Wczoraj wpisu nie było.. Mamy w Polsce… Okupująca ziemie polskie tzw. III Rzeczpospolita – od roku zresztą już tylko Autonomia Polska– jest państewkiem bardzo liberalnym – co widać po (nieudanej zresztą) walce z narkotykami i „dopalaczami” (sam dziś bez problemu kupiłem „Red Bulla”!!), kastracji pedofilów, zakazie palenia własnych papierosów we własnych knajpach – a ostatnio cegiełkę dołożył Sąd Okręgowy we Wrocławiu. Jak pisał śp. Marek Twain: „Z łaski Boga mamy w Ameryce trzy nieocenione skarby: wolność słowa, wolność sumienia – i przezorność, by tych dwóch pierwszych nie brać nazbyt serio. Przekonał się o tym p.Julian Assenge – a raczej: przekona się, jeśli trafi w łapki neofaszystów JE Baraka Husseina Obamy. Jest to o tyle ciekawe, że istnieje wyrok Sądu Najwyższego USA wyraźnie stwierdzający, że kto wykradnie tajemnicę państwową podlega karze – ale ten, kto wykradzioną tajemnicę opublikuje: już nie. Bo – uzasadnił to rozsądnie SN USA – jeśli już tajemnica jest wykradziona, to lepiej, by znali ją wszyscy, niż np. wywiad rosyjski czy chiński… Tu wszelako WikiLeaks nie opublikowała żadnych specjalnych tajemnic – za to ośmieszyła dyplomację amerykańską. A tego nie daruje ani Wuj Sam, ani obecny, nieco śmieszny skądinąd, Wuj Tom. W Polsce trzech Panów - Andrzej P., Bartosz B. oraz Mariusz T. uruchomiło stronę redwatch.org (już, w ramach krzewienia wolności słowa, zdjętą), w której podobno „nawoływali publicznie do przemocy wobec osób innej orientacji seksualnej oraz innej narodowości”. Ja tam za znacznie bardziej istotną uważam wolność czynu, niż słowa– ale to nie ja jestem zwolennikiem Woltera, który powiadał: „Nie zgadzam się z tym, co mówisz – ale Życie oddam za to, byś mógł mówić to, co mówisz” Sąd, zamiast oddać za ich wolność życie, skazał ich na kary od roku i 1 miesiąca do półtora roku – bez zawieszenia. A prawnicy, tak na ogół tolerancyjni nawet dla morderców, „cieszą się z surowego wyroku”. By było jeszcze zabawniej, ci trzej Panowie zostali skazani z paragrafu karzącego za "nawoływanie publiczne do przemocy wobec osób innej orientacji seksualnej oraz innej narodowości". Z czego wynika, że Żyd może wzywać do zamordowania innego Żyda, nekrofil do lynchu na innym nekrofilu, Polak do wymordowania wszystkich polskich kapitalistów – natomiast Polakowi wzywać do mordowania Żydów – nie wolno! I odwrotnie. I to jest pewna ulga – bo wiemy już, że niektórzy narodowi bolszewicy narodowości żydowskiej byliby jednak w Polsce ukarani. Gdyby natomiast wzywali do mordowania kapitalistów żydowskich – a, to już by pod ten paragraf nie podpadali. Nie jestem pewien, czy nie podpada to pod paragraf o nierównym traktowaniu ludzi różnych narodowości – ale nie jest to przecież jedyny, ani nawet najważniejszy nonsens w systemie lewnym, narzuconym nam przez naszych okupantów
Tok Niektórzy - oczywiście: na ogół najlepsi - studenci uzyskują wielką szansę: prawo do indywidualnego toku studiów. Prawo takie mają dzieci królów, wielkich arystokratów... Bogaci rodzice też często fundują swoim dzieciom indywidualnych guwernerów. Słuchając w samochodzie reportażu (nagrodzonego przez jakiś miesięcznik - "Die Presse" czy "The Press") p/t "Integracja na siłę", dowiedziałem się, że ponieważ są trudności z dopasowaniem zajęć szkolnych do potrzeb dziecka niepełnosprawnego, to temu dziecku "grozi indywidualny tok nauki". Słowo daję! Słuchając w samochodzie reportażu (nagrodzonego przez jakiś miesięcznik - "Die Presse" czy "The Press") p/t "Integracja na siłę", dowiedziałem się, że ponieważ są trudności z dopasowaniem zajęć szkolnych do potrzeb dziecka niepełnosprawnego, to temu dziecku "grozi indywidualny tok nauki". Słowo daję! Jest to skrajny przypadek dyskryminacji niepełnosprawnych: wmawianie im, że to, co jest dobre dla normalnych dzieci - dla nich jest karą, katorgą, i wykluczeniem społecznym!!! Ja wiem, że po tym tekście dostanę masę uwag typu: "To Pan naprawdę nie rozumie różnicy?". Z góry odpowiadam: nie rozumiem - a każdego, kto "zrozumie", że 2×3 nie równa się 3×2 uważam za zaczadzonego polit-poprawnością - czyli niepełnosprawnego. Umysłowo. Chociaż z drugiej strony uświadomiłem sobie (już po wydrukowaniu tego felietoniku w „Dzienniku Polskim”), że taki mały krolewicz, intensywnie tresowany na króla przez czterech zmieniających się nauczycieli – może uważać, że jest dyskryminowany w porównaniu z normalnym dzieciakiem, które do szkoły chodzi w kratkę, wagaruje – i nikt szczególnie uparcie nauki mu w łepetynę nie wciska! JKM
Spałować tych co gwiżdżą na Komorowskiego Michał Szudrzyński „W ostatnich latach gwizdy i buczenie na stałe weszły do repertuaru oficjalnych uroczystości państwowych. Bronisław Komorowski doświadczył ich w ostatnim tygodniu kilkakrotnie. „…”W czwartek górnicy z Wujka i stoczniowcy z Gdyni w piątek w ten sposób protestowali przeciw decyzji prezydenta, by na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego zaprosić Wojciecha Jaruzelskiego. Człowieka, który wprowadził stan wojenny, podczas którego od kul ZOMO zginęli górnicy, i który w grudniu 1970 roku, gdy wojsko strzelało do protestujących stoczniowców, był ministrem obrony narodowej. „…(źródło) Mój komentarz Wesoły Bronek nikomu i niczemu nie odpuści. Pcha się ze swoimi występami wszędzie, nikt nie zna dnia ani godziny. Niedawno nasz kabareciarz uraczył samego Obamę przedstawieniem wizowym. Rosję obdarował Morzem Chińskim, jak na naszego jowialnego, współczesnego Zagłobę przystało. Miedwiediewa zapewnił że wkrótce nasze stosunki osiągną „poziom jeszcze większej szczęśliwości” , stoczniowców zapewnił , że symbolem Polski są żurawie dźwigów portowych .Dopiero Śniadek go zapewnił , że on takiej Polski to nie chce, bo żurawie w stoczniach są w stanie upadłości. Mamy szczęście bo Wesoły Bronek swoje pięcioletnie tourne kabaretowe dopiero rozpoczął. Uciechy czeka nas zatem co nie miara. Problem jest tylko z tym ,że duża część gawiedzi nie wie, kiedy gwizdać. Klaskać. Ciżba zamiast radować się z takich kwestii jak np. „jaki zamach taki prezydent „czy o problemach PiS z spieprzaj dziadu„ kiedy to powinna sie tarzać ze śmiechu i ryczeć z uciechy , to gwiżdże już na sam widok Wesołego Bronka. A może Jaruzelski doradzi Komorowskiemu jak dbać o autorytet państwa. Spałować hołotę jak za starych dobrych czasów. A może jak przyjdzie fantazja ułańska , czy łowiecka to kulką poczęstować jak na wybrzeżu, czy kopalniach. Marek Mojsiewicz
Dlaczego Kosowo oderwano od Serbii?
Czyli o kłamstwach żydowskiej propagandy ciąg dalszy… Od zbrodniczych i bandyckich nalotów na Serbię sprawa Kosowa rzadko ląduje na pierwszych stronach gazet, w wiadomościach w telewizorni Kosowo też nie jest w centrum uwagi. Czasami tylko ukaże się jakaś krótka migawka o ofiarnej służbie międzynarodowych wojsk pomagających budować (albańskiej mafii w Kosowie) mafijną „demokrację”. Dlaczego NATO tak naprawdę napadło na Serbię i pomogło w secesji Kosowa od Serbii? Na to pytanie żydowskie media dają jak najbardziej załganą odpowiedź – Serbowie dokonywali czystek etnicznych na kochających pokój Albańczykach. No i szlachetne NATO przyszło Albańczykom z pomocą. Abstrahuję zupełnie od faktu, że z czystkami etnicznymi było wręcz na odwrót – to Albańczycy mordowali Serbów w Kosowie. Wciąż zastanawia mnie, jak bezczelnie żydowskie media łżą, ogłupiając czytaczy i oglądaczy. [Gajowego zastanawia też bezmyślność zjadaczy papki medialnej. Czy już zdążyli domieszać gojom do jedzenia jakichś środków ogłupiających? - admin]
Basków walczących o suwerenność ich kraju media przedstawiają jako terrorystów. Baskowie od dawna ostrzegają władze o podłożonych bombach, nie chcąc narażać ludności cywilnej na straty. Jeśli mordują, to własnych zdrajców lub nadgorliwych przedstawicieli hiszpańskiego ciemiężyciela. O nich nie upomina się zaczadzone polactfo walczące o wolną Czeczenię (a Czeczeni to po prostu górscy żydzi/muzułmanie, a islam to judaizm zaadoptowany dla potrzeb i mentalności Beduinów). Wyciszane medialnie są też próby secesji takiej np. Szkocji. Sean Connery zrezygnował nawet z dalszej kariery w Hollywood, powrócił do Szkocji i prowadzi tam kampanię na rzecz suwerenności Szkocji. Co najciekawsze, tendencje separatystyczne nasilają się nawet w kraju, którego stolica jest symbolem jedności europejskiej. Mówię o Belgii i o Brukseli. Z ciężkim trudem udaje się medialnie wyciszać dążenia separatystyczne, a z jeszcze większym trudem udaje się utrzymywać sztuczną jedność Flamandów i Walonów. Dlaczego więc NATO nie zbombardowało na przykład takiej Hiszpanii, aby walczącym tam od ponad wieku Baskom (w 1894 roku powstała Baskijska Partia Narodowa) pomóc w utworzeniu własnego państwa. Ciekawi mnie też, czy jeśli za dwadzieścia lat Meksykańczycy w Kalifornii będą większością i zażądają własnego państwa – czy NATO im pomoże? Tak jak pomogło Albańczykom w serbskim Kosowie? O zbrodniach NATO na Bałkanach obszernie pisze Piotr Bein w jego książce NATO na Bałkanach (pl) . W tym miejscu jedynie w skrócie przypomnę powody skatowania przez żydowskie NATO Serbii (i powody rozbicia Jugosławii). Władze Jugosławii skłaniały się raczej ku dobrym stosunkom z Rosją, niż z zażydzoną USA i Unią. USA, rękami CIA, podburzyła wszystkie pozostałe mniejszości narodowe przeciwko Serbom. CIA uzbroiła i wyszkoliła w mordowaniu i terroryzmie Bośniaków, Chorwatów i Albańczyków. Jugosławia się rozpadła. W ten sposób Rosja straciła stosunkowo duże, sympatyzujące z nią państwo europejskie. Słowenia już jest w żydowsko-bilderbergowskiej Unii, a Chorwacja i Macedonia stoją w kolejce do zniewolenia. Nawet w samej Serbii udało się żydostwu po aresztowaniu i zamordowaniu Milosewicza w więzieniu w Hadze, zainstalować prounijną agenturę. Na wszelki wypadek dodatkowo osłabiono Serbię odrywając od niej Kosowo. Panowanie żydowskiej agentury w Serbii nie jest jeszcze zbyt pewne. Pamiętamy o regularnej bitwie w Belgradzie, gdzie tysiące Serbów walczyło z paradującym po ulicach pedalstwem i ochraniającym go policją. W Kosowie znane są duże złoża bogactw naturalnych: węgiel, żelazo, aluminium, nikiel, chrom, ołów, cyna, srebro, złoto, bizmut, kadm, magnez. A w północnej Albanii, na granicy z Kosowem odkryto złoża ropy i gazu ziemnego. Odrywając Kosowo od Serbii odcięto ją od możliwości korzystania z tych bogactw. Kolejnym powodem zbrodniczej agresji na Serbię w celu oderwania od niej Kosowa była chęć utworzenia tam dużej bazy wojsk USA. Bazę taką utworzono: http://de.wikipedia.org/wiki/Camp_Bondsteel
Dla uciechy żołdaków okupujących Irak i Afganistan, a spędzających tam krótkie urlopy, sprowadzono im nawet masażystki z Tajlandii. Baza ta służy nie tylko interesom wojskowym USA. Samoloty z niej dostarczają do Iraku i Afganistanu wypoczętych żołnierzy, amunicję i inny sprzet potrzebny w okupacjach w tych azjatyckich krajach. W drodze powrotnej samoloty transportują do kosowskiej bazy heroinę. Jest tajemnicą (nomen omen) poliszynela, że największym światowym kartelem narkotycznym jest właśnie CIA. Kontroluje ona zarówno dystrybucję heroiny z Afganistanu, jak i kokainy z Kolumbii. Kosowo wykorzystywane jest jako baza przeładunkowa heroiny rozprowadzanej nastąpnie przez albańską mafię narkotyczną – UCK, po całej Europie. UCK, okrzyczana przez żydowskie media armią wyzwoleńczą Kosowa, jest w rzeczywistości przestępczą mafią a raczej przestępczym kartelem. Zajmuje się nielegalnym (przy współpracy z CIA) handlem bronią, handlem narkotykami (wspólnik ten sam). Dodatkowo dorabia sobie albańska mafia na sprzedaży do burdeli w zachodniej Europie uprowadzanych z ulic kosowskich miast i wsi dziewcząt. Ostatnio odkrytym nowym jej poletkiem działania jest handel organami ludzkimi – na przeszczepy. Zgodnie z informacją na portalu Alles Schall und Rauch (którego jeszcze nie przyłapałem na pisaniu nieprawdy):
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2010/12/kosovo-premier-ist-chef-im-drogen-und.html
dzisiaj w w tzw. Radzie Europy raport na temat premiera Kosowa przedstawić miał szwajcarski członek Rady Europy, były prokurator i członek komisji KBWE – Dick Marty. Znany i pamiętany jest on z jego raportów dotyczących nielegalnych działań CIA w Europie – w tym i utrzymywanych przez CIA nielegalnych więzieniach w Polsce i w Rumunii.
W dzisiejszym raporcie, na podstawie wielu rzeczowych dowodów (były prokurator wie, co to są dowody rzeczowe) Dick Marty przedstawia działalność akurat w ostatni weekend wybranego premierem Kosowa – mafioso Hashima Thaçi. Gadzinówka szumowiny Szechtera/Michnika nazwała tę farsę historycznymi wyborami.
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,8804427,Historyczne_wybory_w_Kosowie__120_ekip_dyplomatycznych.html
Co jest w tym wszystkim największą farsą – to fakt, że zwycięska partia polityczna obecnego mafioso/premiera (któremu wykazano członkostwo w albańskiej mafii już co najmniej od roku 2000) nazywa się Demokratyczną Partią Kosowa. Tak więc dzięki zbrodniczej napaści NATO na Serbię demokracja jewropejska ma nowe standardy: demokratami nazywają się w Europie terroryści, mordercy, handlarze bronią, narkotykami i porwanymi dziewczętami, a także handlarze organami ludzkimi. Przy czym część z tych organów „demokratyczna” mafia premiera Kosowa zdobywała w ten sposób, że porywano Serbów, uprowadzano ich do Albanii, gdzie byli mordowani i patroszeni na handel. A skurwysyńskie żydowskie media szczuły ludzi w tym czasie na „zbrodniczych” Serbów. Oglądałem dzisiaj wiadomości w TVP 1 i w TV Trwam. O szokującym raporcie Szwajcara w Radzie Europy żydowskie media nie poinformowały oglądaczy. Zainteresowanych sprawą i znających język niemiecki odsyłam do poniższego tekstu.
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2010/12/kosovo-premier-ist-chef-im-drogen-und.html
Polecam też tekst niniejszy, sprzed prawie trzech lat:
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2008/02/warum-ausgerechnet-kosovo.html
Poliszynel – http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Jakby się kto pytał, to gajowy w pełni podziela poglądy Poliszynela na sprawę marionetkowego państwa „Kosowo” i wymyślonego przez żydostwo narodu „Kosowarów”. To samo dotyczy tzw. „czystek etnicznych”, którym to mianem określono święte prawo każdego narodu do obrony własnej przed bandytami i bojówkami.
Plusy i minusy tygodnia (12 – 17 grudnia) W corocznej dyskusji na temat sensowności pikietowania willi generała Wojciecha Jaruzelskiego w noc grudniową zawsze powtarza się jeden ton wypowiedzi: „Ja sam byłem internowany albo aresztowany 13 grudnia.Tym bardziej śmieszą mnie ci, co wtedy mieli po paręnaście lat lub byli na emigracji, a teraz demonstrują”. Ta pseudosprytna refleksja nie uwzględnia jednego. Aresztowani albo internowani w stanie wojennym dziś są albo solidarnościowymi celebrytami, którzy przyjęli logikę Okrągłego Stołu i wraz z „wyzerowaniem licznika” pokochali generała, albo dla odmiany są to ludzie rozgoryczeni, którym III RP nie kojarzy się z niczym wspaniałym i nie wierzą już w nic. Oni także nie mają ochoty przychodzić pod willę. Ironia i kąśliwe uwagi pochodzą zazwyczaj od tych pierwszych. Ci drudzy nie mają ochoty już na żadne wypowiedzi. A teraz zastanówmy się, co by było, gdyby ulicę przy willi generała zapełnialiby w noc grudniową 50-latki, czyli ci, którzy tworzyli pierwszą „Solidarność”. Dzisiejsi prześmiewcy pytający, ile demonstranci mieli lat 13 grudnia 1981 r., natychmiast zmieniliby front. Zaczęłoby się szydzenie z wiecznie wczorajszych podtatusiałych kombatantów solidarnościowych, prowadzących nadal tę samą wojenkę sprzed 30 lat. Nie kijem go, to pałką. Konflikt wewnątrz Kościoła w Polsce zaczyna objawiać się w sposób, który musi budzić głęboki niepokój. Zasłużony niegdyś duszpasterz opozycji, w tym środowiska młodopolaków, ojciec Ludwik Wiśniewski zwraca się do nuncjusza episkopatu z listem wzywającym Kościół do obudzenia się z drzemki. Problem w tym, że głównym panaceum ma być likwidacja Radia Maryja, a to oczywiście wywoła w Kościele tylko dalsze podziały. Pismo trafia na łamy „Gazety Wyborczej”, która z lubością smaga nim arcybiskupa Józefa Michalika. Mogła zawiązać się dyskusja, a wyszła awantura. Jeszcze bardziej zdumiewający charakter miało wydarzenie w trakcie mszy w Lublinie zamówionej przez tamtejszą „Solidarność” z okazji rocznicy ogłoszenia stanu wojennego. Ojciec Wiśniewski przerwał kazanie współcelebransowi, starszemu od siebie księdzu Leonowi Pietroniowi. Głośno zwrócił mu uwagę, że kazanie jest zbyt upolitycznione. A co robi arcybiskup Józef Życiński? „Gazeta Wyborcza” donosi, że miał zakazać księdzu Pietroniowi wygłaszania kazań na pół roku. Akurat arcybiskup Życiński znany jest z tego, że często zabiera głos w sprawach publicznych, a nawet nawiązuje do nich w swoich listach pasterskich i homiliach. Jak zareaguje, kiedy jakiś wierny zechce przerwać jego kazanie, bo uzna, że jest zbyt polityczne? Andrzej Wajda ogłosił, że powstać ma film o Lechu Wałęsie pt. „My, naród polski”. Dzieło, sądząc z tytułu, będzie bardzo hagiograficzne. Informacja o filmie przypomniała mi, że 9 grudnia minęła dokładnie 20. rocznica wygranej Wałęsy w wyborach prezydenckich. Ciekawe, jak wszyscy zapomnieli o tej rocznicy. PiS nie w smak wspominanie wygranej Wałęsy, bo ten dziś bardzo często pełni rolę sojusznika propagandowego Platformy. Z kolei w środowiskach dawnej Unii Wolności mało kto ma ochotę przywoływać tamtejsze wydarzenia, bo musiałby przypomnieć, jak wówczas kreowano Wałęsę na groźnego potencjalnego dyktatora. A ja ciekawy jestem, jak Wajda przedstawi kampanię, w której Wałęsa został czarnym charakterem dlatego, że śmiał stanąć na drodze Tadeusza Mazowieckiego? Europa drży, czy Niemcom starczy determinacji, by ratować kolejnych eurobankrutów. Kanclerz Merkel zaklina wyborców, by poparli jej akcje obrony euro. W prasie krąży cierpka konstatacja jednego z dyplomatów: „Wszyscy myśleli, że Unia Europejska to jedne wielkie Niemcy, a okazało się, że jednak jedna wielka Grecja”. Semka
Od sukcesu do sukcesu Miłościwie nam panujący raczył był nie tak dawno rozwiązać problem tzw. dopalaczy. Pamiętamy to jeszcze? Pewnego wieczora premier zadumał się, jak to źle, że nikczemni ludzie handlują niedozwolonymi używkami, wezwał na nocną naradę swoich ministrów i kazał im działać stanowczo, choćby i "na granicy prawa".
Z dnia na dzień całkowicie niezależne od rządu media naprodukowały niusów o licznych przypadkach zatruć dopalaczami, a nawet zgonów (kto tam dziś wie, że żaden z tych naprędce wystruganych "newsów" nie został potem przez lekarzy potwierdzony - a w paru wypadkach okazało się wręcz, że szło o ludzi żadnych dopalaczy nie zażywających), potem ruszyły do boju inspekcje sanitarne, a na końcu hufce legislacyjne. Ten ostatni element akcji był najważniejszy. Pan premier swą niezłomną wolą przełamał bowiem panującą w legislaturze niemożność: oto Sejm, deliberujący miesiącami bezpłodnie nad tyloma ważkimi problemami, w ekspresowym tempie wyprodukował ustawę, która zyskała jednogłośne poparcie, bo sterroryzowana przez media (podkreślam raz jeszcze: całkowicie od rządu niezależne i komercyjne) opozycja nie ośmieliła się wyrazić żadnych zastrzeżeń. A teraz cichutko przemknął po skrajach szpalt gazet - oczywiście nie podchwycony przez żadne telewizje - news o tym, że po wejściu w życie owej ekspresowej ustawy policja straciła podstawę prawną do ścigania wszelkiej przestępczości narkotykowej. Stało się to na mocy klasycznego dla III RP mechanizmu "lub czasopisma". W pośpiesznej pic-ustawie znalazło się sformułowanie, iż produkcja i wprowadzanie w obrót narkotyków podlega ściganiu na mocy prawa administracyjnego, co sprawiło, że przestały one być przestępstwem, a stały się tzw. deliktem administracyjnym. A policji i prokuraturze nie wolno ścigać deliktów administracyjnych, nie wolno w takich sprawach zakładać spraw operacyjnych i wykonywać czynności śledczych. Walka z mafią stała się na mocy nowej ustawy dziedziną zastrzeżoną dla sanepidu. Pokażcie mi drugi taki kraj na świecie!
