana była suszeniu i konfekcjonowaniu w worki". Inspektorzy stwierdzili, że w spółdzielni mleczarskiej wykorzystano 12 ton soli do produkcji serów, a w zakładach serowarskich - 286 ton. Innych odbiorców nie podano. Z materiałów wynika też, że końcowi nabywcy (mleczarnia i Polser) "mogli być wprowadzani w błąd", bo sól nazywała się "warzona" i miała cenę soli jadalnej. UKS wykazali, że bydgoskie spółki nie miały na sprzedawany towar certyfikatów. W czerwcu 2005 r. po dwóch latach postępowania UKS skierował sprawę do Prokuratury Rejonowej w Bydgoszczy. Zawiadomienie dotyczyło sprzedaży 298 ton soli wypadowej, jako spożywczej (odbiorców pozostałego ponad tysiąca ton nie udało się ustalić) i wyglądało na nieźle udokumentowane.

Prokuratura Jednak niemal dokładnie rok później bydgoska prokuratura wydała postanowienie o umorzeniu śledztwa "wobec braku danych uzasadniających dostatecznie podejrzenia popełnienia czynu". W uzasadnieniu czytamy, że "z dokumentów i opisu dokumentów nie wynika jednoznacznie, jaką sól sprzedawano". Właściciele firm sprzedających sól zaprzeczyli, by zamieniali chemiczną na spożywczą. Nie mieli też już certyfikatów na tamte dostawy, bo je zniszczyli. Także w firmach kupujących sól nie znaleziono dokumentów zamówień i dostaw, bo "zostały zniszczone z uwagi na upływ terminu przechowywania". "Brak jest możliwości zweryfikowania zeznań świadków"- stwierdza prokuratura i dodaje: "pozostałych wątpliwości dowodowych nie zdołano rozstrzygnąć". W bydgoskiej prokuraturze rejonowej zapytaliśmy, czy nie za łatwo poszło umorzenie śledztwa w sprawie, która dzisiaj nabrała wielkich rozmiarów. - Muszę przekopać się przez akta tej sprawy. Odpowiedź dam w poniedziałek - mówi szef bydgoskiej prokuratury Leon Bojarski. Szef Amasolu, wspomniany Adam F., ma już zarzuty. Sprawdziliśmy, co ze spółkami Solchem i Chemsol: obie wciąż istnieją, choć jedna z nich - jak wynika z wpisu w KRS - raczej tylko na papierze. Osobą, która łączy obie spółki, jest Stanisław Polinowski. Jest głównym właścicielem Solchemu, należy do niego też Chemsol. Firmy mają jeden bydgoski adres. Chemsol nie zatrudnia ani jednej osoby, nie ma też wpisanego żadnego zakresu działalności. W piątek rozmawialiśmy z Polinowskim. - Moja firma handluje między innymi solą, więc nic dziwnego, że byliśmy rutynowo sprawdzani.

"Gazeta": - Ale UKS wystąpił do prokuratury z konkretnymi zarzutami: w 2002 r. pańska firma wprowadziła do obrotu 298 ton soli wypadowej, jako spożywczej. Polinowski: - Prokuratura tego nie potwierdziła. Trzymajmy się faktów. Czasem mają jakieś podejrzenia, ale ja jestem czysty. Prokuratura to potwierdziła. A dlaczego zniszczyliście dokumentację? - pytamy. Polinowski: - Zgodnie z prawem mogliśmy to zrobić po upływie sześciu lat.

"Gazeta": A zniszczyliście ją po trzech latach, najświeższą już po roku. Polinowski powtarza: - Prokuratura niczego nam nie zarzuciła, śledztwo zostało umorzone.

Co Urząd Kontroli Skarbowej sądzi o umorzeniu sprawy? - O naszych ustaleniach powiadomiliśmy instytucje właściwe do ich rozstrzygnięcia. Wywiązaliśmy się z zadań. Co do decyzji prokuratury, jako niezależnego organu Urząd nie może zająć stanowiska - mówi Bartosz Stróżyński, rzecznik bydgoskiego UKS. Jan Piński

Komu potrzebne są pieniądze? Często patrząc na gospodarkę, widzimy rzeczy takie, jakimi są – ale wydaje nam się, że to wóz pcha konia, a nie odwrotnie. Z samego oglądu, bowiem nie wszystko można wywnioskować – jeśli widzimy na filmie konia ciągnącego wóz, to to, że to koń ciągnie, a nie wóz pcha, wiemy nie z tego filmu, tylko z doświadczenia. Marsjanin oglądający ten film by tego nie wiedział! Bo niby skąd? Zastanówmy się na przykład, komu potrzebne są pieniądze… Odpowiedź brzmi: ludziom, którzy nie potrafią przewidzieć przyszłości!

Paradoks polega na tym, że na ogół uważa się, iż pieniądze chomikują ludzie przezorni. Chomikują, chomikują – aż przychodzi jakaś rewolucja lub wojna, jedno jajo kosztować zaczyna tyle, ile dawniej mendel, a po jakimś czasie tyle, ile dawniej kopa jaj – i nagromadzona fortuna rozpływa się… Ludzie przezorni okazują się, więc nieprzezorni… Gdyby właściciel pieniędzy umiał przewidzieć przyszłość, kupiłby naftę, sól, benzynę, generator prądu, zapałki, siekiery, karabin z nabojami – innymi słowy: rzeczy, które są przydatne do czegoś konkretnego, a w razie potrzeby można wymienić je na mendel jaj. Natomiast pieniądze, jako takie nadają się wyłącznie na fidybus do zapalenia papierosa lub zatykanie szpar w oknach, jeśli są to banknoty – albo do gry w cymbergaja lub w gazdę, jeśli jest to bilon! Gdybyśmy z góry wiedzieli, jakie rzeczy będą niedługo cenne, to byśmy je od razu kupili; jeśli trzymamy pieniądze, to, dlatego, że nie wiemy jeszcze, co kupić. Pieniądze to po prostu rezerwa. W zasadzie dowódca powinien uderzać w bitwie wszystkimi siłami. Jednak większość generałów trzyma w rezerwie część żołnierzy, by w razie potrzeby posłać ich na zagrożony odcinek lub na wzmocnienie przełamania. Oczywiście gdyby dowódca wcześniej wiedział, gdzie będą potrzebni… Te banalne rzeczy piszę, dlatego, że niektórzy uważają, iż bogactwo polega na posiadaniu dużej ilości pieniędzy. Nie! Pieniądze trzeba natychmiast zamieniać na rzeczy, które pomagają nam żyć. Czasami, rzecz jasna, nie mamy potrzeby zakupu czegoś konkretnego – a nie wiemy, co ma wkrótce zdrożeć. Kupić byle, co – to ponosić straty na magazynowaniu. Z ciężkim sercem zanosimy naszych cennych żołnierzyków do banku, a od banku wypożycza ich ktoś, kto wie, gdzie użyć żołnierzy. I oczywiście za ich wypożyczenie płaci nam tzw. procent. Jest to, więc – wbrew Koranowi – godziwa zapłata. Lichwa jest wysoce moralna. Potwierdza to Jezus Chrystus w „Przypowieści o talentach” (Mt. XXV, 14-30, Łk XIX 11-26): pan wyjeżdża i trzem sługom powierza po talencie (ok. 30 kg) srebra; jeden zainwestował w gospodarstwo, drugi w handel, a trzeci tak bał się odpowiedzialności, że srebro ukrył, zakopując je w ziemi. Pan po powrocie nagrodził pierwszego i drugiego, a trzeciego nazwał złym sługą, gdyż „Przecz-żeś tedy nie dał srebra mego do lichwiarzy? A ja przyszedłszy, wziąłbym je był z lichwą!?” – i posłał go „tam, gdzie płacz i zgrzytanie zębów”.

