Żydzi wracają po swoje Nesweek Polska( 03 2004

Żydzi wracają po swoje

28-03-2004, ostatnia aktualizacja 09-08-2011 13:25

Po dawne żydowskie majątki w Polsce ruszyło młode pokolenie pragmatycznych urzędników. Dla nich pieniądz to pieniądz, a kamienica to kamienica. Nieważne że w Łomży czy w Jedwabnem.

Dobry Żyd to martwy Żyd - usłyszałem na jedwabieńskim rynku trzy lata po tym, kiedy prezydent Kwaśniewski przepraszał tu za polskie zbrodnie. Sobotnie popołudnie. Promienie słońca ozłacały bruk. Ten sam, który Żydzi, tuż przed swoją męczeńską śmiercią w stodole w 1941 roku, oczyszczali z chwastów. Moim rozmówcą był 45-letni Tadeusz, porządny obywatel i katolik, ale w jego głosie dźwięczała lodowata struna nienawiści. "Fanatyk" - pomyślałem z odrazą. Ale wkrótce okazało się, że nie on jeden tak myśli w Jedwabnem. To miejsce żydowskiej kaźni i symbol polskiej hańby znów staje w ogniu narodowych niesnasek. Próby odzyskania przez żydowskie gminy mienia utraconego po II wojnie wzbudziły wśród miejscowych oburzenie i strach. Z grobów powstają antysemickie upiory.

- Zarówno ze strony Polaków, jak i Żydów potrzeba wiele taktu i życiowej mądrości, by rozwiązać ten problem - ocenia prof. Jacek Wódz, socjolog z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. - Na razie brakuje ich jednym i drugim. A ponowne zszarganie symbolu Jedwabnego może znów doprowadzić do wybuchu oskarżeń i nienawiści między światowym środowiskiem żydowskim a Polską.

Na Podlasiu sytuacja staje się coraz bardziej napięta. - Będzie jak przed wojną: Żydów kamienice, a nasze ulice - mówi 76-letni Kazimierz Wiśniewski, lokator kamienicy przy ul. Senatorskiej 7 w Łomży. Rozmawiamy w jego mieszkaniu na I piętrze, w cieniu kaflowego pieca, przy którym wygrzewa swoje kości. Nieduży, pomarszczony, na ratunek przywołuje świętych, spoglądających z wyblakłych obrazów. - Bo czy kto słyszał - pyta drżącym głosem - żeby Żydzi mogli ludzi z mieszkań wyrzucać? Czy chcieliśmy takiej Polski?

Niejeden pan Kazimierz trzęsie się w Łomży z oburzenia. Kiedy warszawska gmina żydowska odebrała na początku roku ten budynek i na dzień dobry trzykrotnie podniosła czynsze, Wiśniewskiego i resztę lokatorów trafił szlag. Dlatego kiedy mieszkańcy spotkają się dziś na schodach, nie ma wśród nich innego tematu. Tylko Żydzi, czynsze i majacząca w perspektywie groźba eksmisji. A jeszcze rozeszła się wieść, że Żydzi ubiegają się w Łomży o zwrot kolejnych 33 przedwojennych nieruchomości, zaś w pobliskim Jedwabnem chcą odzyskać 5 działek. Ale tam, gdzie kiedyś stały synagogi, gdzie hebrajskich liter uczyli się chłopcy w jarmułkach, swoje korzenie zapuścili już Polacy. I nie chcą słyszeć o oddaniu tych miejsc.

- Czy to się komuś podoba, czy nie, prawo żydowskich gmin do restytucji mienia musi być realizowane - prof. Wódz nie ma wątpliwości. - Kościół katolicki już odzyskał, co jego. Teraz czas oddać majątek Żydom.

I tak się dzieje: 5544 wnioski, które złożono do tzw. komisji regulacyjnej, rozpatrywane są w kolejności alfabetycznej. Do tej pory obyło się bez większych zgrzytów - rozpatrzono 505 spraw, z których 302 zakończyły się ugodą lub przeniesieniem własności na gminy żydowskie, reszta została odrzucona.

Ale oto walec sprawiedliwości dziejowej przetacza się przez Polskę północno-wschodnią. Łomża, Jedwabne, w kolejce czekają wnioski w sprawie Radziłowa (3), Wąsosza (1), Tykocina (8). To szczególne tereny, gdzie przed laty polsko-żydowskie sąsiedztwo skąpało się we krwi. Tu przed II wojną mieszkało więcej Żydów niż Polaków i wciąż żywa jest pamięć "kamieniczników krwiopijców" oraz pogromów urządzanych semickim sąsiadom przez polską biedotę, opętaną nacjonalistycznymi hasłami.

