350

Paweł Graś dostał instrukcje i zmienił zdanie Mądrzy politycy nie wierzą żadnej informacji, zanim nie zostanie zdementowana – admin. Paweł Graś rano podtrzymywał informacje o tajnej instrukcji w 36. SPLT. Po południu zmienił zdanie. Nie było i nie ma takiej instrukcji, zgodnie z którą prezydencki samolot może odlecieć na zapasowe lotnisko tylko za zgodą głównego pasażera – twierdzi Sztab Generalny Wojska Polskiego. Wojsko ucięło w ten sposób medialne spekulacje jednego z moskiewskich dzienników, jakoby w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, odpowiedzialnym za przewóz VIP-ów, istniała tajna instrukcja z obligacją do zgody „głównego pasażera” na odejście na zapasowe lotnisko. - Doniesienia prasy rosyjskiej oceniam jako mistyfikację, która ma na celu przedstawienie fałszywego przebiegu wydarzeń związanych z lotem samolotu Tu-154M – mówi Antoni Macierewicz, szef zespołu smoleńskiego. [Skoro tak twierdzi p. Antoni Macierewicz, to nie wypada nie wierzyć, choć chętnie usłyszało by się również opinię np. Lecha Wałęsy albo Janusza Palikota - admin] Jak poinformował wczoraj rosyjski dziennik „Komsomolskaja Prawda”, do katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem mogła doprowadzić tajna instrukcja, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą „głównego pasażera”. Rosyjski dziennik sugerował, że to właśnie ta instrukcja mogła przyczynić się do katastrofy smoleńskiej. Wyjaśniono, że o istnieniu takiej tajnej instrukcji w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego gazeta dowiedziała się od jednego z polskich dziennikarzy. Nie podaje jednak jego nazwiska. „W specjalnym pułku lotniczym, obsługującym VIP-ów, na krótko przed katastrofą pojawiła się służbowa, tajna instrukcja, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą głównego pasażera” – przekazuje moskiewska gazeta. Publikację ostatecznie zdementował wczoraj rzecznik rządu Paweł Graś. – Informacje o tajnej instrukcji to nieprawda i manipulacja – twierdzi Graś, który w godzinach rannych zapewniał jednak, że dokument taki „na pewno istnieje”. - Wszystkie dokumenty, które wiążą się z organizacją lotu, zarówno te dotyczące organizacji przez zlecających, czyli Kancelarię Premiera, Kancelarię Prezydenta, jak i te dokumenty, które znajdują się w 36. Pułku, są elementem badania przez komisję pana ministra Millera – tłumaczył rano Graś w RMF FM. Pytany, czy w trakcie tego badania ustalono, że instrukcja, o której pisze rosyjska prasa, istnieje, odpowiedział tylko, że nie zna raportu, prac nad raportem, jak również nie zna samej instrukcji. - Podejrzewam, że nie jest to materiał jawny, ale na pewno będzie elementem badania komisji ministra Millera, więc trzeba spokojnie poczekać na jej efekty – ocenił Graś. Dopytywany, czy taka instrukcja może rzeczywiście istnieć, odparł: - Taka instrukcja na pewno istnieje, natomiast, jakie są w niej zapisy, trudno mi powiedzieć, chociaż szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby akurat takie szczegółowe zapisy tam się znajdowały, ale nie wiem – mówił rzecznik rządu. Rewelacje moskiewskiego dziennika zdementował Sztab Generalny Wojska Polskiego. [A gdzie to "wojsko", i do tego "polskie"? - admin] - Ta informacja od razu wydawała mi się mało prawdopodobna, ale nakazałem ją sprawdzić. Otrzymałem już informację, że taka instrukcja na sto procent nie istniała ani nie istnieje – mówi gen. Mieczysław Cieniuch, szef sztabu. Potwierdzają to płk Robert Kupracz, rzecznik Dowództwa Sił Powietrznych, oraz generał Anatol Czaban, asystent szefa Sztabu Generalnego ds. sił powietrznych. - Takiej instrukcji, o której piszą rosyjscy dziennikarze, nie było, nie ma i – przypuszczam – nie będzie w 36. Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Przeczyłoby to zasadom zdrowego rozsądku, nie mówiąc już o niezgodności z przepisami międzynarodowymi. Decyzję o lądowaniu podejmuje tylko kapitan statku powietrznego, niezależnie od tego, czy jest to samolot cywilny czy wojskowy pilot – zapewnia gen. Czaban w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”. – Nikt nie ma prawa mu niczego narzucić. To on odpowiada za pasażerów od momentu ich wejścia na pokład do momentu wyjścia – dodaje.

Jak wyjaśnia gen. Czaban, zarówno przepisy krajowe, jak i międzynarodowe precyzują zakres odpowiedzialności osób funkcyjnych, w tym kapitana statku powietrznego. Sprawy te reguluje m.in. załącznik 2 do konwencji chicagowskiej „Przepisy ruchu lotniczego” w rozdziale 2, pkt 2.4, gdzie czytamy wprost, że „Ostateczną decyzję w sprawach dotyczących statku powietrznego podejmuje, w ramach wykonywania powierzonych mu zadań, dowódca statku powietrznego”. Analogiczne przepisy znajdują się w polskiej ustawie Prawo Lotnicze, a konkretnie w art. 155 pkt 2, zgodnie z którym „Wszystkie osoby obecne na pokładzie statku powietrznego są obowiązane wypełniać polecenia dowódcy”. To, że dowódca załogi odpowiada za przygotowanie własne, za przygotowanie załogi oraz za decyzje podejmowane w czasie lotu – wynika też z regulaminu lotów lotnictwa sił zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej (RL 2010), który jest kluczowym dokumentem normującym zasady realizacji zadań lotniczych. [No i te przepisy wyjaśniają sprawę, bo jak wiadomo w Polsce nikomu by na myśl nie przeszło złamać jakieś przepisy, albo prawo. Poza tym, gdyby taka tajna instrukcja istniała, to natychmiast by ją ujawniono ze względu na panującą w Polsce praworządność i przejrzystość władzy. - admin] Jak zaznaczył na piątkowym briefingu szef parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz, przeloty osób pełniących najwyższe funkcje w państwie reguluje instrukcja HEAD. W myśl tego dokumentu na dowódcę statku jest zawsze wyznaczony pilot. To on musi rozpoznać, jaka jest sytuacja meteorologiczna, zagrożenia zarówno w miejscu lądowania, jak i na ewentualnych lotniskach zapasowych. Instrukcja mówi, że tylko dowódca ustala ewentualne warianty postępowania i że nikt nie może mieć wpływu na jego rozstrzygnięcia. Macierewicz określił doniesienia prasy rosyjskiej jako mistyfikację, która ma na celu kreowanie fałszywego obrazu wydarzeń związanych z lotem samolotu Tu-154M. Według rosyjskich dziennikarzy, przyczynkiem do powstania takiego dokumentu w polskim specpułku były wydarzenia związane z lotem prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Gruzji. Dokument miałby powstać po tym, gdy dowódca statku powietrznego kpt. Grzegorz Pietruczuk odmówił lądowania w Tbilisi w czasie wojny gruzińsko- południowoosetyjskiej. [Czy ktoś jeszcze nie jest przekonany, że ruskie sobie wszystko zmyśliły? Jak jest instrukcja, to jest! A niezgodnego z instrukcjami zjawiska "fali" nigdy w wojsku nie było - admin] „Komsomolskaja Prawda” zaznacza, że przyjęcie takiego dokumentu zainicjowała Kancelaria Prezydenta RP. - To zwykła manipulacja, która wpisuje się w medialny przekaz serwowany od dnia katastrofy, że winni tej tragedii są piloci i pan prezydent – mówi minister Jacek Sasin, były współpracownik Lecha Kaczyńskiego. „Komsomolskaja Prawda” nie wyklucza ponadto, że strona polska jest w dyspozycji dodatkowych danych świadczących o aktywnej roli prezydenta w podejmowaniu decyzji o lądowaniu. Nie uzyskaliśmy materiału dowodowego, który by to potwierdzał – usłyszeliśmy wczoraj w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej. - Absolutnie nie wynika to z akt śledztwa. To typowa rosyjska dezinformacja i próba pomówienia śp. pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego – zaznacza mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik części rodzin smoleńskich. Prawnik skrytykował też tezę podnoszoną przez rosyjską gazetę, która pisze, że mimo wystąpień MAK strona polska nie przekazała mu stenogramu rozmowy telefonicznej, jaką przeprowadzili Jarosław i Lech Kaczyńscy podczas lotu do Smoleńska. - Nie mamy żadnej wiedzy, że taka rozmowa została nagrana – kwituje Kownacki. Anna Ambroziak

Szczecin-Świnoujście spisane na straty? Decyzje podjęte w ostatnich latach przez rząd D. Tuska były wyjątkowo niekorzystne dla zespołu portów Szczecin-Świnoujście, a w konsekwencji także dla tych miast i całego regionu. Seria złych wiadomości jakie napływały z Warszawy nie tylko nie daje szans na szybszy rozwój w najbliższym czasie, ale wręcz uderza w podstawy funkcjonowania tego głównego, obok Gdańska i Gdyni, ośrodka polskiej gospodarki morskiej. W ten sposób najdalej na zachód wysunięta polska aglomeracja traci na znaczeniu i staje się zapleczem dla Berlina powoli, ale systematycznie rozluźniając więzy z centrum kraju.

Zablokowany rozwój portów Zaczęło się od likwidacji stoczni w Szczecinie. Pracę straciło ponad 2 tys. osób. Ale produkcja statków to złożony proces. Potrzeba do tego wielu urządzeń i elementów wyposażenia. Potrzebne też różnorakie usługi dodatkowe. Upadek stoczni oznaczał więc dodatkową likwidację paru tysięcy miejsc pracy w zakładach kooperujących. Znaczna część z nich zlokalizowana była w najbliższej okolicy. Dodatkową gorzką pigułką był program przeszkolenia dla tracących pracę. W ramach tej operacji np. ok. 680 stoczniowców przeszło kurs operatora wózków widłowych. Ale żaden z nich nie znalazł pracy na takim stanowisku. A koszty szkolenia były opłacone z budżetu państwa. Potem nie było lepiej. W końcu ubiegłego roku dowiedzieliśmy się, że ostatecznie Gazociąg Północny kładziony po dnie Bałtyku z Rosji do Niemiec zablokuje rozwój portów. W grudniu premier D. Tusk rozmawiał z kanclerz A. Merkel na temat zakopania gazociągu w morskim dnie na odcinku tylko 5 km. Ale nawet na to nie uzyskał zgody. Strona niemiecka odpowiedziała, że jak port w Świnoujściu zostanie zmodernizowany i będzie w stanie przyjmować większe jednostki wrócą do rozmów na ten temat. Ale to jest wymówka. Wiadomo, że o wiele trudniej jest doprowadzić do zakopania rury, którą już płynie gaz. A bez takich gwarancji nie jest też racjonalne wydawanie pieniędzy na przebudowę portu. Sytuacja ta zagraża opłacalności planowanego gazoportu. W ramach dywersyfikacji dostaw gazu polski rząd zdecydował się na zbudowanie w Świnoujściu terminalu przyjmującego skroplony gaz. Byłby on dostarczany drogą morską za pośrednictwem wyspecjalizowanych statków zwanych gazowcami. Gazoport miałby przyjmować 5-7,5 mld metrów sześciennych gazu rocznie. Im większe statki dostarczałyby gaz tym mniejsze byłyby koszty jednostkowe transportu, który ma istotny udział w cenie tego typu gazu. Po położeniu Gazociągu Północnego do Świnoujścia będą mogły wpływać tylko jednostki o maksymalnym zanurzeniu 13,5 m. Tymczasem planowano przygotowanie portu na przyjmowanie statków o zanurzeniu do 14,5 m. Jest to niewielka różnica, ale bardzo istotna. Eliminuje bowiem z możliwości skorzystania z dużych jednostek: zarówno handlowych, jak i właśnie gazowców. Na tym wszystkim najbardziej skorzysta niemiecki port w pobliskim Rostoku, który takich ograniczeń nie ma. Dodatkowo ma też o wiele lepiej rozbudowane lądowe zaplecze transportowe, służące do przywozu i rozwozu ładunków.

Rezygnacja z rozbudowy zaplecza portów Zły stan sieci transportowej w Polsce jest powszechnie znany. Przedsiębiorstwa spedycyjne zajmujące się przewozem ładunków wybierają port ze względu na jego dostępność od strony lądu. Do statku trzeba bowiem towar przywieść i wywieźć, czasami jeszcze setki kilometrów zanim dotrą do ostatecznego celu. Ostatnie decyzje rządu, które nie są jednostkowe i dotyczą wielu elementów, wskazują jakbyśmy mieli do czynienia ze świadomym działaniem prowadzącym do obniżenia konkurencyjności portów w Szczecinie i Świnoujściu.

Dużym dotychczasowym atutem była możliwość korzystania z barek pływających po Odrze aż po Górny Śląsk. W ubiegłym roku doszło tutaj do prawdziwej katastrofy. Na odcinku od Kędzierzyna-Koźle do Wrocławia państwo polskie nie było w stanie przywrócić żeglugi po wiosennych roztopach i powodziach. Po wielu miesiącach próśb i gróźb właściciele barek sami sfinansowali naprawę podstawowych urządzeń i pogłębienie rzeki. Doszło do wydarzenia bezprecedensowego, aby przedsiębiorcy działali zamiast państwa i robili to co do tego państwa należy. Ta historia dobrze się zakończyła, ale nie pozostanie bez konsekwencji. Straty dla tych małych firm były olbrzymie i wielu zamierza zakończyć działalność. Bo przecież sytuacja może się powtórzyć. Dlatego żegluga na Odrze powoli, ale systematycznie zamiera. W zakresie sieci drogowej zrezygnowano z dwóch kluczowych inwestycji. Pierwsza to budowa tunelu łączącego Świnoujście z wyspą Wolin i resztą kraju. Obecnie miasto ma połączenie promowe, które jest już przestarzałe i odstrasza inwestorów oraz turystów. Decyzję o budowie tunelu drogowego podjął rząd J. Kaczyńskiego. Projekt był zaawansowany, ale nowa ekipa wycofała się z niego odkładając go po 2013 r., bez podania jakiegokolwiek nowego terminu realizacji. Podobny los spotkał budowę drogi ekspresowej S3 łączącą Szczecin z Gorzowem Wlk., Zieloną Górą, Wrocławiem i dalej z Czechami oraz resztą kontynentu. Niestety w nowym programie budowy dróg krajowych rząd PO-PSL chce zakończyć budowę tej trasy na Gorzowie odkładając resztę w bliżej nieokreśloną przyszłość. W czasach systemu komunistycznego ówczesna Czechosłowacja miała własną flotę handlową. Nie mając dostępu do morza korzystała z polskich portów, w tym zwłaszcza Szczecin-Świnoujście. Teraz przedsiębiorstwa z tej części Europy korzystają coraz częściej z portów niemieckich, bo mają tam o wiele łatwiejszy dojazd autostradami i koleją.

Niemcy robią swoje 12 grudnia ub. r. niemieckie koleje państwowe skorzystały z otwarcia polskiego rynku i uruchomiły po raz pierwszy bezpośredni pociąg ze Szczecina do Pragi czeskiej, przez Berlin i Drezno. Całą trasę pokonuje on w ok. 7 godzin. Do stolicy naszego południowego sąsiada można też ze Szczecina dojechać koleją przez Polskę. Problem w tym, że mimo krótszej trasy trzeba na to poświęcić minimum 10,5 godz. i po drodze co najmniej dwukrotnie się przesiadać. To mówi samo za siebie. W dłuższej perspektywie skutki takich działań będą nieodwracalne.

Bogusław Kowalski

Bomba na moskiewskim lotnisku: dlaczego ten atak wywołuje dreszcze Moscow airport bombing: why a terrorist mastermind is sending chills down spines
http://www.telegraph.co.uk/news/worldnews/europe/russia/8290410/Moscow-airport-bombing-why-a-terrorist-mastermind-is-sending-chills-down-spines.html
Andrew Osborn – 29.01.2011, tłumaczenie Ola Gordon

Kiedy mężczyzna w czarnej baseball czapce wysadził siebie i 35 innych w powietrze na najczęściej używanym rosyjskim lotnisku, zwykli Rosjanie byli pewni, że zrobili to islamscy terroryści. Dowody wskazują na to, że mieli rację – ale fotografia mężczyzny, podejrzanego o zorganizowanie najgroźniejszego na całym świecie ataku na lotnisko, zdołała wstrząsnąć narodem. W ten weekend z pierwszych stron gazet patrzy nie zwykły ciemnoskóry, z gęstą brodą islamski terrorysta, którego się spodziewali i obawiali, ale etniczny Rosjanin, który wygląda jak miliony rosyjskich braci, synów i mężów. Podejrzany, 32-letni Witali Razdobudko, jest jednym z rosnącej liczby Rosjan, którzy przyjęli radykalny islam, stwarzając koszmar dla rosyjskich brygad anty-terrorystycznych. Oswojeni od ponad 10 lat do ataków terrorystycznych na pociągi, samoloty, szkoły, szpitale i teatry, zwykli Rosjanie stawiają czoła niewygodnej prawdzie: terroryści pochodzą teraz z ich własnych szeregów, a nie wyłącznie z zubożałej ludności muzułmańskiej regionu Północnego Kaukazu. „Pojawienie się słowiańskich muzułmanów w szeregach terrorystów grozi tym, ze stanie się to tendencją,” powiedział Andriej Kuzniecow, komentator portalu lenta.runews. „On (Razdobudko) nie jest pierwszym słowiańskim terrorystą muzułmańskim. Są to ludzie, którzy przeszli na islam w chaotycznych latach 1990, kiedy dla ludzi żyjących z dala od stolicy stało się jasne, że nie było jasnej przyszłości. Woleli raczej przyjąć radykalny islam, niż gnić w delirium alkoholowym lub otępieniu wywołanym heroiną.” Wydaje się, że Witali Razdobudko doznał zawodu w młodym wieku. Urodzony w uroczym uzdrowisku Piatigorsk 1200 km na południe od Moskwy, studiował na miejscowym uniwersytecie technicznym, a następnie próbował swoich sił w wielu przedsięwzięciach, w tym turystyce. W pewnym momencie znalazł się pod wpływem lokalnego imama, który miał związki z muzułmańskimi ugrupowaniami terrorystycznymi. Imam sam był z pochodzenia Rosjaninem i konwertytą islamskim. Był oskarżony o porwanie i w jego mieszkaniu policja znalazła literaturę ekstremistyczną, w tym podręczniki o preparowaniu bomb. Pod jego wpływem Razdobudko przyjął radykalny islam. Po raz pierwszy zwrócił uwagę policji latem ubiegłego roku, gdy potężna bomba wstrząsnęła Piatigorskiem, w pobliżu jego domu, raniąc 30 osób. Razdobudko został doprowadzony na przesłuchanie, ale wypuszczono go z braku dowodów. On i jego żona dzielili mieszkanie z parą, która podzielała jego ideologię Wahhabi. Para ta jest teraz w więzieniu w Moskwie, mężczyzna za członkostwo grupy terrorystów islamskich, a kobieta za współudział w samobójczym ataku w Moskwie 31 grudnia. Kuzniecow, podobnie jak inni komentatorzy, mówi, że etniczni konwertyci rosyjscy często stają się bardziej fanatyczni niż terroryści urodzeni muzułmanami. „Stają się najbardziej zatwardziałymi rewolucjonistami i terrorystami” – powiedział. „I to oznacza, że działania organów śledczych są nawet bardziej utrudnione, gdyż nie mogą kierować się kształtem czyjegoś nosa, czy kolorem oczu, by pomóc sobie w znalezieniu przeciwnika, muszą stosować zupełnie inne kryteria.” Tożsamość faktycznego zamachowca, człowieka który wysadził się w powietrze w hali przylotów międzynarodowych moskiewskiego lotniska zabijając 35 osób, w tym Brytyjczyka, pozostaje tajemnicą. W poniedziałek śledczy powiedzieli, że był to 20-letni mężczyzna z Północnego Kaukazu. Razdobudko nadal jest podejrzanym o nieudany atak 31 grudnia, ale zamachu na lotnisku dokonała inna grupa islamska. Film CCTV sugeruje, że zamachowiec, ubrany na czarno, przyjechał autem na lotnisko, zaparkował, a następnie znalazł sobie miejsce wśród tłumu czekającego na wychodzących pasażerów. Śledczy powiedzieli, że to wskazuje na fakt, że chciał zabić tak wielu obcokrajowców, jak tylko możliwe. Według organów śledczych, „to nie był przypadek, że tego aktu terrorystycznego dokonano w hali przylotów międzynarodowych. Według śledczych, najważniejszym celem ataku byli obcokrajowcy.” Cały czas trzymał lewą rękę w kieszeni i wałęsał się w tłumie przez 15 min. zanim wysadził się w powietrze. Naoczni świadkowie mówili, że wykrzyknął swoje imię, wiek i miejsce urodzenia, po czym wrzasnął: „Zabiję was wszystkich” zanim zrobił z siebie „mielone,” jak ujął to jeden świadek. Źródła bezpieczeństwa twierdzą, że współsprawca obserwujący jego ruchy mógł zdetonować bombę za pomocą telefonu komórkowego, aby upewnić się, że ten nie straci nerwów. Przymocowane do niego ładunki wybuchowe zawierały do 7 kg TNT i zamieniły jeden z najnowocześniejszych rosyjskich lotnisk w strefę śmierci. […] Czas pokaże czy Razdobudko był naprawdę organizatorem śmiertelnego ataku w ub. poniedziałek. Ale rosnąca liczba etnicznych Rosjan przechodzących na radykalny islam jest prawdziwym fenomenem, którego władze nie mogą ignorować. W marcu ubiegłego roku, najbardziej znany z konwertytów zginął w krwawej strzelaninie w południowej Rosji. W wieku zaledwie 27 lat, Aleksander Tichomirow stał się twarzą powstania islamistów i jednym z jego głównych ideologów. Inny sławny islamski terrorysta, Pawel Kosolapow, zamieszany w dwa śmiertelne zamachy bombowe na pociąg, jest również etnicznym Rosjaninem.

Eksperci szacują, że obecnie są dziesiątki jeśli nie setki tysięcy etnicznych Rosjan, konwertytów na islam, co wraz z około 23 mln muzułmanami powoduje, że Rosja ma największą populację muzułmanów w Europie. Siergiej Arutiunow, ekspert z Rosyjskiej Akademii Nauk, powiedział, że konwersje powodowane są ubóstwem, oraz południowa Rosja tworzy urodzajny grunt dla rekrutacji. „Ludzie są sfrustrowani i dlatego szukają alternatywnych ideologii,” powiedział. „Nasza cywilizacja przeżywa kryzys.”

Admin, jako antysemita, doda tylko, iż dziwnie często zdarza się, że przywódcami radykalnych muzułmanów są „świeżo nawróceni na Islam” reptilianie.

Media prywatne zaprzyjaźnione, publiczne spacyfikowane. Czas na Internet? "Kontrolowanie całej produkcji audiowizualnej W "Rzeczpospolitej" znajdujemy artykuł Katarzyny Szymielewicz, członkini zarządu Fundacji PANOPTYKUM, która zwraca uwagę na wprowadzane po cichu rozwiązania zmierzające do poddania politycznej kontroli treści audiowizualnych w sieci. Otóż rząd do ustawy o radiofonii i telewizji rząd chce wprowadzić zmiany,  - "poddać nadzorowi Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji tzw. nielinearne usługi audiowizualne świadczone przez Internet". Chodzi tu o specyficzny rodzaj materiału audiowizualnego, który klient sam wybiera (kupuje) i ogląda w dowolnym czasie ("na żądanie"). W tej kategorii nie powinien się znaleźć amatorski materiał wideo umieszczany w sieci przez innych użytkowników, który można za darmo obejrzeć. Celem regulacji jest niewątpliwie poddanie większej kontroli działalności profesjonalnych dostawców filmów i programów telewizyjnych. Jednak wprowadzenie w życie projektowanych przepisów oznaczałoby konieczność skontrolowania całej produkcji audiowizualnej w Internecie, w tym amatorskiej. Nawet jeśli można przypuszczać, że zupełnie nie o ten efekt rządowi chodziło, z taką sytuacją mielibyśmy do czynienia ze względu na nieprecyzyjne przepisy. Oznacza to konieczność wypełnienia szeregu procedur by móc realizować i nadawać w Internecie programów wideo i audio. Po pierwsze pojawi się obowiązek wpisu do wykazu usług i uiszczenia opłaty wpisowej. Dostawcy usług medialnych na żądanie, świadczącemu je bez wpisu do rejestru, będzie grozić kara pieniężna. Po drugie KRRiT otrzyma uprawnienie do odmowy wpisu, gdy dostarczane usługi medialne będą poważnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa, porządku czy zdrowia publicznego. Wreszcie nielinearne usługi medialne będą podlegać zakazowi nawoływania do nienawiści oraz innym, pozytywnym obowiązkom (np. wprowadzanie ułatwień dla osób niepełnosprawnych czy promowanie produkcji krajowej) na takich zasadach jak tradycyjny program telewizyjny. Przypomnijmy - Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jest dziś całkowicie zdominowana przez ludzi związanych z Platformą i lewicą. Jak zaś pisze Szymielewicz, proponowane rozwiązania znacząco zwiększyłyby zakres sprawowanej przez nią kontroli. Aby ocenić, czy dany materiał nie podlega obowiązkowi rejestracji albo nie narusza narzuconych przez ustawę wymogów co do "jakości", organ taki jak KRRiT musiałby skontrolować wszystkie serwisy internetowe kierowane do polskich użytkowników, zawierające treści audiowizualne. To jest zadanie oczywiście niewykonalne bez pomocy technologii i zautomatyzowanych rozwiązań, takich jak analiza zawartości pakietów przesyłanych przez sieć. W przeciwieństwie do sygnału telewizyjnego Internet ma tę specyfikę, że dostęp do możliwości przesyłania pakietów jest w zasadzie nieograniczony. Każdy użytkownik, który zapragnie umieścić własne nagranie w sieci, może to zrobić choćby na komercyjnych portalach społecznościowych. Ze względu na tę specyfikę i ilość materiału audiowizualnego dostępnego w Internecie poddanie nowego rynku usług medialnych ścisłej regulacji nieuchronnie doprowadzi do filtrowania ruchu w sieci. A tym samym naruszenia jednej z podstawowych zasad funkcjonowania Internetu – neutralności sieci.

