Walentynowicz: Rząd i prokuratura nie służą Polsce O pomyłce dot. pochówku śp. Anny Walentynowicz oraz o tym, czy można uciec od wątpliwości dot. przyczyn katastrofy smoleńskiej i rzetelności śledztwa portal Stefczyk.info rozmawia z Piotrem Walentynowiczem, wnukiem śp. Anny Walentynowicz. Stefczyk.info: Początek listopada to zwykle czas, w którym wspominamy zmarłych bliskich naszemu sercu. W tym listopadzie po raz pierwszy będzie pan wraz z rodziną odwiedzał babcię, śp. Annę Walentynowicz, na jej grobie. Ma pan pewność, że pana babcia spoczywa tam, gdzie chciała. Ta pewność jest ważna? Piotr Walentynowicz: W momencie gdy cała sprawa się wyjaśniła, gdy babcia spoczęła w rodzinnym grobie poczuliśmy pewną ulgę. Poczuliśmy ulgę, że życzenie babci się spełniło, że spoczęła przy swoim mężu. Jednak nie wiem, czy czuję coś szczególnego w związku z początkiem listopada. Na co dzień czuję ulgę, że udało się doprowadzić do tego, że wola babci została spełniona, że leży w grobie z mężem.
Jak działa na pana brak pewności, co stało się z pana babcią, że do dziś nie wiadomo, w jaki sposób ona zginęła? Oczywiście, cały czas ta sprawa siedzi mi w głowie. Jest dla mnie sprawą niepojętą, że tyle czasu już minęło od katastrofy smoleńskiej, a my wciąż wiemy o niej tak mało. My nie wiemy, ani w wyniku czego babcia zginęła, co doprowadziło do tej katastrofy, ani nie wiemy, co się stało po jej śmierci. Przecież tata rozpoznał babcię. Do dziś nie wiemy, co się z nią potem działo. Nie wiemy dlaczego brakuje fragmentów ciała babci. Czuję również oburzenie, że winą za złą identyfikację obarcza się rodziny. Zachowanie prokuratury jest skandaliczne. Ona w związku z pomyłkami nie zamierza wszczynać śledztwa.
Co może za tym stać? Być może oni się boją, że to śledztwo ich przerośnie. Decyzje ws. zamian mogą z tego wynikać. Ja wciąż mam, sądzę, że mój ojciec również, duży dyskomfort, że bardzo wielu rzeczy jeszcze nie wiemy, że nie przybliżamy się do prawdy w tej sprawie.
Wiadomo dziś, że zamieniono również ciało śp. Ryszarda Kaczorowskiego z ciałem innej ofiary tragedii smoleńskiej. Wiele rodzin przyznaje, że nie ma pewności, czy pochowały swoich bliskich. Czy od takich wątpliwości można uciec? Nie mogę powiedzieć niczego o innych rodzinach. Mogę mówić jedynie o swojej rodzinie. Nas sprawy i myśli związane z tragedią smoleńską dręczą i nurtują każdego dnia. Mamy poczucie czegoś nie dokończonego, nie wyjaśnionego. Poczucie niemocy dotyczącej wyjaśnienia przyczyn katastrofy i poczucie niesprawiedliwości towarzyszy nam każdego dnia. Działanie prokuratury pogłębia w nas te uczucia.
Kogo obarcza pan winą za to, co dzieje się ws. śledztwa smoleńskiego? Ma pan żal do konkretnych osób czy rzeczywistości, w jakiej żyjemy? Rzeczywistość polityczna to sprawa polityków. Ja politykiem nie jestem. Osobiście jestem przekonany, że rząd i ludzie z prokuratury - osoby mające służyć naszemu krajowi – nie służą Polsce. Nie wiem jeszcze komu oni służą, ale wiem, że nie służą polskim obywatelom. Szczególnie w sprawie tragedii smoleńskiej. Rozmawiał TK
Prof. Krasnodębski: Warto informować Niemców O publikacji gazety „Westdeutsche Zeitung” na temat badań Remigiusza Musia oraz przekazie niemieckich mediów dot. sprawy smoleńskiej portal Stefczyk.info rozmawia z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem mieszkającym w Niemczech.
Stefczyk.info: Gazeta „Westdeutsche Zeitung” publikuje informacje, że w ciele Remigiusza Musia wykryto środki odurzające, a w śledztwie smoleńskim jest wiele nieprawidłowości. Prokuratura na razie odcina się od doniesień dot. Musia. O czym świadczy fakt, że niemiecka poważna gazeta zdecydowała się na taką publikację? Prof. Zdzisław Krasnodębski: Nie wiem, na podstawie jakich informacji dziennikarz tej gazety pisał swój artykuł. Być może on się pomylił. Nie słyszałem jednak, żeby obecnie ktoś mówił, że należy odwołać naczelnego tej gazety, że dziennikarz powinien być wyrzucony z pracy. Warto to zaznaczyć. Artykuł, o którym mówimy, został napisany w sposób podtrzymujący oficjalną wersję wydarzeń, jednak znajduje się w nim również wiele zaskakujących stwierdzeń. Pisze się, że wątpliwości są uzasadnione, że informacja o trotylu nie była doniesieniem bezpodstawnym, że narastają wątpliwości, że mnożą się niejasności, a zarzuty m.in. Jarosława Kaczyńskiego nie są pozbawione sensu. Mam nadzieję, że na tym się nie skończy. Powoli do opinii publicznej w Niemczech zaczynają docierać informacje, jak de facto wygląda śledztwo smoleńskie, co się w nim dzieje i jak w tym świetle wygląda wersja oficjalna.
Wydźwięk artykułu „WZ” odbiega od narracji innych mediów niemieckich? Gazety, jak np. „FAZ” bardzo oszczędnie pisały o ostatnich wydarzeniach dot. śledztwa smoleńskiego. „FAZ” nie poinformował ani o śmierci Remigiusza Musia, ani o zamianie ciała Ryszarda Kaczorowskiego. Skoncentrowano się jedynie na tym, że prokuratura dementuje doniesienia „Rzeczpospolitej” dot. materiałów wybuchowych. Dlatego też publikacja „WZ” jest tak istotna. Podobne teksty pojawiły się na niemieckich portalach internetowych. Coraz więcej mediów pisze o nieprawidłowościach.
Co sami Niemcy sądzą o śledztwie? Z prywatnych rozmów wiem, że wielu z nich ma poważne wątpliwości. Tak zwani zwykli Niemcy mają wątpliwości dot. przebiegu katastrofy smoleńskiej. Gdy z nimi zaczyna się rozmawiać, gdy się im mówi, jak wygląda śledztwo, co zostało ustalone, wątpliwości narastają. W mojej ocenie stworzono barierę, która miała zablokować informowanie Niemców o prawdziwym przebiegu wydarzeń. Nagłaśniane były natomiast zupełnie inne przekazy, jak choćby haniebny artykuł jednego z europejskich portali internetowych.
Dlaczego haniebny? Artykuł portalu OpenDemocracy autorstwa Ulrike Guerot i Konstantego Geberta stwierdził bowiem, że potrzebny był „tragiczny wypadek lotniczy”, żeby o 180 stopni zmieniły się stosunki polsko-rosyjskie oraz polsko-niemieckie. To był przekaz głównego nurtu, że dzięki katastrofie smoleńskiej uzdrowiły się stosunki Niemiec i Polski. Z największej tragedii Polski i Narodu polskiego robiono pozytywne wydarzenie dla rozwoju Europy oraz stosunków bilateralnych. Te sygnały płynęły niestety z Warszawy.
Czy możliwe jest dziś, że w interesie Niemiec będzie ujawnienie prawdy o katastrofie smoleńskiej? Czy stosunki niemiecko-rosyjskie mogą być katalizatorem dla ujawnienia co się działo w Smoleńsku? Pamiętajmy, że w Niemczech również trwa dyskusja wewnętrzna na temat kierunków polityki zagranicznej. Ona jest mniej spolaryzowana niż w Polsce, ale jest. Rząd Angeli Merkel nie jest aż tak prorosyjski jak rząd G. Schroedera. Debata dot. polityki zagranicznej koncentruje się m.in. na kwestiach Ukrainy. Polityka Wschodnia Niemiec i Polski zaczyna się różnić. Niemcy i Rosję wiążą liczne interesy, zwłaszcza energetyczne. W Niemczech działa silne prorosyjskie lobby, ale z drugiej strony Niemcy to kraj demokratyczny, o przywiązaniu do zasad i prawa. Władze, szczególnie pod naciskiem opinii publicznej, nie byłyby w stanie bagatelizować sprawy Smoleńska, gdyby niemieckie społeczeństwo było rzetelnie informowane, jak się toczy to śledztwo, jak działają Rosjanie ws. wraku tupolewa, czarnych skrzynek, ciał ofiar itd. Gdyby rząd, władze i ludzie o uznanym dorobku w Niemczech wystąpili do Berlina z apelem o pomoc w tej sprawie, władze nie mogłyby tego lekceważyć. Jednak nikt tego nie robi, więc jest cisza.
Berlin wie co się stało 10 kwietnia? W mojej ocenie tak. Sądzę, że oni wiedzą jaka jest sytuacja. Jednak na razie to jest wyciszane. Być może publikacje takie jak „WZ” mogą zmienić tę sytuację. Zadaniem Polski, polskiej opozycji, dziennikarzy jest zainteresowanie niemieckiego społeczeństwa tym tematem. Oni są uprzedzeni, ale nie wolno rezygnować z takich prób. Artykuł, o którym mówimy, to jedynie pierwszy sygnał. Zmiana nastawienia Niemców jest możliwa. Próba oddziaływania na społeczeństwo niemieckie może dać efekt. Potrzebna nam jest dyplomacja publiczna. Nie możemy dać sobie zamknąć ust, ani dać się zastraszyć. Rozmawiał TK
Z MGIMO i KGB? przez Smoleńsk do Watykanu
(Dlaczego i po co znak zapytania w tytule? Cierpliwości… Na końcu się to wyjaśni.)
Moskwa wysyła do Watykanu nowego ambasadora. Sowiecki szpieg Aleksandr Awdiejew, który do wczoraj na smoleńskim pogorzelisku wymuszał pojednanie Polski z Rosją, ma od jutra godzić katolicki Rzym z kagebistowsko-prawosławną Rosją. W tym tygodniu wstępnie zatwierdzono jego zapowiadaną już od stycznia nominację. Ma 66 lat. W 1968 roku ukończył MGIMO, czyli emeszetowski Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Zagranicznych, szerzej znany jako kuźnia kadr sowieckiego, a obecnie rosyjskiego wywiadu. W kwietniu 1983 roku sekretarz ambasady w Paryżu Aleksandr Awdiejew został wraz z 46 innymi sowieckimi „dyplomatami i dziennikarzami” wydalony poza granice Francji. Tamtejszy kontrwywiad zidentyfikował go jako członka siatki szpiegowskiej, próbującej pozyskiwać „naukowe, techniczne, technologiczne, a przede wszystkim wojskowe informacje”. Była to największa od 1971 roku ekspulsja sowieckich oficjeli z państw Zachodu i największa tego typu operacja w dziejach Francji. Poza pracownikami sowieckiej ambasady w Paryżu Francuzi wydalili wówczas także m.in. „dyplomatów” reprezentujących ZSSR w paryskiej siedzibie UNESCO oraz szefa przedstawicielstwa agencji TASS we Francji.
Przedtem i potem Awdiejew służył w Algierii i był szefem „przedstawicielstw dyplomatycznych ZSSR” w Luksemburgu i Sofii. Do Paryża wrócił w latach 2002-2008 już jako ambasador Federacji Rosyjskiej. W międzyczasie był m.in. pierwszym wiceministrem spraw zagranicznych FR, a w 1991 roku – parotygodniowym wiceministrem spraw zagranicznych ZSSR. Od 44 lat wykonuje zadania w służbie ZSSR, WNP a potem i do dziś w służbie Federacji Rosyjskiej. W 2008 roku oddelegowano go do kierowania ministerstwem kultury w rządzie Władimira Putina. Miał wówczas swój istotny udział w polskich grach Moskwy, także tych wokółsmoleńskich.
12 maja 2008 Władimir Putin ogłosił skład rządu, na czele resortu kultury Aleksandr Awdiejew.
1 września 2008 Wyjazd do Polski odwołali minister kultury Aleksandr Awdiejew, doradca prezydenta ds. współpracy kulturalnej z zagranicą i wiceszef Federalnej Agencji ds. prasy, radia, telewizji i wydawnictw. Mieli uczestniczyć w pierwszym polsko-rosyjskim forum dialogu społeczeństw (Warszawa, 10-11 września). Rezygnacja z wyjazdu do Warszawy związana jest ze stanowiskiem prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej wobec konfliktu w Gruzji. Polska nie będzie miała swojego stoiska narodowego na XXI Międzynarodowych Targach Książki w Moskwie. To pierwszy od wielu lat przypadek, że Polska nie będzie oficjalnie reprezentowana na tej dorocznej imprezie.
10 kwietnia 2010
12 kwietnia 2010 Najwyżsi urzędnicy państwowi Rosji, w tym prezydent i premier, ogłosili swoje dochody za zeszły rok. Wicepremierzy Szuwałow i Chłoponin oraz minister Aleksandr Awdiejew zadeklarowali jako jedyni wśród ministrów nieruchomości posiadane za granicą, w tym w Wielkiej Brytanii, Austrii, Włoszech i Francji.
20 czerwca 2010 Minister Aleksandr Awdiejew rozmawiał w Smoleńsku z gubernatorem obwodu smoleńskiego o upamiętnieniu miejsca katastrofy polskiego Tu-154M. Informując o tym agencja ITAR-TASS nie podała żadnych dalszych szczegółów.
27 października 2010 Ministrowie kultury Polski i Rosji, Bogdan Zdrojewski i Aleksandr Awdiejew, uzgodnili w Moskwie plany utworzenia centrum polsko-rosyjskiego dialogu i porozumienia. Uzgodnili także powołanie polsko-rosyjskiej komisji, która przeprowadzi konkurs na pomnik ofiar katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem.
Na centrum dialogu i porozumienia złożą się dwie placówki: jedna z siedzibą w Polsce, druga z siedzibą w Rosji. Zdrojewski przekazał również, iż ustalono, że placówki te będą miały formę prawną instytutów oraz że będą dysponowały budżetami po około 1 mln euro. Szef polskiego resortu kultury nie wyklucza, że oba ośrodki rozpoczną pracę już od 1 stycznia 2011 roku. Placówki będą prowadziły działalność zmierzającą do poszerzania polsko-rosyjskiego dialogu i porozumienia, przede wszystkim w kwestiach historii, dziedzictwa narodowego oraz kultury. Mają także sprzyjać lepszemu wzajemnemu poznawaniu krajów - Rosji przez Polaków i Polski przez Rosjan.
Z pomysłem powołania takich ośrodków wystąpiła polsko-rosyjska Komisja do Spraw Trudnych. Inicjatywę tę poparli premierzy obu krajów, Donald Tusk i Władimir Putin. Zdrojewski i Awdiejew uzgodnili też powołanie polsko-rosyjskiej komisji, która przeprowadzi konkurs na pomnik ofiar katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem. „Chodzi o to, aby był to pomnik o wysokiej wartości estetycznej; by nie był przypadkowy; by był adekwatny do miejsca, dobrze wpisany w przestrzeń” - wyjaśnił polski minister na spotkaniu z dziennikarzami w stolicy Rosji.
Zdrojewski przekazał, że będzie to konkurs międzynarodowy. „Wszyscy zdajemy sobie jednak sprawę, że największe predyspozycje, aby poradzić sobie z takim wyzwaniem, będzie miała strona polska” - powiedział. Minister poinformował, że data ogłoszenia konkursu będzie ustalona w grudniu, a sam konkurs nie zostanie rozstrzygnięty wcześniej, niż wiosną. „Dobrze by było, aby konkurs zakończył się na rocznicę” - podkreślił.
„Zdajemy sobie sprawę, że jeśli chcemy rozstrzygnąć wszystko na dobrym poziomie, to trzeba dać czas artystom, aby mogli zapoznać się z przestrzenią i przygotować projekty. Razem z ministrem Awdiejewem wyraziliśmy pogląd, że zbyt duży pośpiech w tej materii będzie oznaczać powstanie czegoś przypadkowego, nieadekwatnego” - dodał. Zdrojewski przekazał, że uzgodniono także, iż w 2014 roku odbędzie się Rok Polski w Rosji. Równolegle w 2013 bądź 2015 roku odbyłby się Rok Rosji w Polsce.
6 grudnia 2010 W obecności prezydentów Polski i Rosji podpisano w Warszawie m.in.: memorandum ws. współpracy prokuratur i deklarację o współpracy w sferze modernizacji gospodarki a ministrowie Bogdan Zdrojewski i Aleksandr Awdiejew podpisali list intencyjny w sprawie utworzenia Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu. Prezydent Rosji oświadczył także, że nie dopuszcza takiej możliwości, by w sprawie katastrofy smoleńskiej śledczy polscy i rosyjscy doszli do różnych ustaleń.
13 stycznia 2012 Agencja „Nowosti” podała, że po wyborach prezydenckich w marcu minister Awdiejew opuści stanowisko szefa resortu kultury.
22 lutego 2012 Minister Aleksandr Awdiejew powiedział w Moskwie po rozmowie z ministrem Bogdanem Zdrojewskim, że strona rosyjska chciałaby, by na lotnisku w Smoleńsku powstał „dobry pomnik, który będzie odpowiadał skali tragedii, bólu, smutku i naszego szacunku wobec narodu polskiego i ofiar tej katastrofy”. Podkreślił, że między obiema stronami nie ma żadnych problemów związanych z tym pomnikiem.
10 kwietnia 2012 Z udziałem delegacji rządowej pod przewodnictwem ministra Bogdana Zdrojewskiego na miejscu katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem odbyły się uroczystości ku czci jej ofiar. Ministerstwo kultury Rosji „planuje w najbliższym czasie podjąć rozmowy z polskimi kolegami w celu szczegółowego rozpatrzenia projektu pomnika ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, urządzenia okolicznego terenu, a także terminu realizacji projektu” - oświadczył minister Aleksandr Awdiejew.
21 maja 2012 Po spotkaniu z prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem premier Władimir Putin ogłosił na Kremlu dekrety powołujące nowych członków swojego rządu. Ministrem kultury został Władimir Miedinskij.
30 października 2012 Komisja Spraw Zagranicznych Rady Federacji zatwierdziła kandydaturę byłego ministra kultury Aleksandra Awdiejewa na stanowisko ambasadora Rosji w Watykanie i przy Zakonie Maltańskim. Po zatwierdzeniu jej przez pozostałe właściwe komisje nastąpi podpisanie nominacji przez prezydenta FR.
Moskwa wysyła Aleksandra Awdiejewa do Watykanu, a tymczasem urzędy Stolicy Apostolskiej „tną koszty”. Niech tną. Jako skromny wierny mam tylko jedną prośbę: nie oszczędzajcie na wydatkach na zabezpieczenia i ochronę. Poza rosyjskim, francuskim, angielskim i włoskim, pan ambasador biegle włada bowiem także językiem bułgarskim. A skąd i po co znak zapytania w tytule wpisu? Bo kimże ja jestem, żeby orzekać, czy ekscelencja Awdiejew służy(ł) w KGB/SWR, czy w GRU? Marcin Gugulski
PO = POniżeni i Opluci Skandale z zamianą ciał śp. Anny Walentynowicz i śp. Ryszarda Kaczorowskiego oraz zamieszczeniem w Internecie zdjęć ze zwłokami śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego to nie są, jak nam chcą wmówić media „mętnego nurtu”, nieszczęśliwe, godne ubolewania, ale jednak tylko zwykłe przypadki wynikające z panującego w Rosji bałaganu, pośpiechu i błędów wynikających jedynie z szoku i stanu emocji, w jakich znajdowały się tak rodziny jak i urzędnicy państwowi. Trzeba pamiętać, że ciała Anny Walentynowicz oraz Ryszarda Kaczorowskiego należały do tych zachowanych w całości, przy identyfikacji których nie było żadnych wątpliwości. W ich przypadku pomyłki z pochówkami nie znajdują żadnego racjonalnego wytłumaczenia poza jednym, ale o tym za chwilę. Warto przypomnieć w tym miejscu dwie wypowiedzi.
Janusz Walentynowicz: – Rozpoznałem od razu i bez najmniejszych wątpliwości. Mama wyglądała tak, jakby spała. Nie miała na ciele żadnych zadrapań, siniaków, ran czy uszkodzeń. Żadnych otwartych złamań czy innych odkształceń ciała, które mogłyby utrudniać identyfikację. Poznałem ją po twarzy, ale trafność rozpoznania potwierdziły także blizny pooperacyjne, o których osobom prowadzącym identyfikację powiedziałem już wcześniej. A istnienie tych blizn zostało potwierdzone podczas okazania ciała.
Jacek Najder, ówczesny wiceszef MSZ: - Byłem przesłuchiwany w prokuraturze w sprawie zwłok. Zwłoki pana prezydenta Kaczorowskiego były w tej grupie kilkunastu zwłok, które były najlepiej zachowane. Ciało Ryszarda Kaczorowskiego widziało wiele osób, które nie miały żadnych wątpliwości, że to konkretne ciało należy do pana prezydenta".
A teraz przechodzimy do tego jedynego racjonalnego i logicznego wytłumaczenia tych ostatnich skandali. Ruscy mówią nam prosto w oczy: zobaczcie Polaczki, co zrobiliśmy z waszym prezydentem, któremu zamarzyła się wolna od wpływów rosyjskich, suwerenna Polska. Spójrzcie, co jesteśmy w stanie zrobić z waszym ostatnim prezydentem na uchodźctwie, symbolem ciągłości polskiego państwa w noc niemieckiej i sowieckiej okupacji. Zobaczcie, co myślimy o Annie Walentynowicz, symbolu „Solidarności” i waszych mrzonek o wolnej Polsce. Mu plujemy wam prosto w wasze polskie gęby, a wasz rząd ze strachu nie może nic zrobić gdyż trzymamy go w szachu i w każdej chwili tę bandę zwykłych ogranych jak dzieci pajaców możemy wmanewrować w zamach z 10 kwietnia 2010 roku. Podjęli z nami, jak zwykli głupcy i zdrajcy grę mającą na celu ośmieszenia i skompromitowanie własnego prezydenta i mamy na to dowody. Zamarli z przerażenia, kiedy zobaczyli, że poszliśmy o wiele dalej i przy wydatnej pomocy naszej agentury w Warszawie dokonaliśmy ostatecznego rozwiązania problemu pod tytułem „Lech Kaczyński i jego drużyna” plus całe dowództwo wojska polskiego. Dzisiaj każdy nawet najdrobniejszy urzędniczyna, który sądził, że bierze udział tylko w kolejnej hecy z ośmieszaniem Kaczora trzęsie portkami gdyż zdał sobie sprawę, że może być posądzony o współudział lub pomocnictwo w zbrodni. Plujemy wam od 30 miesięcy w twarz i mamy niezły ubaw obserwując jak ta cała banda palantów nazywana polskim rządem napina muskuły przed własnym społeczeństwem i jednocześnie chodzi na paluszkach, aby tylko nas nie urazić i nie zdenerwować. Na koniec postaram się udowodnić, a w zasadzie tylko przypomnieć Czytelnikom to, że akcja poniewierania Tuskiem i jego ekipą oraz profesjonalna tresura warszawskich piesków trwa od dnia zamachu. Ale po kolei.
1) 2-3 godziny po tragicznej katastrofie wypłacono ok. 6 tys. zł z karty kredytowej, śp. Andrzeja Przewoźnika. 14 maja prokuratura wszczęła w tej sprawie śledztwo. Okazało się, że zwłoki ofiar były okradane, a na miejscu katastrofy grasowali „kolekcjonerzy” i szabrownicy handlujący „smoleńskimi pamiątkami”. Kiedy Polacy czekali na oficjalne przeprosiny ze strony rosyjskiej, 8 czerwca wystąpił przed kamerami Paweł Graś mówiąc: „Izwinitie, eto byla prosta aszybka”. Rzecznik Polskiego rządu, w Warszawie przed polskimi dziennikarzami korzy się przed kremlowskim samcem „alfa” i po rosyjsku ze stolicy Polski przeprasza, że pomyliły mu się mundury formacji, z której pochodziły te cmentarne hieny. Zamiast przeprosin z Moskwy przeprosiła Warszawa w języku swego pryncypała.
2) 31 maja 2010 roku w Moskwie doszło do przekazania stronie polskiej kopii zapisów z czarnych skrzynek samolotu TU-154, który w kwietniu tego roku rozbił się w Smoleńsku. Przed kamerami i wśród błysku fleszy świat zobaczył generalicję Anodinę wręczającą zadowolonemu ministrowi Jerzemu Millerowi cyfrowy nośnik z zapisem. Jeszcze na dobre Miller nie powrócił do Warszawy wieszcząc sukces, a wyciekł przeciek, że na przekazanej kopii brakuje około 20 sekund z oryginalnego zapisu. Oto jak Ryscy zakpili z polskiego ministra potraktowanego jak zwykły pracownik firmy kurierskiej, który nie wie, co zawiera przekazana mu przesyłka.
3) 11 stycznia komisja MAK ogłosiła na konferencji prasowej w Moskwie swój haniebny raport obarczający kłamliwie winą stronę polską, oraz hańbiąc honor i mundur polskiego żołnierza. Jaka była reakcja polskich najwyższych władz? Żadna. Premier Donald Tusk prysnął w Dolomity, a prezydent Komorowski nie wypowiedział się z powodu „infekcji gardła”.
4) W noc z 8 na 9 kwietnia 2011 Rosjanie zamienili tablice na obelisku w miejscu katastrofy smoleńskiej. Z nowej zniknął napis, który mówił o tym, że 96 osób zginęło 10 kwietnia 2010 roku będąc „w drodze na uroczystości upamiętnienia 70 rocznicy sowieckiej zbrodni ludobójstwa w lesie katyńskim dokonanej na jeńcach wojennych oficerach Wojska Polskiego w 1940 r.” Tablica została powieszona tam tuż po katastrofie TU-154M w obecności rodzin ofiar, konsula RP i dziennikarzy.
5) 11 kwietnia 2011 w pierwsza rocznicę tragedii do Smoleńska przybył Bronisław Komorowski. Dokonana dwa dni wcześniej zamiana tablic zmieniła program wizyty tak sprytnie i perfidnie, że głowa polskiego państwa zmuszona została do składania hołdu „pancernej brzozie”, jak dziś wiemy symbolowi smoleńskiego kłamstwa. Fotografie i relacje z tej uroczystości obiegły cały świat i zostały uwiecznione na wieki.
6) 15 maja 2011 na miejscu byłego obozu dla rosyjskich jeńców z wojny 1920 roku, w Strzałkowie nieznani do dzisiaj sprawcy zawiesili tablicę w języku rosyjskim o treści „Tutaj spoczywa 8000 radzieckich czerwonoarmistów, brutalnie zamęczonych w polskich obozach śmierci w latach 1919-1921”. Jak widać ruscy czują się w Polsce jak u siebie. Zawiesili swoją tablicę nie tylko w Smoleńsku, ale i polskim Strzałkowie.
7) W przeprowadzonych do tej pory sekcjach zwłok ofiar smoleńskiego zamachu w ciałach poległych odnaleziono zaszyte gałęzie, kawałki drewna, grudy ziemi, śmieci ze stołów sekcyjnych, gumowe rękawice, niedopałki papierosów. Ekshumowane ciało Anny Walentynowicz pozbawione było głowy, choć w Moskwie podczas identyfikacji zwłoki były nieuszkodzone i w całości. W otworze gdzie wcześniej znajdowała się głowa znaleziono rękaw marynarki, rękawice gumowe i kawałki szmat. 15-11-2010r., Donald Tusk:
"Nie było w historii dużych katastrof lotniczych postępowania tak transparentnego. A biorąc pod uwagę niedyskrecję niektórych urzędników i pełnomocników rodzin, jest to procedura wyjątkowo wręcz transparentna."
http://www.naszdziennik.pl/wp/13281,bledy-to-nie-my.html?d=1
Kokos26
Insynuacje Le Monde Zgodnie z doniesieniami PAP-u dziś jedna z najważniejszych francuskich gazet Le Monde opublikowała skandaliczny, oparty na insynuacjach bądź fałszywych tezach, tekst o sytuacji w Polsce, po ujawnieniu przez Cezarego Gmyza, że we wraku rządowego Tupolewa wykryto ślady materiałów wybuchowych. Le Monde to gazeta sympatyzująca z lewicą i politycznie poprawna, trzymająca się jednak zachodnich, obcych dla większości polskich mediów standardów. Tym bardziej początkowo zaskoczył mnie aż taki stek bzdur, zlepek przekazów dnia PO, tworzący wspomniany artykuł. Zdziwienie dość szybko jednak się kończy, gdy czytamy kto napisał ten artykuł – Piotr Smolar – związany ze środowiskiem „Gazety Wyborczej”. Za to oczywistym staje się podstawowy problem polskiego wizerunku na świecie – czyli tych Polaków zajmujących się pisaniem o Polsce zagranicą, a będących tak naprawdę funkcjonariuszami politycznymi a nie dziennikarzami. Zamiast rzetelnie opisywać sytuację w Polsce, korzystają ze swej funkcji, by poprawiać notowania rządzącego obozu politycznego i uderzać w wizerunek polskiej opozycji. To, że przy tym korzystają z kłamstw i przeinaczeń przestaje dziwić. Gorzej - w ten sposób niszczą także dobry wizerunek Polski. Takim właśnie funkcjonariuszem okazuje się być Piotr Smolar. Wypunktujmy najpierw fałszywe informacje.
1. Smolar stwierdza, że do błędu przyznała się redakcja dziennika. Nie dodaje nic o tym, że w obrębie samej gazety część pracowników nie zgodziła się z pierwotnym oświadczeniem dementującym artykuł Cezarego Gmyza. Nie pisze również o tym, że sam Gmyz nie wycofał się ze swych stwierdzeń.
2. Ustalenia Gmyza traktowane są w artykule jako fałszywa sensacja zdementowana przez Naczelną Prokuraturę Wojskową. Warto więc przypomnieć, że Naczelna Prokuratura Wojskowa nie zaprzeczyła istnieniu śladów trotylu, zaś same urządzenia wykrywające materiały wybuchowe, choć mogą się pomylić, to margines błędu ich wskazań jest niewielki.
3. Poprzez odpowiedni dobór cytatów sugeruje się czytelnikowi, że o zamach Kaczyński oskarżył Tuska. Tymczasem prezes PiS-u wyraźnie stwierdził, że obwinia Putina. Poza fałszywymi doniesieniami, cytaty podawane przez PAP z tekstu Smolara to insynuacje i inwektywy. Oto próbka języka – „Ekscesy medialne, histeria polityczna”, zaś Jarosław Kaczyński to jeden „z najbardziej radykalnych populistów w Europie” posługujący się „ekstremistyczną retoryką”. Cóż, widać dla Smolara PiS to partia nazistowska i z uporem tak będzie ją przedstawiał tym, którzy nie znają naszego kraju. Oczywiście ten artykuł z radością odnotował PAP. Pytanie, czy równie skwapliwie odnotuje artykuły nie będące tak agresywnie upolitycznione, jest niestety retoryczne. Bycie polskim dziennikarzem piszącym do zagranicznej gazety jest szczególną funkcją. Nie jest się bowiem wtedy tylko dziennikarzem, ale i reprezentantem naszego państwa. Póki jednak funkcjonariusze polityczni będą tymi, którzy kształtują opinię medialną na temat Polski będziemy przedstawiani za pomocą kłamstw i przeinaczeń. Problemem są zastępy Smolarów, które w imię swoich środowiskowych interesików przedstawiają fałszywy obraz Polski na świecie, w ten sposób żywotnie szkodząc jej interesom. A o tym, ze można inaczej, niech świadczy fakt, że nawet rzetelniej niż Le Monde sprawę przedstawia niemiecka prasa. Być może dlatego, że sprawę opisuje niemiecki dziennikarz, a nie funkcjonariusz PO. Dawid Wildstein
NASZ WYWIAD. Wildstein: reakcja na publikację „Rzeczpospolitej” jest wielką operacją mistyfikacji. Rząd wciąż gra Smoleńskiem wPolityce.pl: jak pan ocenia reakcję na publikację „Rzeczpospolitej”, która napisała o znalezieniu materiałów wybuchowych na wraku tupolewa? Bronisław Wildstein: Reakcja na tę publikację jest jedną wielką operacją mistyfikacji. Uczestniczy w niej rząd, cały establishment polityczny, prokuratura i oczywiście dominujący nurt mediów. Być może w materiale „Rzeczpospolitej” pewne tezy zostały postawione na wyrost. Jednak cały tekst się broni, w każdym tego słowa znaczeniu. W każdym państwie demokratycznym, w państwie, w którym istnieją wolne media, ten materiał się broni. Artykuł stwierdził, że polscy śledczy znaleźli ślady materiałów wybuchowych na tupolewie i zapewne na ciałach ofiar. Co ważne, śledczy w ostatnim czasie udali się do Moskwy, by zbadać wrak. Musiał być więc jakiś impuls, żeby tam pojechali. Urządzenia, których używano w czasie ekspertyz, stwierdziły, że na dziewięćdziesiąt parę procent na miejscu badania znajdują się materiały wybuchowe.
100-procentowej pewności jednak nie było. Na świecie nie ma urządzeń, które mogą rozpoznać coś na 100 procent. My używamy przybliżeń, pewności mieć nie możemy. Dziewięćdziesiąt kilka procent to niezwykle dużo. Dysponując taką wiedzą dziennikarz ma prawo i podstawy, by wyeksponować te sensacyjne wyniki. Być może w tekście znalazły się stwierdzenia na wyrost. Być może nie chodzi tu o trotyl i nitroglicerynę, być może to są zbyt wielkie szczegóły, które okazały się być błędem. Jednak nie o to tu chodzi. Takie stwierdzenia normalnie są potem weryfikowane w innych tekstach. Szczegółowa analiza i wykrycie konkretnych materiałów wybuchowych nie są meritum sprawy. Meritum dotyczy wykrycia przez biegłych materiałów wybuchowych.
Prokuratura w tej sprawie zajęła dość pokrętne stanowisko. Wystąpienie prokuratury to była manipulacja. Cała konferencja prok. Szeląga to była manipulacja. On w pierwszych zdaniach powiedział: nie stwierdziliśmy obecności materiałów wybuchowych. To zostało podjęte przez wszystkie media. To stwierdzenie jest radykalne i zostało odebrane, jak przyznanie, że śledczy sprawdzili, że materiałów wybuchowych na tupolewie nie było. To jednak nie jest prawdą. Z dalszej części wypowiedzi Szeląga wynikało, że nie ma jeszcze pewności, czy to, co wykryto, to są materiały wybuchowe. To zupełnie inne stwierdzenie, cała wypowiedź jest więc manipulacją. Pierwsze zdanie liczy się najbardziej. I prokurator o tym dobrze wie.
Konferencja odbiła się szerokim echem. Ona dała asumpt do kontrofensywy obrońców status quo. Zaczęto mówić, że mamy kolejny dowód na to, że ci, którzy de facto szukają prawdy, manipulują. W tej sytuacji fatalnie zachowała się „Rzeczpospolita”. Ona przeprosiła za swój tekst. Potem się niby wycofała z przeprosin, ale swoim pierwotnym stanowiskiem znów otworzyła pole do manipulacji. Mówiono, że „Rz” się ze wszystkiego wycofała. Dokonano więc wielopiętrowej manipulacji. Najpierw zmanipulowano słowa prokuratury, a potem stanowisko „Rzeczpospolitej”. Media cytują pierwotne oświadczenie redakcji, jako dowód na przyznanie się do winy, do fundamentalnego błędu. To jest nieprawda.
Naczelny oddał się do dyspozycji Rady Nadzorczej. To uwiarygadnia narrację, o której pan mówi. To kolejny błąd. To znów jest przedstawiane jako przyznanie się do winy. Nie wiem, z czego to wynika. Jednak ta decyzja zamyka zmanipulowaną narrację. Sprawę przedstawia się, jako błąd dziennikarski. „Rz” napisała coś, potem zdementowała to prokuratura, następnie gazeta się wycofała, przeprosiła, a szef redakcji podał się do dymisji. Tak to jest przedstawiane, jako dowód, że nie ma sprawy materiałów wybuchowych. To jest obraz nieprawdziwy.
W to wszystko wszedł prezes PiS, który podgrzał atmosferę. Jarosław Kaczyński ze względów politycznych pospieszył się niezmiernie ze swoim wystąpieniem. Gdyby prezes PiS mówił, jako prywatna osoba, miał prawo mówić to, co powiedział. Polityk jednak nie ma prawa tak reagować. Polityk musi brać pod uwagę konsekwencje swoich wystąpień. Takie słowa to jest danie amunicji funkcjonariuszom frontu propagandy. Radykalne słowa, jeszcze przed oficjalnym potwierdzeniem, są błędem politycznym.
Ta sprawa będzie miała swoje konsekwencje? Sądzę, że będzie to miało wpływ na sytuację w Polsce. Obóz rządzący gra dziś Smoleńskiem. Jak dotąd to jest dla nich korzystne. Polacy boją się tej sprawy, wypierają ją ze świadomości, nie chcą do niej wracać. Na rękę rządowi jest więc przedstawianie opozycji jako partii jednego tematu. To nigdy nie była prawda, ale to nie ma znaczenia. Prezes Kaczyński dał uzasadnienie do tego typu działania. Cały dyskurs publiczny będzie można skierować przeciwko tym, którzy chcą prawdy o Smoleńsku. Mogą zostać przesłonięte wszelkie inne sprawy, problemy ekonomiczne, dalsze błędy rządzących i skandaliczne traktowanie sprawy smoleńskiej przez władze itd. To wszystko jest przesłaniane opowieścią o tym, jakoby kłamliwa gazeta i opozycja chciały dokonać zamachu stanu.
Ta operacja manipulacyjna jest udana? Nie można o tym przesądzać. To jest operacja, która jest wykorzystywana przez stronę rządzącą i zapewne jakieś przyniesie jej korzyści. Jednak sądzę, że nawet sprawa smoleńska powoli przestaje być atutem rządzących. Jak patrzę na sondaż, który pokazuje, że większość badanych chce międzynarodowej komisji śledczej w tej sprawie, to myślę, że ta manipulacja może przynieść sukces jedynie na krótką metę.
