246

27 sierpnia 2010 Agresja państwa wobec jednostki. Stosunek socjalistycznego państwa do jednostki – przybiera już rozmiary kompletnej karykatury. Codziennie zalewa nas masa konsekwencji wcześniej podjętych decyzji, decyzji przegłosowanych demokratycznie i większościowo, a to  przy pomocy demokracji na dole, a to przy pomocy demokracji na górze. Jeden czort!  Wobec jednostki nie stosuje się  naturalnego prawa , a stosuje się prawo stanowione- stanowione demokratycznie.  Demokracja- jako ustrój zwyrodniały, za taki uważał go Arystoteles- zamienia się na naszych oczach  w tyranię. Bo jak  można było odebrać rodzicom dziecko,  z powodu tego,  że „ rodzice są zbyt religijni”(???) W ogóle jakim prawem państwo może odbierać  rodzicom dzieci.??? Tylko prawem demokratycznie stanowionym- Prawem  demokratycznego Kaduka!. I usiądzie w studio telewizyjnym kilka osób, w tym Rzecznik Praw Dziecka i zawzięcie dyskutują nad krzywdą jaka stała się dziecku, bronią go, piętnują anonimowo tych, którzy tę krzywdę spowodowali, a sedno sprawy pozostaje niezałatwione.. Urzędnicy psychiczni, zwani psychologami nie powinni mieć żadnego prawa gwałcenia prawa naturalnego rodziców do swoich dzieci.!.  Niezależnie jacy ci rodzice są.. Bo to są ich dzieci, a nie psychologicznych urzędników państwowych.. Jeśli rodzice popełniają jakieś przestępstwa, kwalifikujące się pod Kodeks Karny- to niech ponoszą sprawiedliwą karę. Ale od zabierania im dzieci - wara! Chyba, że psycholog, który podpisał się pod zabraniem dzieci rodzicom, w przypadku pomyłki- tak jak w tym konkretnym  przypadku gdzie  rodzice walczą dwa lata o swoje dziecko  z psychicznym państwem, stanowiąc przy tym  porządną, religijną  rodzinę- zgodzą się dobrowolnie na oddanie swoich dzieci państwu..(!!!) Wszyscy ci posłowie, którzy głosowali za możliwością odbierania dzieci rodzicom, przyczynili się do stworzenia sytuacji, w której tyrańskie demokratyczne państwo ma możliwość rozbijania rodziny.. I taka jest prawda! Jest to rodzaj wywłaszczenia rodziców   z więzi rodzinnych na rzecz osób postronnych nie mających doń żadnych praw naturalnych, w tym przypadku państwa.. Demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej niesprawiedliwości.. Już odbierano dzieci rodzicom, bo mieszkały w za małym metrażu, były niedożywione.. Teraz będą odbierane przez tyrańskie państwo rodzicom, bo rodzice się nad nimi” znęcają”, czyli wymierzają im klapsy.. Co przepchnęli  w demokratycznym Sejmie posłowie Platformy Obywatelskiej.. Widać wyraźnie, że przemoc staje się kolejnym fundamentem  funkcjonowania państwa socjalistycznego, obok przymusowej oświaty, gdzie odbywa się  głównie tresura nieukształtowanych młodych  umysłów, przymusowego  ubezpieczenia się na rzecz obietniczej emerytury i coraz większej liczby powinności spełnianych przez „ obywateli”, a tak naprawdę niewolników państwa, na rzecz państwa biurokratyczo- demokratycznego.Tylko patrzeć jak na dobre rozkręci się instytucja psychuszek, w których każdego ”obywatela”, nie przystającego do demokratycznego państwa prawnego i buntującego się przeciw  jego tyranii i agresji-- będzie można uznać za wariata.. Tak jak w  Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.. W końcu jesteśmy  w Związku Socjalistycznych Republik Europejskich.. Będącym powieleniem  tamtego modelu.. Armia psychologów jest już przygotowana. Oni będą podpisywać wyroki na wszystkich niepoprawnych, wmawiając im wariactwo. .Choć wielu z nich niewiele brakuje do stanu,,.. Ale kto orzeknie o ich niepoczytalności? Inni psychologowie, też funkcjonujący na granicy szaleństwa?. Oczywiście w tym szaleństwie jest metoda. Chodzi o zrealizowanie   marzenia wszelkiej lewicy o rozbiciu totalnym rodziny.. Bo jak twierdził ich duchowy przywódca -Karol Marks, rodzina jest „największym siedliskiem zła”(!!!). Tak jak religia miała być” opium dla ludu”. Taki Jan Jakub  Rousseau, też  antytradycyjny szaleniec lewicowy, swoje dzieci oddał do przytułku. I sformułował obłędną tezę, o tym, że człowiek rodzi się  z natury  wyłącznie dobry..(???)  Ta fantazyjna teoria stała się podstawą do konstruowania „ nauk”, takich jak pedagogika, psychologia, resocjalizacja.. I mamy burel  i serdel nie z tej Ziemi! Bo po prostu ludzie rodzą się różni.. I dobrzy i źli, i wysocy i niscy,  o różnych kolorach włosów, o różnych charakterach i osobowościach. Bo Pan Bóg każdego z nas stwarza innym.. Świat pełen jest różnorodności.. Skoro człowiek rodzi się dobry, a potem na przykład zabije innego człowieka- to kto jest winien! No właśnie- kto! Przecież nie dobry człowiek, bo ten jest dobry, ale  coś co go ukształtowało w kierunku zła, a więc środowisko.. Winne jest środowisko! To chyba jasne! Ale jak ukarać środowisko? A że się nie da ,więc lewica rozbudowuje aparat niezbędny do naprawiania charakterów  przestępców.. I naprawia , próbując resocjalizować złodziei, bandytów  i morderców.. W całość fałszywej operacji  naprawiania przestępców wpisana jest  obłędna decyzja o zniesieniu kary śmierci dla morderców , popełniających morderstwa z premedytacją.. Te wszystkie działania są konsekwencją fałszywej tezy o dobru rodzącego się człowieka. W chrześcijaństwie człowiek rodzi się z piętnem grzechu pierworodnego. Usuwa go dopiero chrzest. Ale to dotyczy grzechu pierworodnego.. A nie popełnianych przestępstw w dorosłym  życiu. Winę rozstrzyga sprawiedliwa kara.. Ale wymierzanie kar- jakoś lewicy nie pasuje.. Pomijając kary finansowe, które bardzo biurokracji pasują.. Bo z nich między innymi żyje.. Jeśli za zabicie człowieka dostaje się  siedem lat, przy odsiedzeniu czterech, a za zabicie żubra grozi lat pięć.. To coś tu nie jest w porządku.. Życie ludzkie przestaje się liczyć. Liczy się wszystko co pogańskie, a nie chrześcijańskie.. I ktoś to konstruuje krok po kroku.. A to drzewo, a to zwierzę, a to Ziemia matka- wszystko byleby nie człowiek. Człowiek jest największym wrogiem wszystkiego! I nie wolno wyciąć własnego drzewa na własnej posesji, jeśli ma ono powyżej pięciu lat..(???) Nie znam szczegółów, ale chyba muszą być prowadzone dzienniki historii drzewa  i jego posadzenia  .. Bo skąd urzędnik ma widzieć ile lat ma drzewo z dokładnością co do dnia? Po liczbie słojów - owszem. Ale tak dokładnie? W Przemyślu też państwo uczepiło się człowieka.. Bo handlował bułeczkami i rogalikami. Został nawet z to skazany.. A potem zrobiono z niego wariata.. ! Od czego są psycholodzy.. Nie zgadza się z tyranią państwa- to na pewno wariat. Trzeba mu wydać odpowiednia opinię i niech się potem z tego wyplątuje.. Straż Ochrony Zwierząt( już jest coś takiego!) uczepiła się jakiegoś” obywatela”, że trzyma swojego prosiaka w swojej klatce na króliki(???) I robią  z tego wielkie hallo.. No i co z tego? Jego prosiak i jego klatka? I grożą mu jakimiś karami.. Gdzieś Straż Miejska poturbowała  panią w średnim wieku, zakuła ją nawet w kajdanki i przez siedem godzin turbowała i przewoziła samochodem....  Podobno utrudniała im sprawdzenie, czy ma dokument szczepienia psa.. Jednemu odbierają krowę lub konia, innemu dziecko, a jeszcze innemu … pracę- podnosząc permanentnie podatki. Takie mamy agresywne państwo wobec jednostki, zwanej  dumnie -„obywatelem’.. I po co komu takie państwo opresyjne? Przecież nie” obywatelom”, coraz bardziej udręczonym i prześladowanym przy pomocy demokratycznego państwa bezprawia gwałcącego prawo naturalne człowieka do swojego dziecka, zwierzęcia, czy drzewa.. Będzie nam wkrótce potrzebny lekarz ostatniego kontaktu- jak tak dalej pójdzie, a pójdzie.. Państwo sięga już po ostatnie rezerwy finansowe.. sięga po zasiłki pogrzebowe i Fundusz Rezerwy  Demograficznej.. w wysokości 7,5 miliarda złotych. Ale o demontażu państwa biurokratycznego nie pomyśli.. Bo chodzi o to, żeby było biurokratyczno- demokratyczne i bardzo opresyjne.. W interesie biurokracji - ma się rozumieć! WJR