W tej chwili na rynku telewizyjnym panuje rażąca nierówność dostępu poszczególnych grup społecznych i światopoglądowych. Wszystkie liczące się stacje komercyjne mają profil liberalno-lewicowy, a z telewizji i radia publicznego eliminowane są programy dziennikarzy "podejrzanych" o nastawienie chrześcijańskie czy konserwatywne.

zespół wPolityce.pl

W co gra Putin? Subotnik Ziemkiewicza Najczęstszą myślą Donalda Tuska w ostatnich tygodniach musi być pytanie: Wołodia, ale dlaczego? Dlaczego? Bo, faktycznie, jest to zagadka. Umom nie razbieriosz! Wszystko się pięknie, logicznie zapinało. Polski premier okazał na użytek swoich wyborców pewną stanowczość wobec MAK, a więc pijarowskie pozory, jedyne, na czym mu w tej sprawie zależy, zostały ocalone. Teraz Rosja mogła już spokojnie złożyć całą winę na nieżyjących pilotów i „naciski psychologiczne”, których już by nie musiała precyzować − cała sfora chorych z nienawiści do śp. Lecha Kaczyńskiego robi to w naszych mediach bezustannie od miesięcy i robić będzie nadal z najwyższym zaangażowaniem. Wystarczyło tylko, żeby Rosjanie też zachowali pozory, żeby przyznali − no tak, i u nas nie wszystko było w porządku, zawiodło wyposażenia lotniska i praca kontrolera, ale to miało drugorzędne znaczenie. W końcu po katastrofie „Kopernika” sowieci zgodzili się wziąć winę na siebie, przyznać, że to radziecka technika zawiodła − decyzja była wtedy podjęta w politbiurze KPZR, na najwyższym szczeblu, ale Tusk też właśnie negocjował na najwyższym szczeblu. Oczywiście, jedna trzecia, niechby nawet i połowa Polaków by w to nie uwierzyła. Ale z tym by już Tusk przeżył; jedna trzecia Amerykanów do dziś nie wierzy w oficjalne wyjaśnienie zamachu na Kennedy’ego, a aż dwie trzecie Niemców i Francuzów w zamach na WTC, i co z tego? Tusk wyszedłby z opresji z twarzą, a może nawet wzmocniony: nie dał się ani polskim oszołomom, ani tajemniczym ruskim lobby „którym nie na rękę pełna prawda”, i w ogóle. A tu − szok. Putin go przed całym światem przeczołgał, zrobił z niego pętaka, który musi odszczekiwać własną fanfaronadę sprzed tygodnia, skamleć, że „nie kwestionujemy zasadniczych ustaleń, chcemy tylko uzupełnienia”… „Car tu wielmożność woli swej okazał”: żadnych polskich uwag, żadnych dodatkowych przesłuchań ani dokumentów! Żadnego podskakiwania! Niech Polacy nie śmią dokonywać „niedopuszczalnych nacisków” na niezależną, międzynarodową instytucję, jaką jest MAK! Wyjaśnienie jest ostateczne i nieodwołalne, koniec dyskusji, a wrak i czarne skrzynki dostaniecie, jak my będziemy chcieli, złóżcie podanie i grzecznie czekajcie. I Tusk, oczywiście, obtarł twarz i gorliwie zapewnia Polaków, że to tylko deszcz padał, bo co ma zrobić, ale jego wizerunek przetrącony został nieodwołalnie. I tylko próbuje pojąć: ale dlaczego? Po co Władimir Władimirowicz mu to zrobił? Ma w Tusku sojusznika najbardziej sobie powolnego, spolegliwego, jakiego mógł mieć. Na wszelki rozum, powinien go więc wesprzeć i pomóc mu udawać, że jest samodzielnym, polskim, myślącym o interesach swego kraju politykiem − a nie pokazywać wszem i wobec, że sobie nim może buty wycierać. Co Rosji z tego, że topi tak sobie życzliwego polskiego przywódcę? Szukanie odpowiedzi wieść nas może w kilku kierunkach. Pierwszy − jak się już wspomniało, Rossiji umom nie razbieriosz. Wbrew przyjętemu przez Tuska założeniu, polityka rosyjska nie jest racjonalna, ale emocjonalna. Przyznanie się do choć najdrobniejszego uchybienia po swej stronie dla szurniętych na punkcie swego dziwaczenie pojmowanego „honoru” Rosjan było by niedopuszczalnym sponiewieraniem godności ich wielkiego narodu. Więc wolą brnąć w najbardziej nawet idiotyczne kłamstwa, upierać się, że Tupolew z prezydentem na pokładzie spadł, bo zderzył się z innym, nieznanym samolotem amerykańskiej konstrukcji, jawnie niszczyć albo ukrywać dowody, bo święty honor Rosji jest taki, że przyznać się nie wolno do niczego, nawet do niedopiętego guzika u lejtnanta. Drugi − Rosjanie najlepiej wiedzą, że wbrew narzucającemu się potocznemu mniemaniu katastrofa nie była tylko skutkiem bałaganu, wiedzą, jakiego naprawdę trupa mają w szafie, i wolą w bezczelny sposób fałszować śledztwo i niszczyć oraz ukrywać dowody, licząc, że zostanie to wytłumaczone na sposób opisany powyżej, niż dopuścić, by pewne fakty wyszły z ukrycia i zaczęły się układać. Trzeci − polityka Putina jest jak najbardziej racjonalna, tylko kieruje się zupełnie innym założeniem, niż odruchowo przyjmuje Tusk i cały w ogóle Zachód. Rosja nie potrzebuje grzecznego Tuska, nie potrzebuje przyjaznej ani nawet uległej Polski. Rosja potrzebuje Polski pogrążonej w chaosie i jak najsłabszej. Poniewierając Tuska w oczach Polaków, otwiera Putin świadomie nową perspektywę wojnie polsko-polskiej; albo Tusk przegra z Kaczyńskim, i wtedy Rosja będzie miał po swojej stronie Berlin, Paryż i inne stolice, skłonne przyzwolić: no tak, ci Polacy są nieznośni, zróbcie z nimi co uważajcie, my nie będziemy dla takich wariatów psuć sobie z wami stosunków. Albo obaj pozostaną jeszcze długo zwarci w walce jak te przysłowiowe jelenie, które w końcu zdychają, bo żaden nie może ani zwyciężyć drugiego, ani się wycofać. Tak czy owak, jeśli strategicznym celem Rosji nie jest mieć dobre stosunki z Polską, ale nie mieć w ogóle Polski, jest to postępowanie oczywiste i zrozumiałe. A kto zna przekonujący dowód, że strategiczny cel Kremla nie jest właśnie taki? Jedno z tych wyjaśnień musi być prawdziwe, innego nie widzę. I tu powinna, wedle praw rządzących pisaniem felietonów, znaleźć się jakaś pointa. Niestety, nie jestem w stanie jej wymyślić. Postawi ją dopiero, i to jest najgorsze, Władimir Władimirowicz. W chwili, którą uzna za stosowną. RAZ

Ziemkiewicz upomina się o politykę, a "Gazeta Wyborcza" chwyta się za własną rękę. Weekendowy przegląd prasy Piotra Zaremby W Plusie i Minusie, dodatku do "Rzeczpospolitej", tekst Rafała Ziemkiewicza "Znaleźć szczęście w domu". Publicysta dotyka tematu, który ostatnio nurtuje go coraz mocniej: "Może czas wreszcie zauważyć, że mamy w Polsce poważny kłopot z patriotyzmem. (....) Trudność  polega na tym, że o patriotyzmie się nie dyskutuje. Patriotyzm jest po prostu dobry i trzeba się nim wykazywać. Kto się nim nie wykazuje, jest złym Polakiem. I to zamyka dyskusję". Ziemkiewicz polemizuje ze stereotypowym prawicowym poglądem: winne braku patriotyzmu są media i brak odpowiedniego wychowania w szkole. To dla niego raczej przejaw niż przyczyna kryzysu. Środowisk z patriotyzmem walczącym skądinąd nie oszczędza:

"W gębach dzisiejszych "młodych z fejsbuka" plujących na modlące się pod krzyżem staruszki  biało-czerwonymi flagami czy manifestujących na Wawelu przeciw pochówkowi prezydenta widać rysy tych, którzy obdzierali trupy powstańców, albo znosili zaborcy głowy dziedziców; w wypowiedziach "autorytetów" brzmi ta sama co w zapisywanych przez Żeromskiego rozmowach pogarda dla polskości jako czegoś zapyziałego, durnego, utrudniającego życie". A zarazem zarzuca środowiskom patriotycznym, że jako alternatywę dla bezideowości i pustki wymachiwały głownie mitem: Wołodyjowskiego wysadzającego się w Kamieńcu Podolskim (w rzeczywistości eksplozja była przypadkowa) czy księcia Józefa Poniatowskiego rzekomo rzucającego się w samobójczym odruchu w nurt Elstery (samobójcą nie był). Odpowiednikiem tego mitu są dzisiejsze wiersze Wojciecha Wencla czy wystąpienia Jarosława Rymkiewicza: piękne, ale nie mające nic wspólnego z rozumną polityką. Porównując obecną sytuację do tej w końca XIX  wieku Ziemkiewicz przypomina, że Polacy stali wtedy między dwiema skrajnościami: pokusą skazanej na klęskę  insurekcji, albo kapitulacji i ugody z zaborcą. Odpowiednikiem tych postaw mają być obecne wybory z jednej strony Kaczyńskiego z drugiej Tuska. Dopiero endecja ze swoim rozumnym patriotyzmem nakazującym oszczędzanie potencjału, ale też zastąpienie ugody grą z zaborcami, pokazała Polakom drogę. Nie do końca podzielam tę zbyt prostą analogię, nie do końca zresztą akceptuję zawartą w niej bezwarunkową pochwałę strategii Romana Dmowskiego. Spieraliśmy się o to niedawno z Rafałem podczas debaty o dorobku ruchu narodowego organizowanej przez IPN. Kiedy Ziemkiewicz próbuje przełożyć endeckie recepty sprzed 100 lat na obecne realia, operuje zresztą niewieloma konkretami. Hasłem Ludwika Popławskiego zapomnianego prekursora endeckiej myśli: "Spolityzujmy masy!". I propozycją uczynienia z Sierpnia 80' symbolu "patriotyzmu rozumnego", bo był on równocześnie aktem odwagi i przezorności. To trochę za mało jak na zaczyn dyskusji. A jednak tekst Ziemkiewicza wydaje mi się ważny z jednego powodu. Próbuje on, tak jak niegdyś Dmowski, zarazić prawą stronę sceny racjonalnym politycznym myśleniem. Już samo to zasługuje na pochwały. Spodziewam się jednak, że nie odniesie w tej dziedzinie wielkiego sukcesu. Oponenci patriotycznego myślenia o polityce uznają jego zalecenia ze zbędne dziwactwo. A ludzie zakochani w retoryce a la Rymkiewicz, biorący dziś na prawicy górę nad jakąkolwiek refleksją, ogłoszą po raz tysięczny, że publicysta po prostu wysługuje się lub chce wysługiwać PO. I nie pomoże przypominanie, że jest autorem stale przezeń powtarzanego twierdzenia o rządzie Tuska jako najgorszym rządzie w dziejach III RP. To czego nie rozumiemy, najłatwiej zakwalifikować jako akt wrogości, wykpić i jak najszybciej zapomnieć. Tymczasem w piątkowej "Gazecie Wyborczej" urocze odkrycie i to w tekście o teatrze. Recenzentka Joanna Derkaczew pyta: "Jak złapać faceta na teatr". Derkaczew ogłasza, że współczesny teatr zdradził mężczyzn. "Bo teatr w ostatnich latach zwracał się do wykluczonych kobiet i mniejszości seksualnych, czyli do ofiar tradycyjnego męskiego świata. Facetom oferował co najwyżej oczyszczające w założeniu biczowanie. Męska solidarność w tym przypadku nie zadziałała - reżyserzy mężczyźni, którzy w teatrze ciągle są większością, nie usiłowali nawet bronić swojej płci, za to ścigali się z reżyserkami w mnożeniu zarzutów. Jan Klata w swojej wersji "Ziemi obiecanej" stawał po stronie kobiet. Oskarżał testosteron nie tylko jak Kayah o "łez strumienie, osamotnienie, zdradę i gniew", ale o wywrócenie systemu ekonomicznego opartego na zaufaniu i lojalności". Odkrycie prawdziwe, ale to brzmi zupełnie tak jakby - przepraszam za drastyczne porównanie - w Volkischer Beobachter ktoś nagle oznajmił: "Ależ my nienawidzimy te inne narody". Przecież taka wizja świata wyziera z wielu tekstów samej "Wyborczej", a z recenzji teatralnych w szczególności. Po to aby ją propagować powołano do życia "Wysokie obcasy", taką wizją jest przesycone prawie wszystko, co się tam ukazuje - od seksualnych politgramot Piotra Pacewicza po większość reportaży w "Dużym Formacie". Wizja to mocno jednostronna, chwilami ogłupiająca, a przy tym - zaryzykuję tak mocne słowa - osłabiająca podstawy naszej kultury, nawet jeśli czasem rozmiękczona liczeniem się z polskimi realiami. Dalej recenzentka przytacza inscenizacje, które mają być odtrutką na antymęskie skrzywienia współczesnej sztuki. Obawiam się, że odrobinę za późno....

Piotr Zaremba

Anna Fotyga w "ND": "Na czym polega szczyt hipokryzji? Leżeć plackiem przed Rosją i jeszcze popiskiwać, że to z winy PiS" "Nasz Dziennik publikuje artykuł byłej minister spraw zagranicznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Anny Fotygi pt. "Himalaje hipokryzji". Anna Fotyga przypomina o wydarzeniach, które towarzyszyły ogłoszonemu 12 stycznia raportowi MAK: Głównym przesłaniem medialnym - bo w najmniejszym stopniu nie merytorycznym - były naciski "głównego pasażera" oraz alkohol we krwi gen. Andrzeja Błasika. W prezentacji wykorzystano głosy z kokpitu na sekundy przed katastrofą, złamano wszelkie zasady postępowania podobnych komisji, załączając wyniki sekcji zwłok gen. Błasika - pasażera, nie członka załogi. Ten przekaz wzmacniany był jawną i niejawną siłą państwa rosyjskiego. Fotyga podkreśla, że reakcja "ze strony najwyższych organów władzy państwowej Rzeczypospolitej Polskiej mających zgodnie z Konstytucją kompetencje w polityce zagranicznej",  nastąpiła dopiero po 29 godzinach: Jako pierwszy głos zabrał premier Donald Tusk. Przełożył swoją konferencję prasową z godz. 12.00 (na drugi dzień po ogłoszeniu raportu) na godz. 15.00. W międzyczasie odbyła się konferencja prasowa szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa, który przedstawił obowiązującą wykładnię faktów ("spekulacje na temat katastrofy są nieetyczne, a nawet bluźniercze"). Anna Fotyga zastanawia się, "czy istniał jakiś związek przyczynowo-skutkowy między wymienionymi zdarzeniami, czy go nie było": Premier wypowiedział się wkrótce po ministrze Ławrowie, niezwykle miękko w stosunku do swoich wcześniejszych, grudniowych wypowiedzi. Pominę analizę dyplomatyczną jego wywodów na temat relacji polsko-rosyjskich. Szef rządu ani jednym słowem nie ujął się za obrażaną na oczach całego świata tragicznie zmarłą głową swojego państwa. Nie bronił honoru generała. A jego słowa mogłyby chociaż częściowo zniwelować dewastujące dla wizerunku Polski efekty rewelacji pani gen. Tatiany Anodiny. Ostrzeżenie w wypowiedzi Ławrowa było aż nadto dostrzegalne. Upokorzenie premiera również. Była szefowa MSZ ocenia również - równie miękką - reakcję prezydenta Komorowskiego: Prezydent miał już na sumieniu wcześniejszą wypowiedź o prawdzie, co to jest arcyboleśnie prosta (i, naturalnie, potwierdza zdanie Rosjan). Nie bronił swojego poprzednika, jako zwierzchnik Sił Zbrojnych nie znalazł ani jednego argumentu, by publicznie wstawić się za gen. Błasikiem. A polskie uwagi do raportu MAK nie potwierdzały tez Rosjan. Pomimo lekcji udzielonej Polsce i premierowi Tuskowi zdecydował się na telefon do prezydenta Miedwiediewa. Do dziś nie wiemy, w jakim celu. Fotyga ocenia, że "dla obrony aktualnie rządzących przed spadkiem poparcia wytoczono naprawdę ciężkie armaty", i "zastosowane zostały trzy zasadnicze operacje manipulowania opinią publiczną".

1. Postanowiono wmówić Polakom, że kiedy obce państwo, w dodatku tak sprawne w grach medialno-operacyjnych jak Rosja, nas poniża, to w odpowiedzi obowiązuje protokół dyplomatyczny. Prezydent odpowiada prezydentowi, premier premierowi, minister ministrowi, a pani Anodinie pan Edmund Klich. Taką tezę lansowały dwie osoby, zapewne przypadek zrządził, że działo się to w "Kropce nad i". Pierwszą z nich był sam prezydent Bronisław Komorowski, a drugą - pierwsza znawczyni protokołu dyplomatycznego RP - Hanna Gronkiewicz-Waltz. Gdy MAK obraża głowę państwa polskiego, jego generałów i robi to z siłą medialnego tsunami, z całkowitym wsparciem władz obcego państwa (wystąpienie ministra Ławrowa), to my szukamy odpowiednio niskiego szczebla odpowiedzi, żeby tego państwa nie urazić złym stosowaniem protokołu dyplomatycznego. Powiem po raz kolejny: Obudź się, Polsko!

2. Dla zniwelowania efektu własnej klęski, niekompetencji, kompletnego braku zdolności do rządzenia państwem, ale również dla "rozmydlenia" i zaciemnienia faktów, które opiszę w punkcie trzecim, wdrożono niesłychaną, niemającą odpowiednika w dotychczasowej historii Polski kampanię przeciw prezesowi Prawa i Sprawiedliwości Jarosławowi Kaczyńskiemu i wspierającym go członkom władz tej partii. Ta kampania zapisała się już w historii. Jeśli mamy zachować dla następnych pokoleń resztki godności, musimy ich bronić, bez względu na koszty.

3. W burzy medialnej po 12 stycznia br. uwadze większości Polaków umknęły trzy fakty: prezydent Dmitrij Miedwiediew po spotkaniu z ambasadorem Rosji przy NATO Dmitrijem Rogozinem zagroził Sojuszowi rozmieszczeniem uderzeniowej grupy nuklearnych wojsk rakietowych; prezydent Nicolas Sarkozy podpisał osobiście z Rosją (reprezentowaną tylko przez wicepremiera, choć "siłowika" - Igora Sieczina) układ o sprzedaży ofensywnych okrętów desantowych Mistral; Rosja ratyfikowała układ START II. Zdaniem byłej szefowej MSZ, "wszystkie te trzy wydarzenia stanowią powód do natychmiastowego alertu dla Polski": Groźba prezydenta Miedwiediewa jest powtórzeniem medialnej operacji premiera Putina w talk-show Larry´ego Kinga w CNN. Groźbę zastosowano, żeby wymusić uzgodnienie promowanej przez Rosję nowej architektury bezpieczeństwa, w tym przypadku europejskiej tarczy antyrakietowej. Jedna z koncepcji, mająca zwolenników w NATO i Rosji, mówi o strefach odpowiedzialności za ochronę, z Rosją odpowiadającą za jedną ze stref, znacznie większą niż jej terytorium. A co na to polskie władze? - pyta Anna Fotyga, i odpowiada: Premier, minister spraw zagranicznych, minister obrony - milczą. Podczas wspólnej z rosyjskim partnerem konferencji prasowej w grudniu, po rosyjskim postawieniu sprawy, prezydent również milczał. Czy znają Państwo pojęcie "milczącej akceptacji"? To znany kruczek w dyplomacji. Po ujawnionych w niedzielę groźbach prezydenta Miedwiediewa wobec NATO prezydent przerwał milczenie. Nie wydał oświadczenia. Opowiadał u Moniki Olejnik o kolejnym telefonie, który wykonał do Miedwiediewa z kondolencjami, dla utrwalenia efektu wysłanych wcześniej pisemnych kondolencji. I na koniec puenta - będąca odpowiedzą na tytułowe pytanie o "Himalaje hipokryzji": Czy wiedzą Państwo, na czym polega szczyt hipokryzji? Leżeć plackiem przed Rosją i jeszcze popiskiwać, że to z winy PiS. Popiskiwać ustami tak znanych "rusofobów", jak profesorowie Tomasz Nałęcz i Roman Kuźniar. Sil

Ziemkiewicz: Rosja nie potrzebuje przyjaznej ani nawet uległej Polski. Rosja potrzebuje Polski pogrążonej w chaosie i jak najsłabszej Dlaczego Władimir Putin tak sponiewierał na oczach świata Donalda Tuska? Na to pytanie stara się odpowiedzieć Rafał Ziemkiewicz w swoim cotygodniowym Subotniku: Jak zauważa Ziemkiewicz, szukanie odpowiedzi wieść nas może w kilku kierunkach. Pierwszy to "Rossiji umom nie razbieriosz": Wbrew przyjętemu przez Tuska założeniu, polityka rosyjska nie jest racjonalna, ale emocjonalna. Przyznanie się do choć najdrobniejszego uchybienia po swej stronie dla szurniętych na punkcie swego dziwaczenie pojmowanego „honoru" Rosjan było by niedopuszczalnym sponiewieraniem godności ich wielkiego narodu. Dlatego więc Rosjanie, uważa Ziemkiewicz, "wolą brnąć w najbardziej nawet idiotyczne kłamstwa, upierać się, że Tupolew z prezydentem na pokładzie spadł, bo zderzył się z innym, nieznanym samolotem amerykańskiej konstrukcji, jawnie niszczyć albo ukrywać dowody, bo święty honor Rosji jest taki, że przyznać się nie wolno do niczego, nawet do niedopiętego guzika u lejtnanta": Możliwy powód drugi − nasi sąsiedzi mają coś na sumieniu: "Rosjanie najlepiej wiedzą, że wbrew narzucającemu się potocznemu mniemaniu katastrofa nie była tylko skutkiem bałaganu, wiedzą, jakiego naprawdę trupa mają w szafie":, i wolą w bezczelny sposób fałszować śledztwo i niszczyć oraz ukrywać dowody, licząc, że zostanie to wytłumaczone na sposób opisany powyżej, niż dopuścić, by pewne fakty wyszły z ukrycia i zaczęły się układać. Powód trzeci - uważa Ziemkiewicz - jest taki, że "polityka Putina jest jak najbardziej racjonalna, tylko kieruje się zupełnie innym założeniem, niż odruchowo przyjmuje Tusk i cały w ogóle Zachód": Rosja nie potrzebuje grzecznego Tuska, nie potrzebuje przyjaznej ani nawet uległej Polski. Rosja potrzebuje Polski pogrążonej w chaosie i jak najsłabszej. Poniewierając Tuska w oczach Polaków, otwiera Putin świadomie nową perspektywę wojnie polsko-polskiej; albo Tusk przegra z Kaczyńskim, i wtedy Rosja będzie miał po swojej stronie Berlin, Paryż i inne stolice, skłonne przyzwolić: no tak, ci Polacy są nieznośni, zróbcie z nimi co uważajcie, my nie będziemy dla takich wariatów psuć sobie z wami stosunków. Albo obaj pozostaną jeszcze długo zwarci w walce jak te przysłowiowe jelenie, które w końcu zdychają, bo żaden nie może ani zwyciężyć drugiego, ani się wycofać. Jedno z tych wyjaśnień musi być prawdziwe - twierdzi Ziemkiewicz.  I pozostawia felieton bez pointy: Postawi ją dopiero, i to jest najgorsze, Władimir Władimirowicz. W chwili, którą uzna za stosowną. ab, źródło: rp.pl

Z diabłem w podkoszulku. Polemika Piotra Skwiecińskiego z tekstem Rafała Ziemkiewicza "W co gra Putin?" Najczęstszą myślą Donalda Tuska w ostatnich tygodniach musi być pytanie: Wołodia, ale dlaczego? - stwierdza Rafał Ziemkiewicz. I odpowiada trzema hipotezami. Pierwsza: "Rossiji umom nie razbieriosz". Czyli polityka rosyjska nie jest racjonalna, tylko emocjonalna, w sprawie raportu MAK chodzi o obronę swoiście rozumianego honoru państwa, któremu zagrażałoby przyznanie, że jakiekolwiek organy tego państwa w jakiejkolwiek sprawie w jakimkolwiek stopniu zawiodły. Druga - to że Rosjanie tak naprawdę ukrywają swoje działania celowe, czyli zamach. To słowo oczywiście nie pada. Ale jak można inaczej rozumieć słowa Ziemkiewicza "Rosjanie najlepiej wiedzą, że wbrew narzucającemu się potocznemu mniemaniu katastrofa nie była tylko skutkiem bałaganu, wiedzą, jakiego naprawdę trupa mają w szafie, i wolą w bezczelny sposób fałszować śledztwo i niszczyć oraz ukrywać dowody"? I hipoteza trzecia - Rosja chce po prostu chaosu w Polsce, wojny rządu z opozycją. Wojny, która będzie osłabiać nasz kraj niezależnie od tego, kto wygra. A jakby wygrał Kaczyński, to tym lepiej, bo wtedy spadną notowania Polski w stolicach zachodnich. Drugą hipotezę uważam za nieracjonalną - nie widzę celu politycznego, który Rosjanie mieliby osiągnąć, mordując zmierzającego i tak do wyborczej porażki prezydenta. Również okoliczności smoleńskiej tragedii wskazują moim zdaniem na to, że zamachu tam nie było. Wymieńmy choćby niemal urzeczywistnioną, a bliźniaczą wobec nieco tylko późniejszego upadku Tupolewa katastrofę Iła - gdyby doszła do skutku, polski Tupolew już na pewno nie lądowałby przecież w Smoleńsku. Wymieńmy ostrzeżenie polskich pilotów przed lądowaniem. Wymieńmy... wiele można by jeszcze wymieniać. Hipotezy pierwszą i trzecią uważam natomiast za racjonalne. Istotnie - psychika państwa rosyjskiego zakazuje, jak pisze Ziemkiewicz, w imię świętego honoru Rosji przyznania się do czegokolwiek, nawet do niedopiętego guzika u lejtnanta. Istotnie - osłabienie naszego kraju przez przedłużenie polskiej wojny domowej, niedopuszczenie by ktokolwiek w niej wygrał leżałoby w tradycjonalnie rozumianym interesie Kremla. Choć twierdzenie Ziemkiewicza, że jeśli ta hipoteza jest prawdziwa oznacza to, że strategicznym celem Rosji nie jest mieć dobre stosunki z Polską, ale nie mieć w ogóle Polski, pojmowane literalnie jest przesadne. W obecnym świecie nie chodzi o likwidację państw, tylko o ich wzmocnienie bądź osłabienie. Ziemkiewicz rozumie to równie dobrze jak ja, przyjmuję więc, że mu się tylko tak napisało. I - wbrew temu, co pisze Ziemkiewicz - obie te hipotezy nie muszą być alternatywne. Obie mogą być prawdziwe równocześnie. Ale obie trzeba znacząco uzupełnić. Polityka rosyjska jest i racjonalna (Rosjanie są wręcz mistrzami najtwardszej na świecie Realpolitik) jak i emocjonalna. Emocjonalna w sensie instynktu, intuicji i tradycji, prawidłowo opisanych przez Ziemkiewicza, ale i sensie mistrzowskiego operowania tą emocjonalnością, którą Rosjanie umieją kontrolować - dla osiągnięcia bardzo konkretnych celów. Jeśli - myślą na Kremlu - nie mamy naprawdę dobrego powodu, aby działać inaczej, to działamy tak, jak nam instynkt i intuicja i tradycja nakazują. Czyli, w danym przypadku, bronimy każdego niedopiętego guzika u każdego lejtnanta. A wobec każdego, kto ośmieli się zmarszczyć nos na widok tego guzika, stosujemy gamę środków propagandowo-psychologicznych, których wspólnym mianownikiem jest próba wytworzenia przekonania, że jeśli nie położy uszu po sobie, to nastąpi jakiś potworny horror. Ale zarazem, jeśli Rosja ma naprawdę dobry powód, to postępuje inaczej. Bo jak już napisaliśmy, jest zarazem niezwykle racjonalna. "Po co Władimir Władimirowicz mu to zrobił? - zastanawia się Ziemkiewicz: "Ma w Tusku sojusznika najbardziej sobie powolnego, spolegliwego, jakiego mógł mieć. Na wszelki rozum, powinien go więc wesprzeć i pomóc mu udawać, że jest samodzielnym, polskim, myślącym o interesach swego kraju politykiem, a nie pokazywać wszem i wobec, że sobie nim może buty wycierać. Co Rosji z tego, że topi tak sobie życzliwego polskiego przywódcę?" I tu mamy pęknięcie w logice Rafała. Bo gdyby, tak jak pisze Ziemkiewicz, w oczach Putina Tusk byłby "sojusznikiem najbardziej sobie powolnym, spolegliwym, jakiego mógł mieć", to byłby to właśnie bardzo dobry powód, aby państwo rosyjskie zachowało się inaczej, niż się zachowało. Inaczej, niż nakazuje mu jego opisana powyżej intuicja, instynkt i tradycja. Czyli tak, jak - właśnie: inaczej, niż nakazywała mu intuicja, instynkt i tradycja - zachowywało się w ciągu pierwszych dni po katastrofie. Wtedy przyczyną takiego zachowywania się państwa rosyjskiego był strach przed obarczeniem go przez Polaków winą za katastrofę. Teraz ten strach minął. Minął, i nie został zastąpiony przez nic innego. Tym czymś innym mogłaby być motywowana tak czy inaczej strategiczna decyzja ośrodka decyzyjnego polskiego rządu o związaniu się z Rosją. O sprzedaży Rosnieftowi Lotosu. O nawiązaniu współpracy przy budowie rosyjskiej elektrowni nuklearnej pod Kaliningradem. Takich decyzji po polskiej stronie zabrakło, i tym samym sam Tusk nieświadomie zdecydował o takim a nie innym kształcie raportu MAK-u. Bo stare rosyjskie przysłowie mówi: "jeśli chcesz zagrać z diabłem w karty, to musisz mieć bardzo szerokie rękawy". A Tusk postanowił zagrać z diabłem w karty nie tylko bez szerokich rękawów, ale wręcz w podkoszulku. Wydawało mu się, że normalizacja relacji polsko - rosyjskich jest  PR-owsko potrzebna Kremlowi tak jak jemu samemu. Wydawało mu się więc, że ma gwarancję trwałego dyskretnego politycznego wspierania go przez Rosjan. Również i dlatego, że oni przecież też nie cierpią PiS-u. Mylił się. Moskwie ta normalizacja była wprawdzie PR-owsko potrzebna, ale o wiele mniej, niż jemu. A dalej idących decyzji, które mogłyby zapewne zapewnić mu dłuższe i dalej idące wsparcie przez Kreml, nie podjął. Nawiasem mówiąc, zachowując się hamująco w sprawie postulowanych przez Rosjan rozwiązań ekonomicznych nie tylko nie dał Rosjanom powodu, aby w sprawie Smoleńska postąpili inaczej, niż nakazują im ich wielokroć tu przywoływane państwowe intuicja, tradycja i instynkt, ale mógł jeszcze dodatkowo rozdrażnić Kreml. W 1939 roku Niemcy zaproponowali Polsce niewielki - z ich punktu widzenia -ustępstwa terytorialne i otwarty sojusz. Mieli pełne prawo przewidywać, że Warszawa się zgodzi. Bo przedtem poszła na tak daleko idące współdziałanie z Berlinem, że Niemcom wydawało się niemożliwe, aby logicznie rozumujący rządzący w Warszawie nie powiedzieli "zet", skoro przedtem powiedzieli już i "a", i "be", i wiele następnych liter alfabetu. A rządzący w Warszawie zachowali się nielogicznie i odmówili powiedzenia "zet", co bardzo rozdrażniło Berlin. Zachowując wszelkie proporcje (choćby Tusk nie wiem jak straszył z  sejmowej trybuny, to oczywiste jest, że żadna wojna z Rosją nam ani nie groziła, ani nie grozi, Putin to nie Hitler, a Europa lat dwutysięcznych to nie Europa lat trzydziestych) można sobie wyobrazić, że mechanizm psychologiczny był teraz trochę podobny. Na początku 2010 roku Polska poszła daleko w stronę Rosji. Mogło to spowodować, że na Kremlu pomyślano: "skoro ten Tusk tak postępuje, a przecież jest premierem i dojrzałym politykiem, to znaczy, że decyduje się na bodaj częściową reorientację Polski w naszą stronę...". A tu przykra niespodzianka. Okazało się, że w Smoleńsku Tusk całował nieszczerze. Jak to zwykle typowy, wiarołomny Lach... Mogło to wprowadzić do kremlowskiego myślenia pewien element rozdrażnienia. Co nie zmienia oceny, że w całej sprawie smoleńskiej premier, łagodnie mówiąc, nie sprawdził się ani jako narodowy przywódca, ani - jak zdają się wskazywać ostatnie sondaże - nawet jako sprawny polityczny macher. Ale mechanizm tego niesprawdzenia się był inny, niż wydaje się sądzić wroga mu część opinii publicznej, i niż wydaje się uważać Rafał Ziemkiewicz. Piotr Skwieciński