Rozmawiał KL
W poszukiwaniu trotylu i nitrogliceryny 30 października w dzienniku "Rzeczpospolita" ukazał się artykuł Cezarego Gmyza "Trotyl na wraku tupolewa" i w tym samym dniu w "Gazecie Wyborczej" .... tekst Agnieszki Kublik - "Kłamstwa smoleńskie a milczenie Tuska" - 30.10.2012 , aktualizacja: 29.10.2012 18:03 - oto jego bardzo istotny, obszerny fragment:
12-13 kwietnia 2010 r. w Zakładzie Ekspertyz Kryminalistycznych Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego przeprowadzono ekspertyzę na obecność śladów materiałów wybuchowych w próbkach pobranych z wraku. Nie stwierdzono trotylu, heksogenu, oktogenu, TEHa, okfolu, tetrylu - typowych składników materiałów wybuchowych;
18 czerwca 2010 r. (dwa miesiące po katastrofie) biegli z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii w Warszawie stwierdzili, iż w próbkach szczątków pobranych z miejsca katastrofy (które w pierwszych dniach po katastrofie trafiły do Polski) nie ujawniono obecności bojowych środków trujących oraz produktów ich rozkładu. Biegli nie stwierdzili także obecności materiałów wybuchowych takich jak dinitrotoluen, nitroglikol, nitrogliceryna, trinitrotoluen, heksogen, oktogen oraz pentryt. W ludzkich szczątkach nie było też celowo wprowadzonych substancji promieniotwórczych. Nie stwierdzono obecność węglowodorów alifatycznych, naftenowych i aromatycznych, które są typowymi pozostałościami po paliwie lotniczym;
we wrześniu 2011 r. czterech biegłych i dwóch prokuratorów miało w Smoleńsku nieograniczony dostęp do wraku samolotu. Dokonali jego szczegółowych oględzin: zbadali silniki samolotu, stan instalacji paliwowych i hydraulicznych, pobrali do badań próbki płynów z tych instalacji. Chodziło o ustalenie przyczyn i procesu uszkodzeń samolotu zarówno pierwotnych, jak i wtórnych; - oprócz wraku biegli z Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii w Warszawie oraz Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii przebadali także szczegółowo rzeczy należące do ofiar katastrofy, zdjęte z ciał w trakcie prowadzonych badań sądowo-medycznych w Moskwie. Wnioski: nie wykryli obecności bojowych środków trujących oraz produktów ich rozkładu. Nie stwierdzili też obecności substancji promieniotwórczych na tych rzeczach ani substancji chemicznych, promieniotwórczych lub biologicznych mogących stwarzać zagrożenie dla zdrowia lub życia osób. Czyli żadnego dowodu, żadnej choćby poszlaki, że to był zamach. Tuskowi mogło się na początku wydawać, że jedna konferencja Millera, na której zaprezentował wyniki prac swojej komisji, przetnie spiskowe teorie dotyczące katastrofy tupolewa. To była płonna nadzieja. - konkluduje Agnieszka Kublik
Tekst, którego fragment zacytowałem powyżej, został napisany w przeddzień ukazania się artykułu "Trotyl na wraku tupolewa" w Rzepie, ale opublikowany tego samego dnia, nie wzbudził większego zainteresowania. Dzisiaj jest dostępny wyłącznie w wersji płatnej. Na szczęście wczoraj zacytowałem jego obszerny fragment, który w zestawieniu z sensacyjnym doniesieniem dziennika Rzeczpospolita skłania do refleksji i stawiania kolejnych pytań. - Skoro podjęte 3 (słownie: trzy) kontrole i badania (pierwsze z nich przeprowadzone dwa miesiące po katastrofie) nie wykazały obecności żadnych śladów substancji wchodzących w skład materiałów wybuchowych, to skąd nagle, dopiero dwa tygodnie temu polscy specjaliści wykryli substancje, które należą do takich właśnie składników, a tym samym stanowią poszlakę na obecność materiałów wybuchowych oraz mogą być dowodem, że w samolocie nastąpił wybuch, co oczywiście należy dowieść w toku dalszych badań. Jednak już teraz można postawić tezę, że jednak to mógł być zamach, którą oczywiście trzeba zweryfikować, a następnie przyjąć lub odrzucić. Po co więc ten cały wrzask?
Czy ktoś potrafi to racjonalnie wytłumaczyć? Na tłumaczenia wszak nie czekał redaktor naczelny "Rzeczpospolitej" - żal mi Tomasza Wróblewskiego, chociaż bardzo często z nim się nie zgadzałem. Obecnie trwa na niego polowanie z nagonką i dziennikarz poczuł się zaszczuty, skoro oddał się do dyspozycji zarządu wydawcy dziennika, czyli zrezygnował ze stanowiska redaktora naczelnego dziennika Rzeczpospolita. Wydaje mi się, że po prostu nie wytrzymał presji i dał sobie wmówić, że popełnił kardynalny błąd, bo jak sam wyznał - "trotylu nie znaleziono, ale znaleziono materiały, które mogły wchodzić w skład trotylu", co jest oczywistą bzdurą. Wystarczy jednak przeczytać tekst pani Kublik, czy zacytować Stanisława Zagrodzkiego, relacjonującego wyniki amerykańskiej ekspertyzy fragmentu pasa bezpieczeństwa, którym przypięta była jego krewna, jedna z ofiar katastrofy. Naprawdę żal mi Tomasza Wróblewskiego, bo jedynym błędem redakcji był brak znaku zapytania w tytule artykułu, który zrobił tyle zamieszania, a już zupełnie nie byłoby do czego się przyczepić:
Trotyl na wraku tupolewa? Prawda, że lepiej ten tytuł teraz wygląda? Niestety w języku polskim nie używa się trybu przypuszczającego, warunkowego (conditional vel conditionnelle) co niestetymoże skończyć się źle ;-)
GIZ3
Czy próbki w Moskwie sa tak zabezpieczona jak czarne skrzynki? Rosjanie przekazaliby stronie polskiej kluczowe dowody w sprawie, tracąc kontrolę zarówno nad nimi, jak i wynikami badań. Nie ma żadnej gwarancji, że próbki – jeśli w ogóle Komitet Śledczy przekaże je Polsce- nie zostaną wcześniej poddane nieuprawnionym ingerencjom.
Rosjanie mają "polskie" próbki z materiałamy wybuchowymi!!! Choć sprzęt którym dysponuje CLK pozwala na osiągnięcie ok.98 % pewności, że badana próbka zawiera ślady materiału wybuchowego. Prokurator Szeląg wykorzystał jednak brak formalnie zakończonej ekspertyzy biegłych, aby pośrednio zanegować fakt znalezienia składników TNT i nitrogliceryny we fragmentach wraku. Negacja to oznaczała brak oficjalnych ostatnich wyników a nie brak materiałów wybuchowych na próbkach. O badaniach detektorami IMS:
http://okiemklucznika.salon24.pl/
Wypowiedź prok. Szeląga z konferencji prasowej, 30.10.2012:
„Nie jest prawdą, że w wyniku przeprowadzonych czynności i badań stwierdzono, że na próbkach zarówno z wnętrza samolotu, jak i poszycia skrzydła znajdują się ślady trotylu, jak i nitrogliceryny. Nie stwierdzono również takich substancji na centropłacie samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Urządzenia wykorzystywane są tylko do wstępnych, szybkich testów przesiewowych, wskazujących co najwyżej na możliwość wystąpienia związków chemicznych mogących być materiałem wysokoenergetycznym. Urządzenie wskazywało biegłym, że badany element powinien być zabezpieczony i poddany szczegółowym, profesjonalnym badaniom w laboratorium. Dopiero badania laboratoryjne będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nieistnieniu śladów materiałów wybuchowych.”
Wieczorem "Rzeczpospolita" poinformowała na swojej stronie internetowej, że - jak powiedział jej rzecznik Prokuratury Generalnej Mateusz Martyniuk - próbki, które wskazali polscy biegli, nadal są w Rosji. Zostały one wytypowane przez polskich biegłych na podstawie wskazań urządzeń, które wykazały obecność cząstek wysokoenergetycznych, których źródła pochodzenia mogą być przeróżne - powiedział Martyniuk. Dodał, że "próbki te zostaną dopiero do Polski sprowadzone w ramach pomocy prawnej". Oczekiwanie na próbki może długo potrwać, wnioskując po tym, w jakim tempie Rosjanie realizują nasze wnioski o pomoc prawną. Prokuratura jednak z całą stanowczością twierdzi, że zabezpieczony materiał z poszycia i wnętrza samolotu, który został zebrany by sprawdzić, czy nie doszło do wybuchu na pokładzie, będzie badany wyłącznie przez polskich specjalistów, a nie przez Rosjan. Nie można mieć 100-procentowej pewności, że do czasu przekazania próbek nic złego się z nimi nie stanie. Proceduralnie zabezpieczają je jednak plomby i pieczęcie - podobnie jak w przypadku czarnych skrzynek. Dopiero po przesłaniu próbek do Polski, rozpoczną się ich badania pod kątem obecności na pokładzie śladów materiałów wybuchowych. Rzecznik Prokuratury Generalnej Mateusz Martyniuk przyznał „Rzeczpospolitej”, że wytypowane przez biegłych próbki do badań pirotechnicznych pozostawiono w Rosji. Mają one zostać sprowadzone do Polski w ramach wniosku o pomoc prawną. Jednocześnie rzecznik podkreślił, że mają one być badane wyłącznie w Polsce. Ta praktyka byłaby niezgodna z dotychczasową, stosowaną w śledztwie smoleńskim praktyką pomocy prawnej. Polega ona na występowaniu polskich (lub rosyjskich) śledczych do swojego odpowiednika o przeprowadzenie określonych czynności. Strona do której skierowano prośbę wykonuje je i przesyła dokumentację wnioskodawcy. Tak było np. przy okazji pracy polskich archeologów w Smoleńsku (pracowali oni pod nadzorem i na rzecz śledczych rosyjskich), czy wreszcie sprawdzeń rodzin polskich pilotów w IPN, które przeprowadzała prokuratura polska na wniosek Rosjan. Jest zatem mało prawdopodobne skorzystanie tej formuły, ponieważ trudno wyobrazić sobie sytuację w której Rosjanie przekazaliby stronie polskiej kluczowe dowody w sprawie, tracąc kontrolę zarówno nad nimi, jak i wynikami badań. Nie ma żadnej gwarancji, że próbki – jeśli w ogóle Komitet Śledczy przekaże je Polsce- nie zostaną wcześniej poddane nieuprawnionym ingerencjom, tym bardziej, że sposób ich „zabezpieczenia” w Rosji (plomby i pieczęcie) jest analogiczny do sposobu przechowywania taśm z rejestratorów lotu, z których szczególnie jedna (taśma dźwiękowa z MARS-BM) zaczyna wzbudzać coraz większe wątpliwości co do oryginalności.
https://lh3.googleusercontent.com/-YfdePac4lcc/TcjA0oCCvqI/AAAAAAAAIjY/1sBaL-Wc3t0/s477/sejf1.jpg
https://lh4.googleusercontent.com/-ZDj4XRoVCoA/TcjA0z07s-I/AAAAAAAAIjY/Kzozs7ZhTL8/s573/sejf2.jpg
Moskwa, 2010 rok. Papierowe pieczęcie z podpisem prokuratora Rzepy.Tak zabezpieczano zawartość „czarnych skrzynek” w czasie badań MAK. Czy części wytypowane do badań pirotechnicznych będą zabezpieczone w równie nieprofesjonalny sposób? Dodatkowy problem dla strony polskiej stanowi brak ram czasowych, w których Rosjanie musieliby przekazać materiały w ramach pomocy prawnej. Sam fakt, że najprawdopodobniej zawierają one pozostałości materiałów wybuchowych czyni bardzo mało prawdopodobnym, że w ogóle trafią do Polski dopóki nie zmienią się władze rosyjskie. Pewne jest, że wybrany sposób zabezpieczenia wybranych części wraku jest dalece niewystarczający, a ich wybranie, a następnie pozostawienie w Rosji bardziej przypomina wskazanie gospodarzom, które fragmenty należy poddać zabiegom „upiększającym”, niż poważne potraktowanie kluczowych dowodów rzeczowych przez polskich prokuratorów.
http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/fakty/news-plk-szelag-polscy-biegli-nie-znalezli-we-wraku-sladow-trotyl,nId,645253
W związku z tym wciąż aktualne są następujące pytania i żądania:
1. Skoro nic nie wykryto dlaczego prok. Seremet poinformował o tym D. Tuska?
2. Jak wyglądają "plomby" i "zabezpieczenia" próbek z materiałami wybuchowymi, czy chroni je tylko skrawek papieru z zwykłą pieczątką i podpisem, które są niezwykłe łatwe do podrobienia?
3. Czy części wytypowane do badań pirotechnicznych będą zabezpieczone w równie nieprofesjonalny sposób jak czarne skrzynki?
4. W jaki sposób zostawienia próbek w Rosji wpłynie na rzetelność i wiarygodność badań w Polsce w znaczeniu formalnym i procesowym skoro utracono wpływ na ważne ogniwa w procesie badawczym -przechowywywanie próbki, transportowanie próbki?
5. Czy został ustalony konkretny czas ich przekazania Polsce?
6. Czemu się mówi o czasie pół roku skoro Rosjanie mają ich nie badać?
7.Czemu rząd Donalda Tuska i prokuratura od 11.04.2010 milczy w sprawie przetrzymywania przez Rosję broni i kamizelek kuloodpornych oficerów BOR-u? Kiedy polska prokuratura lub rząd Donalda Tuska zacznie się domagąc zwrotu tych dowodów, które w sposób doskonały mogłyby określić czy na pokładzie Tu-154m doszło do wybuchu gdyż kamizelki kuloodporne poza analizą chemiczną mogły zostac poddane analizie materiałowej na odkształcenia pod wpływem dużych sił i ciśnień?
8. Kiedy zostanie Polsce zwrócony wrak samolotu i na jakiej podstawie prawnej jest przetrzymywany skoro zgodnie z prawem międzynarodowym powinien byc zwrócony najpózniej po zakonczeniu badań komisji MAK a więc w styczniu 2011 roku?
Bez odpowiedzi na te pytania wszelkie wykluczanie występowania materiałów wybuchowych w pozostałościach po tragedii smoleńskiej jest pozbawione podstaw.
Marek Dąbrowski, Konrad Matyszczak
Do tych, którzy dzisiaj triumfują: Ta mafia, udająca państwo nie wypuści was już ze swojego śmiertelnego uścisku Od 10.04 żyjemy w cieniu niewypowiedzianej wojny. We wtorek poznaliśmy jej kolejną ofiarę. 10.04.10 wydarzyło się coś, co wstrząsnęło opinią publiczną w Polsce i za granicą. Tragiczna śmierć polskiego prezydenta i całej delegacji, udającej się na uroczystości katyńskie, była wydarzeniem bez precedensu. Pod każdym względem. Polacy na chwilę zostali wybudzeni z wieloletniej drzemki. Ale ci, którzy uznają się za dysponentów terenu między Rosją i Niemcami szybko przeszli do kontrataku. Rozpoczęła się wojna informacyjna, której przebieg i skutki były łatwe do przewidzenia, biorąc pod uwagę dwudziestoletni dorobek środowisk aspirujących do rządzenia Polską. Od 10.04.10 trwa nieustanna walka...bynajmniej nie o poznanie prawdy na temat katastrofy smoleńskiej, lecz o to, aby Polacy wreszcie pojednali się z Rosjanami. Hasło do tego, co nazywam "operacją pojednanie" dał 12 kwietnia Tomasz Turowski podczas audycji w rosyjskim radiu:
I Rosja, i Polska należą - myślę, że z tą opinią zgodziłby się zmarły tragicznie prezydent – są przedstawicielami tej samej ogromnej judeo-chrześcijańskiej tradycji, a wielkie rzeczy w tej tradycji zawsze rodziły się we krwi. I jestem pewien, że z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy – wyrosną nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją. W tym samym dniu na łamach "Gazety Wyborczej" jej ówczesny dziennikarz Marcin Wojciechowski dziękował braciom Moskalom i nawoływał do pojednania: Nie wiem co będzie. Ale na razie pod wpływem tego, co widziałem w Smoleńsku i tego jak zachowują się władze w Moskwie, mam ochotę powiedzieć z całego serca: Dziękujemy wam za to Rosjanie! Od 10.04.10 dominują dwie narracje. Pierwsza dotyczy przyczyn katastrofy, została wypuszczona przez Rosjan i podchwycona ochoczo przez polityków partii rządzącej oraz najważniejsze media. Śp. gen. Sławomir Petelicki ujawnił, że przekaz dnia rozsyłano sms-em. Reszta tzw. liderów opinii odegrała rolę pudeł rezonansowych. Rosyjskie władzy nie musiały się nawet bardzo wysilać. Kropkę nad postawiła gen. Tatiana Anodina, która z pomocą agencji PR Igora Mintusowa (wychwalanego pod niebiosa przez Eryka Mistewicza podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy) wypuściła w świat obowiązującą do dzisiaj w oczach większości cudzoziemców obraz tego, co wydarzyło się 10.04.10 w Smoleńsku. Druga narracja koncentruje się wokół rzekomo najważniejszego celu polskiej polityki zagranicznej, jakim jest pojednanie z Rosją. W ślad za postulatami nielegałów, liderów opinii i polityków poszły jak stado baranów środowiska tzw show bizu, które nagle zaczęły odkrywać blaski rosyjskiej kultury oraz niektóre środowiska uniwersyteckie, które postanowiły zafundować swoim doktorantom stypendia od Gazpromu.
Na to wszystko nałożył się ostry konflikt wewnętrzny oraz osłabianie i tak już nadwerężonych instytucji polskiego państwa. Partia rządząca, która zbiła największy polityczny kapitał na katastrofie smoleńskiej, z wielką pomocą rodzimego przemysłu medialnego i Moskwy zdołała zapędzić w róg tych, którzy domagali się prawdy o katastrofie smoleńskiej. Dopóki grupa ludzi, którzy domagali się międzynarodowej komisji oraz wierzyli w zamach, była stosunkowo niewielka rządzący ignorowali kolejne ujawnione fakty, które ich kompromitowały. Ale w pewnym momencie masa krytyczna tych zaniechań i skandalicznych błędów przeważyła, co odnotowały także sondaże opinii publicznej. Najnowszy SMG/KRC dla TVN pokazuje, że grupa ludzi wierzących w zamach urosła do 36 proc. 63 proc. respondentów domaga się międzynarodowej komisji. Wraz z ujawnieniem szczegółów dotyczących pochówku ofiar katastrofy smoleńskiej coś pękło. I tego procesu nie da się już zatrzymać. Oburzenia postępowaniem polskich władz nie kryje już coraz więcej ludzi, których trudno określić oszołomami. Polacy wciąż mają wielki szacunek dla spraw ostatecznych, co widać zwłaszcza w tych dniach. Tego nie udało się i nie uda wykorzenić.
Ponad setka utytułowanych naukowców z całego kraju potwierdziła hipotezę o wybuchu na pokładzie samolotu w Smoleńsku. Premier ich głos zignorował, nazywając poważnych ludzi nauki wprost środowiskiem antypaństwowym. W ostatni wtorek publikacja Cezarego Gmyza w "Rzeczpospolitej" na temat śladów trotylu i nitrogliceryny na szczątkach wraku tupolewa znowu uruchomiła znane nam mechanizmy polityczne i medialne. Postępowanie kierownictwa redakcji "Rzeczpospolitej", która po konferencji prokuratury wojskowej wystawiła swojego najlepszego dziennikarza śledczego do wiatru, zasługuje na ostre słowa krytyki. Zwłaszcza, że jego ustalenia zostają w mocy, także po konferencji prokuratury, która w rzeczywistości niczego nie zdementowała, lecz powołując się na przepisy postępowania karnego uznała, że dzisiaj nie można jeszcze tych ustaleń potwierdzić na pewno, ale ich nie wykluczyła. Wszystkie okoliczności powstania kuriozalnego oświadczenia oraz jego zmian pozostają tajemnicą. Wiadomo tylko tyle, że tekst Cezarego Gmyza powstał za wiedzą i akceptacją nie tylko redaktora naczelnego, ale też prezesa zarządu Grzegorza Hajdarowicza. W oświadczeniu rzuca się w oczy przede wszystkim wielki strach ludzi, którzy dzień wcześniej stali murem za swoim dziennikarzem, opatrując jego ustalenia dość dramatycznymi komentarzami (tutaj i tutaj). Są to zbyt doświadczenie dziennikarze, dlatego nie podejrzewam ich o to, że nie zrozumieli tego, co miał na myśli płk. Ireneusz Szeląg. Ale ktoś im przystawił pistolet do głowy. Podobnie jak prokuratorowi generalnemu Andrzejowi Seremetowi, potwierdzającemu w rozmowie z red.nacz "Rz" ustalenia Gmyza, który odwołał swoją konferencję po wizycie u premiera. (Proszę sobie wyobrazić tę rozmowę premiera z prokuratorem generalnym....) Jedno jest pewne - to oświadczenie było ciosem w wiarygodność tytułu prasowego, którą budowano latami. Jednym zdaniem: "Pomyliliśmy się pisząc o trotylu i nitroglicerynie", które zostało po gwałtownym sporze z dziennikarzem wyrzucone, autor(zy) tekstu "A jednak nie można wykluczyć materiałów wybuchowych" zniszczyli wizerunek kierowanej przez siebie gazety. Nie wspominając o tym, co zrobiono autorowi tekstu "Trotyl we wraku tupolewa".
Redaktor naczelny "Rz" Tomasz Wróblewski, mając na względzie dobro "Rzeczpospolitej", oddał się do dyspozycji rady nadzorczej i przekazał kierowanie gazetą swojemu zastępcy Andrzejowi Taladze. Sęk w tym, że ta decyzja już niczego nie zmieni. Zespół dziennikarzy dostał wyraźny sygnał, że kierownictwo redakcji nie stoi za nim murem, a każdy dziennikarz zastanowi się teraz trzy razy, zanim odpali jakaś aferę uderzającą w rządzących. Tak się neutralizuje niewygodne media. I redaktor na to pozwolił. Na medialny i polityczny lincz nad Cezarym Gmyzem oraz opozycją, która rzeczywiście popełniła polityczny błąd, kosztujący ją bardzo wiele, choć nie przesądzający finału tej całej historii, patrzę już bez emocji. Wszyscy zachowują się tak, jak w scenariuszu napisanym po 10.04.10. Każdy, kto czytał "Montaż" czy "Dolinę nicości", wie o czym mówię. Za ujawnienie pełnej prawdy o katastrofie smoleńskiej jeszcze wielu ludzi zapłaci karierą, wiarygodnością i złamanym życiem. Ale na miejscu tych, którzy dzisiaj triumfują, miałbym się na baczności, bo w najmniej spodziewanym momencie zostaną wysadzeni z siodła przez ludzi, którym dzisiaj zawdzięczają swoje trwanie. Ta mafia, udająca państwo nie wypuści was już ze swojego śmiertelnego uścisku. Artur Bazak
Ukarać Gmyza i Wróblewskiego! - wzywa cały świat. Brakuje jeszcze masówek i kolejnych mówców piętnujących z kartki imperializm Senator Jan Filip Libicki, profesor Wojciech Sadurski, Seweryn Blumsztajn, Ernest Skalski, co łączy te wszystkie postaci. To że uznały za stosowne zabrać głos w sprawie publikacji „Rzeczpospolitej” na temat domniemanych ładunków wybuchowych – w tonie alarmistycznym i z mocnymi konkluzjami. Niektórzy z nich zdążyli już wezwać do dymisji naczelnego „Rzeczpospolitej” Tomasza Wróblewskiego. Ten scenariusz zdaje się zresztą materializować – Wróblewski jest zawieszony. Niektóre z tych wystąpień są kuriozalne. Czy polityk partii rządzącej, mowa o senatorze Libickim, powinien jako jeden z pierwszych dywagować o zmianach personalnych w prywatnej gazecie? W imię dobrych obyczajów z pewnością nie, tyle że senator zna tylko jedno uczucie: krystaliczną nienawiść, podsycaną przez dziwaczność jego własnych politycznych wolt. Z kolei Seweryn Blumsztajn z „Gazety Wyborczej” zarzucający Gmyzowi coś w rodzaju zamachu na państwo, wyraźnie pomylił epoki. To chyba skutek nasiąkania stylem jego nowych przyjaciół. Dawny oponent Daniela Passenta stał się gościem na jego promocjach, a ten ma duże doświadczenie w tropieniu antypaństwowych przegięć dziennikarzy. Ale zostawmy zabawę słowami i dotknijmy sedna. Przypominam sobie bogaty dorobek „Wyborczej” – od uśmiercenia jeszcze w latach 90. pewnego biznesmena po wykrycie kilka lat temu przestępczego układu w komendzie głównej policji. Czy ktoś wtedy żądał dymisji, rozliczał? Przeciwnie, dziennikarze nawet odległych opcji milczeli, albo mówili niewiele. Bo wiedzieli, jak łatwo jest gazecie próbującej monitorować różne zakamarki rzeczywistości, pomylić się, przerysować, wpaść na minę. Pominę już setki publikacji tej gazety opartych na anonimowych źródłach, których nikt sprostować nie mógł, bo na przykład opisywano zdarzenia osłonięte tajemnicą państwową (całkowicie dowolny opis aktywności CBA na podstawie produkowanych masowo przecieków z platformerskiej prokuratury). Tak się też nieraz dzieje, że autorzy głośnych publikacji śledczych, którzy dostali za nie prestiżowe nagrody, patrzą po latach, jak sądy obalają ich dziennikarskie tezy. I mogę zapewnić, nie zawsze to wynika z tego, że napisali nieprawdę. Czasem między dotknięciem prawdy materialnej, a jej udowodnieniem jest przepaść. Na tym tle publikacja Cezarego Gmyza wyróżniała się tym, że weryfikacja była i musiała być natychmiastowa. Ponieważ i autor i gazeta to wiedzieli, świadczy to na ich korzyść: musieli wierzyć w podawane przez siebie fakty. Nie używali ich z pewnością instrumentalnie. Zarazem, w przeciwieństwie do przywołanych przeze mnie wcześniej słynnych wpadek (dorzuciłbym rzekome ojcostwo Leppera, copyright by „Wyborcza”), tu nie mamy zresztą do czynienia z prostym zakwestionowaniem podanych faktów. To tylko od prokuratora Szeląga zależało, że zdanie „Badamy, okaże się”, zastąpił, wyraźnie w interesie obecnej władzy zdaniem „Nie stwierdzono”. Gdyby wybrał tą pierwszą ewentualność, tak zmasowany atak byłby trudniejszy. Co nie znaczy, że by go w ogóle nie podjęto. W tym sensie choć gazeta nieco przerysowała swoją informację, trudno ją oskarżać o fałszerstwo, czy nawet szczególnie kuriozalny błąd. Debata o takim błędzie jest oczywiście podyktowana polityką. Stawką jest nie tylko zniechęcenie do grzebania przy smoleńskiej tematyce, ale dalsze przesunięcie na mapie medialnej Polski. I powtórzmy to się materializuje: gdyby naczelnym został obecny P.O., dotychczasowy następca Wróblewskiego Andrzej Talaga, byłaby to korekta linii gazeta w duchu bliższym obozowi rządowemu. Możliwe naturalnie jeszcze, że Wróblewski powróci na swoje stanowisko. Ale możliwe też, że naczelnym zostanie ktoś inny, nawet bardziej wymarzony przez mainstream Niektórzy nawet takich politycznych intencji nie ukrywają, przykładowo zdaniem prof. Sadurskiego gazeta, która zatrudniła Rafała Ziemkiewicza, mnie czy Tomasza Terlikowskiego musiała w końcu upaść tak nisko. Nieistotne, że Terlikowski nie pracuje w „Rzeczpospolitej” od blisko trzech lat, a ja i Ziemkiewicz jesteśmy, na skutek wcześniejszych przesunięć, przede wszystkim w „Uważam Rze”. Ściganie wrogów ludu wymaga samozaparcia, na pewno nie prawdomówności. Na tym tle pojawia się teoria prowokacji, wyłożył ją na naszym portalu Jacek Karnowski. Podając informację prawdziwą, ale zbyt wcześnie opatrzoną definitywną konkluzją, gazeta miała wywołać określone reakcje u polityków, zwłaszcza Jarosława Kaczyńskiego. I rzeczywiście, kiedy na przykład jesienią zeszłego roku „Gazeta Polska Codziennie” ogłosiła, że tupolew został zestrzelony, Kaczyński w ogóle nie zareagował. Teraz po raz pierwszy powiedział tak dobitnie o zbrodni. Powody były dwa. Z jednej strony prezes PiS znał inne informacje o śladach ładunków wybuchowych we wraku (sławne już amerykańskie badania). Ale z drugiej, udało się w nim wywołać przekonanie: skoro nawet umiarkowana, nie kierowana przez zwolennika PiS „Rzepa” podaje coś takiego, trzeba wreszcie ogłosić całą prawdę. Wypowiedź Kaczyńskiego okazała się przedwczesna, a prokuratorom łatwo było podjąć polemikę nie tylko z gazetą. Można nawet podejrzewać, że ich zwłoka ze zwołaniem dającej odpór konferencji była podyktowana oczywistym celem: dać liderowi PiS mówić jak najdłużej i jak najostrzej.
Zarazem gdyby skutkiem tej publikacji była kolejna, definitywna już zmiana w „Rzeczpospolitej”, czy szerzej w wydawnictwie Grzegorza Hajdarowicza, upolowano by równocześnie dwa niesłychanie tłuste okazy. Stąd też Jacek snuje rozważania o informacji podrzuconej usłużnie Gmyzowi w nieco zniekształconej, podrasowanej postaci.
Czy tak jednak było? Znam głównych bohaterów zdarzeń, ale nie jestem niczego pewien. Rzeczywistość nie zawsze układa się według spójnych, łatwych do objaśnienia scenariuszy. Przypomnijmy choćby to, co mówi prof. Andrzej Zybertowicz. A może ci co informowali Gmyza, nie kierowali się wcale chęcią wprowadzenia kogoś na minę? Może przeciwnie, chcieli zaalarmować opinię publiczną wynikami badań, które wskazują możliwość obecności ładunków wybuchowych, bo kolejne kroki budzą w nich obawy. Przypomnijmy: próbki są na razie w Rosji. A ostateczne wyniki badań laboratoryjnych łatwiej „skręcić”. Zachowanie urządzenia, które „pika” w obecności kilkunastu osób, jest za to faktem bezspornym.
CZYTAJ KONIECZNIE: Detektor. "Bez trudu rozpoznaje trotyl, jest nieomylny. Mieli go także nasi specjaliści badający ostatnio szczątki tupolewa"
I być może gdzieś na styku tych informatorów, też instynktownie podbijających bębenek, dziennikarza i wreszcie gazety powstało przerysowanie. Dodajmy do tego naturalną pokusę każdej redakcji aby uczynić z tekstu wydarzenie. Taki artykuł łącznie z jego tytułem jest zwykle dziełem zbiorowym, każdy dorzuca coś od siebie.
Podkręca się go, czasem po to aby uzyskać większy rozgłos. Ale czasem i dlatego, że tekst złożony z samych zdań warunkowych i przypuszczeń w ferworze dzisiejszej smoleńskiej wojny łatwo zaklasyfikować jako chciejstwo, totalną fikcję, insynuację. Już widzę oczyma wyobraźni zasępione twarze redaktorów z Blumsztajnem, Wrońskim czy Skalskim na czele, snujących takie właśnie zastrzeżenia, gdyby tekst doniósł jedynie o możliwościach i podejrzeniach.
Dlaczego ja, wypowiadający się przeciw zbiorowym spiskowym psychozom, piszę o możliwości „skręcania” jakichkolwiek wyników badań? Wyciągam wnioski z rzeczywistości. Po pierwsze sam fakt pierwszych poważnych oględzin wraku pod kątem obecności śladów po ładunkach wybuchowych dopiero teraz, pokazuje co najmniej grę na czas. Rosjan, ale w ślad za nimi i Polaków. Z wypowiedzi Edmunda Klicha cytowanej przez PAP wynika, że komisja Millera w ogóle takich badań sama nie przeprowadziła – zdając się na stronę rosyjską. Choć minister Miller twierdził przed kamerami co innego. Ale jest coś jeszcze. To publicysta „Polityki” Adam Szostkiewicz zapytał kiedyś retorycznie w TVN 24: A co, jeśli trafilibyśmy na ślad winy rosyjskiej? Odpowiedź była jasna, choć tylko sugerowana: powinniśmy sprawę wyciszyć. W interesie samej Polski. Myślę, że takie rozumowanie nie jest obce polskim władzom, i myślę, że mają one wszelkie instrumenty aby nakłonić do niego również prokuraturę. Piszę to jako człowiek, który wciąż nie ma stuprocentowej pewności, co naprawdę się 10 kwietnia 2010 roku stało, a do teorii wybuchu jest przekonany jeszcze mniej. I na koniec: Tomaszowi Wróblewskiemu i Cezaremu Gmyzowi należy się nasza obrona. Czy popełnili błąd czy nie, zapłacą być może cenę odwagi podjęcia tematu, który jest dziś zakrzykiwany szczególnie brutalnie. Piotr Zaremba
Czyżby seryjny samobójca w przypadku chorążego Musia nie wykonał zadania należycie? Jeżeli wiadomość w Westdeutsche Zeeitung jest prawdziwa , może to świadczyć o tym , że seryjny samobójca zaczyna popełniać błędy a całe kłamstwo smoleńskie walić jak domek z kart. Zastanawiająca wiadomość w Westdeutsche Zeitung niemieckiej gazecie o ponad 100 tys. sprzedaży. Otóż w artykule jest wiadomość , że we krwi chorążego Musia wykryto środki odurzające. Dlaczego ta wiadomość ukazała się w niemieckiej gazecie , a w polskich mediach cisza ? Czy wszystkie dowody po innych seryjnych samobójcach są zabezpieczone ,tak żeby do tych spraw można było wrócić za jakiś czas ? Samobójcy z reguły zostawiają listy z wyjaśnieniem co ich skłoniło do takiego czynu , widocznie nasi samobójcy ; Lepper , Petelicki, Muś, itd. nie zdążyli napisać.
Andy 51
SZEŚĆ MIESIĘCY REKIETU Swój tekst dotyczący najsłynniejszej jak się wydaje pary ostatniego dwudziestolecia, to jest Trotylu i Nitrogliceryny, pisałem we wtorek przed południem, a wiec po opublikowaniu w Rzeczpospolitej informacji o znalezieniu dużej ilości śladów materiałów wybuchowych na różnych elementach wraku Tu-154, a przed całym dalszym ciągiem, to jest: konferencją Zespołu Parlamentarnego, konferencją prokuratury wojskowej, dementi Rzepy, częściowego dementi dementi Rzepy, mową wieczorową Tuska. Wypada dzisiaj spojrzeć na całe to wydarzenie z perspektywy kilkudziesięciu godzin, bo wtedy, we wtorek byliśmy (my publicyści) zaskakiwani zmieniającymi się scenariuszami. Skąd moja teza z wtorkowego przedpołudnia, że mamy do czynienia z „wrzutą” obliczoną na skompromitowanie i Zespołu i śledztwa? Z prostego przekonania, że jeżeli, załóżmy, jesteśmy specjalistą od mafii samochodowej i podążamy tropem gangu „Łysego”, który jest mistrzem szczególnie zuchwałych i wyrafinowanych technicznie kradzieży na zamówienie luksusowych wozów, i stajemy wobec faktu znalezienia w szopie Astona Martina V12 Vantage coupe, z drzwiami bezczelnie wywalonymi brechą, z przewodami spiętymi na krótko, tapicerką ze śladami wymiocin i pustą butelką po gorzale, to myślimy sobie: „każdy, ale nie „Łysy”, bo jakkolwiek wielkim bandytą „Łysy” by nie był, to swoją metodę ma, i pewnie szczyci się w półświatku swoim własnym złodziejskim wyrafinowaniem. No ale potem się „posypało”. Przeanalizujmy...
Najpierw mieliśmy posiedzenie Zespołu, na którym padło kilka, jak na mój rozum, bardzo istotnych deklaracji (nie tylko na samym posiedzeniu, ale również w trakcie wywiadów z nim związanych). Po pierwsze padło kilkukrotnie zadane pytanie, jak bliscy ofiar byliby w stanie przyjąć do wiadomości nieokreślony zakresu polskiego współudziału w wydarzeniach 10 kwietnia 2010. Ten wątek był dla mnie dosyć przełomowy, bo dotychczas prace Zespołu kierowały naszą uwagę w kierunku strony rosyjskiej, jako wykonawcy zamachu; nawet jeśli nie explicite, to tego typu konkluzja wynikała, moim zdaniem z całości informacji udzielanych przez Zespół.
Po drugie padły dwa bardzo istotne (znów: moim zdaniem) oświadczenia Pani Generałowej Błasikowej, a ze takie uznaję upublicznienie faktu, że służby (jak zrozumiałem wojskowe) wywierały na Panią Błasik presję w sprawie Jej udziału w działaniach nakierowanych na wyjaśnianie tajemnicy wydarzeń 10 kwietnia, a po drugie, że Jej mąż – Generał Błasik - nigdy nie ufał oficjalnej wersji wyjaśnienia przyczyn katastrofy pod Mirosławcem. No jak dla mnie Pani Generałowa dokonała tymi dwiema uwagami identyfikacji grupy, którą ja w swoich analizach nazywam „Graczem”, to jest: „związku przestępczego o charakterze zbrojnym, złożonego z byłych (lub obecnych) funkcjonariuszy i oficerów polskich służb specjalnych”. Kolejnym istotnym elementem było otwarte nazwanie wydarzeń 10 kwietnia "morderstwem dokonanym na polskiej delegacji". Takiego określenia użył Prezes PiS-u Jarosław Kaczyński. Owszem, samo narzuca się tutaj hipoteza o działaniu pod wpływem wzburzenia i emocji, ale ja osobiście dokonałem we własnym zakresie falsyfikacji tej hipotezy, choćby pod wpływem uważnego wysłuchania (i obejrzenia) wywiadu, jakiego Pan prezes udzielił Pani redaktor Katarzynie Gójskiej-Hejke. Otóż Pan prezes nie był ani wzburzony, ani nie wyglądało na to, by wypowiadał się pod wpływem jakichś nadzwyczajnych emocji, a w każdym razie nie takich, które mogłyby zakłócić zdolność logicznego formułowania myśli. A więc mamy kolejny fakt: „prezes największego polskiego, opozycyjnego ugrupowania otwarcie oskarża o dokonanie zabójstwa 96 członków polskiej delegacji z prezydentem RP i całym sztabem Wojska Polskiego, nie pozostawiając żadnych wątpliwości”. Biorąc pod uwagę, że dotychczas Pan prezes unikał takich jednoznacznych deklaracji, obarczając co najwyżej rząd Donalda Tuska i jego urzędników karygodnymi zaniedbaniami, mamy tutaj sytuację jakościowo nową. Zakładam, że Pan prezes wie, co mówi, i że nie jest typem polityka, który podłożyłby siebie, swoje ugrupowanie, oraz dokonania Zespołu w tak dziecinnie prosty i łatwy do ośmieszenia sposób; ergo: zakładam, że Pan prezes ma wiedzę, której ja nie mam, i która wykracza poza wiedzę ujawnioną tak w Rzeczpospolitej, jak i na konferencji prasowej prokuratorów. Przypominam, że zarówno Cezary Gmyz, autor artykułu, jak i Pan prezes Kaczyński spotkali się z Prokuratorem Generalnym Seremetem ZANIM postawili lub podtrzymali (odpowiednio w artykule i na konferencji prasowej oraz w trakcie wywiadu) swoje tezy.