To jest drugi Katyń W Rosji na poważnych stanowiskach nie ma ekspertów niezależnych od władzy. Dlatego moim zdaniem należałoby powołać specjalną międzynarodową komisję do wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, złożoną z czołowych ekspertów z różnych krajów: Szwecji, Włoch, Wielkiej Brytanii Z Wiktorem Suworowem, byłym agentem sowieckiego wywiadu wojskowego GRU, który uciekł na Zachód, skazanym w Rosji na karę śmierci, autorem książek o historii Związku Sowieckiego, rozmawia Mariusz Bober Cztery miesiące po katastrofie smoleńskiej władze rosyjskie nie chcą udostępnić polskim śledczym najważniejszych dokumentów w tej sprawie, np. protokołów sekcji zwłok ofiar. Dlaczego Moskwa tak się zachowuje? - Możliwe są różne wersje wydarzeń, ale jeśli nawet obecny reżim rosyjski nie był zamieszany w tę katastrofę bezpośrednio, to jego późniejsze działania miały charakter działań przestępczych.

W dniu katastrofy rosyjscy przywódcy deklarowali wszelką możliwą pomoc w wyjaśnieniu katastrofy... - O tak (śmiech), a czego innego można było oczekiwać? To tylko propaganda.

Czyli Międzypaństwowy Komitet Lotniczy nie będzie umiał, czy nawet chciał wyjaśnić tej katastrofy? - Władze rosyjskie mają ogromny wpływ na funkcjonowanie tej komisji. Tymczasem do wyjaśnienia takiej katastrofy potrzeba naprawdę niezależnych ekspertów. Jest to bowiem sytuacja nadzwyczajna. To nie był zwykły wypadek. Dlatego moim zdaniem należałoby powołać specjalną międzynarodową komisję do wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej złożoną z czołowych ekspertów z różnych krajów: Szwecji, Włoch, Wielkiej Brytanii itd.

Pana zdaniem, również szefowa MAK - Tatiana Anodina, nie jest takim niezależnym ekspertem? - Ona jest właśnie przykładem wpływów rosyjskich na funkcjonowanie tej komisji. W Rosji na poważnych stanowiskach nie ma ekspertów niezależnych od władzy. Dlatego moim zdaniem w takiej międzynarodowej komisji ds. wyjaśnienia tej katastrofy nie powinno być w ogóle rosyjskich ekspertów.

Jak należało ustalić zasady współpracy między Polską a Rosją przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy? - Jeśli jedna strona nie ufa drugiej, to najlepszym rozwiązaniem jest powołanie międzynarodowej komisji śledczej. Przywódca państwa rosyjskiego powinien wziąć pod uwagę to, że skoro ta tragedia wywołała wiele negatywnych odczuć w polskim społeczeństwie, to należałoby zabezpieczyć teren katastrofy, nie dopuszczać tam osób postronnych i natychmiast zainicjować powołanie międzynarodowej komisji ds. wyjaśnienia katastrofy. W skład takiej komisji powinni wejść eksperci z różnych krajów. Dlatego też władze rosyjskie nie powinny nawet dotykać czarnych skrzynek samolotu. Naraziły się bowiem w ten sposób na zarzut manipulowania ich zawartością. Powinny zostawić ich otwarcie międzynarodowej komisji i od niej oczekiwać wyjaśnienia przyczyn katastrofy. To nie jest tylko opinia Polaków. To byłoby rozwiązanie najlepsze zarówno dla Polski, jak i dla Rosji, po prostu dla wszystkich.

Postępowanie władz rosyjskich wskazuje na to, że chcą ukryć prawdę o katastrofie? - Właśnie. To jest - można powiedzieć - Katyń II. W Rosji znowu coraz częściej mówi się, że zbrodni katyńskiej dokonali Niemcy. W ostatnich latach wydano mnóstwo książek i publikacji na ten temat. Dlatego zastanawia mnie zachowanie rosyjskich władz. W ubiegłym roku główny prokurator wojskowy Rosji postanowił o utajnieniu decyzji o umorzeniu śledztwa w sprawie mordu katyńskiego i sprzeciwił się przekazaniu Polsce dokumentów w tej sprawie, twierdząc, że zawierają one informacje tajne i ściśle tajne. Pomyślałem sobie wtedy: zaraz, jeśli - jak utrzymuje oficjalna propaganda - to była zbrodnia dokonana przez Niemców, to dlaczego materiały na ten temat zostały w Rosji utajnione? Dlatego uważam, że nie potrzeba więcej dowodów. Utajnienie dokumentów przez władze rosyjskie oznacza, że to one są odpowiedzialne za zbrodnię katyńską.

Uważa Pan, że władze Rosji mogły mieć udział w zamachu na polskiego prezydenta czy po prostu chcą ukryć zaniedbania jakichś urzędników? - Myślę, że wszystko jest w tym przypadku możliwe. Ta władza to kryminalny reżim. Z drugiej strony jest ona niezwykle nieudolna.

Dlaczego w takim razie jest wciąż popierana przez Rosjan? - Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Zobrazuję to pewną historią. Otóż przez pewien czas mieszkałem w Bristolu. W tym czasie tamtejsze ZOO dostało z Rosji dwa niedźwiedzie polarne. Jeden z nich przebywał wcześniej również w ZOO, więc zachowywał się w miarę normalnie. Ale drugi był przetrzymywany w klatce. Nawet gdy w bristolskim ZOO wypuszczono go na duży wybieg, gdzie miał dużo swobody, niedźwiedź robił tylko trzy kroki do przodu, a potem trzy do tyłu... A przecież nie był już w klatce! Podobnie jest z rosyjskim społeczeństwem. To jest tragedia. Bo nawet gdy Rosjanom dano wolność, nie umieli już w niej żyć. To właśnie stało się z rosyjskim społeczeństwem po 70 latach komunizmu. Każdy, kto obecnie sprzeciwia się rosyjskim władzom, jest zabijany. Dlatego żyć mogą tylko osoby, które są posłuszne. Ludzie już nie rozumieją, co to znaczy wolność. Dlatego zachowują się jak ten niedźwiedź - trzy kroki do przodu, trzy do tyłu. Mogę tylko powiedzieć, że jest mi bardzo przykro z powodu zachowania władz Rosji i rosyjskiego społeczeństwa. Znaczące jest także to, że wielu obywateli ucieka z Rosji, gdy tylko nadarza im się okazja. Miliony Rosjan mieszkają w USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii itd. Ale wielu zwykłych obywateli nie ma pieniędzy i możliwości wyjazdu.