Zresztą, jak kilka dni później przemknęło przez łamy gazet jeszcze bardziej niezauważenie, sanepid też nie może narkotyków ścigać, bo potrzebuje do tego rozporządzenia ministra zdrowia, wprowadzającego przepisy wykonawcze do pic-ustawy. A takiego rozporządzenia ministerstwo dotąd nie urodziło, i nikt nie wie, kiedy zdoła tego wyczynu dokonać. Na razie więc - hulaj dusza, narkotyki, tak usilnie zwalczane w krajach zachodnich, stały się branżą nieoczekiwanie spokojną i bezpieczną. Przypadek? Słabo wierzę w przypadki, które generują łatwe miliony dla mafii. Rząd, oczywiście, dostrzegł powagę sytuacji, i zadziałał tak, jak zwykł działać w poważnych sytuacjach: pijarowsko. Na żółte i czerwone paski, tudzież na pierwsze strony gazet (przypominam: niezależnych od rządu), gdzie ani słowem nie wspomniano o faktycznych skutkach ustawy, trafiła informacja o raporcie wykazującym, jak bardzo udało się rozwiązać problem dopalaczy. Z raportu tego wynika, że młodzi ludzie przestali kupować podejrzane substancje w smart-shopach, a więc, generalnie, warto było i się udało. Może za dużo piszę o sukcesach rządu? No, ale jakże nie napisać, skoro na żółtych i czerwonych paskach trąbiono o tym przez dwa dni - o wielkim sukcesie rządu w Brukseli... Komisja Europejska zmniejszyła polski dług publiczny, i to jednym cięciem! Uzyskaliśmy bowiem zgodę na to, żeby nie wliczać do długu zobowiązań tzw. OFE. Tym samym dług - na papierze - zmalał znacząco. Nie aż tak, żeby rząd przerwał starania o usunięcie z konstytucji tzw. progów oszczędnościowych, ale znacząco. (O co chodzi z tymi progami? O to samo, ci przy "naprawianiu" bezpieczników drutem, albo przy wyłączaniu w kopalni czujników metanu, żeby nie przeszkadzały. O praktyczną realizację filozofii, że najważniejsze jest zadowolenie żyjących tu i teraz.) Komentując na gorąco, starałem się wykazać, że to żaden sukces. Ale rzeczywistość i tak okazała się śmieszniejsza, niż mi przyszło do głowy: okazało się, że w ogóle żadna zgoda nie miała miejsca. Okazało się, że pan Barosso w telefonicznej rozmowie tylko "wyraził intencję" dążenia do uzyskania zgody na proponowane przez Polskę zwolnienie jej ze standardów europejskiej księgowości. Co to znaczy "wyrazić intencję"? W języku dyplomacji tyle co: spławić namolnego petenta ogólnikowym "postaramy się coś zrobić". Do spuszczenia Tuska, ponoć tak szanowanego w Europie, taka ogólnikowa obietnica w zupełności wystarcza. Ale, proszę zauważyć - wieść o sukcesie chodziła na czerwonych i żółtych paskach, a szczegóły znajdzie ewentualnie ktoś zainteresowany, jeśli pogrzebie w gazetach lub sieci. "Gazeta Wyborcza" (raz jeszcze zaznaczam: całkowicie niezależna od rządu) o redukcji długu doniosła wielką czcionką na pierwszej stronie. O tym, że to tylko "intencja" nie napisała w ogóle; po co "wykształciucha" denerwować, niech się wykształciuch cieszy, że "słuszną linię ma nasza władza". Najciekawsza jest jednak informacja, którą w całym zamieszaniu wypuszczono jakby mimochodem. Otóż staramy się nie tylko o odliczenie w statystyce od długu publicznego zobowiązań funduszy emerytalnych; staramy się też o zgodę Komisji Europejskiej na podniesienie granicy dopuszczalnego deficytu budżetowego z 3 na 4,5 procenta PKB. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko że wielka rządowa strategia wejścia do strefy euro poszła się czochrać - bo 3 procent to maastrichtowskie kryterium, którego przestrzeganie przez kilka lat przed akcesją jest jej absolutnie niezbywalnym warunkiem. Nigdy nie byłem tak głupi, żeby wymyślone przez premiera na poczekaniu, w drodze na mównicę podczas krynickiego forum wejście do strefy euro w roku 2012 traktować poważnie. Ale przez parę miesięcy Polacy bombardowani byli przez media (znowu trzeba podkreślić - całkowicie niezależne od rządu) hasłami, jaki to pewny sposób na kryzys, jak ważna sprawa, jaka słuszna linia. Teraz pan Rostowski półgębkiem przyznaje w wywiadzie, że do euro się nie wybieramy, a żółte i czerwone paski nic, na pierwszych stronach gazet - ani słowa. Rząd szedł do euro - słuszna linia! Rząd rezygnuje z euro - jeszcze słuszniejsza linia! Grunt to pamiętać, że władza zawsze ma rację, bo jest władzą jedynie słuszną, i nie wgłębiać się w szczegóły. A najśmieszniejsze jest to, że wprawdzie z aspiracji do strefy euro zrezygnowaliśmy jednoznacznie, choć cichcem - ale obietnica Tuska, że Polska będzie współfinansować "mechanizm ratunkowy" dla eurobankrutów pozostaje w mocy. Niby co nas obchodzi fundusz stabilizacyjny dla waluty, do której i tak nie zamierzamy przystąpić - ale przecież nie honor się wycofać z obietnicy danej Europie. Zresztą Europa może i pozwoli nam na pakowanie łba coraz głębiej w pętlę długów, bo co jej tam, ale na wykręcanie się z finansowych zobowiązań wobec niej - pewnie już nie. Rafał A. Ziemkiewicz
MATRIOSZKI Tylko powszechnej manipulacji oraz tłumieniu przepływu rzetelnych informacji zawdzięczamy fakt, że większość Polaków wykazuje porażającą niewiedzę co do osoby Bronisława Komorowskiego, dostrzegając w nim cechy, których człowiek ten nigdy nie posiadał lub przypisując mu poglądy, jakich nigdy nie głosił. Z tego względu osoba obecnego prezydenta III RP stanowi wprost modelowy przykład postaci fikcyjnej – medialnej „matrioszki”, zbudowanej na podstawie fałszywych przekazów i błędnych ocen. Postaci, jakich wiele stworzono w polskim życiu politycznym po roku 1989. Brak podstawowych reguł demokracji sprawił, że okres wyborów prezydenckich wykorzystywany w systemie demokratycznym do gruntownego poznania osoby publicznej, został bezpowrotnie stracony i przeznaczony na budowanie kolejnych użytecznych mitów. Większość z nich została zaczerpnięta z wystąpień samego kandydata lub podana przez ośrodki propagandy w formie definitywnych, irracjonalnych opinii. Niczym krótki zgrzyt w medialnym chórze fałszerzy zabrzmiały słowa tajnego współpracownika pereelowskiej bezpieki Andrzeja Olechowskiego, który 1 kwietnia w programie „Fakty po faktach” podzielił się intrygującą uwagą: „Kandydat Platformy Obywatelskiej nie ma kwalifikacji, żeby objąć urząd prezydenta państwa. Są rzeczy, których nie mogę powiedzieć, bo cały czas obowiązuje mnie tajemnica państwowa. Ale my wiemy niestety o nim rzeczy różne”. Osłona medialna nad Komorowskim sprawiła, że nikt z dziennikarzy nie odważył się zapytać o „rzeczy różne” i nie zadał choćby jednego z 50 pytań, skierowanych do kandydata Platformy. A przecież, gdyby dokonać oceny postaci obecnego prezydenta nie kierując się przekazem mediów ani frazesami wygłaszanymi przez samego zainteresowanego, to na podstawie podejmowanych przez niego jednostkowych decyzji, wyborów, powiązań i zależności można bezbłędnie dostrzec, że mamy do czynienia z człowiekiem słabym, pasywnym i tchórzliwym, którego główne zadanie polegało na mumifikacji pereelowskiego układu w armii oraz wspieraniu każdej postkomunistycznej skamieliny. Obnoszoną - niczym moralną tarczę, tzw. „kartę opozycyjną Komorowskiego” należy zweryfikować o słowa wypowiedziane przez niego podczas „dialogu operacyjnego” w dniu 24 kwietnia 1982 r., gdy na pytanie esbeka : jak widzi siebie w nowej sytuacji, w której znalazła się Polska, Komorowski odpowiedział: „mam dość wszelkiej działalności. Nigdy nie byłem ideologiem, to wszystko przestało mieć sens”. W innej rozmowie z maja 1982 roku nazwał zasłużonego opozycjonistę Wojciecha Ziembińskiego „pajacem lubiącym się bawić w konspirację” i stwierdził: „mam dość wszelkiej działalności w opozycji, jestem zdekonspirowany wy wiecie o mnie wszystko. Jakakolwiek działalność opozycyjna moja czy innych jest po prostu zabawą w podchody.” Postawę późniejszego dyrektora gabinetu, wiceministra i ministra obrony narodowej warto zweryfikować w oparciu o „grubą kreskę” w MON, fascynację generalicją ludowego wojska, czy awansami dla prześladowców opozycji: płk. Lucjana Jaworskiego, płk. Leszka Tobiasza , płk. Aleksandra Lichockiego. Trzeba ją widzieć w perspektywie szczególnego zaufania, jakim cieszył się nowy wiceminister ze strony komunistycznych służb wojskowych, gdy WSW powierzyło mu informację w sprawie zawartości „czarnej teczki” Stana Tymińskiego - czyli dokumentów potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB. Należy ją postrzegać poprzez krąg najbliższych znajomych i współpracowników, wśród których znajdziemy: gen. Adama Tylusa, gen. Bogusława Smólskiego, płk. Henryka Demiańczuka, mjr. Jerzego Smolińskiego, gen. Pawła Nowaka, gen. Józefa Buczyńskiego czy Krzysztofa Bucholskiego - byłego wiceprezesa Agencji Mienia Wojskowego aresztowanego w 2007 roku pod zarzutem korupcji. Dziś, tylko ktoś o krótkiej pamięci mógłby poczuć się zaskoczony atencją okazywaną przez Komorowskiego sowieckiemu agentowi Wojciechowi Jaruzelskiemu. Zapomina się, że gdy w 1998 roku Prokuratura Wojskowa wydała postanowienie o umorzeniu śledztwa w sprawie pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, ówczesny szef sejmowej Komisji ON - Bronisław Komorowski, na wniosek grupy posłów SLD wnioskował do ministra sprawiedliwości o udostępnienie utajnionego uzasadnienia tylko Wojciechowi Jaruzelskiemu i grupie generałów LWP. Dla społeczeństwa dokument pozostał do dziś tajny, ponieważ prokuratura tłumaczyła, iż zawiera on "informacje stanowiące nadal tajemnicę państwową". To Komorowski w 2005 roku usilnie sprzeciwiał się inicjatywie Jarosława Kaczyńskiego, gdy ten chciał pozbawić agenta „Wolskiego” przywilejów należnych byłemu prezydentowi oraz stopnia generalskiego. „To zły pomysł – perorował polityk PO - Trzeba umieć oddzielić regulacje ustawowe dotyczące wszystkich byłych prezydentów od oceny ich działalności, nie można karać kogoś za błędne decyzje lub niewłaściwe zachowanie, odbierając uprawnienia”. Rok później, w wywiadzie dla Moniki Olejnik Komorowski twierdził, że „zabranie Jaruzelskiemu stopnia generalskiego oznaczałoby, że przekreślamy całą drogę żołnierską generała, a ta nie cała przecież była zła”. Postać agenta zbrodniczej Informacji Wojskowej Komorowski nazwał „do pewnego stopnia tragiczną” argumentując, że Jaruzelski wziął udział w demontowaniu własnego systemu, za którym się opowiadał i którym żył przez całe życie. Ówczesny marszałek Sejmu podkreślał przy tym, że „niewątpliwie gdzieś miały swoje istotne znaczenie jego korzenie rodzinne, tradycja, dla myślenia w kategoriach patriotyzmu”.Czyż powoływanie się na „korzenie rodzinne i tradycje” nie stanowi zabiegu propagandowego wspólnego Jaruzelskiemu i Komorowskiemu? Tę wspólnotę łatwiej dostrzec, gdy zrozumiemy, że pod tarczą herbową i rodzinną mistyfikacją można ukryć ponure fakty z własnych życiorysów i poglądy nieprzystające do polskich wartości. Obrazem tej wspólnoty są również słowa z „Listu otwartego” jaki przed kilkoma dniami Jaruzelski wystosował do Komorowskiego. Sowiecki namiestnik napisał m.in.: „Rozumiem, iż cała ta wrzawa wokół posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego i mojego w nim udziału, stała się głównie okazją do realizacji głównego celu – podważenia prestiżu, zaufania, zdyskredytowania Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. [...] Przykro mi, iż naraziłem Pana Prezydenta na powstałą sytuację.” Słowa Jaruzelskiego to nie tylko kazuistyczna retoryka. Od dziś wyznaczają autentyczną relację – sprzężenie, w której „wrzawa” wokół obecności sowieckiego namiestnika będzie urastać do rangi ataku na osobę prezydenta III RP i podważać jego „prestiż”. Ścios
Wystąpienia na konferencji w Jachrance cz. 4 Andrzej Waśko "Patriotyzm Lecha Kaczyńskiego" Kontynuuję zamieszczanie transkrypcji wystąpień w Jachrance. Jednym z prelegentów na konferencji "Lech Kaczyński - pamięć i zobowiązanie" którzy mówili o idei Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i o tym, jakie z niej wynika przesłanie dla nas był profesor Andrzej Waśko.(Nasza pełna relacja z konferencji w Jachrance (audio, foto i video): http://www.blogpress.pl/node/6842 )
Transkrypcja wystąpienia profesora Andrzeja Waśko: "Jaki był patriotyzm prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
Patriotyzm Lecha Kaczyńskiego znosił w materii intelektualnej dwie fałszywe alternatywy, które rządzą myśleniem polskich elit politycznych w III RP. Dwie fałszywe alternatywy, które rządzą myśleniem dziennikarzy, rządzą myśleniem osób mających wpływ na opinię publiczną. Jakie to były alternatywy, które znosiła myśl i refleksja prezydenta Lecha Kaczyńskiego? Po pierwsze to było zniesienie alternatywy między historią i tradycją, a młodością i nowoczesnością. To nie jest tak, że mamy dwie Polski, tę dawną i tę młodą. W myśli prezydenta Kaczyńskiego Polska dawna i Polska nowa, młoda były jednością. Ten patriotyzm był jednością Polski dawnej i Polski nowej. A drugą fałszywą alternatywą jaką kwestionował Lech Kaczyński to była alternatywa pomiędzy patriotyzmem wspomnień, symboli i imponderabiliów narodowych a patriotyzmem dnia dzisiejszego, patriotyzmem konkretów, spraw gospodarczych, społecznych, infrastrukturalnych. Tu też nie ma żadnej alternatywy, postawa patriotyczna polega na tym, że imponderabilia i realia są jednością. Właśnie takiej jedności realiów i imponderabiliów uczą te teksty, które pozostawił po sobie śp. Prezydent. Te teksty, które są tekstami oficjalnych wystąpień, przemówień, wykładów. Polityk pełniący tak ważną funkcję społeczną ma mnóstwo okazji, by mówić na te tematy, ale jednocześnie w swoich wypowiedziach jest skrępowany bardzo ścisłymi konwencjami takich wypowiedzi. Nie każdy potrafi wpleść w nie ten element osobistej, własnej refleksji, własnej wizji. Prezydent Kaczyński niewątpliwie posiadał własną wizję Polski, którą realizował i którą można dziś odczytać z pozostałych po nim wypowiedzi. Tym, co przede wszystkim uderza w tych wypowiedziach, w sposobie myślenia jest ogromna szczegółowa znajomość historii Polski i dziejów Europy. Prezydent jak nikt inny rozumiał co znaczy dane wydarzenie historyczne dla współczesności i potrafił odwołać się do historycznej argumentacji w uzasadnianiu polskiego interesu narodowego, a także w krytyce stanowisk i poglądów, z którymi był w sporze. Cechowała go w tym zakresie nie tylko erudycja, ale też wyjątkowa umiejętność sięgania do posiadanej wiedzy po argumenty, argumenty które formułowane zwięźle i prosto, ale co do meritum mocne i nie do odparcia w polemice. To była jedna z tych cech osobistych prezydenta Kaczyńskiego, którą jego przeciwnicy konsekwentnie wymazywali z jego publicznego wizerunku. Wbrew popularnym ideologiom, które niezależnie od różnic dzielących obóz postkomunistyczny czy liberalny, nowoczesną tożsamość Polaków postrzegały jako efekt modelu transformacji kulturowej, który przyjęto po roku 1989, pod hasłem: „Wybierzmy przyszłość”, Lech Kaczyński był przekonany, że tożsamość polska jest co do swej istoty trwale określona i zdefiniowana przez naszą historię. Zadanie związane z tożsamością polską na dziś widział też nie w wychowaniu nowego Polaka poprzez pozbawianie młodzieży świadomości historycznej, ale w połączeniu sprawności i kreatywności wymaganych w nowoczesnym świecie z pamięcią i z rozumieniem polskiego dziedzictwa. Znał doskonale krytykę polskiej martyrologii i dlatego pośrednio odpowiadał na nią definiując to co uważał za istotę polskości w czasie licznych obchodów, rocznic narodowych, w których uczestniczył. Na przykład w czasie uroczystości obchodów 70. rocznicy bitwy pod Kockiem 4 października ubiegłego roku mówił tak: "Warto sobie postawić pytanie, dlaczego teraz w wolnej i bezpiecznej Polsce, w jednoczącej się Europie, co roku myślą wracamy do walk, do cmentarza wojennego w Kocku, do setek innych nekropolii wojskowych i cywilnych, do pomników i miejsc pamięci". I odpowiadał na to w ten sposób: „Wracamy, bo jesteśmy narodem ceniącym pokój, ale też kochającym wolność i niezależność, w ich obronie gotowym do wielu poświęceń i do walki”. Myślę, że w tym rozróżnieniu między tym, co Polacy cenią – pokój, a tym co kochają – wolność, najkrócej ujęta jest wizja polskiej tożsamości, jaką miał Lech Kaczyński. Wpisuje się ona w staropolską rycerską tradycję, w tradycję romantyczną i w tradycję II Rzeczpospolitej, która też nie znała pojęcia pokoju za każdą cenę. Kochała bowiem wolność i w jej imię była gotowa do poświęceń i do walki. Prezydentowi zarzucano więc, że ta wizja polskiego patriotyzmu nie ma zastosowania w dzisiejszym świecie, opartym na pokojowej współpracy i rywalizacji. Na te zarzuty on udzielał odpowiedzi i to odpowiedzi opartej nie na skojarzeniach historycznych, ale na jego doświadczeniu jako prezydenta, przywódcy współczesnego państwa europejskiego. „Mnie ciągle przekonują – mówił w wywiadzie radiowym 9 maja ubiegłego roku, że przecież żyjemy w zupełnie innej Europie, ale to nie oznacza, że nie ma możliwości jakiejkolwiek powtórki, ona będzie inna. Nie wyobrażam sobie totalitaryzmu w Europie z powrotem, przynajmniej nie w dającym się przewidzieć czasie, wątpię, aby w Europie mogła wybuchnąć wojna, choć nic nie jest wykluczone, ale to nie oznacza, że niektóre mogą nie być całkowicie zdominowane przez obce wpływy, że interes poszczególnych państw czyli narodów może być w ogóle nie uwzględniany. Nie ulega wątpliwości, że choć Polski w tym kontekście nie wymienił, miał ją na myśli. Obrona przed możliwością zdominowania Polski przed całkowitym nieuwzględnianiem jej interesów na forum międzynarodowym była jego główną troską. Jak wiemy, polityka ta została ostatnio zastąpiona manifestacyjnym wręcz wycofywaniem się ze sprzeciwu w różnych sprawach strategicznych, ustępstwami politycznymi i gospodarczymi w zamian za symboliczne gesty. Wobec tworzącego się właśnie, tak jak określał to śp. Prezydent, rusztowania europejskiego opartego o dwie stolice sąsiadujących z nami mocarstw, krytycy i następcy Lecha Kaczyńskiego przyjęli postawę polegającą na udowadnianiu, że rządzona przez nich Polska nie ma żadnych sprzeciwów, wolt czy zarzutów, że w niczym im nie zagraża.
Na ten aktualny spór o politykę zagraniczną można jednak i trzeba spojrzeć przez pryzmat doświadczeń historycznych przemyślanych przez Lecha Kaczyńskiego w szerszym kontekście. Założenie, że Polska ściąga na siebie kłopoty posunięciami, które zagrażają naszym sąsiadom, jakiejś stabilizacji, że tylko rezygnacja z takich posunięć może zapewnić nam bezpieczeństwo i spokój, to założenie jawnie fałszywe w świetle faktów historycznych, którym prezydent Kaczyński w ostatnim okresie swego urzędowania, swojego życia poświęcał wiele uwagi. Takich wydarzeń, których rocznicę obchodziliśmy, agresji hitlerowskiej na Polskę, depolonizacji Kresów czy zbrodni katyńskiej. "Czym narazili się Trzeciej Rzeszy cywilni mieszkańcy Wielunia - pytał w tym mieście - zbombardowanego rankiem 1939 roku, przecież to nie był akt obrony jakichkolwiek interesów czy celów militarnych, tylko to był akt terroru przeciw cywilnych mieszkańcom małego miasteczka? Dlaczego ? Tylko dlatego, że byli oni obywatelami Polski? A w jaki sposób zagrażały Związkowi sowieckiemu kobiety, dzieci, starcy deportowani z terenów Rzeczpospolitej zajętej przez armię bolszewicką 17 września ?" Mówiąc o tych faktach, Lech Kaczyński zawsze podkreślał, że wszyscy oni podobnie jak jeńcy polscy zamordowani w Katyniu, Charkowie i Miednoje doznali śmierci i nieludzkich prześladowań nie dlatego, że w danej chwili komukolwiek w czymkolwiek zagrażali, a tylko dlatego, że ich cytuję „jedyną winą była polska narodowość”. Lech Kaczyński rozumiał bowiem, że w przeszłości wrogowie nie oszczędzali nie tylko Polaków walczących z nimi z bronią w ręku, ale także pokonanych, bezsilnych i bezbronnych. Rozumiał, że bierność i uległość nikomu i nigdy nie zapewniły bezpieczeństwa. W swoich odniesieniach do historii XX wieku stale podkreślał, że faszyzm i komunizm były systemami jednakowo zbrodniczymi i jednakowo wrogimi Polsce i temu co jest istotą polskości. Ale nie uznawał takiej symetrii win pomiędzy Polską a jej prześladowcami. Sprzeciwiał się na przykład stawianiu znaku równości między zbrodnią katyńską a epidemią, która w czasie wojny polsko-bolszewickiej zdziesiątkowała jeńców sowieckich w polskiej niewoli. Sprzeciwiał się też porównywaniu rzeczy, które są nieporównywalne, jak np. agresji sowieckiej 17 września na Polskę z zajęciem przez Polskę Zaolzia. Ale zarazem potrafił analitycznie dowieść, że aneksja Zaolzia ze względu na okoliczności w jakich nastąpiła, była naszym grzechem, za który nie wahał się przeprosić. I w stosunkach z Rosją po ujawnieniu całej prawdy o polskiej Golgocie Wschodu, jak to określał, w myśl motta Związku Sybiraków widział perspektywę - pamięci zmarłym, żyjącym pojednanie - perspektywę odpuszczenia win. Pojednanie chciał jednak opierać na prawdzie, która choćby była nawet najboleśniejsza, zawsze wyzwala. W tekście przemówienia przygotowanego na uroczystość 10 kwietnia 2010 w Katyniu znajdujemy zdanie, które mogłoby być mottem całej jego działalności, otwarcie zaprzeczającej zarówno totalitarnemu kłamstwu przed rokiem 1980, które rządziło latami jego młodości jak i temu postkomunistycznemu relatywizmowi moralnemu szerzonemu po tej dacie: „Racje nie są rozłożone równo – mówił Lech Kaczyński – rację mają ci, którzy walczą o wolność”. W tekstach o Powstaniu Warszawskim, do którego upamiętnienia prezydent przykładał tak wielką wagę przewija się też afirmacja rzadko u nas docenionej wartości moralnej, afirmacja silnej woli. Mówił: „Historia naszego narodu przez ponad półtora wieku układała się tak, że dążenie do wolności miało się łączyć z gotowością do podjęcia walki. Bywało też jednak, że poza brakiem warunków, poza brakiem sił, brakowało także jednoznacznej, nie znającej żadnych przeszkód woli. W powstaniu warszawskim było inaczej, nie cofająca się przed niczym wola w nim właśnie znalazła szczególny wyraz”. Afirmacja silnej woli włączona przez Lecha Kaczyńskiego do jego modelu polskiej tożsamości otwiera przejście od wzoru polskości odczytanego z dziejów do realizacji tego wzoru dzisiaj. Bardzo często słyszymy bowiem, że dzisiaj potrzebny jest jakiś inny wzór patriotyzmu, niż ten, który odwołuje się do pamięci narodowych rocznic, przypominania o krzywdach, jakich doznaliśmy w przeszłości. Może rzeczywiście powinniśmy się zastanowić, jaki wzór patriotyzmu jest nam potrzebny dziś? I szkoda, że ci, którzy krytykują tradycję reprezentowaną przez śp. Prezydenta nie dają na to pytanie odpowiedzi, poza taką, która starszym z nas kojarzy się z hasłem lat 70., że nowoczesny patriotyzm to wydajna praca. To właśnie jest anachroniczne, gdyż pracę Polaków napędzają dziś mechanizmy wolnorynkowe, dla jednych chęć zysku i nowoczesnego awansu, dla innych konieczność zdobycia minimalnych środków utrzymania. Patriotyzm niewiele ma z tym wspólnego. Jednak gdy ktoś się nad tym zastanawia widzi, że patriotyzm głoszony przez Lecha Kaczyńskiego jest nadal aktualny, a w świetle wydarzeń z 10 kwietnia i tego co po nich nastąpiło ten właśnie typ postawy doznał nowej i dramatycznej aktualizacji. Do żądania prawdy o Katyniu dołączyło bowiem żądanie prawdy o Smoleńsku. Nie przesądzając jaka ona jest, widzimy jasno, że rząd polski oddał śledztwo Rosji, a Rosja zachowuje się w tej sprawie w sposób całkowicie niewiarygodny. Do blokowanych przez wiele dziesięcioleci starań o upamiętnienie ofiar Katynia dołączyła się również blokowana wola upamiętnienia ofiar Smoleńska. Czy ten kto twierdzi, że powinniśmy milczeć na ten temat, a mówić o czymś innym, co rzekomo bardziej interesuje ludzi, nie wykonuje przypadkiem misji dobrych usług wobec tych wszystkich, którzy w niewyjaśnionych sprawach z bliższej dalszej i przeszłości mają coś do ukrycia? Wobec tych spraw, a zwłaszcza wobec pamięci o Lechu Kaczyńskim i wszystkich poległych w smoleńskiej katastrofie obowiązują nas dziś te same zasady, w imię których oni 10 kwietnia wyruszyli w swoją ostatnią misję. Lech Kaczyński zostawił nam w swoim testamencie ostrzeżenie przed możliwością narzucenia Polsce dominacji z zewnątrz i związany z tym imperatyw domagania się, żeby nasz narodowy interes był brany pod uwagę na forum międzynarodowym. Ale milionom zwykłych Polaków grozi dziś także wolności osobistej poprzez utratę kontroli nad warunkami, w których wykonują swoją pracę. W większości grup zawodowych Polacy poddawani są bowiem naciskom zmuszającym ich do pracy poza ustawowymi ograniczeniami jej czasu. Za wynagrodzenie nieproporcjonalnie niskie, często skazujące całe grupy społeczne na życie w ubóstwie , a tam gdzie zarobki są większe uruchamia się mechanizmy wyścigu szczurów i kontroli przybierającej niekiedy upokarzające formy. Wolność dla Polaków w coraz większym stopniu staje się iluzją nie z powodów politycznych czy nie tylko z powodów politycznych, w których zagrożona jest dziś np. wolność mediów, ale też z powodów ekonomicznych. I odpowiedzią na to zagrożenie, którą zostawił nam Lech Kaczyński jest nadal, jak mówił w jednym ze swoich ostatnich wywiadów, idea solidarności jako idea społeczeństwa, w którym równoważą się interesy poszczególnych grup społecznych, bo w społeczeństwie pluralistycznym zawsze są jakieś grupy, różne interesy i zadaniem silnego państwa jest te interesy równoważyć. Państwo jest jedynym reprezentantem całego społeczeństwa, jedyną organizacją, gdzie władza pochodzi z ogólnospołecznej elekcji czyli z wyborów, podkreślił. Jeśli więc tożsamość polska spełnia się w umiłowaniu wolności i niezależności to silne i solidarne państwo polskie jest jedyną organizacją zdolną nam tę wolność zabezpieczyć, zapewnić. I to zarówno w kontekście geopolitycznym, jak i w kontekście ekonomicznym. Temu konsekwentnie służyła polityka zagraniczna prezydenta Kaczyńskiego i jego koncepcja solidarnego państwa. Osobiście nie dostrzegam dziś w Polsce żadnego programu, który w równie spójny sposób łączyłby nasze narodowe imponderabilia ze społecznymi i politycznymi realiami. I sądzę, że działanie społeczne w duchu tego programu powinno być naszym zobowiązaniem na przyszłość". Margotte's blog
"POLITYCZNA GANGSTERKA" Warszawski sąd zrejestrował wczoraj stowarzyszenie „Polska jest Najważniejsza”. Jego członkami są ludzie, którzy poparli Jarosława Kaczyńskiego w wyborach. - Sąd przyznał nam rację, a to, co wyprawia pani Joanna Kluzik-Rostkowska, jest po prostu polityczna gangsterską – mówi nam Wiesław Johann, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku. Tuż po ogłoszeniu nazwy nowego politycznego ugrupowania Polska Jest Najważniejsza, na czele którego stanęła Joanna Kluzik–Rostkowska okazało się, że istnieje już stowarzyszenie pod ta nazwą.10.10.2010 powstało w Warszawie Stowarzyszenie „Polska jest najważniejsza”, w skład którego weszła większość członków Społecznego Warszawskiego Komitetu Poparcia Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich 2010. Spotkanie odbyło się w kawiarni „Harenda”, uczestniczyły w nim 54 osoby, w tym żaden czynny polityk. Komitet Założycielski SPJN składa się z trzech osób, są to: prof. Włodzimierz Klonowski, Izabela Galicka i Teresa Bochwic. Na zebraniu wybrano 15-osobowy zarząd. Po spotkaniu ukonstytuowało się Prezydium Zarządu i Komisja Rewizyjna. Prezydium: prezes Wł. Klonowski, wiceprezes Andrzej Dittwald, sekretarz Teresa Bochwic, skarbnik Ludwika Borawska-Szymborska, członek Andrzej Kawecki. KR: Maryna Miklaszewska, Teresa Murak, Andrzej Wroński, Anita Kaweńska, Bogusław Nowicki – napisała w oświadczeniu Teresa Bochwic. Okazało się również, że od początku o całym projekcie wiedziała Elżbieta Jakubiak. - Pani Jakubiak przede wszystkim powinna wyjaśnić jak mogło dojść do przywłaszczenia sobie nazwy „Polska jest najważniejsza”. Przecież pani poseł uczestniczyła w części naszych zebrań jako gospodyni lokalu, który nam użyczyła na polecenie Jarosława Kaczyńskiego. Tak się złożyło, że właśnie na tym spotkaniu, na którym dr Jan Żaryn zaproponował użycie nazwy „Polska jest najważniejsza” obecna była także pani Jakubiak. Doskonale wiedziała, że pod tą nazwą formuje się ruch, który chce przyjąć formę stowarzyszenia. Wówczas pani Jakubiak nikogo z nas nie poinformowała, że planuje powołanie stowarzyszenia o identycznej nazwie i formule prawnej – stwierdziła Teresa Bochwic. Teraz sąd przyznał rację ludziom ze stowarzyszenia. Chcą oni m.in poprzez stowarzyszenie PJN wspierać program Jarosława Kaczyńskiego. - Tylko my mamy pełne prawo używać tej nazwy, a politycy, którzy chcą ja zawłaszczyć, popełniają kradzież intelektualną – mówi nam sędzia Wiesław Johann.
Partia Joanny Kluzik Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak ma teraz olbrzymi problem z nazwą – po zarejestrowaniu przez sąd stowarzyszenia „Polska jest najważniejsza” nie mogą już używać tej nazwy. Jeżęli to zrobią, grozi im proces sądowy i roszczenia odszkodowawcze. (dk, niezalezna.pl)
Katastrofa posmoleńska Subotnik Ziemkiewicza Z góry muszę przeprosić, że ten felieton będzie marny. Dobry felieton wymaga dystansu, dobry felieton powinien zabawić czytelnika oryginalną konstrukcją, skojarzeniami, raczej ciąć skalpelem ironii, niż walić na odlew. Co jednak zrobić, jeśli autor siadając do słów uświadamia sobie, że ma już dość, że jest w końcu tylko człowiekiem, i to człowiekiem doprowadzonym do bezsilnego stanu „wyjść, skrzywić się, wycedzić szyderstwo”, a wręcz − splunąć z pogardą… I jeśli waga spraw odbiera chęć do popisywania się zawijasami pióra. A posmoleńska katastrofa to sprawa zbyt poważna, by chciało mi się na niej ćwiczyć „lapidarność stylu”. Tak, nie pomyliłem się w tytule − chodzi mi tu o katastrofę posmoleńską. Katastrofa smoleńska sama w sobie była wystarczającym nieszczęściem, ale zaraz po niej przyszła druga: katastrofa państwa polskiego, katastrofa władzy, w krytycznym momencie sprawowanej przez ludzi, których poziom umysłowy i etyczny wystarcza do podawania piłek na boisku, ale nie dorasta do wymogów stawianych mężom stanu. W katastrofie pierwszej straciliśmy prezydenta, kilkudziesięciu szefów urzędów centralnych, posłów, działaczy społecznych i zasłużonych obywateli. Ale zaraz potem straciliśmy jeszcze więcej. Straciliśmy jako państwo godność i pozycję podmiotu polityki międzynarodowej, stając się jej przedmiotem. Straciliśmy je dlatego, że dla pana premiera Tuska w tym momencie najbardziej ze wszystkiego liczyło się, żeby dobrze wypaść przed kamerami i w oczach przywódców sąsiednich krajów, od których wydaje się całkowicie uzależniony emocjonalnie. Najważniejszą jego troską w obliczu narodowej tragedii było to, aby nie przyniosła ona korzyści politycznemu rywalowi. Wszystko inne odłożone zostało na bok. Po pierwsze − być na miejscu tragedii pierwszym, przed znienawidzonym rywalem, i z dobrym światłem oraz na dobrym tle objąć się z premierem Putinem. Po pierwsze, odegrać główną rolę w kiczowatej telenoweli „pojednanie narodów”. Po pierwsze, użyć całej swej medialnej i politycznej sfory do pomniejszenia, wyszydzenia, unieważnienia nieszczęścia, a zwłaszcza do odarcia z godności i powagi tych, którzy w tym momencie mieli czelność zachowywać się normalnie. Normalnie, to znaczy − podnosić sprawy ważne i bronić zdrowego rozsądku oraz pamięci o tym, jakie są mechanizmy państwa, któremu premier RP, kierując się logiką scenariusza łzawej telenoweli, oddał za bzdurno pełnię władzy nad śledztwem, i jaka jest natura władzy sprawowanej przez jego liderów. Mam o Donaldzie Tusku z każdym tygodniem coraz gorsze zdanie, ale, wbrew jego medialnej klace, nigdy nie będę z niego robił idioty. A przecież to właśnie oznaczałoby teraz poważne potraktowanie olśnienia, jakiego niby doznał premier po sześciu miesiącach, po tym, jak dawno już popioły wystygły, dowody zostały przemielone i zaorane, zeznania urzędowo skorygowane, a oryginalne czarne skrzynki poddane Bóg jeden wie jakim zabiegom konserwacyjnym. Gdyby uwierzyć, że oto teraz, po sześciu miesiącach opluwania „małpiarni” (jak nas nazwał usłużny Adam Michnik), wyszydzania i deprecjonowania wszelkich przejawów krytycyzmu wobec rosyjskiego „śledztwa”, rugowania z mediów dziennikarzy odmawiających podporządkowania się obłudnej propagandzie, kłamliwego powtarzania, że wszystko jest znakomicie, współpraca układa się wzorowo, jesteśmy dopuszczani do każdej informacji na każdym szczeblu − teraz oto nagle połapał się biedny chłopczyna z boiska, że go ruscy okiwali. Że ich raport jest „bezdyskusyjnie nie do przyjęcia”. A nawet, że są w Rosji − Boże ty mój! − źli ludzie, którzy chcą ukryć prawdę! Nie, pan premier − podkreślam to z całą mocą, wbrew jego chwalcom − nie jest idiotą. Pan premier na pewno słyszał kiedyś nazwę „Kursk”, by do tego jednego przykładu się ograniczyć, i wie, jak wyglądają śledztwa prowadzone przez oficjalne rosyjskie komisje rządowe, na czele których staje Władimir Putin. Pan premier ma zapewne telewizor i kabel, w którym oprócz kanałów sportowych jest też Discovery, History i National Geografic, i na każdym z tych kanałów mógł sobie bez trudu obejrzeć film pokazujący w szczegółach rzeczywisty przebieg katastrofy okrętu, który, wedle obowiązującego, oficjalnego dokumentu z podpisem przyjaznego Wołodii, zatopiony został przez „nieznaną łódź podwodną zachodniej konstrukcji”. Medialna sfora na usługach władzy przez pół roku z maniackim uporem wyszukiwała po Internecie anonimowych wpisów do obśmiania, o sztucznej mgle albo o tym, że samolotu w ogóle nie było, wyciągała wszelkie możliwe szalone teorie spiskowe o kosmitach, organizowała „autorytety” do ich wyszydzania. Nie wysilali się natomiast medialni dysponenci na to, żeby przypomnieć Polakom historię rozmaitych radzieckich i rosyjskich „śledztw”, żeby opisać, jak to się robi za wschodnią granicą, ani jak się owe sowieckie „dochodzenie prawdy” ma do konwencji chicagowskiej, i szerzej, w ogóle do wszelkich zasad w cywilizowanym świecie uważanych za oczywiste. Przeciwnie, za pokazanie, jak Rosjanie rozwalają wrak polskiego Tupolewa, zlikwidowano „Misję specjalną”.