Po trzecie mieliśmy oświadczenie jednego z członków bliskich ofiar, który oświadczył, że przekazał do analizy próbki pochodzące z odzieży i wyposażenia samolotu dwóm niezależnym ośrodkom poza granicami RP; jedna z nich (jak zrozumiałem) wykazała obecność materiałów wybuchowych, wyniki drugiej są jeszcze nieznane, ale po ich zwróceniu zostaną upublicznione wraz z podaniem nazw ośrodków, które badania wykonały.
Po czwarte mieliśmy okazję wysłuchać oświadczenie prokuratora Szeląga. To było bardzo dziwne oświadczenie, i po jego przeanalizowaniu doszedłem do wniosku, że jego celem było takie formułowanie tez, by nikt w przyszłości nie mógł z powodu tych tez postawić prokuratorowi Szelągowi jakichkolwiek zarzutów. Proszę zauważyć, prokurator zaprzeczył (tak jak zapewne od niego oczekiwano), ale zaraz potem nie wykluczył. Co by się nie okazało, zawsze znajdzie się talki element w wystąpieniu prokuratora Szeląga, który będzie zgodny ze stanem faktycznym.
Po piąte mieliśmy wystąpienia premiera Tuska, oraz cały szereg innych wystąpień. Po stronie rządowej (oraz publicystów lub blogerów sympatyzujących) dominował pogląd, że mieliśmy do czynienia z de facto zamachem stanu, próbą obalenia legalnie funkcjonujących władz Rzeczpospolitej i zamachem na Jej instytucje. Trochę to dziwne z perspektywy dziennikarskiej kaczki, błędu, pomyłki „tabloidu”, etc... Nie przypominam sobie, by zdementowana w kilka godzin informacja NIEPRAWDZIWA doprowadziła do gwałtownej zmiany władzy. Ciekawym elementem było natomiast najpierw przyłączenie się Palikota do tezy o wykryciu ładunków, a potem gwałtowne zdystansowanie się od niej. Uprawdopodobnienie się tezy o wykryciu ładunków wybuchowych oznacza przemeblowanie na scenie politycznej. Palikot, który ma przyjaciół w kręgach, które ja kojarzę z „Graczem” musiał mieć wiedzę, że taka teza będzie uprawdopodobniona, a po tym, jak w ciągu dnia doszło do kontrakcji, zmienił front. Pamiętajmy, że w przypadku przemeblowania na polskiej scenie politycznej, „panowie” będą nadal chcieli mieć swoją reprezentację, choćby po to, by mieć dostęp do różnego rodzaju komisji i kancelarii tajnych, a więc by wiedzieć, co się święci. Moja teza: przed południem Palikot dostał polecenie zaokrętowania się na ewentualne nowe rozdanie, po południu wobec częściowego niepowodzenia akcji, dostał polecenie wycofania się na z góry upatrzone pozycje. Wszystko to razem skłania mnie do postawienia głównej tezy, że na wraku Tu-154 w Rosji, oraz na jakichś jego innych elementach, które przez różne osoby w różnym czasie zostały wywiezione zagranicę i tam poddane badaniom są wyraźne i niepozostawiające wątpliwości ślady dużych ilości dość prymitywnych (biorąc pod uwagę współczesne technologie wojskowe) substancji wybuchowych.
A co to oznacza?
Po pierwsze to, że państwo rosyjskie nie uważa wykrycia owych substancji za zagrożenie dla własnych interesów. Jak już zdążył mi donieść nieoceniony kolega Nurni, który wykonuje dla mnie ochotniczo prasówkę mediów rosyjskich (ja nie znam aż tak dobrze rosyjskiego, więc piękne dzięki), już tego samego dnia w mediach rosyjskich pojawiła się już kiedyś przepowiedziana przeze mnie narracja: „jeśli były ładunki wybuchowe, to podłożone w Warszawie”.
Z czym mamy tutaj do czynienia?
Otóż z tym, że to, czy oskarżający palec zostanie skierowany na bliżej nam jeszcze nie znany „związek przestępczy o charakterze zbrojnym, złożony z byłych (lub obecnych) funkcjonariuszy i oficerów polskich służb specjalnych” zależy dzisiaj od Kremla. Co więcej, ustami polskich prokuratorów Kreml dał wyraźnie do zrozumienia, kiedy ów palec ewentualnie się na tę grupę nakieruje, bądź nie. Sześć miesięcy. To znaczy, że dano tej grupie sześć miesięcy na wykonanie takich, nałożonych przez Kreml zadań lub działań, by nakierowany nie został. I to jest groźne. Nie ma w tym momencie większego znaczenia, czy trotyl wraz z nitrogliceryną był spleciony z tragicznym losem polskiej delegacji, czy też nie. Ważne, że znajduje się on TERAZ (lub nie) na szczątkach wraku, i ważne, że przy takim zdefiniowaniu materiału wybuchowego nie ma możliwości nie obciążenia polskich służb specjalnych już WSPÓŁUCZESTNICTWEM w ewentualnym zamachu. Z tego prostego powodu, że nawet gdyby próbować przerzucić odpowiedzialność na Rosjan i próbować stawiać hipotezę, że zainstalowanie trotylu odbyło się w Samarze, to nie ma możliwości, by tego typu ładunek nie został wykryty na różnych etapach podróży zagranicznych różnych polskich delegacji na różne ważne spotkania i wydarzenia międzynarodowe bez szerokiego działania osłonowego służb polskich. A jeśli uznamy, że służby innych państw chroniąc swoje najwyższe władze dokonują zabezpieczeń miejsc ich pobytu pod kątem zagrożenia terrorystycznego, to w zasadzie (chociaż tego nie twierdzę kategorycznie) miejsce zainstalowania ładunku wybuchowego zawęża się nam do Warszawy. Jak Państwo pamiętacie podzieliłem scenę wydarzeń politycznych w Polsce po 10 kwietnia 2010 pomiędzy cztery postacie: planistę, gracza, hazardzistę, ofiarę. Wróćmy na chwilę do zaproponowanego przeze mnie modelu i spróbujmy dokonać opisu rzeczywistości posługując się tą właśnie siatką pojęciową. Planista (a on jak pamiętamy ma prawie wszystkie karty w ręku) przystąpił do realizacji scenariusza „Zamach w Warszawie”, a tym samym odstąpił od ścisłego trzymania się dotychczas wspólnie uzgodnionej wersji o „wypadku”, która zadowalała wszystkich uczestników zdarzeń, oprócz ofiary. Póki co dał Graczowi (i Hazardziście) sześć miesięcy czasu na dokonanie takich działań, by przywrócić obowiązywanie „umowy dotyczącej zamachu”. Z czego wynikała zmiana strategii na rzecz jasna wcześniej zaplanowany wariant zerwania umowy pierwotnej? Z powodów wewnętrznych i zewnętrznych. Po pierwsze nie udało się doprowadzić ani do pełnej pacyfikacji opozycji, ani do przekonania dużej części opinii publicznej do wersji, która zadowalała planistę. W głównym nurcie prasy zachodniej zaczynają pojawiać się informacje o wątpliwościach związanych z przebiegiem zdarzeń 10 kwietnia; powstał szeroko kolportowany film „Plane Crash”, ewidentnie narzucający hipotezę przebiegu wydarzeń, i mam na myśli scenariusz CAŁEGO filmu, a nie jego ostatnich dziesięciu minut, a więc przebiegu CAŁEGO EKSPRYMENTU, a nie jedynie WYNIKÓW EKSPERYMENTU. Udowodnienie zastosowania wysoce zaawansowanej techniki wojskowej nie pozostawia miejsca na wątpliwości; odnalezienie śladów jej zastosowania wskazuje na Moskwę. A na to Kreml nie może sobie pozwolić. Gracz znalazł się w potrzasku. Jak dotąd, olbrzymim wysiłkiem, udało mu się częściowo zneutralizować zagrożenie, ale prokuratorzy wojskowi, nawet oni, zachowawczo grają na remis, czego dowodem ich wystąpienia, a to znaczy, że nie są pewni (a zapewne wiedzą tyle samo, co wie prokurator Seremet, Jarosław Kaczyński, i redaktor Gmyz) jak potoczy się dalszy rozwój wypadków.
Hazardzista również znalazł się pod ścianą, i choć przypominam, że według mojej teorii jego rola ograniczała się jedynie do zaakceptowania faktu zawieszenia procedur obronnych w celu doprowadzenia do ośmieszenia przeciwnika politycznego, niemniej konsekwencje spotkają go takie same, jak rzeczywistych wykonawców, bo nic go nie usprawiedliwia. Hazardzista to nie tylko część ośrodka rządzącego, ale również większa część mediów głównego nurtu. Uprawdopodobnienie się faktu obecności trotylu na szczątkach wraku, bądź nawet szczątkach znajdujących się w państwach trzecich (choć tu zauważmy, że siła takiego dowodu jest słabsza, bo strona postawiona pod ścianą może zawsze kwestionować autentyczność próbek) wysadza post-peerel w powietrze, bo nie sądzę, by Palikotowi (czy szerzej – ośrodkowi Dużego Pałacu) udało się wskoczyć w ostatniej chwili na wózek z nowym rozdaniem utrzymując choćby przyczółki. We wtorek Palikot, zaskoczony rozwojem sytuacji, się z niego wymiksował. I jeszcze jedna rzecz na koniec. To co się dzieje, właśnie teraz, nie musi mieć żadnego związku z faktycznym przebiegiem wydarzeń 10 kwietnia 2010 roku. Natomiast stanowi element jak najbardziej realnej rzeczywistości politycznej. Nawet gdyby do września 2012 roku na elementach wraku Tu-154 żadnych śladów substancji wybuchowych nie było, to teraz są, a w każdym razie nie mam najmniejszych wątpliwości (biorąc pod uwagę zachowanie się wszystkich aktorów wydarzeń i to, o czym szumią wierzby), że były tam wtedy, kiedy polscy śledczy uzbrojeni w najwyższej klasy aparaturę przybyli do Smoleńska spokojni, że nic takiego tam nie znajdą (inaczej by nie jechali). Wot, sztuczka! Mamy pasztet, ale lepszy pasztet niż wszechogarniające kłamstwo. Uprzedzam jednak przed niedocenianiem tych wszystkich sił w Polsce, które znalazły się dzisiaj w potrzasku. ROLEX
Skrzydlata Polska W ciągu ostatniego roku Skrzydlata Polska stała się słynna na całym świecie, poprzez brawurowe lądowanie niekompetentnej ekipy Wrony oraz spektakularny crash OTL Express. Na szczęście nasz lotniczy honor ratuje bezrobotny Bernard Ch. za Szczytna. Zaistnieliśmy w sektorze lotniczym. Po brawurowym lądowaniu niekompetentnej ekipy kapitana Wrony mamy już pierwszy pozew zbiorowy, wobec amerykańskiej firmy Mach II, która dokonała inspekcji samolotu i pozwoliła na jego wylot z NY. Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych stwierdziła już dawno, że wyłączony był bezpiecznik, który odpowiadał min. za elektryczne wypuszczanie podwozia. W środę komisja stwierdziła, że przypadkowe wyciągnięcie bezpiecznika jest bardzo trudne, ale możliwe. Bezpiecznik jest ulokowany w miejscu w którym piloci upychają często swój bagaż podręczny. Więc pozwana amerykańska firma Mach II logicznie obróci się przeciwko LOT:
http://www.tvn24.pl/jest-pozew-zbiorowy-ws-lotu-kapitana-wrony,286345,s.html
Wyczyny Wrony kosztowały nie tylko 50 milionów $ (koszt rozwalonego samolotu) z czego Lufthansa musiała zapłacić 40 milionów $ jako ubezpieczyciel a LOT wziął na siebie 10 milionów $: http://monsieurb.nowyekran.pl/post/75489,kto-ubezpieczy-lot
Dochodzi do tego znaczne wzmocnienie marki LOT wśród klientów. Według prawników reprezentujących pasażerów lotu Wrony, pasażerowie na pokładzie byli przekonani, że zginą, niektórzy wysłali nawet SMS-ami słowa pożegnania do swoich bliskich i wielu z nich doświadcza do dziś zespołu stresu pourazowego oraz cierpi na lęk przed lataniem. To super promocja marketingowa LOT-u przed wejściem do eksploatacji Boeingów 787. Jakby mało było nam nieszczęść, “Wyborcza” dołuje nas dzisiaj wyliczaniem kasy klientów Amber Gold którą stracił OLT Express oraz kasy którą straciły na OLT Express lotniska, w tym słynne Lotnisko Michała Tuska w Gdańsku:
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,12783135,W_niebo_wzieli_300_mln__Co_zostalo_z_OLT_Express_.html?as=2
Oj tam, oj tam, wystarczy tego kwękania o jakiś marnych 300 milionach PLN. Patrzmy w przyszłość z optymizmem. Co prawda Marcin P. jest chwilowo uziemiony ale rośnie nam nowa generacja wizjonerów lotnictwa. W światowych mediach zaistniał 21-o letni bezrobotny ze Szczytna, Bernard Ch. Ten młody zdolny człowiek udał biznesmena i poprzez podrobiony przekaz przelewu bankowego naciągnął zagraniczną firmę charterową na wynajęcie prywatnego jeta i podroż all-inclusive do Amsterdamu i Paryża(wraz z luksusowymi hotelami). Eskapada Bernarda Ch. kosztowała 200 tys PLN:
http://www.se.pl/wydarzenia/kronika-kryminalna/oszust-przehula-150-tys-w-trzy-dni_156984.html
Oczywiście ciekawi nas bardzo skąd 21-o letni bezrobotny ze Szczytna wiedział jak fałszować międzynarodowe przekazy bankowe i jak naciągać dostawców międzynarodowych charterów dla VIP-ów? Czyżby szkolono nam nowych wizjonerów, którzy zastąpią Marcina P.? Bernard Ch. czyli rośnie nam następna generacja speców od lotnictwa
Balcerac
Biegli chronią Kiszczaka Ważnym interesem prywatnym oskarżonego sąd uzasadnił utajnienie rozprawy, na której biegli mieli wyjaśnić, dlaczego uznali Czesława Kiszczaka za niezdolnego do uczestnictwa w procesie. Były szef MSW jest oskarżony o przyczynienie się do śmierci dziewięciu górników z kopalni Wujek, którzy zginęli w grudniu 1981 r. podczas pacyfikacji strajku przez oddziały ZOMO. 19 listopada Sąd Okręgowy w Warszawie podejmie decyzję, czy powołać nowych biegłych lekarzy w sprawie stanu zdrowia Kiszczaka. Przesądzi to o możliwości kontynuacji procesu b. szefa MSW. Obrońca generała mec. Grzegorz Majewski złożył wniosek o bezterminowe zawieszenie procesu z powodu złego stanu zdrowia oskarżonego. Sąd w lutym br. zwrócił się o przeprowadzenie badań Kiszczaka. Lekarze warszawskiego Zakładu Medycyny Sądowej, neurologowie Bogdan Ciszek i Elżbieta Szubień oraz kardiolog Marta Starczewska, uznali, że Kiszczak jest bezterminowo niezdolny do udziału w piątym procesie w sprawie przyczynienia się do śmierci górników z kopalni Wujek w grudniu 1981 r. Obrońca byłego szefa MSW stwierdził, że opinia lekarzy wykazała u generała postępującą utratę słuchu. Podejrzewają oni również początki choroby Alzheimera. W środę wspomniana trójka lekarzy została przesłuchana. Stołeczny sąd okręgowy wyłączył jawność posiedzenia. Sędziowie Anna Wielgolewska, Alina Sobczak-Barańska i Paweł Dobosz uznali, że interes publiczny w tej sprawie nie może być ponad „ważnym interesem prywatnym" Kiszczaka. Po wystąpieniu lekarzy prok. Zbigniew Zięba stwierdził, że przedstawione przez nich okoliczności nie wykazują, że generał Kiszczak nie może w ogóle uczestniczyć w procesie. Złożył także wniosek o powołanie innych biegłych, którzy określiliby, na jakich warunkach oskarżony może brać udział w sprawie. O to samo wnioskowali pełnomocnicy oskarżycieli posiłkowych – górników z Wujka – mec. Janusz Margasiński i mec. Maciej Bednarkiewicz.
– W tej historycznej sprawie inne osoby, które wydawały poprzednio orzeczenia lekarskie, miały co najmniej tytuł profesora. Ranga i okoliczności związane ze sprawą również i teraz wymagają opinii najwyższej klasy – mówił Bednarkiewicz. Podkreślił, że biegli, którzy wypowiadali się o stanie świadomości oskarżonego, nie zapoznali się z opinią psychiatryczną wydaną już w tej sprawie. – To ich dyskwalifikuje – stwierdził. W rozmowie z „Codzienną" mec. Bednarkiewicz przypomniał, że Czesław Kiszczak pojawił się na rozprawie w marcu br., mimo negatywnych opinii lekarskich dotyczących jego stanu zdrowia. W sądzie był sam, bez asysty pełnomocnika prawnego, i nie sprawiał wrażenia osoby zdezorientowanej czy trapionej uciążliwymi dolegliwościami. – Takiego zdrowia życzyłbym wszystkim 80-latkom – mówił Bednarkiewicz. Próbowaliśmy zapytać biegłych sądowych o podstawy wydanej przez nich opinii o stanie zdrowia oskarżonego. Zasłaniali się jednak tajemnicą lekarską. Nie udało się również dowiedzieć, jakie to dolegliwości kardiologiczne i neurologiczne uniemożliwiają Czesławowi Kiszczakowi udział w rozprawach i procesie. – Nie będziemy odpowiadać na żadne pytania, również na te ogólne – odpowiedziała nam Marta Starczewska. Nie dowiedzieliśmy się też, czy trójka biegłych nie ma naprawdę żadnych wątpliwości co do słuszności swojej opinii i czy obawia się kontaktów z mediami. – Wszystko jest zapisane w dokumentacji. Nie będę dodawał nic od siebie – stwierdził Bogdan Ciszek. Maciej Marosz, Jacek Liziniewicz
Smoleńsk w komentarzach Felsztyńskiego Znany historyk, współautor słynnej książki „Wysadzić Rosję", dr hab. Jurij Felsztyński uruchomił nowy projekt – wideoblog. Jak ustaliła „Codzienna", wkrótce wśród tematów poruszanych przez autora znajdzie się film z pierwszych minut po katastrofie Tu-154M pod Smoleńskiem. Wideoblog jest dostępny od poniedziałku na stronie ImRussia.org, prowadzonej przez Instytut Współczesnej Rosji. Prezesem tej instytucji jest syn byłego rosyjskiego magnata naftowego i krytyka Kremla Michaiła Chodorkowskiego, Paweł. – Obecnie stykamy się z nadmiarem informacji w internecie. Ludzie są zdezorientowani, nie potrafią zweryfikować informacji, z którymi są konfrontowani. Za pośrednictwem swojego bloga będę wybierał najciekawsze, w mojej opinii, informacje, będę korzystał m.in z filmów dostępnych na portalu YouTube i wyjaśniał ich znaczenie w swoim komentarzu – mówi „Codziennej" Felsztyński. Dwujęzyczny angielsko-rosyjski blog będzie aktualizowany kilka razy w tygodniu. Premierową odsłonę rozpoczęto od cyklu krótkich nagrań z grudnia 1999 r. z obchodów Dnia Czekisty w Rosji, gdy przed zebranymi funkcjonariuszami rosyjskich specsłużb wystąpił mało jeszcze wtedy znany Władimir Putin. „Grupa funkcjonariuszy FSB (Federalnej Służby Bezpieczeństwa – przyp. red.), oddelegowana przez was do pracy pod przykrywką rządu, radzi sobie z powierzonymi zadaniami" – powiedział Putin, który w sierpniu 1999 r. ze stanowiska szefa służb specjalnych przeniósł się na stanowisko szefa rządu. – W ten sposób w przypływie prawie dziecięcego entuzjazmu i szczerości Putin publicznie powiedział nam o tym, że w kraju siłami byłego KGB, który zmienił nazwę na FSB, dokonano przewrotu państwowego – komentuje Felsztyński. Drugim etapem było zrzeczenie się stanowiska prezydenta przez Borysa Jelcyna. Trzecim – formalne wybranie Putina na stanowisko głowy państwa. – To nagranie z Putinem trwa zaledwie 10 sek. Ale te 10 sek. wyjaśnia wydarzenia, do których następnie doszło w Rosji – podkreśla krytyk Kremla.Jak ustaliła „Codzienna", w najbliższym czasie na wideoblogu Felsztyńskiego ma się pojawić komentarz również na temat katastrofy rządowego tupolewa 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem. Chodzi o nagranie z pierwszych minut po katastrofie, gdzie słychać dźwięki podobne do strzałów. – Jeżeli pewnego dnia potwierdzi się, że faktycznie nagrano moment użycia broni palnej, to film ten jest dowodem o historycznym znaczeniu – zapowiada swój komentarz Felsztyński. Autor zachęca wszystkich czytelników do udziału przy współtworzeniu jego bloga. – Na stronie jest forum, gdzie można pozostawić komentarz lub podać link do filmu z YouTube'a. Będę przeglądał linki i jeżeli uznam, że któryś z filmów proponowanych przez forumowiczów jest ciekawy, to opublikuję go na mojej stronie z adekwatnym komentarzem – dodaje Jurij Felsztyński w rozmowie z „Codzienną". Olga Alehno
„Ograniczyć jej możliwości poruszania się". O niedoszłym planie podtrucia Anny Walentynowicz przez funkcjonariuszy MSW Niespełna w dwa miesiące po zakończeniu sierpniowego strajku SB przygotowała pierwsze wykazy osób przewidzianych do internowania na wypadek wprowadzenia stanu wyjątkowego. Wśród takich osób znalazła się Anna Walentynowicz. Uzasadniając jej przyszłe internowanie w tzw. Arkuszu ewidencyjnym osoby podlegającej internowaniu napisano:
Dotychczasowa działalność A[nny] Walentynowicz przy jej predyspozycjach do tworzenia dużych grup wskazują na duże inklinacje w zakresie stworzenia niezależnego od władz ośrodka decyzyjnego posiadającego możliwości sabotowania zarządzeń i decyzji władz polityczno-administracyjnych. I dalej:
Odnotowano liczne przypadki sprowokowania zbiegowiska zarówno w miejscu pracy, jak i zamieszkania, w trakcie których w sposób tendencyjny i wrogi wypowiadała się na temat sytuacji w kraju. A[nna] Walentynowicz nie liczy się z żadną logiczną argumentacją, bezkrytycznie przyjmuje wszystkie informacje przekazywane przez zachodnie ośrodki dywersji ideologicznej. W każdej sytuacji dąży do zdominowania otoczenia i podporządkowania jego sobie. W sierpniu 1980 r. w okresie strajku została sprowadzona przez załogę na teren Stoczni Gdańskiej im. Lenina, gdzie podjęła aktywną działalność w komitecie strajkowym, a następnie w Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym. W czasie strajku dążyła do całkowitej realizacji postulatów strajkujących robotników, nie uwzględniając żadnych kompromisów. (…) Posiada duże możliwości oddziaływania na załogi zakładów pracy, a przede wszystkim na załogę Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Obecnie A[nna] Walentynowicz jest członkiem Prezydium MKZ NSZZ »Solidarność« w Gdańsku, gdzie jest jedną z głównych inicjatorów wszelkich działań podejmowanych przez NSZZ »Solidarność«. Bierze udział w spotkaniach z załogami zakładów pracy w różnych regionach kraju, w czasie których zabiera głos w sposób szczególnie wrogi pod adresem władz partyjno-administracyjnych. Jednym z celów bezpieki od początku istnienia „Solidarności” była marginalizacja Anny Walentynowicz. Mimo jej wielkich zasług i powszechnego szacunku, już na przełomie 1980 i 1981 r. Wałęsa i jego stronnicy robili wszystko by zmarginalizować Walentynowicz. Była związana z „gwiazdozbiorem”, w okresie tworzenia „Solidarności” pilnowała publicznych pieniędzy i sporo wiedziała o kulisach działalności związkowej. Poza tym, w 1979 r. usłyszała w Wolnych Związkach Zawodowych o zaskakującym wyznaniu Wałęsy, który w mieszkaniu Gwiazdów przyznał się do związków bezpieką po Grudniu ‘70. Była więc groźna. Tej rywalizacji przyglądała się bezpieka, która w sporze Wałęsa- Walentynowicz stała po stronie elektryka. Już w styczniu 1981 r. analitycy Departamentu III „A” MSW przygotowywali bezpiekę do zasadniczego starcia wewnątrz „Solidarności” pomiędzy nurtem „umiarkowanym i kompromisowym związanym z osobą Lecha Wałęsy” a „konserwatywno-radykalnym, bardziej awanturniczym zgrupowanym wokół osoby Andrzeja Gwiazdy”. Do grupy Gwiazdy zaliczano rzecz jasna Annę Walentynowicz. Co ciekawe już wówczas SB dość precyzyjnie zarysowała płaszczyznę konfliktu w kierownictwie gdańskiej „Solidarności”: Na skutek powstałych różnic poglądów w łonie MKZ Gdańsk, jego przewodniczący Lech Wałęsa dąży obecnie do uzdrowienia zaistniałej sytuacji, mając główny cele wyeliminowanie z grona MKZ ludzi nieukładnych, którzy nie podporządkują się w działaniu jego kierownictwu. Chodzi mu głównie o Annę Walentynowicz, której w ostatnich dniach oświadczył, aby sama zrezygnowała z działalności w Związku, gdyż nie przyczynia się ona do podnoszenia jego autorytetu, a swym nierozważnym postępowaniem, nieakceptowanym przez niego podejmuje samowolne działanie. A zatem plan marginalizacji Walentynowicz był częścią większego projektu realizowanego wówczas przez SB. Chodziło o poskromienie tych wszystkich działaczy „Solidarności”, którzy reprezentowali jednoznacznie antykomunistyczną postawę. Dla większej jasności w MSW przygotowano stosowny wykaz 146 działaczy reprezentujących „postawy radykalne”. Na liście przygotowanej w Departamencie III „A MSW znaleźli się czołowi działacze Związku pozostający ówcześnie w sporze z Wałęsą, m. in. Bogdan Borusewicz, Zbigniew Bujak, Seweryn Jaworski, Antoni Kopaczewski, Jan Rulewski, Krzysztof Gotowski, Andrzej Kołodziej, Alina Pienkowska, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Lech Sobieszek, Bogusław Śliwa, Andrzej Rozpłochowski, Stanisław Wądołowski i oczywiście Anna Walentynowicz. To właśnie o ich wyeliminowaniu przypominał często płk Władysław Kuca z Departamentu III „A” MSW:
Towarzysze, jeśli idzie o operacyjną ochronę »Solidarności« i w ogóle o działanie operacyjne naszej służby, to najważniejszą sprawą na dziś i na najbliższy okres jest podejmowanie i skuteczne realizowanie działań zmierzających do eliminacji z wpływów na »Solidarność« tzw. skrzydła radykalnego i wszelkiego rodzaju elementów ekstremistycznych zmierzających do wykorzystania tego Związku do walki z władzą socjalistyczną w Polsce. W tym celu należy podejmować energiczne działania zmierzające do ograniczenia skuteczności oddziaływań grup antypaństwowych i osób z nimi powiązanych, kompromitowanie ich w oczach aktywu »Solidarności«, a głównie Wałęsy, aby doprowadzać do odizolowania ich od »Solidarności«. Nieprzypadkowo mówił o tym płk Kuca. To właśnie on odpowiadał w latach 1980-1981 za największe operacje SB wobec „Solidarności”. Z chwilą formalnego powstania NSZZ „Solidarność” (17 września 1980 r.) całością antysolidarnościowych operacji bezpieki zawiadywał Wydział III Departamentu III „A”, na którego czele stał płk Kuca. Była to specjalna komórka SB, ciesząca się szerokimi kompetencjami i wsparciem kierownictwa resortu, zajmująca się ruchem „Solidarności”. Już w końcu 1980 r. płk. Kuca mógł się pochwalić koordynacją aż 89 „spraw obiektowych” prowadzonych przez wydziały III „A” SB przeciwko Związkowi. Warto w tym miejscu nadmienić, że w walce z „Solidarnością” Wydział III Departamentu III „A” MSW ściśle współpracował nie tylko z pozostałymi pionami SB, ale także z różnymi instytucjami administracji państwowej, jak np. urzędami wojewódzkimi czy Głównym Urzędem Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Cenzura analizowała na potrzeby MSW publikacje „Solidarności” pod kątem „zagadnień wykraczających poza statutową działalność”. Historia eliminowania Anny Walentynowicz z „Solidarności” jest jak niekończąca się opowieść. Najpierw Wałęsa próbował wyeliminować ją ze składu delegacji udającej się do Watykanu na spotkanie z Janem Pawłem II. Później, pod zarzutem „niegodnego reprezentowania Związku” i krytyki Wałęsy, Komisja Zakładowa NSZZ „Solidarność” Stoczni Gdańskiej im. Lenina podjęła bezprawną decyzję o wycofaniu Walentynowicz z prezydium regionalnych władz „Solidarności” w Gdańsku (decyzja ta była sprzeczna z paragrafem 9, punkt 7 statutu Związku). Sprawę tę w komisji dyscyplinarnej NSZZ „Solidarność” Stoczni Gdańskiej prowadził Jerzy Borowczak. W jej obronie stanęły wówczas różne struktury „Solidarności”, w tym Krajowa Komisja Porozumiewawcza i władze regionu gdańskiego. Protestował też osobiście Jacek Kuroń. W dodatku, specjalnie powołana komisja uznała decyzję stoczniowej „Solidarności” „za prawnie bezskuteczną”. Jednak mimo to, sytuacja Walentynowicz nie uległa zmianie. Wkrótce, również za sprawą „Solidarności” Stoczni Gdańskiej, nie przedłużono Walentynowicz bezpłatnego urlopu w związku z jej zaangażowaniem w prace NSZZ „Solidarność”. Dzisiaj nie ulega wątpliwości, że przynajmniej za częścią tych upokarzających i gorszących działań stała bezpieka i jej ludzie. Świadczą o tym dostępne dziś dokumenty SB, w których akcentuje się fakt prowadzonych wówczas „rozmów przez naszą służbę z Prezydium NSZZ »Solidarność« Stoczni Gdańskiej im. Lenina”. W działaniach tych dość jednoznaczna wydaje się również postawa samego Wałęsy. Wałęsa, mimo, że publicznie bronił ją, faktycznie chciał się jej pozbyć z MKZ – pisali w kwietniu 1981 r. wysocy funkcjonariusze Departamentu III „A” MSW. W 1982 r. podczas rozmowy z oficerami wojska i SB Wałęsa przypomniał o swojej roli w pozbyciu się Anny Walentynowicz:
W Gdańsku wyrzuciłem wszystkich, którzy wam się mogli nie podobać – Borusewicza, Walentynowicz. (…) Dlatego, że za bardzo się mieszała, a jednocześnie bardzo mi przeszkadzała. Przyznaję się do tego. (…) Nie zarzuci pan mi nic, że w Gdańsku miał pan jednego człowieka, który wam mógł się nie podobać. Wyczyściłem. Jednak najbardziej spektakularną próbę poskromienia Anny Walentynowicz podjęto jesienią 1981 r. Zaktywizowała się wówczas bezpieka, jak gdyby przeczuwając rychły koniec „karnawału »Solidarności«”. Jedną z ofiar tej nadmiernej aktywności SB była Anna Walentynowicz. Najpierw, przy okazji planowanej wizyty Walentynowicz w Legnicy, w ramach sprawy o kryptonimie „Anna” powstał plan wydania drukiem ulotki, która miała ją skompromitować. Natomiast w październiku 1981 r. w Departamencie III „A” MSW w porozumieniu z Wydziałem III „A” KW MO w Radomiu przygotowano plan kombinacji operacyjnej, która polegać miała na podtruciu Walentynowicz, aby w ten sposób przeszkodzić jej w planowanych spotkaniach z załogami zakładów pracy Radomia. Zadanie to miała wykonać znajoma Walentynowicz, na pierwszy rzut okaz cicha i dobrotliwa Ewa Soból, współpracowniczka KSS „KOR” w Radomiu, działaczka i etatowy pracownik NSZZ „Solidarność” Ziemi Radomskiej. Niestety, od maja 1977 r. aż do 1990 r. traktowana była przez SB jako tajny współpracownik o pseudonimach „Cesarz”, „Andrzej”, „Zbyszek”, „Karol”, „Motyl”. Pierwotnie działacze radomskiej „Solidarności”, w tym Soból, planowali całą serię spotkań i konferencji rozłożonych na kilka dni pobytu Walentynowicz w Radomiu. Podczas jednej z wcześniejszych wizyt w Radomiu Walentynowicz nocowała u Soból. Ostatecznie program wizyty suwnicowej w Radomiu uległ zmianie, Walentynowicz musiała wracać do Gdańska, a SB była zmuszona zrezygnować z realizacji kombinacji operacyjnej. Funkcjonariusze Departamentu III „A” – kpt. Marek Karewicz i ppor. Tadeusz Grudniewski, tłumaczyli to w następujący sposób:
Przewidując możliwość kilkudniowego pobytu A[nny] Walentynowicz w Radomiu, podjęto przygotowania do realizacji kombinacji operacyjnej mającej na celu ograniczenie jej możliwości poruszania się poprzez podanie w odpowiednim momencie przez TW ps. »Karol« środka o nazwie »Furosemidum«. Środek ten aktualnie jest w posiadaniu tow. W[iesława] Szczepanka, który obsługuje TW ps. »Karol«. Wobec ograniczenia pobytu A[nny] Walentynowicz w Radomiu do kilku godzin – kombinacji tej nie stosowano. W przygotowania kombinacji wprowadzony jest tylko tow. W[iesław] Szczepanek z KW MO w Radomiu. (…) Zadania zlecone osobowym źródłom informacji oraz przygotowane pozostałe przedsięwzięcia będą realizowane w przypadku ponownego przyjazdu A[nny] Walentynowicz do Radomia. Uwaga: Środek o nazwie »Furosemidum« posiada działanie silnie odwadniające i nie jest szkodliwy dla zdrowia, a jednocześnie po kilku godzinach całkowicie wydalany z organizmu. Jak wynika z dokumentów SB plan ten nie został zrealizowany głównie dzięki... przypadkowi (i zapewne Bożej opiece), który sprawił, że Anna Walentynowicz nie mogła dłużej zostać w Radomiu. Jednak odnalezienie tego wyjątkowego dokumentu świadczy przede wszystkim o tym, że w „polskiej bezpiece” istniały – wzorowane na KGB – specjalne komórki określane w specjalistycznej literaturze mianem „wydziału trucizn” lub „wydziału biologicznego”.Niedoszła historia podtruwania Anny Walentynowicz w dobitny sposób ukazuje przestępczy charakter komunizmu i służb specjalnych PRL. Ale nawet opisane powyżej operacje specjalne SB wobec Walentynowicz nie doczekały się sprawiedliwego osądu temidy. Truciciele z MSW cieszą się wolnością, a bohaterowie walki o niepodległość czekają na sprawiedliwość. Taka jest właśnie ta nasza III Rzeczypospolita… Sławomir Cenckiewicz
2 Listopad 2012 Parlamenty stanowiące kręgosłup tradycyjnej demokracji panującej dziś na świecie, są oszukańczą reprezentacją ludu,, a systemy przedstawicielskie- sztucznym rozwiązaniem problemu demokracji. Parlament powstaje na zasadzie zastępowania ludu. Sama zasada jest w istocie zupełnie niedemokratyczna, ponieważ demokracja oznacza władzę ludu, a nie rządy sprawowane w jego imieniu. Samo istnienie parlamentu oznacza nieobecność ludu, ponieważ prawdziwą demokrację tworzy się na zasadzie obecności ludu, a nie jego zastępców. Parlamenty stały się zalegalizowaną barierą oddzielającą ludy od sprawowania władzy, gdyż właśnie izolują one masy od uprawiania polityki i zastępują je przejmując w swoje ręce monopol suwerenności. NARODOM NIE POZOSTAWIA SIĘ NIC PONAD POZORY DEMOKRACJI, POLEGAJĄCEJ NA STANIU W DŁUGICH KOLEJKACH DO URN WYBORCZYCH” (!!!!????) No ,zagadka? Kto to napisał? Z pewnością wróg demokracji ,a przy tym dokładny obserwator tego „ zjawiska”.. Człowiek, który dostrzegł co kryje się za parawanem demokracji. Rządy bankierów i różnych międzynarodówek biurokratycznych.. Które organizują teatr z przepierzeniem.. Za przepierzeniem sznurkami pociągają ONI- a lud jedynie firmuje rządy przeciw sobie.. Najbardziej podobało mi się to” stanie w długich kolejkach do urn wyborczych”. I dlatego musiał ponieść śmierć. .Zamach na demokrację- to największy występek przeciw „ cnocie” demokracji… I jeszcze nie dopuścił do zadłużenia swojego narodu.. A to jeszcze wiekszy’ występek”. Zadłużyć własny naród- to barbarzyństwo.. A on tego nie robił.. Nie wpędził narodu w sidła międzynarodówki lichwiarskiej, która z zadłużania żyje..
Mowa o M. Kadddafim , przywódcy libijskiemu, który przepłacił życiem próbę zaistnienia samodzielnie na arenie międzynarodowej.. Napisał to zdanie w swojej słynnej „Zielonej książeczce”, w części I pt” Władza ludu” i rozdziale „ Parlamenty”.. A ja zdanie to znalazłem na stronie 128 rozdziału VII książki pana Henryka Pająka pt” Chazarska dzicz panem świata” -tom I- Zagłada Rosji..” Oczywiście „tyran” Kaddafi nie jest bohaterem mojej bajki- to socjalista, tak jak Łukaszenka.. I ”powstańcy” go obalili.. Teraz będzie w Libii – demokracja.. Tak jak w wielu zakątkach świata.. Wszędzie jednakowy ustrój, niezależnie od uwarunkowań historycznych, bo chaos demokratyczny jest najlepszy na świecie.. Niech się przegłosowują i kłócą o większość.. Racji i tak nie ustalą.. Bo ona zawsze jest poza większością.. A u nas demokracja kwitnie i się rozwija. Podczas spotkania przedstawicieli branży tytoniowej z ministrem Vincentem Jackiem Rostowskim z Platformy Obywatelskiej, spotkania organizowanego przez Lewiatana- wydarzeniem okazała się zażyłość ministra finansów Platformy Obywatelskiej z panem Michałem Mierzejewskim, lobbystą związanym z Philip Morrisem. Obaj panowie uściskali się serdecznie, budząc zazdrość innych – reprezentujących inne grupy tytoniowe- na przykład British American Tabacco. Po co zazdrość: należy przybliżyć się do pana ministra Jacka Vincenta Rostowskiego- i też ogrzać się przy jego cieple, tym bardziej, że szykują się zmiany przypisów dotyczące akcyzy na papierosy.. Jeśli już zmiany akcyzy- to na pewno nie w dół. Przy obecnych potrzebach budżetu państwa socjalistycznego i biurokratycznego – będzie w górę.. Tym bardziej, że wymogi europejskie, nowe standardy, ciągła walka z palaczami- a oni nadal palą. Co za uparci ludzie? Przecież wszystkim wiadomo, że „palenie szkodzi”(????) Co jest napisane na każdej paczce papierosów i w każdej” placówce” handlującej papierosami.. Także w sklepach sprzedających alkohol.. Tam też jest wszędzie napisane, że „ alkohol szkodzi”, a jednak socjalistyczne państwo pozwala sprzedawać i papierosy i alkohol. To znaczy na alkohol są dodatkowe opłaty chcąc go sprzedawać, a na papierosy- na razie nie ma żadnych opłat.. Można sprzedawać bez koncesji, ale jak potrzeby demokratycznego państwa socjalistycznego i biurokratycznego jeszcze bardziej wzrosną, a wzrosną– to państwo socjalistyczne wprowadzi koncesje na sprzedaż papierosów..