Władze nie dostrzegają w tym problemu? - Nie, bo dla nich ludzie nie są potrzebni. Jeśli jest coraz mniej ludzi, nie trzeba ponosić wydatków na edukację itd. Władze interesuje tylko eksploatacja gazu, ropy, niklu itd. Dzięki Chińczykom mają tanią siłę roboczą, a do pomocy w eksploatacji złóż można zatrudnić zagraniczne ekipy...

Jakie są obecnie główne cele rosyjskiej polityki? - Obecny reżim interesują tylko jego własne sprawy. Dlatego politykę zagraniczną i wewnętrzną Rosji sprowadza się do zabezpieczenia własnych interesów rządzących. Interesy całej Rosji nie mają dla nich znaczenia. Dla tych władz jedynym celem jest zarabiać dla siebie kolejne miliardy, aby kupować kolejne domy, kluby sportowe itd. Ci ludzie są nastawieni wręcz wrogo wobec Zachodu. Ale większość członków ich rodzin mieszka... właśnie na Zachodzie.

Jednak na Zachodzie obecne władze są akceptowane, a nawet traktowane jak strategiczny sojusznik. Także obecny polski minister spraw zagranicznych zaledwie rok temu przekonywał, że Rosja jest bardzo bliska wartościom demokratycznym... - Rosja była bliska wartościom demokratycznym jedynie w 1991 r., kiedy komunizm w tym kraju upadł, a miliony ludzi wyszły na ulice. Ale natychmiast partia komunistyczna odzyskała wpływy. Kim był Borys Jelcyn? Członek Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. A kim jest Władimir Putin? Jednym z szefów KGB. O jakich więc wartościach demokratycznych mówimy? A o stanie polityki zagranicznej świadczy m.in. to, jakie kraje są najbliższymi sojusznikami Rosji: Korea Północna, Iran, do niedawna także Białoruś... A przecież dziś już nawet ten ostatni kraj Rosja traktuje jako wrogi... Dla rosyjskich władz każdy jest wrogiem. Gdzie tu jakikolwiek związek z zasadami demokratycznymi?

Popiera Pan utworzenie międzynarodowej komisji ds. wyjaśnienia katastrofy. Cztery miesiące po tragedii miałaby ona jeszcze szanse dotrzeć do prawdy? - Zawsze trzeba dążyć do poznania prawdy. Nawet gdyby to miało trwać wiele lat. Jeśli winny tragedii nie zostanie odkryty, nadal będzie dopuszczał się przestępstw. Nie można się przejmować upływem czasu. Nasze dzieci, wnuki, a nawet prawnuki mają prawo poznać prawdę! Międzynarodowa komisja jest najlepszym rozwiązaniem w takiej sytuacji. Nawet gdyby władze rosyjskie przeszkadzały w jej pracach, powinna do końca próbować wyjaśnić tę katastrofę i szukać wszelkich dostępnych informacji. Przecież do dziś ludzie badają tajemnicę katastrofy Titanica, aby poznać prawdę. Międzynarodowa społeczność ma wszelkie możliwości, by dotrzeć w tej sprawie do prawdy.

Nasze władze powinny od razu po katastrofie wystąpić o powołanie tej komisji? - Nie chciałbym udzielać polskiemu rządowi żadnych rad, bo władze rosyjskie udzielały ich Polakom już zbyt długo... Jesteście wielkim narodem i sami wiecie, co trzeba robić. Ale w mojej opinii, każdy rząd w takiej sytuacji powinien zrobić wszystko, aby odkryć prawdę.

Zapewne rozmawiał Pan na temat katastrofy z innymi Rosjanami. Co o niej myślą? - Zwykle powtarzane są dwie różne opinie. Jedni przekonani są, że to była zbrodnia. Inni uważają, że władze rosyjskie wymyślą jakąś opinię jako łatwe wytłumaczenie katastrofy - np. że to była wina mgły. Duża część Rosjan nie ma żadnego zdania w tej sprawie i w ogóle jej to nie interesuje, bo chce jedynie wygodnie żyć, tak jak to dzieje się wszędzie. Ale jest też wielu ludzi, którzy rozumieją, że stało się coś bardzo złego.
Dziękuję za rozmowę.

Wiktor Suworow - właściwie Władimir B. Rezun. W latach 1974-1978 był pracownikiem GRU w sowieckiej rezydenturze w Genewie. W roku 1978 zbiegł do Wielkiej Brytanii. Za ucieczkę został skazany zaocznie przez Wojskowy Sąd Najwyższy ZSRS na karę śmierci. Wyrok dotychczas nie został uchylony. Jest autorem wielu książek o historii i charakterze sowieckiego imperium.