"Wywiad z Olbrychskim to także ilustracja intelektualnego upadku ludzi pretendujących do bycia polskimi elitami" Upadek elit. W „Rzeczpospolitej" z 29.01.2011 wywiad red. Roberta Mazurka z Danielem Olbrychskim. To kolejny dowód na słuszność tezy niezapomnianego o. Józefa Marii Bocheńskiego OP, że jednym z nieszczęść współczesności jest „zabobon autorytetu". Chodzi o rozciąganie autorytetu z jednej dziedziny na inne, czyli np. przekonanie, że wybitny aktor ma z definicji coś sensownego do powiedzenia na inne tematy. Wywiad z Olbrychskim to także ilustracja intelektualnego upadku ludzi pretendujących do bycia polskimi elitami. Olbrychski z pasją kreśli obraz strasznych Kaczyńskich. Nie twierdzę, że powinien zachwycać się Jarosławem i śp. Lechem. Twierdzę jednak, że w swej zajadłości przekroczył granicę śmieszności. Aktor snuje myśl, że potworność Kaczyńskich należy tłumaczyć m.in. tym, że na pewno byli bici w szkole. Na uwagę Mazurka, że przecież Lejb Fogelman (warszawski i amerykański prawnik), który chodził z bliźniakami do jednej klasy, opowiadał coś przeciwnego, a mianowicie że razem z Kaczyńskimi tłukł w szkole innych, Olbrychski autorytatywnie stwierdza: „będę się upierał, że byli bici". W innym miejscu Olbrychski peroruje: „wykreślenie z lektur Gombrowicza, by dodać Sienkiewicza, uważam za błąd Giertycha". I najwyraźniej nie ma pojęcia o tym, na co zwraca uwagę Mazurek, a mianowicie, że obecna minister Hall „nie dość, że wycięła Gombrowicza, niczym go nie zastępując, to jeszcze poważnie okroiła nauczanie historii w liceum". Zasada tzw. dwójmyślenia? Odtwórca Kmicica zajmuje się też Kościołem. O czym mówi? Tak! zgadli Państwo. Ubolewa nad strasznym o. Rydzykiem, „który – zdaniem Olbrychskiego – odpędził od Kościoła znaczną część wahającej się młodzieży". To znana teza „autorytetów", którzy obłudnie sugerują, że gdyby Rydzyk nie istniał, to młodzież „wahająca się" zwróciłaby się ku Chrystusowi i nauczaniu Jana Pawła II. A mnie się wydaje, że owi młodzi o ks. Rydzyku niewiele wiedzą, ale używają go jako wygodnej wymówki dla wyborów, których dokonują z zupełnie innych powodów. Przecież nikt się nie przyzna, że oddalił się od Kościoła, bo np. wpadł w szpony pornografii. Lepiej opowiadać, że nie chodzi się na Mszę, bo Rydzyk... Aktor nie waha się podjąć dogmatyczno-moralnych rozważań i stwierdza, że „nazwać radio imieniem Maryi, to chyba już samo to jest grzechem, co jasno wynika z dziesięciorga przykazań". Co do tej jasności, to chyba chodzi o tzw. jasność pomroczną. Zdziwiony teologiczną głębią swego rozmówcy red. Mazurek nadmienia, że przecież „imię Jesus nadawane [jest] w państwach hiszpańskojęzycznych". Zbity z tropu „autorytet" lekko się wycofuje: „nie jestem kapłanem i nie chcę rozstrzygać, czy coś jest grzechem, czy nie, ale jeśli taki Jesus [...] namawia do nienawiści, to wolałbym, żeby nazywał się inaczej". W ten oto zgrabny sposób Olbrychski przeszedł do zadekretowanej w salonie opinii, że Radio Maryja wzbudza „nienawiść do innych, inaczej myślących". Po czym stwierdza (ach! to umiłowanie pluralizmu): „Nie przedłużałbym mu [Radiu] koncesji...". Ubolewający nad budzeniem nienawiści aktor wyraża jednocześnie swój zachwyt Palikotem. I nie dostrzega w tym żadnej niekonsekwencji. Kiedy Mazurek przytacza różne wyjątkowo chamskie wyrażenia Palikota, Olbrychski zdaje się trwać przy swoim, że w tym co robi Palikot „jest masa precyzyjnego, inteligentnego zdrowego rozsądku, a przy tym nie szkodzi nikomu". Aktor nazywa Palikota „ożywczym strumykiem". Założę się, że Olbrychskiego nie razi też ostatni wyczyn jego kolegi ze świata filmu, Kazimierza Kutza, który w tygodniku „Nie", w ankiecie „Jak skończy Kaczyński?", wyrokuje, że Jarosław popełni samobójstwo. A zapytany, czy nie widzi w takim mówieniu niestosowności, Kutz stwierdza, że nie ma problemu, bo ankieta w „Nie" to taka zabawa. Pan Olbrychski jako aktor dostarczył mi wielu pięknych przeżyć. Tym bardziej mi przykro, że dziś udziela wywiadów, w których co drugie zdanie wywołuje zażenowanie. Ks. Dariusz Kowalczyk SJ

U nas w Tuskolandii Mój komentarz do ogłoszonych dziś szczegółów reformy emerytalnej będzie nietypowy. Opowiem, jak próbowałem się dowiedzieć, kto podjął kluczowe decyzje i w jaki sposób. To równie ważne, bo pokazuje, czy do tego wszystkiego, o czym dziś opowiada rząd, można mieć zaufanie, czy nie. „Dzień dobry. Byłbym bardzo wdzięczny za udostępnienie dokumentów, np. materiałów analitycznych, jakie otrzymali ministrowie przed posiedzeniem rządu 30 grudnia w sprawie reformy OFE, które stanowiły podstawę do przyjęcia kierunkowych decyzji ogłoszonych tego dnia przez premiera”. Takiego maila wysłałem 6 stycznia do Centrum Informacyjnego Rządu. Po tygodniu ciszy zadzwoniłem. Pracownica CIR poinformowała, że mail został przekazany do gabinetu ministra Boniego. I zapowiedziała ponaglenie. Po kolejnym tygodniu ciszy miła dama poradziła mi, żebym sam śledził losy mojego maila „bo tak będzie szybciej”. I podała kontakt. Kontakt wyjaśnił że „ jesteśmy understaffed” czyli „mało nas”. Dzień później nadal cisza i w ten sposób CIR, czy też kancelaria prezesa rady ministrów, złamały prawo. Informacja publiczna powinna być udostępniona w ciągu 14 dni. Trzy dni później, w poniedziałek 24 stycznia dowiedziałem się, że żadnych materiałów na posiedzenie rządu 30 grudnia nie było, „bo były wcześniej”, „dyskusja się toczyła publicznie” itd. Mam je dostać. Z przyjemnością oczywiście poczekam jeszcze. W taki razie w jaki sposób rząd podjął najważniejszą politycznie i ekonomicznie decyzję ubiegłego roku? 29 grudnia rzecznik rządu Paweł Graś w rozmowie z PAP zapowiedział, że dzień później Rada Ministrów zajmie się kwestią reformy emerytalnej i OFE. A dalej: „odbędzie się dyskusja” i - jak to ujął - „po dyskusji premier podejmie decyzję”, co dalej z reformą i OFE. Premier? Nie rząd? Mamy rząd, czy klub dyskusyjny ukrywający się pod nazwą Rady Ministrów, który potrzebuje wodza? Sprawdźmy, co tego dnia było w porządku obrad posiedzenia rządu. Punkt 1. Materiał informacyjny do dyskusji na temat zmian w waloryzacji emerytur i rent. Zaraz, zaraz. To zupełnie inne zagadnienie; może chodzi o waloryzacje kwotową, o której kiedyś wspominał premier? Ale co to ma wspólnego z OFE i reformą emerytalną? Z tego wynikałoby, że zajmowano się nią w drugim punkcie: sprawy bieżące. Teraz komunikat po posiedzeniu. „Podczas dzisiejszego posiedzenia Rada Ministrów zaakceptowała kierunki rozwiązań dotyczących reformy emerytalnej i Otwartych Funduszy Emerytalnych”. Ale w spisie uchwał rady ministrów nie ma żadnej poświęconej temu zagadnieniu. Rada Ministrów zdecydowała, ale nie uchwałą. Jak nie uchwałą, to czym? Czy w tak kluczowej sprawie było formalne głosowanie, czy aklamacja? Ktoś dyskutował czy nie? Obywatel chciałby jednak wiedzieć, jak doszło do tego, że zamiast akcji i obligacji w OFE, będzie miał zapis komputerowy w ZUS-ie. Komunikat w tej sprawie ma trzy zdania i nie podaje żadnych szczegółów. Te zostawiono premierowi do ogłoszenia na konferencji prasowej, włącznie z kluczowym zapisem o zmniejszeniu transferu składki do 2,3 proc. Dłuższy i konkretniejszy był komunikat o innych decyzjach podjętych tego dnia - o wpisaniu do rejestru kilku substancji chemicznych i w sprawie choroby świń Aujeszkyego. Nie czepiam się, naprawdę. Chodzi mi o sposób podejmowania decyzji w sprawach fundamentalnych. Przez wiele miesięcy byliśmy świadkami dyskusji, także wewnątrz rządu. Kilkaset stron opinii i korespondencji w tej sprawie można znaleźć na stronie ministerstwa pracy. Kiedy jednak spór wszedł w fazę rozstrzygnięć, dyskusja zamieniła się w pojedynek na podrzucane tu i ówdzie kwity i analizy, w czym uczestniczyła także Rada Gospodarcza przy premierze. A na koniec rząd podjął decyzję, tyle że nie wiadomo w jakim trybie i w oparciu o jakie materiały. Gdzie my żyjemy, w Polsce czy Tuskolandii? Piotr Aleksandrowicz

Standardy Tuskolandii – arogancja i niewiedza. "W PO wiedzą lepiej" Do napisania tego postu zainspirował mnie artykuł redaktora Piotra Aleksandrowicza z Newsweeka sprzed paru dni. Redaktor opisuje arogancję i niewiedzę władzy. Arogancję, ponieważ łamiąc prawo nie udostępnili dziennikarzowi materiałów na podstawie których rząd podjął kluczową dla kilkunastu milionów ludzi decyzję o demontażu systemu emerytalnego. Niewiedzę, ponieważ jest to kolejny przykład (po VAT i wieloletnim planie finansowym) decyzji, która zapada w bardzo krótkim czasie z pominięciem debaty eksperckiej lub całkowicie ignorując argumenty ekspertów. To są nowe standardy postępowania. W poniedziałek minister Boni ogłasza możliwość podwyżki podatków, w piątek zarząd PO podejmuje decyzję o podwyżce podatku VAT, w sposób który wręcz urąga zdrowemu rozsądkowi. Argumentów eksperckich nikt nie słucha, oni w PO wiedzą lepiej. Najlepiej. Sejm obraduje nad Wieloletnim Planem Finansowym Państwa, ale tego planu nikt nie widział przed debatą. Bo on nie istnieje. Rząd ma ten dokument gotowy dopiero kilka dni po debacie. A teraz OFE. Dramatyczna w skutkach decyzja ma być podjęta w pośpiechu, z pogardą dla argumentów eksperckich. Skąd ten pośpiech. Bo jak się tego chybcikiem nie zrobi, to dług publiczny przekroczy 55% PKB i Tusk i PO będzie miała problem przed wyborami. Nawiązując do minionego okresu można powiedzieć, że nadbudowa traktuje bazę jak stado baranów. Krzysztof Rybiński

Polska nie ma żadnych przyjaciół “Polska nie ma żadnych przyjaciół. Tak jak kiedyś Irlandczycy, Polacy mogą liczyć tylko na siebie” Amerykańska literaturoznawca, profesor Rice University w Houston, redaktor naczelna kwartalnika „The Sarmatian Reviev”, odpowiada na ankietę w ostatnim numerze Dwumiesięcznika z 2010 roku. Pytania dotyczyły Europy Wschodniej po 2010 roku, zostały zadane także Januszowi Bugajskiemu, Janowi Kieniewiczowi, Andrijowi Portnowowi, Romanowi Szporlukowi i Piotrowi Eberhadtowi. Czternaście tez A. D. 2010

1. Nie widzę kluczowych zmian w polityce międzynarodowej w ostatnich paru latach. Próba Obamy ubicia interesu z Rosją kosztem Europy Środkowej i Wschodniej nie udała się, ale wartość tzw. tarczy dla Polski byłaby niewiele większa, niż gwarancje Anglii i Francji w 1939 roku. USA ma horrendalne problemy z zadłużeniem, będącym w znacznej mierze wynikiem wplątania się w wojny z muzułmanami. 20 września b.r. brytyjski dziennik „Financial Times” rozważał możliwość bankructwa euro, czyli początek końca Unii Europejskiej. Scylla i Charybda zawsze czyhają. Mimo to amerykańska ulica (jak również amerykańska klasa polityczna) widzą politykę jako pasmo ciągłe i nie mające przewidywalnego końca, bo nic w polityce nie jest na zawsze.

2. Liczenie na amerykańskich przyjaciół było i jest nieporozumieniem. Polska nie ma żadnych przyjaciół wśród silnych państw i polityków świata. Tak jak kiedyś Irlandczycy, Polacy mogą liczyć tylko na siebie samych. Sympatie polskiej diaspory do Polski ważą zero w polityce amerykańskiej, bo ta diaspora politycznie nie istnieje. Polska była i jest pionkem, bez którego Stany Zjednoczone mogą się obejść po upadku komunizmu - co nie znaczy, że jeśli kiedykolwiek dojdzie do nowych spięć pomiędzy USA a Rosją, Polska nie zostanie znów użyta przy pomocy pochlebstw, gwarancji pomocy i wsparcia finansowego (pamiętamy te miliony dolarów dla Solidarności, które jak głosi legenda Bronisław Geremek wiózł w walizce do Polski). To prawda, że lepszy rydz niż nic, ale trzeba zdawać sobie sprawę z istotnego stanu rzeczy. Polakom wciąż wystarczy powiedzieć: „Bardzo szanujemy naród polski, jego długoletnią walkę o wolność, jego cierpienia i rolę w pokonaniu komunizmu”, a już są gotowi uwierzyć, że mają w mówcy przyjaciela.

3. Lepiej jest należeć do UE niż do niej nie należeć [czyżby? - admin], ale ekscytowanie się tym, że prof. Buzek jest przewodniczącym Parlamentu EU, pani X ambasadorem EU w Korei Południowej, zaś zakopiańskie oscypki wreszcie uzyskały status unikatowego produktu— jest wyrazem tej samej przedszkolnej mentalności, o której wspomniałam wyżej. Waga Polski w UE jest musza. Od czasu do czasu prof. Zdzisław Krasnodębski pisze w polskiej prasie o tym, jak się traktuje Polaków w Niemczech. Należy nagłasniać te skandale, ale ludzie ubodzy są zwykle traktowani lekceważąco zagranicą, a zwłaszcza w Niemczech. Tak będzie do chwili, gdy percepcja Polski jako kraju słabego się zmieni (jeżeli się zmieni). Zanim to nastąpi, Polacy będą musieli przełknąć niejedno upokorzenie ze strony niemieckiej. Należy jednak rozróżnić pomiędzy militarnym Drang nach Osten a upokorzeniem na płaszczyźnie prestiżu. Nie zanosi się na to, aby Niemcy znów zaczęli angażować się w wojenki. Są na to zbyt zamożni i obserwują ich Wielcy Zagraniczni Bracia, nie mówiąc już o demograficznym niżu Teutonów i wzroście etnicznych mniejszości na terytorium Bundesrepubliki. Niemieckie Lebensraum na Wschodzie pozostanie długo jeszcze wspomnieniem i marzeniem, raczej niż celem. Zaś tych, którym nie podoba się fakt finansowania przez Niemców think tanków i prasy w Polsce, prosiłabym o publiczne ujawnienie alternatywnych źródeł kapitału. [Tutaj wyrażamy totalną niezgodę z opiniami pani profesor. Niemieckie Lebensraum realizuje się przy pomocy wykupu ziemi. Zaś owe słynne "think tanki" są nie tylko Polsce niepotrzebne, ale po prostu szkodliwe i powinny być z Polski wyp.... na zbitą mordę.  Zaś co do prasy, to lepiej mieć dwie prawdziwie polskie gazety, niż dwieście niemieckich gadzinówek. - admin] Polska jest o wiele słabsza, niż oficjalnie przynajmniej twierdzi polska klasa polityczna i intelektualiści. Np. odwiedzający zagraniczne uniwersytety Polacy wciąż są postrzegani jako obca ciekawostka (Skąd Pani jest? Z jakiego stypendium Pan korzysta? Czy to Pana pierwszy u nas pobyt??), a nie jak partnerzy (Jak Wy to robicie w Waszym kraju? Jak Wy to rozwiązujecie na Waszych uniwersytetach? Czy mógłby Pan nas tego nauczyć?). W związku z tym, jakiekolwiek plany bycia graczem w sprawach międzynarodowych są w tej chwili planami na wyrost. Ten fakt powinien budzić przerażenie Polaków i stymulować ich do aktywności; tak się dzieje, ale wśród nikłego procentu ludności.

4. Na papierze Unia Europejska jest dobrowolnym związkiem państw, broniących swoich interesów w świecie; ale jest również mega-urzędem, wystawiającym licencje na wszelkiego rodzaju sprawy bytowe. Wprawdzie Nicholas Sarkozy pokazał niedawno, co o tym sądzi, ale Francja jest krajem silnym, zaś Polska słabym, i nawet gdyby znalazł się ktoś u steru polskiego państwa, kto by chciał zrobić w Polsce to, co Sarkozy zrobił we Francji z Romami, zakrzyczeliby go nie tylko Wielcy Bracia z Zagranicy, ale i rodzimi karierowicze. Narzucanie Polsce obcych kulturowo praw i przepisów jest realnym problemem, wziąwszy pod uwagę podatność polskich urzędników państwowych na sugestie, presje, groźby czy dyndające marchewki. Wbrew alarmistom z utopijnej wysepki sądzę jednak, że jest to problem drugorzędny. [To może być problem "drugorzędny" tylko dla osoby pochodzącej z kraju, którego historię można spisać na paru arkuszach A4, a którego wkład kulturowy to hamburgery i Myszka Miki. A swoją drogą pytanie: czy to Rosja narzuca Polsce obce kulturowo prawa i przepisy? - admin]

5. Rosja, jeżeli się zmienia, to bardzo powoli, i wątpię, czy w wieku XXI-ym zmieni się zasadniczo. Ponieważ nie znam kulisów „śledztwa” smoleńskiego, mogę jedynie prowizorycznie opiniować o polityce polskiego rządu. Uderza mnie, jak wszystkich na prawicy, uniżoność, z jaką władze RP odnoszą się do swojego wschodniego sąsiada. Pamiętam stwierdzenie Sikorskiego sprzed paru lat, że gazociąg na dnie Bałtyku podobny jest do paktu Mołotow-Ribbentrop. Jakże polski rząd spokorniał od tego czasu! Nie wiem, czy masowe wyciszenie polityków PO w stosunku do Rosji jest rezultatem braku energii (chroniczna choroba polskich elit), szantażu jednostkowego lub grupowego, czy po prostu wynikiem nieudolności dygnitarzy, którzy są dyletantami w polityce. W Rosji zaś plany zainicjowane przez Putina zaczynają owocować na forum międzynarodowym. Jak zwykle Polacy dali się zaskoczyć, bo taka właśnie jest różnica pomiędzy amatorami i fachowcami w polityce: ci pierwsi myślą o następnym miesiącu czy roku, ci drudzy myślą kategoriami dziesiątków lat—że przypomnę Iwana Kalitę, Iwana Groźnego, Piotra Wielkiego—oni wszyscy mieli pomysły i warianty pomysłów na pokolenia. Podobnie dzisiaj, gdy Putin snuje plany na długą metę, polscy politycy chełpią się tym, że interesuje ich tylko „tu i teraz”.

6. A więc, połączenie krótkowzroczności z uniżonością z polskiej strony, długofalowe plany z rosyjskiej. Terytorialna i kulturowa kleptomania Rosji pozostaje najważniejszym chyba zagrożeniem dla Polski wśród tych, o których publiczna dyskusja ma sens. Groźba uzależnienia energetycznego jest w 2010 roku problemem pierwszorzędnym. Nie wykluczyłabym prób szantażu ze strony Rosjan: Coś tam wiecie o wypadkach smoleńskich, podpisujcie traktat taki, jaki wam dajemy, lub spodziewajcie się nieoczekiwanego wycieku… Rosjanie bawią się Polakami jak kot myszką. Liczenie na rosyjskich „braci Słowian” (niestety ten pogląd czasem wyskakuje i na prawicy, i na lewicy) to rasizm nie lepszy od hitlerowskiego, który ludzi oceniał na podstawie pochodzenia, nie zaś na podstawie kultury, do której świadomie i z własnej chęci należą. Stopniowe wchłonięcie polskiej tożsamości przez Rosję oraz skurczenie się tożsamości katolickiej w centrum Europy jest jednym z niebezpieczeństw ekonomicznego uzależnienia. Nie zapominajmy o kultywowaniu wrogości do katolicyzmu w kraju Putina, tej wrogości, która zamykała klasztory i szkoły katolickie w zaborze rosyjskim, niszczyła grecki katolicyzm Ukraińców i Białorusinów, a dzisiaj redukuje katolicyzm do statusu „nowej”, nieznanej przedtem w carstwie rosyjskim religii. Jeżeli zachowanie tożsamości jest priorytetem Polaków - a powinno nim być, jako że podpada pod instynkt samozachowawczy, nakazujący bronić swojej tożsamości - Rosja pozostaje najważniejszym potencjalnym agresorem w stosunku do Polski. Energiczna praca propagandowa Rosjan zagranicą (w Teksasie, gdzie mieszkam, wychodzi pismo „Nasz Tiechas”; w mieście Vancouver w Kanadzie, dokąd jeżdżę na wakacje, wychodzi pismo „Nasz Wankuwier” itd.) są elementami tej promocji tożsamości rosyjskiej, która w krajach ościennych i słabszych może za parę pokoleń zaowocować rozszerzeniem granic. Sceptykom przypominam, że podbój Syberii, rozpoczęty przez Iwana Groźnego i zakończony przez Piotra Wielkiego, był w wiekach XVI–XVII-ym tajemnicą państwową, za zdradzenie której płaciło się śmiercią. [Totalne bzdury. O jaką terytorialną "kleptomanię" chodzi? Jakie pretensje terytorialne żywi Rosja wobec Polski? W jaki sposób Rosja zagraża kulturowo Polsce, w której z każdym rokiem polskość ustępuje unijnej europejskości? Czy to może Rosja wprowadza do Polski pedalstwo i propaguje aborcję? Czy to rosyjskie filmy i programy TV zalewają Polskę? A może to rosyjska prasa? W tym punkcie najlepiej widać zadanie, jakie pani profesor ma do wykonania: mieszanina ewidentnych prawd i ewidentnych kłamstw - admin]

7. Wiąże się z tym polski stosunek do tzw. Kresów. Jest rzeczą oczywistą, że w interesie Polski leży niezawisłość Ukrainy, Białorusi i Litwy, i że należy tę niezawisłość popierać w tych skromnych ramach, na jakie Polaków stać. [I znów oczywista bzdura. W interesie Polski leży zniknięcie Ukrainy z mapy Europy - admin]. Polska ma jednak ograniczone możliwości rzeczywistego oddziaływania na losy sąsiadów, a i sami Ukraińcy, Białorusini i Litwini prowadzą swoją politykę nie biorąc pod uwagę interesów Polski. Zgadzam się z opinią Bartłomieja Sienkiewicza, że ci intelektualiści, którzy z troską pochylają się nad rolą Polski w utrzymywaniu byłych ziem Rzeczpospolitej w kręgu cywilizacji zachodniej, cierpią na brak poczucia realizmu. Trzeba wreszcie wysnuć wnioski z faktu, że wschodni sąsiedzi chcieli by jak najszybciej uwolnić się od pamięci o tym, że Polska władała „ich” ziemiami przez parę stuleci; argumenty o multikulturaliźmie wcale do nich nie przemawiają. Jako obywatelka amerykańska miałam niejednokrotnie okazję stwierdzić, że pod nieobecność Polaków mówią i piszą inaczej, niż na spotkaniach z Polakami (są oczywiście wyjątki). Ta melancholijna sympatia, którą wielbiciele Kresów darzą polskie tam pamiątki, jest im obca. Im szybciej Polacy uwolnią się od nałogu marzeń o Kresach, tym lepiej. Piękna tradycja republikańska wieków XVI-go i XVII-go oraz wyrosłe na glebie katolicyzmu polskie umiłowanie wolności, którego nie znają ani Rosjanie ani Niemcy, i za które tak wielu Polaków oddało życie, to słuszny przedmiot dumy. Warto tę tradycję i miłość do wolności kultywować i utwierdzać w pamięci każdego pokolenia, ale trzeba je oddzielić od nostalgii po Kresach. Nie mówiąc już o tym, że wywieranie wpływu na innych to trochę jak szczęście: nie może byc celem samo w sobie, bo jest produktem ubocznym innej działalności. Wpływa się na innych przez wzbogacanie i umacnianie swojego kraju, nie zaś przez przedkładanie sąsiadom kulturowych ofert. [Pani profesor raczy odbierać Rosjanom -umiłowanie wolności. Czy odważyła by się napisać coś podobnego o Żydach? - admin]

8. Losy Polski zależą od tego, jaką siłę ekonomiczną potrafią wypracować jej obywatele, jak wielu polskich uczniów wybierze matematykę raczej niż psychologię, politechnikę raczej niż wyższą szkołę nauk społecznych; jaką wiedzą posługiwać się będą polscy dyplomaci, jakimi osiągnięciami będą mogli się pochwalić polscy naukowcy, rolnicy, przemysłowcy i bankierzy (oby ci ostatni wreszcie się pojawili!). Jeżeli PKB będzie rósł, jeżeli polskie elity zdobędą się na poświęcenie dla kraju i mądrość —z pewnością wpływ Polski na sąsiadów będzie znaczny. Pożądane jest to, co wzmacnia konkurencyjność i niezawisłość ekonomiczną, demograficzną i kulturową Polski. Jeżeli Polska stanie się silnym państwem, jednocześnie zachowując swoją tożsamość (umiłowanie wolności, katolicyzm oraz wielowiekowa tradycja akceptacji mniejszości religijnych i bezwyznaniowych), wszystko inne będzie jej przydane. Są tysiące sposobów, aby uczestniczyć w budowie silnego państwa. Odkurzenie koncepcji pracy organicznej i pracy u podstaw jest jak najbardziej właściwe.

9. Od lat obserwuję brak zainteresowania polskiej inteligencji światem cyfr. O ile mi wiadomo, tragikomedia sprzedaży stoczni gdańskiej i szczecińskiej, wiele afer korupcyjnych oraz obecny stan rokowań z Rosjanami w sprawie gazu nie poddane zostały tak zwanemu investigative reporting i nie stały się tematem rozmów przy stole kuchennym. Rozumiem, gdzie Rzym, gdzie Krym. Ale brak również zainteresowania rachunkowością i cyframi. Założyłabym się, że niewielu analityków spraw polskich zna cyfrowe szczegóły likwidacji RosUkrEnergo, losy gazociągu Jamal-Europa, koszta potencjalnej zmiany właściciela 684 kilometrów gazociągu będącego obecnie własnością Europolgazu, czy ekonomiczne dane projektu Nabucco. Czy Ministerstwo Spraw Zagranicznych zadbało o obserwatorów konkurencyjnego dla Nabucco projektu ABRI, namierzonego na gaz azerbajdżanski i przesyłanie go w skroplonej formie do Rumunii? Albo o fachowców, śledzących finansową politykę Rosji w stosunku do Arktyki? Ten brak zainteresowania sprawami gospodarczymi i wstydliwość w stosunku do pieniędzy jest moim zdaniem pozostałością czasów, gdy sprawami kapitałowymi zajmowali się Żydzi, zaś jaśnie pan dziedzic jeździł zagranicę uczyć się Oświeceniowej ideologii— raczej niż stolarki, jak Piotr Wielki. Chętnie bym widziała amerykanizację Polski w tej dziedzinie. Mentalność amerykańska nie stroni od spraw kapitałowych, chce wiedzieć, kto co finansuje, ceni dyskusje na te tematy. [Czy pani Profesor na serio uważa, że sprawami kapitałowymi w Polsce już nie zajmują się Żydzi? - admin]

10. Życie symbolami nie posuwa Polski naprzód. Tak żyła patriotyczna mniejszość w wieku dziewiętnastym, gdy Polski nie było. Ale teraz „trwanie” przy symbolach raczej niż konkretna działalność na rzecz przekonywania wyborców czy rozszerzenia zasięgu patriotycznej polityki mija się z celem. Szacunek dla obrońców krzyża na Krakowskim Przedmieściu nie zmienia faktu, że narracja krzyżowa odsuwa Polaków od rzeczywistości i kontynuuje przyzwyczajenia z czasów, gdy nie było Polski, lecz jedynie symbole, kościoły, pomniki, cierpienie, podczas gdy gospodarka, instytucje społeczne i zewnętrzna reprezentacja były w rękach ludzi, z polskim patriotyzmem nie mających nic wspólnego. Sprawa krzyża jest polską konfrontacją z „realną demokracją”, tzn. z tym, czym w XXI-ym wieku są względnie wolne wybory i względnie swobodny nabór kandydatów na urzędy. W „realnej demokracji” wygrywa ten, kto ma więcej środków na kampanię wyborczą, kto wystawi lepszego mówcę, nauczy kandydata grać na często nieświadomych oczekiwaniach i życzeniach elektoratu. Kwestia znalezienia odpowiednich słów, zdjęć, otoczenia, pogody, a nawet biurka i stojących na nim kwiatów. Dlatego właśnie Churchill zauważył, że demokracja to okropny system do chwili, gdy się go porówna z innymi systemami władzy. Wydaje mi się, że polska prawica zamyka oczy na brzydotę i niesprawiedliwości demokracji, marząc jednocześnie o rycerzu na białym koniu i zwierając szyki wokół symboli.

11. Ci, którym nie podobają się wyniki wyborów, mają dwa wyjścia. Albo pracować w pocie czoła na swoich kandydatów, perswadować, dzwonić, narażać się, albo pogodzić się z tym, że Polska ma takich właśnie rządzących, jakich ma, bo obywatele też są tacy, jacy są. I zająć się, jak Kornel Morawiecki przed swoim niefortunnym doszlusowaniem do prezydenckich kandydatów, pracą na rzecz Polski w swoim zawodzie. To jednak wymaga wewnętrznej zgody, że będzie się szeregowcem, a nie generałem.

12. Ponieważ Polacy są dyletantami w polityce, a i zagraniczni „pomocnicy” też mają swoje interesy— obie liczące się w Polsce partie zostały zapędzone niejako w kozi róg, z coraz węższym polem do manewru [Całkowite bzdury. Obie liczące się partie są wykonawcami poleceń rzeczywistych centrów władzy spoza Polski i swe zadania wykonują kompetentnie- admin]. Po tych słowach, które z obu stron padły, trudno będzie o kompromis. Uderza iście mongolska pycha dygnitarzy PO w stosunku do pokonanego PiSu: o takiej pysze w życiu politycznym USA nie mogło by być mowy. Oba polityczne obozy w Polsce powielają sytuację z listopada 1830 roku, gdy pułk konny strzelców gwardii Wincentego Krasińskiego bronił Konstantego bardziej zażarcie, niż pułki rosyjskie, podczas gdy domniemany wódz powstania generał Chłopicki ukrywał się w Pałacu Prymasowskim. O Belweder walczyła garstka podchorążych, zaś ubogiej rolniczej większości te rozgrywki były najzupełniej obojętne. Używając słów Jana Kucharzewskiego, PO przenika „instynkt powoju, obwijającego się dokoła obcego berła”, zas PiS pozwala sobie na przedkładanie „honoru Polaków” nad „dobro narodu”. Oba obozy liczą na zagranicę – tak, jak liczyli na nią powstańcy oraz obrońcy status quo w 1830 roku. „Obłąkana nienawiść” powstańców do siebie nawzajem (że znów zacytuję Kucharzewskiego), której źródłem był i jest resentyment, widoczna jest i dziś po obu stronach politycznej barykady. „Zdrobnienie życia publicznego do poswarów osobistych” (223–4) widoczne było wtedy i teraz: To doktrynerstwo Niemojowskiego, który zdawał się mniemać, iż pierwszym i najpilniejszym skutkiem rewolucyi powinno być wytworzenie w Kongresówce jakiegoś modelowego ustroju konstytucyjno-reprezentacyjnego, nie stanowiło objawu bynajmniej wyjątkowego. Gdy przeglądamy dyariusze sejmowe z 1831 roku, zdumiewa nas, przeraża ten spokój uroczysty, ta baczność na formy legalne, ta rozwlekłość obrad, owe mowy, mowy o wszystkiem bez końca. Już na pierwszem posiedzeniu dnia 19 stycznia, gdy na porządku stoi paląca kwestya dalszego bytu powstania . . . na samym wstępie sesyi zabiera głos jeden z posłów w sprawie nielegalnego rzekomo aresztowania deputowanego Lubowidzkiego… Jan Kucharzewski, „Maurycy Mochnacki”, Warszawa-Kraków, Gebethner i Ska, 1910, str. 148. Ortografia oryginału.