"(...) do 1939 roku każdego 3 maja w Wąsoszu, Radziłowie, Jedwabnem, Szczuczynie, Grajewie, Tykocinie, Kolnie, Suchowoli, Wiznej, Zarębach Kościelnych, Stawiskach odbywały się wielotysięczne demonstracje narodowe i przy okazji antyżydowskie pogromy (...)" - pisał Jacek Kuroń w artykule "Obóz narodowej nienawiści" ("GW" z 12.05.2001).

Później, podczas okupacji sowieckiej, kiedy NKWD tropiło polskich partyzantów i deportowało na wschód polskich patriotów, do drzwi łomotali także miejscowi Żydzi, sympatycy nowego ustroju. To zostało im zapamiętane. I znów polała się krew. Biała księga "Wokół Jedwabnego", wydana przez IPN, wymienia 30 miejscowości w dawnym woj. białostockim, w których w czerwcu 1941 roku Polacy dopuszczali się rabunków, gwałtów i bestialskich mordów. Jak spalenie 1600 Żydów w stodole w Jedwabnem, które od czasu opublikowania przez prof. Jana Tomasza Grossa książki "Sąsiedzi" stało się niechlubnym symbolem tego okresu i tych terenów.

Dziś na podlaskich ziemiach zostali już tylko polscy sąsiedzi. Potomkowie tych, co brali udział w pogromach, którzy nieodmiennie powtarzają, że "wszystkiemu winni są Żydzi". Dlatego na wschodnim Mazowszu restytucja żydowskiego mienia budzi niechęć, odkurza stereotypy, ożywia demony.

Złe zaczęło się właśnie od tej dwupiętrowej kamienicy przy ul. Senatorskiej 7 w Łomży. Od frontu liszaje po odpadającym tynku, na klatce schodowej łuszcząca się farba olejna. Przed II wojną światową budynek mieścił ochronkę dla żydowskiej dzieciarni. Po wojnie magistrat kwaterował tu tych, którym nie powiodło się w życiu. Teraz zamieszkuje go osiem rodzin: samotne matki z dziećmi, renciści, biedota. Za komunalne lokale nie płacili tu wiele, jedyne 1,60 zł za metr kwadratowy. Ale za co płacić, jak budynek zrujnowany i bez wygód. Kiedy na początku tego roku z ogłoszenia na klatce schodowej lokatorzy dowiedzieli się, że będzie spotkanie z przedstawicielem Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, wpadli w popłoch.

- Nikt z ratusza nas nie powiadomił, że miasto oddało budynek Żydom - narzeka Małgorzata Zakrzewska, bezrobotna fryzjerka i samotna matka z trojgiem dzieci i dochodem 520 zł z tytułu alimentów. Przed rokiem, kiedy w lokalnej gazecie przeczytała, że gmina żydowska ubiega się o ich kamienicę, poszła do ratusza po informacje. Usłyszała, że zwracanie mienia potrwa jeszcze z 10 lat. Więc Zakrzewska się zapożyczyła i ociepliła pokoje, bo grzyb właził już do mieszkania.

- A potem przyjechał pan Sławomir Różański z tej żydowskiej fundacji i powiedział na powitanie: "Jestem państwa nowym właścicielem". Aż nas zatkało - wspomina z oburzeniem i powtarza: "Właścicielem".

Zebranie odbyło się w niezamieszkanym lokalu na parterze. Bez prądu, więc rozmowy prowadzono przy świecach. Wcale nie szabasowych, bo i atmosfera nie była świąteczna. Mieszkańcy, pełni najgorszych przeczuć, nagrali Różańskiego na magnetofon.

- Powiedział, że miasto nas "przehandlowało" podczas rozmów w komisji regulacyjnej - relacjonuje Zakrzewska. - A teraz właściciel ma prawo podnieść czynsz i to zrobi. Zamiast 1,60 zł płacić mamy 4,80. Jak nie: eksmisja. Czy to zemsta Żydów za Jedwabne? - w głosie kobiety słychać gorycz i strach. Ale Małgorzata Zakrzewska nie z tych, co dają sobie w kaszę dmuchać. Zadbana, energiczna, niejedno przeszła i teraz też da radę. Pełni rolę rzecznika lokatorów z Senatorskiej, gardłuje po urzędach. Będzie walczyć, bo nie po to mieszkanie za krwawicę remontowała, ocieplała, kominek postawiła, żeby teraz gdzieś w świat odchodzić z córeczkami i psem. Zaciska pięści.