W momencie oddania całego śledztwa Rosji było jasne, że zostanie ono przeprowadzone według standardów sowieckich. Nie było innej możliwości. Rosja nie ma innych niż sowieckie narzędzi i mechanizmów, nie ma ekspertów, którzy nie kierowaliby się żelazną zasadą dopasowywania faktów i dowodów do jedynie słusznej tezy, a jedynie słuszna teza jest zawsze taka, że rosyjska technika jest niezawodna, rosyjskie procedury są niezawodne, i rosyjscy ludzie też nigdy nie zawodzą. Konkluzje oficjalnego raportu MAK były jasne i oczywiste od chwili, gdy Donald Tusk nie odważył się wykorzystać jedynej istniejącej możliwości umiędzynarodowienia śledztwa. Mam wierzyć, że dopiero teraz, nagle, po pół roku, zdał sobie z tego sprawę? Donald Tusk, powtórzę po raz trzeci, nie jest idiotą. Ma po prostu takie priorytety, że najważniejsze jest dla niego utrzymać się na stołku. W sprawie Smoleńska też kierował się wyłącznie tym priorytetem − nie dać się Kaczyńskiemu, nie pozwolić, aby katastrofa pomogła mu odbudować znaczenie i wrócić do władzy, nie pozwolić, aby zbudowano wokół niej mit. A żeby to się mogło udać, polską rację stanu trzeba było spisać na straty. Donald Tusk na pewno słyszał nie tylko nazwę „Kursk”, ale i nazwę „Kopernik”. Starszym przypomnę, młodszym wyjaśnię, że tak nazywał się Ił-62, w którego katastrofie w roku 1980 zginęło 88 osób. I, rzecz bez precedensu w dziejach imperium, choć radzieccy eksperci oczywiście robili to co zawsze, to znaczy twardo od pierwszej chwili zwalali całą winę na nieżyjącego kapitana i z oburzeniem zaprzeczali możliwości awarii technicznej przodującego technologicznie radzieckiego samolotu, ostatecznie, nagle, w oficjalnym raporcie znalazła się konkluzja, że to właśnie rozerwanie wadliwej turbiny było przyczyną tragedii. Bo ustalono to na najwyższym szczeblu. W związku z trudną już wtedy sytuacją w PRL, towarzysze radzieccy wyjątkowo pozwolili towarzyszom z Warszawy na tak niesłychaną rzecz, jak przyznanie prawdy. Sądzę, że tak samo wyobrażał sobie bieg wypadków premier Tusk. Że śledztwo będzie wiadomo jakie, i wiadomo ile warte, ale Putin nie ma przecież żadnego interesu go upokarzać − każe więc napisać raport tak, żeby jego sojusznik nie stracił przed własnym narodem twarzy, z jakimś tam elementem współodpowiedzialności rosyjskich kontrolerów. Może przecenił Tusk swe znaczenie dla Putina, może wsparcie na jakie liczyć może z Zachodu… W każdym razie, jak na dziś, został upokorzony. I teraz postanowił pokazać, że coś jednak może, że nie musi być taki potulny. Trochę wprawdzie wychodzi przy tym na bubka, ale może i słusznie zakłada, że ma wystarczającą rzeszę wytresowanych jak foki służalców, którzy z dnia na dzień teraz nagle zaczną krzyczeć, że prawda jest najważniejsza, że nie damy sobie pluć, i piać zachwyty, jak dzielnie, z jaką godnością stawia się nasz premier oprawcy Czeczenów, Litwinienki i Politkowskiej. Nagła wolta Tuska w sprawie raportu MAK przypomina trochę miotanie się krewetki na widelcu − bo co niby teraz zrobi, jak już obiecał, że przecież nie wypowie Rosji wojny i wyszydził szukanie pomocy u „obcego mocarstwa”? − ale może, kto wie, targ w targ, Putin pójdzie mu na rękę. Może tylko trzeba mu coś jeszcze dać, ponad to, co już otrzymał. A prawda? Czy kiedykolwiek ją poznamy? Może. Możliwe, że w interesie USA albo innej potęgi będzie kiedyś wzniecenie w priwislanskim kraju antyrosyjskiego tumultu, i wtedy znajdą się dowody, niewątpliwie przez wywiad posiadane, o które bezskutecznie dopraszał się w Ameryce Macierewicz. Możliwe, że wycieknie coś z samej Rosji, gdzie wszak także toczą się walki o władzę, i ścierają różne pomysły na postępowanie ze środkową Europą. Nie to jest istotne. Istotne jest, że nie mamy już na to żadnego wpływu. Polska, w imię politycznych gierek premiera zainteresowanego wyłącznie byciem premierem, pokazała, że można z nią, jako z państwem, zrobić wszystko, i oddała narzędzia do kierowania jej losem. Nie będzie łatwo tę stratę odrobić, nawet jeśli ktoś będzie jeszcze próbował. RAZ
18 grudnia 2010 Wielcy lunatycy nie potrzebują księżyca... napisał swojego czasu Stanisław Jerzy Lec. Napisał też, że „ ciemno w tym państwie, gdzie łotry na świeczniku”. I słuszna jego racja, bo łotr ma do siebie, że ściemnia na każdym kroku, choć stara się zachować pozory.. Tak jak w demokracji ludowej, do której ostatnio ma wątpliwości pan eurodeputowany Janusz Wojciechowski z Prawa i Sprawiedliwości, wcześniej zasilał szeregi Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Odkrył on mianowicie, że w ostatnich wyborach samorządowych i demokratycznych, że na ziemi płockiej, na której zamieszkuje pan Waldemar Pawlak, mózg ludowców biurokratycznych zasilających liczne posady gminne i powiatowe- Polskie Stronnictwo Ludowe zdobyło- uwaga!- 48% głosów demokratycznych i samorządowych Dużo to- i mało. Bo mogło paść 95 % - tak jak za poprzedniej komuny też przecież demokratycznej i populistycznej..
Według informacji zamieszczonych na blogu pana Janusza, w roku 2007 PSL uzyskało w tym okręgu 19% wszystkich głosów, a w roku 2009 podczas bachanalii europarlamentarnych, niewiele ponad 10 %. O wyborach prezydenckich , pan Janusz nie zamierza wspominać, bo były one poniżej wszelkich oczekiwań- a ja dodam od siebie, że poniżej procentów pana Janusza Korwin –Mikke, który ani wielkimi pieniędzmi nie dysponuje, ani olbrzymim aparatem czekającym w zniecierpliwieniu na zdobyte posady. NO tak! Wynik to bardzo dobry- która demokratyczna partia, nie chciałaby mieć 48% poparcia., a przecież wieli klasyk demokracji i populizmu, tow Stalin, wolał liczyć głosy niż je wrzucać. Bo nie ważne kto jak głosuje, ale kto te glosy liczy... „Możecie rzucać na mnie gromy. Możecie odżegnywać mnie od czci i wiary. Możecie kpić i szydzić- Bóg z wami! Ale najpierw objaśnijcie mi fenomen- skąd te 48% na PSL- w okręgu płockim i skąd te 19% nieważnych głosów? Cud nad Wisłą? Czy raczej cud nad urną?- pyta pan europoseł Janusz Wojciechowski. Panie Januszu, w demokracji wszystko może się zdarzyć, bo to taki ustrój oparty o karty do głosowania i urny , do których te karty się wrzuca.. W zasadzie ilość kart wydanych- musi się zgadzać z ilością wrzuconych.. W zasadzie, bo na przykład w tym roku w Brukseli, ktoś dorzucił do urny kilkaset kart, ale głosowanie oczywiście było ważne, bo jak zatrzymać całą machinę, jak już została już rozpędzona, tylko dlatego, że jakiś wariat demokratyczny wrzucił do urny kilkadziesiąt, czy kilkaset głosów.. Ale demokraci jak mantrę powtarzają, że każdy głos jest na wagę złota, tak jak kiedyś kłos pszenicy.. Wydartej przez aktywistów partyjnych chłopu pańszczyźnianemu tamtego socjalizmu.. Cuda nad urną się zdarzały, tak jak w pamiętnym referendum , żeby głosować trzy razy tak.. Do tej pory senatu Platformie Obywatelskiej się nie udało zlikwidować.. Bo demokracja tak ma.. Cały naród musi budować swoją demokracją, tak jak kiedyś stolicę.. Wrzuci się tyle kart, a wyjdzie tyle ile ktoś dorzucił.. A że nieważnych było 19%(???) A co za różnica ile było nieważnych ważne, żeby wybory były ważne.. A są ważne przy każdej frekwencji demokratycznej.. Będzie 35, będzie 20, będzie 1- też będą ważne. Chyba, że chodzi o odwołanie jakiegoś demokratycznego pijaka albo zbereźnika urzędowego.. Wtedy potrzeba 30%, żeby go odwołać.. TO ciekawe, że, żeby wybrać, wystarczy jeden procent głosów populistycznych , ale, żeby odwołać- potrzeba 30%, tych samych oszukanych demokratycznie ludzi.. Bo demokracja to najwspanialszy ustrój wymyślony przez człowieka, a popierany przez Karola Marksa, jako ustrój prowadzący szybko do socjalizmu, w czym oczywiście miał świętą rację, tak jak rację ma firma handlująca sprzętem TV-EURO-AGD, która okleiła całą socjalistyczna Polskę plakatami, na których jest pan Karol Marks narysowany jako Św. Mikołaj z napisem:” Istnieje czy nie istnieje’(???) Oczywiście, że istnieje, co widać po wszystkich rządach europejskich, które rozdają p[pieniądze na wszystkie socjalistyczne strony świata socjalistycznego.. Tylko, że Św. Mikołaj przynosił prezenty wyłącznie grzecznym dzieciom, a nie niegrzecznym rządom.. Właśnie wczoraj w Gliwicach stała się rzecz straszna, z punktu widzenia demokracji, najlepszego ustroju na świecie, bo lepszego człowiek nie wymyślił.. Niezawisły Sąd Rejonowy kazał aresztować tamtejszego wiceszefa Sojuszu Lewicy Demokratycznej, byłego wiceprezydenta Zabrza.. Niezawisła prokuratura ma zarzuty wobec niego, zarzuty polegające na korupcji,, zatajeniu prawdy w oświadczeniu majątkowym i innych tego typu sprawach. Aresztowany jest dodatkowo członkiem sądu partyjnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Wszystko to odbyło się prawie w czasie, gdy kolega partyjny aresztowanego, pan Wiesław Szczepański, poseł- triumfował na obradach Sejmu poświeconych chaosowi panującemu na państwowych kolejach, w związku ze zmianami rozkładu jazdy pociągów Kolejami państwowymi zarządzają spółki i związkowcy pospołu, a na czele tej ferajny stoi minister infrastruktury, pan Cezary Grabarczyk., którego dowołania chce właśnie Sojusz Lewicy Demokratycznej, żeby odwrócić uwagę, że ich człowieka- kiedyś wiceprezydenta- właśnie kazał aresztować niezawisły sąd.. Żaden organizm nie będzie sprawnie funkcjonował, jak w nim znajduje się ponad sto pasożytujących spółek i dwadzieścia siedem związków zawodowych.(????). Są odrębne spółki od torów, od taboru, od semaforów, od wymiany żarówek od peronów., od lokomotyw, od kas, od biletów, od… i tak dalej... Wszędzie są dyrektorzy ich zastępcy i sekretarki zajęci sobą, a nie klientami.. Budżet państwa dopłaca do tego zbiorowiska głupoty i marnotrawstwa. No to sobie siedzą i od czasu do czasu zmieniają rozkład jazdy pociągów, i to przed samymi Świętami Bożego Narodzenia, żeby było weselej.. Pan poseł Wiesław Szczepański z Sojuszu Lewicy Arcydemokratycznej zaproponował, żeby – w imię likwidacji chaosu panującego na PKP- w wagonach Intercity, zamiast wyświetlać filmy Barei, wyświetlać „Niewolnicę Isaurę” i „ Pociąg Widmo”. Miałaby zająć się ty spółka Intercity Kino Polska( jeszcze jedna spółka!).. Dobry to pomysł- jakże wesoły i nieprzeciętnie doskonały, żeby wydłużyć podróżnym czas.. Nie wiem, czy na państwowej kolei znajduje się spółka o nazwie Ubikacje Kolejowe Polska, bo nie mam spisu spółek kolejowych przed sobą. bo jeśli tak, to należałoby jak najszybciej spuścić te wszystkie pasożytujące spółki wraz z zarządami. Może wtedy by się odrobinę poprawiło- a tak będziemy tonąć w chaosie, aż do przyszłego roku, kiedy znowu będą zmieniać rozkłady pociągów, a minister Cezary Grabarczk z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej- będzie nas kolejny raz przepraszał za chaos.. Pan Cezary wcześniej był członkiem Unii Polityki Realnej.. I podetrzeć to wszystko spółką o nazwie Papier Toaletowy i Kolejowy Polska.. I na złość dodają do każdego bałaganu słowo Polska, żebyśmy łatwiej znosili tę mitręgę.. Wycierają sobie słowem Polska wszystko co im się umyśli.. BO wielcy lunatycy nie potrzebują księżyca.. Potrzebują jedynie naszych pieniędzy z budżetu… I zrobią nam oczywiście dobrze.. A co to szkodzi kulturalnie oczywiście przeprosić? Tak jak pan premier DOnald TUsk przeprosił za podwyżkę podatków.. Czy to nie przyjemnie znosić takie bałaganiarskie jarzmo? Na pewno znacznie przyjemnie.. I na tym , między innymi polega demokracja.. Gdzie trzeba-oszukać-, a gdzie trzeba przeprosić.- przeprosić.. Żeby nadal trwała. … bo dla niej ginęły całe pokolenia Polaków.. Chyba jednak niepotrzebnie WJR
Prezent Dziadka Mroza Na Boże Narodzenie dostajemy prezenty. Dzieciom mówi się, że święty Mikołaj prezenty przynosi tylko tym, które były grzeczne. One zapewniają, że na prezenty zasłużyły. W Rosji istnieje podobny zwyczaj tylko obdarowującym upominkami jest Dziadek Mróz. W mijającym roku wiele działo się w stosunkach polsko-rosyjskich. Władze RP dwoiły się i troiły zapewniając Rosjan jak bardzo im zależy na dobrych relacjach. Kiedy prezydent Miedwiediew postanowił odwiedzić Warszawę prasa rosyjska donosiła, że Polacy czekają na na niego tak, jak czekali na przyjazd papieża. Prezydent Komorowski, wsparty radą generała Jaruzelskiego, ugościł jak potrafił najlepiej rosyjskiego prezydenta. Tak więc Komorowski, w przeciwieństwie do „niegrzecznego” Lecha Kaczyńskiego wykazał się grzecznością. I teraz rosyjski Dzied Moroz przyniósł mu prezent pod choinkę. A skoro obdarowanym jest prezydent, to podarunek dostała cała Polska. Tym podarunkiem są rakiety Iskander. Rosja reformuje armię i zbroi się. „Przekażemy bardzo poważne kwoty na przezbrojenie armii. Jestem dumny, że mogę ogłosić tę kwotę - 20 bln rubli” - powiedział 13 grudnia br. premier Władimir Putin, występując w stoczni nad Morzem Białym, gdzie są budowane atomowe okręty podwodne. Suma podana przez premiera Rosji to równowartość ok. 650 mld dol. Wicepremier Siergiej Iwanow dodał, że z zapowiedzianej kwoty 79 proc. zostanie przeznaczone na zakup nowego uzbrojenia, a reszta na prace badawczo-rozwojowe. Te środki rząd Rosji chce wydać w latach 2011-2020 na zakupy nowych, strategicznych rakiet balistycznych, samolotów wielozadaniowych piątej generacji, na systemy obrony przeciwlotniczej, łączności i elektronicznego rozpoznania pola walki. Jedna piąta inwestycji zostanie przeznaczona dla marynarki wojennej. W 2010 roku w Rosji zasadniczej zmianie uległ system kierowania siłami zbrojnymi. W miejsce sześciu okręgów wojskowych powołano cztery operacyjno-strategiczne dowództwa (OSK): „Zachód”, „Wschód”, „Centrum” oraz "Południe". W skład OSK „Zachód” ze sztabem w Sankt Petersburgu weszły dawne Moskiewski i Leningradzki Okręgi Wojskowe, rejon Kaliningradu, a także Floty: Bałtycka i Północna. Dowodzący OSK „Zachód gen. Arkadij Bachin poinformował 14 grudnia (wg agencji RIA Nowosti), że podległe mu wojska otrzymały na uzbrojenie systemy rakietowe Iskander. "Trwa zmiana wyposażenia i dostawa nowych typów techniki. Nie tak dawno w Petersburgu w stoczni północnej zwodowano fregatę „Admirał Gorszkow”, dostaliśmy też nowe kompleksy rakietowe Iskander, o których dużo się mówiło" - oznajmił Bachin. Kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Kaliningradu znajduje się miasto Czerniachowsk (pol. Wystruć). Stacjonuje tam 152. Brygada Rakietowa, wyposażona dotąd w osiemnaście wyrzutni rakiet starszego typu Toczka. Teraz ta jednostka została uzbrojona w Iskandery. Ta rakieta należy do najnowocześniejszych na świecie i jest określana jako broń przyszłości armii rosyjskiej. Jest pociskiem balistycznym o długość 7,3 m i masie startowej od 3800kg do 4020kg w zależności od ładunku. Wysoka prędkość pozwala przełamywać obronę antyrakietową. Iskander porusza się poniżej wysokości 50 km i potrafi wykonywać manewry z dużymi przeciążeniami utrudniając przechwycenie przez systemy obronne. Może przenosić głowice o masie od 480 do 720kg kasetowe, odłamkowo-burzące, paliwowe, penetrujące, elektromagnetyczne i jądrowe. Wysoka celność rakiety (od 10 do 30 m.) powoduje, że skuteczność rażenia każdym z typów ładunków jest bardzo duża. Rakiety są odpalane z samobieżnych wyrzutni, a więc są trudne do wykrycia i zniszczenia. Mogą razić cele na odległość do 500 km. Mamy więc sukces polityki umizgów wobec Rosji. W 10 dni po wizycie prezydenta Miedwiediewa w Warszawie - Rosja rozmieściła rakiety jądrowe wycelowane w Polskę. Rosja w przeszłości kilka razy groziła Polsce, że wyceluje w nas Iskandery, gdy Polska rządzili „niegrzeczni” bracia Kaczyńscy. Dlaczego to zrobiła teraz, gdy rządza Tusk i Komorowski? Prawicowy portal Fronda zauważa: „Rosja groziła rozmieszczeniem pocisków Iskander w obwodzie kaliningradzkim, gdy NATO i Amerykanie chcieli budować w Polsce system tarczy antyrakietowej bez zgody Moskwy. Okazuje się, że mimo wycofania się USA z projektu tarczy Rosjanie nie zmienili swoich planów. Uległa polityka Waszyngtonu i służalcza postawa polskiego rządu nie zmieniły agresywnych planów Moskwy. (...) Czy powstanie wojskowej instalacji tuż przy granicy z Polską ma być świadectwem ocieplenia na linii Warszawa-Moskwa? Znając polskich polityków, tak to zapewne będą przedstawiać.” Rzeczywiście minister obrony Klich zapewnił, że nie musimy się przejmować tymi rakietami bowiem „są one wymierzone w decyzje, jakie zapadły na listopadowym szczycie NATO w Lizbonie”. Wg ministra Klicha rakiety celują w „decyzje”, a nie w Polskę. Minister mówił: „Czujemy się bezpieczni jako stabilny członek stabilnego Sojuszu, dysponujący też własnym potencjałem wojskowym". Romuald Szeremietiew
Renta opóźnienia Prawo bicia własnej monety od dawien dawna było jednym z najważniejszych atrybutów suwerenności. Tymczasem gdy chwieje się wspólna waluta europejska, prezydent RP składa projekt zmian w Konstytucji, które gdyby weszły w życie, umożliwiłyby wprowadzenie w Polsce euro oraz całkowite podporządkowanie polityki pieniężnej i życia gospodarczego unijnej centrali. Ponadto rząd nawet nie przedstawił, jak sobie wyobraża dojście do euro, i od wielu miesięcy ukrywa przed opinią publiczną katastrofalny stan finansów publicznych. Innymi słowy, konstytucyjne władze RP działają tak, jakby proponowały Polakom skok z samolotu z wypchanymi plecakami, w których nie wiadomo, czy znajdują się spadochrony. Kilka dni temu w jednej z najważniejszych francuskich gazet opublikowano artykuł, z którego wynika, że nie ma dobrego scenariusza dla przyszłości wspólnej europejskiej waluty. Kryzys w strefie euro zwiększa presję na wycofanie się z projektu euro. Grecja czy Irlandia, w których już nastąpiło załamanie budżetowe, gdyby wyszły ze strefy euro, by poprzez własną politykę pieniężną ratować swoje gospodarki, spowodowałyby "panikę bankową". Poza tym wiele banków europejskich posiada obligacje greckie czy irlandzkie, co tylko zwiększyłoby chaos na rynkach finansowych. W drugim scenariuszu, strefę euro opuszcza najsilniejszy kraj Eurogrupy - Niemcy, co oznaczałoby wyrzucenie za burtę na pełnym morzu z szalupy ratunkowej pozostałych partnerów z Eurolandu. I jest trzeci scenariusz, określony jako "apokaliptyczny". Polega on na rozpadzie unii walutowej i każde z państw Eurolandu na nowo przyjęłoby swoją narodową walutę, co oznaczałoby gigantyczną recesję i wzrost bezrobocia. Innymi słowy, z euro jest bardzo źle, bez euro będzie tylko jeszcze gorzej. Po 10 latach gołym okiem widać efekty utopijnej ideologii oderwanej od zdrowej ekonomii. Wprowadzenie wspólnej waluty - które nie mogło się zakończyć sukcesem ze względu na zróżnicowanie gospodarcze krajów członkowskich - zamiast wzmocnić UE na globalnej scenie, przyspiesza jedynie rozpad europejskiego projektu. Dziś eurokraci i euronacjonaliści, którzy myśleli, że uda im się łatwo przechwycić kontrolę nad całym kontynentem, podrzucają w ręku gorący kartofel i zastanawiają się, co dalej. Na razie w interesie i pod dyktando Niemiec, manipulując prawem europejskim, zgodzili się zmienić traktat lizboński, by umożliwić ratunek dla krajów-bankrutów ze strefy wspólnej waluty. Przy czym brytyjski premier zażądał gwarancji, że jego kraj nigdy w przyszłości nie będzie zmuszony do okazywania pomocy, a Donald Tusk entuzjastycznie zadeklarował, że Polska chętnie włączy się w ratowanie euro. Platforma Obywatelska, proponując zmiany w Konstytucji, działa jak biedak, który wybiera się na przyjęcie, gdy już wszystko zostało zjedzone i uczestnicy uczty w pośpiechu odchodzą od pustych stołów. Zapewne plan rządowych propagandzistów polega na tym, żeby euro istniało tylko w Polsce, bo "ciemny lud i tak wszytko kupi". Dlaczego Polska ma być tym ostatnim, który gasi światło? Przecież ze słabości można uczynić siłę, lecz to wymaga reorientacji podejścia do rozwoju, by nie tylko nadrobić dystans, ale również wykorzystać "rentę opóźnienia". Polega to na ominięciu tych etapów, które w krajach rozwiniętych się nie sprawdziły, i od razu wskoczyć w pełni sprawdzone rozwiązania. Taka strategia wymaga jednak odpowiedniej wyobraźni i odwagi oraz mądrych i odpowiedzialnych polityków, a nie nieudolnych imitatorów wątpliwych projektów. Gdy w Sejmie debatowano nad zmianami w Konstytucji, w "New York Timesie" ukazał się artykuł, z którego wynika, że pozostanie poza strefą euro działa na korzyść polskiej gospodarki. Według amerykańskiego dziennika, płynny kurs złotówki, który spadł w stosunku do euro o 18 proc. od początku 2009 r., zadziałał jak zawór bezpieczeństwa, przyczyniając się do konkurencyjności polskich produktów na rynku światowym, osłaniając polską gospodarkę przed recesją. Najpierw trzeba myśleć, a później działać. Tymczasem obecna ekipa rządząca wydaje się postępować odwrotnie. Jan Maria Jackowski
Katyń fundamentem Jałty - częśc pierwsza Po przeczytaniu notki z 5.12.2010 na blogu MKD pt. „Opowieść o… Człowieku”, w którym autor „użala” się w sposób, powiedziałbym, ludowy i popularny nad ofiarami Katynia, robiąc im, moim zdaniem, więcej szkody niż pożytku (dla naszej świadomości narodowej) doszedłem do wniosku, że często bezkrytycznym pisaniem o Katyniu można mu bardziej zaszkodzić niż pomóc. Bowiem szkopuł w tym, że być naiwnym patriotą, to szkodzić w dzisiejszym skomplikowanym świecie interesom narodu. Jeśli się czegoś nie rozumie, to lepiej się nic nie odzywać, nie robić z siebie patrioty, bo można zaszkodzić nowemu pokoleniu, które dzięki powielaniu naszych stereotypów nie będzie mieć szans uchronienia się od starych błędów. Bo to, że się wypłaczemy nad „biednymi ofiarami” zbrodni katyńskiej i zyskamy odrobinę życzliwego zainteresowania dla naszej twórczości, to nie przybliży nas ani czytelników do bliższego zrozumienia, co tam się naprawdę stało. Autorzy apeli o to, żeby wyjaśnić „do końca”, to co się w Katyniu stało, nie wiedzą o co zabiegają, o co apelują i o co proszą. Wielu z nich gdyby zdawało sobie sprawę o co proszą, przeraziło by się tego i szybko wycofało ze swej prośby. Gdyby Polacy znali „tę katyńską” prawdę, to nie wiadomo czy by w czasie II wojny światowej do koalicji polsko-angielskiej doszło. Chyba pod przymusem chwili. Nie wiadomo też, czyby dzisiaj tak chętnie Polacy oddawaliby swoją niepodległość strukturom Unii Europejskiej. Autor blogu MKD pisze, że w PRL nie wolno było wspominać o Katyniu?. Nie było wolno w PRL, ale i dzisiaj nie wolno pytać o prawdziwą przyczynę Katynia. Bo odpowiedź, że zrobili to podpici oprawcy z NKWD jest tylko półprawdą. Cała prawda jest taka, że państwo rosyjskie jako kamyczek w mozaice polityki światowej miało swoje aktywa i zobowiązania wynikające z faktu przynależności do społeczności międzynarodowej. A gdy do niej przynależysz, to choćbyś był z nią skłócony, to „musisz krakać jak i one”. Bo inaczej będą rekwirować twoje statki handlowe i zatrzymywać twoje pociągi idące, z towarami strategicznymi zakupionymi na drugim końcu świata. Konkretnie to uzależnienie od układów międzynarodowych wyraziło się dla Rosji w AD sierpień/wrzesień ’39 cofnięciem inwazji Japońskiej w Mandżurii na dalekowschodnie rubieże Rosji. Stalin dlatego nie ruszył na Polskę, jak dopiero 17 września, że mial Japończyków na karku. Dopiero gdy 16 września otrzymał zapewnienie (i podpisał z Japonią - przy orędownictwie Niemiec - układ o zawieszeniu broni i nieagresji), że Japończycy w Mandżurii nie ruszą przeciwko ZSRR rziucił na Polskę swoje dywizje (również te ściągnięte z Syberii). Mając wolne ręce w Mandżurii Stalin mógł rzucić swoje pułki na Kresy Rzeczpospolitej. I być może dlatego podpisał pakt Ribbentrop-Mołotow, żeby się uwolnić (dzięki mediacji niemieckiej) od agresji Japońskiej. Mógł ten pokój z Japończykami załatwić Stalinowi (u swego sojusznika „osiowego”) Hitler (tym bardziej że wcześniej planował wspólne uderzenie niemiecko-japońskie na ZSRR), a mogli to również załatwić Anglicy lub Amerykanie (którzy pchali się wberw woli Anglików do Chin). Nie ma tu miejsca, żeby to szczegółowo tłumaczyć. Nie będę daleki od prawdy, jeśli powiem, że Katyń był zapłatą społeczności międzynarodowej dla Rosjan za przystąpienie do realizacji nowego układu światowego. Katyń był zapłatą w tym sensie, że niszcząc kresowych oficerów, niszczono tkankę społeczną narodu polskiego zasiedziałego na Podolu, Wołyniu i Ukrainie, a oczyszczając z polskich oficerowe te tereny, ułatwiono ich wcielenie do ZSRR. Za te rekompensaty (dane Stalinowi w Europie wschodniej) Anglicy i Francuzi mieli wolne ręce w Iranie i w Indochinach, gdzie Rosjanie przymierzali się wyparcia zachodnioeuropejskiej konkurencji już od połowy XIX wieku. To tyle tytułem wstępu. Dzisiaj zarażenie Katyniem zamiast słabnąć, nasila się i przechodzi na młode pokolenie, które uczyniło sobie (z braku prawdziwej wiedzy historycznej) z tego swoją religię i ideologię. Tak jak młodziŻydzi czynią kapliczkę z Auschwitzu, tak młode pokolenie Polaków pragnie jeździć do Katynia i Smoleńska palić świeczki. Młode pokolenie domaga się odkrycia prawdy, jakby fakt zabójstwa oficerów nie był jawnym faktem, tylko jakimś domysłem. Tymczasem Rosjanie przyznali, że w roku 1940 na rozkaz Biura Politycznego kom-partii zabito, bez sądu, bez winy, bez powodu etc. polskich oficerów w wielu miejscowościach ZSRR. Rosjanie się przyznali… i czegóż tu więcej chcieć? Czyż będziemy wymagać od nich żeby przywrócili nieboszczyków do życia, albo ich postaci odlali ze złota? Co jeszcze można zrobić prócz cmentarza? Za śmierć na wojnie w kulturze europejskiej nie ma zwyczaju brać ani wypłacać pieniędzy. Strona wojująca za śmierć żołnierzy własnych ani przeciwnika nie odpowiada. Państwa pokonanego ukarać się nie da inaczej niż odbierając mu jego podmiotowość, ale wtedy de factonie wiadomo, co zrobić ze skutkami jego działalności. Obywatele tego państwa (które przestało istnieć) stają się obcokrajowcami (z obcej narodowości) i mogą stać się obywatelami nowego państwa (quasi-okupacyjnego, okupacyjnego albo tego, ktore powstalo w miejsce państwa zlikwidowanego) albo zostać bezpaństwowcami… ale nic więcej. Państwo podbite i okupowane (jak np. petainowska Francja), obojętnie, z rządem współpracującym z okupantem, z rzadem na uchodźstwie (jak Grecja lub Polska) lub bez rządu, zlikwidowany de facto jako podmiot niepodległy, podległy cudzej woli - takie poaństwo nie istnieje. Chyba, że upominają się o niego państwa sąsiednie i są gotowe z państwem okupacyjnym stoczyć wojnę. Ale io t ak jawnie i legalnie takie państwo nadal nmie istnieje, chociaż jego "władze" są podtyrzymywane sztucznie, jak np. polski rząd emigracyjny w Londynie. Takie państwo jest fikcyjne. W realnym świecie politycznym wszystko jest oparte o rozlew krwi i przemoc. Na 100% wydanych rozkazów musi byc 100% wykonanych rozkazów. Takie są warunki realnej (a nie malowanej) władzy. Prawo ustanawia się siłą. Najpierw jest mordobicie a potem koronacja i Te Deum. Nie muszę dodawać, że tak się toczy prawdziwa historia (prawda obiektywna) i jest ona etycznie gówno warta (chociaż pretenduje w naszym umyśle do statusu ponadczasowego, idealnego bytu). Mój boże, co ja tu wypisuję, przecież paradygmatów prawa międzynarodowego, sensu istnienia państwa ani w ogóle sensu rozumnego ludzkiego życia, nie da się wytłumaczyc - moim zdaniem - bez uwzględnienia postulatów heglowskiej fenomenologii. Gdyby wszystko było g... to nasza rozmowa tutaj byłaby niemożliwa i świat ludzki by się rozleciał w ciągu 24 godzin. Tak że się wycofuję z tego, co zbyt ostro wypowiedziałem wskutek rozgoryczenia. Cóż by jeszcze Rosjanie mogli ujawnić z Katynia ponad to, co ujawnili: że bili i zabili!? Natomiast Polacy tak się im naprzykrzają, jak potomstwo ofiary, katu swych rodziców, żeby pod pretekstem dowiedzenia się „jak było” się z nim zapoznać a nawet zaprzyjaźnić. To jest prawo wiktymologii: dzieci ofiar czują sympatię i lgną do katów swych rodziców. (to taka moja uwaga na marginesie) Ale to jest jedna strona medalu, bo w istocie mord katyński skrywa tajemnicę. Polityczną tajemnicę. Tajemnicę z zakresu polityki międzynarodowej. Przyczyną, bodajże najważniejszą dla polityków (Żydów) z otoczenia Stalina było to, żeby raz na zawsze skończyć z polskim antemurelle wobec rosyjskiego morarstwa (przez Polaków pogardliwie Kacapem zwanym) i azjatyckiej dziczy (jak przed wojną powszechnie mówiono w prasie, szkole, w domu i Kościele – o ludziach zamieszkujących na wschód od Polski). Dla Polaków Rosjanin, to od wieków był dziki, bydlęcy kacap i nic więcej. Godnym tylko tego, by go zabić (Bolszewika goń, goń!) Na tym się zasadzała polityka zachodnioeuropejska, że gdy trzeba było odwrócić uwagę Rosji od problemów politycznych w Europie bądź na świecie, to wykorzystywano Polskę pożyteczną idiotkę od mitu Chrześcijańskiego Przedmurza i darmowe dywizje papieża, który je błogosławił wysyłając na okopy kacapstwa prawosławnego i tureckiego pohańca. Gdy tysiące oficerów polskiej armii stacjonującej na Kresach wpadły w łapy rosyjskie, ci nareszcie mieli okazję skończyć (właśnie) z mitem Przedmurza. Wielu polskich oficerów poczuwało się do misji chrześcijańskiego rycerstwa wobec bolszewizmu, wielu pochodziło z rodzin ziemiańskich, wielu nosiło srebrne ryngrafy z Matką Boską - na wzór kresowych obrońców chrześcijaństwa. Zresztą i przed wojną uważano, że misją osadnictwa polskiego i obecności wojska polskiego na Kresach jest ochrona chrześcijańskiej Europy przed zakusami kacapstwa i bolszewii. Polscy oficerowie, rdzenni Polacy, rycerze chrześcijańskiego przedmurza, obrońcy cywilizacji zachodniej… wpadli w łapy sowieckie – a tymczasem Anglicy nie przyszli z obiecywaną odsieczą (ale o tym potem). Dlatego Stalin i 95 Żydów z biura politycznego KPZR uznało, że ma okazje skończyć (przynajmniej na jakiś czas) z polską ideą Przedmurza, likwidując jej wojskowych osadników, rozsadników nienawiści do Rosjan i orędowników kultury łacińskiej (rycerzy Niepokalanej). I oto we wrześniu ‘39 nadarzyła się rosyjskim władzom (żydo-bolszewickim) okazja, skończyć z ideą Przedmurza i pogardy dla kacapstwa; w której wychowani byli i walczyli za nią właśnie owi panowie oficerowie, jeńcy ze Starobielska i Kozielska. Towarzysze Żydzi sądzili, że gdy się ich unicestwi, unicestwi się niejako rękę zbrojną Przedmurza przeciwko kacapstwu, kołchozom i osławionej komunistycznej wspólnocie żon. I chociaż trochę osłabi to w Polsce oddziaływanie tych oficerów (tych środowisk i kast oficerskich) na budowanie mitu obrony przed kacapstwem, kołchozami i żydokomuną. Chcąc zlikwidować Polskę, jako naród z mocarstwowymi ambicjami, kierowano się w Moskwie logiką, w myśl której, że gdy się chce zabrać gospodarstwo sąsiada, najlepiej go usunąć na zawsze, usunąć trwale, czyli zabić. Ergo – wytępienie oficerów w Katyniu miało w przyszłości osłabić obrzydzenie przed kacapstwem wśród polskiego społeczeństwa, skoro braknie tych, którzy będą o nim opowiadać jak najgorsze rzeczy. Trzeba pamiętać, że przeprowadzano rozmowy „zmiękczające” z polskimi oficerami, tłumacząc im, że Rosjanin nie jest taki zły ani dziki, jak go przedstawiała w Polsce filozachodnia propaganda. Ale nic to nie pomogło wobec antyrosyjskiego wychowania i przekonania o niebotycznej wyższości klasy oficerskiej nad ruskim kacapstwem. Wychowanie tych oficerów (z samouczków marksizmu-leninizmu, przez sowiecką resocjalizację) na „nowego socjalistycznego człowieka” nie mgło się udać, bo i w Polsce przedwojennej, gdzie inteligent uważał robotnika i chłopa za półczłowieka a szlachcic w ogóle nie rozmawiał z chłopem bo mu to przynosiło ujmę, oficerowi nobilitowani na inteligentów gardzili chłopstwem do tego stopnia, że w koszarach zdarzały się zabójstwa chłopskich szeregowców przez panów oficerów. Takie są fakty, stwierdzone w aktach sądowych. Cóż miał z nimi począć taki egalitarysta i równościowiec, taki chamski trybun i przywódca hołoty, taki opiekun bosonogich sołdatów, jak Stalin? Jak tylko zastrzelić panocków. Wydaje się, że polscy oficerowie w Katyniu zapłacili za pogardę wobec prostego człowieka, chamskiego prostaka i chociaż to brzmi okropne, taka jest wymowa faktów. Kogo rażą moje słowa odsyłam ich do takich reformatorów polskich sumień jak Strug lub Żeromski, a choćby i Prus, i „pocieszyciel” ziemiaństwa, Sienkiewicz. Dopiero on potrafił wywalić kawę na ławę aż się polskiemu obłudnikowi i kołtunowi robiło się gorąco. Taka jest wymowa faktów, taka prawda, o którą lepiej żeby się Polacy nie dopominali. Bo (przy okazji Katynia) powinni palić się ze wstydu a nie krzyczeć, że zginął tam „kwiat”! No, ten kwiat czasem niezbyt dobrze pachnął! ZELKAN
Czarne chmury nad Polską Chemią W sytuacji zagrożenia upadłością znalazły się zakłady w Policach, wniosek o ich nabycie złożyła firma z Puław Co zrobią z zakładami Wielkiej Syntezy Chemicznej, w Tarnowie, Kędzierzynie Koźlu, Policach, Puławach, Ciechem, który ma siedzibę w Warszawie? Głupie pytanie. Strategia rządowa od dawna jest taka, żeby cały sektor WSCh sprzedać. Ale nie już, nie zaraz, bo zaraz się tego zrobić nie da. Dzisiaj największe polskie spółki chemiczne stały się niesprzedawalne, tak mało obcy inwestorzy za nie dają. Gdyby je sprzedano za tyle, ile za nie oferują, byłaby to sprzedaż kryminalna – uważa Andrzej Sikora, prezes Instytutu Studiów Energetycznych. Kilka lat temu był inwestor na dwie spółki: Zakłady Azotowe Kędzierzyn (ZAK) i Zakłady Azotowe Tarnów (ZAT). Chciał je kupić cztery lata temu (ale i później też) niemiecki koncern Petro Carbo Chem AG (PCC) z siedzibą w Duisburgu, należący nie do byle kogo, tylko do krajana, piszą w gazetach, Waldemara Preussnera urodzonego na Opolszczyźnie. Można było przecież mieć dla niego jakieś względy – sugerują - ale ówczesny rząd zamiast łapać ofertę, zupełnie ją zignorował.