13. Miarą amatorszczyzny, królującej na polskiej prawicy jest fakt, że tak łatwo daje się sprowokować. Byle Nikodem Dyzma rozpętuje burzę. A przecież właściwą reakcją na prowokacje jest „zabicie milczeniem”, a nie wcieranie raniących słów w świadomość społeczną. 4 września 2010, BBC podała informację, że były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair został obrzucony butelkami i butami w momencie, gdy wchodził do księgarni w Dublinie, gdzie miał podpisywać egzemplarze swojej książki. Demonstranci wykrzykiwali niewybredne słowa. Tony Blair nie zwrócił na nie uwagi, wszedł do księgarni, podpisał książki i wyszedł. Potem zaś nie komentował i nie oburzał się na protestujących.

14. Wiem, ze PiS trudno nazwać prawicą w sensie zachodnim. Ale tak tę partię nazywam ze względu na to, że na polu obyczajowym jest to partia zachowawcza i tożsamościowa – a silna tożsamość kulturowa to cecha wszystkich partii chadecko-prawicowych w Europie. PiSu flirt z socjalizmem składam na karb specyfiki postkomunistycznego kraju. Wciąż mam nadzieję, że partia ta zaakceptuje strategię „dużego namiotu” i że pojawi się w niej wielo nurtowość taka, jaka istnieje w dwóch wielkich partiach w USA. Bez tego PiS nie stanie się efektywnym graczem. Czy polskie resentymenty i pedanteria, oraz zagraniczne interesy pozwolą na tego rodzaju rozwój? Krótkowzroczność prawicy może sprawić, że w miarę osłabiania się PiSu rosnąć będzie SLD lub jego odnogi, i za paręnaście lat dwupartyjność w Polsce sprowadzać się będzie do PO-SLD, z PiS-em wielkości obecnej SLD. I powróci sytuacja sprzed pół wieku, gdy rządzący dzielili się na „beton” i „liberałów”. [Pani profesor nie wie, że PiS to partia sayanów? - admin]

Ewa Thompson, Rice University

Za http://www.portal.arcana.pl/

AWANTURA O OFE Aż „hadko” słuchać, jak ojcowie naszych finansów dają sobie po buziach… Pan Prof. Leszek Balcerowicz zapewnia, że zmiany w OFE „nie przejdą” (no pasaran). Dlaczego? Bo on osobiście na to nie pozwoli.  Miałem dotąd wrażenie, ale jak się okazuje mylne, że ustawy uchwala się w Sejmie, a Wielce Czcigodni Posłowie i Posłanki głosują tak, jak każe ten, kto układa listy wyborcze. Chyba że to Pan Prof. Balcerowicz będzie układał listy wyborcze i dlatego Wielce Czcigodni Posłowie i Posłanki zagłosują zgodnie z jego sugestią? Pan Profesor zachowuje się tak, jakby OFE były najważniejszą rzeczą na świecie, a poza OFE życie nie istniało w ogóle. Tymczasem w wielu krajach OFE nie istnieją, a życie istnieje, ale tego szczegółu Pan Profesor nie komentuje. Oczywiście nie zgadzam się z Panem Profesorem Balcerowiczem w sprawie OFE i uważam, że przynależność do OFE powinna być dobrowolna, ale zastanawia mnie zaciekłość ataku na Pana Profesora ze strony niedawnych kolegów i koleżanek. Jan Krzysztof Bielecki powiedział, że „Leszek Balcerowicz jest w stanie zaprzedać się diabłu, żeby tylko obronić system OFE”. Z kolei Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie stwierdził zaś „że Leszek zdaje sobie coraz bardziej sprawę, że popełnił błąd, próbując bronić tego systemu, który z merytorycznego punktu widzenia jest słaby”. Pani Prezydent Warszawy HGW przypomniała, że Andrzej Lepper zrobił karierę na skutek reformom Balcerowicza, a Pani Minister Fedak uznała, że „propozycje Balcerowicza mają charakter barbarzyński”. Chyba jest niezła „kicha” z budżetem skoro „rządowe” tak się rzuciły do szyi Pana Profesora. Nie jest on jednak osamotniony. Pan Profesor Marek Chmaj – konstytucjonalista – orzekł, że skoro rzeczpospolita Polska jest „demokratycznym państwem prawa” więc co raz OFE wzięły mogą brać już „do końca świata a nawet o jeden dzień dłużej”, bo zaniechanie im dawania byłoby sprzeczne z art. 2 Konstytucji. Pan Profesor Balcerowicz też się chyba poczuł konstytucjonalistą bo natychmiast zaapelował do Pana Prezydenta Komorowskiego, żeby ten, „jako strażnik Konstytucji” zawetował ustawę o zmianach w OFE albo przynajmniej odesłał ją do Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał, który w niezrównanej mądrości swojej uznał już za sprzeczne z Konstytucją płacenie mniej albo nie płacenie w ogóle przez rolników, co strasznie ucieszyło rynki finansowe, mógłby ucieszyć je i tym razem. Więc coraz bardziej przydatny może być mój pomysł uczynienia OFE dobrowolnymi. Chyba że Panowie Profesorowie Chmaj i Balcerowicz takowe prawo wyboru też uznają za sprzeczne z Konstytucją. Ciekawe tylko, czy powołają się na ten sam art. 2 Konstytucji, czy może na jakiś inny? A tymczasem polskie obligacje są oprocentowane podobnie jak portugalskie i wyżej niż hiszpańskie – czyli że są uważane za najbardziej ryzykowne. Wyżej oprocentowane od polskich są tylko irlandzkie i greckie, których jednak już się nie uwzględnia w statystykach ryzyka, bo kraje te są już objęte pomocą Europejskiego Funduszu Stabilizacyjnego.  Barclays Capital namawia inwestorów do kupowania polskich CDS-ów, których wartość wzrasta, gdy inwestorzy spodziewają się, że kraj, będący ich emitentem, może zacząć przeżywać problemy finansowe. Może więc dla ratowania sytuacji powinniśmy zrobić na odwrót: skoro OFE są takie dobre, to zwiększmy część składki im przekazywanej, a zmniejszmy tę część, która zostaje w ZUS i jest wypłacana bezpośrednio na dzisiejsze emerytury! Do OFE 12,2% a do ZUS 7,3%. Może taka zmiana nie byłaby sprzeczna z Konstytucją? No i jeszcze koniecznie do OFE musimy zapisać rolników. To jest bowiem dopiero sprzeczne z zasadami „demokratycznego państwa prawa”, żeby jedni mogli korzystać z „przywileju” bycia w OFE po przymusem, a inni takiego prawa nie mieli! Ale ja zapisałbym też do OFE sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Oczywiście bez „ubruttowienia” ich wynagrodzeń. Niech też nie będą dyskryminowani. Gwiazdowski

Honor to dziś towar deficytowy Po informacjach, że funkcjonariusze OMON okradli konto ministra Andrzeja Przewoźnika, Moskwa zareagowała tak ostro, że minister Paweł Graś przepraszał w języku rosyjskim. A jak minister Bogdan Klich broni honoru polskich oficerów? Z prof. Romualdem Szeremietiewem, byłym ministrem obrony narodowej, rozmawia Mariusz Majewski „Nasz Dziennik”, Sobota-Niedziela, 29-30 stycznia 2011, Nr 23 (3953). Minister Bogdan Klich zapowiadał tzw. profesjonalizację armii. Tymczasem mamy do czynienia z "łapanką" żołnierzy. - Profesjonalizacja armii w wykonaniu ministra Klicha jest określeniem wprowadzającym w błąd. To tak, jakby na opakowaniu towaru napisano "śledzie", a w środku były gwoździe.

Efektowne porównanie, ale mógłby je Pan rozwinąć? - Termin "profesjonalizacja" został zapewne wymyślony przez jakiegoś PR-owca, zmiany w wojsku mają się kojarzyć pozytywnie. Profesjonalizm oznacza perfekcyjne wykonywanie zadań. Mamy armię profesjonalną, a więc ona profesjonalnie Polskę obroni. W rzeczywistości MON ograniczył się do zawieszenia poboru do wojska, poprzestając na żołnierzach zawodowych. To oznacza tyle, że mamy 100 tysięcy ludzi, którzy chcąc dostać pensję, muszą przebierać się w mundury wojskowe.

No to mamy uporządkowane pojęcia. Nie profesjonalizacja, ale tak naprawdę armia zawodowa... - Gdyby armia zawodowa, to nie byłoby źle. W rzeczywistości mamy, poza wyjątkami, umundurowanych, słabo przeszkolonych i marnie uzbrojonych ludzi. Cóż to za zawodowcy? W obecnych warunkach polskie Siły Zbrojne funkcjonują kulawo.

Na czym ta kulawość polega? - Chociażby na tym, że w stutysięcznej armii mamy zaledwie 30 tys. szeregowców (zawodowych) i w WP na jednego dowódcę przypada pół żołnierza.

Kłopot z chętnymi do pójścia w kamasze miały rozwiązać Narodowe Siły Rezerwowe. - Narodowe Siły Rezerwowe (NSR) to kolejne nieporozumienie. Miały liczyć 30 tys., w ubiegłym roku usłyszeliśmy, że będzie ich 20 tys., a w końcu 10 tysięcy. Kiedy ogłaszano nabór, zapewniano, że jest nadmiar kandydatów. Teraz dowiadujemy się, że chętnych zebrało się około 3 tysięcy. Wiele wskazuje na to, że w roku bieżącym stan armii spadnie do 90 tys. żołnierzy.

Do braków finansowych dochodzą braki osobowe. - Stany osobowe mają wpływ na finanse, np. taki, że MON zatrudnia cywilne agencje ochrony do pilnowania koszar i wydaje na to setki milionów złotych. "Profesjonalnych" żołnierzy muszą strzec emeryci dorabiający w agencjach ochrony. Niezamierzonym efektem zawodowstwa są też masowe zachorowania żołnierzy, gdy ich jednostka ma jechać na poligon. Dowódcy mają ogromne braki w pododdziałach - znam przypadek, gdy na ćwiczeniach brakowało obsługi moździerzy. Minister, poszukując oszczędności, zmniejszył stawkę godzinową za pobyt na poligonie. "Zawodowiec" idzie więc na chorobowe, dostaje wypłatę i nie musi taplać się w błocie na poligonie.

Należał Pan do zdecydowanych krytyków armii zawodowej. - W Siłach Zbrojnych potrzebny jest komponent zawodowy. W każdej normalnej armii są żołnierze zawodowi, ale nie mogą być tylko oni. Wojsko służy nie tylko do defilad. Ma się przygotować do obrony kraju. W obronie trzeba wystawić armię przekraczającą kilkakrotnie stany pokojowe. W razie zagrożenia przeprowadza się mobilizację i powołuje pod broń przeszkolonych rezerwistów. MON zrezygnowało z poboru i nie szkoli rezerw. Nie będzie kogo mobilizować. Problemu nie rozwiąże 10 tys. z Narodowych Sił Rezerwy. W razie wojny będziemy potrzebowali setek tysięcy żołnierzy.

Generał Waldemar Skrzypczak twierdzi, że armia nie zdąży w odpowiedni sposób wyszkolić takich żołnierzy do poszczególnych jednostek. - W wojsku poza ogólnymi umiejętnościami żołnierskimi są potrzebne różne specjalności wymagające długiego szkolenia, np. obsługa samolotu, czołgu czy okrętu to skomplikowane działanie. Co wystarcza w przypadku wojsk obrony terytorialnej, nie zapewni właściwej obsługi skomplikowanego uzbrojenia w nowoczesnych wojskach operacyjnych.

Pytanie, czy można według modelu szkolenia żołnierza do obrony terytorialnej przygotować profesjonalistów do jednostek specjalistycznych, o których Pan powiedział. - Oczywiście, że nie. Generał Skrzypczak doskonale wie, o czym mówi. Kolejne pytanie brzmi, czy wśród rezerwistów Wojska Polskiego te specjalności jeszcze są, czy też już ich nie ma? A jeśli nie ma, to o jakiej armii zawodowej mówimy?

Kolejny zarzut wobec szefa MON to spóźniona reakcja na raport MAK i niebronienie honoru polskich oficerów, zwłaszcza gen. Andrzeja Błasika. - Bez honoru armia się rozpada. Raport MAK ugodził w honor oficerów polskich Sił Powietrznych. Minister obrony, przełożony gen. Andrzeja Błasika i oficerów pilotujących rządowy samolot, ma obowiązek bronić ich honoru. Kiedy w Polsce pojawiły się pogłoski, że funkcjonariusze OMON okradli konto ministra Andrzeja Przewoźnika, który zginął w katastrofie, strona rosyjska zareagowała tak ostro, że minister Paweł Graś, rzecznik polskiego rządu, przepraszał Rosjan w ich języku. Można by sądzić, że dla polskich władz honor polskiego oficera nie ma znaczenia. Nie wypowiada się rząd i milczy zwierzchnik Sił Zbrojnych - prezydent RP. Być może to milczenie wynika z obawy, aby nie znaleźć się w gronie winnych katastrofy?

Mówi Pan o przygotowaniach wizyty? - Szef polskiej komisji badającej katastrofę Tu-154, minister Jerzy Miller zapowiedział, że jego raport będzie ostrzejszy od rosyjskiego w przedstawieniu polskich zaniedbań wokół tej katastrofy. Co oznacza, że będzie ostrzejszy? Czy komisja Millera stwierdzi, że polska załoga postanowiła popełnić samobójstwo i rozbiła samolot? Jeśli jednak potraktujemy słowa szefa MSWiA poważnie, to ostrzejsza powinna być ocena urzędników państwowych, którzy odpowiadali za organizację i bezpieczeństwo lotu do Smoleńska. Tutaj znowu pojawia się osoba ministra Bogdana Klicha.

Wskutek częstego pojawiania się wokół ministra Klicha sformułowań "odpowiedzialność" oraz "błędy i zaniedbania" mamy wniosek o odwołanie szefa MON. Krytykę słychać z szeregów PiS, SLD i koalicyjnego PSL. - Poseł Eugeniusz Kłopotek z PSL zgłosił nawet postulat, żeby minister Klich honorowo podał się do dymisji. Obawiam się jednak, że w tym przypadku honor jest dobrem deficytowym. Skoro nie dba się o honor podwładnych, to dlaczego miałby się ten honor odezwać w innej sytuacji?

Wydawało się jednak, że na papierze PO ma warunki do dobrego działania w wojsku. Prezydent Bronisław Komorowski był szefem MON, powinien znać realia i potrzeby. Może to być pole, na którym prezydent wykazuje się aktywnością. - Z oceną wojskowych kwalifikacji pana Komorowskiego mam pewien kłopot. Pracowałem razem z nim w resorcie obrony ze skutkiem dla mnie bardzo przykrym. Mogę więc być nieobiektywny. Sądzę, że pan prezydent nie ma zbyt głębokiej wiedzy na tematy wojskowe.

Skąd taka opinia? - Z tego, co usłyszałem i co Komorowski napisał, lub dokładniej z tego, co podpisał. Znane liczne wypowiedzi obecnego prezydenta "z głowy" były dość niefortunne. Wielu je krytykowało, więc nie będę się tym zajmował. Ale biorąc pod uwagę wypowiedzi pisemne na temat Sił Zbrojnych, widzę, że są to poglądy niespójne.
Na przykład? - Bronisław Komorowski był przewodniczącym sejmowej Komisji Obrony Narodowej, a ja sekretarzem stanu w MON. Występowaliśmy wspólnie na konferencji w Akademii Obrony Narodowej. Bronisław Komorowski wygłosił wtedy referat (zachowałem tekst), w którym był przeciwny zawodowej armii, zmniejszaniu jej liczebności i opowiedział się za tworzeniem obrony terytorialnej.
To zupełnie inaczej niż mówi dziś. - W MON zajmowałem się programem stworzenia systemu obrony terytorialnej. Był to jeden z postulatów programu wyborczego AWS i po wygranych wyborach realizowałem w MON ten postulat. Ministrem obrony został Janusz Onyszkiewicz, który nie rozumiał, o co mi chodzi. I wtedy poparł mnie poseł Komorowski, przewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Minister pod naciskiem komisji zgodził się na powołanie zespołu pod moim kierownictwem i opracowałem program stworzenia systemu Obrony Terytorialnej. Nawet zaczęliśmy go wdrażać.

Kiedy nastąpił odwrót? - Gdy Komorowski został ministrem, zaczęły zmieniać się mu poglądy. A później jako marszałek Sejmu nie zauważał, co się z wojskiem dzieje. Mógł mieć wpływ, a nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń do tej "profesjonalizacji" armii w wykonaniu ministra Klicha.

Skąd u prezydenta zmiana opinii na te tematy? - Mogę powiedzieć tyle, że doradcy, zwłaszcza w sprawach wojskowych, zawsze odgrywali dużą rolę w otoczeniu ministra Komorowskiego. Nie sądzę, aby było inaczej w otoczeniu prezydenta Komorowskiego.

I żeby skończyć wątek prezydencki. Bronisław Komorowski spełnił swoją obietnicę wobec Pana, że wycofa się z życia politycznego? - Gdy Komorowski usuwał mnie z MON w atmosferze oskarżeń, zapowiedział, że jeśli zarzuty okażą się nieprawdziwe, to on, sprawca mojego odwołania, wycofa się z polityki. W październiku 2010 roku sąd oczyścił mnie z ostatniego z zarzutów, jakie mi stawiano. Zostałem całkowicie uniewinniony. A czy spełnił zobowiązanie? Został prezydentem.

W jaki sposób można przeprowadzić zmiany w Siłach Zbrojnych, by inwestowane w te zmiany fundusze współgrały z realnymi potrzebami państwa w dziedzinie bezpieczeństwa? - Trzeba uwzględnić trzy obszary. Po pierwsze - ocenić sytuację geopolityczną, geostrategiczną Polski i ewentualne zmiany zachodzące na tych płaszczyznach. Po drugie - przyjrzeć się naszym zobowiązaniom sojuszniczym. Należałoby wyraźnie zdefiniować, na ile one determinują nasze działania. Uczestnictwo w sojuszu to nie tylko obowiązki, np. uczestnictwo w operacjach zbrojnych, które finansujemy z własnych pieniędzy, ale również w sposoby zapewnienia wsparcia sojuszniczego w razie zagrożenia bezpieczeństwa Polski. Trzecim elementem, bardzo ważnym, są nasze możliwości finansowe.

No to mamy pewien model. Pora na konkrety. - Konstytucja RP określa obowiązki Sił Zbrojnych. Armia zapewnia obronę niepodległości Polski, nienaruszalność granic i całość terytorium. Należałoby więc sprawdzić, czy to, co robi się w MON, pozwoli wojsku wykonać konstytucyjne obowiązki. Jeżeli władze państwowe będą miały odpowiedź na to pytanie - a na razie, moim zdaniem, jej nie ma - będzie wiadomo, co dalej robić.

Załóżmy, że mamy odpowiedź. Co dalej? - Konieczne będzie opracowanie strategii obronności zawierającej walor odstraszania. Nasze przygotowania do obrony powinny potencjalnemu agresorowi wykazywać, że agresja na Polskę będzie przedsięwzięciem trudnym i nieopłacalnym. W VI wieku przed narodzeniem Chrystusa chiński dowódca i teoretyk wojskowy Sun-Tzu wskazywał, że najlepsza wojna to taka, której nie trzeba prowadzić.

Nasze członkostwo w NATO nie jest takim straszakiem? - W pewnym stopniu tak, tylko trzeba stale pilnować, aby sojusznicza pomoc nie stała się - jak mówią Chińczycy - papierowym tygrysem. Pamiętajmy, że w NATO o użyciu sił zbrojnych każde z państw członkowskich decyduje samodzielnie. To, co dla nas będzie zagrożeniem wymagającym użycia wojska, dla innego rządu może być powodem do uruchamiania dyplomacji.

Jednak - zgodnie z zapewnieniami naszych włodarzy - nie mamy wrogów, tylko samych przyjaciół. Od wschodu po zachód. - W bezpieczeństwie narodowym rozpatruje się czarne scenariusze. Jeśli zagrożenie nie wystąpi, to bardzo dobrze. Ryzykowne będzie, gdy założymy, że nic złego się nie wydarzy, a mimo to powstanie zagrożenie. Należy ustalić, czy w otoczeniu Polski pojawiają się procesy zagrażające naszemu bezpieczeństwu. Czy są wrogie Polsce ośrodki. I kolejna sprawa - jakimi strategiami one się kierują. Muszą niepokoić rosyjskie zbrojenia, szantażowanie nas bronią nuklearną, plany odbudowy imperium oraz zamiar uzyskania pozycji supermocarstwowej.

"Polska jest małym krajem, a Rosja jest wielka". Cytat z gen. Tatiany Anodiny, szefowej MAK, jednego z wykonawców polsko-rosyjskiego "pojednania". - Nie ulega wątpliwości, że prezydent Lech Kaczyński, organizując wyjazd do Tbilisi przywódców państw, których ziemie wchodziły w skład dawnej Rzeczypospolitej (Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina), uniemożliwił Rosji zajęcie Gruzji. Gruzini dobrze wiedzą, dlaczego uznali prezydenta Kaczyńskiego za swego bohatera narodowego. We wschodniej części Europy tylko Polacy i Rosjanie stworzyli wielkie państwa. I były czasy, gdy to Polska była wielka (Rzeczpospolita Obojga Narodów), a Rosja (Księstwo Moskiewskie) mała. Polska z racji położenia i wielkości potencjału ma kluczowe znaczenie w regionie. Rosjanie dobrze o tym wiedzą i mają świadomość, że Polacy przy sprzyjającej koniunkturze mogliby odbudować dawną wielkość. Taką możliwość dostrzegł ostatnio amerykański geopolityk George Friedman ("Następne 100 lat") widzący Polskę w roli jednego z głównych mocarstw XXI wieku.

Co wobec tego nam zagraża? - Prognozę Friedmana czytano zapewne nie tylko w Polsce. Powinniśmy więc bacznie obserwować zmiany zachodzące na scenie międzynarodowej. Należy uczestniczyć w tych zmianach tak, aby rosła pozycja i znaczenie Polski. Na pewno musimy rozpoznawać zagrożenia terrorystyczne, zważywszy na zaangażowanie chociażby w Afganistanie. Terroryzm nie jest jednak tym czynnikiem, który może zmienić obecny ład międzynarodowy. To mogą zrobić duże państwowe ośrodki siły. Wskazuje się, że są takie ośrodki: Chiny, Indie, Brazylia, Rosja... W takim globalnym wymiarze musimy rozpatrywać bezpieczeństwo Polski. To jednak problem na odrębną rozmowę.

Kto powinien w takim razie definiować zagrożenie bezpieczeństwa państwa w takim kluczu, w jakim Pan mówi? Biuro Bezpieczeństwa Narodowego? - BBN nie nadaje się do tego. Jest urzędem państwowym. To raczej sfera badań, która powinna być oddana nauce. Mogłaby to robić Akademia Obrony Narodowej, którą trzeba by ustanowić w roli państwowego centrum badań strategicznych w dziedzinie bezpieczeństwa narodowego. AON z oddzielnym budżetem, z zapewnionym dostępem do odpowiednich informacji, prowadząca niezależne badania. Tak pomyślana Akademia byłaby też miejscem kształcenia osób zajmujących najważniejsze stanowiska w państwie. Polska powinna mieć wyspecjalizowany ośrodek studiów i badań strategicznych.

Strategie strategiami, ale na razie trzeba wskazać przyczyny katastrofy smoleńskiej. - Proszę nie bagatelizować tego problemu. Gdyby władze polskie miały odpowiednie strategie, tak jak mają je władze rosyjskie, to także w sprawie smoleńskiej nasza sytuacja byłaby inna. Wiedziano by, jak postępować. Zaniedbania i błędne decyzje, jakie są udziałem polskich władz, mogą przecież sprawić, że wyjaśnienie przyczyn katastrofy okaże się niemożliwe. Ciągle nie wiemy, dlaczego samolot po komendach "odchodzimy" spadł. Co dokładnie się stało. Pomogłoby badanie wraku samolotu, ale on znajduje się w Rosji i pokrywa się rdzą na płycie smoleńskiego lotniska. A jeśli spojrzymy na sylwetkę samolotu przed katastrofą i obejrzymy to, co z niego zostało, to widać, że brakuje jakieś dwie trzecie kadłuba. Co się z tym stało? Wyparowało? Mamy dużo pytań. Nawet za dużo. Dziękuję za rozmowę. Romuald Szeremietiew

Koniec Komisji Majątkowej? Może nie wszyscy wiedzą, że przez 20 lat działała tzw. "Komisja Majątkowa" - której zadaniem było zwracanie Kościołom (głównie, oczywiście, Rzymsko-katolickiemu) majątku zrabowanego przez rozmaitych okupantów. Dlaczego oddawano tylko Kościołom - a nie innym ludziom? O to proszę pytać tych od "Okrągłego Stołu"... Jak każde ciało obracające nie swoimi pieniędzmi, zwłaszcza bez kontroli, Komisja Majątkowa zaczęła działać w sposób budzący podejrzenia o działalność przestępczą. I to na wielką skalę. Sprawą ma zająć się Trybunał Konstytucyjny. SLD złożyło wniosek o wyłączenie ze składu TK sędziów związanych jakoś z katolicyzmem. Zareagowałem na to artykulikiem: Majątek Kościoła Działalność tzw. "Komisji Majątkowej" budzi b. uzasadnione podejrzenia. W tym celu powinna zostać powołana komisja sejmowa - a jeszcze lepiej: niezależna komisja złożona z ludzi o powszechnie uznanej uczciwości. O ile w Polsce jeszcze tacy są dostępni. Natomiast wniosek SLD o usuwanie ze składu Trybunału Konstytucyjnego sędziów, którzy nie podobają się SLD, jest dość absurdalny - i obosieczny. Za chwilę PiS zażąda usunięcia innych sędziów - za powiązania za środowiskami laickimi... Problem w tym, że TK NIE jest sądem, lecz IV Izbą Parlamentu (trzecią jest tzw. "Rząd"). W jej skład wchodzą np. byli Senatorowie i Posłowie - ludzie myślący politycznie. A nie sędziowie, tresowani w myśleniu obiektywnym.. W kraju d***kratycznym rządzi L*d. Czyli: każdy. Na pewno: każdy członek elity. CO OZNACZA, ŻE NIE ISTNIEJĄ LUDZIE NEUTRALNI POLITYCZNIE. Nawet sędziowie (choć trudno w to uwierzyć!) mają prawo głosu w wyborach!!!!! To skąd w tej (tfu!) d***kracji mają brać się bezstronni sędziowie? JKM