No bo co z tego, pyta, że nowy właściciel dał jeszcze inną szansę? Ludzie mogą wykupić mieszkania po preferencyjnej stawce 550 zł za metr. Ale muszą to zrobić wszyscy. Jak ktoś się wyłamie - tematu nie ma. Właściciel nie zamierza dokładać do kamienicy.

Ale stawka wykupu - wydawałoby się niewygórowana - dla lokatorów kamienicy jest nie do zapłacenia.

Stefania Wiśniewska (72 lata), schorowana rencistka, wyłamała się od razu na tym spotkaniu z Różańskm przy świecach. Po co jej na ostatnie lata życia mieszkanie na własność? Razem z mężem od 30 lat zajmują 24 metry kwadratowe: mała kuchnia i maciupeńki pokoik, ogrzewany piecem. No i z 488 zł renty nawet na preferencyjną stawkę jej nie stać. Płacze: żydowski właściciel podnosi czynsz, a polskie państwo rentę zmniejsza - za ostatni miesiąc Wiśniewska dostała o 2 złote mniej. I nikt w telewizorze nawet nie wytłumaczył, dlaczego. A dla niej każda złotówka się liczy. - Chyba umierać przyjdzie... - zwiesza głowę, a oczy czerwienieją od łez.

Sławomir Różański, który prowadzi sprawę łomżyńskiej kamienicy przy ul. Senatorskiej, nie wgłębiał się jednak w sytuację życiową lokatorów. Jest asystentem dyrektora Fundacji Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego i specjalistą od nieruchomości. Prawnikiem. Nie chce rozmawiać na temat swojego zachowania na zebraniu z lokatorami i niefortunnych słów, że jest "ich nowym właścicielem". Nie będzie też tłumaczył, dlaczego nakłaniał ludzi do podpisywania aneksu do umów o wynajmie bez czytania, traktował ich z góry, a kiedy przekrzykiwali się, chcąc opowiedzieć mu o swojej biedzie, zamykał im usta paragrafami i groźbą eksmisji.

Nie, nie rozumieli się zupełnie - starcy z niespełna 500-złotową rentą i samotne matki kupujące ubrania w lumpeksach z tym młodym prawnikiem, prostującym fałdki na garniturze ze szlachetnej wełny.

Różański powie tylko, że jest mu przykro, bo - jak twierdzi - łomżyński magistrat przez lokalne media podgrzewał nastroje: że przyjdzie Żyd kamienicznik i będzie gnębił ludzi. A prawda jest taka, że w rozmowach z władzami miasta Żydzi proponowali: zamiast tej kamienicy wezmą coś bez lokatorów. To miasto, powiada Różański, uparło się, że może oddać tylko ten dom przy Senatorskiej.

Wiceprezydent Łomży Marcin Sroczyński aż czerwienieje i z oburzeniem odrzuca oskarżenia o podsycanie antysemickich nastrojów: - To strona żydowska chciała właśnie tę kamienicę, nie inną, a rękoma miasta planowała wysiedlić budynek. Bo jak dojdzie do eksmisji, to przecież miasto będzie musiało zapewnić im lokale zastępcze - rozkłada ręce i głęboko patrzy w oczy.

Z dokumentów wynika, że gmina żydowska rzeczywiście złożyła wniosek o zwrot konkretnej kamienicy - przecież to do niej miała prawo. Rzeczą miasta było zaproponowanie nieruchomości zastępczej. W papierach nie ma śladu, by padła taka propozycja. Można odnieść wrażenie, że miasto bez protestu - a może i z ulgą - pozbyło się "zniszczonej substancji mieszkaniowej" i jej niewygodnych, biednych mieszkańców. Teraz lokatorzy podejrzewają miasto i stronę żydowską o prowadzenie gry ich kosztem.

- Prezydent oddał nas jak śmieci, a Żyd weźmie na szuflę i wyrzuci - gorzko mówi Anna Jankowska. W Łomży i okolicy powiało antysemityzmem. Czy można się dziwić?