Skoro państwo socjalistyczne i demokratyczne wie, że alkohol i papierosy szkodzą „ obywatelom”, tak nazywają się ludzie w demokracji przedstawicielskiej- to państwo powinno zgłosić do niezależnej prokuratury przestępstwo polegające na sprzedaży rzeczy , które człowiekowi szkodzą.. I ścigać wszystkich tych, którzy produkują papierosy i alkohol- szkodzące” obywatelom”. Bo „obywatelom” jak najbardziej szkodzi każdy kolejny rząd socjalistyczny, a mniej papierosy i alkohol. Rządy, które rozwiązują problemy „obywateli”: za ich pieniądze bardzo szkodzą „obywatelom”, bo żadnego problemu nie rozwiążą, z prostego powodu.. Bo same są problemem- jak mawiał nieodżałowany Ronald Reagan. I tylko wtedy patrzeć, jak pojawią się w sklepach mięsnych tabliczki z napisem, że” Mięso i wędliny szkodzą”, no bo szkodzą jak człowiek naje się kilogramów na raz- to na pewno zaszkodzą, tym bardziej, ze ludzie są bardzo nieodpowiedzialni, i muszą mieć nad sobą twardą rękę rządu, żeby dbał o bezpieczeństwo „obywateli” w demokratycznym państwie prawnym. O wolność ”obywatela” mniejsza -w takim państwie, gdzie szaleje demokracja większościowa.. W końcu albo wolność- albo bezpieczeństwo.. Wolność można przegłosować, a w bezpieczeństwie – uwięzić- jak w więzieniu. Po serdecznych uściskach przedstawiciela Philip Morrisa z panem Jackiem Ministrem Rostowskim- mówi się, że na zmianach ma zyskać Philip Morris(???) A nie British American Tobacco, no i nie polski producent tytoniu.. Ten jest za mały, żeby miał zyskać.. Musi mieć dołożone podatków, tak, żeby ledwo cipiał i chodził do ministra w sprawie wyżebrania jakiś ulg.. Zanim nie zdechnie pod ciężarem nowej akcyzy. Mali produceni tytoniu wystosowali nawet list do premiera..(????) Może to i dobrze, ale jak już wystosowali, to powinni przypomnieć premierowi to co powiedział w sprawie podatków w roku 2007, jeszcze przed zwycięskimi wyborami… Cytuję nie z pamięci:” PRZYSIĘGAM POLAKOM,ŻE KAŻDY KTO W MOIM RZĄDZIE ZAPROPONUJE PODWYZKĘ PODATKÓW, ZOSTANIE OSOBIŚCIE PRZEZE MNIE WYRZUCONY”(!!!!) Może nadchodzi czas, że pan minister Jacek Vincet Rostowski zostanie wyrzucony, ale na pewno nie dlatego, że pan premier tak postanowi.. W końcu jest to osoba międzynarodowa przybyła do nas w gości z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu, który to Uniwersytet otacza troską pan George Sorsos- największy dobroczyńca ludzkości, którego majątek to- miliarday dolarów zdobyte głównie na różnych spekulacjach walutami.. I za to jest chyba honorowym członkiem Fundacji Batorego.. Pan Jacek Vincet Rostowski jest takim cCrberem, który pilnuje, żeby Polska w terminie i systematycznie płaciła te 43 miliardy odsetek od zaciągniętych długów rocznie. Niezła sumka. Można dostać zwrotu głowy.. Pan Donald Tusk może przestać być premierem, bo ktoś niekonstytucyjny o tym decyduje, tak jak o tym, czy ma startować na prezydenta, czy nie.. Miał startować, były dobre badania sondażowe, a tu nagle zmiana.. To pan Komorowski będzie startował i udawał, że się ściga z panem Sikorskim.. Piękna to była kampania, iście demokratyczna, w pięknym stylu przegrał pan Sikorski.. Ale się starał.. Jeździł po kraju za głosami.. Będąc jednocześnie na stanowisku państwowym zaniedbując obowiązki.. Ale cóż.. Demokracja musi zwyciężyć! No i zwyciężyła… Ale co z nami? WJR
Jak są podejmowane strategiczne decyzje przez rząd Tuska? Skoro jak teraz się okazuje nie stać nas na finansowanie jednocześnie poszukiwań gazu łupkowego i budowę elektrowni atomowej, to po co pół roku temu powoływano spółki mające przygotować i budować elektrownie jądrową
1. Podczas sejmowej debaty w dniu 24 października nad informacją bieżącą, dotyczącą zaniechania przez gdańską Energę budowy bloku energetycznego o mocy 1000 MW w Ostrołęce, minister Skarbu Mikołaj Budzanowski, dosyć niespodziewanie oświadczył, „że priorytetem dla Polski jest poszukiwanie i zwiększenie wydobycia węglowodorów, zaś na decyzję w sprawie programu jądrowego trzeba poczekać przynajmniej do przełomu roku 2014/2015”. Tego samego dnia prezes Polskiego Koncernu Energetycznego (PGE), zresztą bliski kolega premiera Tuska z czasów Kongresu Liberalno - Demokratycznego, Krzysztof Kilian posunął się jeszcze dalej stwierdzając „PGE uczestniczy w budowie bezpieczeństwa energetycznego Polski choćby przez energetykę jądrową, czy gaz łupkowy. I tu mała dygresja - te dwa programy nie mogą się zakończyć sukcesem. Jeden wyklucza drugi. Nie można mieć ruchu lewostronnego i prawostronnego na jednej ulicy, bo grozi to poważnymi konsekwencjami”.
2. A przecież zupełnie niedawno bo w czerwcu tego roku poseł Aleksander Grad (przez poprzednie 4 lata minister skarbu w rządzie Donalda Tuska), zrezygnował z mandatu poselskiego i na początku lipca rada nadzorcza PGE powołała go na prezesa aż dwóch spółek PGE Energia Jądrowa i PGE Energia Jądrowa 1. Obydwie spółki miały przygotować i realizować budowę pierwszej elektrowni atomowej w Polsce, a prezes Grad jak się niedawno przyznał, otrzymał wynagrodzenie w wysokości 55 tys. zł miesięcznie. Podobne wynagrodzenia otrzymało jeszcze dwoje wiceprezesów obydwu spółek. Oczywiście obydwie spółki zatrudniają już licznych pracowników z wysokimi wynagrodzeniami, a przygotowanie budowy elektrowni i wszelkie analizy z tym związane w najbliższych latach mają kosztować aż 1,5 mld zł.
3. Wygląda więc na to, że w czerwcu tego roku poszukując atrakcyjnego miejsca zatrudnienia dla byłego ministra skarbu Aleksandra Grada (jako poseł zarabiał około 9 tysięcy miesięcznie jako prezes spółek, które w przyszłości mają budować elektrownię atomową zarabia 6-krotnie więcej), zdecydowano się na uruchomienie projektu, którego ciężaru w żaden sposób nie są w stanie unieść ani największy polski koncern energetyczny, ani zaproponowany przez premiera Tuska w tzw. II expose wehikuł inwestycyjny z udziałem BGK i spółki Inwestycje polskie. Ba minister Budzanowski podczas wspomnianej debaty w Sejmie podkreślał, że środki finansowe, które znajdą się w BGK i spółce Inwestycje polskie z tymi wygenerowanymi przy pomocy swoistej dźwigni finansowej, mają wspomagać poszukiwania gazu łupkowego w Polsce realizowane przez duże polskie firmy, a więc raczej będzie ich brakowało na cokolwiek innego.
Eksperci związani z przemysłem gazu łupkowego twierdzą, że jeżeli Polska miałaby już za kilka lat pozyskiwać gaz łupków, to 5 mld zł rocznie jakie chcą na razie rocznie wydawać na ten cel nasze koncerny energetyczne to stanowczo za mało. W USA ,które są światowym liderem w wydobyciu gazu łupkowego dokonuje się około 1000 odwiertów rocznie i pochłania to około 15 mld USD, a więc ponad 45 mld zł i bez takich wydatków w najbliższych kliku latach, Polska, nie będzie znaczącym producentem tego surowca.
4. Skoro już listopadzie 2011 roku, w swoim expose na inaugurację II kadencji rządu, premier Tusk mówił o stworzeniu specjalnego funduszu na który będą odprowadzane wpływy podatkowe z wydobycia gazu łupkowego w Polsce, i z tego funduszu miałyby być wspomagane wypłaty emerytur, to już wtedy chyba zakładano, że to będzie priorytet w budowaniu niezależności energetycznej naszego kraju a także znaczące wsparcie dla systemu emerytalnego w przyszłości. Skoro jak teraz się okazuje nie stać nas na finansowanie jednocześnie poszukiwań gazu łupkowego i budowę elektrowni atomowej (koszt elektrowni z urządzeniami towarzyszącymi to przynajmniej 65 mld zł), to po co pół roku temu powoływano spółki mające przygotować i budować elektrownie jądrową, które jak słyszymy mają wydać na te przygotowania przynajmniej 1,5 mld zł. Czy aż tyle pieniędzy ma nas kosztować utrzymanie byłego ministra Grada i jego kolegów, bo przecież już dzisiaj wiadomo, że będą oni produkować tylko tony analiz i ekspertyz, a elektrowni atomowej budować nie będą? Kuźmiuk
Koniec Skarbu Państwa Rozpoczęta w Polsce na początku lat 90. epoka prywatyzacji ma niebawem ulec zakończeniu. Takie deklaracje coraz częściej padają ze strony przedstawicieli rządu Donalda Tuska. Nie wiemy jedynie czy zapowiedzi końca polskiej prywatyzacji są wynikiem nowej strategii rządu, w której centrum będzie dbałość o majątek jakim dysponuje jeszcze polskie państwo, czy też rząd planuje masową wyprzedaż. Kilka dni temu minister Skarbu Państwa Mikołaj Budzanowski zapowiedział, że w przyszłym roku po raz ostatni budżet sięgnie do wpływów z prywatyzacji polskich przedsiębiorstw. Według Budzanowskiego Ministerstwo Skarbu Państwa nie będzie już przygotowywało planów prywatyzacji na rok 2014 i kolejne lata. Jak można było usłyszeć od ministra, resort skarbu ma całkowicie zmienić dotychczasową strategię działania. A mianowicie ma pozostawić sobie tylko kontrolę nad strategicznymi spółkami, utrzymując w nich pakiety kontrolne. Akcje spoza pakietów trafią do programu Inwestycje Polskie. Mają tam być sukcesywnie przekazywane i w miarę potrzeby sprzedawane przez BGK, albo nową spółkę inwestycyjną, która ma zostać powołana do końca roku. Ewentualna sprzedaż pakietów akcji w spółkach uznanych za strategiczne będzie możliwa jedynie do wysokości gwarantującej utrzymanie kontroli korporacyjnej.
Puławy kołem ratunkowym Wypowiedź ministra Budzanowskiego na pewno mogła wzbudzić duże zaskoczenie z uwagi na fakt, że jeszcze niedawno jego resort upierał się, aby w planach prywatyzacyjnych na rok 2013 znalazło się jak najwięcej podmiotów, w których Skarb Państwa posiadał pakiet kontrolny i bez znaczenia była ich kondycja i pozycja na rynku. Wystarczy jedynie wspomnieć o podejmowanych od kilku miesięcy różnych próbach sprywatyzowania Zakładów Azotowych w Puławach, które od wielu lat są liderem nie tylko branży chemicznej, lecz także należą do ścisłej czołówki polskich firm. Strategia prywatyzacyjna MSP w wypadku Puław od początku budziła spore wątpliwości. W zasadzie MSP nigdy nie miało jej jasnej wizji. Jeszcze w czerwcu br. MSP wspierało plan wykupu 100 proc. akcji ZA Puławy przez firmę Synthos, za gigantyczny kredyt inwestycyjny udzielony przez państwowy bank PKO BP na sumę 2 mld zł. Zaledwie miesiąc później MSP zaczęło wspierać plan wykupu akcji Puław przez znacznie gorzej notowane od nich Zakłady Azotowe w Tarnowie, co miało być kluczowym krokiem w realizacji projektu MSP – tzw. Wielkiej Syntezy Chemicznej, czyli budowy polskiej grupy chemicznej pod szyldem Zakładów Azotowych w Tarnowie. Najbardziej kuriozalne w stanowisku MSP było to, że doskonale wiedziano, że ZA w Tarnowie potrzebują oddłużenia, bo ich zobowiązania przekroczyły ostatnio 400 mln zł, z czego ponad 250 mln zł ma być spłacone w ciągu najbliższego roku. Krótko mówiąc, Puławy ze swoją tegoroczną dywidendą mają być swoistym kołem ratunkowym dla Tarnowa. A wszystko dlatego, że ZA w Tarnowie to matecznik jednego z tuzów rządzącej PO – Aleksandra Grada.
Prywatyzacja a la PO Rządząca od pięciu lat PO nie zmieniła w zasadniczy sposób filozofii polskiej prywatyzacji. Chyba też specjalnie nie chciała tego dokonać. Przyjęła pozbawiony troski o majątek narodowy i całkowicie polityczny model strategii prywatyzacyjnej. Liczyły się w nim przede wszystkim dwa aspekty: możliwość zasilenia budżetu z pieniędzy, jakie można pozyskać w wyniku prywatyzacji kolejnych przedsiębiorstw i gospodarcze umocnienie partyjnego establishmentu. Model ten nie zmienił się po kolejnym zwycięstwie PO w wyborach parlamentarnych w 2011 r. Rząd Donalda Tuska, w poszukiwaniu środków na pokrycie stale rosnącego zadłużenia publicznego, w rzeczywistości dalej prowadzi zmasowaną akcję wyprzedaży wszystkiego, co ma jakąkolwiek wartość i daje nadzieje na szybkie spieniężenie. W czasie, gdy media rozpisują się o targającym Platformę Obywatelską wewnętrznym konflikcie, którego osią ma być sprawa in vitro, na sprzedaż wystawiane są kolejne przedsiębiorstwa, w których Skarb Państwa ma pakiet kontrolny. Czy zapowiedź nowej strategii rządu, o której mówił minister Budzanowski, może być traktowana poważnie? Nic na to nie wskazuje.
Łatanie budżetowej dziury Zadłużenie publiczne na koniec tego roku z pewnością będzie większe niż w roku poprzednim. W 2011 r. dług publiczny Polski wynosił 56,3 proc. PKB zaś deficyt 5,1 proc. PKB. Już w 2011 r. Komisja Europejska (KE) zobowiązała wszystkie państwa członkowskie UE do raportowania o wielkości długu publicznego i deficytu. Dyrektywa ta będzie stwarzać dodatkową presję na Polskę. Rząd Donalda Tuska będzie potrzebował kolejnych pieniędzy do łatania budżetu, aby „dziura” nie była większa niż w poprzednim roku. Potencjalne dochody z prywatyzacji, przy braku strategii gospodarczej, zawsze w takiej sytuacji są najprostszym rozwiązaniem. A pokusa jest nadal spora. MSP nadal nadzoruje 737 spółek, których wartość szacuje się na około 114,6 mld zł. Lwią część tego majątku stanowi 17 spółek notowanych na GPW, których wartość sięga 91,3 mld zł. Pozostała część to, z perspektywy prywatyzacji, już typowy „plankton”: 205 jednoosobowych spółek Skarbu Państwa i 515 spółek z udziałem Skarbu Państwa o łącznej wartości około 22 mld zł. Jednak to tylko ich szacowana wartość księgowa, w rzeczywistości ich realna wartość może okazać się znacznie niższa. Spośród wspomnianych 515 jedynie 306 prowadzi jeszcze działalność, spośród których aż 162 są w trakcie prywatyzacji. Tak jest na przykład z Polskim Holdingiem Nieruchomości, który miał być sprywatyzowany już rok temu, a trafi na giełdę dopiero w przyszłym roku. Przez GPW ma być także sprzedana Energa, której wcześniejszą fuzję z PGE zablokował Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. To właśnie dochody z prywatyzacji PHN i Energi w ostatnim rzucie prywatyzacji zasilą budżet. W tym roku resort skarbu ma dać budżetowi 5 mld zł przychodów, na razie są to nieco ponad 2 mld zł. Kolejna transza – 5 mld zł – ma wpłynąć w przyszłym roku i będzie ostatnim tak pokaźnym wsparciem dla budżetu ze strony MSP. Krótko mówiąc, nic nie przemawia za tym, że rząd Donald Tuska porzuci dotychczasowy model prywatyzacji.
Powtórka z historii W historii ostatnich dwudziestu lat rządem, który sprywatyzował majątek największej wartości, był rząd Jerzego Buzka. W latach 1997 – 2001 rząd Buzka sprzedał majątek o wartości ponad 54 mld zł. Ponad połowę tej sumy uzyskał z jednej z najbardziej skandalicznych prywatyzacji, jaką była sprzedaż TP SA konsorcjum France Telecom i Kulczyk Holding, w trakcie której doszło również do sprzedaży wybudowanej za wiele miliardów złotych infrastruktury obronnej państwa, przeznaczonej do kierowania nim na wypadek zagrożenia militarnego, konfliktu zbrojnego i wojny. Było to wydarzenie bezprecedensowe na skalę europejską, mające poważne konsekwencje dla obronności Polski i kompromitujące Polskę wśród członków NATO. Drugim rządem pod względem wielkości sprywatyzowanego majątku narodowego jest rząd Donalda Tuska. Poprzedni minister skarbu Aleksander Grad o mały włos nie pobił rekordu Buzka, sprzedając polski majątek, warty 44 mld zł. Rządy Leszka Millera i Marka Belki sprywatyzowały polskie firmy warte około 20 mld zł. Rządy PiS są w tym towarzystwie zupełnie trzecią ligą, bo w ciągu dwóch lat sprywatyzowały firmy o wartości zaledwie 2,6 mld zł. Problemem nie jest bynajmniej sprzedaż państwowego majątku, a fakt, że dokonywana jest ona zwykle bez pomysłu i poniżej wartości rynkowej. I tak jaki sens miała „prywatyzacja” Telekomunikacji Polskiej poprzez sprzedanie jej państwowej francuskiej firmie? Dziś rząd Tuska, tworząc Inwestycje Polskie, będzie mógł dokonywać transakcji akcjami spółek już bez żadnej kontroli. Dr Leszek Pietrzak
Zbyt wielcy by upaść? Budownictwo – z siedmioprocentowym udziałem w PKB i dziewięcioprocentowym w liczbie pracujących w sektorze przedsiębiorstw – jest trzecim co do wielkości sektorem gospodarki po przemyśle i handlu. Od czerwca br. dane GUS wskazują jednak na załamanie produkcji budowlano-montażowej, a badania koniunktury NBP podkreślają, że jest to najmniej rentowna branża. Czy zatem możemy na grunt krajowego budownictwa przenieść spopularyzowany w 1984 r. w USA przez kongresmena Stewarta McKinney’a zwrot „Zbyt wielcy by upaść”, którym terminem określił nową klasę banków. W tamtym przypadku sytuacja dotyczyła siódmego największego banku w USA, natomiast obecnie chodzi o największych wykonawców infrastruktury w Polsce.
Branża budowlana pogrąży inne sektory? Publikowane przez GUS oceny koniunktury wskazują na rosnące opóźnienia w terminowym ściąganiu należności za wykonane roboty budowlano-montażowe. Pogarszająca się sytuacja w budownictwie, tj. przede wszystkim problemy z płynnością a w efekcie rosnąca liczba upadłości, nie może pozostać bez wpływu na inne branże. W pierwszej kolejności są firmy dystrybuujące materiały budowlane i sprzęt, które udzielały budowlańcom kredytu kupieckiego, a w następnej kolejności producenci tych wyrobów. Rośnie również nieufność pomiędzy podmiotami z branży. Nieuczciwie traktowani podwykonawcy, na których większe firmy szukały oszczędności, odwracają się od generalnych wykonawców. Nie można wykluczyć, że upadną kolejni. Pod presją w pierwszej kolejności znajdą się firmy z dużym udziałem stałych kosztów pracowniczych, które zmuszone są redukować kadry.
Błędne koło finansów Bardzo ważne z perspektywy całej gospodarki jest zagrożenie jakie upadłości spółek budowlanych niosą dla sektora finansowego. Bez pieniędzy z banków spółki budowlane nie będą miały za co budować. I tu pojawia się w pewnym stopniu błędne koło, albowiem banki ograniczając finansowanie firmom budowlanym, jeszcze bardziej wzmacniają ich problemy. Dobrym przykładem był tu opór Pekao przy zobowiązaniu się do czasowego wstrzymania się od egzekucji zobowiązań wobec Polimeksu-Mostostal, co blokowało tej spółce uzyskanie gwarancji należnego wykonania, niezbędnej do podpisania kontraktu na budowę bloku w elektrowni Kozienice. Restrukturyzacja zadłużenia nie odbędzie się jednak zapewne bez konieczności umorzenia części pożyczonych środków, co przełoży się na odpisy w bankach. Jednak trudna sytuacja w branży budowlanej nie wpłynie destabilizująco na działanie sektora bankowego. Według naszych obliczeń, wartość kredytów udzielona przez 12 banków notowanych na GPW działających na rynku polskim (bez BPH i Millennium) wyniosła na koniec 2011 r. 23,7 mld zł wobec 20,9 mld zł rok wcześniej.
Efekt domina Problemy budowlańców są też problemem dla zamawiających. Zleceniodawcy mogą odstępować od umów z wykonawcami, a firmy realizujące inwestycje same opuszczać place budów, nie mając środków na ich realizację. Opóźnienia inwestycji odwlekają w czasie potencjalne płynące z nich korzyści, a uzyskanie wpisanych w umowy kar, może okazać się niemożliwe. Nie chodzi tu tylko o drogi, lecz chociażby o inwestycje gazowe i petrochemiczne czy inwestycje komercyjne. Ogólna niepewność pracowników firm budowlanych i powiązanych z nimi przekłada się również na mniejszą konsumpcję, czyli mniejszy popyt na produkty inne niż podstawowe, czyli ogólny spadek produkcji oraz PKB. Michał Stalmach
Zamach terrorystyczny albo terrorystyczny zamach FSB. Radziecki beton „w akcji”? 1X12 -W 2008 roku w wielu krajach trwała batalia o ograniczenie rosyjskich wpływów. Federacja Rosyjska dokonała zbrojnej agresji na Gruzję odrywając od niej spore terytorium tworząc marionetkowe państewka. Na powrót do agresywnej polityki zareagował prezydent Lech Kaczyński.
http://www.youtube.com/watch?v=0mFfMnEyqNA&feature=player_embedded
W pewien sposób nawiązywał w swojej wizji do przedwojennej koncepcji tzw. „Międzymorza” Józefa Piłsudskiego, której celem było oddzielnie się od Rosjan kordonem niezależnych państw połączonych sojuszem z Polską. W dwa lata po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego Federacja Rosyjska odzyskuje wpływy na Litwie i Ukrainie, a w Gruzji obóz prozachodniego prezydenta Michaiła Saakaszwili doznaje dotkliwej porażki.
ZACZĘŁO SIĘ W GRUZJI? W Gruzji trwa agresywna działalność Rosji – tak o incydencie na pograniczu z Osetią Południową powiedział w listopadzie 2008 roku Michaił Saakaszwili. Na wspólnej konferencji z prezydentem Polski gruziński przywódca wyjaśnił, że chciał pokazać Lechowi Kaczyńskiemu, że rosyjscy okupanci stworzyli granicę w środku Gruzji. W czasie przejazdu kolumny prezydenckiej doszło do ostrzału. Podjechaliśmy do miejsca, w którym Rosjan, zgodnie z planem prezydenta Sarkozy’ego, być nie powinno – powiedział prezydent Lech Kaczyński. Polski przywódca zaznaczył, że nie ma wątpliwości, iż strzelali Rosjanie. Oczywiście, że były to rosyjskie serie z broni maszynowej – stwierdził. Michaił Saakaszwili stwierdził z uśmiechem, że po tym wydarzeniu Europa nie będzie już miała wątpliwości, iż Rosjanie nie przestrzegają porozumienia. Z jego wypowiedzi można wnioskować, że spodziewał się, iż kolumna z polskim prezydentem może stać się celem: Nie wydaje mi się, żeby tu stało się coś wyjątkowego. Oprócz tego, że ostrzelano polskiego prezydenta. Takie rzeczy zdarzają się tu właściwie codziennie.
MOŻE CHODZI O RYNEK DLA HANDLU BRONIĄ? W czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego mówiło się, że sprzęt wojskowy produkowany w Polsce może być alternatywą dla wielu produktów rosyjskiego przemysłu wojskowego. Zdał bowiem egzamin w trakcie gruzińskiej wojny obronnej przed agresją Federacji Rosyjskiej. W czerwcu 2012 roku w Warszawie „samobójstwo” popełnia Sławomir Petelicki. Jak ustaliła „Gazeta Polska Codziennie”, niedługo przed śmiercią Sławomir Petelicki bawił się na imprezie w towarzystwie zaprzyjaźnionych biznesmenów zajmujących się m.in. handlem bronią. Wśród zaproszonych gości były także osoby zajmujące czołowe miejsca w rankingach najbogatszych Polaków. Według relacji jednego z gości gen. Petelicki nie sprawiał wrażenia załamanego czy chorego. Huczne przyjęcie trwało kilka godzin â generał był w doskonałym humorze. Czy oprócz treści sławnego sms’a adresowanego do polityków PO Petelicki chciał ujawnić szczegóły obecnego (nielegalnego?) handlu bronią, które mogły zagrozić czyimś interesom? 26 lat wcześniej wiedza i handel bronią skończył się dla asa lotniczego ostatniej wojny światowej tajemniczym zgonem. Jan Zumbach wszedł w związki z Departamentem I MSW PRL. Dokładnie tym, w którym pracował Petelicki. Czy dla obu okazały się „śmiertelne”? I czy tylko zbiegiem okoliczności jest ujawnienie przez byłego pracownika Departamentu I MSW PRL faktu, że po katastrofie prezydenckiego TU 154 M. trzy osoby dawały oznaki życia? Z jakich przyczyn ujawnia to „dyplomata” rezydujący do niedawna w Moskwie? Generał Petelicki był wieloletnim etatowym pracownikiem Departamentu I MSW PRL. Zmarły tworzył GROM za zgodą prezydenta gen. W. Jaruzelskiego, a sam skrót nawiązuje do imienia kolegi z I Departamentu MSW PRL generała Gromosława Czempińskiego. Petelicki pracował w komórce organizacyjnej Departamentu I MSW ds. wywiadu ekonomicznego. Gdy „samobójca” Petelicki pracował na terenie PRL w Warszawie pełnił służbę znany agent Władimir Piotrowicz Ałganow â radziecki i rosyjski funkcjonariusz wywiadu pełniący służbę jako dyplomata, były pracownik ambasady ZSRR i Federacji Rosyjskiej w Warszawie (1981-92). To były pułkownik PGU KGB ZSRR i SWR FR, zamieszany m.in. w tzw. aferę Olina i Orlengate.
Departament I Ministerstwa Spraw Wewnętrznych â istniejący w latach 1956-1990 organ w strukturze Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL, stanowiący część Służby Bezpieczeństwa MSW, zajmujący się wywiadem („zdobywaniem tajnych dokumentów i informacji dotyczących politycznych, ekonomicznych, militarnych i wywiadowczych planów i zamierzeń skierowanych przeciwko Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i krajom obozu socjalistycznego”). W maju 1990 zadania Departamentu I MSW przejął nowo utworzony Zarząd Wywiadu UOP. Oprócz Petelickiego z Departamentem I MSW PRL związany był też Tomasz Turowski. Ten sam, który ujawnił w zeznaniach, że po roztrzaskaniu się prezydenckiego TU-154 M trzy osoby dawały znaki życia. Prócz wymienionych w działalność Departamentu I MSW PRL zaangażowany byli Marian Zacharski i Gromosław Czempiński. W grudniu 2010 r. IPN wystąpił do sądu o lustrację Turowskiego, ówczesnego szefa wydziału politycznego Ambasady RP w Moskwie â nigdy nie ujawniono oficjalnie szczegółów sprawy. Zaraz po tym MSZ ogłosił, że Turowski kończy misję w Moskwie. W początkach 2011 r. podał się on do dymisji, którą „w trybie natychmiastowym” przyjął minister Radosław Sikorski. Według „Rzeczpospolitej” IPN podejrzewał Turowskiego (czego nigdy oficjalnie nie zdementowano), że w oświadczeniu lustracyjnym zataił, iż był tzw. nielegałem wywiadu PRL, skierowanym w 1975 r. jako oficer wywiadu do zakonu jezuitów w Watykanie. Miał być przez 10 lat dopuszczany do „największych tajemnic Watykanu dotyczących polityki wschodniej”. W 1986 r. miał wystąpić z zakonu, a w 1993 r. zaczął pracę w MSZ. Zdaniem „Gazety Wyborczej” było to „przykrywką” dla działalności w polskim wywiadzie. Był też ambasadorem na Kubie. Sąd Najwyższy w lutym 2012 r. odrzucił tezę, że Turowski skłamał w swoim oświadczeniu lustracyjnym. Zgodnie z polskim prawem status współpracownika obecnego polskiego wywiadu jest wieczystą tajemnicą państwową.
SMOLEŃSKI ZAMACH POWTÓRZENIEM ZAMACHU KGB SPRZED LAT? CZY PETELICKI ZNAŁ SZEBARSZYNA? W ujawnionej przez Wikileaks korespondencji elektronicznej dotyczącej Smoleńska, jest także informacja o „wypadku” samolotu prezydenta Pakistanu Muhammada Zia ul-Haq. W kontekście którego pada stwierdzenie: âKGB trafiło Zia”.17 sierpnia 1988 roku, samolot C-130 Hercules, z 31 osobami na pokładzie kilka minut po starcie znika z radarów. „Upadku” samolotu nikt nie przeżył. Na pokładzie byli min. prezydent Pakistanu Muhammad Zia ul-Haq, Arnold Raphel – ambasador Stanów Zjednoczonych w Pakistanie oraz Herbert M. Wassom – szef amerykańskiej misji wojskowej w Pakistanie. W kwietniu 2012 r. były szef Wywiadu Zagranicznego Rosji, 77-letni Leonid Szebarszyn został znaleziony martwy w swoim mieszkaniu w domu przy ulicy Twerskaja – Jamskaja 2 w Moskwie. Według oficjalnych informacji, miał się zastrzelić. Władimir Markin rzecznik komisji śledczej powołanej do zbadania tej sprawy w rozmowie z dziennikarzem agencji Interfax poinformował, że w pobliżu ciała znaleziono pistolet Premium. Szebarszyn był wtedy nie tylko zastępcą ówczesnego szefa KGB, ale to on przez lata budował sieć sowieckiej agentury w Pakistanie i Indiach.
TAJEMICA SZYFRANTA ZIELONKI W tajemniczych okolicznościach zaginał szyfrant Stefan Zielonka. 12 kwietnia 2009 roku wyszedł ze swojego mieszkania na warszawskim Gocławiu. W chwili zniknięcia miał być na zwolnieniu lekarskim. Na początku nikt z przełożonych Zielonki nie zwrócił uwagi, że nie ma go w pracy. Sprawa była bagatelizowana przez kierownictwo wywiadu. Kilka dni później „Dziennik Gazeta Prawna” napisał, że szef wywiadu wojskowego płk Radosław Kujawa tuszował sprawę. Wywiad nie przekazał informacji o zaginięciu Zielonki ani do prokuratury wojskowej, ani do żandarmerii. Natomiast na posiedzeniu sejmowej komisji ds. służb specjalnych, Kujawa zapewniał że zrobił wszystko, aby wyjaśnić tajemnicze zniknięcie. Prokuratura przyznała, że zajęła się sprawą dopiero po pojawieniu się informacji w mediach, czyli dokładnie miesiąc po zniknięciu szyfranta. – Postępowanie zostało przez nas wszczęte 13 maja. Tak późno dlatego, że do czasu publikacji „Dziennika” nic o zaginięciu chorążego Zielonki nie wiedzieliśmy – mówił płk Grzegorz Skrzypek, szef wojskowej prokuratury garnizonowej w Warszawie. „Najpoważniejsza hipoteza dotycząca zniknięcia szyfranta chorążego Stefana Zielonki zakłada jego zdradę i wieloletnią współpracę z chińskim wywiadem” – podał w grudniu 2009 roku „Dziennik Gazeta Prawna”. Kolejnym krajem, który miał korzystać z usług naszego szyfranta była Rosja. Taka informacja pojawiła się w rosyjskim tygodniku „Argumenti Niedieli”. „Dla wywiadu nie ma nic gorszego od zniknięcia szyfranta. O pozyskaniu osoby pracującej na tym stanowisku marzą wszystkie służby specjalne” – napisali dziennikarze „Argumenti Niedieli”. Ich zdaniem zniknięcie chorążego mogło mieć kolosalne znaczenie dla całego systemu bezpieczeństwa państw NATO, a stać za nim mogli właśnie Rosjanie. Rewelacje rosyjskich mediów były, przynajmniej oficjalnie, bagatelizowane przez polskie służby. – Ta informacja to zemsta za schwytanie przez nasz kontrwywiad ich szpiega – twierdził oficer polskiej armii. Rzeczywiście kilka tygodni wcześniej wypłynęła wiadomość, że ABW schwytała Rosjanina podejrzanego o szpiegostwo. Wówczas rosyjskie media uznały informacje o wpadce szpiega jako „bzdurne”. – My o Polsce wiemy wszystko. Intencje jej politycznych liderów otwarcie przekazywane są przez media i nie stanowią żadnej tajemnicy – przekonywał emerytowany oficer rosyjskich służb.
Z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej doniesień o tym co Zielonka miał wiedzieć i czym się zajmować. Z informacji „DGP” wynikało, że chorąży brał udział w szkoleniach tzw. nielegałów, czyli agentów wysyłanych w świat bez dyplomatycznego statusu. Znał ich twarze, tożsamości i kraje do których zostali wysłani. Ponadto Zielonka przez wiele lat szyfrował depesze wojskowego wywiadu. Znał budowę i zasadę działania sprzętu służącego do kodowania informacji. Doskonale orientował się w metodach komunikacji państw NATO – donosił „DGP”. 23 kwietnia 2010 r. francuski portal „Intelligence Online” napisał, że polski szyfrant uciekł do Chin i mieszka w okolicach Szanghaju razem z żoną i dzieckiem. Służby pracujące dla Ministerstwa Bezpieczeństwa Chin miały wywieźć go z Polski, gdy na tropie Zielonki znalazł się kontrwywiad – czytamy na stronach portalu. Zaledwie kilka dni po tej rewelacji w Wiśle odnaleziono fragmenty ciała mężczyzny z dokumentami należącymi do szyfranta. Okazało się, że odnalezione fragmenty to tak naprawdę „dolne partie ciała w stanie totalnego rozkładu”. Po chwili na miejscu byli przedstawiciele wojskowej prokuratury. Śledczy nie mieli wątpliwości co do nietypowego odkrycia – Znaleźliśmy ciało, które wstępnie możemy zidentyfikować jako zwłoki Stefana Zielonki – mówił w TVN Warszawa płk Krzysztof Parulski, naczelny prokurator wojskowy.
Jednak stołeczni policjanci nieoficjalnie mówili, że sprawa jest dosyć dziwna. Ciało było w stanie totalnego rozkładu, natomiast dokumenty z nazwiskiem Zielonki były całkiem dobrze zachowane. Prokuratorzy podkreślili, że w stu procentach będzie można stwierdzić, czy odnalezione ciało faktycznie należało do Stefana Zielonki, dopiero po badaniach DNA. Dwa dni temu okazało się jednak, że przeprowadzone testy dały sprzeczne wyniki. – Badania DNA dokonane z fragmentów kośćca wykazały, że to jest szyfrant. Badania zęba wykluczyły to – mówił w RMF FM prokurator generalny Andrzej Seremet. W efekcie zdecydowano się przeprowadzić trzecie ostateczne badanie, które wykazało, że odnalezione zwłoki należą do szyfranta Zielonki. W październiku 2012 r. działacz radykalnego Lewego Frontu Leonid Razwozżajew niedawno wybrany do Rady Koordynacyjnej kierującej opozycją starał się w Kijowie o azyl polityczny. Kiedy wyszedł z tamtejszego Biura Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców rzuciło się na niego czterech mężczyzn. Wepchnęli go do samochodu i odjechali. Trzy dni później opozycjonista odnalazł się w rosyjskim więzieniu FSB Lefortowo.
Oznacza to, że można kogokolwiek „przerzucić” przez granicę bez najmniejszego problemu. Ciekawym jest pytanie, czy korzystając ze znajomości szyfrów stosowanych przez Polskę można było zaplanować zamach na prezydenckiego Tupolewa?