Folksdojcze i prości posłowie Wieczorem 27 stycznia całą Polską wstrząsnęła wiadomość o śmierci "światowej sławy historyka". Myślę, że nie byłem odosobniony, sądząc, że chodzi o Jana Tomasza Grossa - bo przecież żaden inny "światowej sławy historyk" nie jest w Polsce aż tak popularny, by wszystkie media informowały o jego śmierci. Niestety, okazało się, że to umarł prof. Jan Baszkiewicz, co jeszcze raz potwierdza trafność polskiego spostrzeżenia, że "złego diabli nie wezmą". Mimo to jednak diabeł musiał coś namieszać, bo krakowskie wydawnictwo "Znak", które od pewnego czasu promuje w naszym nieszczęśliwym kraju makabryczne baśnie "światowej sławy historyka", ogłosiło, że "Złote żniwa" ukażą się nie w lutym, a dopiero w marcu. Być może, że jest w tym kalkulacja, by spotęgować efekt paraliżujący tubylców, wprowadzając książkę na rynek w rocznicę tak zwanych "wydarzeń marcowych" z 1968 roku. Od pewnego czasu rocznica ta jest również wykorzystywana do oskarżania Polaków o organiczny antysemityzm, więc promocje książki "światowej sławy historyka", jakie "Znak" i inne ekspozytury starszych i mądrzejszych na pewno zorganizują w miastach tubylczego bantustanu, będą stanowiły swego rodzaju pendant do klangoru oskarżeń, jakie z tego tytułu rozlegną się w tak zwanym "świecie". Na razie jednak nasz nieszczęśliwy kraj, zgodnie z rozkazem nieubłaganych sił postępu,  obchodził Dzień Pamięci Ofiar Holokaustu. "Obchodził" - to może za dużo powiedziane - ale z tej okazji w "Rzeczpospolitej" ukazał się artykuł byłego ambasadora Izraela w Warszawie Szewacha Weissa, pozornie łagodzący niedawną autoryzację Jana Tomasza Grossa, dokonaną przezeń na tych samych łamach. Artykuł zawierał bowiem mnóstwo komplementów pod adresem mniej wartościowego narodu tubylczego, ale komplementy te były jedynie rodzajem cukrowej polewy na trującej pigule w postaci stwierdzenia, że wydarzenia przedstawione przez Grossa rzeczywiście miały miejsce. Tymczasem to właśnie jest nieprawda, bo historycy zarzucają Janowi Tomaszowi Grossowi już nawet nie "dodawanie dramatyzmu" - co kiedyś zwyczajnie nazywało się konfabulowaniem - tylko budowanie fabuły z samego "dramatyzmu", z nielicznymi wstawkami rzeczywistości, w postaci nazw miejscowości i dat. Artykuł Szewacha Weissa potwierdza, że żydowskie lobby nie przepuszcza żadnej okazji, by wzbudzić w mniej wartościowym narodzie tubylczym poczucie winy, by w ten sposób łatwiej zoperować go finansowo. Wartość tej operacji sam ambasador Szewach Weiss ocenił na 65 miliardów dolarów i ta okoliczność wyjaśnia przyczyny, dla których zagładą Żydów zajmuje się w Polsce coraz więcej naukowych ambicjonerów w specjalnie utworzonych instytutach. Generalnie rzecz biorąc, produkowany w tych instytutach Scheiss zmierza do utrwalenia w tak zwanej zbiorowej świadomości przekonania, że Polacy ponoszą co najmniej taką samą odpowiedzialność za masakrę Żydów co "naziści", których zresztą dzisiaj nie uświadczy już nawet ze świecą, więc jedynym, a w każdym razie głównym winowajcą, siłą rzeczy pozostają Polacy. Okazuje się, że infrastruktura stworzona jeszcze za pierwszej komuny dla sowieckiej indoktrynacji znakomicie nadaje się do realizowania innych operacji na mniej wartościowym narodzie tubylczym, który wśród licznych wad ma również i tę, że co pokolenie wydaje z siebie coraz to nowe zastępy folksdojczów. Ci folksdojcze bez ceregieli korzystają z safandulstwa mniej wartościowego narodu tubylczego, które gwarantuje im całkowite bezpieczeństwo i bezkarność. Nawiasem mówiąc - jak będzie folksdojcz po hebrajsku? I kiedy tak przygotowania do finansowego zoperowania mniej wartościowego narodu tubylczego nabierają coraz żywszych rumieńców, w łonie dyrektoriatu tajniaków i agentur, jaki kieruje naszym nieszczęśliwym krajem, pogłębiają się nieporozumienia na tle nowej wersji kompromisu, które siłą rzeczy rzutują nie tylko na ogólną atmosferę, ale również, a może nawet zwłaszcza - na tubylczą scenę polityczną. Jak możemy się domyślać, przedmiotem tarć i celem kompromisu jest nowe rozgraniczenie wpływów na poszczególne kluczowe segmenty gospodarki naszego nieszczęśliwego kraju, z sektorem finansowym na czele. Większość negocjacji odbywa się oczywiście w miejscach osłoniętych mgłą w jeszcze lepszym gatunku, niż ta smoleńska, ale niektóre przebijają się nawet przez tę zasłonę, dzięki czemu "kołtun z prowincji i z miasta z otwartą gębą" może się przyjrzeć, jak się państwo bawią i za ile. Niemal przy otwartej kurtynie toczy się spór o to, ile forsy ZUS ma przekazywać Otwartym Funduszom Emerytalnym, stanowiącym znakomity interes bez żadnego ryzyka. Dotychczas ZUS przekazywał OFE ponad 7 procent tzw. składki, czyli podatku ściąganego od nieszczęsnych tubylców pod pretekstem emerytur, no a teraz rząd, któremu brakuje forsy, chce obciąć im ten odsyp aż o 5 procent. OFE "inwestowały" te pieniądze w obligacje skarbowe, pobierając za to najpierw prowizję w wysokości 10 procent. Forsę tę potem przepompowywały w różne giełdowe spółki prawa handlowego, "tracąc" na tej wymianie. Zgodnie z refrenem głoszącym że "pero, pero, bilans musi wyjść na zero", dla emerytów zostawała w związku z tym figa z makiem w postaci jakichś ochłapków w wysokości niecałych 30 zł miesięcznie, bo na takich interesach ktoś przecież musi stracić, to chyba jasne. Warto zwrócić uwagę, że wśród polskich udziałowców OFE, na początku znalazł się nawet Episkopat, ale widać jakiś moralny wrażliwiec musiał przekonać Ekscelencje do odstąpienia od uczestnictwa w tym ostentacyjnym rabunku. Obecnie, z uwagi na kryzys, OFE wspaniałomyślnie zmniejszyły sobie prowizję do 3,5 procent. Nawet w tej sytuacji zmniejszenie odsypu o 5 procent oznacza stratę co najmniej 7 miliardów zł rocznie, więc trudno się dziwić, że nie tylko prof. Balcerowicz stoi na nieubłaganym gruncie dotrzymywania umów, ale ma za sobą niemal cały Salon. "Podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka" - powiada Adam Mickiewicz w "Panu Tadeuszu". Może jeszcze nie pijatyka, bo na nią przyjdzie czas dopiero później, ale tak zwany jaskółczy niepokój, o którym wspomina w jednej ze swoich piosenek Agnieszka Osiecka: "wśród ptaków wielkie poruszenie; ci odlatują, ci zostają...". Kiedy w rządzącym naszym nieszczęśliwym krajem klubie gangsterów pojawiają się nieporozumienia, zawsze budzi to niepokój na tak zwanej scenie politycznej, bo nigdy nie wiadomo, czy efektem nieporozumień będzie wojna na górze, czy od razu - wesoły oberek. Jeśli wesoły oberek, to z Bogiem sprawa, ale na wojnie, jak to na wojnie - straty muszą być i z doświadczenia wiadomo, że wojny na górze zawsze pociągają za sobą ofiary na tak zwanej politycznej scenie. "A na wojnie świszczą kule, lud się wali jako snopy, a najgęściej biją króle, a najczęściej giną chłopy" - pisała Maria Konopnicka, więc nic dziwnego, że wśród prostych posłów narasta jaskółczy niepokój. Tam bowiem każdy jest chłopem, nawet jak jest babą. A tu nie dość, że wojna na górze, to jeszcze - diabli nadali rok wyborczy. Kto zostanie wybrańcem losu, albo po raz pierwszy, albo ponownie, a od kogo tym razem Fortuna się odwróci, spychając do proletariackiego czyśćca, a może nawet piekła? To pytanie coraz mocniej przebija się do świadomości Umiłowanych Przywódców, nakazując im skupić się wokół ścisłego kierownictwa zatwierdzonych przez razwiedkę partii. Dlatego też coraz głośniej słychać, że wielu liderów ugrupowań antysystemowych wybiera się w podróż do Canossy, bo wprawdzie owszem - Polska Jest Najważniejsza, jakżeby inaczej - ale wypić i zakąsić też przecież trzeba. W ten sposób również mniej wartościowy naród tubylczy będzie miał przedstawioną ofertę wyborczą według niezawodnej formuły, którą za moich czasów wyrażało niezwykle popularne w kołach wojskowych porzekadło: tak czy owak - sierżant Nowak! SM

Michalkiewicz sam o sobie Żydzi i antysemici, dzięki wydawnictwu S3 media które wydało wywiad rzekę przeprowadzony przez Tomasza Sommera z Stanisławem Michalkiewiczem pod tytułem „Michalkiewicz Nie bójcie się prawdy”, mają doskonałą okazje utwierdzić się w swoich opiniach o znanym publicyście Radia Maryja i Najwyższego Czasu. Stanisław Michalkiewicz pochodzi z okolic Lublina. Za młodu (w latach sześćdziesiątych) studiował prawo w Lublinie na Uniwersytecie Marii Curii Skłodowskiej (na KUL prawa wówczas nie było). Po skończonych studiach nie udało mu się dostać na aplikacje (kariera prawnicze była otwarta tylko dla osób z rodzin prawników). Po studiach przez pewien czas pracował w prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gdańsku. Ucieczką z nudnej pracy okazały się dziennikarskie studia podyplomowe na Uniwersytecie Warszawskim. Podczas studiów zaprzyjaźnił się z Marianem Miszalskim (najładniejszą koleżanką z roku była Małgorzata Niezabitowska). W tym czasie Michalkiewicz utrzymywał się ze stypendium i pracy w spółdzielni studenckiej. W 1972 Michalkiewiczowi urodził się syn Mateusz. Po studiach publicysta zatrudnił się w redakcji „Zielonego sztandaru”. W organie Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego zajmował się dawaniem porad prawnych czytelnikom (pracował tam do negatywnej weryfikacji w Stanie Wojennym). Rozpoczynając działalność opozycyjną Stanisław Michalkiewicz skontaktował się z jawnie działającym Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela. W 1976 na prośbę Wojciech Ziembińskiego zbierał w gmachu Naczelnego Komitetu ZSL pieniądze dla Komitetu Obrony Robotników. Dla ROPCiO Michalkiewicz robił plakaty na demonstracje, wydawał od 1977 nielegalne pismo dla rolników „Gospodarz” (wydawanie na offsecie było bardzo pracochłonne). Od 1977 od 1988 Michalkiewicz był inwigilowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Na publicystę donosiło siedmiu Tajnych Współpracowników – między innymi TW „Cichy” żołnierz AK i Cichociemny mieszkający w Londynie (on to doniósł że Michalkiewicz przewoził dla opozycji (Ziembińskiego) pieniądze od Giedroycia. Podczas działalności opozycyjnej Michalkiewicz brał aktywny udział w demonstracjach (wspólnie z nim demonstrował ostatnio nagłaśniany przez gazetę wyborczą ojciec Leon Wiśniewski). W opozycji Michalkiewicza gorszyło zachowanie KOR który chciał zmonopolizować działalność opozycją i miał związki towarzyskie z komuną. Od 1980 do 1981 działał w Solidarności, założył komisje zakładową NSZZ Solidarność w „Zielonym Sztandarze”. Współpracował z Gabrielem Jankowskim, poznał Janusza Korwin Mikke. Drukował nielegalne książki i czasopisma. Stan Wojenny nie był dla niego zaskoczeniem. W maju 1982 został na półtora miesiąca internowany w Białołęce. Przed internowaniem został zweryfikowany negatywnie w redakcji „Zielonego Sztandaru” i wyrzucony z pracy. Po opuszczaniu ośrodka internowania pracował jako robotnik rolny w Grójcu i pracownik firmy polonijnej. W 1983 założył wydawnictwo Kurs w którym publikował czasopisma i książki (niektóre osiągały nakład 5.500 tysiąca). Wydawnictwo opublikowało do 1989 40 numerów Kursu (w nakładzie co 2000 każdy). Wydawnictwo samo się finansowało i było dla Michalkiewicza źródłem utrzymania. W 1988 Michalkiewicz zaangażował się w Ruch Polityki Realnej a w 1990 w Unie Polityki Realnej. W 1993 rozpoczął się nieustanny okres klęsk tej formacji. Dla Stanisława Michalkiewicza Lech Kaczyński był przez cale życie rewizjonistycznym socjalistą, któremu prawicowość była obca (choć sam zapewne o siebie jako prawicowca mógł postrzegać). Nieprawdziwe były też oskarżenia o faszyzm kierowane pod adresem Kaczyńskiego. Zdaniem Michalkiewicza Lech Kaczyński realizował interesy filosemickie i ukrainofilskie kosztem Polski. Bliską współpracownicą Kaczyńskiego była Ewa Junczyk Ziomecka która angażowała się we wszelkie antypolskie hece. Leszek Balcerowicz działał w interesie Żydów, niszcząc polską klasę średnią by było możliwe wyszabrowanie majątku narodowego. Balcerowicz wprowadził zmienne stopy procentowe – w wyniku czego wbrew umowom kredytodawca mógł podwyższać wysokość odsetek i zrujnować kredytobiorcę. Balcerowicz i postkomuniści zdyskredytowali wolny rynek w oczach Polaków. Arcybiskup Józef Życiński był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa (podobnie jak nuncjusz apostolski Józef Kowalczyk). Zdaniem Michalkiewicza Leszek Bubel ma pełne prawo do korzystania z wolności słowa. Bogdan Klich jest uzależniony od Niemców, jego Instytut Studiów Strategicznych finansuje za pośrednictwem fundacji rząd RFN. Taki zresztą mechanizm realizuje w Polsce Fundacja Adenauera finansowana w 95% przez rząd RFN. Zdaniem Michalkiewicza USA olewa Polskę i traktuje ją jako koryto dla Żydów. Publicysta nie widzi przyszłości dla prawicy w Polsce, bo prawica doprowadziła by do wzmocnienia Polski a jest to sprzeczne z interesem Niemiec. Gazetę Polską postrzega jako faktyczną i bezkrytyczną tubę propagandową PIS. Gazetę Wyborczą jako żydowską gazetę dla Polaków. Gazeta Wyborcza ma kreować w Polsce problem rzekomego antysemityzmu. Stwierdza że korzenie ubeckich dynastii tkwią wśród agentów Gestapo (ZSRR jak i USA przejęły agenturę nazistów po II wojnie światowej). W wywiadzie dla wydawcy Najwyższego Czasu Stanisław Michalkiewicz opisał również: mechanizmy kontraktu politycznego zawartego w 1989 roku między postkomunistami a środowiskiem późniejszej „gazety wyborczej”, bieżącą sytuacje polityczną w III RP, kulisy sceny politycznej III RP, kulisy działań UPR. Wiele miejsca w wypowiedziach Michalkiewicza zajmują zagadnienia związane z Żydami, holocaustem, teoriami spiskowymi, żydowskim pochodzeniu wpływowych person. Wiele troski w swych wypowiedziach Stanisław Michalkiewicz poświęcił Żydom. Termin żydokomuna uznał za bardzo trafny. Zdaniem Michalkiewicza Żydzi udowodnili że ich żydowska tożsamość kulturowa jest trwalsza niż komunizm, komunizm był tylko dla nich użytecznym kostiumem. Żydzi przed II wojną światową tworzyli władze ZSRR, zostawali w II RP sowieckimi agentami. Zdaniem publicysty dzisiejsi żydofile prześladują tych którzy nie postępują zgodnie z ich instrukcjami (skłonność do terroru odziedziczyli po rodzicach i dziadkach stalinowskich oprawcach). Podobnie postkomunistyczne korzenie mają w USA neokonserwatyści. Dwuznaczne zachowania Żydów miały według Michalkiewicza wielowiekową tradycje. Żyd Leopold Kronenberg w 1863 roku dostarczał polskim powstańcom broń, a po upadku powstania za grosze wykupywał od caratu majątki Polaków skonfiskowane przez Rosjan. Współcześnie Bernard Madoff zdefraudowane pieniądze ukrył w Izraelu. Michalkiewicz w rozmowie z Sommerem deklaruje że pisze o Żydach tylko dlatego że jego publicystyka to bieżące komentarze i od tematyki żydowskiej w bieżących komentarzach nie da się uciec (pewnym minusem rozważań Michalkiewicza jest to że determinowane są one pytaniami Sommera który obsesyjnie wraca do wypowiedzi Pipesa – przez co czytelnik nie ma okazji poznać opinii Michalkiewicza tylko poznaje refleksje Michalkiewicza nad książką Pipesa – a dodatkowo pytania Sommera bywają kilkadziesiąt razy dłuższe od odpowiedzi Michalkiewicza). Michalkiewicz głosi też że jego zainteresowanie tematyką żydowską jest owocem agresji Żydów na Polskę. Zainteresowanym tematyką żydowską Michalkiewicz poleca książkę Ewy Kurek „Poza granicą solidarności”. Michalkiewicz głosi też że filosemityzm w Polsce realizowany jest w interesie żydowskim sprzecznym z interesem Polski, w USA realizowana jest nieustannie antypolska nagonka (przoduje w tym Muzeum Holocaustu i promowany Gross). Środowiska żydowskie z USA reprezentujące przemysł holocaustu z pobudek rasistowskich i chciwości wymuszają haracz od Polski (nie bacząc na to że Polska nie odpowiada za holocaust, a organizacje żydowskie mają niewiele wspólnego z ofiarami holocaustu). Zdaniem Michalkiewicza dla Polski bardziej niebezpieczni są filosemici niż antysemici, interesy Polski są zazwyczaj odmienne od interesów społeczności żydowskiej. Michalkiewicz w swych wypowiedziach obawia się że po likwidacji resztek państwa Polskiego władzę nad Polakami w interesie Niemców przejmą Żydzi tworząc Judeopolonię niemiecki protektorat pod żydowskim zarządem. Stanisław Michalkiewicz uważa że socjaliści i masoni nadają ton polityce Unii Europejskiej. Unia Europejska jest szkodliwa dla Polski i nie pogodzi się nigdy z istnieniem niezależnego od niej kościoła katolickiego. Masoni i socjaliści zawsze będą dążyć do podporządkowania sobie kościoła. W kościele katolickim jest wielu zdrajców gotowych podpisać taki cyrograf. Judaszami są moderniści, kosmopolici, dopieszczani przez lewicowe media, duchowni tacy jak arcybiskup Życiński, biskup Pieronek, arcybiskup Gocłowski, przeciwnicy Benedykta XVI, Tygodnik Powszechny. W Polsce taką podporządkowana masonom i socjalistom żywą cerkiew tworzy Gazeta Wyborcza. Zgodnie z jej instrukcjami nowy kościół ma być filosemicki i oczyszczony z katolicyzmu. Zdaniem Michalkiewicza należy odbierać ile tylko można z tego co Polakom okradła Unia Europejska. Wiele ciepłych słów Michalkiewicz skierował pod adresem Radia Maryja. Publicysta współpracuje z Radiem od 2003 roku. Radio Maryja ceni za to że nie cenzuruje swoich gości, słuchacze rozgłośni są otwarci na wolnorynkowe fakty, jest interaktywne i dopuszcza słuchaczy do głosu, dociera do ludzi ze wszystkich środowisk, jest ofiarą prymitywnej agresji Gazety Wyborczej Żydów i PO), ojciec Rydzyk nie robi problemów z tym że Michalkiewicz w różnych kwestiach ma odmienne od Radia zdanie (np. w kwestii Wielgusa). Publicysta ceni Ojca Dyrektora też za to że docenia on ludzi szczerych, trzeźwo ocenia sytuacje w Polsce, „traktuje tutejsze partie jako efemerydy”, jest znienawidzony przez lewice (bo dba o zaplecze materialne dla swojego Radia), „ma dryg do biznesu”. Według Michalkiewicza „państwo jest potrzebne (…) żeby naród dysponował bogactwem, jakie wytwarza. Jeśli nie ma państwa, to tym bogactwem dysponuje ktoś inny – czasem obracają” bogactwo przeciw narodowi. Zagrożeniem dla bytu narodowego jest też: ograniczanie wolności słowa, niszczenie rodziny, demoralizowanie młodzieży. Jan Bodakowski

Dziennikarka chciała wyłudzić kredyt Policja zatrzymała byłą dziennikarkę "Misji specjalnej" TVP, która posługując się fałszywymi dokumentami chciała wyłudzić kredyt - informuje Życie Warszawy. Małgorzata Cecherz, która do końca 2010 roku współpracowała z "Misją specjalną" TVP, została zatrzymana na próbie wyłudzeniu kredytu w wysokości 40 tys. zł. Dziennikarka starając się o kredyt złożyła w banku zaświadczenie z prywatnej firmy o zarobkach, gdzie rzekomo była zatrudniona na stanowisku przedstawiciela handlowego. Bank jednak odrzucił wniosek, ale dziennikarka nie poddała się i kilka dni później w tym samym banku złożyła kolejne zaświadczenie, tym razem z innej firmy. Pracownikom banku sytuacja wydała się podejrzana i zawiadomili policję. Teraz byłej dziennikarce współpracującej z TVP grozi do ośmiu lat więzienia. Źródło: Życie Warszawy

Skołatane nerwy Stefana N. - spróbujmy go zrozumieć Od dłuższego czasu obserwując marszałka Niesiołowskiego da się zauważyć wzrastający poziom agresji, który to red. Stanisław Michalkiewicz z pewnością przypisałby "skołatanym nerwom". Manipulacje sondażami których doświadczyliśmy podczas ostatniej kampanii prezydenckiej (przypomnę choćby kompromitujący sondaż GW - 51 do 33 % dla Komorowskiego LINK) nie pozwalają wierzyć w to co obecnie serwują nam ośrodki badania. Oczywiście trend jest na pewno odzwierciedlony, ale co do liczb zachowałbym daleko idącą ostrożność. Co zatem robić? Skąd brać wiarygodne wyniki? Dla mnie wystarczy obserwacja gestykulacji, mimiki i wsłuchiwanie się w wypowiedzi pana marszałka Niesiołowskiego. Im więcej agresji, chamstwa i nerwów z jego strony tym lepiej w sondażach stoi partia Jarosława Kaczyńskiego. Po katastrofie smoleńskiej nerwowość pana marszałka wyraźnie się nasiliła, a stan emocjonalny non stop pogarsza się. Marszałek sprawia wrażenie człowieka który pokonuje kolejne schody na drodze do kompletnej utraty samokontroli...Najnowsze badania sondażowe odnotowują poważny spadek poparcia dla PO, co nie dziwi w świetle doniesień o widmie rychłego bankructwa naszego kraju (LINK). Partie przeprowadzają badania sondażowe na własne potrzeby i PO musiała wcześniej wiedzieć o obserwowanym obecnie spadku. Ja też wiedziałem, bez zamawiania sondaży, po wyraźnym pogorszeniu stanu zdrowia pana marszałka obserwowanym podczas ostatniej debaty w sejmie (osobom które nie widziały polecam film pokazujący w skrócie tamte wydarzenia (LINK)). Wzbudzające daleko idący niepokój zachowanie marszałka - podskakiwanie, wybuchy śmiechu czy egzaltacja i eksponowanie wyjątkowej głupoty (bo inaczej nie da się nazwać odbierania głosu w tak ważnej debacie gdy na sali obecne są rodziny ofiar) to typowe objawy wskazujące, że pokonał on kolejny stopień wspomnianej drogi ku obłędowi. Nerwowość narasta co da się też zauważyć w wypowiedziach marszałka na temat debaty o katastrofie:- Polska nie jest słabym państwem, to jest kolejny dowód na to, że Jarosław Kaczyński ma słaby mózg (LINK)

- To jest osłabianie pozycji rządu, są to elementy piątej kolumny. W świat idzie przekaz, że w Polsce jest zimna wojna w tej sprawie. To oczywiście szkodzi Polsce. W tym sensie (politycy PiS - red.) osłabiają Polskę. W jakimś tam stopniu to działanie na rzecz Rosji (LINK)

- Chamstwo  - wojna z rządem trwa od początku. Cokolwiek rząd by zrobił w tej sprawie będzie to krytykowane (LINK

- Takimi porównaniami prezentuje on tak brutalne, tak nikczemne chamstwo, że ja tego nie będę w ogóle tolerował. Jakby pan mógł nie wymieniać nazwiska politycznego pitekantropa, jakim stał się Jarosław Kaczyński, to byłbym bardzo zobowiązany. To jest chuligaństwo i chamstwo polityczne (LINK)

- Ja mam zasadę "ani kroku w tył" wobec nagonki, kłamstwa czy nienawiści. Nie można w takiej sytuacji, bo to do niczego nie prowadzi, tylko rozzuchwala. Naiwny kardynał Dziwisz powiedział "pochowajmy Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, to doprowadzi do pojednania". Widać do jakiego pojednania to doprowadziło (LINK)

Posłów z PiS należy karetkami na sygnale zawieźć do Tworek (LINK)

Stan emocjonalny oddaje też ocena, przez pana marszałka, raportu MAK: Stefan Niesiołowski zaznaczył, że największa część odpowiedzialności za katastrofę prezydenckiego Tupolewa ponoszą piloci, którzy "mieli stery w ręku". Polityk dodał, że w pewnym stopniu za tę tragedię winę ponosi także strona rosyjska (LINK).

Dobrze dosyć tej ironii. Usprawiedliwmy człowieka, w końcu wiele przeszedł. Marszałek Niesiołowski musi mieć skołatane nerwy - zwłaszcza po tym jak cudem ocalił życie bo to przecież on był na liście Ryszarda C. Cudowne ocalenie zawdzięcza, jak sam twierdzi, Panu Bogu:- Jak pomyślę, że ten człowiek z pistoletem, z którego za godzinę zastrzelił człowieka, mnie szukał, to poczułem, że Pan Bóg mnie ochronił. To ja mógłbym te kule otrzymać. Nie sądzę, żeby przyszedł do mnie w przyjaznych zamiarach, on mnie szukał - komentuje wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski.- Jeśli taką konstrukcję przyjąć, to można powiedzieć, że pierwszym politykiem na liście łódzkiej byłem ja - dodaje polityk Platformy (LINK).

Swoją drogą w świetle ujawnienia faktu, że Ryszard C. był członkiem PO warto zadać pytanie czy prokuratura planuje przesłuchanie pana marszałka? Skoro pracownicy biura twierdzili ze widzieli Ryszarda C. to może przyszedł on do biura posła po instrukcje, a wrzutka o tym że był on na liście stanowi tylko zasłonę dymną? Na ogólny stopień znerwicowania, oprócz wspomnianego cudownego ocalenia, niebagatelny wpływ musiała też mieć działalność opozycyjna w organizacji RUCH. Wiadomo, komuna, milicja, SB, opozycja, walka, wysadzanie pomników Lenina itd. Warto w tym miejscu przytoczyć wideo z wywiadu z p. Elżbietą Królikowską, która wspomina z jaką to charyzmą marszałek stawiał czoła milicji: Cezary Gmyz napisał w Rzepie: Niesiołowski, który był jednym z przywódców Ruchu zaczął udzielać informacji już podczas pierwszego śledztwa, kiedy Służba Bezpieczeństwa miała jeszcze bardzo małą wiedzę na temat Ruchu. Niesiołowski w kolejnych zeznaniach ujawnił kto krył się za poszczególnymi pseudonimami. Jednak kulminacja nastąpiła 9 września 1970 roku, kiedy zobowiązał się udzielić wszystkich informacji w zamian za nadzwyczajne złagodzenie kary. Służba Bezpieczeństwa, choć Niesiołowski udzielił obszernych informacji z umowy się nie wywiązała i Niesiołowski dostał wysoki wyrok. Niesiołowski w 1989 w swojej książce „Wysoki brzeg” przyznał się, że załamał się w śledztwie. „Musiałem się zdecydować – albo zaprzeczać wszystkiemu i odmówić zeznań, albo zeznawać wykrętnie. Nie miałem odwagi ani siły odmówić zeznań i to był mój największy błąd. Potem nie rozumiałem dlaczego. Nic mnie właściwie nie usprawiedliwiało, poza strachem” – pisał Niesiołowski. Z czasem jednak były marszałek zaczął oskarżać innych członków Ruchu o to, że się załamali. W 1992 roku musiał zawrzeć ugodę ze swoją byłą narzeczoną Elżbietą Królikowską-Nagrodzka o której miał powiedzieć, że przez nią spędził 7 lat więzienia. Z dokumentów jasno wynika, że to Niesiołowski obciążył swoją narzeczoną. Elżbieta Królikowska zachowała się zaś w śledztwie bardzo odważnie długo odmawiając podawania jakichkolwiek informacji o Ruchu. „Oświadczam, że cofam słowa wypowiedziane w dniu 1 stycznia 1992 r. w Muzeum Kinematografii w Łodzi m.in. wobec małż. Teresy i Bogusława Kobierskich a dotyczące p. Elżbiety Królikowskiej którą przepraszam. Mając powyższe na uwadze zobowiązuję się równocześnie do usunięcia z mojej książki p.t. Wysoki brzeg fragmentów odnoszących się do "Agnieszki" które mogą być kojarzone z osobą p. Elżbiety Królikowskiej a nadto w przyszłości powstrzymywać się od wypowiedzi na temat p. El. Królikowskiej w kontekście wspomnianej sprawy. Tytułem dania moralnej satysfakcji zobowiązuję się wpłacić kwotę dwa i pół mil. zł. na Dom Samotnej Matki w okresie dwóch miesięcy od daty podpisania niniejszego oświadczenia” „Rz” dotarła do jednego z członków kierownictwa Ruchu Emila Morgiewicza. – Gdybym mógł coś doradzić Stefanowi Niesiołowskiemu, to doradziłbym mu w tej sytuacji odrobinę pokory – mówi Morgiewicz. Cóż zatem pozostaje życzyć marszałkowi? Oby jak najszybciej pokonał  wszystkie stopnie na swojej drodze. No nie - tak dobrze nie będzie, PiS nigdy nie osiągnie 100 % poparcia. A szkoda. nietoperz's blog

Wzrost gospodarczy, a w finansach państwa, bryndza

1. W końcówce poprzedniego tygodnia GUS ogłosił szacunkowe dane dotyczące wzrostu gospodarczego w Polsce w całym roku 2010. Wg tych danych PKB w cenach stałych w stosunku do roku poprzedniego wzrósł o 3,8% czyli był ponad 2-krotnie wyższy niż kryzysowym roku 2009. Media prześcigają się w propagowaniu tej informacji, podkreślają, że to więcej niż oczekiwał rząd i szacowali eksperci, ale jakiegoś powszechnego entuzjazmu specjalnie nie widać, głównie dlatego, że ten wzrost w ostatnich latach specjalnie nie przekładana poprawę sytuacji materialnej większości naszego społeczeństwa.

2. Nie napawa optymizmem również struktura wzrostu PKB. Zasadniczą część tego wzrostu stanowił popyt krajowy (wzrost o 3,9 pkt proc.) i odbudowywanie przez przedsiębiorstwa zapasów (1,8 pkt proc). Niestety ujemny wpływ miały inwestycje (-2 pkt proc) i eksport netto (-0,8 pkt. proc.). Wysoki poziom popytu krajowego szczególnie w IV kwartale był spowodowany zapowiedzianą już na jesieni podwyżką stawek VAT po 1 stycznia 2011 oraz w odniesieniu do rynku nowych samochodów przez zapowiedzianą likwidację pełnego odliczenia podatku VAT dla aut z tzw. kratką. Szczególnie likwidacja tej ulgi wywołała taki popyt na samochody, że producenci nie byli w stanie sprostać popytowi, a to sytuacja nie spotykana od lat na rynku samochodów. Powinien niepokoić drugi już rok z rzędu ujemny wpływ inwestycji na wzrost PKB. Wprawdzie wydatki na inwestycje publiczne (rządowe i samorządowe) rosły ale dramatycznie spadały inwestycje prywatne, które przecież w każdej gospodarce są jej kołem zamachowym ( w Polsce inwestycje te stanowią około 70% wartości wszystkich inwestycji ,a publiczne tylko 30%).Niepokój w tej sprawie potęguje fakt, że samorządy ze względu na pogłębiające się ich zadłużenie będą zmniejszały nakłady inwestycyjne, jeżeli więc nie nastąpi wyraźniejszy wzrost inwestycji prywatnych to inwestycje w jeszcze szybszy sposób będą ciągnęły polskie PKB w dół. Także eksport netto ujemnie wpływał na wzrost PKB (-0,8 pkt proc ). Jeżeli tą informację zestawi się z dążeniami ministra finansów do umacniania złotego tylko z tego powodu aby zmniejszyć o parę miliardów złotych część zagraniczną naszego długu publicznego po przeliczeniu jej na złote to wyraźnie widać jak nieodpowiedzialna politykę prowadził Rostowski. Bo przecież umacnianie złotego ponad jego realną wartość przy pomocy sprzedaży miliardów euro na wolnym rynku co zrobiono w końcówce poprzedniego roku ale także wcześniej negatywnie wpływało na opłacalność polskiego eksportu i poprawiało opłacalność importu. Niejako przy okazji wypychano miejsca pracy z Polski zagranicę.