Kołysanka na koniec lata Nieżyjący już austriacki zoolog, laureat Nagrody Nobla Konrad Lorenz, autor znakomitej książki o roli agresji wewnątrzgatunkowej w kreowaniu uczuć wyższych "Tak zwane zło", pod koniec życia napisał smutną książkę "Regres człowieczeństwa". W podobnym tonie wypowiadali się również inni, utrzymując np., że moment kulminacji ludzkości jest już za nami, a obecnie mamy do czynienia z coraz szybszym ześlizgiem do zewnętrznych znamion człekokształtności - chociaż spierali się o to, kiedy właściwie ta kulminacja nastąpiła. Na przykład austriacki poeta Hugo von Hofmannstahl, autor m.in. "Elektry", do której muzykę napisał Ryszard Strauss, uważał, że do kulminacji ludzkości doszło w epoce renesansu (nawiasem mówiąc, był entuzjastą naszego Zygmunta Krasińskiego, a jego "Nie-Boską komedię" uważał bez najmniejszej przesady za proroczą wizję przyszłości). Inni twierdzili, że ta kulminacja nastąpiła później, to znaczy na przełomie wieków XIX i XX, w okresie nie bez powodu nazwanym "piękną epoką". Ale co innego opinie dyletantów, niechby nawet zdolnych i wybitnych, a co innego ustalenia znanego ze spostrzegawczości i rzetelności naukowca. Jednym z objawów regresu jest kulturowa uniformizacja. O ile kiedyś roiło się od oryginałów, to teraz nawet demoniczny Nergal w "Gazecie Wyborczej" posłusznie melduje, że stara się "nikogo nie krzywdzić". Znaczy, że skoro taki rozkaz, to trudno. Okazuje się, że tresura objęła również, a może nawet przede wszystkim, demonicznych satanistów, czyniąc z nich takich szatanów wypchanych. Przypomina to przedwojenną humoreskę Tuwima i Słonimskiego o procesie cyrkowców: sędzia pyta świadka o nazwisko, a ten grobowym głosem odpowiada, że nazywa się Ben Buja Nago Bramaputra i stawiał horoskopy i zdrowoskopy na dworze króla Wigwama Starego. Na to sędzia, że jeszcze słowo, a przysoli mu grzywnę, i znowu pyta o nazwisko, na co świadek już pokornie: Myrdzik Antoni, Solec 12. Co tu ukrywać, dobrze to nie wygląda, a przecież jesteśmy dopiero na początku drogi, na końcu której "Oda do radości", którą UE obrała sobie za hymn, odgraża się, że "wszyscy ludzie będą braćmi". Wszyscy ze wszystkimi... Czy to nie przerażające? Chcą nas w tej amikoszonerii pogrążyć bez żadnego ratunku. Ta domestykacja gatunku ludzkiego sprawia m.in., że w ludziach stopniowo zanika umiejętność używania rozumu, co w dramatyczny sposób potwierdziła ostatnia "parada miłości" w Duisburgu. Inna rzecz, że współcześni właściciele niewolników nie są przecież zainteresowani tym, by używali oni rozumu. Im mniej go używają, tym lepiej, bo w przeciwnym razie mogliby się zorientować, że ktoś ich tutaj robi w konia, a tak, to święcie wierzą, że są "wspaniali" ("jesteście wspaniali, kocham was!") i skoro wolno im wybrać sobie prezydenta, to wszystko od nich zależy. Tymczasem Konrad Lorenz przestrzega, że "dający musi być wyższy w hierarchii od tego, którego karmi, jak pisklę. Nie przyjmuje się wartości kulturowych od pogardzanego niewolnika". Warto, by pamiętali o tym wszyscy zwolennicy "państwa opiekuńczego" i podobnych eksperymentów w skali Eurokołchozu. Trochę kryzysu i oto zamiast "wszyscy ludzie będą braćmi" prezydent Francji Mikołaj Sarkozy rozpoczął odstawianie ciupasem 300 tysięcy rumuńskich Cyganów do Rumunii, chociaż każdy z nich, jako obywatel rumuński, ma przecież, jak i my wszyscy, obywatelstwo unijne! Trochę więcej kryzysu i kto wie - może zaczną ich "produktywizować" w jakichś miejscach odosobnienia albo - strach pomyśleć - eutanazjować, oczywiście przestrzegając przy tym standardów, tzn. dozwolonego kalibru i tak dalej? Zbliża się właśnie 30. rocznica Sierpnia '80, kiedy to robiliśmy sobie tyle uroczych złudzeń, a za sprawą razwiedki, jej konfidentów i pożytecznych idiotów wyszło jak zawsze. ("A może sławny wspominać październik, gdy nas skołował chytry stary piernik?"). Zbliża się również pierwsza rocznica przemówienia, jakie 1 września wygłosił na Westerplatte rosyjski premier Włodzimierz Putin, przypominając, że przyczyną II wojny światowej był traktat wersalski, który upokorzył dwa wielkie narody. W jaki sposób? Ano w taki, że między tymi dwoma wielkimi narodami potwierdził istnienie niepodległych państw, m.in. Polski. Wprawdzie premier Putin taktownie o tym nie wspomniał, ale samo przez się jest zrozumiałe, że takie przyczyny wojen światowych w interesie powszechnego pokoju należy jak najszybciej wyeliminować. I rzeczywiście! 1 grudnia 2009 roku wszedł w życie traktat lizboński, a 9 sierpnia br. Komisja Europejska zezwoliła polskiemu rządowi na pomoc publiczną po powodziach w Polsce. Zezwoliła - ale mogła nie zezwolić, mimo że rząd polski pokornie suplikował. Wygląda na to, że pokojowi światowemu nic już nie zagraża, przynajmniej w obszarze położonym między dwoma wielkimi narodami. Możemy spać spokojnie, niechby i snem wiecznym. SM

Operacja Smoleńsk

1.Najważniejsze to zdezorientować przeciwnika”, pisze W. Suworow pod koniec jednej ze swych książek o sowieckich siłach specjalnych. „Jeśli grup Specnazu jest wiele, trzeba udawać, że jest ich mało. Jeśli siły są niewielkie – operacja musi wyglądać na dużą. Jeśli zadanie polega na zniszczeniu lotniska, trzeba pokazać, że celem jest elektrownia i na odwrót. Czasem grupa ma za zadanie wysadzić cele położone na jednej linii, na zatłoczonym obszarze (rurociągi, linie wysokiego napięcia, drogi i mosty na nich). W takiej sytuacji zapalniki należy ustawiać najpierw z dużym opóźnieniem, potem – w miarę marszu grupy, opóźnienie systematycznie zmniejsza się. Ukończywszy zadanie grupa gwałtownie odchodzi w bok. Wybuchy następują na kierunku odwrotnym od tego, z którego grupa nadeszła. Jeśli przemieszczała się ze wschodu na zachód, to wybuchy następują w odwrotnej kolejności, stwarzając u przeciwnika fałszywe wrażenie o kierunku marszu dywersantów. Równocześnie z działaniami w zasadniczych, zapasowych i fałszywych rejonach możliwe były operacje grup zawodowych sportowców Specnazu, które działałyby szczególnie skrycie. Nad rejonem ich działania nieprzyjaciel nie powinien odnotować żadnej aktywności sowieckiego lotnictwa, co w znacznym stopniu ograniczało zastosowanie zrzutu spadochronowego. Jeśli jednak decydowałoby się na transport lotniczy, to zrzutowisko powinno znajdować się jak najdalej od miejsca planowanej akcji. W takiej sytuacji niezbędnym stawało się zapewnienie dywersantom środków transportu (np. motocyklów czy szybkich samochodów). Działania małych grup starannie przygotowanych sportowców mogłyby być tak zamaskowane, że nawet akty dywersji i sabotażu wykonywane przez niestwarzałyby u przeciwnika przekonanie, że w danym przypadku zdarzenie ma charakter losowy albo nie ma związku z działaniami bojowymi sowieckiego wywiadu czy w ogóle z terroryzmem. Dla takich grup pozostałą działalność Specnazu miała stanowić swego rodzaju przykrycie. Przeciwnik koncentrowałby swoją uwagę na zasadniczych, zapasowych i fałszywych rejonach działań Specnazu. A to właśnie uderzenia grup zawodowych sportowców miały być najbardziej bolesne”(„Specnaz”, (rozdział: „Specnaz i maskirowka”) Warszawa 1999, s. 298-299, por. też s. 16 i n. na temat niszczenia „mózgu” wrogiego - z punktu widzenia sowietów – państwa; podkr. F.Y.M.). Krótko mówiąc – jeśli ma to być zamach na jakąś delegację prezydencką – musi on wyglądać jak wyjątkowo nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Do tego, by zamach z wykorzystaniem samolotu wroga wyglądał jak wypadek, niezbędne jest uprzednio wykorzystanie szerokiej wiedzy na temat katastrof lotniczych i zaaranżowanie miejsca zdarzenia tak, by wyglądało jak powypadkowe. Katastrofy tego typu bowiem zdarzają się najczęściej przy startach lub lądowaniach statków powietrznych. (Zabicie polskiej delegacji prezydenckiej po starcie z Okęcia wymagałoby o wiele więcej zachodu dla specsłużb aniżeli podczas lądowania na „własnym terenie” w „sprzyjających warunkach”, o które mógł zadbać gen. Mgła i jego paru kolegów. Zamach dokonany w powietrzu byłby trudny do wyjaśnienia w kategoriach „nieszczęśliwego wypadku”/„błędu pilotów”; ktoś mógłby go przez przypadek zauważyć i zarejestrować, a poza tym szczątki po eksplozji mogłyby polecieć w przeróżnych kierunkach i trudno byłoby je zebrać w błyskawicznym czasie, by zabezpieczyć „materiał dowodowy”. Chwila lądowania była więc najlepszym z militarnego punktu widzenia momentem do przeprowadzenia ataku). Specnaz zrzucany jest do swych operacji, jak pisze Suworow (s. 295 i n.), w kilku miejscach naraz. Zrzutowiska mogą być od siebie oddalone nawet o wiele kilometrów. Tworzy się zrzutowiska zasadnicze, pomocnicze i fałszywe (w celu zmylenia przeciwnika). Co więcej, dla skuteczniejszej maskirowki, wprowadzane w błąd są także poszczególne oddziały samego Specnazu biorące udział w akcji („Każdą grupę powinno się przed operacją izolować od innych i przygotowywać tylko do realizacji konkretnego zadania”).