Przy okazji: Chrystus zaleca tamże, by dawać więcej tym, co mają dużo, a tym co mają mało, odbierać (to ku uwadze chrześcijańskich socjalistów) – oraz bezlitosne zabijanie wrogów chcących zniszczyć królestwo (ku uwadze tych, którzy kłamią, że chrześcijaństwo jest przeciwko karze śmierci). Ale to już inna historia. Wracamy do rozważań nad gospodarką. Dokładnie to samo, co dotyczy ludzi, dotyczy i rządów – one też nie powinny chomikować pieniędzy. Tyle, że w dzisiejszych czasach akurat to nie jest bolączką. Chomikowanie praktykowały rządy, które gospodarowały tak samo, jak robią to ludzie. Obecne rządy działają tak, jakby były stadem małp. Czyli nie tezauryzują pieniędzy, lecz przeciwnie – wydają na pniu wszystko, co mogą wydać, zapożyczają się, gdzie się da, w tym i u przyszłych pokoleń… Obecnie zaczynają ponownie przebąkiwać, że może by powstrzymać to szaleństwo – a nawet (UWAGA, UWAGA!!) obniżyć podatki. Oto cudowna, ozdrowieńcza rola kryzysu! Teraz jednak wśród polityków zaczynają się rozważania: komu je obniżyć? Liczy się to, by obniżyć podatki grupom liczącym ok. 51% wyborców – bo wtedy partie rządowej koalicji wygrają następne wybory….. O tym, jak obniżać, by przyniosło to efekt gospodarczy, mało kto myśli. Na szczęście jednak jest dokładnie obojętne, gdzie obniży się podatki: jeśli obniżymy od samochodów, to po kupieniu tańszego samochodu zostaną mi wolne pieniądze, których użyję na zakup np. butów. Skorzystają, więc i obuwnicy – choć im wcale podatku nie obniżono! Tymczasem politycy nie chcą po prostu obniżyć podatków – chcą je obniżać tak, by skłaniać ludzi do inwestycyj. Ciekawe, bo w normalnym świecie ludzi nie trzeba do inwestowania zachęcać – sami, z niskiej żądzy zysku, chcą inwestować, inwestować i inwestować… Pod warunkiem, iż nie będą się obawiali, że im rząd na ich inwestycjach położy Widzialne Łapsko Fiskusa. Udzielanie „ulg inwestycyjnych” nie jest oczywiście złe; żadna obniżka podatków nie jest zła. Zło „ulg inwestycyjnych” leży nie w obniżce podatków, tylko w tym, że obniżka ta sterowana jest nie przez Rynek, lecz przez urzędników. Ludzi często przekupnych, często dyletantów – ale nie w tym rzecz! Rzecz w tym, że nawet gdyby chcieli jak najlepiej i byli najuczciwsi, nie wiedzą, co najbardziej ja chciałbym kupić i co najkorzystniej może wyprodukować Mr. Struper-Duper, kapitalista. Nie wiedzą – bo skąd? A decydują – bo muszą… I to jest właśnie tragedia. Oczywiście zło leży nie w tym, że udzielą ulgi w niewłaściwym miejscu. Zło leży w tym, że nigdy nie wiemy, w jakim miejscu jej udzielą! Co powoduje zawirowania w gospodarce, zmusza nas do wydatkowania dodatkowej energii. To tak jakbyśmy zamiast pływać w jeziorze, pływali w zbiorniku, w którym potężne pompy raz zasysają wodę z tej strony, a raz z tamtej. Dlatego wołam wielkim głosem o STABILNOŚĆ! Ale to oznacza, że politycy musieliby powściągnąć swoją radosną twórczość… JKM

A ostrzegałem! Jak tryumfalnie donosi „Gazeta Wyborcza”: „Licealiści coraz częściej rezygnują z religii? Nawet ci, którzy wierzą w Boga” „GW” zapomina tylko dodać, że była przeciwko nauczaniu religii w szkołach. Jak można tu przeczytać:

http://wyborcza.pl/1,75478,11268387,Licealisci_coraz_czesciej_rezygnuja_z_religii__Nawet.html

Przyczyną, dla której młodzież odchodzi od religii – i, niestety, co gorsza: również od wiary w Boga – jest nauczanie religii w szkołach. Gdy była nad tym dyskusja, wrogowie religii, czyli idioci, byli przeciwko wprowadzeniu religii do szkół – a zażarci religianci, też kompletni debile, byli za. Ja ostrzegałem: nauka religii w szkole sprowadza ją do poziomu jednego z przedmiotów, powoduje, że chodzi się na nią niechętnie, i analizuje krytycznie – jak twierdzenia z fizyki. Co gorsza: katecheci, zamiast otwarcie mówić, że jest to WIARA, usiłują dawać jakieś pseudo-maukowe „dowody na istnienie Boga” - a każdy licealista, kształcony na dowodach z dziedziny fizyki czy biologii wie, że te „dowody” to kompletny szajs – z punktu widzenia nauki. Podobnie jak "dowody" na nieistnienie Boga. I WSZYSTKO to potwierdza się w tym artykule! Np.: ks.Arkadiusz Szymczak, salezjanin z Poznania: - Z jednej strony mamy rezygnacje z religii w liceum, a z drugiej na msze w duszpasterstwie akademickim, co niedzielę przychodzi 800 osób -podkreśla. - Ale kryzys powoduje pytania, jeśli młodzież sobie z nimi poradzi, odbije się, tzn. jej wiara będzie pełniejsza. Z tym, że ja to przewidywałem ZANIM wprowadzono religię do szkół. Kościół był przynajmniej motywowany podświadomą (lub świadomą...) nadzieją na kazionne pieniądze dla katechetów - dzięki którym utrzymuje część księży. Ci durnie z okolic „Gazety Wyborczej” pletli bzdury bezinteresownie, z czystej głupoty. Szlag mnie trafia, gdy widzę jacy kretyni rządzą Polską. I nic na to nie potrafię poradzić. Kościół katolicki mogłoby uratować jedno: jakieś solidne prześladowania. Nie mówię, że Holokaust, (który znakomicie wzmocnił Żydów) czy rzucanie chrześcijan lwom - ale prześladowania tak solidne, że księża by drastycznie schudli. "Co cię nie zabije - to cię wzmocni" - nieprawda-ż? A jak wzmocnić środowisko "Gazety Wyborczej"? A po co ich wzmacniać? Niech tyją! Dwa słowa wyjaśnienia: żywy organizm – czy to człowiek, czy społeczeństwo – tym się różni od kamienia, że kamień przesunięty w lewo, leży; żywe reaguje próba powrotu, czyli w dokładnie przeciwną stronę. W społeczeństwie – które jest o jeden poziom swobody ponad organizmem – wygląda to w ten sposób, że masy dają się przesunąć – ale mniejszość nonkonformistów oporuje. I po jakimś czasie wszyscy idą za nonkonformistami. Kto tego zjawiska nie rozumie – nie powinien w ogóle zbliżać się do polityki. A w d***kracji chamy nie „zbliżają się” - tylko po prostu „rządzą”. A społeczeństwo zatacza się jak statek prowadzony przez kompletnie pijanego kapitana. JKM