Własność państwowa u nas bez przyszłości Eksperci uważają, że PCC nie zalicza się do najbardziej znanych europejskich firm chemicznych. Po drugie, Preussner za Tarnów i Kędzierzyn dawał wtedy – zdaniem ówczesnego rządu, uważanego przez rząd obecny za hamulcowego prywatyzacji, haniebnie mało, dorzucając w czasie targów po parę (marnych) groszy. Ministerstwo skarbu nie skierowało więc wniosku do Rady Ministrów o wyrażenie zgody na prywatyzację ZAK i ZAT na rzecz PCC. - Traktuję niesprzedanie ZAK i ZAT przez rząd Prawa i Sprawiedliwości jako porażkę - oświadczył minister Aleksander Grad, ale sam też tych spółek nie sprzedał, mają się konsolidować. Teraz jest ambaras, ciągle w największych spółkach chemicznych dominuje własność państwowa, a jak wiadomo, państwo jest złym właścicielem, więc dla spółek WSCh w dłuższej perspektywie czasowej – według obowiązującej doktryny transformacyjnej – nie będzie przyszłości, jeżeli w końcu nie znajdzie się chętny na państwowe akcje
Niezmordowana niemiecka PCC W Ministerstwie Skarbu Państwa nie tak dawno informowano, że do składania ofert wiążących trzech spółek chemicznych zostało dopuszczonych sześć podmiotów: amerykański fundusz inwestycyjny private equity Bain Capital Ltd., konsorcjum, w skład którego wchodził brytyjski fundusz inwestycyjny Cinven Ltd. i międzynarodowa firma doradcza Kolaja & Partners, prywatny fundusz National Qatar Industries Company, dobrze już u nas znana niemiecka PCC (posiadająca już w Polsce swoje firmy, m.in. w Brzegu Dolnym i Kędzierzynie-Koźlu), litewska UAB Achema Group oraz grupa kapitałowa I Fundusz Mistral. Wkrótce lista skróciła się do PCC, ale i tym razem, jej właściciel i przewodniczący rady administracyjnej PCC SE - Praussner dostał kosza, gdyż chciał nabyć „Tarnów” i „Kędzierzyn” znów za grosze, a rząd jest jak najdalszy od wykonania na sobie przedwyborczego harakiri, boi się opinii publicznej, Platforma Obywatelska dalej przecież chce rządzić.
Kędzierzyn jest koszerny WSCh podzielono na dwie grupy (być może w celu sprzedaży w pakietach), do pierwszej wchodzi Grupa Ciech, która tej chwili, z długami wynoszącymi 1,56 mld zł na razie nie będzie mogła być oferowana inwestorom, bo przed renegocjacją kredytów z bankami, kto to kupi? Razem z Ciechem w grupie pierwszej znalazły się zakłady ZAK i ZAT. Zakłady Azotowe Kędzierzyn, których produkty są wykorzystywane w rolnictwie, przemyśle tworzyw sztucznych, farb i lakierów, kilka dni temu uzyskały certyfikat koszerności potwierdzony przez Naczelny Rabinat RP z pieczęcią przyłożoną przez Michaela Schudricha, uzyskując wejście na rynek izraelski. Grupa pierwsza miała zostać sprywatyzowana do końca ub. roku, zalecał doradca prywatyzacyjny, który pobrał za doradzanie spore pieniądze. Było nim nie za darmo, konsorcjum Raiffeisen Investemt, Lazard oraz Bank Zachodni WBK.
Trzeba mieć gaz i to tani Do drugiej grupy zaliczane są Zakłady Azotowe w Puławach i Zakłady Chemiczne Police, obie spółki produkują przede wszystkim nawozy i chemikalia. W ciężkiej sytuacji znalazły się Police, mówiono nawet o postawieniu spółki w stan upadłości, teraz okazuje się, że firma ma zostać przejęta przez Zakłady Azotowe Puławy. Grad mówi o prywatyzacji Polic przez Puławy. Cóż z tego, że nadmorskie Police produkują 20 rodzajów wieloskładnikowych nawozów mineralnych na bazie fosforanu amonu, mocznika, soli potasowych, magnezytu na licencjach światowych firm chemicznych, jak to niewiele to daje, gdy zaczynają się wahania koniunktury i spada zakup nawozów. Poza tym na kondycję chemii wpływ ma to wszystko, co jest związane z branżą gazową. Koszt gazu stanowi w niektórych produktach spółek chemicznych 80 proc. wszystkich kosztów, a zakręcenie kurków gazowych na dłużej, dla takich zakładów, to po prostu koniec istnienia.
Pod stromą górkę W „Policach” skarb państwa ma 59,4 proc. państwowa Agencja Rozwoju Przemysłu – 8,81 proc. W czerwcu br. Komisja Europejska zgodziła się na udzielenie Policom 150 mln zł pomocy publicznej, pod warunkiem, że spółka spłaci dług ARP w ciągu sześciu miesięcy. Były trudności i Agencja przystała, na zwrot pożyczki później, w związku z czym „Police” mogły taki kwit ARP przedłożyć włoskiemu Pekao S.A., z kolei bank umożliwił Policom, którym siekiera oddaliła się czasowo od karku, na prolongatę spłaty innego kredytu zaciągniętego w 1996 r. KE temu wszystkiemu z niesmakiem się przygląda. Chemia ma dziś pod stromą, oblodzoną górkę. Wiesława Mazur
Żonglowanie bezpieczeństwem Polski Dokumenty dyplomatyczne pokazują, że niektóre stolice europejskie zachowują się bardziej prorosyjsko niż przedstawicielstwa dyplomatyczne Moskwy w Europie Warto, by posłowie naszego Sejmu zainteresowali się, czy w relacjach z USA rząd Donalda Tuska kierował się interesem bezpieczeństwa kraju czy wizerunkowymi i politycznymi korzyściami na wewnętrzny użytek. Ciekawej odpowiedzi dostarczają materiały ujawnione przez WikiLeaks. Spektakularne zdobycie ponad 250 tysięcy amerykańskich dokumentów dyplomatycznych przez portal internetowy WikiLeaks jest szeroko komentowane w mediach międzynarodowych. Sytuacja ma charakter bezprecedensowy. Co prawda, portal opublikował już wcześniej wiele materiałów amerykańskich dotyczących działań wojskowych w Iraku i Afganistanie oraz dokumentów innych państw w kwestii np. ekologicznych kombinacji przy problematyce klimatycznej. Jednak tym razem skala zdobytych dokumentów jest olbrzymia. Zawierają one tajemnice dyplomatycznych sejfów na temat aktualnej polityki Stanów Zjednoczonych i ich relacji z wieloma państwami na świecie. Politycy i dyplomaci amerykańscy raczej pomniejszają znaczenie przecieków. Przyznają, że jest to ambarasujące zjawisko, ale podkreślają, iż państwa zwykle kierują się we współpracy narodowymi interesami, a nie ludzką małostkowością. Geopolityka będzie zatem nadal kierować się swoimi prawami. Jednak nie lekceważyłbym działań WikiLeaks. W wielu przypadkach, szczególnie w krajach mniej przyjaznych Stanom Zjednoczonym i państwach mniej demokratycznych, zarówno dyplomatom amerykańskim, jak i ich rozmówcom mogą grozić poważne konsekwencje. Nie przekonują mnie zatem dywagacje o konieczności respektowania wolności słowa czy dostępie do informacji w kontekście tych przecieków. Ktoś, kto naraża ludzkie życie, nie może zasłaniać się sloganem o poszukiwaniu prawdy.
Cybernetyczne Pearl Harbor Amerykanie przez lata szczycili się swoją dyplomacją. Podstawą sukcesów dyplomatycznych USA, poza demokratycznymi wartościami, ideami wolnościowymi, wybitnymi dyplomatami, jak zmarły niedawno Richard Holbrooke, była rozległa wiedza o świecie i techniczne możliwości przetwarzania informacji. Z zazdrością zerkałem na pulpity amerykańskich delegacji w NATO i w innych instytucjach międzynarodowych, na których piętrzyły się stosy dokumentów, analiz czy pilnych depesz i instrukcji. Amerykańscy dyplomaci mogli pracować na tych materiałach zarówno podczas negocjacji międzynarodowych, jak i w czasie wizyt i rozmów w naszych gabinetach. Polscy dyplomaci zwykle uczestniczyli w takich spotkaniach zaopatrzeni w notes i własną pamięć stanu spraw. Wydawało się, że Amerykanie posiedli perfekcyjny system przetwarzania informacji. Stworzyli gigantyczną bazę danych, która mogła obsługiwać olbrzymią liczbę urzędników. Jednak system się załamał. To niedobra wiadomość dla świata. Wyciekły nie tylko informacje, ale też techniki ich zbierania i przetwarzania. Państwa niedemokratyczne i ich dyplomacje, niepoddane demokratycznej kontroli, nie potrzebujące odpowiadać przed swoją opinią publiczną, już od dawna miały przewagę w rozgrywkach międzynarodowych. Mimo że przecieki WikiLeaks obnażają wiele złych stron państw, w których mamy do czynienia z deficytem demokracji, to jednak świat zachodni będzie miał w najbliższym czasie większe trudności z prowadzeniem swojej polityki zagranicznej. Wielu politykom i komentatorom będzie teraz łatwiej podważać wiarygodność polityki USA i państw NATO, ich intencje i metody działania. Następne ujawnione depesze pokażą, czy będzie to dla USA cybernetyczny cios podobny do Pearl Harbor z 1941 r., czy do 11 września 2001 r., i czy Amerykanie i cały świat zachodni będą musieli odpowiedzieć elektronicznym Projektem Manhattan. Nie można wykluczyć, iż tak jak przed laty Watergate, tak i dziś Cablegate spowoduje przetasowanie na wewnętrznej scenie amerykańskiej, przynajmniej w świecie odpowiedzialnym za politykę zagraniczną tego mocarstwa. Zastanawiający jest sposób ujawniania zdobytych dokumentów. Nie publikuje się zwartego ciągu dokumentacji, tak aby przedstawić całe dossier danej sprawy, lecz po kilka dokumentów z kompleksowego zagadnienia. W rezultacie mniej zapoznani ze sprawami międzynarodowymi publicyści mają pełną swobodę dokonania interpretacji przyczyn ujawnionych zdarzeń. Zwykle jest to interpretacja mocno antyamerykańska, demaskatorska. Ujawniane dokumenty trafiają też do ciekawie wybranych mediów. W większości przypadków były to media raczej o lewicowych sympatiach i mniej krytyczne wobec Rosji. Nie ma też pewności, czy w takiej masie dokumentów nie znajdą się "wrzutki" i "fałszywki". We wcześniejszych przeciekach dotyczących wojny w Iraku znalazły się zmanipulowane materiały. Nie mamy twardej wiedzy, z jakich pobudek, z czyjej inspiracji i za czyje pieniądze działa portal WikiLeaks i związani z nim ludzie. Jednak kierunek ataku: świat zachodni; czas publikacji: szczyt NATO w Lizbonie przyjmujący nową koncepcję strategiczną; tematyka depesz: wojskowe aspekty bezpieczeństwa międzynarodowego, dają wiele do myślenia, kto na tym zyskuje.
D'sint'ressement rządu dla tarczy W Polsce wielu publicystów postawiło sobie za punkt honoru omówić to wydarzenie. Niestety, w wielu przypadkach zamiast rzetelnej analizy problemu dostaliśmy powierzchowne i propagandowe produkty. Wielu polskich publicystów nabrało się na podobne chwyty, jak ich zagraniczni koledzy. Zachłyśnięto się prawem do informacji. Bezkrytycznie kupiono demaskatorskie, antyamerykańskie tezy z wybranych przez WikiLeaks depesz. Do komentowania zabrało się wielu, którzy na co dzień nie mieli do czynienia z zagadnieniami międzynarodowymi. Nie mają wiedzy i pamięci zaszłych wydarzeń. Zupełnie nie rozumieją dyplomatycznego żargonu, skrótów myślowych i technologii tworzenia takich dokumentów. Wielu polskich komentatorów uznało zapisy depesz za oficjalne stanowisko władz amerykańskich. Nie rozumieją, że depesze często przekazywały opinie personelu lokalnej ambasady amerykańskiej lub zapis rozmowy z przedstawicielem rządu polskiego, który w korzystny dla siebie i jednostronny sposób tłumaczył stanowisko Polski. W wielu komentarzach polskich pojawiły się zatem mocne tezy, że rząd dobrze bronił naszych interesów bezpieczeństwa, a podstępni Amerykanie wykorzystali nas instrumentalnie i złożyli w ofierze na ołtarzu porozumienia z Rosją. Tezy te skwapliwie podchwycili premier i szef dyplomacji, odwracając kota ogonem, triumfalnie ogłosili, iż od początku wiedzieli, że tak będzie, i trzymali się na dystans od Amerykanów. Taka wersja to jednak bujda na resorach! Dla każdego, posiadającego szczegółową wiedzę o naszej polityce zagranicznej ostatnich kilku lat, depesze amerykańskie są uzupełniającym dowodem zarzutu, iż rząd PO kluczył, spowalniał, hamował naszą dyplomację i w rezultacie przestał być atrakcyjnym partnerem dla USA. Potwierdza się podejrzenie, że gabinet Donalda Tuska postrzegał porozumienie z USA nie w charakterze strategicznego sojuszu uzupełniającego gwarancje NATO, lecz jedynie jako transakcję wojskową. Depesze potwierdzają absolutny brak entuzjazmu rządu dla budowy amerykańskiej bazy tarczy antyrakietowej, natomiast pokazują dość bezmyślne upieranie się przy rotacyjnym stacjonowaniu baterii Patriot. Bez konkretnej deklaracji o przyszłym nabyciu takiej broni było oczywiste, że Amerykanie nie dopuszczą nas do obsługi tej baterii. Bez decyzji i środków na budowę stałej bazy dla patriotów w Polsce było również oczywiste, iż Amerykanie nie zdecydują się na przeniesienie baterii z Niemiec. Wreszcie bez ratyfikacji porozumienia o budowie bazy antyrakietowej w Redzikowie nie było podstaw do przyjazdu baterii do Polski. Bo jeśli nie powstała baza w Redzikowie, to nie rosło zagrożenie Polski. Rząd wiedział też już od połowy 2008 r., że Amerykanie preferują rozwój współpracy z Polską w innych rodzajach broni. Porozumienie o współpracy w programie F-16, herkulesów i sił specjalnych można było zawrzeć więc wcześniej i zapewne byłoby już realizowane. Dziś mamy zapowiedź, że współpraca nastąpi w połowie 2013 roku. Ale aby tak się stało, Obama musi wygrać wybory w 2012 roku. Potwierdzają się również wizerunkowe motywy polskiej polityki zagranicznej. Już nie dziwią ujawnione zabiegi o zaaranżowanie "przypadkowego" spotkania premiera Tuska z prezydentem Obamą gdzieś w podróży po Ameryce. A czy ktoś jeszcze mógł wątpić, że szef dyplomacji, kandydat na kandydata na prezydenta Polski, nie skorzysta z sytuacji, aby zapytać Amerykanów o ewentualne skorelowanie przyjazdu baterii Patriotów z rozpoczęciem swojej kampanii wyborczej? Może się to wydawać groteskowe, ale to przecież gra interesem bezpieczeństwa państwa dla osobistych zachcianek poszczególnych polityków.
Polski reset relacji z Rosją W świetle ujawnionych depesz na temat zachowania poszczególnych państw europejskich na kanwie wojny rosyjsko-gruzińskiej czy ich stosunku do planów obrony NATO dla naszego regionu dostrzec można rzeczywistą postawę naszych europejskich sojuszników wobec Moskwy. Niektóre stolice europejskie zachowują się bardziej prorosyjsko niż przedstawicielstwa dyplomatyczne Moskwy w Europie. To nakazuje wątpić w możliwość stworzenia jakiejś europejskiej koncepcji obronnej. Powinien to być poważny sygnał dla naszych planów na prezydencję unijną. Stawia to też pod znakiem zapytania realność zbudowania tarczy antyrakietowej NATO, którą Sojusz zaakceptował ostatnio w Lizbonie. Przecieki amerykańskich depesz nakazują jednak postawić poważne pytania dotyczące celów i zachowania naszej dyplomacji w 2009 roku. O co tak naprawdę wtedy zabiegaliśmy? O stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego? O sekretarza Rady Europy, a nawet przez moment o sekretarza generalnego NATO? Zdobycie któregokolwiek z tych stanowisk wymagało mozolnych zabiegów w stolicach europejskich, niechętnych naszej współpracy z USA. Wymagało przychylności Berlina czy neutralności Moskwy. Czy dla któregokolwiek z tych stanowisk warto było zamrozić realizację podpisanego w sierpniu 2008 r. porozumienia o bazie tarczy antyrakietowej? Czy warto było opóźnić wizyty baterii Patriot? Mogła być już w Polsce z początkiem 2009 r., ale to polski rząd trzymał w ręku sprawę wynegocjowania prawnych warunków pobytu Amerykanów w naszym kraju. I przetrzymał przez cały rok 2009. Czy nie można było wcześniej domagać się od NATO, a szczególnie od blokujących sprawę Niemiec (!), uaktualnienia planów obronnych dla całego naszego regionu? Czy zamrażanie współpracy z Amerykanami w sprawie tarczy, opóźnienie przyjazdu baterii Patriot oraz korowody z planami obronnymi dla państw bałtyckich to cena, jaką rząd płacił za przyjazd premiera Władimira Putina na Westerplatte 1 września 2009 roku? Kluczowe wydarzenia rozegrały się wiosną 2009 roku. Jeszcze w lutym tego roku amerykański sekretarz obrony Robert Gates nawoływał w Krakowie, podczas spotkania ministrów obrony NATO, o ratyfikację porozumienia z USA. Na jubileuszowym szczycie NATO, na początku kwietnia, Sojusz jeszcze raz opowiedział się za budową tarczy antyrakietowej zgodnie z koncepcją amerykańską. Jednak równocześnie Rosjanie już kusili Amerykanów pozytywnymi odpowiedziami na ich politykę resetu. Zapowiadali możliwość wstrzymania współpracy z Iranem i rozpoczęcie rokowań na temat traktatu START. W drugiej połowie kwietnia do Polski przybyła delegacja senatorów amerykańskich z Carlem Levinem, szefem senackiej obrony na czele (ta komisja ustala budżet obronny). Z relacji ambasady amerykańskiej jasno wynika, że sondowali już warunki rekompensaty za odstąpienie od umowy o tarczy antyrakietowej. Dlaczego polski rząd nie dostrzegł wtedy niebezpieczeństwa? A może jednak dostrzegł, może uznał to za rozwiązanie korzystne w świetle swoich planów głębokiej "europeizacji" polityki zagranicznej i polskiego resetu relacji z Moskwą? Może warto było poświęcić tak wiele dla zdobycia stanowiska szefa Parlamentu Europejskiego, który w kluczowym roku 2011 (wybory parlamentarne, dla których premier zrezygnował z ubiegania się o prezydenturę!) może przynieść rządowi PO nieocenione usługi wizerunkowe? Czy w świetle takiej żonglerki naszej dyplomacji to naprawdę Amerykanie zrezygnowali 17 września 2009 r. z tarczy w Polsce? Czy oni tylko potwierdzili proces odwrotu od koncepcji tarczy realizowany już przez polskie władze i dostarczyli im wygodnego alibi? Może kolejne depesze dostarczą odpowiedzi.Dr Witold Waszczykowski
Rosyjskie ucho w Warszawie Święczkowski: Warszawa przypomina mi Wiedeń z lat 50. Stolica Austrii była wówczas główną areną działań szpiegowskich, wiele państw za pomocą służb próbowało realizować tam swoje interesy. Najważniejsze wydarzenia z obszaru stosunków polsko-rosyjskich w mainstreamowych polskich mediach komentuje naczelny gazety będącej, zdaniem ekspertów, narzędziem rosyjskiej agentury wpływu w Polsce. Władimir Kirianow - bo o nim mowa - kieruje "Rosyjskim Kurierem Warszawskim", czytaj: "biuletynem ambasady rosyjskiej", którego celem jest rozpowszechnianie negatywnych stereotypów w relacjach polsko-rosyjskich - nie mają wątpliwości nasi rozmówcy. Niszowe pismo dla Rosjan, o którym niewielu słyszało. Rzec można, zero wpływu. Ten jednak gwarantuje Kirianowowi zapewniona obecność w polskich czołowych mediach. Kiedy w TVP Info prof. Włodzimierz Marciniak odmówił wystąpienia z Rosjaninem, stacja była na tyle zdeterminowana w oddaniu - jak to sama określiła - "głosu drugiej stronie", że goście wystąpili, tylko że oddzielnie. Po wpisaniu nazwiska Kirianow w internetowej wyszukiwarce ukazują się adresy stron większości czołowych mediów, których dziennikarze muszą usłyszeć, jak Kirianow ocenia wizytę prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, co sądzi o pomniku sowieckich najeźdźców w Ossowie i "przełomie" w relacjach na linii Warszwa - Moskwa. Jak przedstawia się ten tak pożądany "głos drugiej strony"? W jednym z ubiegłorocznych numerów "Rosyjski Kurier Warszawski" zamieścił tekst w dobrym tonie opisujący pakt Ribbentrop - Mołotow i jednocześnie sugerujący, że to Polska sprowokowała wybuch II wojny światowej. Co ma do powiedzenia Kirianow w sprawie budowy pomnika sowieckich najeźdźców w Ossowie? TVN 24 w połowie sierpnia br. transmitowała z Moskwy wypowiedź naczelnego "Kuriera", który na tle Kremla pouczał Polaków, dlaczego "opozycji na rękę są demonstracje w Ossowie czy przed Pałacem Prezydenckim". - Bo chce zepsuć ten nowy kurs, który jest w stosunkach polsko-rosyjskich od kilku miesięcy - grzmiał. Żeby nie było wątpliwości, jaką opozycję ma na myśli Rosjanin, do studia zostali zaproszeni Wojciech Olejniczak i Paweł Kowal. Słowa kandydata lewicy na prezydenta Warszawy oczywiście współgrały z przekazem Kirianowa... Dla Rosjanina wina polskich pilotów za spowodowanie katastrofy pod Smoleńskiem jest oczywista: "Dla mnie wszystko jest absolutnie jasne. Dziwię się tylko, że Polacy tak rozdmuchują tę tragedię smoleńską". I jeszcze dopowiada: "Szukają pretekstu, żeby atakować Rosję (...)".