2. We wrześniu 2009 r. Rosja wraz z Białorusią przeprowadziła antypolskie manewry, o których śp. W. Stasiak mówił tak: „nawiązujące nazwą w ogóle do ćwiczeń Układu Warszawskiego. Wtedy też używano nazwy „Zapad”. To taka pewnie analogia zamierzona jest. (…) Scenariusz natomiast jest niepokojący także ze względów symbolicznych. No, wiadomo, że oficjalne ogłaszanie czegoś takiego ma wywołać wrażenie jakiegoś zamieszania i jakiegoś zagrożenia. I w tym sensie jest to zły znak, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. To zły sygnał.Te ćwiczenia były przygotowywane od dawna, od długiego czasu, właśnie ogłaszane z taką formułą, więc nawet ostatnie miesiące, tygodnie nie miały wpływu na te intencje, bo jak powiadam, stało się to znacznie dawniej.” (http://www.polskieradio.pl/jedynka/sygnalydnia/artykul20143.html) (podkr. F.Y.M.). Było to niedługo po słynnym przemówieniu śp. Prezydenta L. Kaczyńskiego na Westerplatte, podczas słuchania którego W. Putin nie krył swego poirytowania. Warto wspomnieć też o tym, że z kolei prezes PiS-u pytał wtedy w mediach po co właściwie zaproszono na rocznicowe uroczystości premiera Rosji, skoro ten ma taki a nie inny stosunek i do Polski, i do prawdy historycznej o II wojnie światowej, jej wybuchu i skutkach (http://wyborcza.pl/1,75478,6995462,PiS_atakuje_Tuska_za_Putina.html). Putin na pewno zapamiętał sobie to pytanie, tak jak i wypowiedź LK z Tbilisi podczas wojny w Gruzji. Sam Prezydent mówił wtedy w radiowym wywiadzie tak (nawiązując do tego, co na Westerplatte plótł Putin): „dla mnie jest wątpliwe, czy akurat tego dnia powinniśmy usłyszeć, że przyczyną II wojny światowej, jednego z najbardziej tragicznych wydarzeń w dziejach, można by szukać analogii do okresu ekspansji mongolskiej, alebył układ wersalski, ten układ, który właśnie potwierdził, nie dał nam niepodległości, ale tę niepodległość potwierdził, potwierdził przynależność ziem byłego zaboru pruskiego do Polski(…) a z drugiej strony były tam elementy porównywania Katynia i różnych smutnych zdarzeń po wzięciu do niewoli bardzo znacznej ilości żołnierzy Armii Czerwonej w roku 1920, to one są nieporównywalne – i chciałbym to powtórzyć – nie da się porównać epidemii tyfusu i innych chorób (to jest nieszczęście, bo mnóstwo młodych ludzi zmarło) z rozkazem zamordowania 30 tysięcy ludzi, dlatego że są polskimi oficerami. Tego się nie da porównać i to musimy bardzo mocno powiedzieć. I w końcu był wymiar geopolityczny tego, co się zdarzyło. Ja o tym mówiłem, bo to było widoczne na pierwszy rzut oka. Jeżeli mówiłem o owym nowym rusztowaniu, który niektórzy proponują, to mówiłem o tym, o czym mówił jeden z dwóch najwyższych przedstawicieli Federacji Rosyjskiej – pan premier Putin – mówiąc o nowej, wielkiej Europie czy o nowej Europie, którego podstawowym... najlepiej po prostu było powiedzieć o osi, ale nie używajmy tej nazwy, bo ona się fatalnie kojarzy, dlatego mówię rusztowanie o relacjach między Federacją Rosyjską a Republiką Federalną Niemiec. No,to nie jest koncepcja, która byłaby dla Polski do zaakceptowania.” (http://www.polskieradio.pl/jedynka/sygnalydnia/artykul19992.html) (podkr. F.Y.M.). I na koniec jeszcze wygłosił słowa, które dziś pobrzmiewają jak memento: „Mnie ciągle przekonują, że przecież żyjemy w zupełnie innej Europie. Tak, panie i panowie, żyjemy w zupełnie innej Europie. Ale to nie oznacza, że nie ma możliwości jakiejkolwiek powtórki. Ona będzie inna, nie wyobrażam sobie totalitaryzmu w Europie z powrotem, przynajmniej w dającym się przewidzieć czasie. Wątpię, żeby w Europie mogła wybuchnąć wojna, chociaż nic nie jest wykluczone, ale to nie oznacza, że niektóre państwa mogą nie być całkowicie zdominowane przez obce wpływy, że interesy poszczególnych państw, czyli narodów mogą być w ogóle nieuwzględniane. To jest to zagrożenie początków XXI wieku. W Europie, bo w innych regionach świata dalej giną ludzie.”

3. Pisałem na początku o aranżowaniu zamachu na wypadek. Problem tylko w tym, że to, co uchodzi w rosyjskich i polskojęzycznych mediach za miejsce katastrofy, nie za bardzo wygląda tak, jakby zaszedł tam zwykły lotniczy wypadek. Oczywiście, specjaliści zadbali o to, by nieco przyciąć drzew i porozrzucać części samolotowe tu i tam, ale wiemy, że nie doszło do wielkiego pożaru, jaki jest typowy dla lotniczych katastrof w rejonach leśnych czy górskich. Nie było też wielkiej eksplozji zbiorników z paliwem, a samolot nie rozleciał się wysoko w powietrzu nad „jarem”, nim spadł w kawałkach. Samolot miałby natomiast niewłaściwie przyziemić z powodu piekielnej mgły i miałyby z niego pozostać szczątki wyglądające na jakieś 20% całej masy. To bardzo niewiele, jak na zwykły nieszczęśliwy wypadek. Bardziej prawdopodobne wydaje się strącenie samolotu za pomocą jakiejś maszyny (jeden oddział specsłużb), a następne wysadzenie go (drugi oddział), tak, że faktycznie pozostało te 20% wszystkiego (trzeci oddział zabezpiecza transport z pobojowiska najcenniejszych łupów z kokpitem włącznie). Czwarty oddział zajął się sprzątaniem po operacji i to zapewne on jest uchwycony na filmiku Koli. Można ten zamach jak najbardziej nazwać nieszczęśliwym wypadkiem dla Rosji, ponieważ już Polacy nigdy nie będą patrzeć na Moskwę tak, jak jeszcze mogli po prezydenturze B. Jelcyna (kiedy piszę „Polacy”, to mam na myśli Polaków, a nie członków polskiej filii partii Jedna Rosja). Będą patrzeć na Rosję tak, jak hetman Stanisław Żółkiewski czy Zygmunt III Waza. Nowa Polska powinna bowiem powrócić (zwłaszcza w polityce zagranicznej) do śmiałych tradycji I RP – tradycje II RP są zbyt delikatne wobec Moskwy, która jest naszym śmiertelnym wrogiem. Wrogiem nr 1 w obecnych czasach. Być może, gdy w Rosji dojdzie do kolejnego puczu i ludzi Putina spotka taki los, jak ludzi Stalina, to coś się we władzach FR zmieni, ale na razie się na to nie zanosi.