Komuniści, Kościół, Żydzi i bezrobotni Dosłownie ledwo umieściłem na blogu poprzedni wpis, wpadł mi w ręce wywiad, jakiego udzielił tygodnikowi „Najwyższy CZAS!” ks.bp.Bernard Fellay, FSSPX (Kapłańskie Stowarzyszenie Św.Piusa X): Oto istotny fragment:

(p.Henryk Piec): Jeden z polskich księży powiedział, że gdyby - paradoksalnie - nie komunizm, to polski katolicyzm wyglądałby tak samo jak w zachodniej Europie: puste kościoły, brak powołań, wielka ucieczka wiernych.

(Biskup Fellay): Kiedy człowiek znajduje się w czasie wielkiej próby, to zwraca się ku Bogu. Nic więc dziwnego, że Kościół polski, będąc prześladowany, trzymał się razem. I trzeba uczciwie przyznać, że generalnie wyszedł z tych zmagań obronną ręką. Na zachodzie nie było takich prześladowań jak tutaj. Ludzie żyli i nadal żyją we względnym dobrobycie i co tu ukrywać: w swej masie są gnuśni i leniwi - Kościół przestał być im potrzebny. Kościół, który wymaga od człowieka wyrzeczenia, poświęcenia i ofiary, stał się uciążliwym wyrzutem sumienia. Tymczasem zachodnie społeczeństwa chcą żyć łatwo, miło i przyjemnie. Oczywiście tezy, iż komunizm uratował polski kościół - cytowanej wprost - nie da się w żaden sposób obronić. Komuniści robili wiele, by polski kościół zniszczyć, ale dzięki Bogu to im się nie udało. Tak. Oczywiście tezy, iż narodowy socjalizm uratował wiarę żydowską - cytowanej wprost - nie da się w żaden sposób obronić. Narodowi socjaliści robili wiele, by naród żydowski zniszczyć, ale dzięki Bogu to im się nie udało... Pamiętajmy: ten, kto daje bezrobotnemu zasiłek – ten go niszczy; ten, kto zmusza go, by na swoją kromkę chleba zapracował – ten go ratuje. Sapientii sat. JKM

O Ś W I A D C Z E N I E Po raz kolejny rozmaici politycy usiłują upiec swoją pieczeń przy okazji katastrofy drogowej. Oświadczam, więc, co następuje:

1) Rozumiem, że w epoce transportu konnego trudno było wyobrazić sobie Polskę bez dyliżansów. W odróżnieniu od innych polityków znakomicie potrafię wyobrazić sobie Polskę bez XVIII wiecznego zabytku, jakimi są tramwaje i koleje.

2) Tym niemniej do głowy mi nie przychodzi robić z tej czy innej katastrofy argumentu w dyskusji: „Koleje czy autobusy” lub „Koleje państwowe czy spółki prywatne”. W transporcie katastrofy są niestety, nieuniknione – i trzeba tylko ustalić winnych.

3) W normalnym kraju po dwóch dniach odbywa się rozprawa sądowa, na której sędzia, w oparciu o opinię naczelnika odcinka, ustala, czy winien był pijany nastawniczy, czy może najnowocześniejszy otrzymany za darmo od Unii lub kupiony wskutek wręczenia łapówki system komputerowy. Jest skandalem, że tą sprawą zajmuje się siedmiu (!!) prokuratorów. Każdy powinien wiedzieć, że już sześć kucharek wystarcza, by zagłodzić ludzi.

4) Katastrofy zdarzają się i w transporcie wodnym, i powietrznym, i na szosach i na torach. Nie mam pełnych danych, ale statystycznie można oceniać, że w sobotę na drogach Polski zginęło 17 osób – i to nie interesuje nikogo. Los rodzin ofiar tych wypadków jest władzom państwowym obojętny. Jest to dyskryminacja – zakazana przez Konstytucję.

5) Przyczyną, dla której Pan Prezydent, pan Premier i inni politycy zajmują się akurat zbiorowymi katastrofami jest to, że tu 16 trupów jest w jednym miejscu, wygląda to imponująco – i można nabijać sobie punkty wyborcze. Stanowczo potępiam żerowanie na trupach w celu robienia sobie popularności.

Janusz Korwin-Mikke Prezes Kongresu Nowej Prawicy Warszawa, dn. 4 marca 2012 r.  

Wiadomości ze stanu Waszyngton: p. Romney 37,6%, p. Paul 24,8%, p. Santorum 23,8%, p. Gingrich 10,3%. Ważne jest oświadczenie p.Mitta Romneya: "Wyborcy nie chcą waszyngtońskiego weterana w Białym Domu. Chcą konserwatywnego businessmana, który rozumie prywatny sektor i wie, jak usunąć rząd federalny z drogi, tak, aby gospodarka mogła znowu prężnie rozwijać się". Świadczy to o tym, że nie ma zamiaru zaoferować v-prezydentury p.Gingrichowi - natomiast ożywają pogłoski, że zaproponuje to p.Paulowi - lub...Jego synowi. JKM

On jeden – ich 1800... Nikt ostatnio nie podaje końcowych szacunków budowy tzw. „Stadionu Narodowego”. Przypominam, że od dwóch lat twierdzę, iż pod koniec roku 2011 dojdą do dwóch miliardów, a w ostatecznym rachunku wyjdzie tego ze 2500 milionów. Czekam z ciekawością na podsumowanie – i, oczywiście, na kolejne posiedzenia Komisji Sejmowej d/s Budowy Stadionu Narodowego i Niektórych Inwestycyj Związanych z EURO 2012. Zauważam też, że przy budowie kopalni dolicza się koszt jej likwidacji; czy w koszt budowy tego koszmarka wliczono koszt rozbiórki – czy też mamy miesięcznie dopłacać po 10 milionów? Gdy jednak wzrok mamy skierowany na Rzeczy Wielkie, nie dostrzegamy często rzeczy małych. Widzimy problem 2000 ludzi z np. Stoczni Gdańskiej, którym „grozi bezrobocie” - a nie widzimy, że w ciągu tygodnia bezrobocie zmniejszyło się lub zwiększyło o 100.000 ludzi! Takim drobiazgiem, jak te 100.000 żaden polityk się nie zajmie – bo wyborcy tego nie widzą i nie docenią, więc po co się zajmować. Te 2000 protestujących pokazują wszystkie kanały TV – a tych 100.000, często po jednej osobie w każdej wsi – to się nie da pokazać na ekranie. A czego nie ma na ekranie, to w w d***kracji, Najgłupszym Ustroju Świata, po prostu nie istnieje. Tak, więc Komisja Sejmowa d/s stadionów i autostrad powstanie – i może ktoś nawet zapłaci 10.000 zł grzywny – natomiast zapominamy, że po to, by mogli się nakraść politycy i urzędnicy gminni buduje się prawie 1800 tzw. „Orlików”. Koszt budowy jednego to 1300 tys. - czyli razem znów ponad dwa miliardy! A na poziomie gminy kradnie się równie nagminnie, jak we Warszawie. NIK już wykrywa „pewne nieprawidłowości”. Nie muszą to być „Orliki”. W Pruszkowie – za nasze pieniądze, którymi szastnęło Ministerstwo Sportu - wybudowano tor kolarski. Za 100 mln zł. Polski Związek Kolarski już bankrutuje, bo – bo do tego dopłaca. A tu jeszcze trzeba wykonać „dodatkowe roboty” - a MinSport nie chce bulić... Zapewne przeznaczy się ten tor na kolejny Bazar Europa... Dopóki ludzie nie zrozumieją, że budować można tylko to, co się opłaca – a jeśli się opłaca, to szybciej i taniej zrobi to prywaciarz – to będziemy topili setki miliardów i biliony na inwestycje potrzebne po to, by polityk mógł sobie na budowie zrobić zdjęcie do wyborów, a urzędnicy i wykonawcy – nakraść się. Oczywiście, że w Polsce można budować obiekty do łyżwiarstwa, krykieta, softballu czy paintballu – ale za to mają płacić sportowcy i widzowie łyżwiarstwa, kolarstwa, krykieta, softballu czy paintballu. To chyba proste? JKM