3. Nie widać także pozytywnej korelacji pomiędzy poziomem wzrostu gospodarczego, a stanem naszych finansów publicznych co niepokoi w najwyższym stopniu. Jeżeli ponad 2krotnie wyższy wzrost PKB w roku 2010 niż w roku 2009 nie spowodował poprawy stanu naszych finansów publicznych, a wręcz przeciwnie ten stan się pogorszył (deficyt finansów publicznych w 2009 roku wyniósł 7,9 % PKB a w roku 2010 wg szacunków aż 8,5 % PKB) to najwyższy już czas aby minister finansów wyjaśnił dlaczego tak się dzieje. Zbigniew Kuźmiuk

Lotnisko katyńskie “Musieliśmy niestety oddać Katyń” – pisał w swoim dzienniku dr Joseph Goebbels. “Bolszewicy wkrótce stwierdzą, że to my zastrzeliliśmy 12 tysięcy polskich oficerów. Może to nam przysporzyć w przyszłości niemałych kłopotów.” Sowiecka komisja, nim przybyła do Katynia, już oficjalnie nazywała się “Komisja specjalna do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie katyńskim jeńców wojennych – polskich oficerów”. Tzw. komisja Burdenki (członek Akademii Nauk SZRR, i przewodniczący komisji) sporządziła sprawozdanie piętnaście razy krótsze od niemieckiego i 20 razy krótsze od polskiego. Nie ma w nim ani słowa o drzewach zasadzonych na grobach, ranach zadanych ofiarom czworokątnym bagnetem oraz o pochodzeniu sznurów, którymi krępowano ręce jeńcom. Jest zaś informacja, że 500 sowieckich jeńców, którzy na rozkaz Niemców usuwali z polskich mundurów wszelkie dokumenty z datami po kwietniu 1940 zostało rozstrzelanych. Nigdy nie odnaleziono ich grobów, bo nigdy fakt ten nie miał miejsca. Tylko w jednym punkcie sowieckie sprawozdanie jest precyzyjniejsze od innych wcześniejszych, gdy wskazuje winnych morderstwa. Wymienia nie tylko nazwę niemieckiej jednostki, ale konkretne nazwiska jej oficerów odpowiedzialnych za wymordowanie Polaków. Katyń sprzed lat i Katyń współczesny pod Smoleńskiem będą się już nierozerwalnie ze sobą łączyły. Gdyby nie sowiecki mord w katyńskim lesie 70 lat temu, nie byłoby katastrofy lotniczej z pielgrzymującą na uroczystości rocznicowe polską delegacją z Prezydentem RP na czele.

Ogłoszenie raportu MAK o przyczynach katastrofy smoleńskiej było tylko formalnością potwierdzającą wcześniejsze polityczne ustalenia, jakie zostały podane opinii publicznej w pierwszym dniu katastrofy. Już wtedy za pomocą sowieckiej propagandy i jej “polskiej orkiestry” poszła w świat informacja o winie polskich pilotów lądujących we mgle wbrew wszelkich zasadom bezpieczeństwa. Raport wzmocnił jeszcze to ustalenie informacją o polskim dowódcy sił powietrznych, który był pod wpływem alkoholu. Podtrzymał też wersję o presji wywieranej na pilotów przez gen. Andrzeja Błasika i szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazanę. W raporcie nie ma nawet najmniejszej sugestii o możliwej rosyjskiej odpowiedzialności za katastrofę. Nie ma, bo od samego początku nie miało jej być. Moskwa locuta causa finita, przemówiła Rosja jak kiedyś Rzym. “Rosja jest wielka, a Polska to mały kraj”. Tak gen. Tatiana Anodina, szefowa MAK miała powiedzieć płk. Edmundowi Klichowi. Tę wielkość Rosji według Anodiny symbolizował zapewne pokazany kilka razy przez kamery jej złoty pierścionek z wkomponowaną w niego gigantyczną perłą oraz mieniąca się brokatami czarna sylwestrowa marynarka pani generał. Wielkość Rosji to także wielki, wręcz paraliżujący niektórych, strach przed nią. “To, co robią Rosjanie, zasługuje na uznanie i podziękowanie, a nie na szarpanie” – stwierdził Lech Wałęsa, polski bohater Sierpnia 1980, pierwszy prezydent wybrany po przełomie w wyborach powszechnych. Wałęsa wydaje się jednak nie do końca usatysfakcjonowany raportem, gdyż nie ujawnia on tak bardzo przez niego oczekiwanej rozmowy prezydenta Lecha Kaczyńskiego z bratem Jarosławem w dniu katastrofy. Ta rozmowa “powie wszystko, kto i jak przyczynił się do tej katastrofy, dlatego jeśli Rosjanie czy Amerykanie pozwolą na odczytanie tego billingu, jesteśmy uratowani”. Niby przed czym mielibyśmy być uratowani? Czy nie przed ostatecznym oddaleniem jakichkolwiek podejrzeń w stosunku do Rosjan i zwaleniem całej winy na braci Kaczyńskich, jak chciałby Wałęsa? Zaiste, życzeniowa logika myślenia zaślepionego nienawiścią do “Kaczorów” Wałęsy jest równa logice całego raportu MAK generał Anodiny, raportu, który zdaniem “New York Timesa” przypomina “psychoanalizę”. Raport, który miał z założenia odnieść się do technicznej strony lotu i materialnych czynników decydujących o katastrofie, koncentruje się na psychologicznym portrecie kapitana Arkadiusza Protasiuka i rozwodzi się na temat atmosfery presji wywieranej na pilotów. Jest to o tyle zdumiewające, że nie ma na to żadnych dowodów, a więc są to czysto propagandowe spekulacje.

Katastrofa smoleńska, podobnie jak Katyń sprzed lat 70, zaciąży na stosunkach polsko-rosyjskich na kolejnych wiele długich lat. W warunkach współczesnej Rosji nie jest możliwe dotarcie do prawdy, tak jak niemożliwe okazało się uczciwe i zgodne z prawdą wyjaśnienie mordu katyńskiego. Rosja nie była i wciąż nie jest przygotowana na zmierzenie się ze swoją dawną i obecną historią, którą tworzą niedemokratyczne i niepoddawane żadnej kontroli społecznej instytucje. Jedną z nich jest MAK. Wojciech Reszczyński

MSZ Gruzji: Rosja przyznała się do naruszania zawieszenia broni MSZ Gruzji wydało oświadczenie, w którym stwierdza się, że wiceminister spraw zagranicznych Rosji Siergiej Riabkow przyznał, iż Federacja narusza zawieszenie broni kończące wojną sierpniową 2008 r. Podczas przemówienia wygłoszonego 27 stycznia w Centrum Nixona w Waszyngtonie wiceminister stwierdził, że porozumienie o zawieszeniu broni nie zakazuje stronom rozmieszczać w rejonach konfliktu ciężkiego sprzętu wojskowego. W odpowiedzi MSZ Gruzji przypomniało o deklaracjach rosyjskiego ministra obrony, który stwierdził, że na okupowanych terenach rozmieszczone zostały systemy rakietowe takie jak: „Akacja”, „Smiercz”, „Toczka-U”, „Buk-M”, „S-300”, nie mówiąc już o czołgach i transporterach, które także zaliczane są do ciężkiego sprzętu wojskowego. „Na podstawie stwierdzeń Riabkowa można jednoznacznie uznać, że Rosja przyznała się sama do rażących naruszeń porozumienia o zawieszeniu broni. W tym samym czasie Gruzja wiernie wypełniała ustalenia z 12 sierpnia 2008 r., co zostało wielokrotnie potwierdzone przez misję obserwacyjną UE w Gruzji. Prezydent Gruzji podczas wystąpienia w Europarlamencie 23 listopada 2010 r., jednostronnie zobowiązał się do powstrzymania się od użycia siły.” – napisano w gruzińskim oświadczeniu. MSZ Gruzji wezwał też Rosję do natychmiastowego opuszczenia okupowanych terytoriów oraz wycofania stamtąd ciężkiego sprzętu wojskowego. Źródło: pik.tv

Nawet Niemcy oskarżają OUN-UPA

W okresie II wojny światowej formacja OUN-UPA kolaborawała się z Niemcami hitlerowskimi – oświadczył na podstawie dokumentów archiwalnych niemiecki historyk Frank Goltschewsky w wywiadzie dla ukraińskiego tygodnika „Deń”.

Zdaniem jednego z autorów „Historii Ukrainy” wydanej w Niemczech – nie tylko niemieckie archiwa to udowadniają. Np. „Litopys UPA” autorstwa ukraińskiego nacjonalisty Dmytra Hunczaka w VI i VII tomie na podstawie zebranych dokumentów świadczy o tej kolaboracji OUN z Stepanem Banderą na czele – zaznacza niemiecki historyk. Także UPA koordynowała swoje operacje wojskowe z dowództwem hitlerowskiego Wehrmachtu. Przed i podczas wojny Bandera współpracował z niemieckim wywiadem Abwehrą, a po wojnie z wywiadem RFN. W okresie powojennym Niemcy, zdaniem historyka Goltschewskiego, wykorzystywali banderowców w walce przeciwko Rosji, Polski i Czechosłowacji. Kiedy UPA tylko się tworzyła w 1942 roku, to ukraińskie dowództwo współpracowało z Niemcami, ale widząc, iż Werhmacht przegrywa wojnę – UPA szukała także innych kontaktów. W kwestii 14. Dywizji SS „Galizien” niemiecki historyk dochodzi do wniosku, iż chociaż na samym początku OUN Bandery była przeciwko tej formacji esesmańskiej, ale potem OUN praktycznie wspierała ukraińskich esesmanów i ich akcje pacyfikacyjne na terytorium Ukrainy, Polski i Białorusi. Także ponad 80 tys. Ukraińców, generalnie ze Lwowa, zapisało się na listę ochotników powstającej 14.  Dywizji SS „Galizien”, co niewątpliwie świadczyło po czyjej stronie występowali podczas II wojny światowej Ukraińcy z Galicji. Zdaniem historyka Goltschewskiego obecna gloryfikacja OUN i UPA na Ukrainie nie ma nic wspólnego z historią a raczej z mitami na użytek ideologiczno-polityczny. Eugeniusz Tuzow-Lubański

BYŁY GENERAŁ KGB NA SPOTKANIU W BBN I Z SZEFEM MON. MA ROZMAWIAĆ O SMOLEŃSKU Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji, były generał KGB, który w 2006 r. oskarżał polskie służby o aktywność przeciw Rosji,  weźmie udział w konferencji z okazji 20-lecia BBN.  „GW” pisze, że Rosjanie „zgodzili się” by temat raportu nt. katastrofy smoleńskiej został włączony do rozmów w BBN. Wcześniej na ten temat rozmawiała w Poslce  delegacja rosyjskiego MSZ, w której było aż pięciu rosyjskich dyrektorów departamentów. Delegacja, o której publicznie nikt wcześniej nie mówł, przebywała w czasie, gdy premier Donald Tusk zmieniał zdanie na temat raportu MAK. Informacji o tej wizycie na próżno szukać na stronie internetowej ministerstwa spraw zagranicznych, nie ma jej także na stronie premiera. Po co tak liczna delegacja rosyjskiego MSZ przyjechała do Polski? Nie wiadomo. Według nieoficjalnych informacji rozmowy dotyczyły raportu MAK i polskiego stanowiska. Jak wyglądały te rozmowy? Tego też nie wiemy. Z kim rozmawiano? Można się jedynie domyślać. Przypomnijmy, że w tym czasie szef MSZ Federacji Rosyjskiej Siergiej Ławrow stwierdził: - Spekulacje o przyczynach katastrofy smoleńskiej są nieetyczne i bluźniercze. Trudno sobie wyobrazić,  że podlegli mu urzędnicy mieli inne zdanie.
Przeciwnik NATO Polskie władze zaprosiły jednego z najbliższych współpracowników Władimira Putina, który jeszcze kilka lat temu atakował Zachód. W 2005 roku 2005 Patruszew  zarzucił zagranicznym służbom wywiadowczym (m.in. amerykańskim, brytyjskim i saudyjskim) używanie organizacji pozarządowych promujących demokrację do planowania przewrotu politycznego w Rosji podobnego do wydarzeń na Ukrainie, w Gruzji i Kirgistanie

Rok później oskarżał Polskę. - Polskie służby specjalne prowadzą aktywną działalność wśród Rosjan, zwłaszcza w Obwodzie Kaliningradzkim -  mówił Patruszew w 2006 roku. W wywiadzie dla gazety „Izwiestija” stwierdził, że FSB tylko w gu 12 miesięcy zdemaskowała 30 zagranicznych agentów. Według Patruszewa stało się tak  dzięki czerwonej linii specjalnego telefonu zaufania, na który mieli dzwonić z donosami rzekomo zwerbowani Rosjanie. Patruszew nie kryje się  ze swoim negatywnym stosunkiem do NATO.- Rozszerzenie NATO na Wschód pozostaje dość poważnym zagrożeniem dla Rosji. Gdy początkowo należało do niego 12 państw, obecnie ma 28 członków, przy czym w  Sojuszu znalazły się kraje Układu Warszawskiego i państwa, które niegdyś wchodziły w skład ZSRR. To one ciągną za sobą inne kraje: Gruzję i Ukrainę, które potencjalnie mogą wejść do NATO – mówił w jednym z wywiadów. W 2009 roku, w związku z ogłoszeniem nowej rosyjskiej doktryny militarnej Rosji Patruszew nie wykluczył „prewencyjengo użycia broni jądrowej. Według niego nie straciły na aktualności dotychczasowe zagrożenia dla Rosji, a na pierwszym miejscu wymienił rozszerzenie NATO i nasilającą się działalność wojskową Sojuszu. Jeden z najbliższych ludzi Putina znany jest także ze swojego wrogiego  stosunku do obecnego prezydenta Gruzji.: - Związek z zamachem w moskiewskim metrze może mieć Gruzja  przywódca tego państwa Saakaszwili, którego zachowanie jest nieprzewidywalne. On już raz rozpętał wojnę. Nie można wykluczyć, że uczyni to znów – mówił Patruszew 31 marca 2010 roku.

Na zaproszenie BBN Nikołaja Patruszewa, generała KGB do Polski zaprosił szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Stanisław Koziej. Według „Gazety Wyborczej” „wizyta Patruszewa ma status oficjalnej i odbywa się w ramach dialogu nawiązanego przez BBN z rosyjską Radą Bezpieczeństwa podczas wizyty Bronisława Komorowskiego w Moskwie 8 i 9 maja. To wtedy szef BBN gen. Stanisław Koziej umówił się z Patruszewem w sprawie regularnych polsko-rosyjskich konsultacji w kwestiach bezpieczeństwa”. Rodzi się pytanie: dlaczego w maju, jeszcze przed wyborami prezydenckimi szef BBN, który teoretycznie nie miał pewności, że zostanie na tym stanowisku, umawia się na  regularne polsko-rosyjskich konsultacje w kwestiach bezpieczeństwa? Patruszew spotka się nie tylko z gen. Stanisławem Koziejem, ale także z szefem MON Bogdanem Klichem, przedstawicielami wojska i Kancelarii Prezydenta. Według „Gazety Wyborczej” Rosjanie zgodzili się by do rozmów został włączony temat katastrofy smoleńskiej. To zdanie najlepiej pokazuje stosunek obecnych władz do Rosji.

Kariera w KGB Nikołaj Patruszew ukończył Wyższe Kursy KGB. Był pracownikiem Zarządu KGB w Leningradzie i obwodzie Leningradzkim. W latach 1992 – 1994 pełnił funkcję szefa Zarządu Federalnej Służby Kontrwywiadu (poprzedniczka FSB) w Republice Karelii. Od 1994 do 1998 naczelnik Zarządu Organizacyjno – Inspekcyjnego Departamentu Kadrowo – Organizacyjnego Federalnej Służby Bezpieczeństwa. W 1998 roku naczelnik Głównego Zarządu Kontroli Prezydenta Rosji. W tym samym roku powrócił do FSB na stanowisko zastępcy dyrektora i szefa departamentu zajmującego się bezpieczeństwem ekonomicznym. Od 1999 pierwszy zastępca dyrektora FSB a następnie dyrektor. Od 12 maja 2008 Sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji. Gdy w 2006 roku Kreml obwieścił śmierć Basajewa jako swój sukces,  szef FSB Nikołaj Patruszew meldował o tym prezydentowi Władimirowi Putinowi ze wzruszeniem: - Lepszego prezentu wyobrazić sobie nie mogłem - stwierdził Patruszew, który właśnie obchodził swoje 55. urodziny.

Dorota Kania, „GW”

Leki bez recepty jako kolejny temat zastępczy? Uwaga! Szykuje się kolejny temat zastępczy – do takiego wniosku dochodzimy po kilku, na razie skromnych objętościowo doniesieniach prasowych dotyczących leków dostępnych bez recepty. Bohaterska walka rządu z „zabójczymi dopalaczami” (czy jak proponowali pijarowcy: „trucicielami naszych dzieci”) to z punktu widzenia politycznego marketingu już zamierzchła przeszłość. Ponieważ jednak „używki z fun-shopów” sprawdziły się jako zasłona dymna rozpostarta nad przeforsowaną przez gabinet Donalda Tuska podwyżką VAT, nie zdziwimy się, jeśli malejące poparcie dla rządzącej koalicji skłoni spin doktorów PO do sięgnięcia po kolejną wariację tematu „walki o zdrowie obywateli”. Póki co Gazeta Wyborcza opublikowała przestrogę przed masowymi zatruciami dzieci wywoływanymi przez tabletki na kaszel. Zdaniem cytowanych przez gazetę lekarzy łódzkiego szpitala na ul. Spornej pigułki są dla młodzieży substytutem dopalaczy. Wszystkich 10 pacjentów szpitala miało „świadomie przedawkować preparaty dostępne w aptekach bez recepty”. Młodzież „nie brała ich, by się leczyć, tylko żeby się naćpać”. Kosztujące 5 zł opakowanie może przy przedawkowaniu wywoływać „pobudzenie psychoruchowe z halucynacjami słuchowymi i wzrokowymi” przez wzgląd na zawartość bromowodorku dekstrometorfanu (pochodnej morfiny). Cytowani przez „Wyborczą” lekarze nie dziwią się, że skoro z rynku znikły dopalacze nastolatki szukają zamienników. – Leki z apteki są (…) najlepszym rozwiązaniem; tanie, łatwo dostępne, nie trzeba szukać kontaktu z półświatkiem – stwierdził Marek Grondas (terapeuta prowadzący poradnię odwykową Monaru). Czy narkotyczne działanie przedawkowanego leku jest wystarczającym powodem do penalizacji swobodnej sprzedaży leków bez recepty? TAK – przynajmniej zdaniem cytowanego przez Gazetę Wyborczą dr Krzysztofa Truszkowskiego. – Jeśli nic się nie zmieni, w naszym szpitalu będziemy przyjmować dziesiątki, a może nawet setkę zatrutych dzieci rocznie – ostrzegł na łamach wydawanego przez Agorę dziennika zastępca kierownika szpitalnego oddziału ratunkowego. W tym kontekście głos rozsądku można nieoczekiwanie usłyszeć z Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. Związany z instytucją dr Wojciecha Łuszczyna przytomnie zauważył, że „po każdym leku mogą występować (…) działania niepożądane” a „każda prohibicja wywołuje próby jej przełamania” (zwykle skuteczne…) Co więcej ewentualne, kolejne, zadekretowane zakazy powiększyłyby tylko rozmiary legislacyjnej biegunki, która jest domeną polskiej władzy ustawodawczej. Na problem inflacji prawa zwróciła uwagę Rzeczpospolita. Zdaniem gazety oprócz złej jakości prawa poważną bolączką polskiej legislacji jest właśnie mnożenie przez posłów kolejnych tomów z przepisami. W Dzienniku Ustaw z 2010 roku znajdziemy aż 18.000 stron aktów prawnych (ustaw, rozporządzeń, umów międzynarodowych). Rok wcześniej portfolio polskiego prawa było o 100 stron grubsze. Jak wyliczyła Rzeczpospolita „sejm uchwalił w 2010 roku 232 ustawy, w tym zdecydowana większość, czyli 179, to nowelizacje, a tylko 53 całkiem nowe. Z tym że wśród tych ostatnich było ok. 20 ratyfikacji umów międzynarodowych i aktów ustanawiających nowe nazwy wyższych uczelni”.

Lekowa prohibicja tuż za rogiem (Polska). Afera mydlana w USA. Tydzień temu w artykule

„Leki bez recepty. Kolejny temat zastępczy?” (kliknij, aby wyświetlić)

informowaliśmy o przygotowaniach rządu do kolejnej krucjaty „w obronie zdrowia obywateli”. Na trop naprowadziły nas sugestie łódzkich lekarzy, którzy postulowali ograniczenie dostępu do kilku popularnych leków bez recepty, które przedawkowane mogą stać się substytutem dopalaczy. Przed wolnym (nie wymagającym lekarskiej preskrypcji) dostępem do tabletek ostrzegali również terapeuci prowadzący poradnię odwykową „Monaru”. Kontrowersje dotyczyły zwłaszcza popularnych pigułek na… kaszel, które zażyte w zbyt dużych ilościach (według jednego, rządnego wrażeń czytelnika nczas.com – przynajmniej kilkunastu tabletek) mogą „pobudzać psychoruchowo”, a nawet powodować „halucynacje słuchowe i wzrokowe”. W kontekście kolejnej prohibicji (wtedy jeszcze ledwie widocznej na horyzoncie gmachu na Wiejskiej) ucieszyła nas opinia dr Wojciecha Łuszczyny. Zauważył on, że tabletki na kaszel są niebezpieczne tylko wtedy, jeśli bierze się je w nieodpowiednich dawkach, a to, że w ten sposób szkodzi sobie 1 proc. użytkowników leku nie powinno pozbawić dostępu do niego 99 proc. pozostałych chorych. Pan doktor nie tylko pracuje w Urzędzie Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych (URPL), redaguje miesięcznik branżowy (“Lek w Polsce“) ale jest również… naszym wieloletnim Czytelnikiem (dziękujemy za e-mail)! Przywołując – za Gazetę Wyborczą (sic!) – głos rozsądku dr Łuszczyny nie mieliśmy pojęcia o jego ideowych konotacjach. Niestety, według informacji Polskiej Agencji Prasowej, Ministerstwo Zdrowia już przystąpiło do prac nad ograniczeniem dostępu do leków bez recepty. Przygotowany przez p. Ewę Kopacz projekt „nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii” zakłada m.in. „ograniczenie możliwości zakupu produktów leczniczych zawierających pseudoefedrynę tylko do jednego opakowania”. Penalizowana substancja występuje w wielu lekach na katar m.in. reklamowanych w telewizji specyfikach: Acatar AT, Sudafed, Cirrus. Aby odurzyć się rzeczonymi lekami trzeba je przedawkować – co jest niezgodne nie tylko ze zdrowym rozsądkiem, ale również ostrzeżeniem umieszczonym na ulotce. Resort Zdrowia naiwnie liczy, że ustawowy „zakaz sprzedaży więcej niż jednego opakowania jednej osobie” będzie skutecznie przeciwdziałał stosowaniu leku jako substancji psychoaktywnej. Potencjalnym narkomanom będzie oczywiście bardzo łatwo obejść proponowane przez p. Kopacz obostrzenie. Zamiast jednej wizyty w aptece wystarczy kilka (najlepiej z kolegami). Prędzej lub później okażę się więc, że leki które (stosowane w nadmiernych dawkach!) mogą wywołać „bezsenność, bóle głowy, nudności, drgawki, tachykardia, podwyższone ciśnienie tętnicze” itp. trzeba będzie „dla dobra naszych dzieci” objąć ustawą o prohibicji lub przynajmniej obłożyć jakimś „antynarkotykowym podatkiem”. Do czego prowadzi obsesja walki o „zdrowie i bezpieczeństwo” kosztem wolności i zdrowego rozsądku widać na przykładzie ostatniej „afery mydlanej” w USA. New York Daily News (jeden z największych tabloidów za oceanem – ponad 600.000 nakładu) opisał historię Neil Browna, który odmiennych stanów świadomości szukał w… kąpielowej soli. Spieniający wodę i przyjemnie pachnący proszek miał być powodem, dla którego mieszkaniec Nowego Jorku pociął sobie twarz i brzuch nożem. Oczywiście pomysł, aby popełnić harakiri zaświtał w głowie niedoszłego samobójcy nie na skutek relaksacyjnej kąpieli, ale po… wciągnięciu nosem dużej ilości zmielonego kosmetyku. Według gazety sprzedawane w drogeriach sole kąpielowe (np. Ivory Wave, Red Dove, Vanilla Sky itp.) zawierają (w niewielkich ilościach) substancje psychoaktywne (mefedron, MDPV) i to one mogą powodować „niekontrolowane zachowania”. Oczywiście rozdmuchanie przez media tematu spowodowało znaczny wzrost sprzedaży rzeczonych kosmetyków. W efekcie nad wycofaniem ze sklepów soli kąpielowych poważnie myślą m.in. władze Missisipi i Kentucky. W liczącej prawie 5.000.000 mieszkańców Luizjanie – na skutek ok. 120 przypadków odurzenia solą kąpielową w ostatnim kwartale 2010 – już wprowadzono rozporządzenie zakazujące dystrybucji części „podejrzanych kosmetyków”… Piotr Żak

Przeszłość dręczy kandydata PIS na prezydenta miasta Dawid Jackiewicz z PiS chce być pierwszym obywatelem Wrocławia. Jako taki powinien być bez skazy. Ale ma, nomen omen, trupa w szafie. Jackiewicz jawi się jako sympatyczny, uśmiechnięty, wyluzowany i już trochę otrzaskany polityk młodszej generacji PiS. W swojej karierze trochę osiągnął, bo był wiceprezydentem Wrocławia, sekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu za rządów swojej partii i dwukrotnie jej posłem. Ale Jackiewicz ma także kartę z przeszłości, która nigdy nie została porządnie wyjaśniona. I jeśli taką pozostanie, będzie ciągnąć się za nim do końca jego życia. 27 grudnia 2006 roku zginął 56-letni Zbigniew M. Zginął w wyniku spotkania z Dawidem Jackiewiczem. Przebieg zdarzeń owego feralnego dnia znamy jedynie z zeznań Jackiewicza i jego żony, bo nieliczni świadkowie nic nie widzieli. Według relacji małżeństwa Jackiewiczów było w dużym skrócie tak: jadącą autobusem z kilkuletnim synem żonę posła zaczął zaczepiać pijany Zbigniew M. Dziecko chwytał za kurtkę. Kiedy napastowana wysiadła z autobusu, Zbigniew M. poszedł za nią. Nie chciał zrezygnować. Przestraszona weszła do sklepu i stamtąd zadzwoniła po męża. Jackiewicz przyjechał i obszedł okolice sklepu. Napastnika nie było. Ale gdy wracali autem do domu, żona posła zauważyła Zbigniewa M. w autobusie stojącym na pętli przy ul. Świeradowskiej. Wtedy Jackiewicz wszedł do autobusu i poprosił kierowcę o zamknięcie drzwi. W tym czasie Zbigniew M. wysiadł i stanął przed samochodem posła. Na pytanie Jackiewicza "czego chce od jego rodziny", miał się zamachnąć. Wtedy poseł go odepchnął. Mężczyzna upadł i stracił przytomność. Po tygodniu zmarł w szpitalu. Jackiewicz mówił o odepchnięciu. Biegli z medycyny sądowej uznali, że Zbigniew M. został uderzony w twarz nasadą dłoni. Po wlekącym się przez rok dochodzeniu wrocławska prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie śmierci Zbigniewa M. Prokurator Anna Molik uznała, że cios posła był "adekwatny do sytuacji". W uzasadnieniu do decyzji napisała, że Dawid Jackiewicz nie uderzył mocno, a Zbigniew M. upadł dlatego, że był pijany. Rzeczywiście, miał we krwi 2,9 promila alkoholu. Prokurator tłumaczyła posła: "Gdyby działanie Jackiewicza było atakiem, a nie obroną, to zdarzenie to przebiegałoby w sposób gwałtowny, z dużą siłą, agresją i wielokrotnością zadanych ciosów". Prokurator uznała, że poseł działał w warunkach obrony koniecznej, a "cios zadany przez D. Jackiewicza otwartą dłonią z niewielką siłą był adekwatny do sytuacji". W komentarzu do informacji o umorzeniu sprawy pisałem, że wrocławska prokuratura postawiła się w roli sądu. Miałem wątpliwości co do prawa do obrony koniecznej, gdyż Jackiewicz nie odpierał bezpośredniego ataku na swoją rodzinę. On działał z premedytacją, po upływie pewnego czasu dopadł i ukarał winowajcę. To była nierówna konfrontacja trzydziestoletniego mężczyzny z zamroczonym alkoholem starszym człowiekiem, zakończona śmiercią tego drugiego. Dlatego, dowodziłem, to niezawisły sąd powinien ustalić, co wydarzyło się na przystanku przy ul. Świeradowskiej. Chciałem wiedzieć, czy poseł rzeczywiście bronił się przed atakiem, czy po prostu dokonał linczu na Zbigniewie M. Przypomnę, że tak wtedy, jak i teraz nie zakładałem, że Jackiewicz ścigał Zbigniewa M. po to, by go zabić. Zapewne przez myśl mu nie przeszło, że to wszystko może się tak tragicznie skończyć. Ponieważ chodzi o posła Rzeczypospolitej, dowodziłem, trzeba wyjaśnić wszystkie okoliczności tego, co się stało, ze szczególną starannością, bo inaczej będzie to sygnał dla ludzi, że władza może więcej. Argumentowałem, że dla dobra posła Jackiewicza i społecznego poczucia sprawiedliwości sprawa powinna trafić do sądu. No i trafiła. Ale wyłącznie w wyniku zażalenia rodziny Zbigniewa M. na umorzenie jej przez prokuraturę. Sąd jednak odrzucił zażalenie. Sędzia Mariusz Więzek w uzasadnieniu tłumaczył, że uderzenie Jackiewicza nie doprowadziłoby do śmierci Zbigniew M., gdyby ten nie był pijany. Ponadto był agresywny i chciał zaatakować posła. Poseł działał więc w obronie koniecznej. Na tym sprawa się zakończyła. Tak jak wtedy, tak i dziś uważam, że prokuratura powinna była skierować tę sprawę do sądu i powinien był odbyć się proces. Był jeden zasadniczy po temu powód - zginął człowiek. Gdyby wymiar sprawiedliwości stanął na wysokości zadania, a proces skończyłby się pomyślnie dla Jackiewicza, dzisiaj nie byłoby o czym gadać. A ciągle jest! Bo niezamknięte historie domagają się wyjaśnienia i finału. Jerzy Sawka

REM BESZTA NACZELNEGO WROCŁAWSKIEJ „WYBORCZEJ” Rada Etyki Mediów suchej nitki nie zostawiła na Jerzym Sawce, redaktorze naczelnym dolnośląskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. Uznała, że jego komentarze o pośle Prawa i Sprawiedliwości Dawidzie Jackiewiczu łamią zasady prawdy i obiektywizmu. Chodzi o tekst „Trup w szafie Jackiewicza”, który na łamach „Gazety Wyborczej” ukazał się tuż po ogłoszeniu przez posła Prawa i Sprawiedliwości, że wystartuje w wyborach na prezydenta Wrocławia.- Wiedziałem, że moje kandydowanie nie spodoba się wielu osobom, ale zagrywek na tak niskim poziomie to się nie spodziewałem – mówił nam w październiku ubiegłego roku Dawid Jackiewicz.