http://freeyourmind.salon24.pl/214691,kod-smolenski

http://freeyourmind.salon24.pl/219683,medytacje-smolenskie FYM

Michnik, pokaż ptaka!Ty gromnico! Ja cię zapaliłem i ja cię zgaszę!” – miał podobno powiedzieć Józef Piłsudski do prezydenta Stanisława Wojciechowskiego podczas zamachu majowego w 1926 roku. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, ale w tej chwili to nieważne, bo ważniejsze, kiedy na przykład te spiżowe słowa usłyszy z ust oficera łącznikowego z razwiedki sam premier Donald Tusk we własnej osobie? Wprawdzie premier Tusk, w odróżnieniu od, dajmy na to, dra Andrzeja Olechowskiego, bardziej niż do gromnicy, podobny jest do jakiegoś ogarka, ale cóż to dla razwiedki za przyjemność, cóż za satysfakcja z gaszenia jakichś ogarków? „Psu nie honor bić się z kotem – co mu po tem?” Gromnica zatem – to co innego. Pewnie dlatego każdy ogarek na czas kopcenia awansowany zostaje do rangi gromnicy. Skoro tedy wybrany został już prezydent Bronisław Komorowski, skoro posłusznie otacza się „doradcami”, wśród których jest nawet były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa (pewnie będzie prezydentu Bronisławu lansował taką koncepcję, żeby w każdej sprawie na wszelki wypadek był za, a nawet przeciw, bo to przynosi wprawdzie plusy ujemne, ale jednocześnie – plusy dodatnie), skoro już zrozumiał rozkaz pojednania z Rosją, to kto wie, czy premier Tusk nie jest tu jeszcze potrzebny, jak psu piąta noga? Coś musi być na rzeczy, skoro i on sam jakby wyczuwał pismo nosem i ostatki swojej dekadencji zamierza spędzić na zagranicznych wojażach, na biesiadowaniu z marszałkiem i ministrami – niczym ów „Cysorz” z ballady Tadeusza Chyły („Cysorz to ma klawe życie oraz wyżywienie klawe (...) i może grać w salonowca z marszałkiem i ministrami”). Inna rzecz, że gra w salonowca z, dajmy na to, marszałkiem Grzegorzem Schetyną, niesie ze sobą pewne ryzyko, bo co będzie, jak zechce oddać? Okazuje się, że również premierowi jego powołanie niesie ze sobą niezłą angoise – jak wymowni Francuzi nazywają udrękę. Ale nie ma co mu współczuć; on naszym udrękom też nie współczuje, więc nawet gdyby oficer łącznikowy razwiedki zakomunikował mu któregoś dnia ten spiżowy wyrok, możemy spokojnie zareagować podobnie, jak pewien warszawski fryzjer na wiadomość o śmierci wielokrotnego francuskiego premiera i ministra spraw zagranicznych Arystydesa Brianda: „nakradł się, nakradł i umarł”. Nawiasem mówiąc, na zagranicznych wojażach wolał spędzać czas również etiopski cesarz Hajle Selasje, ale przezornie zabierał ze sobą wszystkich ministrów i dygnitarzy, żeby podczas nieobecności żaden nie urządził mu jakiejś siurpryzy. Ale co ma wisieć – nie utonie. Wszystkich w samolot nie wsadzisz, nawet jak leci do Smoleńska, więc i cesarzowi Hajle Selasje w końcu zrobił kuku skromny pułkownik Mengistu Hajle Mariam, skąd dla żuka jest nauka, że razwiedka, a specjalnie – ruscy szachiści skromnymi też się interesują. Nie bez powodu za komuny w partyjnych kręgach kursowało porzekadło, że „life ist brutal, plugaws and full of zasadzkas”.

W tej sytuacji nie ma innej rady, jak skierować się ku jaśniejszym stronom życia, ku radości, jakiej dostarcza nam zabawa. A właśnie „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” urządzili sobie niedawno na Krakowskim Przedmieściu zabawę, której Salon, a już specjalnie – „Głos Cadyka” wprost nie mógł się nachwalić. Że i wysoki poziom konceptów i „powiew świeżego powietrza”, no i w ogóle – nie tylko przyszłość Polski, ale i wiosna Kościoła. Pokazało się to zwłaszcza na tle ciemnogrodu, którego kosztem ta zabawa zresztą się odbyła. Zachwycony „Głos Cadyka”, jak się domyślam – również w celach pedagogicznych, żeby poświecić w kaprawe oczy mniej wartościowego narodu tubylczego dobrym przykładem – zamieścił bodajże aż dwa pochlebne reportaże z opisami. Wnoszę z tego, że chociaż można podejrzewać, iż w organizacji spontanicznego przedsięwzięcia ludycznego maczała palce razwiedka - sam naczelny redaktor dał najwyższy protektorat. Wprawdzie mamy wolność słowa i w ogóle, ale chyba w „Głosie Cadyka” koty nie harcują sobie na własną rękę? Skoro tak, to powiedzmy wreszcie, na czym polegała ta wspaniała zabawa. Otóż polegała między innymi na tym, że rozbawieni dżentelmeni składali przedstawicielkom ciemnogrodu różne natrętne propozycje, wśród nich również: „pokaż cycki!” Kto by pomyślał, że nasz Farys akurat w takich zabawach sobie upodobał? Oczywiście de gustibus... – i tak dalej, ale wybiegnijmy myślą nieco naprzód i wyobraźmy sobie, że pułkownikom prowadzącym, którzy dzisiaj ekscytują „młodych, wykształconych, z dużych miast” do ciemnogrodzkich cycków, zmienią się gusta, albo rozkazy i zaczną swoich pieszczochów zachęcać do całkiem innych zabaw? Że na przykład „skrzykną” ich facebookiem dajmy na to, na ulicę Czerską, pod redakcję „Głosu Cadyka”, albo nawet w okolice Alei Przyjaciół i zachęcą do zabawy wyrażającej się w radosnych okrzykach: „Michnik, pokaż ptaka!” Takie rzeczy się zdarzają, ba – zdarzały się w przeszłości kiedy to różni „młodzi, wykształceni, z dużych miast”, na polecenie „człowieków honoru” skierowali swą uwagę ku cudzym rozporkom – no, może nie tak pedantycznie, jak robili to „młodzi, wykształceni, z dużych miast”, co to rozmawiali między sobą po nazistowsku i dla zabawy tu i ówdzie urządzali sobie Schwanzparady. Co wtedy uczyni nasz Farys? Nadal będzie firmował nasładzanie się wysokim poziomem i spontanicznym charakterem takich igraszek, czy też wydusi z siebie odwieczne, zgorszone aj waj? O takich rzeczach dobrze jest pomyśleć zawczasu, bo potem może być za późno, a zresztą – jakże tu dyskutować z wykształconą młodzieżą, kiedy już rozbawi się na dobre? Bo trzeba pamiętać, że dzisiejsza, zwłaszcza ta modna młodzież, przede wszystkim imprezuje od okazji do okazji. Jak się trafi żałoba po prezydencie, albo nawet po papieżu, to zalewa się łzami, rozmazując na zapuchniętych od płaczu obliczach sadze ze zniczy, a innym znowu razem – „zabija śmiechem” znienawidzony ciemnogród. Wszystko zależy od tego, jaki cynk dadzą organizatorzy – a skąd wiadomo, że generałowie i pułkownicy wykażą nieubłaganą stałość w upodobaniach i gustach i zawsze będą strzelać w tę samą stronę? „Wszystko to odmienne: łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne” – przestrzegał już dawno pozbawiony złudzeń biskup Ignacy Krasicki. Niektórzy naiwnie myślą, że to wszystko naprawdę, że albo objawy pobożności „pokolenia Jana Pawła”, albo znowu – troska o zachowanie leninowskich norm świeckości państwa. Tymczasem – chyba nic z tych rzeczy; albo służbowa dyscyplina konfidenta, albo skakanie z imprezy na imprezę. Więc może lepiej trochę uważać z entuzjazmem („jesteście wspaniali, kocham was!”), bo w lotnych piaskach takich spontanicznie ewokowanych masowych nastrojów można nadziać się na minę. SM