Problem z restytucją polega na tym, że, paradoksalnie, w większości miast, gdzie kiedyś były synagogi, mykwy czy chedery, w ogóle nie ma już gmin żydowskich - tłumaczy prof. Adam Dobroński, historyk z uniwersytetu w Białymstoku. Wymierają też ostatni żydowscy mieszkańcy Łomży czy Jedwabnego, ocalali z holocaustu, a żyjący za granicą. Oni mieli sentyment do miejsc, gdzie się urodzili. I wbrew trudnej przeszłości - życzyli im jak najlepszej przyszłości.

- Miałem znajomego Żyda, Michała Flikiera - ciągnie prof. Dobroński. - Był przewodniczącym Związku Żydów Białostockich w Izraelu. Tak mi tłumaczył: Nie chcemy zabierać naszych dóbr, które zostały. To teraz wasze miasto, choć kiedyś było i nasze. Chcemy tylko, żeby tam był jakiś kącik muzealny, pomnik, tablica. Żeby ktoś o nas pamiętał.

Ale takich ludzi jak Flikier jest coraz mniej. Nadszedł czas pozbawionych sentymentów urzędników, którzy po prostu chcą odzyskać to, co gminom żydowskim się prawnie należy i wyciągnąć z tego jak największy zysk.

- Dziś restytucją zajmuje się fundacja z Warszawy, jacyś młodzi ludzie, trochę drapieżni w tym, co robią - potwierdza prof. Dobroński. - Wyczuwam w tym działaniu duży podtekst materialny. Ginie to, co powinno być najważniejsze - idea tolerancji, duchowość, pozytywny dorobek wspólnego sąsiedztwa. Jak się tak przedstawia sprawę: oddajcie, bo się należy, to druga strona przyjmuje postawę obronną: Żydom nie oddamy!

Ale 34-letni Sławomir Różański, przedstawiciel fundacji, akurat Żydem nie jest. Pracę znalazł z ogłoszenia. Jego zadanie: być skutecznym i zdejmować kłopoty z głowy mocodawcom. To menedżer, wolny od sentymentów. - Staram się oddzielać sprawy religijne od zawodowych - mówi.

Fundacja Ochrony Dziedzictwa Żydowskiego, dla której pracuje, zajmuje się zagospodarowaniem nieruchomości odzyskanych przez Związek Żydowskich Gmin Wyznaniowych. Środki zdobyte z restytucji mają iść m.in. na utrzymanie cmentarzy, synagog i działalność kulturalną. Właśnie na to Różański chce wycisnąć pieniądze z łomżyńskiej kamienicy przy ul. Senatorskiej 7.

A teraz przyszła kolej na Jedwabne. Komisja regulacyjna do spraw mienia gmin wyznaniowych żydowskich wysłała do urzędu miasta zawiadomienie o wszczęciu postępowania wobec pięciu nieruchomości, których zwrotu domaga się żydowska gmina. Na działkach leżących w centrum miasteczka, przy ulicy Szkolnej, stała kiedyś synagoga. Dziś są tu dwa domy mieszkalne, sklep, stodoła i zrujnowane szopy. Ale temat restytucji żydowskiego mienia rozpala głowy wszystkich ludzi w mieście.

- Trzy lata temu narobili zamieszania z pomnikiem tych Żydów, a teraz wyciągają łapy po majątek. Wszystko przez tych Żydów - przekrzykuje się grupka mężczyzn, zabijających czas na rogu rynku, noszącego imię Jana Pawła II. Mężczyźni, jak większość miejscowych, nie chcą, się przedstawić. Bo i trochę wstyd, i strach. - Jak ktoś powie głośno, że oddawanie majątku Żydom to dziś głupota i niesprawiedliwość, znów będzie, że w Jedwabnem sami antysemici, ba, żydożercy mieszkają - mówi twardo najwyższy z nich, łysawy brunet o spracowanych dłoniach.

Bo w miasteczku wciąż tkwi żydowska zadra: że przed całym światem nazwano miejscowych mordercami, którzy w 1941 roku swoich żydowskich sąsiadów na całopalną śmierć do stodoły zawlekli. Urządzone w mieście uroczystości rocznicowe w 2001 roku tylko pogłębiły ranę. Na oficjalnej stronie miasta (www.jedwabne.pl) jego historia kończy się w 1939 roku. Mieszkańcy chcieliby o wszystkim zapomnieć.