SMOLEŃSKI ZAMACH FSB CZY TERRORYSTÓW? Publikacja redaktora Cezarego Gmyza publicznie na skrywaną opinię większości Polaków o wydarzeniach z 10 kwietnia 2010 r.. Aby móc ją prawidłowo ocenić trzeba ją zestawić z pierwszą reakcją licznych mediów rosyjskich na materiał red. Gmyza. W Federacji Rosyjskiej w przestrzeni publicznej w zasadzie nie pojawiają się żadne informacje, które nie byłyby wyrazem stanowiska Kremla. Rosyjscy komentatorzy wysnuli tezę, że ewentualny zamach był dziełem terrorystów. Blady strach przed międzynarodową kompromitacją nakazał poplecznikom Putina reakcję, która zapewne ma w sobie sporo prawdy. Poza Prawem i Sprawiedliwością i parlamentarnym pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza do wydarzenia z 10 kwietnia 2010 r. odnoszą się i inne środowiska. Lider pozaparlamentarnej Konfederacji Polski Niepodległej â Obóz Patriotyczny Adam Słomka w petycji do Sekretarza Generalnego ONZ Ban Ki â Moona i oświadczeniu z 6 kwietnia 2012 r. dosyć trafnie przedstawił tezę o inspiracji FSB lub wątku terrorystycznym domagając się wszczęcia śledztwa pod auspicjami ONZ. „(…) Śledztwa prowadzone do tej pory w tej sprawie przez organa prokuratorskie w Polsce oraz w Rosji nie są wiarygodne, gdyż śledczy nie mogą swobodnie bez politycznych nacisków dokonywać ustaleń dotyczących ewentualnego zamachu terrorystycznego czy akcji służb specjalnych Federacji Rosyjskiej – FSB (następczymi KGB) skierowanej przeciwko polskiej delegacji zmierzającej na obchody 70 rocznicy ludobójstwa dokonanego przez ZSRR na polskich oficerach w Katyniu w roku 1940. Pragniemy poinformować Pana o poważnych naukowych ustaleniach (Wiesław Binienda – Uniwersytet w Akron, członek Grupy Ekspertów do spraw Wypadków Lotniczych FAA i NASA, prof. Marek Czachor, dr Kazimierz Nowaczyk, dr inż. Grzegorz Szuladziński) w sprawie udziału osób trzecich w tej katastrofie. Zdaniem tej grupy naukowców tuż przed lądowaniem prezydenckiego TU 154M doszło do dwóch wybuchów, co wskazuje na możliwe podłoże terrorystyczne bądź akcję FSB Federacji Rosyjskiej”. Albo Federacja Rosyjska ukrywa dokonanie zamachu terrorystycznego na jej terytorium albo był on dokonany z inicjatywy FSB. Zamach terrorystyczny obnażyłby słabość i fasadowość Rosji Putina. Istnieje jednak taka możliwość. Skoro można odnaleźć na elementach prezydenckiego TU 154 M. związki, które mogły wchodzić w skład prymitywnego ładunku wybuchowego to znaczy, że FSB nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa żadnej delegacji międzynarodowej. Z punktu widzenia rosyjskich komunistów i ich marzenia o restauracji ZSRR … wywołanie konfliktu na linii Polska â Federacja Rosyjska … daje „wiatr w żagle”. Jasno zdefiniowanego „wroga” potrzebuje również FSB. Spolegliwość polskich władz w wyjaśnieniu katastrofy uczyniła ewentualny plan polegający na eksplozji międzynarodowego konfliktu z udziałem państwa sygnatariusza NATO nierealnym. Do tego, skoro w 21 lat po upadku PRL borykamy się z popłuczynami SB, to można sobie wyobrazić jak silne wpływy w FSB ma beton z czasów ZSRR. W grę może wchodzić też samowola byłych funkcjonariuszy KGB ZSRR.
JAK DZIAŁA PROKURATURA WOJSKOWA? Konfederacja Polski Niepodległej â Obóz Patriotyczny domaga się również wyjaśnienia innych istotnych wątpliwości. Adam Słomka w swoim oświadczeniu chce „(…) wyjaśnienia możliwości wpływu przez agenturę rosyjską na śledztwo smoleńskie prowadzone przez Naczelną Prokuraturę Wojskową RP i wpływu na śledztwo „sprawdzonych towarzyszy”, jak np. porucznika Sławomira Gorzkiewicza – występującego w pokazowych procesach politycznych PRL z oskarżeniami przeciwko KPN o „próbę zerwania jedności sojuszniczej PRL z bratnim ZSRR” i kłamstwa dotyczącego sprawstwa mordu w Katyniu. Ten sam prokurator w III RP już jako pułkownik i wiceszef Naczelnej Prokuratury Wojskowej odmówił skierowania sprawy agentury Józefa Oleksego do sądu („rozmowy” z Władimirem Ałganowem”) !”. Słomka przypomina, że „Naczelna Prokuratura Wojskowa wykluczyła możliwość zamachu, a jednocześnie postawiła zarzuty dyscyplinarne za rzekome popełnienie przestępstwa przez prokuratora Marka Pasionka, b. zastępcę koordynatora Rządu RP ds. służb specjalnych. Ten prokurator prowadził ważne śledztwa dotyczące m.in. słynnej „śląskiej ośmiornicy”- Tadeusza Makulskiego, Profus-Management i Gliwickiego Banku Handlowego czy też oszustwa dokonanego przez Andrzeja Kunę i Aleksandra Żagla /organizatorzy spotkań z agentem FR Władimirem Ałganowem/. Dociekliwy prokurator, który słusznie zwrócił się o pomoc do USA w celu wykorzystania w śledztwie smoleńskim materiałów zgromadzonych przez Stany Zjednoczone w sprawie upadku polskiego samolotu rządowego, został odsunięty. A sprawa katastrofy ślimaczy się w Prokuraturze Wojskowej (…)”.
PODSUMOWANIE Śmierć Remigiusza Musia, który w swoich zeznaniach wskazywał na możliwe fałszerstwa dotyczące schodzenia prezydenckiego TU 154 M. do lądowania 10 kwietnia 2010 r., jest porażająca. Bowiem sugerując jego „samobójstwo” od razu wskazuje się przy okazji na ewentualne problemy z psychiką i możliwość powołania się przez niektórych na niewiarygodność zeznań. Samobójstwa w 2011 roku popełniło w Polsce około 450 osób. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w 2012 r. dotknęły dwie osoby bezpośrednio zaangażowane w wyjaśnienie zdarzenia z 10 kwietnia 2010 r.? Ciąg „samobójstw” od szyfranta Zielonki, przez Szebarszyna i Petelickiego aż do Remigiusza Musia daje do myślenia. To samo dotyczy „przerzucania” przez granice państwowe konkretnych osób. Do myślenia daje również zmiana we wpływach Federacji Rosyjskiej na naszej wschodniej granicy, która dokonała się po 10 kwietnia 2010 r.
Pozdrawiam Paweł Czyż
Prokuratura wojskowa na rosyjskich posyłkach Prokuratura wojskowa tak się zaangażowała w pomoc dla śledztwa rosyjskiego, że na własne śledztwo zabrakło jej czasu
1. Ze sprawozdania Prokuratora Generalnego RP za 2010 (jedyne, jakie widnieje na stronie internatowej PG):
W kolejnych miesiącach 2010 r. w sprawę katastrofy samolotu Tu–154M nr 101 zaangażowanych było ogółem 73 prokuratorów wojskowych, w tym 21 (łącznie z prokuratorami delegowanymi) wykonywało czynności procesowe bezpośrednio w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie prowadzącej śledztwo, 46 prokuratorów z pozostałych wojskowych jednostek organizacyjnych prokuratury wykonywało określone czynności w ramach pomocy prawnej realizowanej dla Federacji Rosyjskiej, zaś kolejnych 6 podejmowało działania nadzorcze, prowadzone ze szczebla kierownictwa Naczelnej Prokuratury Wojskowej i Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie.. W 2010 roku, w pierwszych, najważniejszych dniach, tygodniach i miesiącach śledztwa smoleńskiego, polskim śledztwem zajmowało się 21 prokuratorów wojskowych, a w tym samym czasie 46 innych polskich prokuratorów wojskowych świadczyło usługi dla śledztwa rosyjskiego! 21 prokuratorów w polskim śledztwie i 46 wykonujących pomoc prawną dla Rosjan! Czyli polska prokuratura zajmowała się nie tyle własnym, co rosyjskim śledztwem. 46 polskich prokuratorów na rosyjskich posyłkach... Pytanie za sześć rubli – ilu rosyjskich prokuratorów wykonywało pomoc prawna dla polskiego śledztwa?
3. No cóż, Rosjanom bezwzględnie trzeba było pomagać. To był priorytet, to było najważniejsze! Już w parę godzin po katastrofie nasze służby przetrząsały w hotelu sejmowym pokoje zmarłych posłów, bo rosyjskim śledczym do czegoś było to potrzebne. Podobno do analiz DNA, żeby jak najdokładniej rozpoznać ciała i nie daj Boże nie zamienić trumien... 46 prokuratorów wojskowych biegało na usługi rosyjskich śledczych i w zębach nosiło im dowody. I co z tego rosyjskiego śledztwa wynikło, panowie prokuratorzy? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, czy toczy się ono jeszcze, czy już uschło po raporcie Anodiny? Ktoś jeszcze się tym zajmuje w Rosji? I czy przydały się jakiemuś psu na budę tę dowody, które w pocie czoła zbierało 46 prokuratorów wojskowych Rzeczypospolitej Polskiej?
4. W tym samym czasie polska prokuratura biegała na rosyjskie posyłki, prokurator Seremet uskarżał się niejednokrotnie, że rosyjska prokuratura olewa polskie wnioski. Przede wszystkim zaś nie oddała wraku ani czarnych skrzynek. No cóż, prokuratura wojskowa tak była zaabsorbowano świadczeniem usług dla rosyjskiego śledztwa, że na własne śledztwo zabrakło jej czasu. To dlatego poszukiwania trotylu na wypucowanym wraku rozpoczęły się dopiero w dwa i pół roku po katastrofie...
5. Ojczyznę wolną pobłogosław Panie? Janusz Wojciechowski
Podejrzane opinie o Kiszczaku Przesłuchanie biegłych, którzy orzekali o złym stanie zdrowia Kiszczaka utajniono. Czy ktoś ułatwia komunistycznemu generałowi uniknięcie kary za masakrę w Wujku? Sąd zdecydował, że rozprawa, na której biegli mają wyjaśnić dlaczego uznali Czesława Kiszczaka za niezdolnego do uczestniczenia w swoim procesie, będzie tajna. Były szef komunistycznego MSW miał odpowiadać za przyczynienie się do śmierci górników z kopalni Wujek, którzy zginęli w grudniu 1981 r. podczas pacyfikacji strajku przez oddziały ZOMO. O sprawie procesu Kiszczaka pisze „Gazeta Polska Codziennie”. Gazeta informuje, że 19 listopada w Warszawie sąd będzie decydował, czy trzeba powołać nowych biegłych, którzy ocenią stan zdrowia Kiszczaka. Od nowej oceny stanu zdrowia komunisty zależy, czy będzie mógł być sądzony. Obrońca Kiszczaka Grzegorz Majewski wnioskuje, by proces został zawieszony bezterminowo z powodu złego stanu zdrowia oskarżonego. W lutym przeprowadzono badania komunistycznego generała. Wynikało z nich, że Kiszczak okresowo nie może brać udziału w swoim procesie.
Sąd w ostatnim tygodniu wezwał na przesłuchanie autorów ekspertyzy – lekarzy warszawskiego Zakładu Medycyny Sądowej, Bogdana Ciszka i Elżbietę Szubień oraz kardiologa Martę Starczewską. Mieli oni wytłumaczyć, na jakich podstawach oparli swoją opinię. Choć sprawa zbrodni komunistycznych jest bardzo ważna dla Polaków i polskiego państwa szczegóły tej sprawy pozostaną nieznane. Sąd uznał, że rozprawa będzie się toczyła z wyłączeniem jawności. Sędziowie Anna Wielgolewska, Alina Sobczak-Barańska i Paweł Dobosz uznali, że interes publiczny w tej sprawie nie może być ponad „ważnym interesem prywatnym" Kiszczaka. Po wystąpieniu biegłych prokurator oraz pełnomocnicy rodzin górników z Wujka mówili, że biegli nie nie wykazują, że generał Kiszczak nie może w ogóle uczestniczyć w procesie. Prokurator i adwokaci złożył więc wniosek o zmianę biegłych i nowe badanie ws. zdrowia Kiszczaka. „GPC” wskazuje, że nie udało jej się uzyskać informacji od dotychczasowych biegłych, na czym oparli swoją opinię. Zasłaniali się jednak tajemnicą lekarską. TK,Niezalezna
Kto skorzysta na śmierci smoleńskiego świadka Kluczowy świadek w śledztwie smoleńskim zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. Chorąży Remigiusz Muś, technik pokładowy Jaka-40, którego zeznania wskazywały na manipulację nagrań z kokpitu Tu-154, został znaleziony martwy w piwnicy swojego domu. Śmierć lotnika może przekreślić szanse na wyjaśnienie tego fałszerstwa. Ciało Remigiusza Musia, wiszące na linie żeglarskiej w piwnicy jego domu, znalazła żona. Było to wieczorem w sobotę, 27 września, dwa tygodnie przed 42. urodzinami chorążego. Według wstępnych wyników sekcji zwłok nie znaleziono śladów na to, by do jego śmierci przyczyniły się osoby trzecie. Remigiusz Muś nie zostawił jednak listu pożegnalnego, a na niedzielę miał umówione spotkanie ze znajomym – członkiem rodziny jednej z ofiar katastrofy smoleńskiej. Osierocił dwie kilkuletnie córki.
Jeden z ważniejszych świadków Muś jako jedyny z załogi jaka widział nieudane lądowanie rosyjskiego Iła-76; rozmawiał również tuż po katastrofie z rosyjskimi kontrolerami, którzy wybiegli z wieży lotów. Technik Jaka-40 mówił też w prokuraturze, że na lotnisku w Smoleńsku słyszał wybuchy – co ma szczególne znaczenie w świetle ostatnich wystąpień wybitnych naukowców na Konferencji Smoleńskiej. Ale chorąży był jednym z ważniejszych świadków w śledztwie smoleńskim z innego istotnego powodu: to on jako jedyny słyszał, że rosyjscy kontrolerzy wydali pilotom Tu-154 komendę o możliwości zejścia do 50 m nad ziemią. Muś przysłuchiwał się tej korespondencji między smoleńską wieżą a załogą tupolewa, siedząc przy radiostacji Jaka-40 (już po wylądowaniu w Smoleńsku tego samolotu). Jego koledzy – Artur Wosztyl i Rafał Kowaleczko, piloci jaka – opuścili już wówczas samolot. „Artur i Rafał mogli tylko potwierdzić moją wersję” – mówił w 2010 r. Muś telewizji TVN24. Zeznania technika – potwierdzone w publikowanej obok rozmowie z „Gazetą Polską” – podważały wiarygodność wszystkich wersji stenogramów rozmów Tu-154 z wieżą na Siewiernym. Tym samym uderzały w wiarygodność całego postępowania zarówno komisji Anodiny i Millera, jak i rosyjskich oraz polskich prokuratorów. Głównym dowodem na prawdziwość słów Musia jest zapis z magnetofonu pokładowego, zainstalowanego w Jaku-40. To tam nagrały się komendy, jakie wieża wydawała załodze jaka i rosyjskiego Iła-76 (rozmowy pilotów tego ostatniego samolotu z kontrolerami słychać było przez radiostację). Brzmiały one identycznie jak w przypadku Tu-154: „Odejście na drugi krąg z wysokości nie mniejszej niż 50 metrów” (tyle że komenda wydana załodze tupolewa nie nagrała się, gdyż magnetofon został przedtem wyłączony). Zapis na taśmę został dokonany prawidłowo, bo wiemy, że Remigiusz Muś odsłuchał ją po katastrofie. To magnetofonowe nagranie stanowi niezwykle ważny dowód, ponieważ zapis rozmów z kokpitu dokonany na rejestratorze CVR został „nadpisany” w trakcie powrotnego lotu Jaka-40 do Polski. Co dzieje się z tak istotnym dla śledztwa nagraniem z magnetofonu? Już w dniu katastrofy – po powrocie Jaka-40 do Warszawy – zostało ono zarekwirowane przez Żandarmerię Wojskową i do dziś – jak twierdzi prokuratura wojskowa – jest badane przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych. Od kwietnia 2010 r. mija właśnie 31 miesięcy. Dlaczego zwykła magnetofonowa taśma, w dodatku oryginał, a nie kopia, badana jest tak skandalicznie długo? Śledczy tłumaczą (powiedzieli to w rozmowie z dziennikarzem RMF FM), że winni tak gigantycznych opóźnień są Rosjanie, bo – mimo wniosków z Polski – do tej pory nie przysłali materiałów z lotniska w Smoleńsku. Biegli twierdzą, że bez tej dokumentacji – a chodzi o kopię zapisu rozmów z wieży kontroli lotów na Siewiernym – nie jest możliwe wydanie pełnej opinii dotyczącej nagrań z Jaka-40. Jest to tłumaczenie zupełnie absurdalne. Z jakich powodów mamy bowiem uwiarygadniać oryginalne polskie nagrania rosyjskimi kopiami nagrań z wieży?
Śmierć Musia uratuje fałszerzy? Teraz, gdy Remigiusz Muś nie żyje, może nagle okazać się, że taśma z magnetofonu będzie miała „luki” albo została wysłana rosyjskim specom, by ci „zsynchronizowali” ją z rosyjskimi stenogramami. Niewykluczone zatem, że prokuratura ogłosi, iż chorąży Remigiusz Muś po prostu się mylił, a ten nie będzie mógł już ustosunkować się do tych „rewelacji”. Stenogramy znów mogą okazać się „wiarygodne”. Prokurator Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, nie ma wątpliwości, że śmierć Musia może mieć duże znaczenie dla śledztwa. – Zeznania świadka mają bardzo duże znaczenie, nie tylko na początku śledztwa, ale także w jego późniejszej fazie. W przypadku zeznań Remigiusza Musia są równoważnym dowodem do nagrań z magnetofonu Jaka-40. Tym bardziej że, jak wiadomo, zeznania chorążego Musia stały w sprzeczności z fragmentami końcowego nagrania, które znamy ze stenogramów rozmów z Tu-154 z wieżą. To ogromna strata dla śledztwa. Co prawda zeznania chorążego Musia istnieją, prokuratura będzie musiała się do nich odnieść, ale o wiele łatwiej prokuratura mogłaby wykonywać dalsze czynności z jego udziałem – mówi Święczkowski.
– Niemożność dalszego przesłuchiwania świadka ma tym większe znaczenie, że nie znamy jeszcze opinii Instytutu Ekspertyz Sądowych w sprawie taśm z magnetofonu Jaka-40. Remigiusz Muś nie będzie mógł odnieść się do tego, co znajdzie się w tej ekspertyzie, gdy zostanie dołączona do śledztwa, a więc np. wskazać miejsca, gdzie zapis o komendzie rosyjskiego kontrolera, mówiącej o zejściu do 50 metrów, według niego powinien się pojawić, które fragmenty budzą jego wątpliwości itd. Jeśli zaistniałyby takie rozbieżności, zmieniałoby to wartość jego zeznań jako materiału dowodowego, który, przypomnę, podważał wartość rosyjskiego stenogramu, w którym kontroler mówi nie o 50 metrach, lecz 100 – dodaje były szef ABW.
Smoleńska pętla zaciska się Jak mówili nam pełnomocnicy rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, zeznania Musia prokuratorzy ocenili jako strategiczne dla śledztwa, dlatego był on przesłuchiwany więcej niż jeden raz. Dlaczego w takim razie nie uczyniono z owych strategicznych zeznań użytku? Czy decyzje w tej sprawie podejmował szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gen. Krzysztof Parulski? Zajmujący się katastrofą smoleńską bloger E2RDO zauważył, że dokładniejsze przesłuchanie Musia mogłoby wykazać jeszcze jedno fałszerstwo Rosjan. Chodzi o zapis rozmów wieży w Smoleńsku z Iłem-76. Jak zeznał bowiem Muś w prokuraturze: „to załoga IŁ-a podawała kontrolerowi meldunki o położeniu, tzn. mówiła o odległości i wysokości do pasa. Kontroler mówił tylko o tym, że mają kontynuować podejście i że mają być gotowi do odejścia na drugi krąg z wysokości nie niżej niż 50 m”. Tymczasem w rosyjskich stenogramach to kontroler strefy lądowania podaje pilotowi Ił-a (a nie odwrotnie) komunikaty o odległości oraz obecności na kursie i ścieżce. Remigiusz Muś był w rozmowie z nami całkowicie pewien, że się nie myli w sprawie komendy zezwalającej pilotom na zejście do 50 m. Złożył w tej sprawie zeznania, a jego słowa potwierdzali koledzy lecący z nim Jakiem-40. To – wraz z przetrzymywaną od 2,5 roku taśmą magnetofonową – jeden z najbardziej przekonujących dowodów na całkowite zmanipulowanie przez Rosjan fundamentalnego dla śledztwa zapisu rozmów z 10 kwietnia 2010 r. Na niewyjaśnionym zgonie chorążego skorzystają więc prawdopodobnie ci, dla których tak ważny materiał dowodowy – wskazujący na karygodne zachowanie kontrolerów, na fałszerstwa zapisów rozmów z kokpitu, a także na możliwość eksplozji – stanowi śmiertelne zagrożenie. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Marian Piłka. Kukiz to fundamentalna zmiana ustroju Milton Friedman argumentował ,że ekonomiczna wolność jest podstawowym warunkiem dla wolności politycznej... wolność ekonomiczna jest istotniejsza , może istnieć bez wolności politycznej The Economist „ W 1980 roku Milton Friedman , laureat nagrody Nobla z ekonomi i apostoł wolnego rynku odbył swoją pierwsza podróż do Chin „.....” Friedman argumentował ,że ekonomiczna wolność jest podstawowym warunkiem dla wolności politycznej. Ale w swojej książce z 1962 roku „ Kapitalizm i Wolność „ skapitulował i stwierdził , że wolność ekonomiczna jest istotniejsza , może istnieć bez wolności politycznej„....(źródło)
Marian Piłka „ Potrzeba przywództwa „ ...”Oprócz wielu jego słabości ustrojowych, państwo polskie cierpi na brak efektywnego przywództwa. „....”Ten brak ma wiele przyczyn. Z pewnością jedyną z nich jest kryzys patriotyzmu, postkomunistyczne struktury państwowe i kryzys moralny naszego społeczeństwa. Ale także zasadniczą przyczyną kryzysu polskiej państwowości jest oligarchizacja systemu partyjnego.”.....”Kluczem do odbudowy przywództwa narodowego jest dziś reforma wyborcza i wprowadzenie wyborów większościowych w okręgach jednomandatowych. Dziś postulat wprowadzenia okręgów jednomandatowych jest postulatem reformy ustrojowej porównywalnej w swym znaczeniu z postulatem likwidacji liberum veto w wieku XVIII.„...(źródło)
Orban „„- Mamy nadzieję, że, z Bożą pomocą,nie będziemy musieli w miejsce demokracji wymyślać innych politycznych systemów, które należy wprowadzić, aby nasza gospodarka przeżyła „....”To nie wyklucza konsultacji, debaty czy demokracji, ale centralna siła jest konieczna „.....(więcej)
Instytut Adama Smitha obliczył ,że II Komuna okrada Polaków podatkami, zusami , akcyzami itp. z 83 procent ich pracy. ( więcej) . Do tego dochodzi milion urzędników jaki do nadzoru nad Polakami zatrudniła II Komuna . Polacy zostali pozbawieni wolności ekonomicznej przez II Komunę. Kluczowa sprawą dla każdego społeczeństwa są trzy rzeczy wolność ekonomiczna , wolność polityczna i spinający to silny ośrodek władzy. Postkomunistyczna konstytucja II Komuny w swoich fundamentach wprowadziła ustrój „Polska nierządem stoi „ .Patrząc na sytuację polityczną Polski oraz całkowite pozbawienie Polków wpływu i kontroli nad władzami nie ma wątpliwości ,że gwarantem tejże konstytucji, ba jej autorami są służby Niemiec i Rosji . Śmiertelnym zagrożeniem dla losu Polski jest konstytucyjna niemożność zbudowania silnego ośrodka władzy. Ośrodka, który pozwoliły dać Polsce , o czym pisze Piłka , silne przywództwo. Orban, dzięki wyzwoleńczemu zrywowi wyborczemu Węgrów uzyskał większość konstytucyjną w Parlamencie i sam stał się centrum takiego silnego ośrodka przywódczego .Powstanie na Węgrzech silnego ośrodka władzy wystarczyło , aby nagle rozpoczęła się obrona ekonomicznych i kulturowych interesów Węgier. Istnienie silnego ośrodka władzy jest warunkiem niezbędnym , choć nie wystarczającym aby zagwarantować obywatelom wolność ekonomiczną , wolność gospodarczą. Obywatele w kraju bez silnego ośrodka władzy są bezbronni i stają się przedmiotem eksploatacji ekonomicznej, podatkowej tak przez swoją oligarchie , ale głównie ich eksploatacja ma charakter kolonialny. Napisałem warunkiem koniecznym , bo silny ośrodek władzy , szczególnie o socjalistycznym charakterze może być źródłem ucisku niewolniczego jak to się działo w socjalistycznych Niemczech Hitlera, czy socjalistycznej Rosji Stalina Orban dostrzegł niebezpieczeństwo jakie dla zniszczenia silnego ośrodka władzy niesie policentryczna demokracja fasadowa w kraju postkolonialnym . Dlatego , aby zabezpieczyć wolność ekonomiczną i bezpieczeństwo kulturowe i swobody intelektualne Węgier przeciwko próbującej skolonizować je IV Rzeszy gotów jest obalić pseudo demokrację na Węgrzech i wprowadzić rządy autorytarne Wrócimy teraz do tezy Friedmana ,że nie ma wolności politycznej w kraju w którym nie ma wolności ekonomicznej , w którym podatki tworzą z ludzi klasę nowego chłopstwa pańszczyźnianego. W Polsce musi pojawić się silny ośrodek władzy, który da Polakom szansę na obalenie niewolnictwa podatkowego i likwidacje uprzywilejowanej kasty urzędniczej. Silny ośrodek władzy można zbudować dwoma sposobami . Ustanawiając rządy autorytarne jak to zrobił Piłsudski , albo budując państwo o ustroju republikańskim jak to było w pierwszych wiekach I Rzeczpospolitej . Ustrój republikański IV Rzeczpospolitej musi opierać się na systemie prezydenckim , jednomandatowych okręgach wyborczych , wybieralności prze obywateli sędziów i prokuratorów , i kluczowej dla takiego ustroju silnej instytucji demokracji bezpośredniej , czyli referendum Jedynie powstanie autorytarnego lub republikańskiego silnego ośrodka władzy da szansę Polakom na odzyskanie wolności ekonomicznej i zlikwidowanie socjalistycznego terroru podatkowego Marian Piłka „ Niewątpliwie są pilniejsze wyzwania, niż reforma wyborcza w tej chwili. Katastrofa demograficzna, kryzys gospodarczy, obrona suwerenności państwowej przed federalizacją Unii, czy niewydolność wymiaru sprawiedliwości. Te i inne wyzwania nie mogą czekać i muszą znaleźć skuteczne odpowiedzi już dziś. „....”Ale pilność tych spraw w żaden sposób nie dezawuuje znaczenia reformy ustrojowej wprowadzającej okręgi jednomandatowe. Bo inicjatywa, jaką podjął Paweł Kukiz, nie jest tylko próbą zmiany prawa wyborczego, ale jest fundamentalną zmianą ustroju Rzeczpospolitej. „.....”Ale także zasadniczą przyczyną kryzysu polskiej państwowości jest oligarchizacja systemu partyjnego. „....”Obecny proporcjonalny system wyborczy oparty o ogromne okręgi niejako wymusza oligarchizację partii. „.....”Otóż zasadniczym wyzwaniem przed którym stoimy jest zupełna niewydolność naszego państwa, sprowadzająca życie polityczne często jedynie do gry pozorów. Oprócz wielu jego słabości ustrojowych, państwo polskie cierpi na brak efektywnego przywództwa. „....(źródło)
Sadowski „Celem polskich polityków powinno być przywrócenie wolności gospodarczej, tak jak już raz zrobił to ostatni rząd PRL w tzw. ustawie Wilczka. W połączeniu z zaradnością i przedsiębiorczością Polaków zaowocowała ona największym „cudem gospodarczym" końca XX wieku. „Cud" jest jak najbardziej ziemskiego pochodzenia wystarczyło zlikwidować regulacje paraliżujące aktywność ekonomiczną „....
”Biurokracja nie jest niewiadomego pochodzenia. Urzędnikiem nikt nie staje się poprzez samozatrudnienie. Wzrost liczby pracujących dla rządu nie odbywa się bez jego inicjatywy, wiedzy i akceptacji.„...”nną receptą ma być „reforma stanowienia prawa". Obserwacja, że „system tworzenia prawa niewiele różni się od tego z czasów PRL, „....”Masowa produkcja rządu i parlamentu jest tylko konsekwencją braku granic dla ingerencji władzy w życie społeczne i gospodarcze.„....”Dlaczego, mimo upływu prawie ćwierćwiecza, utrzymuje się przekonanie, że ustawa Wilczka była aktem rewolucyjnym? Bo była nową konstytucją wolnej przedsiębiorczości. Nie „usprawniano" (tak jak dziś), tylko zlikwidowano wrogi system wobec gospodarki.”...”W 2008 roku, w dwudziestą rocznicę jej przyjęcia, ( ustawy Wilczka ) przedstawiciel Komisji Europejskiej powiedział w obecności m.in. pana ministra, że zobowiązania Polski wobec Unii pozwalają na jej ponowne wprowadzenie.„....”Nie ma co panie ministrze apelować o zmianę „nastawienia urzędnika do petenta", skoro jest to tylko funkcjonariusz systemu. Okazywanie przez niego wyższości wobec obywatela jest wyłącznie rezultatem nadania mu przez rządy arbitralnej i szerokiej władzy, która jest coraz częściej władzą niszczenia przedsiębiorców.”.....(więcej) Marek Mojsiewicz
Jak „media” kłamią w sprawie „wybuchowej” publikacji Rzeczpospolitej Czy redaktorzy piszą do nas z Marsa? Po osławionej już publikacji Rzeczpospolitej o śladach materiałów wybuchowych na wraku Tupolewa, rozpętało się piekło. Po kilku godzinach od publikacji Rzeczpospolita wydała oświadczenie, „że się pomyliła”. Podchwyciły to oczywiście z wielką ulgą główne redakcje w Polsce i zaczęli wałkować temat w dzień i w nocy, że „Rzeczpospolita wycofała się ze swoich rewelacji”. Od tamtego momentu wszędzie pełno artykułów o blamażu Rzeczpospolitej. Oczywiście również i publicyści telewizyjni idą tym torem. Monika Olejnik i spółka powtarzają do znudzenia, że Rzeczpospolita się pomyliła. Nikt jednak z tych redaktorów nie był skłonny zauważyć, że w dwie godziny po publikacji „przeprosin” Rzeczpospolitej, owe przeprosiny zniknęły ze strony gazety a całe oświadczenie zostało przeredagowane! Okazało się, o czym nikt dzisiaj nie mówi, że „przeprosiny” zostały zamieszczone nie przez autora tekstu o materiałach wybuchowych – redaktora Gmyza, tylko szefostwo gazety i to bez konsultacji z autorem publikacji! W normalnym kraju, w normalnej gazecie oznaczało by to wielki redakcyjny skandal i opuszczenie gazety przez tak potraktowanego dziennikarza z uprzednim, solidnym trzaśnięciem drzwiami. W Polsce, w Rzeczpospolitej, skończyło się jedynie na redakcyjnej naradzie i polubownym załatwieniu sprawy. Po wyjaśnieniach, jakich udzielił redaktor Gmyz i podtrzymaniu przez niego wersji z trotylem, szefostwo wycofało się z przeprosin i zmieniło tekst oświadczenia, jednak było za późno. Nie zauważyła tego ani Monika Olejnik, ani Tomasz Lis ani reszta usłużnych medialnych PO-litruków. Czyżby o tym nie wiedzieli? Wiedzieli, bo podano tą informację publicznie, ale ponieważ nie są dziennikarzami „obiektywnymi”, szukającymi prawdy, a jedynie pro rządowymi agitatorami, rozpowszechniają więc dalej w najlepsze nieprawdę o „przeprosinach” Rzeczpospolitej, ponieważ władza której służą, potrzebuje wszelkimi środkami zdyskredytować niewygodną prawdę o wybuchach. Ktoś zarzuca dzisiaj Jarosławowi Kaczyńskiemu, iż opierając się na „wyssanym z palca” artykule Rzeczpospolitej, wypowiedział bardzo ostre słowa, ale mało kto zarzuca dziennikarzom bijącym dzisiaj pianę w sprawie „przeprosin” gazety, że autor stojący za artykułem niczego nigdy nie odwołał, a sam artykuł nie był wyssany z palca. Redaktor Gmyz jest poważnym publicystą i nie opublikowałby czegoś takiego bez porządnego się upewnienia co do faktów. W moim odczuciu, redaktor Gmyz powinien pozwać do sądu zarówno Monikę Olejnik, jak i wszystkich dziennikarzy czy media, które wbrew poprawionemu oświadczeniu Rzeczpospolitej, rozpowszechniają nieprawdziwe informację iż wycofał się on ze swoich „rewelacji” z materiałami wybuchowymi. Na dzień dzisiejszy wszystkie media które przemilczają wycofanie się redakcji Rzeczpospolitej ze swoich przeprosin, wszystkie te media po uszy siedzą w kłamstwie i manipulacji odbiorcą i nie mają najmniejszej pozycji do atakowania ani Rzeczpospolitej ani Jarosława Kaczyńskiego. Co do samej natomiast wojskowej prokuratury i jej zaprzeczeń, jakoby nie odnaleziono śladów materiałów wybuchowych, tutaj również mamy niezłą szopkę. Podczas ich konferencji przyznali się bowiem, iż nie odnaleziono co prawda śladów środków wybuchowych, ale odnaleziono ślady środków „wysokoenergetycznych” z których zwykle robi się materiały wybuchowe. Niby nie to samo, ale z grubsza to samo. Czekali jednak z tą informacją zapewne do momentu wyprodukowania przez ich "thinktank" zgrabnej bajeczki, "sensownie" tłumaczącej obecność tych sybstancji w sposób inny nich bomba/zamach. W końcy wypracowali - padło na "zalegające w ziemi po wojnie materiały wybuchowe". Nieszczęśliwie jednak dla prokuratury, nie jest ona jedyną jednostką prowadzącą analizę chemiczną szczątek wraku. Poza Polską, taką analizę wykonano w renomowanym amerykańskim laboratorium. Badania amerykanów dowiodły, iż na kawałku pasa od siedzenia, oraz samego siedzenia wykryto pozostałości po substancjach wybuchowych. Oczywiście ktoś mógł je po drodze zanieczyścić i wynik mógł wyjść fałszywy, jednak jest to mocno naciągane, ponieważ próbek było kilkadziesiąt. Wszystkie nie mogły zostać zanieczyszczone. Chciałbym jeszcze przytoczyć kolejny fakt świadczący przeciwko wiarygodności czegokolwiek, co mówi/dementuje prokuratura. Otóż nie tak dawno jeszcze prokuratura twierdziła, że z trumnami wszystko jest OK, że ciała są tam gdzie powinny i każdy kto twierdzi inaczej, wysysa sobie takie informacje z palca. Tymczasem ostatnio okazało się, że wyssane z palca informacje miały w sobie więcej prawdy niż cała prokuratura razem wzięta. Do tej pory potwierdzono już 3 przypadki zamiany ciał. Ostatnim z nich jest przypadek ciała ostatniego na uchodźctwie prezydenta II RP – Ryszarda Kaczorowskiego. Czy ktoś jeszcze wierzy trzymanej pod butem Tuska prokuraturze wojskowej? Ci ludzie się już doszczętnie skompromitowali, czy to w przypadku trumien, czy urządzania szopek jak pokazowe postrzelenie się w policzek prokuratora Przybyła. Całość zarówno działania prokuratury wojskowej jak i nachalnie wspierających w ich matactwach mediów głównego nurtu, sprawia wrażenie ponurego żartu i buńczucznego testu na inteligencję. Ciekawe ile jeszcze media i cały ten zakłamany aparat będą pluć Polakom w twarz bez konsekwencji? Poniżej przebieg sejmowej konferencji prasowej, na której Antoni Macierewicz przedstawia pochodzące z amerykańskich ekspertyz dowody potwierdzające obecność na pokładzie Tupolewa środków wybuchowych. Ewidentny Oszust
Oświadczenie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie 30.10.2012 W związku z dzisiejszą publikacją w jednym z dzienników, która w sposób zrozumiały, wzbudziła duże zainteresowanie opinii publicznej, Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie oświadcza co następuje: Powołani przez prokuraturę biegli, pracujący wraz z prokuratorem wojskowym pod Smoleńskiem, nie stwierdzili na wraku samolotu Tu-154M trotylu ani żadnego innego materiału wybuchowego. Od 17 września do 12 października 2012 r., w Smoleńsku przebywał zespół 11 osób. W skład zespołu wchodził prokurator wojskowy oraz biegli i specjaliści – z zakresu badań materiałów i urządzeń wybuchowych oraz z zakresu budowy i eksploatacji samolotu Tu-154M. Wykonywane czynności objęte były wnioskiem o międzynarodową pomoc prawną z 3 sierpnia 2012 r. Wykonywano uzupełniające oględziny rejonu katastrofy, miejsca jej zaistnienia oraz wraku i jego fragmentów. Wszystkie zaplanowane czynności zostały zrealizowane. Dzisiejsza publikacja jednego z dzienników, dotycząca tych czynności, zawiera szereg informacji nieprawdziwych, nieprecyzyjnych. Odnajdujemy tam także liczne, nieuprawnione spekulacje. Mając na względzie sensacyjny charakter publikacji oraz wywołane nią poruszenie opinii publicznej, za konieczne uważamy ich sprostowanie. Poniżej przekażemy także informację o rzeczywistym przebiegu czynności przeprowadzonych przez polski zespół na przełomie września i października 2012 r. w Smoleńsku. Biegli pracujący w ostatnich tygodniach pod Smoleńskiem, nie wydali dotychczas żadnej ekspertyzy czy opinii obejmującej wyniki tych czynności. Przesłankami dla których powołano wspomnianych biegłych, nie były rzekome braki proceduralne ekspertyz wykonanych przez stronę rosyjską, nie były one także wynikiem żądania biegłych mających opiniować w sprawie okoliczności i przyczyn śmierci ofiar katastrofy. Zasięgnięta przez WPO w Warszawie opinia Zakładu Fizykochemii CLKP, obejmuje opiniowanie w zakresie stwierdzenia wystąpienia jakichkolwiek śladów, wskazujących na poddanie samolotu Tu-154M nr boczny 101 przed katastrofą działaniu materiałów wybuchowych. Nie jest prawdą, że w wyniku przeprowadzonych czynności i badań stwierdzono, że na próbkach zarówno z wnętrza samolotu jak i poszycia skrzydła znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancji takich nie wykryto również na centropłacie samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Wyników takich nie przyniosło także badanie miejsca katastrofy, gdzie jakoby odkryto wielkogabarytowe szczątki rozbitego samolotu. Śladów materiałów wybuchowych nie stwierdzono także na znalezionych w trakcie ostatnich prac biegłych elementach samolotu. Rzeczywisty przebieg czynności realizowanych przez prokuratora, biegłych i specjalistów, przedstawiał się następująco. W toku prowadzonych oględzin, wykorzystywano specjalistyczne urządzenia – ich fachowa nazwa brzmi: spektrometry ruchliwości jonów (IMS i FAIMS). Są to urządzenia przeznaczone do przesiewowego badania pod kątem obecności związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym materiały wybuchowe. W toku wykonywania prac, biegli nie stwierdzili obecności na badanych elementach – jakichkolwiek materiałów wybuchowych, w tym trotylu i nitrogliceryny. Czynności biegłych i specjalistów służyły zabezpieczeniu materiału dowodowego, nie wyciąganiu jakichkolwiek konkluzji i wniosków. Dopiero badania laboratoryjne będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nie śladów materiałów wybuchowych. Zawartą w publikacji prasowej konkluzję o stwierdzeniu w toku prowadzonych czynności obecności materiałów wybuchowych wyciągnąć może jedynie laik, osoba nie mająca elementarnej wiedzy na temat tego rodzaju czynności i badań. Podkreślić należy, że biegli i specjaliści, przy użyciu tych urządzeń, przeprowadzili badania wszystkich, podkreślam, wszystkich elementów i fragmentów wraku znajdujących się na terenie lotniska Smoleńsk-Północny. Istota działania użytych detektorów, mówiąc w wielkim uproszczeniu, sprowadza się do sygnalizowania wykrycia przez czujnik zjonizowanych cząsteczek mających strukturę bądź masę zbliżoną do cząsteczek wchodzących w skład materiałów wybuchowych. Urządzenie tego typu rejestruje wszystkie cząsteczki mające podobną strukturę bądź masę, zatem związków wywołujących taką reakcję urządzenia jest bardzo dużo. Urządzenie może w taki sam sposób zasygnalizować obecność materiału wybuchowego, jak i na przykład: niektórych pestycydów, rozpuszczalników, związków wchodzących w skład tworzyw sztucznych, czy też niektórych wykorzystywanych w produkcji kosmetyków. Wynik taki mogą również dać organiczne związki chemiczne występujące powszechnie w glebie. Żeby lepiej państwu zobrazować zasady działania tego typu urządzeń stwierdzamy, że urządzenia używane przez polskich biegłych w Smoleńsku reagowały na namiot techniczny wykonany z tworzywa sztucznego, który miał być wykorzystywany do pracy przez biegłych. Dlatego też, urządzenia tego rodzaju wykorzystywane są jedynie do wstępnych, szybkich testów przesiewowych, wskazujących co najwyżej na możliwość wystąpienia związków chemicznych mogących być materiałem wysokoenergetycznym. W wyniku takiego testu selekcjonuje się próbki do badań. Dopiero po poddaniu specyficznym badaniom laboratoryjnym, ich wyniki mogą jednoznacznie potwierdzić lub wykluczyć obecność określonego związku chemicznego. W toku prowadzonych w Smoleńsku czynności, wykorzystywane przy nich urządzenia, wielokrotnie sygnalizowały możliwość wystąpienia związków chemicznych o podobnej budowie do materiałów wysokoenergetycznych. Między innymi, przy wykorzystaniu tych urządzeń, w toku czynności prowadzonych z udziałem biegłych i specjalistów w Smoleńsku, zabezpieczono kilkaset różnego rodzaju próbek (wymazów, próbek gleby, wycinków materiałów z wraku). Dopiero badania laboratoryjne, którym poddane będą zabezpieczone próbki, pozwolą na jednoznaczne potwierdzenie lub wykluczenie obecności związków chemicznych będących materiałem wybuchowym lub jego pozostałością. Ponownie podkreślić należy, że badania urządzeniami o których była mowa, ma jedynie charakter szybkiego testu przesiewowego, a tym samym nie stanowi podstawy do wyciągnięcia jakichkolwiek kategorycznych wniosków co do obecności materiałów wybuchowych. Wnioskowanie przy prowadzeniu dalszych badań musi uwzględniać specyfikę danego miejsca, to jest jego przeznaczenie, historię itp. Podkreślamy, że fałszywie pozytywne alarmy, są typowym zjawiskiem przy pracy tego typu aparatów. Ich wykorzystanie daje natomiast możliwość wytypowania próbek do badań laboratoryjnych. Podkreślamy, że nie można, wyłącznie w oparciu o sygnały tych urządzeń wnioskować o wystąpieniu śladów materiałów wybuchowych. Jest to całkowicie nieuprawnione. Jak wielokrotnie podkreślaliśmy, prokuratura będzie, w miarę możliwości informowała opinie publiczną o istotnych ustaleniach śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej. Aby tego typu informacje przekazać, ustalenia te muszą być jednoznaczne, nie budzące żadnych wątpliwości, w tym przypadku, zweryfikowane opinią biegłych. W innym przypadku, może dojść do sytuacji, w której osoby nie posiadające po temu kwalifikacji, mogą, w oparciu o szczątkowe, niepełne informacje, wysnuwać absolutnie nieuprawnione wnioski i spekulacje. Najlepszym tego przykładem jest treść dzisiejszej publikacji. Dodatkowo informujemy, że biegli uczestnicząc w oględzinach, szukali charakterystycznych uszkodzeń, innych niż typowych uszkodzeń mechanicznych, związanych ze zderzeniem z ziemią bądź uderzeniem samolotu w przeszkody terenowe. Każdy z fragmentów wraku, nawet najmniejszy, został pod tym kątem poddany szczegółowym oględzinom. Wnioski biegłych w tej kwestii zostaną zawarte w opracowywanej opinii.