Przed rozbiorem – oduraczyć! Pruski teoretyk wojny, Karol Filip Gottlieb von Clausewitz twierdził, że „wojna jest przedłużeniem polityki”. To prawda, ale w takim razie politykę możemy śmiało uznać za przedłużenie, czyli inną postać wojny. Co więcej – w dzisiejszych czasach front ideologiczny jest znacznie ważniejszy, niż militarny z tego choćby względu, że wobec ogromnej siły niszczącej współczesnych broni, wojna właściwie traci sens ekonomiczny. Myśl tę znakomicie wyłożył Janusz Szpotański w poemacie „Caryca i zwierciadło”, wkładając w usta Carycy Leonidy następujące słowa: „Niszczyć swą zdobycz – kakij smysł? Zdzieś subtelniejszy nużen zmysł, zdzieś tolko mój się urok przyda! Atomnych nielzia nam kartaczy, nam nada tolko oduraczyć!” A pod dyskretnym nadzorem razwiedki, duraczeniem zajmują się dzisiaj trzy odcinki frontu ideologicznego: programy edukacyjne, media i przemysł rozrywkowy.

Dlatego też „człowieki honoru” ze swoimi konfidentami i garstką pożytecznych idiotów, zaprojektowały w 1989 roku ład medialny III Rzeczypospolitej. Niektóre środowiska zyskały razrieszenije przemawiania w imieniu „wszystkich Polaków”, inne – od czasu do czasu tylko w imieniu własnym, a pozostali mieli słuchać i klaskać z radości. Ale 9 grudnia 1991 roku pojawił się w eterze sygnał Radia Maryja. Koncesję uzyskało ono chyba tylko dlatego, że twórcy wspomnianego ładu medialnego sądzili, iż chodzi o pobożne radio dla tubylczych Irokezów, żeby odprawiali swoje modły również na antenie. Tymczasem okazało się, że Irokezi mają też ambicje polityczne, zaś Radio Maryja zamierza im w realizowaniu tych ambicji towarzyszyć. Wzbudza to szalony dysonans poznawczy, bo wprawdzie w jednej strony „katolicy świeccy” są zachęcani do aktywnego udziału w życiu politycznym, ale kiedy tylko potraktują to dosłownie, to zaraz podnosi się klangor z powodu „wtrącania się” do polityki oraz „jątrzenia” i „dzielenia Polaków”. Do tego klangoru przyłącza się też grupka ambitnych i eleganckich księżyków, co to udają, że nie wiedzą, iż polityczne zaangażowanie nie polega na popieraniu wszystkich kierunków politycznych, „jak leci”, tylko na popieraniu jednego, wybranego i zwalczaniu pozostałych. Więc kiedy w roku 2005 m.in. za sprawą Radia Maryja wybory parlamentarne i prezydenckie przegrała zatwierdzona przez razwiedkę Platforma Obywatelska, zaś rozmowy w sprawie koalicji PiS-PO zakończyły się niepowodzeniem, w grudniu 2005 roku u premiera Marcinkiewicza pojawił się ambasador Izraela i zażądał zrobienia porządku z Radiem Maryja. Premier Marcinkiewicz zamiast troskliwie zapytać go, od kiedy na te objawy, swoim zwyczajem coś mu tam naobiecywał. Jednocześnie zmobilizowany został medialny odcinek frontu ideologicznego; tylko w grudniu 2005 roku w „Gazecie Wyborczej” ukazało się 26 krytycznych publikacji o Radiu Maryja – a przecież inni funkcjonariusze frontu ideologicznego, np. TVN – też nie próżnowali. Wreszcie postulat pacyfikacji Radia Maryja pojawił się jako drugi - obok realizacji tzw. rewindykacji majątkowych – w programie działania Niezależnego Zakonu Synów Przymierza, czyli żydowskiej loży B’nai B’rith, uroczyście reaktywowanej 9 września 2007 roku w ambasadzie Stanów Zjednoczonych (prezesem Zarządu jest Jarosław Józef Szczepański, prywatnie mąż dziennikarki Doroty Warakomskiej). Połączenie tych dwóch postulatów jest całkowicie zrozumiałe. Chodzi o to, by w przypadku dokonania rabunku Polski na 65 miliardów dolarów – bo taką właśnie wartość owych roszczeń wobec Polski potwierdził były ambasador Izraela w Warszawie Szewach Weiss – nie pojawił się żaden słyszalny głos protestu, czy sprzeciwu. Ale nie tylko w tej sprawie. W maju ub. roku CDU i CSU ogłosiły deklarację w sprawie „wypędzeń”, gdzie domagały się nie tylko ich „potępienia”, ale również – „uznania praw” wypędzonych. Chodzi oczywiście o prawo własności – a więc program zmiany stosunków własnościowych na trzeciej części polskiego terytorium państwowego i części terytorium Republiki Czeskiej. W takiej sytuacji również trzeba zawczasu zadbać o to, by nie rozległ się żaden słyszalny głos sprzeciwu. Dlatego też wcale nie musi być rzeczą przypadku, że gdy w niemieckiej prasie pojawiły się krytyczne wobec m.in. Radia Maryja publikacje, nowa Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji pod przewodnictwem związanego z PO Jana Dworaka, zażądała od Radia Maryja dostarczenia nagrań audycji z sierpnia br. Ten „monitoring” może być wstępem do uruchomienia procedury cofnięcia koncesji przyznanej do roku 2018, więc w tej sytuacji lepiej rozumiemy mściwą satysfakcję, z jaką o tym wszystkim donosi „Gazeta Wyborcza” pod tytułem „Biorą się za Radio Maryja”. Kto się „bierze”? Ano – ci sami, którzy w 1989 roku zaprojektowali dla III RP ład medialny: bezpieczniacy z komunistycznym rodowodem – dzisiaj wysługujący się każdemu państwu, które obieca im możliwość zatrzymania tego, co sobie z Polski rozkradną – ich konfidenci, uplasowani we wszystkich trzech odcinkach frontu ideologicznego, czemu z ogniem w oczach kibicuje banda pożytecznych idiotów, którzy przez ostatnie 20 lat bardzo się rozmnożyli. SM

Co mówi Kopacz
1. “Nikt nie wiedział, jak będą wyglądać kolejne godziny, jakie informacje będą spływać”.

Jakie są fakty W sytuacji kryzysowej rząd nie potrafi podjąć decyzji, wykazuje się inercją, czeka na to, co przyniesie czas. Tak nie powinno być. Pierwsze godziny są najważniejsze. Nie został powołany sztab kryzysowy, międzynarodowa komisja. Rząd nie był w stanie podjąć decyzji.