Dług emerytalny. Krótka historia reformy emerytalnej Oprócz sięgającego ponad 850 miliardów złotych długu państwowego, który wykazywany już jest w statystykach, narasta drugi dług. Jeszcze ciągle ukryty, ale z każdym rokiem będzie go coraz więcej i w kolejnych latach uderzy ze zdwojoną siłą, obnażając pustą kasę zrujnowaną przez lata upaństwawiania wszystkiego. To dług emerytalny – zobowiązania podjęte przez instytucje państwowe (głównie Zakład Ubezpieczeń Społecznych) w imieniu przyszłych pokoleń w celu spłaty obecnego pokolenia płacącego składki na poprzednie pokolenia. A ponieważ przyszłych pokoleń nie widać, nie za bardzo będzie, kto miał ten dług spłacać. Jego wysokość na dzień dzisiejszy może przekraczać nawet 5 bilionów złotych.

Łobuzek Buzek Największe spustoszenie w kieszeniach polskich pracowników poczyniła reforma emerytalna z 1999 roku przeprowadzona przez rząd profesora Jerzego Buzka. Najbardziej znana jest ta reforma z wprowadzenia przymusowego drugiego filara, który w skrócie polegał na kupowaniu obligacji państwowych, za który to zakup prywatne fundusze emerytalne całkiem legalnie życzyły sobie 7-procentową prowizję. Tymczasem na rynku poprzez niektóre banki oraz placówki pocztowe odbywa się to bez żadnych opłat. Później, w 2010 roku, prowizja ta została słusznie obniżona przez rząd Donalda Tuska o połowę; chociaż jeszcze więcej Tusk by osiągnął, gdyby zlikwidował przymus OFE – wtedy z pewnością owa prowizja sama by się unormowała gdzieś na poziomie pomiędzy 0 a 0,5%, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie zapłaciłby więcej za coś, co można zrobić samemu za darmo, tracąc odrobinę czasu (stąd te maksymalne 0,5%). Tak wysokie prowizje od przymusowych składek, co miesiąc pobieranych i przekazywanych przez ZUS, za coś, co na rynku jest usługą darmową, spowodowały, że rentowność Powszechnych Towarzystw Emerytalnych (zarządzających OFE) zbliżona jest do rentowności narkobiznesu. Ale reformy Buzka, oprócz złudnej nadziei na emerytury pod palmami (czy ktoś jeszcze pamięta te spoty reklamowe z emerytami na Karaibach?), przyniosły jeszcze jedno, o wiele groźniejsze dla podatników rozwiązanie – indywidualne zapisy prowadzone przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Od tego momentu (i również wstecz dla osób urodzonych po 1949 roku) ZUS miał prowadzić dla każdego, kto ma opłacane składki emerytalne, specjalne konto, z którego wynika, kto i ile odłożył. Na podstawie tego ZUS prognozuje również przyszłą emeryturę. System wydaje się w swojej istocie sprawiedliwy. Kto więcej pracuje i więcej zarabia, może liczyć na większą emeryturę. Szkopuł w tym, że tak naprawdę ZUS nie odkłada ani jednego grosika na indywidualne emerytury, bo potrzebuje pieniędzy na wypłaty obecnych, a i na to właściwie mu nie starcza. A to, co wysyła w corocznych informacjach do ubezpieczonych, to tak naprawdę tylko zapisy na kartce (powstałe oczywiście na podstawie bardzo drogiego systemu zaproponowanego ZUS-owi przez pana, który za rządów PiS poszukiwany był, jako Ryszard K. listem gończym, ale który za rządów PO mógł już zupełnie zapomnieć o tym, że był kiedyś zaszczuty i spotykały go jakieś nieprzyjemności) i nic więcej. Tylko, że te zapisy to pewna forma zobowiązania złożonego przez państwo, że jeśli podatnik będzie uczciwie płacił swoje składki, to w przyszłości otrzyma taką a taką emeryturę. Obecnie średnia emerytura wynosi w Polsce 1795 zł brutto miesięcznie. Wg kalkulatora ZUS, 25-letni mężczyzna zaczynający pracę w 2010 roku i zarabiający średnią krajową (3558 brutto) może liczyć w przyszłości (wg dzisiejszej wartości pieniądza) na 2896,07 złotych emerytury. Jak to się ma do dzisiejszej średniej emerytury w wysokości 1795 zł? Zapisy zusowskie są tak naprawdę tylko i wyłącznie zapisami – i niczym więcej. Ci, którzy z niecierpliwością i wypiekami na twarzy czekają na coroczne odcinki z wartością zgromadzonego kapitału oraz przyszłą prognozą emerytury, mogą się solidnie rozczarować. Ale istniejące zapisy stwarzają złudzenie, że jakieś pieniądze są gromadzone, że istnieje jakiś kapitał i wreszcie, że emerytura jest pewna. Jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, Benjamin Franklin, mawiał, że pewne na tym świecie są tylko śmierć i podatki. Jednak o ile pewne są składki zusowskie, o tyle emerytura zapisana w dokumentach tej instytucji pewna już być nie może. Bo żeby można było wypełnić te zobowiązania, ktoś musi w przyszłości odprowadzać składki. Obecnie na rynku pracy pozostają dwa wyże demograficzne – urodzonych w latach 50 oraz 80 ubiegłego wieku. W momencie, gdy dzisiejsi pięćdziesięcioparolatkowie zejdą z rynku pracy, nie tylko ubędzie duża liczba płatników składek, ale przybędzie ogromna rzesza osób pobierających emerytury.