Piotra Kadlcika, przewodniczącego Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich, dziwi takie wrogie nastawienie. - O ile wiem, to w Jedwabnem ofiarami byli Żydzi, których 1600 spalono w stodole - mówi.

Jednak prof. Adam Dobroński jest w stanie zrozumieć mieszkańców. Tłumaczy, że współcześnie dokonano mordu w Jedwabnem po raz drugi. Pierwsza straszna rzecz wydarzyła się lipcu 1941 roku, kiedy spalono Żydów. Teraz zaś okaleczono zbiorową świadomość mieszkańców.

- Sama książka prof. Jana Tomasza Grossa w niewielkim stopniu dotarła do mieszkańców Jedwabnego - mówi. - Ale wykorzystały ją wojujące koła, zwłaszcza w Ameryce, które pchnęły do miasteczka zastępy ekip telewizyjnych. Żeby pokazać światu - tak wyglądają mordercy. Wcześniej nikt nie próbował z ludźmi rozmawiać o tamtych wydarzeniach spokojnie, bez epitetów, żeby ustalić prawdę. Potem było już za późno. Ludzie się zbuntowali. Rodzice czy dziadkowie niektórych faktycznie dopuścili się zbrodni, ale należało ich konkretnie pokazać, a nie krzyczeć: wszyscy jesteście zbrodniarzami.

Dziś na to poczucie krzywdy nakłada się strach przed utratą majątku. Nawet władze miasteczka nie mają ochoty oddawać czegokolwiek żydowskim braciom.

Siedzimy w gabinecie z burmistrzem Jedwabnego Michałem Chajewskim i Waldemarem Walusiem, jego kolegą radnym. Studiujemy mapę. Atmosfera pełna napięcia. - Skąd oni niby mają mieć dokumenty na te nieruchomości? - dziwi się burmistrz i jeszcze bardziej pochyla nad mapą. - Po Żydach wywiezionych do getta papierów przecież nie ma?

- Ci, co trafili do stodoły w Jedwabnem, też raczej dokumentów nie mieli, a jak mieli, to z dymem poszły - sekunduje mu radny Waldemar Waluś, siwy, dostojny, "w cywilu" miejscowy przedsiębiorca pogrzebowy. Obaj mają zafrasowane miny.

- Jak te papiery w porządku będą mieć, to nic nie poradzimy, prawo jest prawem, a pod wiatr nie podmuchasz - burmistrz Chajewski wzrusza ramionami.

Z mapy wynika, że działki, o które ubiega się gmina żydowska, są już w prywatnych rękach i nie podlegają zwrotowi w naturze. Gmina Jedwabne powinna oddać inną nieruchomość albo wojewoda wypłaci rekompensatę.

- I ten skwerek też sprzedaliśmy - burmistrz pokazuje działkę przy ul. Łomżyńskiej - No, to nie będziemy musieli oddawać - oddycha z ulgą. - A gruntów na zamianę nie mamy.

- Czyli, burmistrzu, sprzedawać w polskie ręce co tam jeszcze zostało - apeluje radny Waluś.

Tadeusz Molicki jest właścicielem jednej z działek przy ul. Szkolnej, o której zwrot wystąpiła gmina żydowska. Zaprasza do pokoju, bo w kuchni znajomi akurat zakąszają pod święto 40 (chrześcijańskich) Męczenników. Wyciąga dokumenty. Działkę ma po rodzicach, którzy kupili ją zaraz po wojnie.

- Od jednego Żyda, co pół Jedwabnego nam, Polakom, sprzedał. Widać miał papiery, bo wszystko przez sąd przechodziło.

Właścicielem działki obok, na której kiedyś stała synagoga, są państwo Maniccy. Prowadzą sklep. I oni wszystkie papiery mają w porządku, rejentalnie potwierdzone.

- To chyba nam nie odbiorą - ma nadzieję pani Manicka. - Do nas przychodzili już różni Żydzi. Wiedzieli, że nas stąd nie wyrzucą, to chcieli chociaż tablicę pamiątkową na naszym domu powiesić, ale my się nie zgodziliśmy. Bo to teraz nasze - mówi butnie, ale w oczach czai się strach. I pytanie: A co będzie, jeśli jednak zabiorą?

- Jak zaczną oddawać, to mało co zostanie, bo u nas, w Jedwabnem, całe ulice były żydowskie - ściszonym głosem, jakby zdradzając wielką tajemnicę, odpowiada ekspedientka w pobliskim sklepie spożywczym.