TRZY PYTANIA do prof. Biniendy. „Skala obstrukcji w dochodzeniu do prawdy zarówno po stronie polskiej, jak i rosyjskiej jest niewyobrażalna” wPolityce.pl: Jak Pan odebrał publikację „Rzeczpospolitej”, która napisała, że na wraku tupolewa znaleziono materiały wybuchowe? Prof. Wiesław Binienda: Od wielu miesięcy znana jest ekspertyza Dr. Grzegorza Szuladzińskiego, która jednoznacznie wskazuje, że na pokładzie tupolewa doszło do jednego lub dwóch wybuchów. Z wielu różnych badań oraz z analizy zdjęć wynika, że zarówno stan wraku jak i stan ciał wskazuje na wybuch w powietrzu. Prawdopodobnie miał oj miejsce na wysokości ok. 30 metrów nad ziemią. Ponadto, referaty prezentowane na konferencji smoleńskiej, w szczególności referat Profesora Jana Obrębskiego, dotyczący analizy kawałka blachy ze skrzydła polskiego tupolewa, również jednoznacznie wskazują na wybuch. Również referat Profesora Piotra Witakowskiego przekonuje o możliwości eksplozji tego samolotu w powietrzu. To wszystko, a z drugiej strony nieracjonalne zachowanie organów ścigania po doniesieniach „Rzeczpospolitej” o wykryciu trotylu oraz dramatyczna śmierć jednego ze świadków wybuchów ilustruje skalę problemu, przed jakim stanęła Polska.
Weryfikacja, w jaki sposób doszło do eksplozji będzie łatwa? W tej sprawie nic nie jest łatwe. Skala obstrukcji w dochodzeniu do prawdy zarówno po stronie polskiej, jak i rosyjskiej jest niewyobrażalna. Jak widzimy, w tych działaniach już nawet nie zachowuje się pozorów.
Czy w Pana ocenie służby amerykańskie mogą być w posiadaniu materiałów, pokazujących prawdziwy przebieg wydarzeń ze Smoleńska z 10 kwietnia 2010 roku? Uważam, że tak. Jednak jak do tej pory rząd Polski działa bardzo skutecznie na arenie międzynarodowej, by zdyskredytować zespół parlamentarny do spraw badania katastrofy smoleńskiej i przekonać naszych sojuszników, aby tej sprawy nie ruszać. Rozmawiał KL
TRZY PRÓBY POTWIERDZIŁY OBECNOŚĆ TNT Po ujawnieniu przez Cezarego Gmyza informacji, że biegli badający wrak TU 154 M numer 101 w Smoleńsku stwierdzili obecność trotylu na kilkuset próbkach pobranych zarówno z wnętrza, jak i z powierzchni zewnętrznej samolotu, rozpętała się kampania mająca na celu zdezawuowanie nie tylko samego dziennikarza, ale przede wszystkim tezy o wybuchu na pokładzie polskiego samolotu. Na stronie NPW można przeczytać oświadczenie, w którym między innymi napisano:
„… przy wykorzystaniu tych urządzeń, w toku czynności prowadzonych z udziałem biegłych i specjalistów w Smoleńsku, zabezpieczono kilkaset różnego rodzaju próbek (wymazów, próbek gleby, wycinków materiałów z wraku). Dopiero badania laboratoryjne, którym poddane będą zabezpieczone próbki, pozwolą na jednoznaczne potwierdzenie lub wykluczenie obecności związków chemicznych będących materiałem wybuchowym lub jego pozostałością". Gra, jaką podjęła po publikacji Gmyza NPW wespół z politykami , zaowocowała absurdalnymi twierdzeniami, jakoby możliwość pojawienia się substancji wybuchowych na wraku Tupolewa wynikała ze specyfiki miejsca (lotnisko wojskowe), jak i historii (walki w czasie II WŚ), co znalazło odzwierciedlenie w przywoływanym wyżej oświadczeniu:
„Wnioskowanie przy prowadzeniu dalszych badań musi uwzględniać specyfikę danego miejsca, to jest jego przeznaczenie, historię itp.”. Jak widać prokuratorzy są świadomi wagi tego, co zabezpieczyli przy udziale biegłych i zdają się ubezpieczać na wypadek, gdyby jednak badania laboratoryjne próbek ( o ile wrócą w stanie nienaruszonym z Rosji) wykazały obecność substancji wybuchowych, co jest niemal przesądzone, gdyż urządzenia, którymi posługiwali się polscy biegli są bardzo precyzyjnie i już w pierwszym odczycie wskazują, z jakimi materiałami mamy do czynienia:
„[detektor IMS – przyp. M.] Służy do wykrywania materiałów wybuchowych różnego rodzaju. Działanie detektora opiera się o technologię IMS (Ion Mobility Technology), która polega na badaniu prędkości jonów w jednorodnym polu elektrycznym. Metoda wykrywania została udoskonalona o analizę sygnałów w oparciu o transformację Hadamarda, co spowodowało znaczne polepszenie stosunku sygnału do szumu bez utraty rozdzielczości. Dzięki temu udało się zredukować poziom fałszywych alarmów do zaledwie 1%. (…) Detektor PED-8800 Pro wyposażony został w kolorowy wyświetlacz, wskazujący nazwę rozpoznanego materiału wybuchowego. W pamięci urządzenia znajduje się pojemna baza danych na 5000 wpisów, która może być uaktualniana o nowe substancje, co zwiększa możliwości detekcji. Detektor współpracuje z komputerem po podłączeniu go przez interfejs USB lub Etherne”. Z powyższego można wnioskować, iż są małe szanse na to, aby próbki, które detektor wskazał, jako zawierające niebezpieczne substancje mogły aż tak się pomylić w kilkuset przypadkach, co zdawał się sugerować prokurator Szeląg w czasie konferencji. Prokurator w zasadzie podważył sens używania tego typu urządzeń, co powinni uwzględnić producenci detektorów i służby z nich korzystające:
„Urządzenie może w taki sam sposób zasygnalizować obecność materiału wybuchowego, jak i na przykład: niektórych pestycydów, rozpuszczalników, związków wchodzących w skład tworzyw sztucznych, czy też niektórych wykorzystywanych w produkcji kosmetyków. Wynik taki mogą również dać organiczne związki chemiczne występujące powszechnie w glebie. Żeby lepiej państwu zobrazować zasady działania tego typu urządzeń stwierdzamy, że urządzenia używane przez polskich biegłych w Smoleńsku reagowały na namiot techniczny wykonany z tworzywa sztucznego, który miał być wykorzystywany do pracy przez biegłych”. Tymczasem los bywa okrutny dla ludzi pokroju pana Tuska, Grasia, czy prokuratora Szeląga. Oto Stanisław Zagrodzki, kuzyn śp. Ewy Bąkowskiej zlecił jednemu z amerykańskich laboratoriów zbadanie pasa bezpieczeństwa wraz z odzieżą poległej. Wyniki są zaskakująco zbieżne z tym, co opublikował Cezary Gmyz, a co z tak tragikomicznym uporem usiłowali zdezawuować prokuratorzy wojskowi. Na pasie bezpieczeństwa odnaleziono materiał wybuchowy TNT, co zostało zawarte we wnioskach z badań:
„Podczas gdy ekstrakt z prόbki rękawa koszuli nie wykazał obecności materiałόw wybuchowych, trzy prόby przeprowadzone na ekstrakcie z pasa bezpieczeństwa wykazały obecność T.N.T. (2,4,6-trinitrotoluen, trotyl). Test został powtόrzony po 24 godzinach i dokonano w tym czasie dokumentacji fotograficznej”. Wyniki z pierwszego laboratorium wraz z metodologią i bogatym materiałem fotograficznym zaprezentował profesor Kazimierz Nowaczyk (http://naszeblogi.pl/33530-trotyl-wyniki-pierwszego-testu). Nie da się wytłumaczyć obecności tych substancji we wnętrzu samolotu inaczej, jak tylko faktem zaistnienia eksplozji w kadłubie. Wszelkie inne opowiastki w stylu pozostałości po burzliwej historii można między bajki włożyć, choć wielu jest takich, którzy są skłonni w to uwierzyć. Jak widać strach ma nie tylko wielkie oczy, ale i bogatą wyobraźnię.
http://naszeblogi.pl/33530-trotyl-wyniki-pierwszego-testu
http://www.npw.gov.pl/491-Prezentacjanewsa-41036-p_1.htm
Martynka
Detektor. "Bez trudu rozpoznaje trotyl, jest nieomylny. Mieli go także nasi specjaliści badający ostatnio szczątki tupolewa" Wczoraj w "Wiadomościach" TVP pozwolono obejrzeć nam urządzenie do wykrywania materiałów wybuchowych. Takiego samego aparatu używali polscy śledczy w Smoleńsku, dwa tygodnie temu, przy badaniu wraku. Detektor ten, po zbadaniu powierzchni pokazuje na wyświetlaczu poziom aktywności pirotechnicznej podłoża, oraz określa materiał wybuchowy jaki się na nim znajduje. O ile się znajduje. Urządzenie, jak twierdzą specjaliści jest nieomylne, na co dzień takich używa brytyjski Scotland Yard. Mieli je także nasi specjaliści badający ostatnio szczątku tupolewa w Smoleńsku"- stwierdził reporter. Aparat ten po zbadaniu powierzchni pokazuje na wyświetlaczu poziom aktywności pirotechnicznej podłoża, oraz określa środek jaki się na nim znajduje. Z prezentacji i eksperymentu (dziennikarz poddał się badaniu) wynika, że wynik jest jednoznaczny i odpowiada na pytanie o rodzaj stwierdzonego materiału wybuchowego. Stwierdzonego! Nie ma więc mowy o niejednoznaczności jakiej dowodzi prokuratura, choć można rozmawiać o źródle pochodzenia środka wybuchowego. Nie rozumiem więc dlaczego wczoraj, na konferencji prasowej, prokurator Szeląg powiedział :
Urządzenia wykorzystywane są tylko do wstępnych, szybkich testów przesiewowych, wskazujących co najwyżej na możliwość wystąpienia związków chemicznych mogących być materiałem wysokoenergetycznym. Urządzenie wskazywało biegłym, że badany element powinien być zabezpieczony i poddany szczegółowym, profesjonalnym badaniom w laboratorium. Nie wiem jakie urządzenia są na wyposażeniu naszych pirotechników. W każdym razie w jednym z internetowych sklepów każdy może zakupić tego rodzaju detektor, który:
Służy do wykrywania materiałów wybuchowych różnego rodzaju. Działanie detektora opiera się o technologię IMS (Ion Mobility Technology), która polega na badaniu prędkości jonów w jednorodnym polu elektrycznym. Metoda wykrywania została udoskonalona o analizę sygnałów w oparciu o transformację Hadamarda, co spowodowało znaczne polepszenie stosunku sygnału do szumu bez utraty rozdzielczości. Dzięki temu udało się zredukować poziom fałszywych alarmów do zaledwie 1%. (…) Detektor PED-8800 Pro wyposażony został w kolorowy wyświetlacz, wskazujący nazwę rozpoznanego materiału wybuchowego. W pamięci urządzenia znajduje się pojemna baza danych na 5000 wpisów, która może być uaktualniana o nowe substancje, co zwiększa możliwości detekcji. Detektor współpracuje z komputerem po podłączeniu go przez interfejs USB lub Ethernet.
Dzięki tym prostym informacjom, podanym w Wiadomościach, bardzo łatwo można zweryfikować, kto kłamał – Gmyz czy Szeląg. Wystarczy pokazać wydruki z tych urządzeń, które używano w Smoleńsku. A potem będzie można sobie te wyniki analizować w laboratorium. Nawet przez pół roku. Roman Misiewicz
Ślad WSI w sprawie uprowadzenia i zabójstwa Olewnika W sprawie uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika pojawiły się tropy wiążące z tą zbrodnią ludzi z dawnych Wojskowych Służb Informacyjnych. Na portalu PolandLeaks.org pojawiły się dwie ściśle tajne analizy śledztw prowadzonych przez prokuratury w Sierpcu, Płocku, Warszawie i Olsztynie w sprawie uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Analizy te szczegółowo omawiały każdą czynność podjętą w śledztwie oraz każdy błąd policji i prokuratury. Jak się jednak okazuje, brzemienny w skutkach błąd popełnili również sami analitycy.
Urządzenia podsłuchowe Na błąd analityków zwróciła uwagę Grażyna Niegowska – blogerka Nowego Ekranu. Niegowska zasłynęła z tego, że od lat konsekwentnie walczy z nadużyciami oficerów wojskowych służb specjalnych wymierzonymi w jej osobę (była m.in. inwigilowana i podsłuchiwana, jeden z oficerów organizował przeciwko niej prowokacje). Śledztwa w tej sprawie prowadziły nieudolnie różne prokuratury, co miało tę zaletę, że kobieta zdobyła wiele dokumentów dowodzących łamania prawa na jej szkodę. To sprawiło, że Niegowska stała się mimowolnie specjalistą od urządzeń służących do inwigilacji. I analizując dostępne na stronie PolandLeaks.org dokumenty ze sprawy Olewnika, zwróciła uwagę na bardzo ważny błąd. W najważniejszym fragmencie Niegowska pisze:
„Przełomowe wnioski nasuwają się po analizie numerów technicznych IMEI: 44149104466570 i 350139108553010, które śledczy zajmujący się sprawą uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika błędnie uznali za numery identyfikacyjne aparatów komórkowych. Tymczasem są to numery operacyjne IMEI, przypisane do urządzeń podsłuchowych typu: »Eavesdropper«, Gi2 czy Syborg”. Niegowska skorzystała z programu komputerowego kojarzącego numer IMEI z marką konkretnego telefonu. Program ten jest dostępny w internecie, a korzystanie z niego jest w pełni legalne. Okazało się, że żaden z telefonów komórkowych na świecie nie jest przypisany do wskazanych w analizie numerów IMEI. Niegowska konkluduje: „Wyniki wskazały na istotne wątpliwości co do prawdziwości podanych w Raporcie numerów IMEI. Żaden z tych numerów nie był właściwy dla jakiegokolwiek typu aparatu komórkowego wyprodukowanego na świecie”.
Tajemnica ostatniej cyfry Okazuje się, że numery IMEI podane w analizie są bardzo podobne do numerów IMEI telefonów komórkowych, które śledczy badali, chcąc wyjaśnić okoliczności uprowadzenia i zabójstwa Olewnika. Różnią się tylko jedną, ostatnią cyfrą. Telefonów o numerze IMEI podanym przez analityków de facto… nie ma. Jaki więc z tego wniosek? Z analizy Grażyny Niegowskiej wynika, że numery te mogą nosić „kombajny podsłuchowe typu Syborg”. I tu kolejna zagadka: z danych dostępnych w internecie wynika, że sprzęt o numerach IMEI zaczynających się na 44 i 35 homologuje brytyjska firma British Approvals Bard Telecommunications. Prokuratorzy powinni byli wystąpić do niej z zapytaniem, kto nabył tego rodzaju urządzenie, oraz o zapisy połączeń z niego w okresie po uprowadzeniu Olewnika. Jednak z analizy dostępnej na stronie PolandLeaks.org nie wynika, aby prokuratura zdecydowała się na ten krok. Mamy więc do czynienia z kolejnym rażącym zaniedbaniem ze strony prokuratury. Niegowska sugeruje, że urządzenia o wskazanych numerach IMEI należały do Wojskowych Służb Informacyjnych. To jednak trudno potwierdzić, bo w oficjalnych rejestrach dostępnych w internecie nie ma podanych numerów IMEI systemów szpiegowskich ani tym bardziej danych ich właścicieli. Żadna tajna służba świata nie chwali się tym, jakie urządzenia do czynności operacyjno-rozpoznawczych kupuje. Jednak na fakt, że urządzenia o wskazanym numerze IMEI należały do WSI, wskazują dalsze wydarzenia. Po pierwsze: sprawcy kontaktowali się z rodziną Olewnika, używając dwóch numerów telefonicznych. Analiza połączeń doprowadziła do wniosku, że połączenia te wykonywano z aparatu telefonicznego mającego ten sam numer IMEI. Co więcej, w trakcie śledztwa udało się ustalić, że połączenia do rodziny Olewników wykonywane były z innych numerów. Przesłuchano właścicieli tych telefonów. Zaprzeczyli, aby kontaktowali się z rodziną Olewników. Również wykazy połączeń (tzw. bilingi) nie potwierdziły tego. Doszło więc do paradoksu: bilingi nie potwierdziły, że do rodziny Olewników dzwoniono z numerów, które wyświetlały się i które ustaliła policja. Jak to wytłumaczyć? „Z cytatów wynika, iż z powyższymi numerami IMEI, które według śledczych były technicznymi numerami aparatów komórkowych, współpracowały różne numery abonenckie (co najmniej dwa). Teoretycznie taka sytuacja jest możliwa; wystarczy przecież zmieniać karty SIM w aparacie komórkowym. Jednakże wysoce możliwa była już wówczas inna wersja – że podane w Raporcie numery IMEI mogły być kojarzone za pomocą urządzenia pośredniczącego z dowolnymi numerami kart typu pre-paid i postpaid. Śledczy powinni też wiedzieć, że zestaw cyfr określanych nazwą »IMEI« można sfałszować, aby uniemożliwić śledzenie aparatów komórkowych w sieci. Dlatego tak ważne było sprawdzenie tych numerów – chociażby na początek w sposób, w jaki ja to uczyniłam”. Jeżeli faktycznie połączenia były fałszowane, a do rozmów z rodziną Olewnika używano urządzeń służących do czynności operacyjnorozpoznawczych, to wyraźnie wskazuje to, że w uprowadzenie młodego biznesmena zaangażowani być mogli funkcjonariusze WSI. Tylko oni bowiem dysponowali wówczas takim sprzętem. Tylko WSI dysponowały również stacją umożliwiającą połączenia telefoniczne podszywające się pod inne numery. Jak dowodzi Niegowska, stacją taką dysponował oddział WSI w Legionowie. Wyszło to na jaw przy okazji śledztwa w sprawie inwigilacji jej osoby. To o tyle ciekawe, że najważniejsze wydarzenia związane ze sprawą Olewnika rozgrywały się w okolicach Legionowa. Analiza śledztw prokuratorskich bardzo dużo miejsca poświęca głośnej już i wielokrotnie opisywanej przez media źle zabezpieczonej operacji przekazania okupu. W lipcu 2003 roku Danuta Olewnik-Cieplińska i jej mąż zrzucili 300 tysięcy euro w saszetce z mostu Grota Roweckiego. To tym mostem wyjeżdża się z Warszawy w stronę Legionowa. Policjanci fatalnie zabezpieczyli przejęcie okupu, m.in. niewłaściwie zabezpieczono rejestry stacji bazowych (tzw. BTS-ów) lokalizujących telefony, co bardzo utrudniło odkrycie trasy przejazdu sprawców. Również w okolicach Legionowa zameldowani byli właściciele telefonów, których numery wyświetlały się rodzinie Olewników jako numery porywaczy (a jak się później okazało, nie wykonywano z nich połączeń). W bliskiej odległości od Legionowa mieszkał herszt bandy, która porwała Olewnika – Wojciech Franiewski. W bliskiej odległości rozegrały się najbardziej dramatyczne wydarzenia związane ze sprawą. Zwłoki Krzysztofa Olewnika zakopano na polanie w miejscowości Dzbądz – kilkadziesiąt kilometrów od Legionowa. Przetrzymywano go w miejscowości Kałuszyn – 70 kilometrów od Legionowa i kilkanaście kilometrów od Mińska Mazowieckiego (gdzie znajduje się siedziba Żandarmerii Wojskowej – wcześniej szkoła WSW, z której powstały WSI).
Długa ręka służb Śladów wiodących do służb specjalnych jest w sprawie Olewnika znacznie więcej. Informatorem SB i milicji był Wojciech Franiewski – zawodowy kryminalista, który popełnił tajemnicze samobójstwo w celi aresztu, gdy przygotowywał linię obrony do sprawy Olewnika. W 2009 roku sejmowa komisja śledcza zajmująca się sprawą wysłała do Centralnej Ewidencji Zainteresowań Operacyjnych zapytania o związki ze służbami pięciu osób zaangażowanych w sprawę, których rola wydawała się co najmniej dwuznaczna. Okazało się, że przy sprawie Olewnika kręcili się ludzie służb. Jednym z najbardziej tajemniczych był Grzegorz Ł. (używał też innego nazwiska), który próbował namówić Włodzimierza Olewnika do zakupu zakładów mięsnych na Służewcu. Służby specjalne pokazały się w sprawie również wtedy, gdy prokuratura zainteresowała się spółką Krup Stal, należącą do Olewnika i jego wspólnika. Teraz okazuje się, że w sprawie mogli przewijać się również ludzie WSI. Szymowski
Coraz więcej pytań. A odpowiedź znam Jedno mnie łączy z najbardziej zajadłymi wyznawcami oficjalnej narracji o Tragedii Smoleńskiej. W jednej sprawie chętnie przyłączam się do komentatorów "Polityki" i "Gazety Wyborczej", do gości Janiny Paradowskiej i Elizy Michalik z Tok FM czy "Superstacji" i do ich wołania o publiczne objawienie się ekspertów z komisji Millera, albo jakichś innych uznanych naukowców, którzy podejmą merytoryczny spór na argumenty z ekspertami Macierewicza. Ach, niech premier Tusk wreszcie zbierze ich na jakimś uniwersytecie, jak to zrobili "smoleńscy negacjoniści" na UKSW, żeby przed kamerami fachowo i bezspornie wyjaśnili wszystkie wątpliwości! - krzyczą. I pytają siebie samych, coraz bardziej nerwowo, z coraz większym niedowierzaniem: dlaczego tego nie robi? Dlaczego pozwala hulać "oszołomom", którzy "podpalają Polskę", zamiast zmiażdżyć ich niezbitymi faktami i argumentami? No właśnie, chętnie powtórzę wraz z nimi - dlaczego? I tu jest między nami zasadnicza różnica. Bo oni gorąco wierzą, że gdyby Tusk to zrobił, to eksperci łatwo wykazaliby, że wszystkie wątpliwości to "absurd", "paranoja" i "smoleńskie kłamstwa". A moim zdaniem ta wiara jest fałszywa. Opiera się wyłącznie na prostym i dość zrozumiałym mechanizmie psychologicznym: człowiek kurczowo trzyma się tego, co potwierdza jako wizję świata, i broni się przed przyjęciem do wiadomości tego, co mu zaburza poczucie bezpieczeństwa. Utrata wiary w rzetelność Anodinej i Millera jest z ich punktu widzenia wejściem na ścieżkę wiodącą nieuchronnie do wniosków tak przerażających, że nie da się z nimi normalnie żyć. Więc im kto ma więcej do stracenia, im lepiej mu się udało umościć w III RP, tym bardziej kurczowo będzie wierzył, że wszystkie wątpliwości zasługują wyłącznie na wyśmianie, względnie inne formy apriorycznego odrzucenia. A nawet więcej: w ramach reakcji obronnej wzbudzi w sobie nienawiść i pogardę dla ofiar tragedii, dla wdów, które - jak Antygona - nie chcą zdradzić swych zmarłych mężów. Część, w ostatecznym paroksyzmie, uwierzy wreszcie, że nawet jak był zamach, to ci, którzy go dokonali, dobrze zrobili. A ja jestem od dawna przekonany, że przyczyna milczenia ekspertów rządowych jest zupełnie jasna - oficjalny raport po prostu jest nie do obrony. Można ewentualnie gołosłownie powtarzać zawarte w nim formułki i uciekać od pytań, ale zagłębiać się w merytoryczny spór z argumentami negacjonistów - nie sposób. Dlaczego? Bo pewnie by się to skończyło tak, jak w wypadku doktora Szuladzińskiego. On przecież właśnie - poproszony o to przez gorliwego głosiciela wersji oficjalnej, pana Artymowskiego - zabrał się do wyliczeń po to, by swym autorytetem powstrzymać "rozgłaszanie bzdur" przez profesora Biniendę. Policzył raz, drugi i trzeci, i ogłosił publicznie, że to nie są bzdury, Binienda ma rację, wrak nie mógłby się rozpaść w ten sposób od uderzenia o brzozę. O ile mi wiadomo, droga co najmniej kilku innych naukowców do uznania tez MAK-u i komisji Millera za kłamstwa była podobna. Eksperci Millera milczą, bo na obliczenia Nowaczyka czy Obrębskiego nie mogą odpowiedzieć niczym. Jedyne, co mogliby nam powiedzieć ciekawego, to w jaki sposób ich raport powstawał. W jaki sposób "odczytali" oni na taśmach głos generała Błasika, skoro nie tylko go tam nie było, ale nie było żadnego powodu - poza rosyjskim pomówieniem - podejrzewać jego obecności w kokpicie, gdyż ciało generała znaleziono w innym zupełnie sektorze niż ciała pilotów? Czy zresztą w ogóle wiedzieli, gdzie je znaleziono? Czy mieli szkic miejsca wypadku, rozłożenia ciał i szczątków? Na jakim w ogóle materiale się oparli? Jak mogli przejść do porządku dziennego nad brakiem prawnie wiążącej autopsji ciał ofiar (o czym mówił swego czasu mecenas Schramm), a jednocześnie przyjąć za dobrą monetę rzekome wykrycie alkoholu w ciele śp. generała? Wszystkie ciała pozbierano byle jak i wrzucono do trumien bez najbardziej się narzucających badań, a to jedno poddano analizom - i naprawdę nie wzbudziło to podejrzeń żadnego z nich? Tak, słusznie salony domagają się od ekspertów Millera, aby już dziś wystąpili publicznie i opowiedzieli o kulisach pracy swej komisji, zanim przyjdzie okazja opowiedzieć o tym przed prokuraturami i sądem wolnej Polski. Nieżyjący już technik pokładowy jaka i wciąż jeszcze żyjący pilot tej maszyny słyszeli z rosyjskiej wieży zupełnie inne komendy naprowadzania niż zawarte w "klepniętych" przez komisję Millera stenogramach. Wiara w prawdziwość tych stenogramów wynika tylko z poglądów politycznych tych, którzy w to wierzą, bo "czarnych skrzynek" nie mamy (poza jednym, polskim rejestratorem, którego zapis się ze stenogramem kłóci - i to kolejne pytanie do ekspertów Millera, jak i nad tym przejść mogli do porządku dziennego). Prokuratura już trzykrotnie ogłaszała, że na szczątkach samolotu "nie wykryto obecności materiałów wybuchowych ani ich produktów ich rozkładu" (w kwietniu 2010, sierpniu 2010 i wrześniu 2011 - wg informacji z "Gazety Wyborczej" o dzień wcześniejszej od głośnego artykułu "Rzeczpospolitej"). Po tekście Cezarego Gmyza prokuratura zastanawiała się pół dnia, by stanowczo zaprzeczając przyznać, że odkryto związki będące produktami rozkładu trotylu, ale mogące też mieć inne pochodzenie, i potrzeba jeszcze pół roku, żeby coś stwierdzić na pewno. Dlaczego pół roku? A może pięciu lat? Albo i dziesięciu? Przecież Rosja nie ma żadnego interesu w tym, żeby cokolwiek ustalono na pewno, a już zwłaszcza w tym, żeby wykluczono podejrzenia o zamach. Jak wielokrotnie pisałem - wręcz przeciwnie. Nie ma interesu przekazywać nam żadnych szczątków ani próbek, niczego wyjaśniać. Najlepiej się obrazić i jak - przepraszam za niestosowność porównania - szatniarz z "Misia" powiedzieć: nie oddamy wam niczego, nigdzie nie dopuścimy, niczego nie wyjaśnimy, i co nam teraz, gnojki, możecie zrobić? "Czarnych skrzynek" nie ma i nie będzie, wraku nie ma i nie będzie (choć w ramach robienia go koncertowo w człona rząd RP już się był dawno temu pochwalił wynegocjowaniem jego powrotu i nawet zbudował nań hangar), bo Rosjanie ich potrzebują do swojego śledztwa. Jakiego śledztwa, skoro jednocześnie bardzo stanowczo twierdzą, że śledztwo jest zakończone a sprawa definitywnie zamknięta? Ciała ofiar pomylono, a skoro nie było elementarnej autopsji, to tym bardziej nie było ich zbadania (nie ma powodów wierzyć, że "wykrycie" alkoholu w zwłokach generała Błasika wymagało czegokolwiek więcej niż wypisania stosownego protokołu). W zwłokach Anny Walentynowicz znaleziono nity z poszycia kadłuba. Anglicy, kręcący o Smoleńsku film dokumentalny, wykonali przed kamerami eksperyment z bardzo podobnym do tupolewa starym boeingiem - po kontrolowanej katastrofie rozpadł się tylko na dwie części, a ponad połowa sztucznych pasażerów "przeżyła" doznane urazy. Film z tego eksperymentu można zobaczyć w internecie, podobnie jak film z przymusowego lądowania tupolewa identycznego z polską rządową maszyną, który wyciął skrzydłami cały zagajnik i pozostały one całe. Nic się tu nie trzyma kupy. Raporty MAK i Millera wyglądają na stertę bredni naciąganych pod z góry założoną tezę o winie pilotów. Trzeba naprawdę bardzo chcieć w nią wierzyć, by po dwóch i pół roku wciąż wmawiać sobie, że "sprawa jest dawno wyjaśniona" i wszystkiemu winni piloci oraz rzekoma "ułańska szarża", której przeczą nawet te wątpliwe stenogramy, które nam Putin kazał przekazać. To nie znaczy, że trzyma się kupy wersja z zamachem. Tragicznie zmarły Remigiusz Muś zeznawał wyraźnie - cytuję za ostatnią "Gazetą Polską" - że słyszał najpierw huk uderzenia tupolewa w ziemię, a potem dwa wybuchy. Niejasne jest też dla mnie, gdzie musiałaby być umieszczona hipotetyczna bomba, żeby wbiła nity do wewnątrz kadłuba, w ciała pasażerów... Pytań jest coraz więcej. I będzie coraz więcej, bo czekiści, dzięki głupocie i tchórzostwu Tuska, mieszają w polskim kotle już na całego. A są w tym mistrzami. Jak trzeba, podrzucą nam próbki z trotylem, jak trzeba, podeprą argumentację rządu próbkami bez trotylu, jak trzeba, zrobią przecieki do gazet zagranicznych. Straciliśmy nad tym panowanie, ale kierunek jazdy jest oczywisty: skompromitowanie Polski w oczach Zachodu, wykruszenie jej ze struktur NATO i UE, wprawienie w stan wojny domowej i ostatecznie doprowadzenie polskiej opinii publicznej do przekonania, już teraz suflowanego przez niektóre rządowe media, że prawdopodobnie był to zamach, ale udany, i trzeba siedzieć cicho, bo jak zaczniemy pytać, to Ruscy będą nas mordować dalej. Wielki mędrzec Sun-Tsu, którego dzieła stanowią podstawę nauczania na każdej z sowieckich, dziś rosyjskich, akademii obronności i dyplomacji, wskazywał jako ideał wygranie wojny bez wojny. Działaj tak, uczył, żeby wróg załamał się, przeraził i uznał się pokonanym jeszcze zanim wyprowadzisz przeciw niemu wojsko. Bez względu na to, czy Putin skorzystał tylko ze szczęśliwego dla Rosji zbiegu okoliczności, czy sobie to szczęście przy użyciu kawałka trotylu zorganizował, czy stroną polską powodowały tylko głupota i tchórzostwo oraz oparcie się na takich fachowcach, jak p. Turowski, czy sięgające wysoko agenturalne uzależnienie - władca Kremla wypełnia wskazanie chińskiego stratega na piątkę. Rafał Ziemkiewicz
Monarchia przyszłości Zacznę od dziwnego pytania: kto tworzył monarchie? Monarchia należy do ustrojów autokratycznych. Dlatego nie będzie zaskoczeniem, gdy zauważymy, że monarchii nie tworzyli królowie. Monarchii nie tworzyli też na ogół monarchiści! Monarchię tworzył na ogół przyszły król. Przy czym nie musiał on w ogóle myśleć o „założeniu monarchii” – podobnie jak mucha zrywająca się do lotu nie musi myśleć o lataniu. Ten człowiek walczył o władzę, o panowanie nad innymi – i w końcu zostawał władcą. Jak się nazywał – to sprawa drugorzędna. Takiego suwerennego władcę nazywamy „królem” – ale jest to przekład na nasz język rozmaitych słów, które w różnych językach oznaczają nie całkiem to samo. Inne upewnienia ma japoński tenno, a inne król królów Joruba. Istotne jest jedno: ten człowiek wydaje polecenia, które są na ogół wykonywane – a jemu nikt polecenia wydać nie może. W epoce gdy tworzyły się królestwa w Europie, władcy plemion mogli już wiedzieć od Rzymian, że istnieją „królowie” – stąd dość jednolita terminologia, przekładalna w zasadzie na wszystkie języki europejskie. I podobny zakres władzy. I również podobne środki utrzymania władzy – i oznaki władzy. Król wtedy musiał mieć swoją drużynę, musiał mieć jakiś zamek, w którym drużyna ta rezydowała i gdzie mogła się schronić – no i „musiał” mieć jakieś insygnia władzy: berło, jabłko, miecz, płaszcz gronostajowy lub purpurowy. Dzisiejsi monarchiści tak właśnie wyobrażają sobie powrót monarchii: pojawi się Pomazaniec Boży na Białym Koniu, najlepiej w gronostajach, zasiądzie na jakimś zamku – i ludność będzie go potulnie słuchać. Być może w jakimś kraju coś takiego zajdzie. Ale nie sądzę. Mylimy bowiem atrybuty władzy z akcydensami. Oraz zapominamy o istocie władzy. Władcy nie był potrzebny zamek jako kupa kamieni. Ani jako atrybut władzy. Był potrzebny do celów jak najbardziej praktycznych – by utrzymać się przy władzy. Przyszli królowie też będą mieli swoje „zamki”. Być może będą to potężne serwery zabezpieczone przed nasyłanymi przez innych władców hakerami. Być może jakieś magazyny rakiet lub innych środków zniszczenia. Być może też będą to jacyś światli szefowie mafij, mający powiązania z politykami i znani szerszej publiczności? Być może miliarderzy, znani z przedsiębiorczości i filantropii, mający swoje własne służby ochroniarskie i bojówki? Kto wie? Ale to odbędzie się właśnie tak. Tak zapewne powstawało (w fantazji śp. Franciszka Herberta – twórcy „Diuny”) Imperium Corrinnów, walczące z Atrydami i familią Harkonnena. Taki Pomazaniec Boży – jak mawiają pobożni monarchiści – musi dysponować siłą ducha (a dobrze, by i ciała), autorytetem i technicznymi środkami. Wtedy były to zamki – teraz są raczej rakiety i komputery. Zamki przejdą teraz w ręce miliarderów lubiących blichtr historii. Nie w ręce przyszłych królów – broń Boże. Jeśli taki zacznie myśleć o zamkach, berłach i gronostajach – to tylko się ośmieszy. I straci czas oraz pieniądze potrzebne na coś aktualnie potrzebnego. Przykro mi, że rozczarowuję tych monarchistów, którzy liczą na coś na kształt śp. Franciszka Józefa. A tydzień temu zmarła Maria Krystyna Habsburżanka – Pani na Żywcu, gdzie została pochowana. Wyjątkowa zaiste kobieta to była… Ale to postać z Innej Epoki… A teraz sprawa pozornie odległa. Jadę sobie samochodem i tak sobie myślę: „Gdybym był wygrał wybory na prezydenta m.st. Warszawy, to na pewno poprawiłbym tę ulicę… i te ulicę… i tę ulicę – można by to zrobić szybko i tanim kosztem. Dlaczego ten idiota rządzący miejską komunikacją tego nie robi?!?” Co jest w tym istotne? To, że zawsze myślę, iż poprawiłbym ulice, po których jeżdżę. Po których JA jeżdżę. Bo bliższa ciału koszula. Tymczasem wcale nie jest powiedziane, że w innych rejonach Warszawy nie ma dróg, które dałoby się poprawić mniejszym kosztem – oszczędzając czasu większej liczbie kierowców! Jaki stąd wniosek? Prezydentem m.st. Warszawy nie powinien być warszawiak. Nie powinien – bo taki ktoś jest z konieczności mieszkańcem Ursynowa, Bemowa czy Starego Miasta – i, tak po prostu odruchowo, będzie forował swoją dzielnicę! Podobnie jest z premierami i prezydentami: gdy rządził śp. tow. Edward Gierek – to wygrywał Śląsk. Gdy przyszli „gdańscy liberałowie” – mieliśmy najazd z Trójmiasta. Obecnie rządzi na ogół „warszawka”… Z tych samych powodów: jeśli mamy ustabilizowaną monarchię i królowi zemrze się bezpotomnie – na nowego króla nie wolno brać Polaka! Bo to zawsze będzie Małopolanin, Mazur, Ślązak itd. Będzie mu bardzo ciężko rządzić sprawiedliwie. Co prawda śp. Jan Sobieski ponoć dobrym królem był – ale za żonę miał Marysieńkę, Francuzkę. O, właśnie: i żony powinny być z zagranicy. Z dokładnie tego samego powodu: by nie ciągały za sobą powiązań z jednym regionem kraju. Jeśli zaś już założymy dynastię, to król powinien siedzieć w swojej serwerowni czy innym zamku – i nie szwendać się po okolicy. By nie zostać dobrym królem Okolic Warszawy – a złym królem całej Polski. Co jest ciekawe: nowoczesna technika sprzyja temu. W Sieci jest dokładnie obojętne, czy Namiestnik Króla jest o dwa metry od niego – czy o 500 kilometrów. Co więcej: Sieć umożliwia wydawanie poleceń i prowadzenie dyskusyj zupełnie bezosobowo – przy czym wszystko przecież zostaje na papie… – tzn. w zapisach komputerów. Władca żadnego polecenia nie może się wyprzeć – a podwładny nie może powiedzieć, że go nie otrzymał. Sądzę, że dynastie takie jak te Corrinnów i Harkonnenów mają przed sobą wielką przyszłość. Tak utworzone i zarządzane monarchie będą trwałe – i rządzone bardziej sprawiedliwie i sprawnie niż poprzednie. Nie wiem tylko, czy obecni monarchiści zniosą brak bereł, gronostajów i zamków… JKM