Gigantyczny dług emerytalny Wartość zapisów na rzecz emerytów, które już poczynił Zakład Ubezpieczeń Społecznych, nie jest żadną tajemnicą. We wrześniu ubiegłego roku „Dziennik Gazeta Prawna” ujawnił, że zapisy w systemie zusowskim obejmują zobowiązania wobec emerytów na kwotę 2,07 biliona złotych. Tyle już w naszym imieniu, na podstawie reformy przeprowadzonej przez rząd Jerzego Buzka, ZUS obiecał wypłacić płatnikom składek. A to nie koniec, bo suma ta z każdym rokiem będzie rosnąć. Kwoty tej nie podważa nawet prezes ZUS Zbigniew Derdziuk, który potwierdził, że jest to ok. 2 bilionów złotych. Ale to nie wszystko. Dwa lata temu uczeni z Uniwersytetu we Fryburgu dokonali obliczeń na zamówienie Europejskiego Banku Centralnego odnośnie zadłużenia emerytalnego wobec wszystkich obywateli do 2050 roku. Niemieckim naukowcom wyszło, że Polska do tego czasu będzie miała zobowiązania emerytalne na kwotę – przy aktualnie obowiązujących zasadach (wiek emerytalny – 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn; lada chwila te zasady ulegną zmianie) – równą 360% produktu krajowego brutto w 2006 roku. Przekłada się to na realną kwotę w wysokości 3,8 biliona złotych. Mówiąc jeszcze brutalniej: 38 milionów obywateli będzie musiało do 2050 roku oddać w składkach i podatkach na emerytury po 100 tysięcy złotych. Biorąc pod uwagę, że nie wszyscy będą pracować i nie wszyscy będą płacić składki emerytalne, kwotę tę można zwiększyć nawet o 50%. Sumy te są gigantyczne i może się wydawać, że nie do udźwignięcia. Ale jeżeli rozłożymy 3,8 biliona złotych na 45 lat – a na tyle robiona była prognoza niemieckich naukowców – to okazuje się, że wychodzi 85 miliardów zł rocznie. Czyli naprawdę niewiele, biorąc pod uwagę, że w 2011 roku na emerytury poszło 111 miliardów. Niemcy nie uwzględnili ani wzrostu świadczeń, ani również wzrostu wpływów z tytułu składek. Można, więc przyjąć, że skoro w 2006 roku zobowiązania emerytalne osiągnęły 360% PKB, który Anno Domini 2011 wyniósł 1,5 biliona złotych, to i zobowiązania wzrosły proporcjonalnie do ok. 5 bilionów złotych (przyjmując, że przez te ostatnie pięć lat spłaciliśmy ok. 400 miliardów zł zobowiązań emerytalnych). Wydaje się, że obecny rząd jest świadom tego zagrożenia i dlatego chce podnieść wiek emerytalny i wydrenować Otwarte Fundusze Emerytalne. Podniesienie wieku emerytalnego o dwa lata dla mężczyzn oraz o siedem lat dla kobiet spowoduje, że z tych zobowiązań lekką ręką zniknie kilkaset miliardów. I co dziwne, wydaje się, że większość społeczeństwa jest z tym zupełnie pogodzona. Mamiona wyższą emeryturą nie widzi tego, że wyższa emerytura otrzymywana w krótszym niż dotychczas okresie jest de facto emeryturą niższą. Co z tego, że emeryt otrzyma nawet 10 tysięcy złotych emerytury, jeżeli będzie się mógł nią cieszyć przez jeden miesiąc. Obliczenia niemieckie, mimo iż szokujące, nie są do końca sprawiedliwe, podobnie jak i podawanie ponad 2 bilionów zobowiązań zusowskich wynikających z obecnych zapisów. Bo przecież Zakład Ubezpieczeń Społecznych, co miesiąc pobiera solidne składki od pracowników i przedsiębiorców. Dlatego właściwie powinno się, (co proponowałem w artykule dla „NCz!” pt. „Dziura Tuska” z 14 marca 2009 roku) naliczać jedynie różnicę pomiędzy składkami, jakie otrzymuje ZUS, a wydatkami emerytalno-rentowymi. Jak wiadomo, różnica pokrywana jest z dopłat państwowych, czyli z innych podatków (VAT, akcyza, PIT, CIT). Do 2025 roku ZUS-owi zabraknie od 1 do 1,2 biliona złotych (wg dzisiejszej wartości pieniądza) – i to jest faktyczna skala zadłużenia wobec emerytów. Resztę pokryją składki ochoczo płacone, co miesiąc. Tak, więc około biliona złotych podzielone przez 16 milionów pracujących Polaków daje ok. 62,5 tysiąca złotych do zapłacenia w najbliższych 13 latach w dodatkowych podatkach – poza składkami emerytalnymi. Niewątpliwie system emerytalny jest największym generatorem zobowiązań państwowych. Wiara w to, że można żyć ok. 27 lat na emeryturze, pobierając niemałe świadczenia (średnio 1450 zł do ręki) – tak jak jest obecnie z polskimi kobietami – to lekka przesada. Ale przyklaśnięcie pomysłowi podniesienia wieku emerytalnego jest tak naprawdę tylko ratowaniem się przed bankructwem. O ile system emerytalny nigdy nie zbankrutuje, bo zawsze będzie 231 ludzi na ulicy gotowych do podniesienia ręki w odpowiednim momencie (np. za zmniejszeniem emerytur lub podniesieniem wieku emerytalnego), o tyle tzw. system państwowej służby zdrowia może zbankrutować jak najbardziej. Szybko starzejące się społeczeństwo będzie wymagało coraz lepszej i droższej opieki zdrowotnej. Ponieważ ograbiani ze swoich dochodów podatnicy nie mają już środków na prywatne lecznictwo, pozostanie im życie na łasce państwowego szpitala i lekarza zatrudnionego w przychodni opłacanej przez Narodowy Fundusz Zdrowia. I tu dopiero będą prawdziwe problemy, przy których zmiany w systemie emerytalnym to drobna korekta. Chyba, że Polska otworzy się na obcokrajowców. Ale tak naprawdę atrakcyjna jest jedynie dla Ukraińców, a to i też pewnie już niezbyt długo… Marek Langalis