Kirianow przyjeżdża do Polski Większość naszych rozmówców kojarzy raczej osobę redaktora naczelnego niż tytuł, którym kieruje. Bo "Kurier" to w zasadzie jego naczelny. O sobie mówi, że "uwielbia Polaków". W naszym kraju mieszka od 22 lat. Przedstawia się jako rosyjski dziennikarz i korespondent. Podkreśla, że jest obiektywny i w "stu procentach niezależny". Ale jednocześnie śmiało można go nazwać "piewcą Putina", którego określa mianem "zbawiciela narodu rosyjskiego". Kirianow, sowiecki dziennikarz, do Polski przyjechał w 1988 r. i został wiceprezesem wydawnictwa Orbita. Biorąc pod uwagę datę, jego przyjazd nie mógł nie zostać zaakceptowany przez sowieckie służby. Poglądy szefa i wydawcy "Kuriera" zupełnie nie dziwią dziennikarki, wieloletniej korespondentki polskich mediów w Rosji Krystyny Kurczab-Redlich, która nazywa go "wykwitem polityki Putina". - Kirianow został wychowany na podręcznikach sowieckich, których sens został reaktywowany przez Władimira Putina. Obecny premier Rosji stwierdził, że podręczniki powinny wzmacniać poczucie patriotyzmu i dumy narodowej przez pokazywanie pozytywnych momentów w historii, a cała reszta to plewy i szumowiny - mówi "Naszemu Dziennikowi" Kurczab-Redlich. I konkluduje: - Tym samym wszystko, co uważamy za prawdę historyczną, przez Kirianowa uważane jest za plewy i szumowiny.
Głos Kremla w Warszawie "Rosyjski Kurier Warszawski" ukazuje się w Polsce od 3 grudnia 1991 roku. To wtedy - jak barwnie opowiada Kirianow - z pierwszym nakładem swojej gazety udał się na Stadion Dziesięciolecia, a dokładniej na Jarmark Europa, by tam rozprowadzić go wśród Rosjan i obywateli byłego Związku Sowieckiego, na początku lat 90. bardzo chętnie przyjeżdżających do Polski. Jako obywatel obcego państwa Kirianow nie miał prawa być redaktorem naczelnym polskiego pisma. O specjalną zgodę musiał się ubiegać u ministra spraw zagranicznych, którym wówczas był Krzysztof Skubiszewski. Pożądane pozwolenie otrzymał. - Zarejestrowałem gazetę w sądzie, a do jej wydawania powołałem spółkę RKW International, której prezesem została moja żona. Kapitał początkowy musiał wynosić 1 tys. USD i ja tę kwotę znalazłem - mówi "Naszemu Dziennikowi". "'Kurier' był apolityczny i niezależny. Nikt go nie sponsorował i nikt się do niego nie wtrącał, nikt nie pomagał, z wyjątkiem nielicznych dziennikarzy rosyjskich akredytowanych w Polsce. Praca redakcji była całkowicie społeczna - nikt nie otrzymywał żadnych honorariów. Dziennikarze pracowali nieodpłatnie, mając jeden główny cel - pomagać wschodnim rodakom" - czytamy na stronie internetowej "Rosyjskiego Kuriera Warszawskiego". Powyższy opis można jednak traktować jako autorską kreację. - Rzeczywiście w tej gazecie można znaleźć praktyczne informacje dla Rosjan przyjeżdżających do Polski. Jednak ta pożyteczność miesza się z propagandą - stwierdził w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prof. Włodzimierz Marciniak, sowietolog i rosjoznawca z Polskiej Akademii Nauk. Z informacji, które udało nam się zebrać, wynika, że na początku lat 90. "Rosyjski Kurier Warszawski" zamieszczał informacje o Rosjanach, jakie ukazywały się w polskiej prasie. I nie były to główne, największe tytuły, ale też lokalna prasa ukazująca się w Opolu czy Przemyślu. - Taki szeroki wybór tekstów o Rosjanach z pewnością przewyższał możliwości niszowego pisma. Gdy to się czytało, można było odnieść wrażenie, że ma się przed sobą biuletyn prasowy rosyjskiej ambasady - mówi nasz rozmówca, który z racji pełnionej funkcji chce zachować anonimowość. Zaprzecza temu Kirianow. - Nigdy nie dostaliśmy żadnych materiałów z ambasady, owszem, czasami zapraszają kogoś z "Kuriera", to wtedy się idzie. Ale muszę powiedzieć, że osobiście nie goszczę tam często - tłumaczy Rosjanin. Profesor Marciniak w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" stwierdził krótko: - Celem tej gazety jest rozpowszechnianie negatywnych stereotypów w relacjach polsko-rosyjskich. Gdy Kirianow 19 lat temu szedł na warszawski Jarmark Europa, żeby tam sprzedawać pierwsze numery "Kuriera", nakład gazety wynosił 12,5 tysiąca egzemplarzy. Ile wynosi obecnie? - Nie ma stałej liczby, raz jest więcej, innym razem mniej - tłumaczy nam jego naczelny. Na pytanie, kto finansuje "Rosyjski Kurier Warszawski", odpowiada krótko: "Ja". Co to oznacza? - Spółka wydawnicza, w której 50 proc. mam ja, a drugie 50 proc. moja żona - wyjaśnia Kirianow.
Rosyjska gwiazda polskich mediów Sam Kirianow jest chętnie zapraszany przez polskie media. Wśród ekspertów redaktor naczelny "Rosyjskiego Kuriera Warszawskiego" ma opinię człowieka agresywnego, z którym nie za bardzo można dyskutować. - Nie chciałbym rozmawiać o panu Kirianowie - ucina rozmowę z nami prof. Marciniak. Potwierdza jednak, że spotykał się z Rosjaninem w telewizyjnym studiu i od pewnego momentu przy zaproszeniu z telewizji pyta o pozostałych gości. Gdy słyszy nazwisko Kirianow, to po prostu odmawia uczestnictwa w audycji, tak jak miało to miejsce w TVP Info.Tym bardziej dziwi fakt, że Rosjanin jest tak częstym gościem polskich redakcji. - Funkcjonowanie Kirianowa w polskich mediach to pójście na łatwiznę ze strony dziennikarzy, którym nie chce się sprawdzić na stronie internetowej, kto jeszcze z rosyjskich dziennikarzy jest akredytowany w Polsce. Kirianow nie zapewnia merytorycznej debaty, tylko jałową kłótnię - mówi nam Kurczab-Redlich. Co na to sam Kirianow? - Ja sam nigdzie się nie pcham, a jak mnie zapraszają, to wtedy idę - tłumaczy.
Agentura wpływu "Rosyjski Kurier Warszawski" szczyci się tym, że jest zawsze dostępny w ambasadzie i konsulatach Rosji. Rozprowadzają go też najwięksi polscy dystrybutorzy, jak RUCH czy EMPiK. Takie funkcjonowanie rosyjskojęzycznego medium w Polsce dostrzegli też internauci w portalu Salon24.pl. "Swoją drogą to fajne 'ucho', i to już od 22 lat. Ciekawa jestem, co by się działo z takim 'uchem', które mówiłoby (mieszkając w Rosji) podobnie o Rosjanach" - zastanawia się blogerka podpisująca się jako Mariko2. Nasi rozmówcy idą jeszcze dalej i niemal jednogłośnie działalność "Kuriera" i Kirianowa nazywają zwykłą agenturą wpływu. - Już raz mnie zapytali w studio panowie Morozowski i Sekielski [dziennikarze TVN - przyp. red.], czy nie jestem agentem KGB - opowiada Rosjanin "Naszemu Dziennikowi", dodając, że to były żarty, i autorzy programu "Prześwietlenie" prosili o pytanie, czy oni też nie są agentami. - Nie jestem niczyim agentem, nie jestem żadnym agentem wpływu, jestem dziennikarzem - kwituje. Ekspert w dziedzinie służb specjalnych prof. Andrzej Zybertowicz wspomina rozmowy na temat agentury wpływu prowadzone z funkcjonariuszami służb i polskich, i obcych. - Nie spotkałem się z przypadkiem, by na pytanie o agenturę wpływu doświadczony funkcjonariusz żachnął się i mówił o jakimś spiskowym myśleniu. Ten problem traktowany jest bardzo poważnie i - według mojej orientacji - w polskich służbach są także funkcjonariusze, którzy to zagadnienie traktują poważnie - mówi nam prof. Zybertowicz.
Arena szpiegowskich działań - Obecna sytuacja Polski, konkretnie Warszawy, bardzo przypomina mi sytuację Wiednia z połowy lat 50. Stolica Austrii była wówczas główną areną działań szpiegowskich i wiele państw za pomocą służb próbowało realizować tam swoje interesy. To samo, moim zdaniem, ma obecnie miejsce w Polsce i nie trzeba dodawać, że dzieje się to ze szkodą dla interesów naszego kraju - mówi "Naszemu Dziennikowi" były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Bogdan Święczkowski. - Oczywiście wiąże mnie tajemnica, ale mogę powiedzieć, że gdy byłem szefem ABW, podejmowaliśmy działania mające na celu neutralizowanie działalności tego rodzaju agentury. Określaliśmy też kierunki zagrożenia ze strony obcych służb i agentów wpływu - stwierdził Święczkowski. - Agentura wpływu działa głównie w obrębie propagandy. Najprościej rzecz ujmując, to służenie obcej sprawie poprzez kształtowanie opinii, np. o danym kraju czy narodzie. Dzisiaj wystarczy założyć portal internetowy, by móc taką agenturę uprawiać - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Tadeusz Witkowski, znawca tematyki służb specjalnych, były pracownik Służby Kontrwywiadu Wojskowego i członek Komisji Weryfikacyjnej WSI. Doktor Witkowski zastrzega, że czasami trudno mówić o zasadności tego terminu, gdyż odnosi się on do rzeczywistości trudnej do zweryfikowania. Koronnym dowodem jest dotarcie do mocodawcy agenta wpływu i potwierdzenie, że za konkretne usługi otrzymuje konkretną korzyść. Dziedzina energetyki jest niewątpliwie najbardziej narażona na wpływy agenturalne. Chodzi o źródła paliw płynnych, kopalnych, linie przesyłowe, gazociągi, ropociągi i wszystkie firmy działające w tych branżach. W dalszej kolejności zagrożenie to dotyczy strategicznych polskich firm i szeroko pojmowanej administracji publicznej. To ABW i kontrwywiad wojskowy mają obowiązek przeciwdziałania zagrożeniu ze strony agentury wpływu. - W tych sprawach obowiązuje duża dyskrecja. Upublicznianie informacji, że daną firmą czy instytucją zajmują się służby specjalne pod kątem agentury wpływu, zwyczajnie niweczy wysiłek tych służb - mówi poseł PiS Jarosław Zieliński, członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Jak zaznacza nasz informator ze środowiska służb, chcący zachować anonimowość, zagrożeniem dla Polski nie jest tylko kierunek wschodni. Państwa NATO nie mogą prowadzić w Polsce oficjalnej działalności wywiadowczej. Naiwnością jest jednak sądzić, że nie podejmują działań w ramach szeroko rozumianej agentury wpływu. Nasi rozmówcy są zgodni nie tylko w tym, że działalność Kirianowa można określić mianem agentury wpływu, ale też w tym, że "Rosyjski Kurier Warszawski" i jego szef nie są w tym obszarze najgroźniejsi. Kto jest groźniejszy? Na przykład Gazprom fundujący stypendia studentom Uniwersytetu Warszawskiego.
Mariusz Majewski
Dlaczego nikt nie pyta o naciski na kontrolerów?Rosjanie robią wszystko, by jedyną konsekwencją działań kontrolerów na Siewiernym było zaaplikowanie im czterech godzin wykładów na temat tego, co to jest mgła i jak rozpoznać to niebezpieczne zjawisko atmosferyczne. Z dr. Tadeuszem Augustynowiczem, byłym koordynatorem lotnisk wojskowych, pracownikiem PLL LOT, menedżerem Cargo Terminal London Heathrow Airport, rozmawia Anna Ambroziak Dlaczego przesłuchania kontrolerów lotów są tak istotne dla ustalenia przyczyn katastrof lotniczych? - Bo kontrola lotów jest jednym z najważniejszych filarów bezpieczeństwa żeglugi powietrznej. Wielokrotnie dochodziło do katastrof lotniczych w wyniku błędów na wieży kontroli lotów lub niewłaściwej współpracy na linii kontroler – samolot. Najsłynniejszym przykładem tego typu tragedii jest zderzenie w powietrzu w roku 2002 ponad Uberlingen w Niemczech samolotu Tu-154 z Boeingiem B-757, gdy zginęły wszystkie osoby na pokładach obydwu maszyn. Zawinił kontroler lotów. Nie tylko piloci, ale też kontrolerzy są tylko ludźmi i czasem mogą popełniać błędy. Dlatego w każdym śledztwie po katastrofie lotniczej pracę jednych i drugich trzeba przeanalizować drobiazgowo. Bardzo często kontroler jest jedynym bezpośrednim świadkiem i jedynym uczestnikiem zdarzenia lotniczego, który może udzielić wyjaśnień, bo piloci i pasażerowie już nie żyją. Tak właśnie jest teraz. Gdy w roku 2005 w Barcelonie Tu-154M wylądował obok pasa startowego, hiszpańska komisja badająca ten drobny incydent przeanalizowała niezwykle dokładnie pracę kontroli lotów, w raporcie końcowym opisano szczegółowo kolejne wykonywane przez nich czynności: kontakt z poszczególnymi załogami, konsultacje telefoniczne, kolejne decyzje i procedury, do których przystępowała kontrola. Na każdym etapie pojawiły się konkluzje zebrane w szczegółowe wnioski. Chciałbym, aby było tak i w smoleńskim przypadku, lecz już wiemy, że nie będzie. Choć sytuacja, do jakiej doszło w Smoleńsku, jest zdecydowanie bardziej poważna. Rosjanie nie chcą ujawnić prawdy, a wręcz przeciwnie – dążą do zachwiania proporcji winy poszczególnych służb, tak aby całość odpowiedzialności spadła na nieżyjącego kapitana samolotu mjr. pil. Arkadiusza Protasiuka. Właśnie temu mają służyć te konkretne modyfikacje w zeznaniach kontrolerów. Zmieniają one karygodnie ich sens i wypaczają rzeczywistość, tak żeby dostosować ją do niespójnej wersji oficjalnej, serwowanej opinii publicznej. Nawet rosyjski lotnik, kapitan Michaił Makarow powiedział w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”, że unieważnienie zeznań kontrolerów jest niepoważne. Czy przypomniało im się coś nowego? A może dostali nowe instrukcje, co powiedzieć w prokuraturze?
W nowych, dosłanych polskiej prokuraturze z Moskwy zeznaniach Pawła Plusnina i Wiktora Ryżenki brakuje pewnych komend. - Brak komend, które wydała wieża, a które są wyraźnie obecne nawet w rosyjskim stenogramie (o mocno wątpliwej autentyczności) z rzekomych rozmów polskiej załogi, jest bezpośrednim dowodem na niezgodność zeznań kontrolerów z prawdą. To znaczy, że kłamią albo rosyjscy kontrolerzy, albo rosyjski stenogram. Trzecia osoba – tak twierdzi polski akredytowany przy rosyjskim MAK, p. przew. płk pil. dr Edmund Klich – była na wieży i na obecność tam posiadała zezwolenie. Jak zatem Rosjanie mogą teraz zaprzeczać istnieniu płk. Nikołaja Krasnokutskiego, który przecież był na wieży i który pytał o zdanie Moskwę, nim zapadły tam jakiekolwiek proceduralne decyzje. A były to decyzje kluczowe dla życia 96 osób, w tym prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i sześciu czynnych generałów NATO. Proszę zwrócić uwagę na fakt, w jaki sposób media zaatakowały nieżyjącego dowódcę Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika za to, że na kilka sekund wszedł do kokpitu, by potowarzyszyć pilotom. Nie pozwolił sobie na żadne sugestie wobec nich, zaś jego dłuższej niż co najwyżej kilka sekund obecności przeczy stenogram MAK. Mimo to potężny medialny atak usiłował wmówić opinii publicznej, że gen. Błasik zmuszał pilotów do lądowania, a nawet, że przejął stery prezydenckiej maszyny. Tymczasem ani komisja, ani media nie zastanawiają się nad tym, co robił Krasnokutski, jakim prawem dzwonił do Moskwy? Gdzie podziała się niezależność kontrolera lotów, na którego nie powinno być nacisków, który w swoim skrawku przestrzeni powietrznej musi być panem i władcą, bo to on i tylko on odpowiada za bezpieczeństwo latających tam samolotów? Tymczasem tu pojawia się jakiś Krasnokutski, pułkownik, osoba wyższa stopniem od rzeczywistych kontrolerów, która przyjeżdża specjalnie z Tweru, by wydawać im polecenia i za każdym razem konsultuje się z Moskwą – z nieznanym ośrodkiem decyzyjnym “Logika”.
Jak tłumaczy Pan fakt, że do tej pory nie ustalono nawet formalnego statusu lotu i lotniska? - Należy rozgraniczyć tutaj dwie kwestie. Zarówno lotnisko, jak i przestrzeń powietrzna mogą być cywilne lub wojskowe. Także samolot może należeć do lotnictwa cywilnego albo do państwowego. Jak mówi wyraźnie konwencja chicagowska z 1944 roku, lotnictwo wojskowe jest lotnictwem państwowym, nie jest lotnictwem cywilnym. Jeśli na terenie Rosji rozbiłby się samolot Polskich Linii Lotniczych LOT, a więc statek powietrzny cywilny – to wypadek z całą pewnością byłby badany według załącznika 13. do konwencji chicagowskiej, ponieważ tego właśnie dotyczy ta konwencja. Wtedy udział Polski w śledztwie rosyjskim byłby znikomy. Co innego, jeśli katastrofie ulega samolot wojskowy, lotnictwa państwowego, a takiego konwencja nie obejmuje. Wtedy należy znaleźć inny dokument, a jest nim umowa polsko-rosyjska z 1993 roku, która wyraźnie mówi o powołaniu wspólnej komisji. Mimo że samolot prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rządowy samolot w dyspozycji wojska, nie podlegał konwencji chicagowskiej, to Polska zrzekła się czynnego udziału w śledztwie i wpływu na jego bieg, przyjmując właśnie konwencję chicagowską za podstawę prawną dochodzenia. To tak, jakby do sprawy zatonięcia statku na wodach Bałtyku skierować komisję badania wypadków kolejowych działającą w oparciu o kodeks drogowy. Tak samo w świetle prawa wygląda obecne śledztwo.
Są sytuacje, w których na lotnisku wojskowym obowiązują procedury cywilne? - Byłem na wielu lotniskach wojskowych i cywilnych: w ZSRS, Rosji, Afganistanie, Uzbekistanie, Polsce, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech Wschodnich, Zachodnich i Zjednoczonych, Czechosłowacji, Rumunii, jako ekspert, pracownik lotnictwa czy jako najzwyklejszy pasażer. Znam obydwa smoleńskie lotniska – północne i południowe. Nigdy nie widziałem, aby na lotnisku wojskowym (zwłaszcza w takim kraju, jakim jest Rosja) obowiązywały procedury cywilne. Byłoby to patologiczne, ponieważ są konkretne wojskowe regulaminy, które takich rzeczy zakazują. W Smoleńsku panowały procedury wojskowe – żołnierze na lotnisku wojskowym sprowadzali do lądowania samolot wojskowy, który znajdował się poza cywilną przestrzenią powietrzną, kontrolowaną przez cywilną wieżę kontroli lotów. Kontroler pyta kapitana, czy lądował na lotnisku wojskowym. Drugi sprowadza samolot na radarze PAR, co jest niespotykane obecnie na lotniskach cywilnych. Pada wreszcie komenda: “Posadka dopałnitielno”, znana tylko w wojsku. Jest poprzedzona raportem “podwozie i klapy ma wypuszczone” – to wszystko procedury czysto wojskowe. Nie obowiązywały tam cywilne zasady, które usiłuje autorytatywnie wmówić nam Jerzy Miller i asystująca mu w tym gen. Tatiana Anodina.
Dlaczego Rosjanom tak zależy na uznaniu cywilnej procedury? - Odpowiedź jest prosta. Przy procedurach wojskowych to na kontrolerach spoczywa odpowiedzialność za to, że przy tych warunkach, które były, wydali warunkową zgodę na lądowanie, i za to, że tak nieudolnie naprowadzali samolot. W warunkach cywilnych wszystko da się zwalić na nieżyjącego kapitana, a komendanturze lotniska co najwyżej zalecić można dodatkowe przeszkolenie kontrolerów – podobno po to, by takie straszne tragedie nie zdarzały się już w przyszłości. Jeśli więc przyjmiemy, że obowiązywały procedury cywilne, dojdziemy do prostego wniosku – za wszystko, co wydarzyło się 10 kwietnia, odpowiada nieżyjący dowódca tupolewa Arkadiusz Protasiuk, a kontrolerom należy zaaplikować cztery godziny wykładów na temat tego, co to jest mgła i jak rozpoznać to niebezpieczne zjawisko atmosferyczne. Jeśli natomiast rozpatrzymy sytuację w kategorii rosyjskich procedur wojskowych, będziemy mogli rzeczywiście połączyć ze sobą kolejne elementy układanki. Kto z kim konsultował się i jakie w związku z tym podejmował decyzje – proces decyzyjny jest przecież inny na wieży cywilnej. Co działo się i jakie były tego następstwa. Wreszcie będzie można określić prawdziwe przyczyny katastrofy i to, jakie kto popełnił błędy – wypuszczając samolot z Warszawy, a potem zezwalając na jego lądowanie w Smoleńsku. Mam jeszcze nadzieję, że polska prokuratura nie przejmie się skoordynowanymi działaniami rządów RP i Rosji, MAK, rządowych komisji Millera i Putina, a także medialnej ofensywie indoktrynacji, lecz wykorzysta swoją niezawisłość, by po wnikliwym śledztwie udzielić Polakom wiarygodnej odpowiedzi, dlaczego nie żyje elita polskiego państwa z najlepiej wykształconymi generałami i urzędnikami na czele. Na pewno gwarantem wyjaśnienia sprawy byłoby powołanie naprawdę niezależnej międzynarodowej komisji. Inaczej sprawę spowije mgła i mrok historii.
Dziękuję za rozmowę.
To oni strzelali w tył głowy Jeden z oprawców, którzy w stalinizmie wykonywali wyroki śmierci na polskich patriotach, do dziś pobiera wysoką emeryturę. W latach 1944 – 1956 w więzieniu przy ul. Rakowieckiej stracono ponad tysiąc osób. Wiele z nich było ofiarami Piotra Śmietańskiego i Aleksandra Dreja. Ustaliliśmy, że obaj już nie żyją. Innemu seryjnemu zabójcy z więzienia w Kielcach i Radomiu, płk. Wacławowi Ziółkowi, III RP płaci co miesiąc cztery tys. złotych. W latach 1945-50 Piotr Śmietański był na Mokotowie dowódcą plutonu egzekucyjnego. Sądząc z podpisów na protokołach wykonania wyroków śmierci – ledwo piśmienny. W praktyce żadnego plutonu nie było. Zabijał tylko on. Miał jedną, wypróbowaną metodę – zabijał strzałem w tył głowy, metodą sowiecką. W ten sposób zostali zamordowani polscy oficerowie w Katyniu. Zabijał żołnierzy AK, NSZ, WiN, działaczy niepodległościowych – wszystkich, którzy nie podobali się “ludowej” władzy. Wśród najbardziej znanych więźniów, od kuli Śmietańskiego zginęli:
Witold Pilecki – 25 maja 1948 r.,
Hieronim Dekutowski, “Zapora” – 7 marca 1949 r.,
Adam Doboszyński – 29 sierpnia 1949 r.,
Ich nazwiska można dziś znaleźć na pamiątkowej tablicy umieszczonej na więziennym murze. Zostali pogrzebani prawdopodobnie na “Łączce” – dzisiejszej kwaterze “Ł” cmentarza wojskowego na Powązkach.
DO IZRAELA? Śmietański zaczynał w bezpiece (Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie) na początku 1945 r. jako wywiadowca. Funkcja kata kryje się pod terminami: “do dyspozycji szefa” i “oficer do zleceń”. Był też “agentem zaopatrzenia”, chyba po to, aby bardziej urozmaicić sobie monotonną pracę. Do niedawna nie wiedzieliśmy, jak ten etatowy morderca wygląda. Po raz pierwszy zdjęcie starszego sierżanta Piotra Śmietańskiego opublikowano w albumie Jacka Pawłowicza “Rotmistrz Witold Pilecki 1901 – 1948″ (Wydawnictwo Instytutu Pamięci Narodowej). Namówiłem historyka IPN, aby prócz materiałów ikonograficznych przedstawiających rotmistrza, jego rodzinę i współpracowników, pokazać także twarze morderców – od przywódców komunistycznej partii i państwa, szefostwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, po “oficerów” śledczych bezpieki, sędziów, prokuratorów, w końcu Śmietańskiego. Jacek Pawłowicz najdłużej szukał właśnie jego fotografii. Ale jest, udało się. Po opublikowaniu albumu rozdzwoniły się telefony – wreszcie, po latach mogliśmy zobaczyć twarz (w bardziej dosadnych słowach: mordę) tego oprawcy. Ale zaraz pojawiło się pytanie: Co się z nim dzieje? Nikt nigdy go nie odszukał. Ze skąpych relacji wiemy jedynie, że więźniowie Mokotowa nazywali go “Lodziarz” lub “Poniatowski”, ze względu na długie bokobrody. Potem pojawiła się informacja, że wyjechał do Izraela.
JEDEN STRZAŁ W egzekucji rotmistrza, prócz Śmietańskiego, brał udział m. in. zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego Ryszard Mońko (dwa zawody: technik rolniczy i mechanik, do 1962 r. był m.in. naczelnikiem więzienia w Częstochowie). Pięć lat temu, podczas procesu Czesława Łapińskiego oskarżonego przez IPN o udział w mordzie sądowym na Witoldzie Pileckim, zeznawał (jako świadek!!!): – 25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do mojego gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu. Byli z bezpieki. Na polecenie prokuratora [Stanisława Cypryszewskiego - TMP] rozkazałem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X Pawilonem, którym rządził MBP, a oficerowie służby więziennej nie mieli tam wstępu. Widziałem, jak prowadzili Pileckiego pod ręce, a on poprosił ich, żeby go puścili, bo chce iść sam. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał. Lekarz w wojskowym mundurze wszedł do budynku i stwierdził zgon”. Mońko pamiętał też Śmietańskiego, ale nie wiedział, co teraz robi. Informacji o kacie z Rakowieckiej nie ma w polskiej ewidencji: Wydziale Kadr Centralnego Zarządu Służby Więziennej, Centralnym Departamencie Kadr MON, Archiwum Wojsk Lądowych i jego trzech filiach, Biurze Ewidencji i Archiwum UOP. Śmietański nie figuruje również w rejestrze PESEL. W związku z brakiem jakichkolwiek danych o mordercy śledztwo przeciwko niemu zostało w 2004 r. umorzone. Ostatecznie okazało się, że Piotr Śmietański… zmarł jeszcze w 1950 r. na gruźlicę.
MEDALIK Z MATKĄ BOSKĄ Po Śmietańskim strzałem w tył głowy na Mokotowie zabijał inny starszy sierżant Aleksander Drej. Podobno był wyjątkowo zachłanny, wykłócał się o każdą nagrodę za egzekucję. W końcu doczekał się – zarządzeniem nr 19 MBP za ofiarną pracę w zwalczaniu wrogiego podziemia otrzymał premię w wysokości 30 tys. zł.
W wojewódzkim UBP w Warszawie pojawił się prawie równo ze Śmietańskim – w lutym 1945 r., też w roli młodszego wywiadowcy (skończył w 1954 r. jako młodszy referent, czyli służbowej kariery nie zrobił). Tak jak Śmietański był “do dyspozycji szefa” i “do zleceń”. Lubił chwalić się, że tak bohatersko walczył w czasie wojny w szeregach Armii Ludowej, że został dwukrotnie ranny. Jego akta nic o tym jednak nie mówią. Drej zamordował wielu, którzy naprawdę poświęcali życie dla wolnej Polski, m.in. Zygmunta Szendzielarza, dowódcę V Brygady Wileńskiej. Był 8 luty 1951 r. Z celi major “Łupaszko” został wyprowadzony wczesnym wieczorem. Prokurator odczytał wyrok śmierci w imieniu Rzeczpospolitej. Potem oprawcy zmusili Szendzielarza, aby pochylił się do przodu. Chcieli, aby zobaczył leżące na schodach martwe ciała trzech swoich kolegów, zabitych przed chwilą. Kula dosięgła “Łupaszkę” o godz. 20.15. Tak przynajmniej wynika z protokołu egzekucji. Drej jest podpisany jako dowódca plutonu egzekucyjnego. Jednak strzelał w tył głowy tylko on sam. Mimo upływu lat zwyczaje na Rakowieckiej nie zmieniły się. Niecały miesiąc później, 1 marca 1951 r. – w piwnicach domku gospodarczego na Mokotowie – wykonał wyrok na siedmiu członkach IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Komendant, ppłk Łukasz Ciepliński, wiedział, że nie będzie miał pogrzebu, tylko zostanie wrzucony pod osłoną nocy do jakiegoś bezimiennego dołu. Dlatego tuż przed śmiercią połknął medalik z Matką Boską. Mimo to jego ciała, jak i podkomendnych do dziś nie udało się odnaleźć. Drej zabijał w dziesięciominutowych odstępach, co oznacza, że egzekucja całego IV Zarządu WiN trwała 70 minut. Gdyby miał pomocników, gdyby naprawdę istniał zapisany w ubeckich papierach pluton egzekucyjny, sprawa mogła pójść znacznie sprawniej…
“POCHOWANI” W GNOJÓWCE Drej spełniał się w roli kata już za czasów Śmietańskiego. 19 lutego 1947 r. późnym wieczorem pojawił się w Płońsku. W tamtejszym więzieniu mówiło się, że przyjechał funkcjonariusz UB z centrali, czyli z Rakowieckiej. Dlaczego Drej zawitał do Płońska? Miał zastrzelić trzech mężczyzn – żołnierzy Ruchu Oporu Armii Krajowej. Bronisław Urbański ps. Andrzej, “Ślepy”, Zygmunt Ciarka “Sowa” i Marceli Gajewski “Mściciel” 9 grudnia 1946 r. zostali skazani na KS przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie. Mieli jednak nadzieję, że unikną śmierci – za trzy dni wchodziła w życie amnestia, która miała ich objąć. Nawet więzienni strażnicy powtarzali im, że mogą spać spokojnie. Jednak Aleksander Drej na darmo by nie przyjeżdżał. Minęło kilka godzin i w towarzystwie innych funkcjonariuszy więziennych wyprowadził trzech żołnierzy Niepodległej na zaplecze płońskiego aresztu. Było kilka minut przed trzecią w nocy. Konwój zatrzymał się przy należącej do zakładu karnego chlewni. Tu Drej otworzył do niewinnych ogień. Najpierw posłał do nich serię z karabinu, potem wyciągnął pistolet i dobijał każdego strzałem z pistoletu w głowę. Teraz trzeba było zabitych “pochować”. Nie namyślając się wiele wrzucił ich ciała do dołu, wyżłobionego przez strumień gnoju i błota, wylewających się z chlewni. Aby żaden ślad nie pozostał, przykrył trupy ROAK-owców jeszcze jedną warstwą gnojówki. Plan faktycznie powiódłby się, gdyby nie świadek, przyjaciel jednego z zamordowanych, który widział całe zdarzenie z okna celi. Po odejściu z bezpieki Aleksander Drej przez rok pracował w milicji. Został jednak zwolniony wobec braku “przygotowania do służby w MO”, gdyż “przez okres służby w BP st. sierż. Drej wykonywał zlecenia specjalne”. Krwawy kat zmarł kilka lat temu w Warszawie. Do końca pobierał resortową emeryturę dla szczególnie zasłużonych.