Atak pijanego awanturnika W grudniu 2006 roku żona i dziecko Dawida Jackiewicza zostali zaatakowani przez pijanego mężczyznę, który bez żadnego powodu szarpał malucha. Zaczęło się w autobusie, a gdy Anna Jackiewicz wysiadła na przystanku, napastnik ruszył za nimi. I ponownie rzucił się na chłopca. Nie wiadomo jak to by się skończyło, gdyby nie interwencja postronnych osób. Anna Jackiewicz zadzwoniła do męża i opowiedział co się stało. Poseł PiS natychmiast przyjechał. Gdy wracali do domu zauważyli awanturnika stojącego na pętli autobusowej. Jackiewicz zatrzymał samochód, poprosił kierowcę autobusu o wezwanie policji, a sam podszedł do Zbigniewa M. W trakcie rozmowy kompletnie pijany mężczyzna (niemal trzy promile) zamachnął się, aby uderzyć Jackiewicza. Ten odruchowo odepchnął Zbigniewa M., który wywrócił się uderzając głową w krawężnik. Obrażenia były poważne. Zmarł w szpitalu na początku stycznia 2007 roku. Sprawą zajmowała się prokuratura, która stwierdziła, że Jackiewicz działał w ramach obrony koniecznej. To stanowisko podtrzymał sąd, do którego odwołali się krewni zmarłego.

Wersja naczelnego A jak tragiczne wydarzenia przedstawił Jerzy Sawka, redaktor naczelny oddziału „Gazety Wyborczej” we Wrocławiu? „Miałem wątpliwości co do prawa do obrony koniecznej, gdyż Jackiewicz nie odpierał bezpośredniego ataku na swoją rodzinę. On działał z premedytacją, po upływie pewnego czasu dopadł i ukarał winowajcę. To była nierówna konfrontacja trzydziestoletniego wysportowanego byłego dżudoki z zamroczonym alkoholem starszym człowiekiem, zakończona śmiercią tego drugiego. (...) Chciałem wiedzieć, czy poseł rzeczywiście bronił się przed atakiem, czy po prostu dokonał linczu na Zbigniewie M.” – napisał w swoim komentarzu. „Tak jak wtedy, tak i dziś uważam, że prokuratura powinna była skierować tę sprawę do sądu i powinien był odbyć się proces. (...) Gdyby wymiar sprawiedliwości stanął na wysokości zadania, a proces skończyłby się pomyślnie dla Jackiewicza, dzisiaj nie byłoby o czym gadać” – dodał, choć doskonale wiedział, że wrocławski sąd sprawą się zajmował.

REM: to złamanie zasad Poseł PiS już trzy miesiące temu zapowiadał pozwanie redaktora „Wyborczej” do sądu. Pozew jest gotowy. Dawid Jackiewicz domaga się przeprosin i wpłaty 100 tysięcy złotych  na cel społeczny. Problem w tym, że chcąc złożyć dokument w sądzie, Jackiewicz musi podać adres zamieszkania Jerzego Sawki. - Ja go nie znam, a „Gazeta Wyborcza” odmawia jego podania – tłumaczy polityk. Swoją pracę zakończyła za to Rada Etyki Mediów, do której także zwrócił się Jackiewicz. I opinia REM jest druzgocąca dla Jerzego Sawki. „Rada Etyki Mediów podziela (...) opinię, że tytuł publikacji jest próbą dyskredytacji Pana Dawida Jackiewicza – czytamy w piśmie podpisanym przez Magdalenę Bajer i Michała Bogusławskiego. A co najważniejsze tezy stawiane przez redaktora „Wyborczej” nie są – według REM –zgodne z prawdą, są insynuacją i naruszają:
ZASADĘ PRAWDY – co znaczy, że dziennikarze (...) dokładają wszelkich starań, aby przekazywane informacje były zgodne z prawdą, sumiennie i bez zniekształceń relacjonowały fakty w ich właściwym kontekście;
ZASADĘ SZACUNKU I TOLERANCJI – czyli poszanowania ludzkiej godności, praw, dóbr osobistych, a szczególnie prywatności i dobrego imienia;
ZASADĘ OBIEKTYWIZMU – co znaczy, że autor przedstawia rzeczywistość niezależnie od swoim poglądów, rzetelnie relacjonuje różne punkty widzenia;
ZASADĘ ODDZIELENIA INFORMACJI OD KOMENTARZA – co znaczy, że wypowiedź ma umożliwiać odbiorcy odróżnienie faktów od opinii i poglądów
Co na to Jerzy Sawka? Zatelefonowaliśmy do wrocławskiego oddziału „Gazety Wyborczej”. Nie spodziewaliśmy się jednak takich słów od redaktora gazety, która często i chętnie cytowała opinie Rady Etyki Mediów, gdy krytykowała innych. - Mam w głębokim poważaniu tę opinię. Nie przedstawia dla mnie żadnej wartości. Ta instytucja już się zużyła i nie ma pojęcia o etyce dziennikarskiej – stwierdził Jerzy Sawka. Grzegorz Broński

Jaki prezydent taki doradca Prof. Nałęcz wypowiadał się w TV /27.02 Czw./że Rosja tradycyjnie nie zwraca to co się znalazło w jej posiadaniu. Wypowiedz dotyczyła wraku Tupolewa i czarnych skrzynek. P. Nałęcz mateczce Rosyi wszystko wybaczy, tak ją kocha. Faktycznie Rosja nic nie oddaje począwszy od niepłacenia przyjętego na siebie w traktacie Ryskim odszkodowania za zrównanie z ziemią Polski, poprzez spoczywającego w podziemiach muz. Puszkina w Moskwie krakowskiego obrazu Rafaela czy zapłaty aliantom za broń. Z filozofii p. Nałęcza wynika że, należy tolerować napady i morderstwa zbója i co najwyżej go nie drażnić i unikać. A jak to przełożyć na kontakty z Rosją? ,Ze względu choćby na gaz niemożliwe jest zamknięcie granic. Ale gdyby kraj miał polski niezależny od ruskich rząd to powinien on zerwać z Rosją stosunki dyplomatyczne i oskarżyć ją w ONZ o mord. Nie przywróciło by to jak mówią życia zamordowanym. Nie powstrzymało agresji Rosji ani zagrożenie przez nią świata, ale może część ludzi zachodu by otrzeźwiała i zaczeła myśleć. Rosjanie jak ci Tatarzy Sienkiewiczowscy rozumieją tylko jak się do nich mówiąc "ty psi synu " i chwyci się ich za brodę.
>Rosja wymyśliła w 1922r. terroryzm stosując go przeciw Polsce. Budujący się kraj musiał w odpowiedzi powołać KOP /korpus ochrony pogranicza/
>Rosja kraj super zła zainspirowała i przetworzyła Chiny na komunistyczne i teraz ma z nimi problemy.
>Rosja zainspirowała i napuściła na USA fanatyzm islamski.
Wracając do spraw polskich,Putin zapewne poleca PO wzmożenie ataków na PIS. Z jednej strony chce zniszczenia PIS a z drugiej, jak PO dostanie cięgi to będzie słabsza i bardziej będzie całować Putina po rękach /może, po czym innym nie wiem tego?/. Jeżeli chodzi o tusko-komorowsko-niesiołowskich, to mój radykalizm nie idzie,broń Boże tak daleko jak radykalizm członków PO mordujących działaczy PIS /Łódź/, ale uważam, że po odsiadce wyroku za zdradę powinni być oni pozbawieni polskiego obywatelstwa. Niech sobie wzorem prezydenta Tunezji uciekają do swojej prawdziwej ojczyzny, tak umiłowanej Rosji. Wtedy poznają prawdziwe pojednanie i zbliżenie. Nam po co to jednostronne pojednanie z krajem który odmawia nawet podania dlaczego umorzył śledztwo katyńskie, -czyli dalej pochwala mord katyński i ponawia go na rodzinach tam pomordowanych. Uważam też człowiek mający choć odrobinę przyzwoitości, gdy nawet tylko połowa narodu nim pogardza i się go brzydzi, powinien sam zrezygnować ze stanowisk i opuścić kraj. dzialaczsta's blog

Myśleć po rusku „Nie lzja, nie nada”, takie motto powinni sobie w redakcjach wywiesić pracownicy mainstreamowych, polskojęzycznych mediów - od długiego już czasu (na pewno jakąś widoczną cezurą jest 10 Kwietnia) mają oni myśleć i mówić to, co każe w tej materii Kreml. Jak widzimy zresztą, znakomicie się z tym czują i upatrują w wiernym realizowaniu kremlowskich historii swój dziennikarski profesjonalizm. Przypomina on wprawdzie relacjonowanie przez stalinowskich „dziennikarzy” rozmaitych pokazowych procesów dotyczących „agentów imperializmu”, ale to chyba żaden wstyd, skoro ta tradycja służby systemowi kłamstwa wciąż jest żywa, a w dobie nowoczesnych technologii nabrała autentycznego rozmachu. Nie żyjemy przecież w czasach transparentów o przewodniej roli partii oraz wiecznym sojuszu Polski z ZSSR skleconych z paru desek i pociągniętych odpadającą farbą – wprost przeciwnie, o przewodniej roli partii oraz tymże sojuszu (w nowej, udoskonalonej postaci) przekonują nas media w blasku drogich reflektorów, ludzie ubrani w najmodniejsze garnitury, wypucowani przez ekskluzywne „salony piękności”. Promoskiewska propaganda nie jest publikowana na szaroburym papierze, lecz na lśniących kartkach, na których wydrukowane są także wysokiej jakości fotografie wykonane aparatami wysokiej klasy. Neokomunizm nie ma już pszenno-buraczanych tradycji dawnego komunizmu, w którym twarze ludzi, na których wypisany był analfabetyzm od paru pokoleń, pojawiały się całymi dniami. Neokomunizm to już nie bełkocące marksistowsko-leninowsko cepy. Neokomunizm to totalitaryzm wyższego rzędu, mający się tak do poprzedniego reżimu, jak dawna rejonowa przychodnia na wsi do nowoczesnej rządowej kliniki, w której słychać łagodny szum najnowocześniejszej medycznej aparatury, a pracownikami nie są ludzie świeżo oderwani od pługa, lecz bardzo zadbane panie i niezwykle eleganccy panowie. Skąd się wzięły te luksusy? Ano, nie zasypiało się gruszek w popiele podczas „transformacji”. Kiedyś J. Darski spytał mnie, dlaczego odwilż musiała trwać te dobre 20 lat, dlaczego wszystko nie potoczyło się szybciej. Odpowiedź jest prosta: ludzie establishmentu (a do nich należy zaliczyć nie tylko czerwoną i różową nomenklaturę, lecz także błyskawicznie od pierwszych lat „przemian” doszlusowujących do niej „ludzi mediów”) musieli zebrać pieniądze na, by tak rzec, swobodną działalność. Nawet bowiem w warunkach republiki bananowej, ustawianych umów, państwowych dotacji wydzieranych na prywatne cele i lewych, sitwiarskich interesów, to jednak potrzeba trochę czasu, by „awangarda rewolucji” (czyli agentura, mówmy wprost) się wzbogaciła, czyli uzyskała taki ekonomiczny status, który pozwoli jej kontrolować sytuację w kraju bez konieczności utrzymywania kosztownego i niewydolnego (jak się okazało w bloku sowieckim) aparatu terroru. Wystarczy bowiem (przy całym oligarchicznym, patologicznym ustroju) terror medialny oraz „lokalne podtopienia”, jakim się poddaje co bardziej aktywne, antysystemowe środowiska opozycyjne - by „społeczny chaos” był sterowalny. Piszę to wszystko w nawiązaniu do świetnego felietonu p. Zuzanny Kurtyki, która zadała sobie trud wczytania się w „refleksje smoleńskie” T. Lisa w tygodniku prowadzonym przez niego (http://www.wpolityce.pl/view/6657).

Figura Lisa jest wzorcowa dla całego środowiska ludzi oddanych duszą i ciałem neokomunistycznemu reżimowi. Przed tragedią smoleńską to oddanie było także widoczne, ale można odnieść wrażenie, że dopiero mord na polskiej delegacji z Prezydentem L. Kaczyńskim na czele, pozwolił temu środowisku nareszcie podnieść przyłbicę i przemówić otwartym, promoskiewskim głosem, jakby całymi latami czekali na możliwość wyrażenia swojej „obywatelskiej postawy”. To tak jakby nareszcie partia odzyskała swoją przewodnią nie tylko rolę, co MOC. 10 Kwietnia był egzaminem sprawdzającym „polską klasę polityczną” (tego egzaminu oczywiście gabinet ciemniaków nie zdał, gdyż nawet przez moment nie usiłował się zachowywać suwerennie), lecz i właśnie, a może przede wszystkim, „ludzi mediów”. Przez pryzmat 10 Kwietnia dopiero widać, jak chory, jak destrukcyjny dla polskiego państwa, polskiego narodu i polskiej kultury jest właśnie neokomunizm. Widać to właśnie na przykładzie tej przeolbrzymiej machiny masowych mediów. Każdy z nas co jakiś czas zagląda do salonów prasowych czy empiku, każdy wie, jak wiele jest kanałów informacyjnych, stacji radiowych, portali gazetowych itd. Ileż tego wszystkiego jest! Iluż ludzi w tej machinie pracuje! Ile tych czasopism kolorowych, portali plotkarskich, ile roboty mają i jak się sprawnie uwijają polscy papparazzi! I zestawmy sobie teraz tę machinę z przekazem ze Smoleńska z 10 Kwietnia. Gdzie się podziali papparazzi? Ci co potrafią robić z ukrycia kompromitujące zdjęcia gwiazdom, czatując godzinami w krzakach czy na dachach, nie byli w stanie dotrzeć do Smoleńska, by wdrapać się na jakieś drzewo i natrzaskać migawek dla polskiej prasy? Ci operatorzy dzielni od filmowania w hotelowych pokojach tajnych neogocjacji ze schowanej kamery albo od przebieranek za księży i inwigilowania „imperium Rydzyka” - nie mogli się poprzebierać za ruskich funkcjonariuszy i poinwigilować to, co się działo na Siewiernym? Ci korespondenci wojenni, co potrafią dotrzeć w najbardziej zapalne rejony świata, nie mogli dotrzeć przez smoleńskie krzoki oraz wysypiska do wraku samolotu albo do zamachowców? Ci reportażyści, co potrafią z gangsterami, mafiozami czy innymi typami spod ciemnej gwiazdy wywiady przeprowadzać, nie mogli dotrzeć do jakichś podejrzanych gości, co musieli się kręcić w Smoleńsku 10 Kwietnia? Czy to nie był TEMAT? Czy to nie był MATERIAŁ? Czy to nie był NEWS? Czy nie było KRWI, którą tak media kochają i za którą natychmiast wysyłają swoje ekipy z kamerami, gdy tylko wydarzy się jakiś karambol, jakaś większa katastrofa czy jakieś porachunki gangsterskie? A tu – cała ta machina zatrzymała się, jakby ktoś nacisnął czerwony alarmowy guzik z napisem „Nie lzja, nie nada”. I naraz ci wszyscy „bezkompromisowi”, „krytyczni aż do bólu”, „dzielni” i „twardzi”, „rzucający polityków na deski”, „zadający najcelniejsze pytania”, „drążący najbardziej kontrowersyjne sprawy”, „wywlekający na światło dzienne wszystkie grzechy klasy politycznej” - dziennikarze naraz, gdy dochodzi do największej powojennej tragedii z udziałem najwyższych urzędników i wojskowych, zatrzymują się przed ruskim kordonem i grzecznie ze zrozumieniem kiwają głowami, gdy jakiś żołdak im mówi „nie lzja, nie nada” w krzokach lub przed murem wojskowego lotniska. I nawet nie próbują oni iść dalej. Nawet nie szukają innych dróg dojścia do prawdy o tragedii. Nie wspinają się na drzewa, nie szykują łapówek dla ruskich funkcjonariuszy, by zdobyć jakieś nowe dane, nowe materiały. Wiedzą bowiem ci wszyscy ludzie mediów doskonale, że NIE WOLNO. Jedno więc tylko jest dziwne – czemu nie zajmują się wyłącznie Dodą czy Szycem, a poważnym ludziom nie zostawią zajmowania się poważnymi sprawami? Choć może nie dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę właśnie to, że neokomunizm to tylko doskonalsza forma komunizmu? FYM

Kaczyński? A kto to? Rosyjskie wpływy w Hollywood nie są niczym zaskakującym. Tropił i tępił je w USA m.in. prezydent Ronald Reagan już w latach 50. XX wieku. Czy teraz Hollywood znów stało się najważniejszym lobbystą rosyjskim za oceanem? Niewykluczone. Prawdopodobnie to właśnie rosyjskie wpływy stoją za decyzją twórców filmu „5 dni sierpnia”, którzy z obrazu dotyczącego wojny gruzińsko-rosyjskiej wycięli sceny ze znienawidzonym na Kremlu Lechem Kaczyńskim. Głupota decyzji twórców filmu jest tak duża, że poza naciskami politycznymi ciężko znaleźć jej wytłumaczenie. Zupełnie absurdalny jest oficjalny powód tej decyzji. Agentka aktora, grającego śp. Lecha Kaczyńskiego, powiedziała, że wycięto sceny z nim w związku ze śmiercią polskiego prezydenta. Jaki ma to związek, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że w opowieści o wojnie Rosji z Gruzją nie da się pominąć roli śp. Lecha Kaczyńskiego. Bowiem to on zorganizował jedyną skuteczną i wymierną pomoc międzynarodową dla Gruzinów. Do dziś wspominają oni bohaterską misję prezydentów Europy Środkowej jako symbol wsparcia, zaznaczając, że dodała ona im sił do walki z Rosją. A tę misję wymyślił i przeprowadził właśnie prezydent Polski, za co w kraju podziękowano mu zresztą kpiną i szyderstwem.

Kilka dni temu w rosyjskim internecie pojawiły się wpisy, które mogą tłumaczyć decyzję hollywoodzkich decydentów. W popularnym serwisie demotivation.ru pojawiło się zdjęcie z wiecu w Tbilisi. Widać na nim prezydenta Saakaszwilego, prezydenta Juszczenkę oraz śp. Lecha Kaczyńskiego, na którym ktoś narysował czerwony krzyżyk. Pod zdjęciem pojawił się napis „odszedł pierwszy”. Zdjęcie to pokazuje, w jaki sposób rosyjscy internauci postrzegają katastrofę smoleńską. Nie od dziś mówi się, że mogła ona być karą właśnie za wsparcie Gruzji, które uniemożliwiło Moskwie obalenie prezydenta Saakaszwilego. Widząc zdjęcie spreparowane przez Rosjan inaczej patrzy się nie tylko na sprawę katastrofy smoleńskiej, która coraz bardziej urealnia hipotezę mówiącą o zamachu na polską delegację parlamentarną, ale również na decyzję o filmie „5 dni sierpnia” oraz podejście Kremla do Lecha Kaczyńskiego już po jego śmierci. Wygląda to jak typowe dla barbarzyńców, terrorystów i wszelkiej maści nikczemników bezczeszczenie wroga po jego śmierci. Wycięcie scen z filmu o wojnie wygląda jak kolejny element walki z prezydentem Kaczyńskim, który nawet po śmierci nie przestał przeszkadzać i uwierać zwalczających go polityków. Oni wciąż muszą odreagowywać, wciąż odbierać mu prawo do prawdziwego obrazu, niszczyć pamięć o nim i jego dokonaniach. Szeroko zakrojoną akcję upodlenia śp. Lecha Kaczyńskiego prowadzi zresztą dziś nie tylko Kreml, ale również polscy politycy. Jedni i drudzy walczą z pamięcią o śp. prezydencie Polski, który zginął w Smoleńsku. Jedni i drudzy ramię w ramię starają się obarczyć winą za katastrofę smoleńską właśnie prezydenta Polski i wzmocnić jego negatywny obraz wśród Polaków. Chcą albo żeby zniknął on z ludzkiej świadomości, albo żeby w niej pozostał jako ten „mały” prezydent, który ośmieszał Polskę na świecie i tylko psuć wszystko umiał. Należy jednak przypomnieć, że premier Donald Tusk i jego rząd już raz paktował z Putinem przeciwko Kaczyńskiemu. Zakończyło się to śmiercią 96 osób... Stanisław Żaryn

Marek Król dla SE:Polityk w pokrowcu Przypomina to pastę do zębów. Łatwiej się ją wyciska, ale cholernie trudno wcisnąć z powrotem do tubki. Chodzi w tym przypadku o politykę, która wyciśnięta przez określone elementy oblepiła w Polsce wszystkie sfery życia. Nawet Sejmem zawładnęła polityka, co zauważyła dziennikarka TVN Katarzyna Kolenda-Zaleska. Oburzona sejmową debatą o katastrofie smoleńskiej zgłosiła rewelacyjny postulat. Sejm, zamiast politykować, powinien zająć się legislowaniem. Swym drewnianym językiem zabrała się za wciskanie pasty politycznej z powrotem do tubki. Wciskarka zapomniała, że niemal przez cały PRL Sejm był wolny od polityki, która była zastrzeżona dla przewodniej siły narodu. Ówczesne Kolendy-Zaleskie nie musiały biegać do Sejmu, bo wciskały kit do tubki w Domu Partii. Niestety, Sejm zgodnie z postulatem K.K.Z. zabrał się za tworzenie prawa. Jak wiadomo, życie obywateli i ich wolność nie są bezpieczne podczas sesji legislacyjnej. Rządzący POmuniści wsparci przez ZSL (Zjednoczone Siły Lewizny) w ekspresowym tempie chcą ukraść nasze pieniądze wpłacane do OFE. W POmunizmie tak jak w komunizmie nikt lepiej nie wydaje pieniędzy obywateli jak partia i rząd. Minister Michał Boni przekonuje, że konfiskuje nasze pieniądze dla dobra obywateli i że wszyscy na tym skorzystamy. Boni może obiecywać wszystko wszystkim, bo wie, że nie poniesie żadnej odpowiedzialności, jeżeli w przyszłości państwu zabraknie środków na emerytury. Kolejne sesje legislacyjne przed nami i wszystko wskazuje, że trzeba pilnować nie tylko swoich portfeli, ale należy uważać na głowę. PJN, której nazwy nie rozwinę, bo łzy zalałyby mi okulary, postuluje, by w wyborach zakazać partiom reklamy w telewizji. Tę inicjatywę konstruktywnej opozycji usunięcia spotów partyjnych z TV popiera rządząca PO. Despotyzacja polityczna telewizji to pomysł równie dobry, jak odpolitycznienie Sejmu. Katastrofa smoleńska w połączeniu ze zbliżającą się katastrofą budżetu to bardzo silny przekaz emocjonalny. Platforma wsparta przez użytecznych, ubogich z PJN, wie, co robi, usuwając niebezpieczne dla PO emocje z telewizji. Wprowadzony wcześniej przez Sejm zakaz umieszczania partyjnych billboardów większych niż 2m2 i despotyzacja polityczna TV spowodują, że politycy będą traktowani jak papierosy i inne używki. W zasadzie nie będzie ich wolno reklamować. Być może, gdy w TV pojawi się polityk, to połowę jego wizerunku zakrywać będą napisy: "politykowanie zabija" albo "polityka może spowodować powolną i bolesną śmierć". Państwo ostrzega palaczy, to dlaczego nie ma tego robić wobec polityków? W czasie ciszy wyborczej kandydaci na posłów będą chodzili w pokrowcach, by nie bałamucić politycznie wyborców. Wielu będzie z tego zadowolonych, jak facet, który w PRL-u kupił syrenkę. Wstydził się nią jeździć, więc jeździł w pokrowcu. Tak odpolitycznioną kampanię wyborczą do apolitycznego Sejmu z pewnością wysoko oceni "Komsomolskaja Prawda" i pracujący dla niej polscy dziennikarze.

http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/marek-krol-pose-w-pokrowcu_169597.html

Irena Szafrańska's blog

Nie zwolnię Kuźmiuka, bo lepszego eksperta nie znam

1. Nie będę się spowiadał, że zatrudniłem Kuźmiuka jako doradcę i eksperta w moim biurze poselskim. Nie będę się spowiadał z tego, co mi zarzuca jedna z gazet, że "dałem zarobić" 66 tysięcy złotych w ciągu roku za wielka pracę ekspercką, jaką Dr nauk ekonomicznych Zbigniew Kuźmiuk wykonał na rzecz mojego biura poselskiego.

2. Nie będę się spowiadał, ani przed księdzem, ani przed prokuratorem, że w zamian za rzetelną pracę dałem zarobić komukolwiek. Musiałbym się spowiadać wtedy, gdybym dawał kraść... 

3. Gazeta zarzuca mi, ze zatrudniłem znajomego eksperta. A cóż to byłby za ekspert, którego bym nie znał? To dopiero byłby skandal, gdyby europoseł zatrudniał nieznanego sobie człowieka. Premier, jak zatrudnia ministrów czy doradców, to też znajomych bierze, z ulicy ich przecież nie łapie.  
4. Zbigniew Kuźmiuk jest najlepszym fachowcem od europejskich spraw gospodarczych i budżetowych jaskiego znam. Ma w jednym palcu budżet UE, Wspólną Politykę Rolna, pakiet klimatyczny, problemy strefy euro i wiele innych spraw. Swoją wiedzą pomaga mi znakomicie w prowadzeniu mojego biura poselskiego, w przygotowaniu się do debat parlamentarnych, konferencji czy spotkań. Jest niezastąpiony, a na każdą złotówkę, jaką w moim biurze poselskim zarobił, zapracował podwójnie. A co Kuźmiuk potrafi, świadczy choćby jego blog. Kto lepiej od Kuźmiuka pisze na blogu o sprawach gospodarczych, no kto?
5. Dlatego oświadczam wszem i wobec, że wszelkie zarzuty odrzucam i nie zwolnię Kuźmiuka, ani go na innego eksperta nie zamienię, bo lepszego eksperta nie znam i szukać nie zamierzam. PS. Uprzejmie informuję, że wpisów na moim blogu od kilku dni do odwołania nie komentuję. Ubolewam, że jakiś komentator nieudolnie podszywa się pod moje nazwisko. Janusz Wojciechowski

Wyliczono dokładną datę końca świata Dokładną datę możliwego końca świata wyliczyli naukowcy z Państwowego Uniwersytetu w Sankt-Petersburgu – podaje portal mk.ru. Ich zdaniem „apokalipsa” może nastąpić dokładnie 13 kwietnia 2036 roku. W tym dniu bowiem asteroida Apofis może uderzyć w Ziemię. Wyniki swoich analiz naukowcy z Petersburga zaprezentowali w ubiegłym tygodniu w Moskwie. Asteroida Apofis została odkryta w 2004 roku. Jej średnica wynosi 270 metrów. Naukowcy wyliczyli moment w czasie, kiedy ta mała planeta (tak nazywa się asteroidy) zbliży się do Ziemi. Będzie to 13 kwietnia 2029 roku. Wtedy obiekt przeleci w odległości 32 tys. km od powierzchni naszej planety (księżyc znajduje się 380 tys. km od Ziemi). To na tyle blisko, że asteroida może łatwo uderzyć w jednego z geostacjonarnych satelitów Ziemi. Apofis nie runie wprawdzie na naszą planetę, ale obejmie go grawitacja, która może zmienić trajektorię jego lotu w ten sposób, że gdy zbliży się do Ziemi za kolejne 7 lat, to w 2036 roku może na nią spaść. - Naszym celem jest wykrycie możliwych zderzeń Apofisa z Ziemią po 2036 roku – powiedział prezentujący wyniki analiz Leonid Sokołow. Powołał się także na obliczenia NASA, zgodnie z którymi w XXI wieku istnieje 11 możliwych zderzeń, z których cztery mogą się wydarzyć do 2050 roku.

http://wiadomosci.onet.pl/nauka

Wczoraj „Zielona Wyspa”, dziś tonący statek? CDS-y straszą. Polska idzie na dno? Świat obiegła informacja, że możemy zbankrutować. To żółta kartka dla rządu za brak reform – uważa „Puls Biznesu”. Za brak odwagi rządu zapłacimy wszyscy. Obsługa długu będzie coraz kosztowniejsza – dodaje gazeta. Według „PB”, pryska czar Polski jako zielonej wyspy na czerwonym morzu recesji. Rośnie za to prawdopodobieństwo, że spełni się obietnica premiera Donalda Tuska, iż Polska będzie drugą Irlandią. Obecny kontekst jest jednak zupełnie inny niż przed kilkoma laty, bo Irlandia boryka się ze skokowo rosnącym deficytem. Groźba niewypłacalności wisi też nad Polską – ostrzega gazeta. Zamieszanie wywołał Barclays Capital, który zalecił swoim klientom kupowanie 10-letnich instrumentów typu CDS (credit default swap) na polski dług. Mają na tym dużo zarobić wraz z coraz gorszym odbiorem przez rynki finansowe sytuacji finansowej naszego kraju. „PB” wyjaśnia, że CDS to instrument pochodny, dzięki któremu można przenieść ryzyko niewypłacalności wystawcy danego instrumentu bazowego. W praktyce duży bank inwestycyjny może sprzedać CDS inwestorowi, który takie obligacje (np. polskie) posiada, lub spekulantowi. „Rząd nie ma realnego planu zreformowania finansów publicznych. Nie ma również planu zapobiegania wzrostowi długu publicznego. Dlatego prawdopodobne są dalsze duże emisje polskiego długu rządowego” – pisze w nocie Daniel Hewitt, londyński ekonomista Barclays Capital. O tym dziś w „Pulsie Biznesu”.

http://biznes.onet.pl

Do wypowiedzi tzw. analityków rynków finansowych należy przywiązywać tyleż samo wagi, co do bredzeń Wałęsy na temat np. energii atomowej. Są to albo dziwki opłacane przez wiadomo kogo, albo idioci, biorący grę pozorów za rzeczywistość. Tym niemniej uwagi na temat polskich długów są słuszne. – admin