Straszne skutki spożycia soli „Wielkie święto dziś u Gucia! Gucio gumę ma do żucia!” Wprawdzie to już Wielki Post, ale kto by tam zwracał uwagę na takie drobiazgi, kiedy oto „dzisiaj wielki bal w Operze” - a „sam potężny Archikrator dał najwyższy protektorat”? Oczywiście tak naprawdę o żadnym balu w Operze nie ma mowy, bo czyż w Operze zmieściłoby się aż 50 tysięcy kibiców? W żadnym wypadku, nawet gdyby ich tam sprasowano! Toteż zamiast balu w Operze w ostatnim dniu lutego odbyło się kolejne uroczyste otwarcie Stadionu Narodowego w Warszawie, połączonego z towarzyskim meczem między reprezentacjami naszego nieszczęśliwego kraju i podobnie nieszczęśliwej Portugalii, w którym arbitrem był - jakże by inaczej! - sędzia z Izraela. Na stadion przybyły tłumy, a na ich czele - premier Donald Tusk i marszalica Sejmu Ewa Kopacz oraz Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu. Stadion na szczęście się nie zawalił, dzięki czemu następnego dnia media głównego nurtu z ulgą mogły przedstawić ten fakt, jako ogromny sukces partii i rządu, dzięki czemu zaczęła powracać nadwerężona jedność moralno polityczna. Nie tylko zresztą dzięki stadionowi, który 1 marca awansował do rangi naszego skarbu narodowego, wraz z Władysławem Bartoszewskim, obchodzącym niedawno 90 urodziny. Z tej okazji odbyły się jubileuszowe uroczystości, zgodnie z receptą wystawioną przed 100 laty przez Boya-Żeleńskiego: „bierze się do tego celu tęgiego starego pryka, sadza się go na fotelu...” - i tak dalej. Oprócz stadionu i Władysława Bartoszewskiego, kolejnym naszym skarbem narodowym może zostać Lech Wałęsa, bo właśnie się okazało, że w teczce tajnego współpracownika noszącego pseudonim „Bolek” nie zachowały się kserokopie donosów - co wcześniej spędzało wielu ludziom sen z powiek i przyprawiało o nocne kołatanie serca oraz zimne poty. O ile otwarcie stadionu przywróciło naszemu mniej wartościowemu narodowi poczucie własnej wartości, o tyle naszym Umiłowanym Przywódcom - nawet poczucie mocarstwowości. Oczywiście wedle stawu grobla; nasz nieszczęśliwy kraj może udawać mocarstwo tylko wobec niektórych, zgodnie ze spostrzeżeniem Adama Mickiewicza, że „każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi” - a tak się jakoś ułożyło, że mocarstwowe fumy nasi Umiłowani Przywódcy uparli się prezentować wobec Białorusi, gdzie tamtejszy tyran, Aleksander Łukaszenka potrząsa strasznym knutem. Ta konsekwentna polityka przyniosła wreszcie długo oczekiwany sukces w postaci wydalenia z Białorusi polskiego ambasadora oraz ambasadora Unii Europejskiej. Z tej okazji skorzystał minister Sikorski, przypinając sobie jeszcze jeden bobkowy listek do wieńca sławy i prezentując w mediach głównego nurtu opinie, które nazwałbym kabotyńskimi, gdyby nie ostrzeżenie, że „Romek już pisze pozwy”. Chodzi oczywiście o byłego przywódcę polskiego narodu Romana Giertycha, który najwyraźniej awansował na nadwornego pełnomocnika państwa Sikorskich - a minister z kolei, najwyraźniej skądś już wie, że niezawisłe sądy otrzymały stosowne rozkazy i próbuje przelicytować w pieniactwie samego pana redaktora Michnika. Wcześniej Ministerstwo Spraw Zagranicznych w sprawach białoruskich raczej się, bowiem kompromitowało, a ściślej - było kompromitowane przez inne organy naszego demokratycznego państwa prawnego. Chodzi mi naturalnie o ujawnienie przez polską prokuraturę siepaczom Łukaszenki listy białoruskich dysydentów, których minister Sikorski futrował pieniędzmi w nagrodę za płomienne umiłowanie demokracji, a których perfidny Łukaszenka według tej listy bez ceregieli powsadzał do turmy. Najwyraźniej w naszym nieszczęśliwym kraju nie wie lewica, co robi prawica, nawet, jeśli stanowią części tego samego organizmu. Mamy dwa możliwe wyjaśnienia tego fenomenu; albo dzieje się tak z powodu głupoty, albo za sprawą rosyjskiej agentury w Polsce, która złowrogiemu Łukaszence sprokurowała taki prezent, ośmieszając przy okazji po raz kolejny nasz nieszczęśliwy kraj. Sam nie wiem, które wyjaśnienie jest bardziej uprzejme tym bardziej, że przecież jedno drugiego wcale nie musi wykluczać. Tedy wszystkie siły polityczne, a w każdym razie - te najbardziej zantagonizowane, tzn. Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość, prześcigają się w obmyślaniu coraz to bardziej wyrafinowanych sankcji przeciwko złowrogiemu Łukaszence - chociaż oczywiście ze wszelkimi decyzjami muszą poczekać aż wypowiedzą się starsi i mądrzejsi - między innymi ta Angielka podobna do konia. A właśnie w Brukseli odbywa się szczyt, co to pierwotnie miał być poświęcony „paktowi fiskalnemu”, od którego zdystansowała się Wielka Brytania i Czechy, podczas gdy w imieniu naszego nieszczęśliwego kraju minister Rostowski ze swoim premierem Tuskiem podchodzą doń z entuzjazmem - ale wobec wydalenia przez Łukaszenkę unijnego ambasadora obmyśla także niezwykle wyrafinowane sankcje. Na przykład - żeby złowrogi Łukaszenka powypuszczał z turmy wszystkich jurgieltników, których wcześniej pozamykał według listy dostarczonej mu przez polską prokuraturę - a wtedy Unia Europejska, a wraz z nią - również nasz nieszczęśliwy kraj obmyśli dla niego sankcje mniej wyrafinowane. Chodzi, bowiem o to, by uderzały one w Łukaszenkę i jego siepaczy, a nie w jęczący pod okrutnym jarzmem reżymu białoruski naród. Minister Sikorski nie może się już doczekać, kiedy będzie mógł znowu prężyć wobec złowrogiego Łukaszenki cudze muskuły, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że taka polityka wpycha białoruskiego tyrana w objęcia zimnego ruskiego czekisty Putina. Tego rodzaju efekt zapewne wychodzi naprzeciw oczekiwaniom polityki niemieckiej, która powróciła do linii kanclerza Bismarcka, polegającej na kierowaniu Europą na fundamencie strategicznego partnerstwa z Rosją - a jak wiadomo, kamieniem węgielnym tego partnerstwa jest podział Europy na strefy wpływów mniej więcej wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow. Z tego punktu widzenia wpychanie Łukaszenki w objęcia Putina pod pretekstem płomiennej obrony praw człowieka na Białorusi, z punktu widzenia Niemiec jest działaniem racjonalnym - ale co właściwie Polska będzie miała z tego, że Rosja przybliży się do nas o kilkaset kilometrów - doprawdy trudno zgadnąć. Czyżby minister Sikorski należał do tych, co to „nie wiedzą, co czynią”? W innych okolicznościach chętnie rozwinąłbym ten wątek, ale skoro „Romek”, który kiedyś swoją obecną funkcję przy rodzinie państwa Sikorskich sam pewnie określiłby mianem „szabesgoja” - „pisze pozwy”, to oczywiście się powstrzymam, bo jeden proces z TVN na razie w zupełności mi wystarczy. Zresztą mógłbym się mylić, bo jest przecież całkiem prawdopodobne, że minister Sikorski też zdaje sobie sprawę z nieuchronnych następstw swojego dokazywania i działa w zamiarze ewentualnym, licząc na wdzięczność Naszej Złotej Pani Anieli, w postaci jakiejś europejskiej synekury, na przykład - zastępstwa Angielki podobnej do konia z prawem następstwa? Tymczasem naszym nieszczęśliwym krajem wstrząsnęła afera solna. Okazało się, że pewna firma kupowała od kopalni sól drogową, przepakowywała ją i sprzedawała, jako sól spożywczą. Jak długo trwał ten proceder i ile drogowej soli zjadł wskutek tego nasz mniej wartościowy naród tubylczy - tego jeszcze nie wiadomo, natomiast, kiedy obserwujemy postępowanie naszych Umiłowanych Przywódców, to jedna rzecz wydaje się pewna - że zbyt dużo jodu chyba ta sól nie zawierała, no i przede wszystkim - że nie była to sól attycka. SM