Nienawiść znienawidzona Niezależny prokurator generalny Andrzej Seremet podpisał w poniedziałek wytyczne dla niezależnych prokuratorów w sprawie zwalczania "mowy nienawiści". "Mowa nienawiści" jest pojęciem nieostrym, więc w praktyce energiczne zwalczanie jej przez niezależną prokuraturę sprowadzi się do oskarżania każdego, kto powiedział komuś innemu coś nieprzyjemnego - zwłaszcza nieprzyjemną prawdę. Jak bowiem wiadomo, nic tak nie gorszy jak prawda. Charakterystyczne jest położenie w wytycznych nacisku na nieprzyjemne wypowiedzi na tematy narodowościowe lub rasowe. Nietrudno się domyślić, że chodzi o zapewnienie szczególnej ochrony osobom narodowości żydowskiej, które na tle swojego pochodzenia albo rasy mają rozmaite kompleksy. Wygląda na to, że krakowski taksówkarz, który obsztorcował panią Cilię Bau, miał szczęście, że zrobił to przed podpisaniem wytycznych. Teraz Bóg wie, czym by się to skończyło. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt sprawy. Prokuratura, chociaż - ma się rozumieć - niezależna, to tylko prokuratura. Do wydania wyroku potrzebne są jeszcze niezawisłe sądy. Oczywiście prokurator generalny Andrzej Seremet żadnych wytycznych niezawisłym sądom wydawać nie może, ale jak by to wyglądało, gdyby - dajmy na to - niezależny prokurator żądał dla nienawistnika surowej kary, a tymczasem niezawisły sąd by delikwenta uniewinnił? Groziłoby to poderwaniem autorytetu niezależnej prokuratury, więc jestem pewien, że i niezawisłe sądy też otrzymały odpowiednie rozkazy. Od kogo? Aaa, to już jest tajemnica państwowa, którą można wyjaśnić jedynie na gruncie potępionej teorii spiskowej, według której całą naszą młodą demokracją, tymi wszystkimi prezydentami, premierami, ministrami płci obojga, Umiłowanymi Przywódcami, niezależnymi prokuratorami, niezawisłymi sądami i tak dalej dyskretnie kierują oficerowie prowadzący, podlegający za pośrednictwem swoich wysokich przełożonych warszawskim rezydentom GRU, BND czy innego Mosadu. W takiej sytuacji nasza młoda demokracja nie byłaby warta funta kłaków, więc nic dziwnego, że teoria spiskowa jest bezwzględnie potępiona, zwłaszcza przez tych wszystkich prezydentów, premierów, ministrów, Umiłowanych Przywódców i ich klakierów w niezależnych mediach głównego nurtu. Jak widzimy, narzędzia terroru na wypadek zainstalowania na części obecnego tubylczego terytorium państwowego jakiejś Lebensraum, gdyby na Bliskim Wschodzie coś poszło nie tak, są już, można powiedzieć, dopięte. Jeszcze tylko załatwić sprawę tzw. roszczeń i można lądować. W takiej sytuacji, żeby cnota nie pozostała bez nagrody, trzeba przypomnieć, komu zawdzięczamy ten najnowszy instrument tresury naszego mniej wartościowego narodu tubylczego w szacunku i posłuszeństwie wobec starszych i mądrzejszych. Podobno inicjatywa zaostrzonego podejścia do "mowy nienawiści" zrodziła się z głębokiego zatroskania "Tygodnika Powszechnego", który, chociaż z koncernem ITI odbył zaledwie przelotny flirt, najwyraźniej nieodwracalnie jednym susem wskoczył do pierwszego szeregu szermierzy nieubłaganego postępu. Wprawdzie "Tygodnik Powszechny" nie jest oficjalnym kolaborantem wiedeńskiej Agencji Praw Podstawowych, która monitoruje mniej wartościowe europejskie narody, czy aby nie ulegają sprośnym błędom, ale przecież może kolaborować nieoficjalnie, w ścisłej łączności z oficjalnym kolaborantem w postaci Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, hojnie za swoje usługi futrowanej przez znanego finansowego grandziarza, który prowadzi w Europie również hodowlę tzw. elit dla mniej wartościowych narodów tubylczych. To właśnie Fundacja zorganizowała w poniedziałek specjalną konferencję z udziałem specjalistów od praw człowieków z UMCS i UW, no i oczywiście - Otwartej Rzeczypospolitej, gdzie obok poczciwców zasiadają również przepoczwarzeni w płomiennych demokratów dawni stalinowcy. Co tu ukrywać; "wnet się posypią piękne wyroki!". SM
CZYTAJMY ANGORĘ W słynnej anty-utopii „1984” ludzie prości żyją we względnym spokoju – natomiast inteligenci mają mózgi nieustannie prane. To właśnie dzieje się obecnie w Polsce. Czytelnicy prasy „poważnej” mają mózgi prane bez litości – czytelnik „Uważam Rze” nie dowie się niczego złego o PiS-ie, czytelnik „Gazety Wyborczej” o PO – i tak dalej. Względna wolność panuje w tabloidach, podających sensacje bez oglądania się na politykę – i w ANGORZE. Redakcja ma – jak 90% polskich dziennikarzy – serce po lewej stronie, ale dzielnie publikuje szerokie spektrum opinii, od Ikonowicza po Korwin-Mikkego. Dwa tygodnie temu opublikowała bardzo ważny tekst o narodowym socjalizmie. Jego Autor, p. Aleksander Piński, zaczął od zacytowania opinii p. Llewellyna H. Rockwella jra. „Hitler jest jednym z najbardziej znienawidzonych ludzi na świecie, wręcz archetypem zła. Ten pogląd nie dotyczy jednak jego polityki ekonomicznej, która jest stosowana przez rządy na całym świecie”. Dlaczego tak ważne jest obalenie mitu, że III Rzesza odnosiła gospodarcze sukcesy? Ano dlatego, że Lewica trzyma się socjalizmu jak pijany płotu. Jak nie jest dobry stalinizm – to może leninizm? A może trockizm? A może maoizm? A może obecny euro-socjalizm? A może socjalizm afrykański? A może właśnie – skoro wszystko inne bankrutuje – socjalizm narodowy? A może, jak nie Hitler, to chociaż Piłsudski albo Mussolini? Tymczasem każdy rodzaj socjalizmu MUSI skończyć się katastrofą moralną i finansową. Jeśli dziś socjalistom marzy się narodowy socjalizm – to tylko dlatego, że wszystkie inne wersje socjalizmu już zbankrutowały. Na naszych oczach bankrutuje euro-socjalizm narzucony okupowanym krajom przez tzw. „Unię Europejską”. Zresztą gdyby Unia nie powstała, to i tak te wszystkie państwa by zbankrutowały – bo w każdym panował socjalizm. Czyli ustrój, w którym państwo ma prawo zabrać Kowalskiemu, by dać Wiśniewskiemu. W takim zaś razie zamiast pracować, opłaca się zajmować „polityką”. Dość szczególną polityką. Polityka zebrania 51% zwolenników i obrabowania większością głosów 49%. Zresztą nie trzeba 51%. Wystarczy mieć 15% i głośno wrzeszczeć, wymachując np. kilofami. Co ciekawe: wszystkie państwa socjalistyczne budowały jakieś absurdalne monumenty. Sowieci budowali Kanał Białomorski i odwracali biegi rzek (co spowodowało wyschnięcie Jeziora Aralskiego). Polscy „sanatorzy” wybudowali COP, Amerykanie za „New Dealu” wybudowali Tennessee Valley Authority (do dziś reżym dopłaca do każdego kilowata wyprodukowanej w TVA energii...) – a Hitler budował autostrady. Tak naprawdę III Rzeszy nie wykończyły zbrojenia, tylko budowa tych autostrad właśnie. Był to pomysł wizjonerski – o pół wieku za wczesny. Jeszcze 10 lat temu – 70 lat po Hitlerze – budowa autostrad (i stadionów...) nadszarpnęła budżet Portugalii. A Hitler budował z rozmachem, nie licząc się z kosztami. Dlatego historycy są zgodni: Hitler miał do wyboru: wypowiedzieć 1 września 1939 wojnę (wszystko jedno komu...) albo 1-I-1940 ogłosić bankructwo. Oczywiście wybrał to pierwsze, „honorowe” wyjście. III Rzesza popełniła samobójstwo, rzucając się na cały świat – ale też nigdy nie przyznała, że jej gospodarka była całkowitą katastrofą! Dziś Unia Europejska postępuje tak samo jak Adolf Hitler. Tyle że po Ramzesie pozostały piramidy, po Hitlerze jednak te autostrady – a co pozostanie po (znacznie większych) pieniądzach zmarnowanych na „walkę z Globalnym Ociepleniem”? JKM
Ostatnia linia obrony Wróblewski zachował się jak ciota. A wystarczyło napisać kolejny artykuł, punkt po punkcie obalający dyrdymały płk Szeląga.
I. Wróblewski jak ciota Nie da się ukryć, że naczelny „Rzepy”, Tomasz Wróblewski, zachował się po wtorkowej konferencji Prokuratury Wojskowej jak ciota. W artykule Cezarego Gmyza „Trotyl na wraku tupolewa” nie było literalnie nic, z czego należałoby się wycofywać rakiem, jak zrobił to Wróblewski, publikując w internecie kolejne wersje kuriozalnych sprostowań, wyjaśnień itd. O czym bowiem napisał Gmyz? Ano o tym, że z Rosji przysłano dokumenty urągające procedurom, w wyniku czego polscy biegli odmówili podpisania się pod protokołami o przyczynach zgonu bez przebadania wraku pod kątem pirotechnicznym. Napisał ponadto, że na miejscu tragedii odkryto nowe „wielkogabarytowe” części Tupolewa (to by było tyle, jeśli chodzi o „metr wgłąb”) - i że zarówno te nowo odkryte, jak i „stare”, spoczywające pod dachem i umyte przez Rosjan części samolotu dały wynik pozytywny przy badaniu na obecność materiałów wybuchowych. Jedno z urządzeń miało nawet wyczerpać skalę – zaś owe „materiały wybuchowe” zostały zidentyfikowane jako trotyl i nitrogliceryna. Gmyz napisał również, że polska ekipa wyposażona była w nowoczesny sprzęt, co ma swoje implikacje (o tym za chwilę) i nawet zastrzegł, że brana jest pod uwagę hipoteza o pochodzeniu śladów trotylu z niewybuchów z okresu II wojny światowej, kiedy to w rejonie Smoleńska toczyły się intensywne walki. Kolejną istotną informacją było, że o odkryciu prokurator Seremet osobiście poinformował Ober-Matoła i od dwóch tygodni „trwały intensywne konsultacje” co z tym fantem zrobić. Z czego tu się wycofywać? Redaktor Gmyz dochował należytej staranności, potwierdzając informacje w czterech niezależnych źródłach. Wróblewski osobiście rozmawiał o sprawie z Seremetem. Artykuł – niezależnie od bulwersującej treści – napisany został w sposób wyważony. Tymczasem, po konferencji prasowej Prokuratury Wojskowej z płk Szelągiem w roli głównej, naczelny „Rzeczpospolitej” sprawiał wrażenie, jakby nagle uświadomił sobie, że ktoś ich podpuścił „na Smoleńsk” - i rzucił się do zacierania złego wrażenia. Oczywiście, „przeciek” mógł być prowokacją, osobiście sądzę wręcz, że tak właśnie było, czemu dałem wyraz w tekście „Wybuchowa prowokacja”, ale nie zmienia to faktu, że Tomasz Wróblewski zachował się w sposób najgorszy z możliwych. Spójrzmy: naczelny, który osobiście dopuścił artykuł do publikacji, nagle zwyczajnie zostawił swego dziennikarza na lodzie. Wali jako „redakcja” tekst ze słowami „pomyliliśmy się” (następnie, po interwencji Gmyza, zmieniony), potem bredzi coś, że chodziło tylko o zwrócenie uwagi na przewlekłość śledztwa – słowem, panikuje. Dno. W ten sposób nie tylko zdezawuował własną gazetę i swego podwładnego, ale dostarczył również amunicji Sekcie Pancernej Brzozy, reżimowym mediodajniom i propagandzie Dyktatury Matołów.
II. Obnażyć kłamstwa prokuratora Szeląga A wystarczyło tylko nalać sobie lampkę koniaku, czy co tam Wróblewski lubi, wziąć głęboki oddech, i... pójść za ciosem! Przecież to, co wygadywał płk Szeląg na słynnej konferencji, to były jakieś kompletne brednie, banialuki obliczone na zrobienie ludziom wody z mózgów i na danie pożywki „antysmoleńskiej narracji”. Wciskanie kitu – i tu wracamy do wątku o „nowoczesnym sprzęcie” - że spektrometr ruchliwości jonów nie odróżnia trotylu od namiotu z PCV, to obraza dla rozumu, o czym można się łatwo przekonać wrzucając w wyszukiwarkę hasło „detektor materiałów wybuchowych”. Ja wrzuciłem i przykładowe efekty można zobaczyć w notce „Czy detektor nie jest w stanie odróżnić trotylu od dezodorantu?”. Jest tam m.in. opis urządzenia o nazwie „Przenośny detektor materiałów wybuchowych PED-8800 Pro”. Najważniejsze dane: - funkcjonowanie w oparciu o technologię IMS (Ion Mobility Technology) plus transformacja Hardamarda; - wskaźnik fałszywych alarmów – 1%; - czas analizy – 4-10 s; - wykrywa całą paletę środków wybuchowych (w tym TNT) z możliwością poszerzenia bazy danych; - nazwę zidentyfikowanej substancji wyświetla na monitorze LCD; - i tak dalej... Jeśli nasza ekipa na Siewiernym dysponowała sprzętem podobnego rodzaju, to zwyczajnie nie mógł się on zachowywać tak, jak opisywał to ze swadą płk Szeląg. Nie mógł alarmować skierowany na namiot z PCV, czy na kosmetyki. Zwyczajnie nie mógł i już, tak jak nie „wyją” non-stop analogiczne wykrywacze na lotniskach i przejściach granicznych, ilekroć którykolwiek z nich natrafi na tworzywo sztuczne, lub szminkę w czyjejś torebce. A jak najprawdopodobniej było? Ano, specjaliści „omiatali” detektorem, bądź pobierali tzw. „długopisem” próbki z powierzchni szczątków samolotu i po kilku sekundach wyświetlało się: TNT, TNT, TNT, NG, TNT, NG, TNT....
III. Na ratunek karierze Wystarczyło usiąść na chwilę, odtworzyć sobie nieprzytomne filipiki płk Szeląga z nagrania konferencji i napisać kolejny artykuł, punkt po punkcie obalający jego dyrdymały. Z takim zadaniem poradziłby sobie zwykły bloger, a co dopiero rutynowani dziennikarze. Trzeba było zapędzić kolegów i koleżanki z działu popularnonaukowego do pisania tekstów wyjaśniających w przystępny sposób czym dysponowali nasi śledczy w Smoleńsku i jak to działa. I nie odpuszczać. Dzień po dniu powtarzać na różne sposoby – prokurator Szeląg kłamie! Kłamie, najprawdopodobniej na polecenie swych przełożonych, działających z politycznej inspiracji. Tak właśnie należało zrobić. Wróblewski jednak tak nie postąpił. Zamiast tego, w modnym ostatnio stylu „oddał się do dyspozycji” zarządu Presspubliki (czytaj – Hajdarowicza – biznesowi kumple z WSI i te sprawy). Czyli, zachował się jak kapitan uciekający z tonącego okrętu, przed pasażerami i załogą – ale nie do końca, bo dymisji jednak nie złożył. Stoi jedną nogą w szalupie, drugą na pokładzie, licząc, że go zawołają, bo może okaże się jednak, że łajba wcale nie tonie, a wtedy on, owszem, bardzo chętnie zgodzi się znów nią dowodzić. Jak to nazwać? Moim skromnym zdaniem, Tomasz Wróblewski zorientował się, że jeszcze chwilka, a zaliczony zostanie do „smoleńskich wariatów”, co skutkuje automatyczną banicją z „towarzystwa” i „ludzi na poziomie”, a w wymiarze materialnym – utratą roboty bez żadnej nadziei na kolejną, a już zwłaszcza w charakterze redaktora naczelnego. Rzucił się więc do tyleż chaotycznego, co desperackiego ratowania własnej kariery. Pewnie nawet nikt nie musiał go straszyć. Sam zrozumiał. Taka jest siła Niewidzialnej Ręki sprawującej właścicielski nadzór nad III RP. Dziwi tylko, dlaczego Gmyz jednak nie zwołał konferencji. Być może dostał zakaz publicznego wypowiadania się, może zagrożono mu zwolnieniem, gdyby upierał się przy swoim...
IV. Ostatnia linia obrony Dlaczego jednak, skoro truję o Wróblewskim, ten tekst zatytułowałem „Ostatnia linia obrony”? Z prostej przyczyny: niezależnie od doraźnych korzyści, jakie Dyktatura Matołów odniosła z całej zawieruchy i dupkowatego zachowania redaktora Wróblewskiego, długofalowo Dyktatura i jej Ober-Matoł na tym stracą. Podobne „operacje trotyl” ich dobiją. Zadławią się własnymi kłamstwami. Zwróćmy uwagę: definitywnie skończył się czas „wrzutek” ofensywnych – o „naciskach” Lecha Kaczyńskiego, kłótni z kpt Protasiukiem na Okęciu, pijanym generale Błasiku w kokpicie itd. Chwilowe otrzepanie z kurzu na potrzeby telewizorni Hypkiego, „ekspertów” od Milera, Białoszewskiego i innych ruskich agentów wpływu (o Osieckim nawet szkoda gadać), nic nie zmienia. Zaraz zniknęli. Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, gdy na potrzeby „anty-smoleńskiej narracji” musiano zmanipulować autentyczne odkrycie świadczące o zamachu. Oni już nie atakują – pod naporem kolejnych danych świadczących o kompromitacji „śledztwa” cofają się krok po kroku, nieudolnie się odgryzając. Aż dotarli na ostatnią rubież – dzisiaj muszą się już wprost bronić przed zarzutami o zamach, o zamordowanie Prezydenta i pozostałych niewinnych ofiar. Do walki posyłają ostatnie rezerwy – dzieci i starców z panzerfaustami. A tymczasem, badanie dla TVN 24 wykazuje wprawdzie kilkuprocentową przewagę PO nad PiS, ale zarazem mówi o 34% Polaków, którzy uważają, że miał miejsce zamach i o 63% domagających się międzynarodowej komisji. Biorąc poprawkę na stację, odsetki mogą być jeszcze wyższe.
Już niedługo... Czekaliśmy ponad dwa i pół roku, poczekamy jeszcze trochę.
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
http://niepoprawni.pl/blog/287/czy-detektor-nie-jest-w-stanie-odroznic-trotylu-od-dezodorantu
http://niepoprawni.pl/blog/287/wybuchowa-prowokacja
http://niepoprawni.pl/blog/287/krach-anty-smolenskiej-narracji
Ciekawy tekst (i jeszcze ciekawsze linki wewnątrz):
http://niezalezna.pl/34370-trotyl-i-spektrometry-czyli-jak-krecil-szelag
Ilustracja: Adam Dee
Gadający Grzyb – blog
Pięć tysięcy za „Lalka" 21 października 1963 r. w obławie SB, KBW i milicji w Majdanie Kozic Górnych, małej wiosce położonej 20 km od Lublina i 8 km od Piasków, zginął Józef Franczak „Lalek". Najdłużej ukrywający się partyzant niepodległościowej konspiracji, ostatni żołnierz II RP. Wbrew kłamliwym twierdzeniom postkomunistów, walka o wolną Polskę nie skończyła się w 1945 r. Jeszcze przez wiele lat prowadzili ją żołnierze niezłomni. Józef Franczak był sierżantem Wojska Polskiego, uczestnikiem wojny obronnej Polski w 1939 r. Później związał się ze strukturami ZWZ-AK. Po „wyzwoleniu" służył na Lubelszczyźnie w oddziałach Antoniego Kopaczewskiego „Lwa", Hieronima Dekutowskiego „Zapory", Zdzisława Brońskiego „Uskoka" i Stanisława Kuchciewicza „Wiktora". Przeprowadził wiele akcji wymierzonych w utrwalaczy ludowej władzy.
Zostawić go? Nigdy w życiu Już w 1950 r. bezpieka na Lubelszczyźnie otrzymała z Departamentu III MBP nakaz „rozpracowania operacyjnego" ostatnich grup oporu. Nadzwyczajne środki w celu ujęcia „kadrowego bandyty Franczaka" podjęto w 1954 r. Dwa lata później postępowanie musiano jednak zawiesić „wobec jego ukrywania się". 8 września 1961 r. w „Kurierze Lubelskim" ukazał się list gończy za Franczakiem ze zdjęciem.
– Zawsze był czysty, schludnie ubrany. Może dlatego, jeszcze za Niemca, nazwali go „Lalek". Matka najbardziej go lubiła z całej naszej piątki – wspomina Czesława Kasprzak, siostra „Lalka".
– 21 października około godz. 14 wracaliśmy z pola. Kiedy spojrzałam na dębowy las, miałam przeczucie, że coś złego się wydarzy – mówi.
– Spotkaliśmy się w niedzielę, w zagajniku. Józek był pogodny, nie przypuszczał, że coś się stanie. Mieliśmy zobaczyć się za dwa tygodnie... – opowiada Danuta Mazur, konspiracyjna narzeczona „Lalka", która czekała na niego przez prawie 20 lat. – Poznałam go na zabawie w 1946 r. i od razu mi się spodobał. Spotykaliśmy się raz na dwa, trzy miesiące. Na polu, w lesie, czasem u rodziny albo znajomych. Nawet na randki przychodził z pistoletem i granatami. Wolałam nie wiedzieć, gdzie chodzi i z kim się spotyka, żeby nie wydać go na UB. Miałam nawet kilka zdjęć z Józkiem, ale wszystko zniszczyłam, też ze strachu. Zostawić go? Nigdy w życiu. Przecież go kochałam. Miałam nadzieję, że jeśli przeżyje, będziemy kiedyś razem – wspomina. Ich syn Marek urodził się w 1958 r. – Józek zobaczył go pierwszy raz po ośmiu miesiącach, gdy wyniosłam dziecko w zboże. Wiele razy jeździłam do księży, byłam u dominikanów w Lublinie, ale nikt nie chciał dać nam ślubu. Mówili, że to wielkie ryzyko. Kiedy ubecy przychodzili i pytali o Marka, odpowiadałam, że nie wiem, z kim mam to dziecko. Tak się poniżyłam – mówi Danuta Mazur.
Tysiące za kapowanie Bezpieka miała utrudnione zadanie w ściganiu Franczaka, bo ludzie, mimo ciągłych aresztowań, nie chcieli go wydać. Potem przez lata utrzymywała się wersja, że „Lalka" zadenuncjował sąsiad – Wacław Beć, u którego ukrywał się feralnego dnia. Tak myślała rodzina i okoliczna ludność. Tymczasem obciążony został niewinny człowiek. Nie zmienił tego fakt, że 12 czerwca 1964 r. Sąd Wojewódzki w Lublinie skazał Becia na pięć lat więzienia za współpracę z „Lalkiem". Tymczasem, jak wynika z akt IPN, Franczaka wydał bezpiece TW „Michał" – Stanisław Mazur, stryjeczny brat Danuty. Z bezpieką współpracował jeszcze długo po śmierci „Lalka" – od przełomu 1962 i 1963 r. do 11 maja 1967 r. TW „Michał" przekazywał m.in. informacje o tym, jakie nastroje panują wśród ludności wsi, w których wcześniej ukrywał się Franczak, i rozpracowywał jego najbliższych współpracowników. Za kapowanie dostał w sumie 12,05 tys. zł, z czego prawie połowę – ok. 5 tys. zł – za ustalenie miejsca pobytu „Lalka". To prawdopodobnie na podstawie donosów Mazura aresztowano i osądzono Wacława Becia. 17 marca 2008 r. prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński nadał pośmiertnie Józefowi Franczakowi ps. Lalek Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Tadeusz Płużański
3 Listopad 2012 „Za głośno na szept” - śpiewa w piosence ”Old punk”, na płycie „Siła i honor”, pan Paweł Kukiz. Płycie poświęconej panu generałowi Sławomirowi Petelickiemu, który napisał książkę o tym samym tytule. Płyta już uzyskała status złotej płyty.. Nie wiem jak książka, którą mam i przeczytałem. Pan generał nie dożył do czasu sukcesu płyty. Nie dożył też do czasu, gdy stanie na czele Marszu Niepodległości- 11 listopada. Data jest oczywiście niefortunna. Właściwą byłaby 7 października. Wolał popełnić samobójstwo.. Generał popełniający samobójstwo w czasie pokoju.. (????)Jakoś niehonorowo- mimo, że książka nosiła tytuł” Siła i honor”.. Samobójstwa nie zamierza na razie popełniać pani Doda, czyli Dorota Rabczewska, znana dlatego, że jest znana, jako celebrytka, która w 2009 roku , w wywiadzie internetowym dla portalu Dziennik.pl powiedziała, że” Bardziej wierzy w dinozaury niż w biblię”, bo ciężko jest wierzyć w coś, co spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła”(???) No tak.. Pani Doda została skazana przez warszawski sąd na karę 5000 złotych grzywny lub dwa lata więzienia za obrazę uczuć religijnych.. Do sądu podali ją panowie: senator Kogut z Prawa i Sprawiedliwości oraz pan Nowak z Ogólnopolskiego Komitetu Obrony przed Sektami. Wnieśli oskarżenie do prokuratury rejonowej Warszawa- Mokotów, a ta z kolei nadała im status pokrzywdzonych, opierając się na opinii biegłych językoznawców i biblioznawców, uznała , że autorzy Pisma Świętego są objęci kultem religijnym, a więc podlegają ochronie prawnej, tak jak krzyż czy Biblia, a oskarżona ma prawo do oceny treści Biblii w kontekście odkryć naukowych, natomiast nie ma prawa obrażać w sposób poniżający i obelżywy. No i tym sposobem dostała do zapłacenia 5000 złotych, co nie jest dla Dody bynajmniej karą uciążliwą, ale liczy się fakt skazania..”Wyrok na Dodę jest po prostu wyrokiem na społeczeństwo obywatelskie. I godzi on najzwyczajniej w wolność opinii. Jeśli bowiem nie zgodzimy się, że ateiści- choćby odbywało się to w sposób drastyczny i bolesny dla wierzących- mają prawo do pełnego jej wyrażania, możemy naszej demokracji powiedzieć :D obranoc”(????) Napisał te słowa pan Zbigniew Mikołejko, kierownik Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Pan profesor Zbigniew Mikołejko publikuje swoje teksty na łamach takich pism jak” Gazeta Wyborcza”, „Newsweek”, „Tygodnik Powszechny”, „Polityka” i temu podobne lewicowe pisma.. Członek Amerykańskiej Akademii w Rzymie, wykłada w Warszawskiej Wyższej Szkole Humanistycznej im. Bolesława Prusa.. Wielkiego polskiego konserwatysty, autora słynnego Faraona- pokazującego kulisy władzy Nie wiem, czy słowo” humanistyczna” powinno być pisane przy nazwisku Aleksandra Głowackiego, który był człowiekiem wierzącym w Boga, a ślub swój wziął w Lublinie w kościele pod wezwaniem Ducha Świętego.. Jako młody chłopak wziął udział w Powstaniu Styczniowym.. Ale w roku 1909 napisał powieść pt” Dzieci”, która krytycznie odnosi się do Rewolucji roku 1905.. Powieść ta nie jest reklamowana, jakoś dziwnie wstydliwa i nienagłaśniana. Tak jak „Wiry” Henryka Sienkiewicza.. Jan w Oleju- bo tak się podpisywał pan Aleksandr Głowacki, na pewno nie miał wiele wspólnego ze „ społeczeństwem obywatelskim” będącym popłuczynami po Rewolucji Francuskiej.. Tak naprawdę- Antyfrancuskiej.. „Wyrok na Dodę jest wyrokiem na społeczeństwo obywatelskie”- pisze pan profesor Zbigniew MIkołejko. Niemożliwe? Na całe’ społeczeństwo obywatelskie”??? To trzeba coś zrobić z niezawisłym sądem w Warszawie, który taki wyrok na „ społeczeństwo obywatelskie’- wydał! Potrzebne są może trybunały, które orzekałyby większością głosów bez żadnych dokumentów- kto jest winien, a kto nie.. W składzie takiego Trybunału powinien być obowiązkowo pan profesor Zbigniew Mikołejko z Zakładu Badań nad Religią w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk.. Że my podatnicy, musimy utrzymywać takie instytuty o charakterze państwowym, które zajmują się badaniem religii, głównie chrześcijańskiej.. Odnosi się wrażenie, że taki instytut służy- jako organ państwowy- do śledzenia wszystkiego co z religią chrześcijańską związane i stoi jakby na przeciwległym biegunie tej religii. Paradoksalnie chrześcijanie w Polsce utrzymują państwowy twór który chrześcijaństwu – najdelikatniej pisząc – nie jest przychylny.. Bez wątpienia pani Doda jest „obywatelką” społeczeństwa obywatelskiego i to jaką „obywatelką”?. Można byłoby powiedzieć pierwszą damą społeczeństwa obywatelskiego opierającego się o wybory demokratyczne i „obywatelskie”.. Ona jest pierwszą damą- celebrytką, znaną bo jest znaną, i akurat tak się składa-, że nienawidzi chrześcijaństwa jak przysłowiowy diabeł święconej wody.. Nienawidzi chrześcijaństwa, bo do judaizmu czy muzułmanizmu- nie ma określonego stosunku emocjonalnego opartego o nienawiść.. Tylko do chrześcijaństwa- tak jak jej bliźniak duchowy- Adam Darski ps. Nergal- bóg Sumeryjski.. W każdym razie zagrożone jest” społeczeństwo obywatelskie,” nie „naród”- bo lewica takich słów nie używa- boi się ich jak diabeł wody święconej, bo „ naród” to coś więcej niż przypadkowe „ społeczeństwo obywatelskie”. To ludzie, którzy żyli przed nami nie w społeczeństwie obywatelskim, i ci, którzy będą żyli- za nami w „ społeczeństwie obywatelskim”, czyli wszyscy zajmować się będą wszystkim w „ społeczeństwie obywatelskim”, wyrosłym z ideałów Rewolucji Francuskiej robionej przez masonerię wrogą Kościołowi i monarchii. Ciekawe, czy pan profesor broniłby tak zawzięcie Dody, gdyby z taką swadą wyrażała się o rabinach i o Mahomecie, jako proroku, a nie Bogu..? Czy też wyrok sądu byłby wyrokiem na” społeczeństwo obywatelskie”(????) A artykuł nosiłby tytuł” Młot na Dodę i wolność słowa”? Bardzo jestem ciekawy, jaki tekst popełniłby pan profesor Zbigniew Mikołejko.. Czy może nabrałby wody w usta. A pan Wojciech Maziarski, też z tego samego miotu ideologicznego, z salonowego miotu Michnikowszczyzny- jak taką grupę trafnie określił pan Rafał Ziemkiewicz,”niepijący alkoholik”, pracownik „Gazety Wyborczej „ Przekroju”- napisał był: ”Prokurator, który żądał grzywny dla Dody, zachował się jak przedstawiciel państwa, w którym obywatele mają stać na baczność przed oficjalnymi autorytetami, klękać przed urzędowymi świętościami, nie krytykować, nie wątpić, nie wyśmiewać, nie podważać. A za nieposłuszeństwo grozi kara. W tym państwie jednostka nie ma statusu autonomicznego obywatela, ale raczej poddanego. Pamiętam takie państwo z własnego doświadczenia, bo żyłem nim do roku 1989. Nazywało się PRL”. Ale dlaczego ma być wyśmiewane i opluwane chrześcijaństwo?- Panie Wojciechu, synu pana Jacka Maziarskiego, u którego w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku miałem przyjemność kupować książki w jego antykwariacie przy ulicy Marszałkowskiej – w pawilonach. Pan Jacek- to Porozumienie Centrum. Syn- Wojciech- to Gazeta Wyborcza.. Jak daleko nieraz pada jabłko od jabłoni? I naprawdę- „ za głośno na szept”, a za późno na wrzask.. Może już na wszystko za późno? Ufajmy Bogu. WJR
Elementarz blogera: Jak się nie narazić samobójcy ? Jak wielkie to wyzwanie dla wszystkich blogerów, świadczy sytuacja redaktora Aleksandra Aleksiejowicza, o czym wielokrotnie wspominało radio Erywań w odpowiedziach dla radiosłuchaczy. Wielokrotność tej odpowiedzi polegała na tym, że nie dotyczyła ona tylko redaktora Aleksiejowicza, ale także gienierała Kapiszonowa, ministry Burłaczyny, czlena Komiteta Asparagusowa, pisatiela Lisiejewa a nawet delegacji kołchoźników z Archachangielska, którzy wyjechali do Moskwy z petycją, w sprawie zmniejszenia obowiązkowych dostaw…. I tak, na pytanie Jurija Innoziemcowa z Astrachania: Prawda, to ili nieprawda, szto riedaktor Aleksandr Aleksiejowicz popełnił samoubitie i szto on kriknuł piered smiertiu ? – odpowiedź radia Erywań była jednoznaczna i brzmiała: Da, eto prawda daragoj towariszcz Innoziemcow ! Riedaktor Aleksandr Aleksiejowicz popełnił samoubitie, a piered smiertiu on kriknuł: „Tawariszczi, nie strelajte !” W dzisiejszej, równie postępowej rzeczywistości, jedyne skuteczne sposoby uniknięcia zagrożenia ze strony samobójcy to te, jakie były znane już w erze Radia Erywań. A więc kompletna głuchota i ślepota. Gdyby chorąży Remigiusz Muś z Jaka-40 nic nie słyszał i nic nie widział, to kto wie – może byłby dziś nawet generałem ? Drugim sposobem jest alibi, że się piło - co zawsze przedłuża życie. Ale co robić, gdy przyjdzie nam odpowiedzieć na pytanie dotyczące np. expose premiera ? Tu nie można wymigać się tym, że się expose nie słyszało, albo było pijanym w trakcie tak ważnego dla społeczeństwa, a nawet dla całej ludzkości, przemówienia. Nie wystarczy przecież powiedzieć, że expose było wspaniałe, gdyż interlokutor może taką odpowiedź uznać za jawne drwiny z naszego przywódcy. Odpowiedź musi być zatem zgodna z aktualną linią partii i rządu, której przecież nie znamy, gdyż nie otrzymujemy Przekazów Dnia ! A zgodnie z Przekazem, expose premiera było wyważone!