MAJOR PLAMA Jeszcze jeden oprawca, który miał już nie żyć, ale okazało się, że była to celowa dezinformacja. To Wacław Ziółek – kat z Kielc, ur. w 1927 r., znany w ubecji jako “major Plama”. Typ ten nie tylko był naczelnikiem kieleckiego więzienia, ale osobiście wykonywał wyroki śmierci na członkach antykomunistycznego podziemia. To on również torturował słynnego “Szarego” – Antoniego Hedę. Katem był również w więzieniu w Radomiu. Stefan Bembiński “Harnaś” (który 9 września 1945 r. wraz ze swoim oddziałem przeprowadził brawurową akcję zajęcia Radomia, zdobycia tamtejszego więzienia i uwolnienia aresztowanych) w wydanych w 1996 r. wspomnieniach “Te pokolenia z bohaterstwa znane” pisał, że w radomskim areszcie “wczesnym rankiem wykonywano codziennie wyroki śmierci. (…) Kat, Wacław Ziółek, występujący przy wykonywaniu tej czynności w polskim mundurze porucznika, zjawiał się w więzieniu po południu. (…) Kazał oddziałowemu otwierać cele ze skazańcami i z korytarza przyglądał się im. Taksował każdego. Był dobrym rzemieślnikiem. Za każdy wyczyn otrzymywał 600 do 700 ówczesnych zł. Potem wychodził na zewnętrzne podwórko, sprawdzał, czy na drodze przemarszu ze skazanym nie ma zanieczyszczeń, kamieni, kawałków żelaza czy drewna. Z kolei kierował się do garażu. Sprawdzał, czy pętla dobrze się zaciska, czy urządzenie uruchamiające zapadnię działa cicho i sprawnie. Potem wychodził z więzienia i zjawiał się rano”. Prócz uśmiercania niewinnych Wacław Ziółek ma na koncie jeszcze inne “sukcesy” – w 1946 r. z ramienia resortu uczestniczył (m.in. razem z Adamem Humerem) w prowokacji, którą PRL-owska historiografia nazwała “pogromem kieleckim”. Dziesięć lat później Ziółek przeszedł do Milicji Obywatelskiej, a w latach 90. na emeryturę (w stopniu pułkownika). O niemałych pieniądzach, które dostaje, pisaliśmy na wstępie. Tadeusz M. Płużański
Ubezpieczenia – a katastrofa w Smoleńsku; pewien problem... Zdumiałem się nieco – bo poniższe komentarze zamieścili ludzie obyci co się zowie. {maciejo}: „Chwileczkę, każdy cywilny przewoźnik lotniczy ma obowiązek ubezpieczenia firmy od wypadków (o ile statek powietrzny jest zarejestrowany w kraju, który został sygnatariuszem konwencji montrealskiej). Wynika to bezpośrednio z uzgodnień na Konwencji Montrealskiej z 1999 roku. Obecnie wśród ponad 90 państw, sygnatariuszami są państwa (tfu!) Unii Europejskiej, USA, Kanada, Australia, Japonia czy Chiny ......
W związku z tym, „Lufthansa” (oczywiście jej tego nie życzymy) nie płaciłaby odszkodowań z własnej kieszeni, ale zapłaciłby ubezpieczyciel (z AERO Casco czy jakoś tak.... ). To nie byłby problem Lufthansy (oprócz prestiżu itd).....
A dlaczego III RP tak mało zapłaciła ? Bo chyba nikt nie założył sprawy w sądzie i nikt nie domaga się wysokiego odszkodowania na drodze sądowej !!!!” Natomiast {Bacz} chyba jeszcze bardziej nie na temat: „Jestem zszokowany, że Pan domaga się jakichś nadzwyczajnych odszkodowań dla rodzin ofiar katastrofy. Urzędnicy publiczni nie powinni być ubezpieczani za pieniądze podatnika, nawet ci wykonujący misje niebezpieczne misje - jeśli chcą niech się ubezpieczają dobrowolnie. Pisałem: http://niepoprawni.pl/blog/404/ubezpieczanie-urzednikow ” Otóż: co ma z tym wspólnego jakieś ubezpieczenie?!? Jakieś konwencje międzynarodowe? Z punktu widzenia ofiary wypadku jest kompletnie obojętne, czy dostanie pieniądze od tej wymienionej przykładowo „Lufthansy” - czy od firmy, w której „Lufthansa” się ubezpieczyła! III RP swoich samolotów jak najsłuszniej nie ubezpieczyła. Proszę pamiętać, że suma składek jest zawsze większa od sumy wypłaconych odszkodowań (z czegoś musi żyć ubezpieczyciel – a jeszcze trzeba na ogół płacić podatki od zysku w kraju ubezpieczyciela...). O ile można zrozumieć biedaka, który robi błąd i się się ubezpiecza (bo dla niego wypadek to katastrofa życiowa; taki człowiek raczej nigdy się nie dorobi – ale może on woli zmniejszyć szanse zostania bogaczem, a za to nie ryzykować klęski finansowej?), to urzędnik państwa, który by cokolwiek państwowego ubezpieczył, powinien zostać natychmiast posądzony albo o wzięcie łapówki od ubezpieczyciela – albo o notoryczny kretynizm (jak mawiał dobry wojak Szwejk). Te dwa komentarze ilustrują, jak głęboko w ludziach – nawet w stałych Czytelnikach mojego portalu – tkwi przekonanie, ze ubezpieczenie jest czymś równie naturalnym, jak powietrze!!! Być może {Bacz} miał na myśli inny problem. Jeśli wchodzę na Giewont, będący własnością państwową, to jeśli spadnę, nic mi się od państwa nie należy. Jeśli wsiadam do reżymowego samolotu – to tez na własne ryzyko!
W takim razie na drzwiach samolotu powinien chyba być napis: „WSIADASZ NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ; Unia Europejska ani Autonomia Polska nie pokrywają żadnych roszczeń powstałych wskutek zdarzeń zaszłych na pokładzie tego samolotu." {Bacz} w Swoim blogu porusza nieco inną sprawę - odszkodowań dla urzędników państwowych. Ale przecież zdecydowana większość pasażerów "Tu154M" - to nie byli urzędnicy państwowi!! Sądzę jednak, że również urzędnikowi państwowemu - nawet v-ministrowi odpowiedzialnemu za transport powietrzny - należy sie takie samo odszkodowanie, jak dowolnej innej osobie, niezaleznie od jej obywatelstwa.
A co Państwo o tym sądzicie? Ja sądzę, że gdyby na pokładzie "Tu154M" znajdował sie obywatel jakiegoś innego państwa, to państwo w jego imieniu zażądałoby odszkodowania od Autonomii Polskiej zwanej z rozpędu "III RP". P. Julian Assange na wolności! Wymiar „sprawiedliwości” Zjednoczonego Królestwa wypuścił na wolność p. Assange. Za kaucją. To i tak dobrze – bo parę lat temu całkowicie bezprawnie i wbrew podstawowym zasadom międzynarodowym, przetrzymywał śp. gen. Augusta Pinocheta. No – ale wtedy w Londynie rządziła Czerwona Hołota. Z drugiej strony... Istnieje obawa, że zostanie On teraz zamordowany lub porwany przez „nieznanych sprawców”. Jak to się zdarzyło np. śp. Adolfowi Eichmannowi Zrobił bowiem p. Assange rzecz strrrraszną: ośmieszył Wielkie Mocarstwo. Żadnej szkody zresztą nie wyrządził, przeciwnie. I za to jest ścigany.Wyobraźmy sobie bowiem, że p.Assange, zamiast opublikować tę korespondencję, po cichu i za duże pieniądze sprzedałby ją wywiadom: ChRL, FR, RFN, RF – i jako dobry poddany Królowej dał za darmo wywiadom UK oraz dominiom Australii i Kanady. Wtedy interesy USA poniosłyby wielką szkodę, bo USA by o tym nie wiedziały – ale nie zostałyby ośmieszone!! I o to ośmieszenie idzie! JKM
Kulty i legendy Ach, co to był za tydzień! Nie zmieniając swego fatalnego położenia geograficznego, nasz nieszczęśliwy kraj jednym susem znalazł się w centrum świata. Wiadomo, że skoro góra nie chce podejść do Mahometa, to Mahomet musi podejść do góry. Toteż świat, a w każdym razie – jego część, w osobie rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa, postanowił się do nas zbliżyć. To bliskie spotkanie III stopnia zostało z naszej strony oczywiście poprzedzone solennymi przygotowaniami i to w dodatku – dwutorowo, dzięki czemu lepiej możemy dziś zrozumieć, w jaki sposób strategiczni partnerzy podzielili się wpływami w naszym nieszczęśliwym kraju. Kiedy bowiem prezydent Bronisław Komorowski przybrał sobie za konsyliarza generała Jaruzelskiego, co to „samego jeszcze znał Stalina”, premier Donald Tusk namawiał się z Naszą Złotą Panią Anielą. Najwyraźniej strategiczni partnerzy musieli zainspirować się pamiętną formułą redaktora Adama Michnika: „wasz prezydent, nasz premier” – ale bo też i sytuacja jest podobna. Nasz nieszczęśliwy kraj znowu staje bowiem u progu transformacji ustrojowej, spowodowanej wycofaniem się Stanów Zjednoczonych z aktywnej polityki europejskiej. Prof. Adam Wielomski twierdzi nawet, że USA wycofały się z Europy „na dobre” – a w tej sytuacji chwilową próżnię polityczną spowodowaną tą rejteradą wypełnili strategiczni partnerzy po bratersku, co w naszej sytuacji objawiło się w powrocie do michnikowskiej formuły. Wymagało to, ma się rozumieć, pewnych przetasowań i nie dziwi nas w tej sytuacji, że to właśnie Nasza Złota Pani Aniela miała „namówić” premiera Donalda Tuska do rezygnacji z kandydowania w wyborach prezydenckich. Za sprawą pani red. Doroty Kani, która na podstawie dokumentów ze znienawidzonego IPN opublikowała informacje o rodzinnych korzeniach Pierwszej Damy, możemy dziś docenić dowcipną finezję Sił Wyższych. Wykonując porozumienie między strategicznymi partnerami, zorganizowały w Platformie Obywatelskiej prawybory między marszałkiem Komorowskim a ministrem Sikorskim według tego samego klucza. Jak to mówiło się za moich czasów w kołach wojskowych: „tak czy owak – sierżant Nowak”. Ta formuła rzuca też światło na prawdopodobny kierunek transformacji ustrojowej, u której progu właśnie stoimy; któż bowiem lepiej przypilnuje dla strategicznych partnerów niesfornego narodu tubylczego, niż starsi i mądrzejsi? Z tego punktu widzenia nie powinno nikogo dziwić, że największą inwestycją kulturalną Warszawy jest Muzeum Historii Żydów Polskich, którego akt erekcyjny prezydent Lech Kaczyński podpisał 26 czerwca 2007 roku. Budowę jego wspiera specjalny komitet, któremu przewodniczy pan Marcin Święcicki, prywatnie zięć zmarłego w 2000 roku Eugeniusza Szyra, o pierwszorzędnych korzeniach, KPP-owca, dąbrowszczaka, w PRL długoletniego wicepremiera od gospodarki, dzięki czemu nie ulega wątpliwości, że bez względu na koszty, placówka ta otworzy swoje podwoje zgodnie z planem, to znaczy – w marcu 2012 roku, wyprzedzając, być może nawet znacznie, inną kultową budowlę warszawską – Świątynię Opatrzności Bożej. Ale bo też w ramach obecnej transformacji ustrojowej kult związany z Muzeum Historii Żydów Polskich może okazać się ważniejszy od tego, któremu tradycyjnie oddaje się mniej wartościowy naród tubylczy. Pod tym względem od przybytku głowa nie boli, toteż 10 grudnia w Jachrance odbył się sympozjon poświęcony instytucjonalizacji kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zginął tragicznie w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Pewne objawy instytucjonalizacji już się zresztą pojawiły; dziesiątego dnia każdego miesiąca pod Pałacem Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu pojawia się grupa demonstracyjno-modlitewna, a kiedy już powstanie i okrzepnie stosowne stowarzyszenie, liturgia ta zostanie stopniowo rozbudowana, podobnie jak i legenda. Już w Jachrance nie bez pewnego zaskoczenia mogliśmy się dowiedzieć, jak to prezydent Lech Kaczyński był wyczulony na punkcie suwerenności państwowej, że aż ratyfikował traktat lizboński, który ostatnio został zresztą nie tylko uznany za całkowicie zgodny z konstytucją, ale również – za dowód umocnienia suwerenności naszego nieszczęśliwego kraju – zgodnie z formułą zaprezentowaną w swoim czasie przez dra Andrzeja Olechowskiego podczas sławnego „Forum Dialogu” w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. Jak pamiętamy, pan dr Olechowski radośnie oznajmił, że po przyłączeniu do Unii Europejskiej będziemy „współdecydować o naszych sprawach”, co musi być oczywiście lepsze od decydowania samodzielnego, nazywanego kiedyś suwerennością. Instytucjonalizacja kultu prezydenta Lecha Kaczyńskiego wydaje się tym pilniejsza, że ruch pod wodzą pani Joanny Kluzik-Rostkowskiej „Forsa... ” to znaczy pardon – oczywiście pod nazwą „Polska Jest Najważniejsza” właśnie uznał się za kontynuatora misji tego prezydenta, a już starożytni Rzymianie, którzy każdemu spostrzeżeniu potrafili nadać postać pełnej mądrości sentencji zauważyli, że prior tempore – potior iure, co się wykłada, że pierwszy czasem – lepszy prawem – co w tym przypadku oznacza prawo do autorytatywnego interpretowania misji i testamentu oraz wzbogacania jego legendy. Jak już wielokrotnie wspominałem, ten kult w sporej części polskiego społeczeństwa wzbudza wyraźny rezonans, który z kolei wytwarza polityczną siłę nośną, zdolną do wepchnięcia reprezentacji PiS, może nawet z podczepionym PJN do Sejmu w przyszłym roku. I chociaż przeciwko kultom podnoszony jest zarzut irracjonalności, to w tej sytuacji kult prezydenta Lecha Kaczyńskiego wydaje się całkowicie racjonalny, bez względu na stopień wiarygodności niektórych fragmentów tworzonej właśnie legendy. Nie jest to zresztą legenda jedyna, bo jeszcze prezydent Komorowski nie zdążył wrócić z Ameryki, a już wyprzedziła go legenda o niebywałym sukcesie („qua opiekun i qua krewny miałbym z Klarą sukces pewny” – chełpił się Cześnik Raptusiewicz), jaki miał z tamtejszym prezydentem Obamą. Zgodnie z założeniami podsuniętymi przez swego doradcę strategicznego, prof. Kuźniara, prezydent Komorowski „obśmiał” i „wyszydził” prezydenta Obamę, nie mówiąc już o obsztorcowaniu i innych poufałościach. Dzięki telewizji mogliśmy na własne oczy zobaczyć, z jakim zaciekawieniem prezydent Obama przyglądał się swojemu rozmówcy, zachodząc zapewne w głowę, skąd się taki prezydent wziął. Na wszelki wypadek najwyraźniej postanowił mu się nie sprzeciwiać i pewnie dlatego obiecał, że „zrobi wszystko” i to w dodatku - jeszcze przed końcem swojej kadencji. Co konkretnie? „Wszystko”. Jest to obietnica podobna do „wielkich zmian”, jakie senator Obama zapowiadał podczas kampanii wyborczej. Jakie zmiany? Wiadomo: „wielkie”. W ten oto sposób prezydent Komorowski wrócił z Ameryki nie tylko ze świadomością, ale być może nawet z zawrotem głowy od sukcesu. Jakże zresztą inaczej, kiedy oto jednym susem nasz nieszczęśliwy kraj znalazł się w samym centrum światowej polityki? SM
Doroczne męczeństwo generała Jaruzelskiego To naprawdę czarny tydzień dla czcicieli generała Jaruzelskiego i to już od poniedziałku, kiedy przypadła 29 rocznica wprowadzenia stanu wojennego. Wprawdzie prawie połowie obywateli polskich stan wojenny bardzo się podoba i pewnie nie miałaby nic przeciwko temu, by go powtórzyć, reszcie się nie podoba – co jest jeszcze jedną poszlaką, że mamy nie jeden, tylko dwa narody: jeden polski, a drugi jakiś taki bardziej sowiecki. Ale to jeszcze nic, bo każdego kolejnego dnia tego fatalnego tygodnia przypada 30 rocznica jakiegoś fragmentu masakry, jaka miała miejsce w grudniu 1970 roku, w której generał Jaruzelski również złożył dowody wierności swojej socjalistycznej ojczyźnie – Związkowi Radzieckiemu. Oczywiście czciciele generała Jaruzelskiego energicznie temu zaprzeczają i już za pierwszej komuny pocztą pantoflową kreowali legendę, że przebywając w areszcie domowym, nie jest winien masakrze. Odpowiedzialny za nią miał być Zenon Kliszko, Stanisław Kociołek i kolejny dygnitarz - Grzegorz Korczyński, który tak naprawdę nazywał się Stefan Kilanowicz i w czasie okupacji niemieckiej, pod szyldem Gwardii Ludowej zajmował się bandytyzmem. Wyjaśnianie tej sprawy od ponad 10 lat markują niezawisłe sądy, ale pewnie nic z tego nie będzie, bo niezawisłym sądom nie jest obcy ani instynkt klasowy, ani samozachowawczy. Instynkt klasowy podpowie im właściwą ocenę wydarzeń, zaś widząc, jak prezydent Komorowski, od którego zależą przecież sędziowskie nominacje, generałowi Jaruzelskiemu nadskakuje, dopuszczą też do głosu instynkt samozachowawczy, który tę klasową interpretację wydarzeń grudniowych utrwali. Zresztą czarny tydzień szczęśliwie ma się ku końcowi, a zaraz potem - święta, podczas których wszyscy ze wszystkimi połamią się opłatkiem i kraj pogrąży się w nirwanie. SM
Manifest Partii Nieubłaganego Postępu W miarę postępów socjalizmu walka klasowa się zaostrza. Tak twierdził Ojciec Narodów – i chociaż wielu zadowolonych ze swego rozumu chętnie się z niego za to naigrawało, to przecież wygląda na to, że jednak spenetrował prawdę. Zaostrzanie się walki klasowej widoczne jest przecież gołym okiem nie tylko na tak zwanej „scenie politycznej” – czyli kosztownej dekoracji, jaką dla większego skołowania tubylczego narodu sprokurowały Siły Wyższe – ale nawet w Kościele, czego znakomitą ilustracją jest manifest Partii Nieubłaganego Postępu, jaki w postaci donosu do JE nuncjusza zredagował przewielebny ojciec Ludwik Wiśniewski OP. Co z tym manifestem zrobi Jego Ekscelencja – to już nie moja sprawa, ale warto zwrócić uwagę na jego treść nie tyle z powodów, dla których listem szalenie się nasładza „Gazeta Wyborcza”, ale ze względu na ukryty w nim pod zasłoną krytyki program pozytywny kościelnej partii, której stanowisko przedstawił przewielebny ojciec Wiśniewski. Cóż bowiem krytykuje? Że Kościół „jątrzy”. Ale co to znaczy, że „jątrzy”? To znaczy, że znaczna część polskiego duchowieństwa nie chce słuchać się redaktora Michnika, ani dostosowywać się do każdorazowej mądrości etapu. Taki upór budzi oczywiście irytację nie tylko środowiska skupionego wokół „Gazety Wyborczej”, uważającego, że rząd dusz nad mniej wartościowym narodem tubylczym należy mu się na tej samej zasadzie, na jakiej czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty – ale również „dołów” partyjnych, które kłuje on w oczy, niby żywy wyrzut sumienia. Gdzie wszyscy grzeszą – nikt nie jest winien, ale jeśli część nie grzeszy, to co robi? Ano – „jątrzy”. Dlatego też nic dziwnego, że przewielebny ojciec Wiśniewski tak krytykuje publikowanie w „Naszym Dzienniku”, który „inni biskupi” uważają za „głęboko antychrześcijański” Którzy „inni”? Ano – ci z Partii Nieubłaganego Postępu. Dlaczego uważają „ND” za „głęboko antychrzescijański”? Bo przedmiotem tej międzypartyjnej polemiki jest monopol na chrześcijaństwo – podobnie jak przedmiotem sporu między PiS i PJN jest prawo do spuścizny prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie da się ukryć, że stanem idealnym byłoby publikowanie przez wszystkich w „Gazecie Wyborczej” – bo powiedzmy sobie szczerze, po co tyle gazet, skoro jest ona? Przypomina mi to opinię Jana Józefa Lipskiego, człowieka o najbardziej gołębim sercu wśród „lewicy laickiej”, gdzie ton nadawali dawni stalinowcy – który pod koniec lat 70-tych też się dziwował, po co właściwie wychodzi ROPCiO-wski „Gospodarz”, skoro jest już KOR-owski „Biuletyn”? Przewielebny ojciec Ludwik Wiśniewski wtedy był zwolennikiem pluralizmu i wolności słowa, ale teraz – najwyraźniej już tylko śpiewa w jednym chórze w lożą B’nai B’rith, która na swoim inauguracyjnym posiedzeniu w 2006 roku postanowiła nie tylko doprowadzić do końca sprawę żydowskich roszczeń majątkowych wobec Polski, ale i spacyfikować Radio Maryja. Skoro z tej krynicy czerpana jest inspiracja, to już nie dziwi zaporowy zarzut „nacjonalizmu” czy „ksenofobii”, którymi – podobnie jak „wstydliwie skrywanym antysemityzmem” ma być „zarażone” co najmniej „50 procent duchowieństwa”. Ale co to właściwie znaczy – ten nacjonalizm, ksenofobia i antysemityzm? Nacjonalizm jest poglądem, według którego każda wspólnota etniczna powinna zorganizować się politycznie – najlepiej w państwo. Może być on słuszny, albo nie – na przykład trudno zakwestionować zalety zorganizowania się narodu polskiego w państwo polskie, ale już dążenie pana Jerzego Gorzelika, lidera Ruchu Autonomii Śląska do politycznej emancypacji narodu śląskiego, budzi więcej wątpliwości. Wprawdzie katolicyzm wykracza poza politykę i w tym znaczeniu jest kosmopolityczny, ale przecież nie podważa prawa narodu polskiego do posiadania własnego państwa i do układania sobie życia w nim po swojemu. To prawo, krytykowane jako „nacjonalizm”, najwyraźniej podważa tylko partia „Kościoła otwartego”, skwapliwie przyjmująca różne idee razem z „grantami”. Ksenobfobia zaś jest niezbędnym składnikiem tworzenia własnej tożsamości: my jesteśmy Polakami, tamci zaś – Rosjanami, czy Żydami; oni są inni niż my, co wcale nie musi przecież oznaczać, że gorsi, czy lepsi. I wreszcie „antysemityzm”. Żydzi, cokolwiek by o nich nie powiedzieć, niewątpliwie są na świecie, mają swoje interesy i potrafią o nie zabiegać. I niekiedy interesy żydowskie wchodzą w kolizję z interesami polskimi. Wtedy trzeba opowiedzieć się za jednym, albo za drugim – bo nie zawsze możliwy jest kompromis. Na przykład: czy Polska ma wypłacić 65 mld dolarów organizacjom „przemysłu holokaustu”, czy nie? Środowiska żydowskie ułatwiają sobie zadanie, zarzucając antysemityzm każdemu, który im się sprzeciwia. Z ich strony jest to postępowanie racjonalne, ale jeśli przewielebny ojciec Wiśniewski nie zauważa tych uwarunkowań i myśli, że to wszystko naprawdę, to może nawet i kieruje się sumieniem, ale co z tego, kiedy partyjne zaangażowanie w zaostrzającą się walkę klasową wyprzedziło u niego i to znacznie, zwyczajną spostrzegawczość? SM
Premier Tusk tupnął ?
1. „Projekt raportu MAK w sprawie katastrofy smoleńskiej jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia” powiedział wczoraj będąc jeszcze w Brukseli Premier Donald Tusk komentując wysłanie przez stronę polską 150 stron uwag i innych materiałów do 210 stron tego raportu. Premier Tusk się zdenerwował, tupnął, zareagował zdecydowanie , nagle zmienił stanowisko, taka jest większość komentarzy jakie pojawiły się w polskich mediach po tej wypowiedzi. Nie znamy treści raportu ale można się domyślać, że jego wymowa jest jednoznaczna, winna katastrofy jest polska załoga, słabo przygotowana i nie reagująca na zdecydowane dyspozycje kontrolerów lotniska ze Smoleńska, którzy nie pozwalali lądować samolotowi z polską delegacją na pokładzie.
2. W świetle tego wszystkiego co już temat katastrofy wiemy, w w świetle tych wszystkich kłamstw strony rosyjskiej o 4- krotnym podchodzeniu do lądowania, nieznajomości rosyjskiego przez polskich pilotów, rozbijania łomami i cięcia wraku samolotu piłami motorowymi przez rosyjskich żołnierzy, w świetle jak się wydaje przekazania przez Rosjan sfałszowanych stenogramów rozmów w kabinie pilotów, tych wszystkich komunikatów z wieży „na kursie i na ścieżce „ nie mających żadnego związku z faktycznym położeniem samolotu, strona polska nie miała innego wyjścia jak zgłosić te liczne uwagi i w ten sposób ratować twarz przed polską opinią publiczną. Rosjanie zapewne na te uwagi się oburzą, choć nie wykluczam ,że część z nich , tych mniej znaczących dla głównej konkluzji swojego raportu, po prostu przyjmą, pokazując w ten sposób swoją otwartość na współpracę ze stroną polską, a wszystko w ramach konwencji chicagowskiej, którą tak ochoczo przyjął Donald Tusk do wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Ponieważ ta konwencja narzuca brak jawności i dla raportu MAK jak i uwag strony polskiej do niego to zapewne prędko się nie dowiemy jaka jest zawartość obydwu dokumentów ale zapamiętamy, że Premier Tusk był bardzo stanowczy w sprawie walki o prawdę o katastrofie smoleńskiej. A że nic nie wskórał, trudno co robić, Rosja to wielki i wymagający partner. I PR- owsko jest wszystko w porządku, bo chyba dla nikogo nie ulega najmniejszej wątpliwości, że każdy krok jaki ma zrobić Premier Tusk w sprawie smoleńskiej katastrofy jest wcześniej badany przy pomocy sondaży.
3. Od Rosjan w tej sprawie już w formule konwencji chicagowskiej już nie uzyskamy wiele więcej. Jesteśmy zdani na ich łaskę i niełaskę i nawet nie możemy być pewni czy kiedykolwiek przekażą nam oryginały czarnych skrzynek. A przecież nie pójdziemy z nimi na wojnę w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej jak to już zapowiadali niektórzy przedstawiciele rządu, i nie ma takich ofiar jakich nie powinniśmy ponieść ,żeby nasze stosunki z Rosją uległy poprawie jak to „zgrabnie ujął” prezydencki doradca prof. Tomasz Nałęcz .
4. Jak się wydaje nas porażkę skazana jest w sprawie wyjaśniania przyczyn katastrofy smoleńskiej polska prokuratura. Abstrahując już od sposobu w jaki ona działa jest skazana w swoich badaniach na materiały przekazane jej przez prokuraturę rosyjską a ta mimo dobrego klimatu współpracy o jakiej bez przerwy się mówi przekazuje tylko te, które uzna za stosowne. Jeżeli po 8 miesiącach od katastrofy nie dotarły do Polski wszystkie protokoły sekcji zwłok ofiar, jeżeli do tej pory nie ma protokołu przesłuchania najważniejszej osoby będącej na wieży i wydającej dyspozycje kontrolerom to jak można prowadzić odpowiedzialnie śledztwo w Polsce. Być może za jakiś czas pojawią się zarzuty dla urzędników z Kancelarii Premiera czy MON przygotowujących ten feralny lot ale raczej niczego więcej nie można się po polskiej prokuraturze spodziewać.
5. Premier Tusk zaostrzył swoje stanowisko w sprawie raportu MAK ale tak wychodziło z badań opinii publicznej wcześniej na tą okoliczność zamówionych. Trzeba było także zaostrzyć retorykę, żeby w przyszłości powiedzieć Polakom, robiłem w tej sprawie wszystko co mogłem ale więcej się od Rosjan nie udało uzyskać. I większość Polaków te wytłumaczenia przyjmie. Zbigniew Kuźmiuk
Chodorkowski - więzień sumienia czy złodziej? Śledząc nasze czołowe media i s24 można sądzić, iż w procesie Chodorkowskiego jedyną winą młodego uzdolnionego biznesmena, było to, iż ośmielił się wspierać anty-putinowską opozycję i wyraził kiedyś chęć kandydowania na urząd Prezydenta Federacji Rosyjskiej. Tyle można usłyszeć, przeczytać bądź zobaczyć w rozgłośniach radiowych, prasie i telewizji. Owszem, przytaczane są zarzuty, jakie postawiła Chodorkowskiemu prokuratura, lecz kontekst zawsze jest taki, by wyrobić wśród wszystkich przekonanie, że oto odważny i oddany rosyjski patriota i demokrata cierpi niesłusznie za swą miłość do społeczeństwa otwartego.