Zygoty wyrośnięte i przerośnięte Powszechnie wiadomo, że filozofowie są coraz głupsi - o czym każdy może się przekonać dzięki „Gazecie Wyborczej”, w której publikuje pani filozofowa, prof. Magdalena Środa. Pani Środa uchodzi za niezwykle tęgą głowę, szermierza postępu i w ogóle - ale tylko w tutejszym demi-mondzie, który - co tu ukrywać - wprawdzie dzisiaj - jak powiada poeta - „mieszka w pałacu”, ale jeszcze niedawno „srać chodził za chałupę”. Wskutek tego postępactwo splata się tu przedziwnie z nieprawdopodobnymi zabobonami. Tymczasem na świecie postepactwo tak brawurowo idzie do przodu, że chwilami aż się zapomina. Oto pani Franciszka Minerwa, filozofowa i etyk medyczny z Oxfordu doszła do wniosku, że dzieci, a konkretnie - niemowlęta, to nie tylko zakała ludzkości - co, mówiąc nawiasem, już dawno zauważył Henryk Sienkiewicz - ale w dodatku - jeszcze nie ludzie, więc jeśli komuś przyszedłby do głowy taki pomysł, to powinien mieć prawo ich zabijania. No dobrze - ale dlaczego ograniczać to prawo tylko do niemowląt? Przecież starsze dzieci, na przykład - 30 letnie, bywają jeszcze bardziej uciążliwe dla otoczenia, niż niemowlęta, więc cóż właściwie przemawia za ich oszczędzaniem? Kiedyś Barbara Labuda, która wprawdzie nie jest żadnym filozofem, tylko romanistką, ale intelektualnie filozofom dorównuje, skrytykowała Kościół katolicki, że chciałby z „zygoty” uczynić wartość chronioną konstytucyjnie. Najwyraźniej nie zauważyła, że ona sama też jest zygotą, tylko bardziej wyrośniętą, podobnie jak poseł Ryszard Kalisz, który jest zygotą przerośniętą. Być może, że takie wyrośnięte, a zwłaszcza - przerośnięte zygoty też powinno się móc bez żadnych przeszkód abortować - i pewnie któryś filozof już wkrótce dojdzie do takiego wniosku. Ale zarówno on, jak i pani filozofowa Franciszka Minerwa nie powinni zapominać, że od każdej, nawet najsłuszniejszej zasady, istnieją wyjątki - bo chyba zasada swobodnego zabijania noworodków nie dotyczy noworodków pochodzenia żydowskiego? Zezwolenie na zabijanie noworodków pochodzenia żydowskiego stanowiłoby, bowiem karygodny, iście faraoński antysemityzm, który, zwłaszcza dla filozofów, gorszy jest przecież od śmierci. SM

Rola sobowtórów w historii Co tu ukrywać; żyjemy w szczególnym momencie historycznym. Niby każdy moment jest „szczególny”, bo wbrew potocznej opinii historia nigdy nie powtarza się dosłownie. Niektórzy powiadają, że powtarza się, jako farsa i nawet przytaczają na uzasadnienie swojej opinii wiele wymownych przykładów, jeszcze inni twierdzą, że nie można ponownie wejść do tej samej rzeki. Zresztą - mniejsza z tym, bo ważniejsze jest, że żyjemy w szczególnym momencie historycznym, kiedy z jednej strony coraz więcej znaków wskazuje na postępującą agonię III Rzeczypospolitej, a z drugiej - nadejście nowej epoki, czy też - nowego etapu dziejowego, w którym być może nie ruszając się z miejsca, będziemy żyli w jakimś zupełnie innym państwie. Na postępującą agonię III Rzeczypospolitej wskazuje nie tylko Anschluss, nie tylko traktat lizboński, nie tylko berliński „hołd pruski” ministra Sikorskiego, ale również zadziwiająco szybka degeneracja warstwy uważającej się za elitę naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. O kondycji narodu świadczy, bowiem między innymi to, jaką wytwarza szlachtę - a wystarczy rzut oka, by się przekonać, że szlachta wytwarzana przez nasz naród jest coraz głupsza - jakby nie tylko wszyscy dobierali się w korcu maku po zapachu, ale jakby przy wytwarzaniu szlachty obowiązywała reguła sformułowana kiedyś przez francuskiego polityka Jerzego Clemenceau: „je vote pour le plus bete” - co się wykłada, że „głosuję na głupszego”. Bo powiedzmy sobie otwarcie i szczerze - czyż obecny skład parlamentu nie jest świadectwem głębokiego upadku naszego narodu, zarówno politycznego, jak i moralnego? Oczywiście z taką szlachtą daleko nie zajedziemy, toteż bez zdziwienia przeczytałem informację, że nasza niezwyciężona armia prawdopodobnie weźmie udział w napaści na Iran, kiedy tylko Izrael podejmie stosowną decyzję. Prawidłowo; kiedy metropolia wojuje, to kolonie muszą nie tylko dostarczyć askarisów, ale również pieniędzy na wojnę. W takiej sytuacji informacja, jaką przekazał mi niedawno mój honorable correspondant, że premier Tusk jeszcze w czerwcu ubiegłego roku nakazał wojewodom realizowanie w trybie administracyjnym roszczeń majątkowych osób podających się za żydowskich spadkobierców, ale nielegitymujących się żadnymi dokumentami, wygląda na szalenie prawdopodobną. Cóż mądrzejszego mogła uradzić delegacja rządu premiera Tuska, podczas wizyty in corpore w Izraelu w lutym ubiegłego roku? Oczywiście my dowiemy się o wszystkim już po fakcie, kiedy wszelkie żale będą daremne. Inna rzecz, że w sytuacji postępującej degrengolady i zdumiewającego zgłupienia elit tubylczych, wytworzył się u nas rodzaj próżni, którą właśnie wypełniają starsi i mądrzejsi, między innymi w osobach owych pozbawionych dokumentów „spadkobierców”. Zatem nie ma, co się dziwić, że nasza niezwyciężona armia, jako nieco lepiej poinformowana od innych grup społecznych, zaczyna powoli przechodzić pod rozkazy metropolii. Czym się skończy ta napaść na Iran - trudno powiedzieć, więc w oczekiwaniu na zwiastuny nowego etapu dziejowego, rzućmy jeszcze raz okiem wstecz, zanim jeszcze odchodzącą zwolna w przeszłość III Rzeczpospolitą zasnują mroki historii? Oto, kiedy tylko na łamach „Naszego Dziennika” ukazała się informacja, iż są świadkowie dostarczenia Lecha Wałęsy do Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku motorówką Marynarki Wojennej, były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju, niezależnie od energicznych zaprzeczeń i zaklęć na „wszystkie świętości”, że w celu obalenia komunizmu przeskoczył przez płot - jak to było ustalone - na wszelki wypadek, gdyby jednak sprawdziła się uwaga Rejenta Milczka, że „nie brak świadków na tym świecie” - wysunął awaryjną „koncepcję”, że na tej motorówce mógł znajdować się jego sobowtór, który nie tylko się tam znajdował, ale w dodatku miał zadanie pozbawić go życia. Wprawdzie wielokrotnie powtarzałem, że kto słucha pana prezydenta Wałęsy, ten sam sobie szkodzi, ale tym razem muszę powiedzieć, że to mi trafia do przekonania. Co więcej - nie wykluczam, że ten sobowtór swoje zadanie wykonał i podstępnie zajął w naszej narodowej historii miejsce, które po sprawiedliwości należało się prawdziwemu Lechowi Wałęsie. Krótko mówiąc - że od sierpnia 1980 roku możemy mieć do czynienia nie z prawdziwym Lechem Wałęsą, tylko z jego sobowtórem. Nie byłoby w tym niczego specjalnie dziwnego; już Bolesław Prus w „Faraonie” opisał sobowtóra faraona Ramzesa w postaci niejakiego Lykona, Greka podstawionego przez niechętnych Ramzesowi kapłanów. Powie ktoś, że „Faraon” to tylko literatura. Zgoda - ale przecież w swoim czasie pojawiły się pogłoski, że i generał Jaruzelski tak naprawdę jest sobowtórem, tzw. „matrioszką” podstawioną przez NKWD. Oczywiście nikt nigdy tego nie udowodnił, zatem pogłoski o generale Jaruzelskim, jako „matrioszce” są tylko hipotezą. Owszem - ale na przykład teoria ewolucji też jest hipotezą, a mimo to jest nauczana w szkołach, jako rzecz pewna. Za takim traktowaniem teorii ewolucji przemawia fakt, iż - przynajmniej w opinii jej zwolenników - przekonująco objaśnia różne zjawiska. No dobrze - ale czy hipoteza, iż generał Jaruzelski jest „matrioszką” nie objaśnia przekonująco różnych zagadkowych epizodów historycznych? Skoro taka właśnie zaleta przemawia za uznaniem teorii ewolucji za prawdziwą, to, dlaczego mielibyśmy ją lekceważyć w przypadku hipotezy sobowtórów - tym bardziej, że w odróżnieniu od generała Jaruzelskiego, który nigdy się na ten temat nie wypowiadał, Lech Wałęsa sam nas na taki trop naprowadził? Oczywiście to nie jest dowód koronny, ale warto zwrócić uwagę, że za taką możliwością przemawia inna ważna poszlaka w postaci książki pani Danuty Wałęsowej. Wprawdzie nie wysuwa ona takich podejrzeń, ale skąd w takim razie poczucie, że mąż od pewnego momentu przestał ją kochać? Hipoteza sobowtóra dość dobrze by tę sytuację wyjaśniała, więc już choćby, dlatego nie można jej z góry odrzucić. Skoro jednak tak, to nie można wykluczyć, że i cała III Rzeczpospolita, to rzeczywistość podstawiona, rodzaj sobowtóra prawdziwej Rzeczypospolitej - a to z kolei dobrze by objaśniało przyczynę, dla której w naszym nieszczęśliwym kraju pojawia się coraz więcej zwiastunów agonii. SM