W takiej, dręczącej sytuacji musimy odwlec naszą odpowiedź do czasu zapoznania się z opinią organu wydawanego na Czerskiej. W ten organ zaopatruje się codziennie każdy obywatel, który nie chce się nikomu narażać. On ten organ nosi z wyraźną ostentacją, czyli na wierzchu - by na odległość było wiadomo, że mamy do czynienia z człowiekiem postępowym, który nie zagraża naszej ludowo-obywatelskiej ojczyźnie. Obywatela z takim organem nie trzeba o nic pytać, skoro odpowiedzi na nasze pytania z łatwością znajdziemy w organie z Czerskiej. Tak więc każdy bloger powinien wyposażyć się w ten organ, jeśli chce się ustrzec przed samobójcą… Z tego, codziennego organu dowiemy się, dlaczego Mucha za nic nie odpowiada, za co odpowiada dzisiaj Kaczyński i w ogóle: co się takiego wydarzyło, co jest warte komentarza. Jeśli organ z Czerskiej nie pisze jednym słowem, że MSZ ujawniło dane białoruskich opozycjonistów – jest to zatem informacja wyssana z brudnego palca anty-systemowej opozycji ! Jeśli organ z Czerskiej nie wspomina o konferencji naukowców w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem to oznacza, że takiej konferencji po prostu nie było ! Jeśli jednak, jakiś prowokator przedstawi nam dowody na to, że taka konferencja miała jednak miejsce, wtedy odpowiadamy: „Nie interesują mnie pseudo-konferencje z udziałem pseudo-naukowców z jakiś egzotycznych krajów!” – i problem mamy załatwiony. Podobnie reagujemy, gdy pytanie dotyczy jakiejkolwiek innej konferencji, organizowanej przez opozycję, lub przez kandydata opozycji na technicznego premiera. Wtedy odpowiadamy: „Nie interesują mnie pseudo – konferencje z udziałem osoby, która się tylko ośmiesza” – i już nie trzeba niczego dalej wyjaśniać… Ale sprawa może dotyczyć czegoś tak oczywistego i powszechnego, jak udział w aferze korupcyjnej pro-rządowego polityka. Wtedy nasza odpowiedź jest równie prosta: „Nie wypowiadam się, dopóki niezawisły sąd tego nie osądzi”. A skoro wiadomo, że niezawisły sąd pro-rządowego polityka nigdy nie osądzi – nikomu się nie narazimy. To proste, jak prosta jest odpowiedź na nurtujące wszystkich pytania, na które odpowiedzi znajdziemy kupując organ z Czerskiej. Jadąc do pracy metrem, autobusem, czy też z kierowcą - spokojnie studiując codzienny organ, który nosimy na wierzchu - szybko nauczymy się odpowiedzi na kluczowe pytania. To nam zapewni należny szacunek w społeczeństwie a poza tym – unikniemy samobójcy. Bo nawet zbagatelizowanie deszczu, który spadł przed meczem Polska-Anglia, może być przyczyną, że cały postępowy świat, zacznie nas wskazywać palcami. A przecież z wypowiedzi naczelnego meteorologa III RP już wiadomo, że była to gigantyczna ulewa, w trakcie której w dwie godziny spadło więcej deszczu niż w całym październiku – a więc najwięcej od 30 lat ! Tu przypominam starą mądrość ludową, która pozwoliła przeżyć wielu pokoleniom naszej ludowej a teraz nawet ludowo-obywatelskiej ojczyzny. Wyrazem tej mądrości była standardowa odpowiedź na pytanie zadane przez funkcjonariusza, dotyczące jakiegokolwiek zdarzenia: „Panie, ja tu nie mieszkam!”, albo bardziej zdecydowanie: „Dajta mi dziś wszyscy święty spokój !”. Przykład redaktora Gmyza i naczelnego „Rzeczpospolitej” Wróblewskiego wskazuje, jak łatwo narazić się samobójcy, przekraczając linię a raczej: linę milczenia - znaną od dawna we Włoszech, jako „omerta”. Są bowiem w Polsce tematy, o których najlepiej w ogóle nie pisać, skupiając się na przykład na tak bulwersujących sprawach, jak występy matki Madzi w klubie Go-Go, czy też jej jazda nago na koniu. Tego naród oczekuje od poważnych czasopism, aby w spokoju mógł realizować cele wytknięte przez partię i rząd ! Nie można przecież tłumić entuzjazmu społeczeństwa do otaczającej nas rzeczywistości lub zniechęcać obywateli do zwiększenia wysiłków w celu umocnienia naszych zdrowych fundamentów ! Bo czy ktokolwiek słyszał, aby budowniczowie naszego medialnego dobrobytu, jak redaktorzy Morozowski, Miecugow, Pochanke, oba Lisy, Olejnik, Paradowska, Kuźniar czy Kraśko zastanawiali się nad przyczynami zwiększenia się w 2011 roku skrajnej biedy o 18% i że aż 27,8% polskiej populacji (ponad 10 mln osób) żyje na co dzień w warunkach wykluczenia społecznego ? Nie i jeszcze raz nie ! Nie można przecież siać defetyzmu, gdy cały świat nas podziwia za dokonany postęp, np. w dziedzinie kolejnictwa. Powinniśmy manifestować naszą dumę, że po 70.latach od pokonania hitleryzmu stać nas będzie na zakup w Niemczech trzech niszczycieli dzięki temu, że zlikwidowaliśmy nieefektywny przemysł okrętowy ! Tak jak stać nas będzie na zakup taniej energii z elektrowni atomowej w Kaliningradzie, gdy zlikwidujemy nasze elektrownie ! Zatem pisząc blogi, aby nie narazić się - musimy najpierw dotrzeć do oficjalnej linii partii i rządu, z którą to linią możemy polemizować, ale nie podważać ! W myśl starej zasady: krytyka-TAK, krytykanctwo-NIE. Nie trzeba przypominać, że podważanie linii partii i rządu zawsze groziło mniejszymi lub większymi komplikacjami. I tak – w kwestii zakazu stadionowego dla dwóch kibiców, za ich kąpiel w Narodowym Basenie przed meczem Polska-Anglia, możemy ostro zaprotestować, że są to tylko dwa lata zakazu, a nie np. dziesięć lat! Gdy dowiemy się, że premier wyraził żal po zamianie zwłok – wyrażamy ubolewanie, że premier w ogóle wyraził żal, a skoro już wyraził – to jest to wyraz jego niespotykanej wielkoduszności i dobroci, za co rodziny ofiar spod Smoleńska powinny złożyć premierowi podziękowania ! Płacąc oczywiście za ekshumację… Gdy dowiemy się, że sędzia ujawnił informacje na temat Marty Kaczyńskiej, nasza odpowiedź powinna być pryncypialna, czyli zgodna z zasadami postępowania wobec opozycji. Piszemy wtedy: „Marta Kaczyńska ma szczęście, że pani sędzia nie ujawniła wszystkiego – wtedy to byłby prawdziwy szok !”. Odwrotnie – gdyby sędzia przypadkowo ujawnił informacje na temat posła Platformy Obywatelskiej: Wtedy nie posiadamy się z oburzenia, żądając natychmiastowej interwencji premiera , prezydenta, CBA, ABW - w celu pozbawienia pisowskiego lizusa możliwości pracy w sądzie. Ten elementarz zachowań pozwala przeżyć ( i to w dostatku) niejeden system, czego przykładem jest nie tylko Janina Paradowska, ale i słynna MO, która w stanie wojennym martwiła się trudnościami w skupie butelek a teraz ma trudności w zakupie takich butów, które byłyby inne niż wczorajsze. Kapitan Nemo - blog
PRZYBYWA OFIAR „SERYJNEGO SAMOBÓJCY” 26 października br. Antoni Macierewicz w wywiadzie udzielonym portalowi w.polityce stwierdził – „Do dnia dzisiejszego zewidencjonowaliśmy już 58 zeznań, relacji osób, które widziały lub słyszały – a czasami i widziały i słyszały – eksplozje. (...)Najbardziej charakterystycznym i naszym zdaniem wiarygodnym jest relacja pilota jaka, pana porucznika Artura Wosztyla oraz jego załogi.(...) Czekali na kolegów z tupolewa. To wojskowi, którzy znakomicie odróżniają eksplozję od ryku silników czy jakiegokolwiek innego dźwięku i którzy wszyscy podobnie relacjonują swoje wrażenia z momentu, kiedy nad lotnisko nadlatywał TU-154M. Mówią, że słyszeli dwie eksplozje, a następnie zamierające silnika i uderzenie w ziemię.” Następnego dnia wieczorem, w piwnicy jednego z budynków w Piasecznie znaleziono ciało chorążego Remigiusza Musia, technika pokładowego Jaka-40, który wylądował na smoleńskim lotnisku, godzinę przed katastrofą TU 154 M. Był jednym z najważniejszych świadków w śledztwie smoleńskim, bo osobiście słyszał komendę podaną przez rosyjskich kontrolerów, w której pilotom tupolewa nakazano zejście do 50 m. Taśmy z Jaka-40, na których Muś nagrał rozmowy wieży z tupolewem zostały w dniu katastrofy zabrane przez Żandarmerię Wojskową i do tej pory nie ujawniono ich zapisu. Chorąży Muś widział również miejsce katastrofy i ciała ofiar, był też świadkiem zacierania przez Rosjan śladów i przenoszenia szczątków maszyny. Zeznając w prokuraturze w dniu 23 czerwca 2010 roku, Muś oświadczył - „Ja widziałem dużo nagich ciał. Leżały one pomiędzy częściami samolotu. Jedno ciało ludzkie było całe. Pozostałe, to były części ludzkich ciał, ręce, nogi. Kiedy my tam byliśmy, to nikt się nimi nie interesował, tzn. nie przykrywał ich, nie zbierał. Byliśmy tam około 15 minut. W trakcie pobytu tam zauważyłem, że do poszczególnych stanowisk, utworzonych przez służby znoszono części samolotu. Tych stanowisk było tam już wtedy kilka.” Nie ulega wątpliwości, że zeznania chorążego byłyby kluczowe dla wyjaśnienia okoliczności zbrodni smoleńskiej. W wielu miejscach podważały kłamstwa moskiewskiej i polskojęzycznej propagandy, zadawały kłam rosyjskim stenogramom, obciążały kontrolerów z „Korsarza” i przeczyły tezie o winie pilotów. Śmierć tak ważnego świadka nastąpiła w szczególnym momencie - kilka dni po zakończeniu konferencji naukowej, na której przedstawiono dowody iż na pokładzie tupolewa doszło do podwójnej eksplozji; w czasie gdy służby rosyjskie rozgrywały kombinację operacyjną związaną z publikacją zdjęć ofiar tragedii oraz tuż po tym, jak szef zespołu smoleńskiego przypomniał o zeznaniach świadków, którzy słyszeli lub widzieli wybuchy. Specyfikę sytuacji podkreśla fakt, że do rzekomego samobójstwa miało dojść w sobotę, a zatem w dniu, w którym prokuratura nie przeprowadza sekcji zwłok, zaś przybyły na miejsce zdarzenia prokurator, już po wstępnych oględzinach orzekł, że nie należy dopatrywać się działania osób trzecich. Tę sekwencję znamy z co najmniej dwóch innych zagadkowych samobójstw – Andrzeja Leppera i Sławomira Petelickiego. Śmierć przewodniczącego SO nastąpiła w piątek, sekcję wykonano dopiero po trzech dniach. Twórca „GROM”-u miał zaś zastrzelić się w sobotę, zatem ciało zbadano w poniedziałek. Tak długa zwłoka sprawia, że stwierdzenie w organizmie obecności niektórych substancji odurzających, staje się już niemożliwe. W obu przypadkach, znajdujący się na miejscu prokuratorzy z góry wykluczyli udział osób trzecich i taką wersję zdarzeń nagłaśniały natychmiast ośrodki propagandy. Podobną prawidłowość można było dostrzec w przypadku samobójczej śmierci oficera Służby Kontrwywiadu Wojskowego pracującego w Centrum Wsparcia Teleinformatycznego i Dowodzenia Marynarki Wojennej w Wejherowie, które zajmuje się wojskowymi systemami łączności i informatyki. Posiadający najwyższą klauzulę dostępu do materiałów niejawnych żołnierz, został odnaleziony w niedzielę, 12 czerwca 2011 roku, zatem sekcję zwłok przeprowadzono najwcześniej następnego dnia. Na przestrzeni ostatnich 5 lat doszło przynajmniej do kilkunastu tajemniczych samobójstw, z których żadne nie zostało rzetelnie wyjaśnione. Dotyczyły świadków w ważnych procesach, osób niewygodnych dla władzy, ludzi zaangażowanych w walkę polityczną lub w interesy gospodarcze. W każdym przypadku, osoby te - z racji swojej pracy zawodowej, działalności lub zajmowanego stanowiska-miały unikalną, tajną wiedzę. Depozyt takiej wiedzy decydował o wyjątkowej pozycji tych osób, ale niósł również zagrożenie dla ich osobistego bezpieczeństwa. Wraz z rządami Donalda Tuska pojawił się w III RP „seryjny samobójca”, upodabniając nasz kraj do państwa, w którym „zbrodnia doskonała” stała się powszechnym narzędziem sprawowania władzy i metodą rozwiązywania konfliktów. Aranżowanie samobójstw takich osób należy bowiem do tradycji sowieckich służb i tych, którzy przez lata służyli Moskwie. Do dziś służby Putina i ich pobratymcy w państwach bloku wschodniego stosują tę formę „popełnienia naturalnej śmierci”, sięgając po nią tym chętniej, jeśli mają pewność, że organy śledcze wykażą nieudolność i niechęć w ustaleniu sprawców. Istnieją mocne przesłanki, by nie wierzyć w samobójstwo 42 -letniego pilota oraz nie ufać działaniom prokuratury. Tej samej prokuratury, która nie była zainteresowana wyjaśnieniem szeregu okoliczności katastrofy, wynikami badań naukowych czy zeznaniami świadków, w tym informacjami przekazanymi przez pilotów Jaka. Prokuratury, która z jednej strony wykazuje niebywałą nieudolność i bierność, mając do czynienia z dowodami przeczącymi wersji rosyjskiej, z drugiej zaś - arogancję i złą wolę wobec rodzin smoleńskich, skazując je na niepewność i przeżycia związane z ekshumacjami. Oczekiwanie, by ta prokuratura lub służby podległe Tuskowi ustaliły rzeczywiste przyczyny śmierci chorążego Musia, objęły ochroną innych świadków lub przeciwstawiły się rosyjskiemu kłamstwu - jest równie racjonalne, jak wiara w dotychczasowe ustalenia śledczych. Ci ludzie nigdy nie byli i nie będą rzecznikami prawdy. Doświadczenia ostatnich lat powinny nas przekonywać, że w przypadku takiej liczby zagadkowych „samobójstw” mamy do czynienia ze zbrodniczą sekwencją, której wspólny mianownik dotyczy charakterystyki ofiar oraz okoliczności, w jakich rozstały się z życiem. Zbyt wiele zdarzeń tworzy logiczną i spójną całość, byśmy po latach rządów PO-PSL mieli wierzyć w nadzwyczajne zbiegi okoliczności lub pokładać ufność w ustaleniach prokuratury. Taka wiara może cechować jedynie osoby dotknięte kalectwem umysłowym lub tych, którzy z tchórzostwa lub wyrachowania rezygnują z daru samodzielnego myślenia i zadowalają się medialnym bełkotem.
Od dnia 10 kwietnia 2010 roku wciąż przybywa ofiar smoleńskiej pułapki. Śmierć na „nieludzkiej ziemi” ponieśli nie tylko pasażerowie tupolewa, ale również ci, którzy w jakikolwiek sposób zagrażali zbrodniczej zmowie milczenia. Niewykluczone, że do ofiar Smoleńska trzeba zaliczyć również Grzegorza Michniewicza, Stefana Zielonkę, Krzysztofa Knyża czy Marka Dulicza. W tragicznej śmierci chorążego Arkadiusza Musia trzeba dostrzegać jeszcze inny wymiar. Usunięcie tak istotnego świadka, w tak szczególnym momencie i w tak specyficzny sposób - jest rodzajem ostrzeżenia wobec tych, którzy badają dziś sprawę Smoleńska i odkrywają prawdę o przyczynach katastrofy. Jest uderzeniem w świadków tego zdarzenia i osoby zaangażowane w prace zespołu parlamentarnego. Ma ich zastraszyć, zmusić do milczenia i rezygnacji. To przesłanie skierowano wobec wszystkich, którzy nie godzą się z praktykami obecnego reżimu, domagają rzetelnego śledztwa i ukarania winnych. Samozwańczy „władcy życia i śmierci” chcą, żebyśmy odczuli grozę tej śmierci i zrozumieli, że ci, którzy zastawili pułapkę smoleńską nie cofną się przed kolejnymi zbrodniami. „Samobójstwo” kluczowego świadka, ma nas sterroryzować i obezwładnić, przestraszyć i pozbawić nadziei. Jednego możemy być pewni. Jeśli zdecydowano się na reakcję i w tak ostentacyjny sposób sięgnięto po sowiecki środek „naturalnej śmierci” - oznacza to, że prawda o zbrodni smoleńskiej jest w naszym zasięgu. Aleksander Ścios
80 mld euro dla Polski znika jak fatamorgana Pieniądze z budżetu UE znikają więc jak fatamorgana, a premier Tusk na konferencjach prasowych kroczy od „sukcesu do sukcesu”.
1. Kampania wyborcza do Parlamentu we wrześniu 2011. Pamiętne spoty wyborcze Platformy o 300 mld zł (80 mld euro) z Perspektywy Finansowej UE na lata 2014-2020 jakie miała „załatwić” dla Polski ta partia, jak twierdzą fachowcy od PR, w dużej mierze przyczyniły się do jej zwycięstwa w tych wyborach. Aby oddziałując wręcz na podświadomość wyborców przekonać ich, że nie jest to tylko chwyt propagandowy, w spocie tym wiodące role odegrali ówczesny Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, a także komisarz ds. budżetu UE Janusz Lewandowski, minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski, no i oczywiście premier Donald Tusk. To oni przekonywali Polaków, że te 300 mld zł jest w zasięgu ręki i tylko zgodnie działający rząd, pod światłym przywództwem Tuska i ich wsparciu, spowoduje ze budżet UE na następne 7 lat, takie środki finansowe dla Polski będzie zawierał. Wprawdzie tuż po wygranych przez Platformę wyborach na spotkaniu z licealistami w Lublinie unijny komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski, z rozbrajająca szczerością stwierdził „brałem udział w tych durnych klipach ale to była kampania” jednak dalej powiedział, „że to nie znaczy, że obiecanych pieniędzy nie ma”.
2. Ba na ostatnim październikowym szczycie w Brukseli, premier Tusk odniósł kolejny „sukces”, ponieważ po blisko 2 godzinnych utarczkach z premierem W. Brytanii Davidem Cameronem, stanęło ponoć na jego stanowisku, że nie będzie jednoczesnej dyskusji o perspektywie finansowej na lata 2014-2020 i oddzielnym budżecie dla krajów strefy euro.
Niestety mimo kolejnych „sukcesów”, które odnosi premier Tusk na konferencjach prasowych, rzeczywistość jest zdecydowanie bardziej szara. Właśnie w ostatnich dniach października, Cypr kierujący w tym półroczu pracami Rady przedstawił, projekt budżetu UE na lata 2014-2020 o ponad 53 mld euro mniejszy niż przedstawiła go Komisja Europejska w czerwcu tego roku. Niestety oznacza to zmniejszenie środków na politykę regionalną dla Polski aż o 4,3 mld euro. Trochę wcześniej ale zupełnie po cichu KE (na wniosek komisarza d/s. budżetowych Janusza Lewandowskiego), ze względu na konieczność zarezerwowania środków dla Chorwacji, która wejdzie do UE od 2014 roku, a także ze względu na przewidywany niższy wzrost gospodarczy w UE, zmniejszyła wydatki budżetowe UE w tym środki na politykę regionalną dla Polski o 3 mld euro. Tylko te dwie redukcje wydatków (Komisji Europejskiej i cypryjskiej prezydencji), spowodowały zmniejszenie środków na politykę regionalną dla Polski o 7,3 mld euro (z 80 mld euro do 72,7 mld euro).
3. A to niestety nie jest jak się można spodziewać koniec procesów zmniejszania wydatków budżetowych UE w stosunku do propozycji KE. Niemcy i Francja chcą redukcji o około 100 mld euro (czyli jeszcze o kolejne 50 mld euro), a ponieważ to czego chcą w Unii Niemcy z reguły zamienia się na decyzję całej Wspólnoty należy się spodziewać, że Polska może ostatecznie stracić jeszcze około 4 mld euro ze środków na rozwój regionalny. A to oznaczałoby, że ostatecznie w nowej perspektywie finansowej Polska uzyska na politykę regionalną 68-69 mld euro, a więc dokładnie tyle ile bez rozgłosu (no może poza słynnym „yes, yes yes”), uzyskał na ten cel rząd premiera Marcinkiewicza w 2006 roku. Niestety, Polska prawdopodobnie się już zgodziła (tak przynajmniej wynika z ostatniego wywiadu minister Bieńkowskiej dla Gazety Wyborczej), na poważną redukcje środków dla Polski w ramach Wspólnej Polityki Rolnej. Nasz kraj powinien dostać w ramach tej polityki przynajmniej 21 mld euro na dopłaty bezpośrednie (choć gdybyśmy naprawę starali o ich wyrównanie to dodatkowe 7 mld euro ) i przynajmniej 14 mld euro w ramach II filara WPR czyli razem 35 mld euro, a z wyrównaniem dopłat 42 mld euro. Niestety będzie prawdopodobnie przynajmniej kilkanaście miliardów euro mniej. Pieniądze z budżetu UE znikają więc jak fatamorgana, a premier Tusk na konferencjach prasowych kroczy od „sukcesu do sukcesu”. Kuźmiuk
Cała kasa RAŚ „Podążajcie za pieniędzmi” – brzmiała rada tajnego informatora zwanego Głębokim Gardłem, udzielona reporterom „Washington Post”, którzy wytropili aferę Watergate i doprowadzili do obalenia prezydenta Nixona. Tę radę zastosowaliśmy w stosunku do Ruchu Autonomii Śląska. Kto zatem finansuje Ruch Autonomii Śląska? Na co idą publiczne pieniądze? Jerzy Gorzelik, lider RAŚ, na tak postawione pytanie odpowiada ze swadą: „RAŚ utrzymuje się ze składek członkowskich oraz darowizn członków i sympatyków. Obok standardowych składek członkowie władz stowarzyszenia zobowiązani są wnosić dodatkowe opłaty, przy czym największą obciążony jest przewodniczący Ruchu [Gorzelik – przyp. aut.]. Największa darowizna wpłacona przez sympatyka w ostatnich kilkunastu latach działalności RAŚ wyniosła 40 tys. zł. Przychody stowarzyszenia w roku 2011 wyniosły ok. 100 tys. zł”. Tę największą wpłatę ofiarowała staruszka z Opolszczyzny.
RAŚ wchodzi do samorządu Gorzelik pomija fakt, że jego pozycja oraz wpływy ugrupowania budowane są także za pieniądze z kasy samorządowej. Wszyscy zatem zrzucamy się na organizację, krytykowaną nawet przez rdzennych Ślązaków. Ze sprawozdania finansowego Ruchu Autonomii Śląska opublikowanego na jego stronie internetowej wynika, że w 2010 r. organizacja dysponowała prawie 52 tys. zł (dwa lata wcześniej miała do wykorzystania połowę takiej kwoty), w 2011 r. – 104 tys. zł (darowizny od osób z kraju i zagranicy to już prawie 80 tys. zł, trzy razy więcej niż rok wcześniej). Na ten rok zaplanowano budżet w wysokości 78 tys. zł, ale biorąc pod uwagę systematyczny wzrost popularności RAŚ, wzrost darowizn i dotacji na pewno będzie większy. Działaczy Ruchu Autonomii Śląska nie dotyczą problemy, jakie w czasie kryzysu gospodarczego ma większość młodych Polaków. Asystentem Gorzelika w Urzędzie Marszałkowskim został Michał Buchta, 28-letni politolog, sekretarz zarządu RAŚ. Prezesem Stowarzyszenia Pro Loquela Silesiana, które zajmuje się od 2008 r. kodyfikacją i promowaniem nowego języka – śląskiego, jest Rafał Adamus, wiceprezes Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach, po godzinach pracy skarbnik Zarządu RAŚ.
Tomczykiewicz zakochał się w RAŚ Od jesieni 2010 r. niektórych mieszkańców województwa śląskiego męczy kac po tym, jak Platforma Obywatelska stworzyła egzotyczną koalicję z PSL i separatystycznym Ruchem Autonomii Śląska, który wprowadził do sejmiku województwa zaledwie... trzech radnych. W rezultacie przewodniczący (od 2003 r.) kanapowego RAŚ Jerzy Gorzelik został członkiem zarządu województwa śląskiego z olbrzymimi wpływami, także finansowymi. Sejmik województwa śląskiego liczy 48 radnych: 22 (PO), 11 (PiS), 10 (SLD), 3 (RAŚ), 2 (PSL). Powód takiego zagrania szefa śląskich struktur PO Tomasza Tomczykiewicza był prosty – chciał za wszelką cenę uniknąć dzielenia się władzą i wpływami z SLD. Ślązak z Pszczyny, poseł Tomczykiewicz, jednak nie przewidział, że wykształcony, inteligentny Gorzelik (dr historii sztuki po UJ, znawca śląskiej kultury baroku, adiunkt na Uniwersytecie Śląskim) znakomicie propagandowo i wizerunkowo rozegra możliwości, jakie daje stanowisko we władzach samorządu województwa. Skutek? Popularność RAŚ rośnie z miesiąca na miesiąc. Gorzelikowi nie zaszkodziły nawet takie wypowiedzi jak ta, której udzielił Robertowi Mazurkowi w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” w maju ubiegłego roku: „Nie rozumiem, dlaczego dzieci śląskie mają czytać Sienkiewicza czy uczyć się o romantyzmie i polskich uniesieniach. Ta kultura jest nam kompletnie obca. (...) Jestem Ślązakiem, nie jestem Polakiem i nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”. Echem odbiła się też wypowiedź Jerzego Gorzelika, w której stwierdził: „Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo zwane Rzeczpospolita Polska, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia i dlatego nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”. Komentując później tę wypowiedź, uzasadniał ją jako konieczny, choć nieco brutalny impuls do podjęcia debaty na temat roli państwa polskiego na Górnym Śląsku. Nawiasem mówiąc, ze strony władz państwowych, premiera Donalda Tuska i jego reprezentanta w terenie, czyli wojewody śląskiego Zygmunta Łukaszczyka, nie było żadnej reakcji na te słowa. Także służby specjalne nie udzielają odpowiedzi na pytanie, czy monitorują działania RAŚ, pomne wielkiej afery sprzed lat. W 2000 r. Urząd Ochrony Państwa w raporcie o bezpieczeństwie państwa ostrzegał, że RAŚ może stanowić potencjalne zagrożenie dla interesów RP. Wtedy UOP był zaniepokojony hasłami głoszonymi przez tę organizację. Obawy jednak pozostały, bo także dzisiaj wielu działaczom Ruchu Autonomii Śląska nie podoba się państwo, które we wszystko chce wściubiać nos, rządzić życiem obywateli. Dla nich jednym z najlepszych przykładów nowoczesnego ustroju federacyjnego jest Hiszpania. Wskazują na podobieństwa między Górnym Śląskiem a Krajem Basków. Ale Baskowie to do niedawna (2011 r.) także terroryzm ETA.
Kasa w zasięgu swoich Jerzemu Gorzelikowi w Urzędzie Marszałkowskim podlegają wydziały: edukacji i nauki, kultury oraz wydział Gospodarki, Promocji i Współpracy Międzynarodowej. Są to odcinki bardzo ważne (edukacja i nauka) i z dostępem do dużych pieniędzy (promocja). RAŚ jest widoczny w regionie. Został przecież na początku wykreowany przez regionalne media – „Dziennik Zachodni” i „Gazetę Wyborczą”. Z wyjątkiem PiS i SLD pozostałe partie nie kontrują inicjatywy regionalistów. Politycy boją się gniewu Kazimierza Kutza, złośliwie nazywanego w regionie „Ślązakiem z Warszawy”, który piętnuje w katowickim dodatku „Gazety Wyborczej” w pisanych przez siebie (?) felietonach wszystko i wszystkich, których podejrzewa o krytykę bądź niechęć do RAŚ. Kutz jest wielkim zwolennikiem autonomistów oraz głoszonego przez RAŚ hasła „autonomii Śląska”. Jego ostatnim pomysłem jest zorganizowanie na Śląsku tzw. Parady Korfantego na wzór znanej ze Stanów Zjednoczonych Parady Pułaskiego. W miarę wzrostu poparcia dla RAŚ rosną też wydatki tej organizacji na – nazwijmy to mało elegancko – propagandę. Oprócz „Jaskółki Śląskiej”, miesięcznika śląskich regionalistów, od marca 2011 r. ukazuje się „Nowa Gazeta Śląska”, miesięcznik wydawany od kilku miesięcy przez Fundację Hereditas Silesiae Superioris. To prasowy organ RAŚ. Naczelnym tego periodyku jest Jarosław Gibas (były recenzent kulinarny katowickiego dodatku „Gazety Wyborczej”). Szefem Fundacji Hereditas Silesiae Superioris, którą Gibas ustanowił w styczniu tego roku z funduszem założycielskim w wysokości 1500 zł, jest natomiast jego żona Dorota Mrówka-Gibas (w przeszłości także związana z „Gazetą Wyborczą”). „NGŚ” mimo wysiłków redakcji nie jest gazetą opiniotwórczą, ma kłopoty finansowe. Wydawca zdecydował o zmniejszeniu nakładu i formatu. Fundacja Hereditas Silesiae Superioris powstała w marcu 2012 r. i jeszcze nie wyróżniła się niczym szczególnym. Ale już otrzymała od marszałka śląskiego 74 tys. zł wsparcia, w tym 50 tys. zł na „Internetowy przewodnik historyczny”. Druga dotacja poszła na „Pokaz Spektaklu Miłość w Koenigshutte” (24 tys. zł) (Koenigshutte to po niemiecku Chorzów).
– Ciekawe, jaki wkład do kultury regionalnej wniosło wystawienie przez prywatną fundację za pieniądze samorządu wojewódzkiego granej już wielokrotnie sztuki? – pyta retorycznie Piotr Spyra, wicewojewoda śląski (PO), wcześniej w PiS, prezes i założyciel marginalnego, ale opozycyjnie do RAŚ nastawionego Ruchu Obywatelskiego „Polski Śląsk”.
RAŚ nie cieszy się również poparciem hierarchów kościelnych. Arcybiskup Wiktor Skworc w swoich wypowiedziach dał jasny sygnał, że nie chce w swojej koncepcji sprawowania władzy metropolitalnej dzielić mieszkańców województwa na rdzennych Ślązaków i resztę. Problem jest szerszy, bo młodzi działacze RAŚ nie ukrywają ateistycznych postaw. Biskupi mają też za złe flirt RAŚ z Ruchem Palikota, który popiera działania tej organizacji.
Względy dla Młodzieży Górnośląskiej Od lat jest też dofinansowywana przez władze województwa działalność Stowarzyszenia Młodzież Górnośląska z siedzibą w Opolu (m.in. Festiwal Tauron Nowa Muzyka – 50 tys. zł, w ubiegłym roku – 47 tys. zł). Nie powinno to dziwić, bo Młodzież Górnośląska to przybudówka i kuźnia kadr RAŚ, który prężnie działa również na Opolszczyźnie. Rok temu Młodzież Górnośląska otrzymała 7 tys. zł na zorganizowanie Górnośląskich Dni Dziedzictwa i 2 tys. zł na zorganizowanie w Mikołowie panelu naukowego, poświęconego postaci Konstantego Wolnego (pierwszego marszałka Sejmu Śląskiego przed wojną) – dwugodzinną imprezę z udziałem m.in. dr Małgorzaty Myśliwiec i dr. Tomasza Słupika, naukowców nieukrywających sympatii do RAŚ, tworzących think-tank tej organizacji. Nawiasem mówiąc, lobby zwolenników RAŚ jest mocne wśród naukowców Uniwersytetu Śląskiego, szczególnie z pokolenia Gorzelika.
– Młodzież Górnośląska otrzymywała również środki w konkursach w poprzedniej kadencji samorządu wojewódzkiego – w 2010 r. 58 tys. zł, a w latach 2006–2009 każdorazowo od 10 do 12 tys. zł – stwierdza Jerzy Gorzelik. Co roku z budżetu województwa na przedsięwzięcia kulturalne trafia do różnych organizacji około 3 mln zł. Lektura BIP Urzędu Marszałkowskiego po części daje odpowiedź, jakie organizacje cieszą się poparciem władz województwa – takie, które w nazwie lub tytule projektu mają przymiotnik „śląski”. Przykłady? Rok w rok dotacje z budżetu marszałka województwa dostaje Fundacja Paryż na rzecz Rozwoju Ośrodka Myśli Twórczej w Paryżu Oddział w Katowicach, powiązana z pochodzącym ze Śląska artystą Piotrem Szmitke. Tylko w tym roku otrzymała 63 tys. zł na: „Wirtualne centrum sztuki współczesnej Śląsk” – 23 tys. zł, „Multimedialną dokumentację dorobku śląskich twórców” – 20 tys. zł, a kolejne 20 tys. zł na książkę o teatrze alternatywnym na Śląsku w latach 1975–1995. Z kolei Przymierze Śląskie jest lokalnym stowarzyszeniem politycznym działającym w Tarnowskich Górach, którego RAŚ (obok kilku innych podmiotów) jest członkiem zbiorowym. PŚ wchodzi również w skład kontrolowanej przez RAŚ Rady Górnośląskiej. Organizacja ta dostała w tym roku 10 tys. zł od Urzędu Marszałkowskiego na projekt pod nazwą: „Ilustrowana Historia Śląska w Zarysie”. – Każdy z wymienionych podmiotów ma osobowość prawną i działa autonomicznie. Bezpośrednio z RAŚ związana jest Młodzież Górnośląska, którą zgodnie z jej statutem wiąże z RAŚ umowa partnerska. MG nie prowadzi działalności politycznej, lecz aktywna jest w obszarze kultury i edukacji. Przymierze Śląskie to stowarzyszenie o charakterze lokalnym, w którym aktywni są członkowie wielu górnośląskich organizacji, w tym RAŚ. Fundacja Hereditas Silesiae Superioris nie jest bezpośrednio związana z RAŚ. Natomiast większość stowarzyszeń i fundacji działających na rzecz górnośląskiego dziedzictwa kulturowego ma pośrednie związki z Ruchem Autonomii Śląska. Bądź działają w nich osoby będące jednocześnie członkami RAŚ, bądź też zaangażowane były one we wspólne projekty z RAŚ – np. Górnośląskie Dni Dziedzictwa – wyjaśnia Jerzy Gorzelik Regionalny Ośrodek Kultury w Katowicach (z wielkim budżetem – ponad 2,3 mln zł) do tej pory nie zorganizował własnej imprezy. ROK w Katowicach wydaje za to kwartalnik „Fabryka Silesia”. Dobrze wydane pismo ukazuje się w nakładzie 1500 egz. i kosztuje mało – 10 zł. Ma radę redakcyjną, w której znaleźli się Zbigniew Kadłubek, Krzysztof Karwat i Szczepan Twardoch. Wszyscy są naturalnie zwolennikami RAŚ, czego nie ukrywają. Kadłubek, naukowiec Uniwersytetu Śląskiego, cztery lata temu miał powiedzieć na jednym z publicznych spotkań w Rybniku, że powstania śląskie były hańbą. Wybuchł skandal. Krzysztof Karwat, niegdyś publicysta „Dziennika Zachodniego”, zresztą do tej pory publikujący w tej gazecie felietony, nigdy nie ukrywał swojego zauroczenia RAŚ. Kandydował nawet z RAŚ do sejmiku w 2006 r. Twardoch jest znanym pisarzem i członkiem redakcji „Nowej Gazety Śląskiej”. Poglądy członków rady redakcyjnej oraz redaktora naczelnego (Jan F. Lewandowski) są widoczne w piśmie, którego drugi numer ukazał się niedawno. O czym można w nim przeczytać? Jak wynika z kolportowanej informacji prasowej: „Punktem wyjścia monograficznego numeru jest przyłączenie części Górnego Śląska do Polski i utworzenie autonomicznego województwa śląskiego (1922–1939). Co pozostało w pamięci historycznej i potocznej z tamtego czasu? Numer otwiera szkic historyka Ryszarda Kaczmarka »Dwa światy«, w którym autor rozważa, co Polska zyskała na przyłączeniu Górnego Śląska, a co Górny Śląsk zyskał na przyłączeniu do Polski. O Sejmie Śląskim z historykiem prawa Józefem Ciągwą rozmawia Krzysztof Karwat, a o fenomenie autonomii pisze Małgorzata Myśliwiec”. Jan F. Lewandowski jest filmoznawcą i m.in. autorem biografii Wojciecha Korfantego. Dwa lata temu dostał za tę książkę Nagrodę im. ks. Augustina Weltzla „Górnośląski Tacyt”, ufundowaną przez Ruch Autonomii Śląska. Autor rozprawy doktorskiej pt. „Obrazy historii: Śląsk w twórczości Kazimierza Kutza”. „Swoich” można także dopieszczać poprzez stypendia w dziedzinie kultury, fundowane przez marszałka województwa. To 2 tys. zł miesięcznie (w sumie 10 tys. zł). Większość zapowiadanych we wnioskach dzieł nigdy nie powstała. Beneficjentem tegorocznego rozdania stypendiów jest m.in. Marian Makula (niedoszły radny sejmiku z listy RAŚ), który napisze „Kozanie na gorze” – śląską śpiewogrę według Ewangelii św. Mateusza. Makula to kabareciarz. Magdalena Goik (dyrektorka biura Senatora Andrzeja Misiołka z PO) dostanie stypendium na napisanie publikacji pt. „Powstanki. O kobietach w powstaniach śląskich”. Nie wiadomo, czy ta stypendialna publikacja będzie książką czy artykułem? Szczepan Twardoch dostał stypendium marszałka w 2011 r. na napisanie powieści „Chłopcy”. Prace nad powieścią trwają. Gorzelik dzieli i rządzi w kulturze, ale czasem poślizgnie mu się noga. Tak jak w lutym tego roku. Z wielkim przytupem ogłoszono, że w kinie Rialto w Katowicach odbędzie się projekcja kontrowersyjnego filmu Pawła Siegera pt. „Polskie obozy koncentracyjne”. Autor filmu sugerował, że obóz w Łambinowicach na Opolszczyźnie po wojnie był „polskim obozem koncentracyjnym”. Kino Rialto, gdzie odbyła się projekcja i dyskusja, jest częścią Silesii Film, instytucji podlegającej samorządowi województwa śląskiego, finansowanej z budżetu państwa. Za kulturę i edukację odpowiada członek zarządu województwa i lider RAŚ Jerzy Gorzelik. Całe zdarzenie miało miejsce w tym samym czasie, gdy Polonia amerykańska wygrała długoletnią batalię o zakaz używania przez dziennikarzy amerykańskich określenia „polskie obozy śmierci”. Andrzej Borzym