A jaka jest prawda o tym człowieku? W czasach, kiedy polscy komuniści zaczynali budować swój prywatny kapitalizm podobny proces trwał i w ZSRR. To wtedy młody zastępca szefa Konsomołu, Michaił Chodorkowski rozpoczął swoją błyskotliwą karierę zaczynając od stanowiska dyrektora komercyjnego banku, późniejszego „Menatepu”. Gromadził tam za zgodą Gorbaczowa środki wysyłane przez kraje zachodnie na pomoc ofiarom Czarnobyla.Za czasów Jelcyna był już wśród takich liczących się oligarchów jak Bieriezowski, Gusinski czy później Abramowicz (ten od Chelsea), którym za poparcie prezydent płacił majątkiem narodowym. Już w 2003 roku tygodnik Wprost usytuował Chodorkowskiego na pierwszym miejscu wśród najbogatszych Rosjan. Wiek około czterdziestki i żydowskie pochodzenie to cechy wspólne Bieriezowskiego, Gusińskiego, Abramowicza i Chodorkowskiego. Nie raz to Gazeta Wyborcza wynosiła pod niebiosa tych ludzi za niezwykły talent i umiejętność poruszania się w świecie finansów. Zresztą podobne artykuły publikowała swego czasu na temat Bagsika i Gąsiorowskiego póki ci panowie nie zbiegli do Izraela. Kiedy Putin rozpoczął wojnę z wymienionymi panami gazeta Pana Michnika często w rozpaczliwy sposób alarmowała jak to w Rosji deptana jest demokracja. Owszem, zjawisko złodziejstwa, czy niepłacenie podatków nie jest w Rosji czymś wyjątkowym i można by uwierzyć Putinowi w szczere intencje gdyby wojna, którą wydał aferzystom dotyczyła wszystkich bez wyjątku. Tu prezydent Rosji (ma rację GW) zachował się mało demokratycznie gdyż na odstrzał poszli głównie potencjalni rywale polityczni, a wszyscy inni geszefciarze, którzy uznali Putina jako samca „alfa” mogą do dzisiaj spać spokojnie. Michaił Chodorkowski zapałał miłością do demokracji i społeczeństwa obywatelskiego dopiero w momencie, kiedy poczuł się zagrożony. Konflikt ten był bez wątpienia walką o wpływy i władzę dwóch oligarchii (mafii), państwowej z finansową. Chodorkowskiemu uderzyła w pewnym momencie do głowy woda sodowa i niezbyt dobrze odczytał z jakim to człowiekiem rozpoczął wojnę. Związki Chodorkowskiego z mafią wśród Rosjan nie budzą wątpliwości. Nic się jakoś u nas nie mówi o zarzutach kryminalnych rozpatrywanych przez prokuraturę wobec ludzi Jukosu. Wśród nich były takie jak morderstwa na dyrektorach dużych firm dokonane w 1998r. Szef wydziału służby bezpieczeństwa Jukosu, Aleksiej Piczugin był oskarżony o podłożenie bomby oraz zabójstwo. 9 lipca 2004 roku został zamordowany w Moskwie dziennikarz amerykańskiego czasopisma „Forbes”, Paweł Klebnikow. To on nazwał system panujący w Rosji „kleptokracją”. Terminem tym posłużył się by scharakteryzować grupę rosyjskich miliarderów żydowskiego pochodzenia i sposób zdobycia przez nich majątków. Klebnikow często obnażał działania i przeszłość Chodorkowskiego, Gusinskiego, Abramowicza czy Bieriezowskiego. To oni i podobni im panowie przejmowali za bezcen majątek ZSRR za udostępnione przez zachodnich bankierów środki. Sam Chodorkowski przyznał, że jego 8 miliardowe udziały w Jukosie są własnością lorda Jacoba Rotschilda z Londynu Gdyby rzeczywiście sąd w Moskwie więził, a następnie skazał zupełnie niewinnego człowieka to protesty płynące z USA (głównie ze środowisk żydowskich) nie byłyby takie anemiczne, a premierzy i prezydenci Izraela nie dyskutowaliby spokojnie z Putinem i Miedwiediewem, kiedy to bojownik o wolność i demokrację przebywa w obozie pracy. A cóż my widzieliśmy, co dnia podczas odczytywania poprzedniego wyroku przez moskiewski sąd? Grupkę protestujących zwolenników Chodorkowskiego (głównie rosyjskich Żydów) i wstrząśniętego adwokata oskarżonego, Pana Amsterdama. Przedstawiane to było tak jakby cała Rosja była oburzona skazaniem niewinnego człowieka. Prawda jest taka, że biedny naród rosyjski w olbrzymiej większości popiera Putina w walce ze złodziejami i aferzystami, choć nie zauważa, że walka ta jest dziwna, selektywna i nie obejmuje tych wszystkich, którzy zbudowali swoje fortuny w sposób przestępczy. Może to, co stało się w Rosji przez te wszystkie lata od upadku ZSRR wcale nie jest takie egzotyczne jakby się niektórym Polakom wydawało, a różnica podstawowa to tylko olbrzymia skala złodziejstwa proporcjonalna do wielkości łupów? Jeżeli już miałbym wybrać się w proteście pod rosyjską ambasadę to zapewne powodem tego nie byłby Michaił Chodorkowski. My Polacy mamy ku temu o wiele bardziej ważniejsze powody. Cóż, może nie jestem zbyt poprawny politycznie i nie potrafię nawet zrozumieć szefa Parlamentu Europejskiego, Jerzego Buzka, który znalazł czas na spotkanie się z matką Chodorkowskiego, a napięty kalendarz uniemożliwił mu spotkanie się z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej. kokos26
Polska kolej się kompromituje, a obca konkurencja tylko czeka Na 81 posiedzeniu Sejmu w dniu 17 grudnia br., odbyła się burzliwa dyskusja w związku z dramatyczną sytuacją na kolei, a zainicjowaną “Informacją ministra infrastruktury w sprawie sytuacji w PKP w związku z wprowadzaniem nowego rozkładu jazdy pociągów oraz warunkami podróżowania pasażerów“. Głos zabrał m.in. poseł Bogusław Kowalski, występujący w imieniu Klubu Parlamentarnego PiS. Poniżej przytaczamy całość wystąpienia, na podstawie stenograficznego zapisu. Pani Marszałek! Wysoki Sejmie! Panie Ministrze! W ciągu ostatnich 12 miesięcy mamy już trzeci kryzys. Pierwszy był w styczniu, w ubiegłym sezonie zimowym, mam na myśli atak zimy. Drugi był w maju, kiedy stanęły pociągi Przewozów Regionalnych, kiedy doszło do niespotykanego do tej pory na kolei skandalu. Wtedy z tej mównicy – wszyscy to słyszeliśmy – pan, panie ministrze, przepraszał i zapewniał nas, że jeśli chodzi o ten kryzys, wnioski zostały wyciągnięte i kolej ma świetlaną przyszłość. Minęło niecałe 6 miesięcy i mamy trzeci kryzys, znowu przez zimę i przez nieudolne wdrożenie nowego rozkładu jazdy. Co kryzys sytuacja jest coraz gorsza. Chaos się pogłębia. Tym razem zawiodła koordynacja i zarządzanie procesami, które są związane z funkcjonowaniem kolei. Gdyby zadanie przygotowania i wdrożenia nowego rozkładu jazdy zlecił pan, panie ministrze, studentowi logistyki lub zarządzania, to zostałby on prawidłowo przygotowany i dowiedziałby się pan, co i kiedy należy zrobić oraz gdzie są tzw. wąskie gardła, np. wielkości serwerów obsługujących internetowy rozkład jazdy. Jednak pańscy podwładni nawet tego nie byli w stanie zaplanować i wdrożyć. Dlaczego tak się dzieje, dlaczego ten chaos na kolei pogłębia się? Pierwszą przyczyną, najważniejszą, jest to, panie ministrze, że pan – i o tym świadczą pańskie wypowiedzi, również dzisiaj – nie wie, jakie są rzeczywiste problemy systemu kolejowego. Dlatego nie pracuje pan nad ich rozwiązaniem. Mówiąc kolokwialnie, nie bierze pan byka za rogi, ale pudruje to, co ewidentnie źle funkcjonuje. (Oklaski) Po drugie, mszczą się błędy popełnione przy usamorządowieniu spółki Przewozy Regionalne. Brak pełnego oddłużenia oraz przekazanie przewozów międzywojewódzkich do PKP InterCity wywołało konflikt między tymi spółkami. Doprowadził on do kryzysu majowego. Wtedy pan zapewniał, że wnioski zostały wyciągnięte. Jak widzimy, ten konflikt nie został wtedy rozwiązany, on nie został rozwiązany do dzisiaj i mści się, odbija się jeszcze silniej rykoszetem.
Po trzecie, zawiódł Urząd Transportu Kolejowego. Mój przedmówca z Platformy mówił, że potrzebny jest regulator na wzór Urzędu Komunikacji Elektronicznej. On istnieje i ma wystarczające narzędzia do tego, żeby wykonywać swoje funkcje. Ten rząd zmienił jednak kilka miesięcy temu dotychczasowe, sprawdzone i doświadczone kierownictwo. Kogo wprowadził w to miejsce? Swojego młodego, być może wybitnego, ale prawnika, który o systemie kolejowym nie wie nic. I to tutaj, w instytucji niezależnej i władczej w stosunku do przewoźników powinno się odbywać monitorowanie, koordynowanie i nadzorowanie tego, co się dzieje w całym systemie kolejowym. To zawiodło, panie ministrze.
Po czwarte, nie istnieje system zbierania informacji, przetwarzania i przekazywania ich podróżnym. Ujawnia się to po raz kolejny. Panie ministrze, dlaczego nie usłyszeliśmy dzisiaj tego, w jaki sposób zamierza pan rozwiązać ten problem? Czy pan go nie widzi? Może dlatego, że nie próbuje pan nawet zmierzyć się z tym problemem.
Po piąte, chwalił się pan, panie ministrze, tym, że są realizowane duże inwestycje, że kolej ma świetlaną przyszłość. Jak jest z tymi inwestycjami, skoro wczoraj minister rozwoju regionalnego mówił o tym, że trzeba zabrać pieniądze przeznaczone na inwestycje kolejowe, bo nie są one realizowane? Jest to prawda. Chwali się pan tym, że rozpoczął pan modernizację dworców kolejowych. Nie jest to prawda. Otwarte są dworce, które zostały zmodernizowane wcześniej. Oczywiście trzeba to robić, zgadzamy się, popieramy pana w tym. To wszystko nie przebiega jednak tak, jak powinno. Dlaczego? Będzie to już ostatnia odpowiedź w tej wyliczance. Otóż na koniec coś, czego nie da się zawarować w paragrafach, ale co stanowi wynik bieżącej działalności. Chodzi mi o jakość zarządzania. Panie ministrze, podczas pańskiego nadzoru nad kolejnictwem w tym zakresie wytworzyło się coś bardzo niebezpiecznego, mianowicie mieszanka nonszalancji i niekompetencji. Taka mieszanka jest bardzo niebezpieczna i skutkuje tego typu kryzysami. Aż strach pomyśleć, jaki skutek będzie miała ta sytuacja dla pana i dla nas za kilka tygodni lub miesięcy. Najgorsza w tym wszystkim, co się stało, jest kwestia dotycząca wizerunku polskich kolei, które obywatelowi kojarzą się z polskim państwem, a więc również wizerunku polskiego państwa. Pogorszenie wizerunku polskich kolei odbywa się w sytuacji, kiedy rynek europejski jest otwarty i – o czym wszyscy wiemy – konkurencja w różnych obszarach, choćby w zakresie transportu towarowego i pasażerskiego, szykuje się do wejścia na rynek polski i tylko czeka na nasze błędy, na pańskie błędy, na błędy pańskich ludzi, żeby jeszcze bardziej kolej skompromitować, żeby jeszcze łatwiej ten rynek sobie podporządkować. Pogorszenie wizerunku stanowi największą stratę, dlatego że bardzo trudno będzie to odwrócić. Jeżeli podróżni i obywatele stracą zaufanie do przewoźnika, a w zasadzie do państwa, które nie potrafi sobie z powyższymi problemami poradzić, to takie straty będą nieodwracalne i trudne do nadrobienia.Panie Ministrze! Dzisiaj po raz kolejny przekazał nam pan słowa ubolewania i przeprosił. Te słowa już nie wystarczą. One były wystarczające jeszcze w maju, kiedy jeszcze miał pan kredyt zaufania, kiedy jeszcze mieliśmy nadzieję, że pan rzeczywiście wyciągnie wnioski i poradzi sobie z tym problemem. Dzisiaj takie słowa tylko irytują, bo stanowią przykrywkę dla nonszalancji i niekompetencji. A wypowiedź, że ukarze pan prezesów zabraniem iluzorycznych premii, jeszcze bardziej pogarsza sytuację. Musimy dzisiaj otwarcie powiedzieć: Panie ministrze, nie radzi pan sobie z tym, nie wie pan, jak rozwiązać problemy polskiej kolei, nie ma pan koncepcji rozwiązania tych problemów. Dzisiejsze pańskie wystąpienie dobitnie to potwierdziło. Zawierało ono ogólniki, słowa o pękniętych torach, liczbach pojazdów, lokomotyw. Tu jednak chodzi o to, jak należy rozwiązać te problemy. Pan po prostu tego nie wie, pan nie potrafi chwycić byka za rogi i rozwiązać tych problemów. Dlatego, panie ministrze, myślę, że nastał najwyższy czas na to, aby przeciąć ten węzeł gordyjski i ten wrzód, który pęcznieje. Pan jako dojrzały człowiek powinien wiedzieć, co należy zrobić w takiej sytuacji. Przepraszanie nas, drukowanie za pieniądze podatników kolejnych ogłoszeń w gazetach tylko jeszcze bardziej pogarsza sytuację i kompromituje cały kompleks spraw, które są z tym związane. Tak że, panie ministrze, czekamy na rozwiązanie tego problemu w sposób honorowy. Pan dobrze wie, jak powinno to wyglądać. Proszę państwa, wielokrotnie z tej mównicy mówiliśmy o tym, jakie sprawy są najważniejsze dla funkcjonowania systemu kolejowego. Była tutaj mowa o Funduszu Kolejowym, który udało się wprowadzić podczas kadencji Prawa i Sprawiedliwości. Mówiono także o ustawie o finansowaniu transportu, o zwiększeniu udziału z akcyzy. Wszystkie projekty, które dołączono do programów unijnych i wprowadzono, zostały przygotowane przez pańskich poprzedników. Pan na tym bazuje. Natomiast to, co pan z tym zrobił, jak pan ten skarb, ten talent – posłużę się językiem biblijnym – zagospodarował, wszyscy widzimy. Kryzys na kryzysie i kryzysem pogania. Strach pomyśleć, co będzie dalej. Czekamy na honorowe rozwiązanie.Dziękuję bardzo. (Oklaski)
Chór wujów Ostatnio, minister finansów Jacek Rostowski odłożył wejście Polski do strefy euro ad calendas Graecas, czyli na świętego Nigdy. A może tylko w bliżej nieokreśloną przyszłość? Nie będę rozpaczał, od początku pisałem i mówiłem, że ogłoszenie terminów wchodzenia Polski do euro ma charakter politycznego marketingu, nie ma nic wspólnego z realną ekonomią i raczej prędzej niż później zostanie zastąpione przez piarowców Tuska innym chwytliwym hasłem, a przede wszystkim: korzyści z tego rozwiązania wydają się dla nas dyskusyjne. Natomiast sama historia owego projektu i “debaty” wokół niego wiele mówi o naszej rzeczywistości. Przypomnijmy ją więc. We wrześniu 2008 w drodze na Forum Gospodarcze w Krynicy premier Tusk ogłasza, że w 2011 przystąpimy do strefy euro. Chór postępowych chwalców Tuska pogrąża się w zachwycie i od razu rozpoczyna potępianie defetystów, których ewentualne wątpliwości mogą opóźnić ten wielki krok na drodze rozwoju naszego kraju. Zachodni politycy, dyplomaci i analitycy są zdumieni. Datę taką ogłasza się po długotrwałych, tajnych negocjacjach i porozumieniu między krajem aspirującym i europejskimi decydentami. Tymczasem żadnych rozmów w tej kwestii nie było. Szefowie banków centralnych telefonują do prezesa NBP, Sławomira Skrzypka z pretensjami. Nie chcą wierzyć w jego delikatne sugestie, że niewiele wie o rządowym projekcie. W rzeczywistości Skrzypek dowiedział się o nim razem z innymi Polakami. Wszystko wskazuje, że podobnie było z ministrem finansów. Ot, szefowie piaru uznali że taka deklaracja rozentuzjazmuje media, a dla premiera, który w ten sposób robi politykę, okaże się korzystna. Nie mylili się. Kurs złotego wahnął się w górę i dół, co musiało być efektem chaosu po ogłoszeniu tej decyzji i było do przewidzenia dla każdego kto ma elementarną wiedzę o ekonomii. Inteligentni piarowcy mogli zarobić setki milionów. Nie sugeruję, że po to proponowali owe wystąpienie, ale w normalnym kraju i taka interpretacja zostałaby wzięta pod uwagę. W Polsce Tuska przez medialny chór nazwana zostałaby obłąkaną teorią spiskową i eliminowała autora z cywilizowanego świata. Prędko okazuje się, że rok 2011 jest niemożliwy i ogłoszone zostaje, że premier mówiąc 2011 miał na myśli 2012. Chór medialny uznaje to za oczywistość i rozpoczyna egzaminowanie prezydenta Kaczyńskiego tudzież opozycji z entuzjazmu dla przystąpienia Polski do euro w tym terminie. Jakiekolwiek wątpliwości oznaczają brak elementarnej wiedzy ekonomicznej, wstecznictwo, antyeuropejskość, endeckość i ośmieszać mają tych, którzy je zgłaszają. Euro w 2012 okazuje się głównym i jedynym projektem gospodarczym rządu PO. Musi rozwiązać wszelkie nasze ekonomiczne problemy. Debata na ten temat polega na wykazywaniu ignorancji niedowiarków. Stopniowo zaczynamy mówić o innych sprawach, a potem pojawia się gospodarczy kryzys. Był on zaskoczeniem, a więc nie można zarzucać premierowi, że go nie przewidział — słyszymy. Uwagi, że przystąpienie do euro jest projektem, który musi przewidywać zmianę koniunktury, powodowane być muszą złą wolą. No, ale od ambitnego planu przystąpienia do euro nie zawieszamy. Tylko mówimy o nim mniej zwłaszcza, kiedy w oczy zagląda związany z tym wymóg dyscypliny finansowej. Wreszcie minister finansów ogłasza: nie przystąpimy do euro jeśli nie zostaną zmienione zasady liczenia długu naszego kraju, który pod jego kierownictwem rośnie w tempie imponującym. Europa przystaje na zmianę kryteriów chociaż od tego dług nasz nie ulega zmianie, a tylko przesuwamy jego spłatę na później i trudniejsze okoliczności. Niezależnie od tego o przystąpieniu do strefy euro mówić przestajemy. Można powiedzieć: ot przykład strategii Tuska, w której nie meritum, a o wizerunek chodzi. Rzucić chwytliwe hasło, skoncentrować na nim uwagę, aż do zmęczenia publiczności i przerzucić się na inne. Sęk w tym, że taka w sumie rujnująca polityka nie byłaby możliwa bez opiniotwórczego, medialnego chóru klakierów. Gdzie są dziś te medialne, ekonomiczne autorytety, które powtarzały, że bez euro w 2012 nie przeżyjemy i że zaleczy ono wszystkie nasze bolączki? Gdzie chór tych, który dezawuował każdą próbę rzeczowej debaty na ten temat? Czeka na kolejne hasło Tuska. Bronisław Wildstein
Pilnie zakupię „opozycyjnościomierz” i „martyrologiomierz” Z kombatanctwem i martyrologią opozycjonistów czasów PRL mamy w Polsce wyraźny kłopot. Najciszej siedzą ci, którzy zaliczyli w pierwszej instancji karę śmierci czy „ćwiarę” (25 lat) jak bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie. Najgłośniej zaś o swoich mękach opowiadają ci, którzy w porównaniu z nimi mogą pochwalić się wykonaniem za karę kilku pompek czy przysiadów. Ostatnio na głównego prześladowanego przez komunistyczny reżim wyrasta prezydent Komorowski, który co rusz wspomina o swojej wyjątkowej więziennej gehennie i z tej oto pozycji ocenia, kto rzeczywiście walczył i cierpiał w kazamatach za wolność i niepodległość, a kto w tym czasie moczył nogi w miednicy z ciepłą wodą. Swoją wielką martyrologią epatuje wszystkich dookoła nie wyłączając nawet Michela Platiniego, z którym latał helikopterem nad Warszawą. Jeszcze w moich uszach brzmią do dziś drwiny z opozycjonisty Lecha Kaczyńskiego, który to według Wałęsy był „przynieś, wynieś, pozamiataj”, co stanowiło doskonały powód do chichów i śmichów salonu wraz z dziennikarskim kwieciem. Trudno, więc dzisiaj się dziwić, że mało, kto zdaje sobie sprawę, że komuniści pomylili się i trzymali śp. prezydenta w odosobnieniu o wiele dłużej niż główne zagrożenie dla komunistycznego reżimu, Bronisława Komorowskiego. Kiedy więc Lecha Kaczyńskiego transportowano do Strzebielinka, a Antoniego Macierewicza do więzienia w Iławie, Bronisława Komorowskiego umieszczono w wojskowym ośrodku wypoczynkowym w Jaworzu gdzie nie było nie tylko więziennych cel, ale nawet stresujących skazańca krat. Tak, więc każdorazowo wypowiadane słowa o pobycie za kratkami można potraktować, jako literacką przenośnię znanego z zamiłowania do rymowania obecnego prezydenta. Jeżeli zaś chodzi o opozycyjna walkę to Bronisław Komorowski, do czego raczej się dzisiaj nie przyznaje, był tylko mało znaczącym podwładnym Antoniego Macierewicza i to stanowiącym raczej niewielki trybik niż tryb w tej machinie podziemnego wydawnictwa. Macierewicz raczej nie epatuje publiki swoją martyrologią, więc pewnie i dlatego nie posuwa się do takiej podłości jak Wałęsa by opozycyjne wyczyny obecnego prezydenta określić słowami „przynieść, wynieść, pozamiatać”. Warto również przypomnieć, że krnąbrny Macierewicz był przerzucany z więzienia do więzienia by następnie brawurowo z internowania zbiec i kontynuować działalność opozycyjną, którą rozpoczął ponad 40 lat temu. W Jaworzu zaś zgromadzono w większości wszystkich tych, nad głowami, których od zarania III RP połyskują świetliste aureole. Zorientowawszy się w swojej komfortowej w stosunku do innych internowanych sytuacji, już na Boże Narodzenie 1981 roku wystosowali oni list do Czesława Kiszczaka z protestem przeciwko „ rażącemu zróżnicowaniu ich sytuacji”. 38 sygnatariuszy owego listu pisało tak:,,Widzimy w tym próbę świadomego dzielenia nas na lepszych i gorszych. Protestujemy przeciwko temu podziałowi. Jeśli stworzenie takich samych warunków wszystkim nie jest możliwe, gotowi jesteśmy dzielić los pozostałych naszych kolegów”. Ciekawe jak czują się dzisiaj żyjący obok nas w miastach i miasteczkach kolporterzy podziemnej prasy czy ulotek, którzy odsiadywali wyroki więzienia w normalnych zakładach karnych w otoczeniu kryminalistów i nie mogli dysponować na zawołanie ani ołówkiem ani kartką papieru. Panie prezydencie Komorowski proszę zaprosić do swego pałacu osiemnastoletniego wówczas Arka Makara skazanego na 4 lata pozbawienia wolności, z czego blisko rok spędził w więzieniu w Potulicach, Dariusza Kaszubowskiego (20 lat) skazanego na 3 lata i Janka Chmielowskiego (20 lat) skazanego na 4 lata pozbawienia wolności. Niech im pan opowie o swojej walce i martyrologii. Oni przecież tylko na powielaczu robili prymitywne ulotki i rozrzucali je na ulicach trójmiasta.
Mirosław Kokoszkiewicz
List do o. Oszajcy Poniżej publikujemy list wysłany do ojca Wacława Oszajcy, SJ, w związku z przyznaniem nagrody im. św. Brata Alberta pani minister Ewie Kopacz [zob. Nagroda im. św. Brata Alberta dla minister Kopacz…]. List do o. Oszajcy To bardzo pokrzepiające, że członkowie Kapituły Nagrody im. św. Brata Alberta – Adama Chmielowskiego, na bieżąco śledzą w mediach postępy w śledztwie dotyczącego tragedii smoleńskiej. Bo skąd by wiedzieli ile serca i wsparcia okazała w Moskwie rodzinom tragicznie zmarłych w katastrofie smoleńskiej Ewa Kopacz. Media nie kłamią, szczególnie wtedy gdy zdają relację z prac rządu. Dlatego też nie dziwię się przewodniczącemu Kapituły o. Wacławowi Oszajcy, że pod wrażeniem oglądanych w telewizji migawek, postanowił nagrodzić panią minister Kopacz Nagrodą im. św. Brata Alberta – Adama Chmielowskiego. Media to potęga. Jak to dobrze, że informują one na bieżąco o naszych bohaterskich członkach rządu. Jak to dobrze, że są jeszcze tacy prostoduszni ludzie jak o. Oszajca, którzy potrafią docenić szczerość naszych polityków. Nie to, żebym zazdrościł, ale wydaje mi się, że kapituła wyżej wymienionej nagrody nie doceniła pełnej oddania postawy Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Ojcze Wacławie koniecznie nagrodźcie ich w przeszłym roku. Telewizja nie kłamie, bo nie ma powodu. Szczególnie wtedy gdy mówi nam o ich postawach tak pełnych oddania dla dobra publicznego. To dobrze że ludzie Kościoła oglądają telewizję, szczególnie teraz, gdy wyrzucono z niej prawicowych ekstremistów. Jak dobrze, że Ojca środowisko nie wierzy tym politycznym awanturnikom, którzy śmią twierdzić, że postawa minister Kopacz była kompromitacją i (łagodnie to ujmując) mijaniem się z prawdą. Mnie także to, tak jak Ojca zasmuca. To przecież oni śmią kwestionować postępowanie rosyjskich śledczych zarzucając im bałagan i proceduralne błędy. A przecież wiadomo powszechnie, że nasi politycy są ludźmi skromnymi i dobrej woli. Przecież na zdrowy rozum, gdyby było inaczej nie śmieli by występować w telewizji. Dziękuję Ojcze, za ten jasny obraz świata. Dziękuję, że co wieczór podczas kolacji mogę z pełnym zaufaniem oglądać dziennik. Dziękuję za ten pokój wewnętrzny i spokojny sen. Stanowczo więcej potrzeba nam takich polityków i ministrów jak Ewa Kopacz. Ludzie lubią także oglądać Donka i Bronka – bo przecież inaczej nie byłoby ich tyle w mediach. Jeśli mogę nieśmiało zgłosić propozycję to może pomyśleć o procesie beatyfikacyjnym. Oczywiście rozumiem, teraz jest za wcześnie, ale kiedyś, kto to wie. Pozdrawiam i kończę bo właśnie rozpoczyna się dziennik telewizyjny, codzienna dawka polityki miłości. Tadeusz Rozłucki
Polska szeroko otwarta dla GMO Oficjalne media w Polsce podając informację o tym, że Polska wygrała w Sądzie z Komisją Europejską w sprawie GMO, wprowadzają polskie społeczeństwo w błąd. Uważam, że media nie zapoznały się dokładnie z treścią wyroku. Wyrok dotyczy bowiem bardziej spraw proceduralnych pracy Komisji Europejskiej i nie odnosi się praktycznie do merytorycznej zawartości projektu ustawy o GMO. Komisja Europejska może się jeszcze odwołać od wyroku (sprawa T-69/08) do Trybunału Sprawiedliwości. Należy pamiętać także, że wyrok dotyczy poprzedniego projektu ustawy „Prawo o organizmach genetycznie zmodyfikownych” z 2007 roku i nie ma nic wspólnego z obecną sytuacją w kraju w zakresie GMO. A zatem, polskie społeczeństwo faktycznie może uwierzyć – otrzymując takie informacje – że Polska była i jest wolna od GMO. A przecież wiemy, że prawda jest inna, że w Polsce można uprawiać rośliny GMO. Nie ma bowiem zakazu siewu roślin genetycznie modyfikowanych w naszym kraju. W Polsce nie ma żadnych przepisów prawnych, które chroniłyby Nas przed GMO na polskich polach, tak jak to jest np. w Niemczech, Francji, czy też w większości innych krajów Unii Europejskiej. Wyrok Sądu Unii Europejskiej w Luksemburgu w sprawie GMO nie ma wpływu na to, że Polska jest, lub że będzie krajem wolnym od GMO. Nigdy takim krajem nie była i zapewne nie będzie, jeśli dalej przyzwolimy na takie działania polskich władz. Od kilku lat wzrasta bowiem powierzchnia uprawy kukurydzy MON810 w Polsce (tak podają sami zainteresowani na swoich stronach internetowych). Na terenie Polski nie ma zakazu siewu tej kukurydzy. Jest tylko zakaz obrotu jej materiałem siewnym. Zatem nasi rolnicy kupują materiał siewny w Czechach i bez żadnej kontroli administracyjnej (bo do teraz nie wdrożono przepisów prawnych) sieją tę kukurydzę na polach, stwarzając zagrożenie dla ludzi, zwierząt i środowiska. Tak będzie także na wiosnę 2011 roku, jeśli Polska nie wprowadzi natychmiast zakazu siewu i uprawy roślin GMO. Roman Andrzej Śniady
Komorowski bredził w USA: Bigos to specyficzne danie… Tak wygląda “ofensywa dyplomatyczna” w praktyce? Bronisław Komorowski ma pecha. Amerykańska fundacja The German Marshall Fund of the United States opublikowała nagranie z wykładu wygłoszonego przez prezydenta Polski na spotkaniu organizacji. Można je obejrzeć na stronie GMFUS. Bloger KaNo zaprezentował tłumaczenie przemówienia Komorowskiego. Jak się okazuje, to właśnie w tym wystąpieniu (a nie podczas konferencji prasowej po spotkaniu z Obamą, jak wcześniej informowali dziennikarze) prezydent wygłosił słynne już teksty o polowaniu oraz Islandii. Jednakże wykład – a raczej “wykład” – zawierał wiele innych perełek. Szczególnie spektakularnie zabrzmiała historyczno-kulinarna opowieść o bigosie: Ja jestem z wykształcenia historykiem, więc na wszelki wypadek powiem, jak to naprawdę w praktyce wyglądało. Były w polskim sejmie trzy fazy dochodzenia do decyzji politycznych. Pierwsza faza to była faza zgłaszania poglądów. Każdy mógł sobie zgłosić, jaki chciał. Druga faza to była faza ucierania poglądów. Nie wiem, jak to pani tłumaczka przetłumaczy na angielski, ale ucieranie to jest coś jak w wielkim tyglu, jeżeli trze się, aż się zrobi jednolita masa. Ucierano poglądy przez długotrwała dyskusję. Ale jeśli to nie pomogło i niech choćby jedna osoba niezdecydowana albo przeciwna, to mogła wstać na sali parlamentu polskiego, krzyknąć liberum veto i czym prędzej uciec. Zrywała w ten sposób sejm. Więc polska szlachta wymyśliła trzecią fazę działania.