Żeby tylko świat nie usłyszał o bohaterstwie Polaków Pierwsze w Polsce muzeum dokumentujące bohaterstwo Polaków ratujących Żydów może nie powstać. Pieniądze na budowę chce zablokować rządząca na Podkarpaciu koalicja PO – PSL – SLD W trakcie dzisiejszej sesji Sejmiku Województwa Podkarpackiego radni PiS złożą interpelację w sprawie planów związanych z ograniczeniem finansowania budowy Muzeum Polaków Ratujących Żydów im. Rodziny Ulmów w Markowej. Jak ustalił „Nasz Dziennik”, w ramach oszczędności Zarząd Województwa Podkarpackiego chce zmniejszyć finansowanie budowy obiektu, cedując ciężar inwestycji na gminę Markowa. W 2008 r. ówczesny Zarząd i radni Sejmiku Województwa Podkarpackiego podjęli decyzję o utworzeniu w Markowej pierwszego w Polsce muzeum dokumentującego bohaterstwo i tragiczne losy Polaków ratujących Żydów. Inwestycja ma być sfinansowana z budżetu marszałka województwa podkarpackiego. Samorząd województwa zadeklarował, że do 2013 roku przeznaczy na ten cel 6 milionów złotych. Pod koniec 2010 roku rozstrzygnięto ogólnopolski konkurs na opracowanie koncepcji architektonicznej muzeum, który wygrało Studio Projektowe Nizio Design International Mirosława Nizio, opracowało ono m.in. projekt wnętrz Muzeum Powstania Warszawskiego. Budowa miała się rozpocząć w tym roku, a muzeum powinno być gotowe za trzy lata. Wybór Markowej nie był przypadkowy, miejscowość ta jest bowiem symbolem odwagi i męczeństwa Polaków, którzy za cenę życia chronili Żydów przed zagładą. Znany jest zwłaszcza przykład heroizmu rodziny kandydatów na ołtarze Sług Bożych Józefa i Wiktorii Ulmów, którzy wraz z siedmiorgiem dzieci zostali zamordowani w marcu 1944 roku przez żandarmerię niemiecką za ukrywanie dwóch żydowskich rodzin. Obecnie dobiega końca polski etap w procesie beatyfikacyjnym rodziny Ulmów. Tymczasem – jak ustaliliśmy – niewykluczone, że budowa w zaplanowanym kształcie może stanąć pod znakiem zapytania. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, na najbliższej sesji Sejmiku Województwa Podkarpackiego ma być głosowany wniosek, który umożliwi przeznaczenie na inny cel, bądź przynajmniej znaczne zmniejszenie, środków finansowych przeznaczonych na budowę muzeum w Markowej. W tej sytuacji inwestycja miałaby być prowadzona nie przez zarząd województwa, ale przez Urząd Gminy w Markowej. To, co powstałoby w wyniku tych działań, byłoby znacznie skromniejsze i nie byłoby już muzeum o randze wojewódzkiej, lecz instytucją gminną o znacznie mniejszym znaczeniu. Zdziwiony i oburzony nowymi planami zarządu województwa jest radny PiS Bogdan Rzońca – wicemarszałek województwa podkarpackiego poprzedniej kadencji. – Uważaliśmy, że upamiętnienie bohaterstwa ludzi tak wielkiego serca to nasz obowiązek jako Polaków. Stąd taki pomysł PiS poprzedniej kadencji. Obecnie działania rządzącej koalicji PO – PSL – SLD, która wywraca do góry nogami nasz pomysł, tym samym obniżając rangę upamiętnienia rodziny Ulmów, jest niedopuszczalny – mówi. Jego zdaniem, to także próba ukrywania przed światem wiedzy na temat bohaterskiej postawy Polaków. – To bardzo niedobra decyzja, zważywszy na opinie szkalujące dobre imię Polaków, które pojawiają się po publikacjach Tomasza Grossa – ocenia Bogdan Rzońca. – Mam nadzieję, że zarząd województwa otrząśnie się i zrewiduje swoje plany. Tym bardziej że dopóki nie zostanie uchwalony nowy budżet i nie ulegnie zmianie wieloletni program inwestycyjny, pieniądze zapisane na tę inwestycję wciąż są w budżecie – dodaje były wicemarszałek województwa. Fakt, że w projekcie budżetu, który będzie przyjmowany na najbliższej sesji, jest 6 milionów złotych na budowę muzeum, potwierdził nam również Wiesław Bek, rzecznik marszałka województwa podkarpackiego. Jak stwierdził, wokół projektu budowy muzeum w Markowej wciąż toczą się dyskusje, i to dobrze. – O ostatecznym kształcie budżetu zadecyduje sejmik i nie można wykluczyć zmian w różnych obszarach – stwierdził Wiesław Bek. – Trzeba mieć świadomość, że za kilka lat deficyt budżetowy zbliży się do granicy bezpieczeństwa, dlatego należy wszędzie szukać oszczędności, które pozwolą uniknąć krachu finansowego – dodał rzecznik marszałka województwa podkarpackiego. Próby manipulowania projektem muzeum w Markowej krytykuje rzeszowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej. – Muzeum ma być namacalnym pomnikiem dla wszystkich, którzy zostali ustaleni jako osoby pomagające, ale także dla anonimowych obrońców Żydów. Świadectwo to winno być przestrogą, nauką i drogowskazem dla kolejnych pokoleń. Biorąc to pod uwagę, pragnę za pośrednictwem „Naszego Dziennika” zaapelować do marszałka, zarządu oraz radnych Sejmiku Województwa Podkarpackiego o utrzymanie w mocy decyzji przekazującej ponad 6 mln złotych na budowę Muzeum Ratujących Żydów na Podkarpaciu im. Ulmów – mówi Ewa Leniart, dyrektor rzeszowskiego oddziału IPN. Mariusz Kamieniecki

Admin zadaje sobie pytanie, po jaką cholerę Polacy ratowali Żydów, zamiast – jak inne kraje – wypiąć się na nich dupą? Czy po to, aby Żydzi mogli nas potem oskarżać o niemieckie zbrodnie i przypisywać nam budowę obozów koncentracyjnych – a poza tym okradać z naszego dorobku? To, że nadejdzie drugi Holocaust jest pewne, jak amen w pacierzu. Czy Polacy znów będą ratować swych „starszych braci”?

Stolica Apostolska krytykuje posoborowy łże-ekumenizm Za Radiem Watykańskim: Benedykt XVI surowo napomniał współczesny ruch ekumeniczny. Uległ on bowiem dominującej kulturze tolerancji i pluralizmu. Rezygnując z trudniejszych celów, zadowolił się unikaniem napięć i uprzejmym potwierdzaniem istniejących między nami różnic – zauważa w cotygodniowym felietonie rzecznik prasowy Stolicy Apostolskiej. Ks. Federico Lombardi SJ nawiązuje do papieskiej homilii na zakończenie Tygodnia Modlitw o Jedność Chrześcijan. „Dążenie do przywrócenia jedności chrześcijan – mówił wówczas Benedykt XVI – nie może się ograniczyć do uznania wzajemnych różnic i pokojowego współistnienia”. Za takimi formami ekumenizmu zdają się przemawiać rozsądek i realizm. Dalekie są on one jednak od prawdziwego dążenia do jedności – konkluduje ks. Lombardi SJ. „Jedność to coś innego – stwierdził watykański rzecznik. – Jak powiedział Papież, «pragniemy jedności, o którą modlił się Chrystus i która ze swej natury przejawia się w komunii wiary, sakramentów i posług». W obliczu «pokusy rezygnacji i pesymizmu» Benedykt XVI wzywa nas, abyśmy ożywili w sobie «ufność w moc Ducha Świętego» i «gorliwie kontynuowali drogę do jedności». Św. Paweł spadł z konia, kiedy spotkał Chrystusa i jego życie uległo zmianie. A czego od nas chce Chrystus? Na pewno nie tego, byśmy stali w miejscu. Bo wtedy nasze spotkania ekumeniczne będą co najwyżej pięknym widowiskiem. I zamiast być zaczynem przyszłości, wiarygodnym świadectwem obecności Ducha Bożego, pozostaną jedynie echem podziałów z przeszłości”. Ciekawe tylko, czy te napomnienia dotrą do naszych, rodzimych ekumaniaków, którzy wizytując “braci odłączonych” pozostawiają dogmatykę w szatni, wraz z marynarką i pektorałem…

http://breviarium.blogspot.com

Ojciec Święty bardzo łagodnie skrytykował oburzające każdego katolika (nie mówimy tu o katolicznikach) ekumaniactwo. Co gorsza, od czasów II Soboru nie ma już formalnych środków, aby wymusić posłuszeństwo wśród biskupów. Zakaz organizowania  szokujących multireligijnych spędów będzie tu papierkiem lakmusowym intencji Benedykta XVI.

Jedyny, naszym zdaniem, dialog jaki Kościół może prowadzić, to rozmowy z Prawosławiem. Jedyna forma ekumenizmu – to nawracanie na katolicyzm. Niestety, także dzięki Janowi Pawłowi II, ekumenizm przerodził się na dobrą sprawę w synkretyzm – uznawanie, że każda religia może doprowadzić do zbawienia, bo w każdej istnieją jakieś okruchy prawdy. Jest to jawny sprzeciw wobec nauk Chrystusa. – admin

31 stycznia 2011 Prawda poprzez objawienie... Wczoraj przed północą  wróciłem z   Warszawy z Teatru Dramatycznego, gdzie miałem przyjemność obejrzeć jubileuszowe przedstawienie  musicalu METRO, który właśnie wczoraj obchodził swoje dwudzieste urodziny. Pełny  Teatr, tłum przed wejściem, wspaniałe widowisko artystyczne. Dosłownie nie było gdzie stanąć, żeby obejrzeć.. I nie jest tylko tak, jak piszą dziennikarze, że jest to musical o młodzieńczych marzeniach.. Jest czymś więcej.. W krótkim tekście dołączonym do płyty napisano: ”W Polsce stworzono mit o przynależności musicalu do skomercjalizowanej kultury Zachodu. Mimo, że rozbudowany mecenat państwowy nie liczył się z pieniędzmi, nie powstała w tym kraju żadna oryginalna produkcja musicalowa. Namiastką teatru komercyjnego miały być propagandowe parady, festyny pierwszomajowe, rzadziej- transmisje z berlińskiego Friedrich Staadt Palace. Szkolnictwo artystyczne kształciło artystów do” wielkiego repertuaru”, teatry- w stu procentach dotowane przez państwo- realizowały swoje ambicje artystyczne nie bacząc na oczekiwania publiczności. Jeśli widownia świeciła pustką- dowożono widzów z pobliskich fabryk lub jednostek wojskowych. To było takie proste. A nam się marzył musical. Nam- przyzwyczajonym do nijakości, do równania w szeregu, do biurokracji, która banalne sprawy mordowała kilometrami szarych korytarzy- zachciało się musicalu”. Tak napisano dwadzieścia la temu. To jest tekst, który ja bym napisał , gdybym wtedy interesował się tym musicalem.. Ten musical to protest przeciw państwu, wszechobecnemu państwu, wiedzącemu lepiej, co komu jest potrzebne do życia.. I finansującego co się państwu podoba za pieniądze zabrane „obywatelom”. I pojawił się prywatny producent,( Wiktor Kubiak)który powiedział:” Jeśli nie ma wykonawców- to trzeba ich znaleźć i wykształcić. Jeśli nie ma szkół - to trzeba je zorganizować. Jeśli nie ma tradycji - to trzeba ją stworzyć”(!!!!). Ale owszem, oprócz pieniędzy potrzebne są jeszcze marzenia.. No i marzenia pomogły, żeby stworzyć coś poza mecenatem państwowym.. Stworzono prywatne przedsięwzięcie musicalowe.. Gdzie są bardzo ciekawe teksty, w rodzaju:” Każdy jest inny- dajcie nam żyć!”. No pewnie, że każdy jest inny, indywidualny, niepowtarzalny.. I chce żyć po swojemu.. Nie przeszkadzając innym.. Bo wolność jest kategorią  przypisaną do człowieka  w sposób naturalny. Z tej  wolności rodzą się wspaniałe rzeczy.. W każdej dziedzinie, nie tylko  w sprawach artystycznych.. Przed wejściem miałem przyjemność poznać osoby, które na musicalu były po dwadzieścia, czy pięćdziesiąt razy.. Podobno rekordzista obejrzał METRO 1000 razy(???) To jest dopiero rekord.. Niektórzy przynieśli ze sobą całą historię METRA, przechowywaną w opasłych zeszytach wypełnionych wycinkami z gazet.. Z przyjemnością obejrzałem historię na wyblakłych wycinkach gazet przyklejonych do nieponumerowanych stron.. To są ludzkie pasje.. Ludzie, którzy dwadzieścia lat temu mieli po siedemnaście lat- dzisiaj dochodzą do czterdziestki.. I przychodzą na jubileusze.. Przypominając sobie swoją młodość.. Bardzo, ale to bardzo, ciekawe.. I dla mnie wielkie przeżycie.. Tym bardziej, że koncert odbył się w dawnym , choć niepełnym składzie, którego nie  miałem  okazji  oglądać w Teatrze Studia Buffo. Warto było poświęcić niedzielny wieczór... Żebyście państwo  widzieli jak ONI tańczą i śpiewają.. Zapraszam na METRO! A teraz wróćmy do rzeczywistości politycznej.. „Prawda przez objawienie” - bo jak inaczej określić, to co stało się na niedawnej debacie w Brukseli, na temat wzrostu gospodarczego  w Unii Europejskiej, w której wzięli udział ministrowie finansów Unii, między innymi nasz minister – Jacek Vincent Rostowski. Pan minister wytknął Unii decyzje, które szkodzą wzrostowi gospodarczemu, i zaapelował do Komisji Europejskiej o zmiany w prawie unijnym, które zmniejszyłyby obciążenia dla przedsiębiorców i uelastyczniłyby rynek pracy. Jego zdaniem- tam na tej debacie- nie wystarczy, że kraje członkowskie przeprowadzają różne reformy we własnym zakresie, ale Unia Europejska powinna przygotować i przeprowadzić reformy strukturalne, które  doprowadzą do przyspieszenia wzrostu gospodarczego(???). Niemożliwe ??? Minister Jacek Vincent Rostowski, chce na debacie w Brukseli zrobić wolny rynek i obniżyć podatki i zrobić zmiany strukturalne, żeby przedsiębiorcom było lżej. Ciśnie się na usta pytanie: a dlaczego tego wszystkiego nie robi, tu na miejscu, w Polsce, w ramach możliwość, które zostawiła jeszcze omnipotentna Unia Europejska. Chociażby VAT, którego minimalna wartość w Unii Europejskiej, to 15% - a my już - dzięki ministrowi mamy procent 23.. No i mówi się o 25 procentach.. Koledzy z Najwyższego  Czasu nazwali pana ministra „ ministrem w wersji eksportowej”..  No bo na eksport co innego, a na rynek wewnętrzny- co innego.. Zupełnie jak z mięsem w poprzedniej komunie.. Też było różne na eksport i na rynek wewnętrzny.. Aż się to wszystko zawaliło.. Poprzednia komuna zbankrutowała, o czym nie mówi się wcale, albo prawie wcale.. Gdyby nie to- dalej żylibyśmy  w scenerii pustych sklepów.. A mięso byłoby jedynie w przemówieniach  światłych przywódców.. No i cała ta ich gospodarka planowa.. Dzisiaj światłych przywódców mamy bez liku ,demokratycznych  w ” różnych” czterech demokratycznych partiach, zwanych przez niektórych” bandami… No i zbliżamy się do bankructwa. No jaka banda chciałaby kiedykolwiek dobrze dla tych na których napadła? Czy są takie przypadki w historii.. Musi to wszystko zbankrutować, żeby bandy się ocknęły i przedsiębiorcom i „obywatelem” poluzowały.. A poluzują? Co prawda ”Dziennik Gazeta Prawna” donosi , że mają zostać wprowadzone kolejne ułatwienia dla zakładających nowe firmy, gdyż dotychczasowe próby uproszczenia rejestracji przedsiębiorstw kończyły się fiaskiem. Ministerstwo Finansów twierdzi, że od 1 lipca do zarejestrowania nowej firmy wystarczy jedna wizyta w urzędzie skarbowym, a przedsiębiorca wypełni tam tylko jeden druk o tajemniczej nazwie EDG-1. Oczywiście najlepiej  kolejną reformę zacząć od tajemniczego druku, ale nie problem w tym, żeby cały ten wieloletni burdel umieścić w jednym okienku- tylko, żeby ten burdel zlikwidować.. I nie umieszczać ani w jednym, ani w wielu okienkach.. No bo co z tego, że wystarczy jeden druk do zarejestrowania, jak VAT będzie wynosił 30%, akcyza wzrośnie o kolejnych 10%, podatek ZUS osiągnie sumę 2000 złotych? Cała reforma pójdzie na nic.. Będzie kolejny pogrzeb! I wiecie państwo  co jeszcze będzie w ramach udogodnień? Ten jeden druk- a „resztą zajmą się urzędnicy’(???). Czyli  nie będzie żadnych ułatwień, bo „resztą zajmą się urzędnicy”(!!!!) Jeśli jeszcze będzie co, czym będą musieli się zająć urzędnicy - to z pewnością nie powiedzie się żadna prawdziwa reforma, bo być może nie o  nią chodzi.. Być może chodzi o zwiększenie liczby urzędników, żeby mogli się zająć „resztą”.  A kto  zrobi to lepiej, z tą „resztą” jak  nie dodatkowi urzędnicy, którzy za nas załatwią wszystko. Bo ci co są do tej pory, nie dadzą sobie rady.. Z pewnością.. Tym bardziej, że ci w Sejmie ciągle coś uchwalają przeciwko nam, a do realizacji tych uchwalonych nonsensów potrzeba nowych urzędników, którzy staliby na straży  wypieszczonych przez Sejm -nonsensów, pod warunkiem, że nie będą „ bublem prawnym” i nie zostaną skierowane do ponownego odbublowania.. I tak w kółko, demokratyczny Macieju.. Nowe ustawy- nowi urzędnicy przypisani do nich. Nowi urzędnicy - nowe ustawy podsuwane przez urzędników, żeby były nowe ustawy.. Jak są nowiusieńkie ustawy- będą z pewnością nowi urzędnicy.. A jak będą nowiusieńkie ustawy - będą nowiusieńcy urzędnicy.. Czy to się w końcu skończy? Na razie jeszcze nie, bo jeszcze są pieniądze i możliwości zadłużania nas..  Paradoksalnie- w bankructwie nadzieja.. Stirlitz otworzył drzwi do łazienki. Nagle zapaliło się światło. - To zasadzka - pomyślał Stirlitz Nie wiedział, że omyłkowo otworzył lodówkę. WJR

Szokujące wyznanie: Izraelska gazeta donosi, jak Żydzi mordowali Polaków Izraelska gazeta „Maariv” z 21 lipca 1971 r. wyjawia końcowy sekret katyńskiej masakry. Wydra powiedział izraelskiej gazecie „Maariv” jak trzech sowiecko-żydowskich oficerów, którzy też byli świadkami zabójstw, powiedziało mu o mordowaniu. Zaznaczył, że dochowa tajemnicy przez cały czas, ale teraz chce ją wyjawić, nim umrze. Nazwał swojego informatora sowieckim majorem Joshua Sorokin, który przyznał się, że brał udział w masowych egzekucjach na początku wojny. Gazeta przytoczyła wypowiedź Vidry: „Żydowski major w tajnej sowieckiej służbie i inni oficerowie przyznali mi się, że okrutnie zamordowali 12 tys. polskich oficerów w lesie katyńskim po wybuchu II wojny światowej”. W drugim obozie pracy dwa lata później dwóch innych oficerów powiedziało, że brali udział w mordach. Wydra powiedział, że wierzyli w niego, ponieważ był Żydem. Jeden z oficerów, utożsamiany jako porucznik Aleksander Susłow, powiedział mu: „Chcę ci opowiedzieć historię mojego życia”. Tichonow (drugi oficer) i ja jesteśmy dwoma najbardziej nieszczęśliwymi ludźmi na całym świecie. Mordowałem »polaczków« moimi własnymi rękami. Zastrzeliłem ich.”

Stalin wybrał Żydów do mordowania Polaków w Katyniu Zgodnie z paktem Ribbentrop-Mołotow, w 1939 r. Sowietom przypadła wschodnia część Polski, a Niemcom zachodnia. Tajna policja Stalina NKWD (dziś KGB) systematycznie ujarzmiała miasta pod jego kontrolę. Mieli rozkaz zgarniać wszystkich, którzy mogliby stanowić w przyszłości potencjalne zagrożenie dla komunizmu. Aresztowano więc około 15 tys. Polaków. 10 tys. stanowili oficerowie Wojska Polskiego, 5 tys. to cywile, wśród nich lekarze, prawnicy, dziennikarze, pisarze, przemysłowcy, biznesmeni, profesorowie uniwersytetów i nauczyciele szkół średnich. Wszyscy byli odtransportowani do trzech obozów koncentracyjnych w Rosji. My wiemy tylko o losie więźniów z obozu Kozielsk, ponieważ ich ciała zostały odkryte w Katyniu przez Niemców w 1943 r. Sowieci po 46 latach (wreszcie) przyznali się do odpowiedzialności za zbrodnię, którą zrzucili na Niemców. Stalin wierzył, że wykształceni polscy dowódcy mogą któregoś dnia unicestwić jego plany skomunizowania okupowanego kraju. Oni byli utalentowaną elitą narodu. To automatycznie czyniło ich niebezpiecznymi wobec planu Stalina podboju drugich narodów.

Kto mógł mordować Polaków? Zamordować 15 tys. niewinnych to potworne zadanie, nawet dla najbardziej zatwardziałych oprawców. Stalin zwrócił się do szefa Sowieckiej Tajnej Policji, Żyda Ławrientija Berii. Oni dyskutowali o masowym mordzie i zdecydowali, że to zadanie wykona dominująca grupa żydowskiego aparatu bezpieczeństwa. Dawna nienawiść do Polaków katolików była notorycznie wiadoma. Polakom w Kozielsku powiedziano, że jako wolni ludzie wrócą do domów. Pozwolono im uroczyście świętować noc przed załadowaniem na pociągi. Uściski i okrzyki „do zobaczenia w Warszawie!” wypełniały powietrze. Uciecha i radość wkrótce wygasły, kiedy odkryli, że pociągi jechały nie na zachód, ale na wschód, i były obstawione podwójną strażą. Gdy pociąg wjechał i zatrzymał się na stacji Gniezdowo w pobliżu lasu katyńskiego, polskich jeńców ogarnęło przerażenie. Zaczęło się wyładowanie, bagaże rzucano na ciężarówkę, a jeńców zamykano w zakratowanych przyczepach ciężarówek. Stąd byli zawożeni do baraków robotników leśnych. Skazańców brano po trzech do baraków. Tam ograbiono ich z reszty posiadanych rzeczy, takich jak zegarki, pierścionki itp. Wreszcie zagnano ich nad ogromne doły i to, co zobaczyli, było horrorem nad horrory: na dnie tych dołów zobaczyli ciała swoich kolegów, którzy odjechali pociągiem przed nimi. Ciała były ułożone jedno na drugim, jak sardynki – wspak. Układała je grupa Żydów brodzących w głębokich kałużach krwi, czekając na nowe porcje zwłok walących się w głęboką otchłań dołów, które miały spocząć na innych ciałach, żeby było miejsce na ściśnięcie więcej i więcej. Rzędy były wysokie na 12 ciał. Niektórzy jeńcy stawiali opór Żydom wiążącym im ręce z tyłu. Wówczas ci zarzucali im płaszcze na głowy i wiązali ręce z przodu. Niektórym jeńcom pchano w usta trociny, co NKWD uznało za właściwy środek na uspokojenie. Obawiali się, że krzyki mogą wywołać opór czekających na swoją kolej w więźniarkach. Wielu było zabitych jednym strzałem w tył głowy i szyję, wielu kilkoma strzałami, wielu było przebitych bagnetem w plecy, piersi, co oznaczało, że jeńcy stawiali opór. 4253 było pochowanych w Katyniu. Dziś Polacy domagają się poinformowania, gdzie pochowane są ciała pozostałych 10 tysięcy jeńców. Ostatni rozdział tego straszliwego epizodu jeszcze będzie opowiedziany.

Żydzi, którzy mordowali Polaków w Katyniu Dziennik Izraela „Maariv” ogłosił światu imiona sowieckich oficerów NKWD uczestniczących w mordzie katyńskim. Polski Żyd Abraham Vidro (Wydra), który mieszka teraz w Tel Awiwie, 21 lipca 1971 r. poprosił pismo o wywiad, bo chciałby, zanim umrze, wyjawić sekret o Katyniu. On opisał spotkanie z trzema Żydami, oficerami NKWD, w wojskowym obozie wypoczynkowym Rosji. Oni powiedzieli mu, jak uczestniczyli w mordzie Polaków w Katyniu. Byli to: sowiecki mjr Joshua Sorokin, por. Aleksander Susłow, por. Samyun Tichonow. Susłow zażądał od Vidro zapewnienia, że nie wyjawi tego sekretu do 30 lat po jego śmierci, ale Vidro obawiając się, że tak długo nie pożyje, zdecydował się wyjawić go wcześniej. Mjr Sorokin, ufając Vidro, powiedział: „świat nie uwierzy czego ja byłem świadkiem”. Vidro mówił dziennikowi „Maariv”: Żydowski mjr w sowieckiej tajnej służbie (NKWD) i dwóch innych oficerów bezpieczeństwa przyznali mi się, jak okrutnie mordowali tysiące polskich oficerów w lesie katyńskim. Susłow mówi do Vidro: „Chcę ci opowiedzieć o moim życiu. Tylko tobie, ponieważ jesteś Żydem, czy możemy mówić o wszystkim? To nie robi żadnej różnicy dla nas… Mordowałem polaczków własnymi rękami! I do nich sam strzelałem.” Część tych opowieści jest reprodukowana na tej samej stronie wraz ze zdjęciem Vidro. Jest również interesujące, że w Katyniu było również mordowanych trochę Żydów. NKWD była ostrożna, selektywnie wybierała kogo „aresztować” spośród 15 tysięcy ofiar. Dziś wiadomo, że 80% polskich Żydów popierało żydowski Bund, który stał się komunistyczną partią Polski. 20% tych, którzy nie popierali Bundu, było traktowanych jak reszta Polaków. Polityką Stalina było: „śmierć wszystkim, którzy mogliby sprzeciwiać się komunizmowi”.

Stalin mianował Żydów komendantami gułagów Aleksander Sołżenicyn, światowej sławy rosyjski autor 712-stronicowej książki „Archipelag Gułag”, na 79 stronie zamieścił 6 zdjęć ludzi, którzy zarządzali najbardziej morderczymi obozami więziennymi w Rosji. Wszyscy byli Żydami: Aron Solts, Naftaly Frenkel, Yakow Rappoport, Matvei Berman, Lazar Kogan i Genrikh Yagoda. Sołżenicyn opisuje jak Frenkel najbardziej pasował do wszystkich profesjonalnych mordów: „Frenkel ma oczy badacza i prześladowcy, z wargami sceptyka… człowiek z niezwykłą miłością władzy, nieograniczonej władzy, pragnący, by się go bano!” Jest to opis Khazara żydowskiej rasy, który dziś jest komendantem (zarządcą obozów koncentracyjnych, w których trzyma się tysiące Palestyńczyków). Módlmy się za te biedne ofiary.

Więcej szokujących wieści Katyńska masakra w Trzebusce Została odkryta nowa, nieznana masakra Polaków przez Sowietów. Organizacja „Wiejska Solidarność” doniosła, że sowiecka tajna policja zamordowała 600 Polaków między 24 sierpnia a listopadem 1944 roku w lesie w Trzebusce, w pobliżu miasta Rzeszów. Zamordowani byli znów członkami inteligencji polskiej, włącznie z oficerami AK, przywódcami organizacji i księżmi. Wszystkie ofiary miały podcięte gardła od ucha do ucha. Ich groby odkryto w 1980 r., ale rząd komunistyczny PRL zdławił wiadomość o tym „Drugim Katyniu”. W 1945 r. polski oficer napisał raport o powyższej masakrze, ale został aresztowany przez bezpiekę i ślad po nim zaginął. Polski tygodnik wychodzący w Londynie donosił, że masową masakrę zarządził dowódca I Armii marszałek Iwan Koniew. Tygodnik londyński miał naocznego świadka, który zeznał, że więźniowie byli trzymani w sowieckich obozach koncentracyjnych w brutalnych i nieludzkich warunkach zanim zostali zamordowani. Ta sprawa jest szczególnie bolesna, ponieważ mordu dokonali ci, którzy głosili (w tym czasie), że są „wyzwolicielami Polski”.

Tłumaczył W.N.
Wreszcie Prawda
Czasopismo USA „The truth at last” nr 336/1989 Za: http://www.polskapartianarodowa.org

http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com

Reptilianie chcą się zemścić na Białorusi Unia ukarze białoruski reżim? 150 oficjeli nie wjedzie do Europy. Unia Europejska ma wznowić sankcje wizowe wobec Białorusi. Na liście osób, które będą miały zakaz wjazdu na teren Wspólnoty znajduje się 150 przedstawicieli reżimu w Mińsku To reakcja na prześladowania opozycji i sfałszowanie grudniowych wyborów prezydenckich. Decyzję w tej sprawie podejmą ministrowie spraw zagranicznych 27 krajów na spotkaniu w Brukseli. Listę otwiera prezydent Aleksander Łukaszenka. Są na niej czołowi ministrowie białoruskiego rządu, szefostwo służb specjalnych, prokuratorzy, przewodniczący centralnej komisji wyborczej, a także kilkudziesięciu regionalnych. Na liście są też dwaj synowie białoruskiego prezydenta. Zakaz wjazdu obejmuje na pewno kraje Unii Europejskiej, ale bliskie państwa partnerskie takie jak Bałkany Zachodnie, Turcja, czy Norwegia jeśli zechcą, też mogą przyłączyć się do sankcji wizowych. Nie ma natomiast na razie mowy o sankcjach gospodarczych, choć chce tego kilka krajów, do najsurowszych kar namawiają też niektórzy europosłowie. - Możemy iść dalej i wstrzymać strumień pieniędzy dla Białorusi, bo to co dzieje się tam jest zaprzeczeniem europejskich standardów – mówi w rozmowie z Polskim Radiem europoseł Elmar Brok, były szef komisji spraw zagranicznych Parlamentu Europejskiego. ["Europejskie standardy" -  to bezprawne anulowanie wyników referendów we Francji, Holandii i Irlandii i wymuszenie Traktatu Lizbońskiego. To zakulisowe wybory takich indywiduów, jak Van "Mokry mop" Rompuy czy Lady Ashton na najwyższe stanowiska unijne. - admin] Mówi się więc o możliwości zablokowania pieniędzy z Europejskiego Banku Inwestycyjnego, czy Banku Odbudowy i Rozwoju, a także o ograniczeniu wymiany handlowej z Białorusią. Jednak przeciwnicy sankcji gospodarczych argumentują, że zamiast w reżim, uderzą one w białoruskie społeczeństwo. [O jakich strumieniach pieniędzy dla Białorusi pieprzy Elmar Brok? - admin]


Wyszukiwarka