- Ludzie są tu niechętni restytucji - oględnie ocenia sytuację prof. Dobroński. Ale w Jedwabnem - by rzec po prostu - panicznie się boją powrotu Żydów i tego, że zaczną "restytuować prywatne". A co drugi dom tutaj jest pożydowski. Miejscowych nie przekonuje, że zgodnie z ustawą Żydzi nie mogą ubiegać się o prywatne majątki, tylko o te, które służyły przed wojną gminom wyznaniowym na cele kultu, oświatowe, społeczne. Wiedzą swoje.

- Wejdziemy do Unii, to i prawo się znajdzie - kwituje z rezygnacją w głosie Jan Trzaska, pięćdziesięcioparoletni właściciel zakładu RTV. Trzaska ma trzy domy, w tym dwa odkupione od Żydów. Markotny jest i podłamany: bo o jeden, ten przy rynku, już się jacyś pytali. A na drugi, co to Żyd w asyście trzech milicjantów przyszedł go po wojnie rodzicom sprzedawać, dokumentów nie ma, bo akt notarialny się gdzieś zapodział. To i zabrać teraz mogą. - A przecież za legalnie zarobione złotówki kupiony, własnymi rękami remontowany - wylicza z rozpaczą.

85-letni Teofil Ostrowski (jako chłopak biegał podglądać, jak w synagodze Żydzi się modlą), choć domu nie ma, tylko komunalne mieszkanie w pożydowskiej kamienicy, to jednak dobrze wie, co o restytucji myśleć. - Nie wpuszczę Żyda do mieszkania! Nie dam się! - mówi.

Grubszych słów używa 45-letni Tadeusz, z dziada pradziada mieszkaniec tych terenów, schludnie ubrany, z ogniem w oczach. Przedstawia się jako Polak. To powinno wystarczyć. Wierzy "w Polskę od morza do morza" i zna narodową historię. Wylicza: w Jedwabnem Żydzi wydawali Sowietom policjantów, leśników, urzędników. Skazali ich na Sybir. A w stodole Żydów zginęło nie 1600 tylko 160. Ktoś złośliwie zero dopisał.

- A teraz chcą od nas majątki - szczerze się oburza. - W Łomży dostali kamienicę i od razu ludzi czynszem przydusili. Od nas niczego nie dostaną - pokrzykuje. - Myśmy te domy odbudowali, remontowali. U nas motto wciąż jest takie samo: Dobry Żyd to martwy Żyd - mówi na pożegnanie.

40-letni nauczyciel (błaga, by nie podawać jego nazwiska, bo go "zjedzą") przeprowadził się do Jedwabnego, gdy miał 6 lat. Jak mówi, wciąż nie może się przyzwyczaić. Tu coś wisi w powietrzu. Nikt niczego nie mówi wprost, tylko "strzela zza węgła". A jak dzieje się coś złego, ludzie milczą. Tak jak wtedy, gdy pędzono Żydów do stodoły.

- Przeglądałem księgę wydaną przez IPN o wydarzeniach w Jedwabnem - ciągnie nauczyciel. - Były tam donosy mieszkańców: jeden pisał na drugiego. I dziś, po 60 latach, ta społeczność nadal tak samo funkcjonuje.

Samorząd w Jedwabnem ma miesiąc na ustosunkowanie się do żydowskich roszczeń. Trzeba będzie przekopać się przez archiwa i znaleźć kontrargumenty w bitwie na dokumenty: już wynaleźli kilka nieścisłości w papierach przedstawionych przez stronę żydowską. Może uda się wygrać tę wojnę?

Z ostatnich informacji z frontu łomżyńskiego wynika, że nastąpiło tam zawieszenie broni. Do miejscowego magistratu przyjechali przedstawiciele fundacji. Uzgodniono, że lokatorzy kamienicy przy ul. Senatorskiej mogą na razie płacić czynsz w dotychczasowej wysokości. Miasto zamierza odkupić budynek dopiero co przekazany żydowskiej fundacji. Pozostaje tylko kwestia ceny. Ale gmina i fundacja nie będą się już licytować na łamach prasy. Bo pieniądze lubią ciszę. W Jedwabnem na cenę wpływ może mieć jeszcze historia.

Nazwiska niektórych mieszkańców zostały zmienione

Współpraca Małgorzata Bogusz, Mateusz Ananicz


Wyszukiwarka