To była faza bigosowania. Jak pani tłumaczka to przetłumaczy, nie wiem. Bigos to szczególne, specyficzne danie. Kapusta siekana i siekane mięso długotrwale gotowane. No więc trzecia faza – siekanie, bigosowanie polegało na to, że krewka szlachta chwytała za szable i takiego, który psuł ustrój państwa, który psuł prawo, po prostu brała na szable, nim zdążył uciec. Wszystko działało do roku 1562, kiedy pierwszemu posłowi polskiemu udało się nie tylko krzyknąć liberum veto, ale uciec, nim się szlachta zorientowała, nim wzięła za szable pan Siciński, starosta upicki uciekł na Litwę. I to był początek kryzysu. Nie wiem, jak sobie z tym poradzi Unia Europejska, ale tam jest liberum veto i od czasu do czasu trzeba brać się za bigosowanie. (pardon.pl)
KOMENTARZ BIBUŁY: Nie będziemy ustosunkowywali się do żenującego poziomu wypowiedzi p. Komorowskiego przed gremium tak ważnej i wpływowej instytucji typu think tank, jaką jest GMF. Obok bredzenia o bigosie, miało miejsce błędne podanie daty “1562″, zamiast 1652. Być może jest to tylko przejęzyczenie, ale wobec tylu poprzednich “przejęzyczeń” pana Komorowskiego w przeszłości, obawiamy się jednak, że szwankuje albo pamięć albo wiedza. Warto zaznaczyć, że p. Komorowski w trakcie swojego przemówienia poinformował swoich słuchaczy, że podawane przez niego informacje są zgodne z prawdą historyczną (“Żeby wszytko było jasne, ja jestem z wykształcenia historykiem, więc na wszelki wypadek powiem, jak to naprawdę w praktyce bywało…”- 17:42). Pełna wypowiedź p. Komorowskiego dostępna jest na stronie GMF, zarówno w wersji video [link] (w języku polskim oraz w bezpośrednim tłumaczeniu na angielski), jak i w formie transcript po angielsku [link]. Błędnie podana data ma miejsce w 19. minucie przemówienia (19:18). Przypominamy opublikowane na blogu fotoszop.salon24.pl fragmenty wykładu Bronisława Komorowskiego w German Marshall Fund of the United States. O tym, czy prezydent brał coś przed wykładem, czy jest po prostu godnym następcą (jeśli chodzi o poziom intelektualny) Lecha Wałęsy, niech zadecydują Czytelnicy. Po krótkim przywitaniu gości prezydent zagłębił się w historię Polski:
„Mało kto o tym wie, że w Polsce w XVIII wieku istniał mechanizm ustrojowy, który gwarantował każdemu obywatelowi prawo uczestniczenia w wyborach. To się wtedy źle skończyło. Skończyło się anarchizacją, państwo było za słabe. Mało kto o tym wie, że w Polsce wszyscy wybierali króla. Mało kto o tym wie, że polski sejmy czy polski parlament działa na zasadzie obowiązkowej zgody wszystkich. To było słynne liberum veto. Myśmy w XVIII wieku to praktykowali co nie zawsze wychodziło na zdrowie. Ale dzisiaj patrzymy na Unię Europejską i patrzymy, Panie Boże, przecież tam jest librum veto. Obowiązkowa zgoda wszystkich z wszystkimi. Żeby było jasne, ja tu rozmawiałem z Panią [tłumaczką - KaNo, fotoszop.salon24.pl]. Ja jestem z wykształcenia historykiem, więc na wszelki wypadek powiem, jak to naprawdę w praktyce wyglądało. Były w polskim sejmie trzy fazy dochodzenia do decyzji politycznych. Pierwsza faza to była faza zgłaszania poglądów. Każdy mógł sobie zgłosić, jaki chciał. Druga faza to była faza ucierania poglądów. Nie wiem, jak to pani tłumaczka przetłumaczy na angielski, ale ucieranie to jest coś jak w wielkim tyglu, jeżeli trze się, aż się zrobi jednolita masa. Ucierano poglądy przez długotrwała dyskusję. Ale jeśli to nie pomogło i niech choćby jedna osoba niezdecydowana albo przeciwna, to mogła wstać na sali parlamentu polskiego, krzyknąć liberum veto i czym prędzej uciec. Zrywała w ten sposób sejm. Więc polska szlachta wymyśliła trzecią fazę działania. To była faza bigosowania. Jak pani tłumaczka to przetłumaczy, nie wiem. Bigos to szczególne, specyficzne danie. Kapusta siekana i siekane mięso długotrwale gotowane. No więc trzecia faza – siekanie, bigosowanie polegało na to, że krewka szlachta chwytała za szable i takiego, który psuł ustrój państwa, który psuł prawo, po prostu brała na szable, nim zdążył uciec. Wszystko działało do roku 1562, kiedy pierwszemu posłowi polskiemu udało się nie tylko krzyknąć liberum veto, ale uciec, nim się szlachta zorientowała, nim wzięła za szable pan Siciński, starosta upicki uciekł na Litwę. I to był początek kryzysu. Nie wiem, jak sobie z tym poradzi Unia Europejska, ale tam jest liberum veto i od czasu do czasu trzeba brać się za bigosowanie.” Obszerne fragmenty wykładu i odpowiedzi na pytania poświęcone były geografii: „W naszym miejscu Europy, jak ktoś pamięta mapę Europy, nie wiem, czy w Ameryce ktoś pamięta, jak wygląda mapa Europy, czy nie? Nie jestem tego pewien. My jesteśmy w takim miejscu między Rosją a Niemcami. To jest takie miejsce, w którym proszę Państwa bez względu nawet, jak się ktoś integruje, jak powstaje wspólny dom europejski, wspólny dom natowski, to jest takie miejsce, gdzie ciągle są jakieś przeciągi. I bez względu na to, gdzie ktoś na jakimś piętrze otworzy drzwi albo okno, to od przeciągu, my Polacy, zawsze mieliśmy katar. No tak po prostu zawsze było.” „Proszę Państwa, wielka Rosja ma od Bałtyku po Morze Chińskie ma tylko trzy razy wyższy produkt krajowy brutto niż Polska.”
„Od tej pory będę ściśle obserwował i się zastanawiał, gdzie jest Islandia. Islandia w tym sensie, czy jest częścią Europy. Intuicyjnie zawsze sądziłem, że tak. W sensie kulturowym, mentalnościowym itd. Geograficznie to jest pewnie inaczej, na mapach gdzieś tam zawsze oddzielana. Kulturowo na pewno tak. A jak już jest 6 tysięcy Polaków, to już kawał Europy macie na pewno.” Oczywiście wykładowca poświęcił dużo czasu Europie i Polsce: „Dzisiaj Europa nie cierpi z powodu deficytu bezpieczeństwa, bo nikt na nikogo w Europie nie czyha. No może prawie nikt na prawie nikogo. Ale cierpi Europa w sposób ewidentny, słuchaj Roman [osoba o nieustalonej tożsamości –
KaNo, fotoszop.salon24.pl], to do Ciebie będzie, na deficyt zaufania.”
„No można mówić w imię strasznej historii, no to schowajmy się gdzieś pod łóżko i siedźmy cicho i nie róbmy nic, bo nam świat grozi. W życiu, w polityce jak w życiu trzeba być jednocześnie optymistą i realistą. Trzeba być romantykiem w dążeniu do wielkich, odległych nawet celów, a jednocześnie pragmatykiem w stawianiu sobie celów cząstkowych i szukaniu rozwiązań konkretnych problemów. Ja uważam, że tylko romantycy zdolni do realizmu osiągają jakieś efekty. Tak jak tylko romantycy, powiem więcej, wariaci z mojego pokolenia mogli rwać z motyką na księżyc.” „W tradycji rosyjskiej jest takie powiedzenie, które mówi wszystko, nie wiem, jak pani tłumaczka to przetłumaczy. Było powiedzenie, które sobie w Polsce powtarzamy często, Rosjanie wszyscy znają, warto żeby Amerykanie o nim wiedzieli “kurica nie ptica Polsza nie zagranica”. Przetłumaczyłaś, tak?” „Proszę państwa Polska jest krajem dziwnym, nietypowym, ale można o nas mówić różne rzeczy, ale tu w Ameryce wszyscy powinni o tym wiedzieć, że Polska jest krajem narodu proamerykańskiego. Jak wiecie państwo, to się wcale tak często nie zdarza. W Polsce Amerykę się lubi. Tylko problem polega na tym i te nieszczęsne wizy, i te wycieki, i te więzienia CIA, oprócz obiektywnych spraw jak Iran, Irak czy Afganistan, spowodowały, że jedną trzecią tego wielkiego potencjału sympati dla Ameryki już szlag trafił.” „Co tu dużo gadać. W sprawie wiz to dzisiaj Pułaski i Kościuszko musieliby wypełniać kwestionariusz wizowy, gdyby chcieli do Stanów Zjednoczonych przyjechać.” Pod koniec w bardzo płynny sposób prezydent przeszedł do bardziej osobistych doświadczeń: „My możemy od czasu do czasu w imię zasady “za naszą i waszą” wolność jechać nawet daleko od Polski. My nie mamy żadnych interesów ani w Iraku, ani w Afganistanie. Nie mamy żadnych interesów politycznych, nie mamy żadnych interesów gospodarczych. Możemy jechać w imię wspólnoty wynikającej z poczucia, że razem odpowiadamy za wolność innych ludzi. Ale jak się idzie na polowanie, daleko w głęboki las, no to trzeba wiedzieć, że własny dom jest zabezpieczony. Że własna kobieta, że własne dzieci, że własna chałupa są bezpieczne.” „Jest takie stare rosyjskie powiedzenia “dowieriaj no prowieriaj”, to znaczy dowierzaj, wierz, ufaj ale sprawdzaj. Trochę tak jak w relacjach małżeńskich – wierz, ale sprawdzaj.” „Potrzeba odnawiania to trochę tak jak w małżeństwie. Co jakiś czas dobrze się z własną żoną umówić na randkę.” „Proszę państwa, żeby nie przedłużać, ja tu mam napisany bardzo mądry referat, ale wolę rozmawiać w ten sposób.” „Siedziałem sobie kiedyś w więzieniu, to były lata siedemdziesiąte, jako polityczny więzień, ale siedziałem ze zwykłymi kryminalistami. Siedziałem między innymi z Jankiem Szelągiem – dwumetrowego wzrostu bandytą. Zwykłym bandytą, który siedział za zabójstwo. No i oni do nas tak z ciekawością na nas patrzyli, co my za jedni. Mówili do nas wtedy per student. I on tak w pewnej chwili, a tu aresztują kogos, kogoś wprowadzają, były duże aresztowania w Warszawie wtedy, to był chyba rok siedemdziesiąty siódmy, albo ósmy, już nie pamiętam, mówi “ty student” mówi, a brodę miał dotąd taką, mówi “ty student, sprawa jest poważna bo widzę, że ciągle waszych aresztują”. Kiedy zobaczył, że jeszcze na dziedziniec wjechał samochód pancerny policyjny, milicyjny to w ogóle był cały podniecony, mówi “ty student sprawa jest bardzo powazna, powiedz student czy może wasi przyjdą was odbić?” Proszę Państwa, to było kompletnie niemożliwe. No ale jak ja miałem się przyznać takiemu bandycie, że to w ogóle nierealne. Jak mam wyglądać na poważnego rewolucjonistę to trzeba przynajmniej podtrzymać jego nadzieję, że jakaś akcja zbrojna będzie, albo coś. No więc mówię “no wiesz słuchaj, wszystko się może zdarzyć”. I tu padła deklaracja ze strony Janka Szeląga, zwykłego bandyty, który bardzo wiele, mało wiedział o świecie, a dużo o życiu, która tłumaczy najlepiej skąd się bierze polska sympatia do Ameryki. Bo on mówi “ty student jak przyjdą wasi was odbić, to ty pamiętaj – my wszyscy za wolnością. Tylko pamiętaj student, jak przyjdą was odbic to najpierw klawisza w łeb” – klawisz to strażnik więzienny – “najpierw klawisza w łeb, potem porywamy samochód i do Ameryki”. On nawet biedak nie wiedział, on nie wiedział, że po drodze, że jest Ocean Atlantycki, ale wiedział jedno, wiedział, że mu Ameryka kojarzy się z wolnościa.” Gazeta Polska
Ot i wsio (job twoja mac!) Ot i wsio. I co się okazało w związku z wyjaśnieniem katastrofy smoleńskiej? „Raport jest nie do przyjęcia” – stwierdził przejętym głosem pan premier. Można się śmiać, można wyliczać, można zaganiać Tuska do narożnika i kazać karnie robić pompki za niesubordynację, naiwność i infantylizm niegodny nie tylko stanowiska prezesa Rady Ministrów, ale również polityka. Na próżno. Okazało się, że jednak – o dziwo! – Rosjanie nas wykiwali i stoi w raporcie tak, jak moskiewscy towarzysze chcieli. Ma być, że błąd pilota, jest błąd pilota - job twoja mac! Gładkość z jaką Donald Tusk dał się wykiwać Stalinowi… przepraszam, Putinowi, przypomina mi zachowanie jednego takiego polskiego premiera, która onegdaj chciał się z Uncle Joe na rękę siłować i – jakby tu powiedzieć, nie wyszło mu. O Stanisława Mikołajczyka się rozchodzi. Naiwniactwo biło od gościa na oślep. Najpierw, w trakcie wybuchu Powstania Warszawskiego, nalegał niczym rozpieszczony berbeć, „wejdzie do Warszawy, już pora, pora”. A Stalin wejścia nie preferował. Tłumaczył, że nawet by chciał, ale nie ma łączności, oj nie ma. A przecież jako odpowiedzialny przywódca, nie może posłać czerwonoarmiejców na niemieckie tanki, bo przecież nie podobna takiej okropności się dopuścić. Poza tym, tam Niemcy, tam straszno wchodzić tak bez rozpoznania. Ale jak tylko Polacy ustanowią łączność – tzn. pozwolą lądować sowieckiemu skoczkowi w ostrzeliwanej i obleganej Warszawie, to wtedy nie ma sprawy – wejdziemy. I weszli… pół roku później, 17 stycznia 1945r. Pamiętacie akcję pod kryptonimem „Archeolodzy”? Stalin... przepraszam, Putin, nie zgodził się na techników, na komisję badania wypadków, ani na kryminalistyków. Pozwolił jeno przyjechać archeologom (sic!). Oczywiście – nie od razu. Trzeba było tylko załatwić parę szczegółów, dosłownie wymamić kilka spraw. Ot, jeden telefon, jakiś dokument przesłany faksem i już mogą się pakować i przyjeżdżać Tupolewa zbierać. Przylecieli… po sześciu miesiącach, żeby sobie przez dwa tygodnie wyzbierać z okolic katastrofy wszystko to, co zostawili im lokalni straganiarze, a co w ich mniemaniu nie nadawało się do upchnięcia polskim pielgrzymom, tłumnie przybywającym do Smoleńska od kwietnia. Ale to nie koniec analogii, bo i polityczna „kariera” samego Mikołajczyka nie skończyła się na nabiciu w butelkę w 1944r. W kilka miesięcy później, niepomny doświadczeń, zaufał Stalinowi i pojechał na negocjacje w sprawie utworzenia nowego, polskiego rządu (ochoczo zachęcano do tego przez samego Churchilla, który miał mu obiecać tym samym zwiększenie jego wpływów w brytyjskiej administracji oraz wzmocnienie posłuchu). Cnotę stracił i jeszcze rubla dopłacił – można powiedzieć. Wszystkie najważniejsze resorty w nowym rządzie (MBP, MON i ministerstwo propagandy) znalazły się w rękach marionetek wujka Joe, a sam Mikołajczyk – sprzedawszy na arenie międzynarodowej sprawę polską i dawszy argument „wolnemu Światu”, że przyboczni Stalina stworzyli naprawdę demokratyczny i pluralistyczny rząd (nazywany, chyba dla zwiększenia cynizmu – rządem tymczasowej jedności narodowej) – zadowolił się resortami rolnictwa, oświaty i czymś tam jeszcze (zapewne niezwykle ważnym, ze względu na oddziaływanie społeczne). Gdy zaś, zorientowawszy się, że ktoś go tu – że się tak wyraża, chce naprawdę zdrowo wydym***, zaczął stawiać Stalinowi warunki. Radziecki towarzysz musiał więc dość sprawie przypomnieć polskiemu przyjacielowi, czyje to dywizje stoją nad Wisłą, i że nie będzie z nim jakiś tam chłoptaś z Londynu rozmawiał jak równy z równym. A jak się to dla Mikołajczyka skończyło? Przegranymi wyborami, pacyfikacją PSLu, szykanami, „tajemniczymi zaginięciami” jego partyjnych towarzyszy i ukradkowym czmychnięciem zagranicę (uciekł schowany w zabytkowej komodzie jakiegoś brytyjskiego dyplomaty) . Ot i nasz narodowy zuch, mąż stanu i „budowniczy lepszej Polski”, do końca porażony przeświadczeniem o własnej sile, nieomylności, niepomny prawdziwego stosunku doń europejskiego establishmentu. Jak się to ma do premiera Tuska? Nagle Pan premier dowiedział się, że raport MAKu jest „niedopuszczalny”. Zaś jego nadzieje, że może jak sprzeda sprawę smoleńska i przymiot narodowej suwerenności, to się ruscy jakość od niego odczepią i nadal będzie mógł być poklepywany przez europejskich możnych na „szczytach europejskich” jako ten co „łączy, nie dzieli” ,rosnąć we własnych oczach i liczyć na to, że po doszczętnym spustoszeniu gospodarczym kraju, uda mu się dostać w „instytucjach unijnych” jakąś ciepłą posadkę (jak scenariusz ten przećwiczyli zawczasu Buzek, Kwaśniewski, czy Miller). Na nic zdały się zaklęcia, modlitwy i spazmy, liczące na to, że może Stalin… przepraszam, Putin da się przekonać, że Polska Rosji w drogę już wchodzić ne budet. Taka niewdzięczność! Liczący 210 stron raport, został obudowany polskim aneksem, w którym potrzeba będzie zadać kłam przedstawionym tam stwierdzeniom, zapewne zwalającym wszelką odpowiedzialność za katastrofę na polskich lotników i „nieznane głosy, dochodzące z wnętrza samolotu”. Zresztą, nie chodzi tylko o Smoleńsk. To samo tyczy się chociażby sprawy z gazem. Będziemy go kupować dłużej niż Owsiak zamierza dyrygować swoją orkiestrę, za więcej dolarów, niźli ów dżentelmen w czerwonych spodniach będzie wstanie do tego czasu na swoich koncertach uzbierać. A miało być tak pięknie. Miała zgoda budować. Miało nie być już tego wstrętnego Kaczyńskiego, który „popsuł nasze relacje ze wszystkimi sąsiadami”, tak że mu Ruscy nie pozwolili mięsa u siebie sprzedawać, bo niezdrowe podobno. Frajer, niedorajda, chłopiec w krótkich portach, mszczący się na znienawidzonym pomiocie, któremu „Kaczyński” wpisano w dowodzie. Ograniczony w widzeniu polskiego interesu neptek, cofający pozycję Polski na międzynarodowej arenie o ponad dwadzieścia lat… Pan Premier Donald Tusk. Chociaż może lepiej schować jęzor za zębami. Jeszcze gotowa mi p. Monika Olejnik wypomnieć, że „obrażając polskiego premiera i prezydenta obrażam ją, jako Polkę”. A to rzeczywiście skandal… takich rzeczy nie wolno robić… SED3AK
Skrzywdzeni w imię prawa Z Marią Kuligą, żoną spadkobiercy części cegielni Józefa Kuligi w Błażowej, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Rodzina Pani męża od lat próbuje odzyskać zagrabioną w czasach stalinowskich cegielnię Józefa Kuligi w Błażowej. Pomimo zaciekawienia sprawą programu "Sprawa dla reportera" red. Jaworowicz odstąpiła od tego tematu, mówiąc, że jest on zbyt skomplikowany i zawiły. Jak w skrócie opisałaby Pani mechanizm tzw. fałszywej reprywatyzacji, z którą się spotkaliście?
- Wypowiadać się mogę jedynie w imieniu części rodziny, czyli w imieniu mojego męża i córki, których jestem pełnomocnikiem we wszystkich postępowaniach administracyjnych, sądowych i prokuratorskich, które dotyczą cegielni Józefa Kuligi w Błażowej na Podkarpaciu (Kuliga był przedwojennym burmistrzem Błażowej - przyp. red.). Cegielnia została zagrabiona w czasach PRL, dokładnie w 1949 r., przez państwo w trakcie tzw. nacjonalizacji. Po 1989 r. dojść miało i teoretycznie doszło do reprywatyzacji i zwrotu majątków prawowitym właścicielom. W naszym przypadku, pomimo wielu lat bojów prawnych i administracyjnych, nie zostaliśmy do tej pory nawet roszczeniowcami. O tym, że w sprawie cegielni zapadały decyzje administracyjne, dowiadywaliśmy się post factum, np. o tym, że Leon Kuliga, ojciec mojego męża, został wpisany do ewidencji gruntów, nota bene 12 lat po jego śmierci... Od tego czasu datuje się nasza enigmatyczna wiedza i smutna historia z reprywatyzacją cegielni, związana z naszą rodziną. Nie byliśmy wówczas roszczeniowcami, ale spadkobiercami, którzy dowiadywali się o skutkach tzw. reprywatyzacji i bronili się przed nimi. W 2005 r. z powodu pominięcia naszej rodziny wystąpiliśmy po raz pierwszy z pismami domagającymi się naprawy działań reprywatyzacyjnych, tak aby przestała być pozorna, a zaczęła być zgodna z prawem. Minęło ponad 5 lat, a rezultatu nie doczekaliśmy się do dzisiaj. Cegielnię Józefa Kuligi przejęło państwo w czasach stalinowskich, najbliższa rodzina żyje do dzisiaj (m.in. mój mąż, Andrzej Kuliga), jednak zupełnie kto inny faktycznie zajmuje ten majątek.
- Jaki mechanizm spowodował, że reprywatyzacja stała się w tym przypadku fikcją? - Wracając do historii, najpierw cegielnia została odebrana pod przymusowy zarząd, a następnie przeszła na własność państwa. Te decyzje w latach 90. zostały unieważnione. Tylko że spadkobierców nikt nie poinformował o ich wydaniu. Państwo o nas, ot tak, po prostu zapomniało. Moment zniesienia własności skarbu państwa nad cegielnią był bardzo ważną chwilą, w której powinni być aktywni spadkobiercy i brać udział w inwentaryzacji majątku cegielni, nie mówiąc już o uczestnictwie w przenoszeniu własności cegielni między państwem a nimi. Dodatkowo skoro my nie wiedzieliśmy o tej ministerialnej decyzji, to była ona dla nas - mówiąc językiem prawniczym - niewykonalna w dniu jej wydania. Pomimo braku przeniesienia własności cegielni na spadkobierców, instytucje państwa zaczęły wykazywać spadkobierców, już jako właścicieli. Popełniono przy tym masę błędów, które w swej istocie okazały się nadużyciami. Warto też dodać, że po przejściu cegielni na własność skarbu państwa dziedziczenie zostało przerwane. Nie ma tu prostej linii dziedziczenia po Józefie Kulidze. Ta 50-letnia przerwa w dziedziczeniu cegielni, a tym samym przerwa w ciągłości własności tej nieruchomości została zignorowana przez państwo. Z pominięciem przeniesienia własności państwo zaczęło jednak "regulować własność" ponad głowami spadkobierców na ich niekorzyść, a działania te doprowadziły do niedopuszczalnego prawnie rozwarstwienia istoty prawa własności polegającego na wyraźnym rozdzieleniu obowiązków po stronie spadkobierców, wykazywanych w urzędowych rejestrach, od prawa do faktycznego władania tą nieruchomością.
- Kto w takim razie przejął cegielnię i w jaki sposób? - Stan obecny jest taki, że nie ma przeniesienia własności na mojego męża, ale o dziwo są wpisy naszej córki Adriany do ewidencji gruntów i księgi wieczystej. Córka oczywiście nie posiada tej części spadku, ponieważ wpis do rejestru nie tworzy własności, a nie ma przecież konkretnego aktu notarialnego w tej sprawie. Jest natomiast ktoś kto włada obecnie fizycznymi składnikami majątku cegielni. Inaczej mówiąc, mamy kogoś, kto w praktyce przejął część cegielni. Dotychczasowym beneficjentem reprywatyzacji, człowiekiem, który przejął budynek i działkę o powierzchni 2400 m2 w samym centrum miasta, jest będący do niedawna przewodniczącym Rady Miejskiej w Błażowej, a obecnie nadal wypełniającym mandat radnego, Jerzy Kocój. Z dokumentów wynika, że w 1997 r. zakupił on budynek cegielni. W jaki sposób? Do wniosku w Sądzie Rejonowym w Rzeszowie radny Kocój przedstawił dokument potwierdzający zakup cegielni od likwidatora Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej władającej cegielnią w okresie PRL, a tym dokumentem był jedynie kwit kasowy, w którym jako tytuł wpłaty podano "budynek biurowo-socjalny. Działka 12/14/3. Bez gruntu". Tylko tyle! Tak więc funkcjonariusz publiczny, były przewodniczący rady miejskiej przejął część cegielni na kwit kasowy, a nie na umowę - i to w dodatku bez prawa do gruntu i bez obligatoryjnego aktu notarialnego. Jak widać w III RP wszystko jest możliwe. Możliwym było nabycie w 1997 roku budynku cegielni na kwit kasowy KP, czyli niezgodnie z obowiązującym prawem; możliwym było niezgłoszenie tej transakcji do ewidencji gruntów, do księgi wieczystej, do rejestru podatników; możliwym było władanie działką o pow. 2400 m2 na gruntach cegielni, zamieszkiwanie w tym budynku oraz prowadzenie w nim gabinetu weterynaryjnego, niepłacenie podatków. Za to radny Kocój żądał od nas, od spadkobierców, kwoty 64 tys. zł za poniesione nakłady finansowe w cegielni… Ciekawe są też oświadczenia majątkowe Kocója za lata 2006-2007, gdzie przewodniczący wykazuje budynek cegielni i działkę jako współwłasność z nieuregulowanym stanem prawnym. Za to w 2008 r. przedstawia on ten majątek bez informacji o nieuregulowaniu stanu prawnego. Mało tego, wicewojewoda podkarpacki oświadczył nam, że nie posiada kompetencji, żeby wyjaśnić prawo własności przewodniczącego Kocója, twierdząc, że poprawianie oświadczenia majątkowego funkcjonariusza publicznego to jego prawo, a nie obowiązek, co jest niesłychanie zdumiewające, zwłaszcza że do wojewody należy weryfikacja oświadczeń majątkowych władz samorządowych. Dotarłam również do aktu notarialnego, który jest przedziwną transakcją, która tłumaczy zmianę w oświadczeniach radnego Kocója. W 2008 r. zakupił on od jednego ze spadkobierców, Zbigniewa Kruczka, udziały we współwłasności całej cegielni równe 17/160 jej części, za oszałamiająco niską cenę 7 tys. zł. i od takiej sumy Kocój uiścił daniny publiczne w formie podatków. Proszę pamiętać, to jest funkcjonariusz publiczny, były przewodniczący Rady Miejskiej w Błażowej, obecnie ponownie wybrany na radnego tej miejscowości
- Napisała Pani w tej sprawie do premiera Donalda Tuska. Jaka była odpowiedź? - W imieniu premiera Tuska na szczegółowy list opisujący meandry naszej sprawy i próby przejęcia części majątku zagrabionego rodzinie męża w czasach stalinowskich odpowiedział mi urzędnik z kancelarii premiera, który potraktował list tylko jako skargę na bezczynność ministra infrastruktury, który bada naszą sprawę bez żadnych efektów od pięciu lat. Przez ten cały czas minister przygląda się decyzji znoszącej własność skarbu państwa, a ze strony kancelarii premiera usłyszeliśmy jedynie, że mamy prawo być niezadowoleni, a sprawa jest w toku... Nie było tu ze strony premiera żadnej interwencji, której mieliśmy prawo się spodziewać.
- Jest Pani inicjatorką obywatelskiego projektu "Skrzywdzeni w imię prawa". Na czym polega ta inicjatywa? - Jestem w trakcie przygotowywania trzech publikacji pod wspólnym tytułem "Demokratyczne prawa paskudzenia" z trzema podtytułami dla każdej części: "Obywatel pod butem organów państwa", "Kruk krukowi, czyli ponadprawna ochrona prywatnego majątku funkcjonariusza publicznego przez państwo", "Po wymiar do sądu, a po sprawiedliwość...?". Stykając się niemal codziennie z dramatami obywateli naszego kraju fundowanymi przez te same instytucje, z którymi stykaliśmy się w przypadku cegielni w Błażowej, a więc organy władzy rządowej, samorządowej, sądy, prokuratury oraz mając ponad dziesięcioletnie doświadczenie z tymi instytucjami, postanowiliśmy rozpocząć działalność projektu "Skrzywdzeni w imię prawa". Rozebraliśmy na czynniki pierwsze mechanizmy, za pomocą których państwo krzywdzi nas w imię prawa i uznaliśmy, że możemy pokrzywdzonym oddać nasze doświadczenie i wskazać, gdzie leży zło. Musimy jako obywatele po prostu trzymać się razem, bo przy obecnym zatomizowaniu Polaków dalej będziemy poddawani represjom ze strony państwa. W dalszych etapach projektu będziemy katalogować przypadki zgłoszone przez obywateli i je publikować.
- A może przypadek Pani rodziny jest tylko lokalnym geszeftem na poziomie jednego samorządu? - Podkarpacki Inspektor Nadzoru Geodezyjnego i Kartograficznego odpisał nam ostatnio, że nie rozpatrzy w terminie ustawowym naszego odwołania, ze względu "na złożony charakter sprawy oraz dużą ilość spraw w tym zakresie wpływających do tutejszego urzędu". Podobne pisma otrzymywałam w przeszłości od Głównego Geodety Kraju. To wszystko dzieje się w sprawach dotyczących wpisów do rejestrów ewidencyjnych itd., a więc myślę, że podobnie skrzywdzonych jest bardzo wielu. Nasza Polska" nr 50