Ważna wiadomość Prywatnymi kanałami otrzymałem następującą wiadomość: Ministerstwo Finansów wydało ustną dyrektywę wszystkim naczelnikom Urzędów Skarbowych. Mają absolutnie nie stosować żadnych ulg, podatki bezwzględnie ściągać. Za każde niedopatrzenie mają być nakładane możliwie najwyższe grzywny – i żadne odwołania nie mają być uwzględniane. Nawet, jeśli jest oczywiste, że delikwent się odwoła i wygra w sądzie. Zanim wygra miną dwa lata – a potem US może nadal nie płacić, a przynajmniej zwlekać. Wnioski każdy może sobie z tego wysnuć, jakie chce. Mała szansa na wyciągnięcie nieprawidłowych... JKM

Putin po raz trzeci Oczywiście - gdybym był wrogiem Rosji to chciałbym, by zapanowała tam d***kacja. Ale ja jestem neutralny - więc tylko wyjaśniam. Zdecydowana większość Polaków Rosjan nienawidzi, nie znosi, pogardza nimi, boi się ich – a przynajmniej darzy niechęcią. Ta niechęć jest tak silna, że ja – który w tej sprawie jestem idealnie neutralny – uważany jestem na tym tle za filorusa. I niemal wszyscy z tych Polaków, nielubiących Rosjan, są zdecydowanie anty-putinowscy! Teraz należy rozumieć, dlaczego Rosjanie głosowali masowo za panem (nie: Jego Ekscelencją – jeszcze nie objął Urzędu!) Włodzimierzem W. Putinem. Jeśli moi wrogowie nie chcą, by ktoś został moim prezydentem – to ja, oczywiście, głosuję na niego! Jasne? Im bardziej wrogowie Rosji psy wieszają na p.Putinie – tym chętniej Rosjanie na Niego głosują. Te wielko-miejskie mędrki za stolicy (agenci Zachodu, oczywiście!) coś tam breszą – a prosty Rosjanin głosuje. 2/3 Rosjan poparło p. Putina. Oczywiście: połowa z nich nie ma pojęcia, dlaczego! Głosowali, bo tak Władza mówiła - i gdyby u władzy był np. p. Włodzimierz Żyrynowski, to by głosowali na Niego. No – ale jest d***kracja, jeden człowiek – jeden głos. Głos debila liczy się tak samo, jak głos geniusza. Z tym, że p.Putin za pierwszej kadenc ji prezydenckiej działal naprawdę bardzo dobrze. Potem, gdy Rosja już szła pełna parą – spoczął na laurach – i zaniechał dlaszych reform. Obawiam się, że teraz też nie podejmie tego tematu. Ale ludzie pamiętają – że na tle Brżniewa, Gorbaczowa i Jelcyna to Geniusz i Mąż Opatrznościowy. Więc zagłosowali – w przerażeniu, że jeśli nie On, to może nadciągnąć d***kracja. Taka jak w Polsce. Dziwne tylko, że co protestujący w Moskwie i Mieście św. Piotra domagają się... większej d***kratyzacji!! Dostali za swoje – i jeszcze im mało!!! Przy tych doktorach – nieraz i profesorach – którzy domagają się „więcej d***kracji” ciemny niepiśmienny mużyk jest geniuszem politycznym. Nic dziwnego, że p.Putin tymi protestantami pogardza. Bo durnie to są. A w Polsce w/g ostatnich badań już co trzeci „obywatel” uważa, że rządy silnej ręki są ZDECYDOWANIE lepsze od d***kracji. Choć reżym zachwala tę d***krację do obrzydliwości. Pięć lat temu tylko 28% mówiło, że rządy silnej ręki MOGĄ być NIEKIEDY lepsze od d***kracji. Już niedługo powiesimy (parafrazując śp.Dionizego Diderota): „ostatniego d***kratę na kiszkach ostatniego socjalisty”!

JKM


Wyszukiwarka