Co mówi Kopacz
2. “Michał Boni mówi, że dzwonią rodziny ofiar, chcą jechać do Moskwy i pytają, czy premier może im pomóc”.

Jakie są fakty
To rodziny pierwsze dzwoniły i pytały o kolejne działania. Rząd nie informował rodzin na bieżąco tuż po katastrofie.

Co mówi Kopacz
3. “Przesłuchanie odbywało się w obecności naszego lekarza i psychologa”.

Jakie są fakty
Na przesłuchaniu Andrzeja Melaka nie było polskiego lekarza. Polski lekarz był dopiero przy okazaniu zwłok.

Co mówi Kopacz
4. “Powiedziałam, że w myśl polskiego prawa zwłoki identyfikuje rodzina. I że choć nie jest to obowiązek bliskich, jeśli tylko tego chcą, powinni tam być”.

Jakie są fakty
Według Andrzeja Melaka, Ewa Kopacz już w Moskwie miała radzić rodzinom, aby nie uczestniczyły w identyfikacji, bo to może być bolesny widok.

Co mówi Kopacz
5. Śledczy miał pytać rodziny ofiar “o różne sprawy dotyczące zmarłego”.

Jakie są fakty
Przesłuchanie przy identyfikacji zwłok powinno zawierać tylko pytania niezbędne do identyfikacji.

Opowieść Kopacz jest nieprawdziwa Z Andrzejem Melakiem, członkiem Stowarzyszenia Katyń 2010, bratem Stefana Melaka, który zginął w katastrofie smoleńskiej, rozmawia Paulina Jarosińska W czwartkowym wydaniu “Dużego Formatu”, dodatku “Gazety Wyborczej”, minister zdrowia Ewa Kopacz przedstawiła swoją relację z Moskwy w dniach po katastrofie smoleńskiej. Jednym z chętniej omawianych przez nią aspektów pobytu w Moskwie był podziw dla niedawno otwartego budynku Centralnego Biura Ekspertyz Medycyny Sądowej. Wszystko “było porządne, estetyczne, urządzone z lekkim przepychem” i zawsze można było zjeść coś ciepłego, nawet ciasteczka… Jak Pan wspomina ten budynek i pobyt w nim? – My, jako rodziny, najpierw byliśmy zaproszeni do dużej sali konferencyjnej, jakby wykładowej. Tam siedziała cała komisja i tam następowało przydzielanie rodzin do poszczególnych śledczych. Budynek jest nowy, więc oczywiste jest to, że było w nim przyzwoicie. Zwróciłbym uwagę na jedną istotną sprawę, na to, co już mówiłem. My nie przyjechaliśmy tam “na wczasy”. Ja przybyłem tam, by zidentyfikować brata, to była nadrzędna kwestia, a właściwie jedyna, priorytet. To, czy było tam czysto i estetycznie, to akurat w ogóle mnie nie interesowało, ponieważ to jest coś oczywistego, że tak powinno być. To była otoczka, która miała chyba jakoś zrekompensować nam trud całego pobytu i ból straty. To, w jakim byłbym hotelu, to marginalna sprawa. Z przyczyn obiektywnych wcale nie odczuwałem tych wszystkich materialnych kwestii. Z drugiej strony, jak w konfrontacji z tym nowym budynkiem wygląda barak w Smoleńsku, w którym identyfikowano prezydenta? Jak widać, to nie do końca wszystko było tak porządnie, jak by chciała pani minister. W sytuacji tak trudnej, jaką jest rozpoznanie swojego bliskiego po tak olbrzymiej katastrofie, nie myśli się ani o ciasteczkach, ani o stopniu zadbania miejsca. Wracając do budynku Biura: po przydzieleniu rodzin do poszczególnych śledczych, każda z rodzin szła ze swoim śledczym na przesłuchanie do pokoików przesłuchań. Tam były pokazywane zdjęcia. Natomiast później po wstępnym zidentyfikowaniu na podstawie zdjęć i opisów zwłok następowało okazanie zwłok na kamiennych stołach. To było kilka, może do 10 stołów. Do piwnicy nie schodziliśmy.

Minister Kopacz powiedziała w wywiadzie, że pytania, które zadawali śledczy, były rutynowe, typowe dla każdej biurokracji i że są nieodzowne. Prawnicy twierdzą jednak, że pytania przy identyfikacji powinny dotyczyć tylko kwestii niezbędnych. – Niektóre pytania były rzeczywiście dziwne. Pytano mnie na przykład, ilu mam braci. Już wtedy wydawało mi się to niedorzeczne. Trzeba w tym miejscu podkreślić jedną bardzo ważną rzecz, a mianowicie absencję przedstawicieli polskich na przesłuchaniach. Oczywiście, ja się wypowiadam w kontekście mojego przesłuchania, ale wiem po prostu, że nie tylko w moim przypadku nie było żadnego urzędnika, przedstawiciela polskiej dyplomacji. Zapytałem więc przez tłumacza, ponieważ ja doskonale nie znam rosyjskiego, po co te pytania, przecież ja przyjechałem po to, aby zidentyfikować brata. Tłumaczka, studentka filologii polskiej, odpowiadała, że taka jest procedura.

Minister Kopacz powiedziała, że rodziny zostały uprzedzone, że przesłuchania mają dotyczyć “różnych spraw dotyczących zmarłego”, ale nie przywołała żadnej formuły prawnej, podstawy, na mocy której można zadawać pytania również niezwiązane w ogóle z identyfikacją… – Nikt, kto powinien w tym miejscu interweniować w sprawie tych dziwnych pytań, czyli dyplomaci, nie czynił tego. Bo ich po prostu nie było. Zostaliśmy sami.

Ale Ewa Kopacz wyraźnie twierdzi, że przy przesłuchaniu obecni byli polski lekarz i psycholog. – To nieprawda. Żadnego polskiego lekarza nie było na moim przesłuchaniu. Nie było również konsula albo jakiegoś innego przedstawiciela dyplomacji. Była tłumaczka, był psycholog i śledczy. Od czasu do czasu bywał ratownik z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Okazanie zwłok odbyło się w obecności rosyjskiego śledczego? – Okazanie zwłok dokonywało się przy udziale tylko polskiego patomorfologa. Jeśli był śledczy, to raczej stał z daleka. Przynajmniej ja nie widziałem jakoś blisko śledczego.

Mamy sprzeczny przekaz. Na początku minister Kopacz zapewniała, że polscy patomorfolodzy byli przy sekcjach zwłok. Potem generał Krzysztof Parulski powiedział, że nie było polskich specjalistów, i pojawiła się informacja, że nie ma ich podpisów na dokumentach z sekcji zwłok, czego nie możemy być pewni, bo nie ma jeszcze tych materiałów. W wywiadzie Ewa Kopacz twierdzi, że polscy lekarze byli powołani jako biegli przy identyfikacji zwłok… – Pytał mnie polski lekarz o znaki szczególne, ale nie wiadomo, czy polscy lekarze brali udział w sekcjach. Na spotkaniu z rodzinami w Centralnej Bibliotece Wojskowej prokurator Parulski powiedział, że sekcje zwłok były wykonane przez rosyjskich specjalistów na zlecenie prokuratury polskiej. Biegły to osoba, która podpisuje się na dokumencie. Czy są podpisy, tego tak naprawdę nie wiemy. Przypuszczam, że sekcja zwłok mojego brata była przeprowadzona, bo były ślady, które na to wskazywały. Ale nie mam innych dowodów. Wydaje mi się, że minister Kopacz nadużywa pewnych terminów. Co to za biegły, który jest tylko przy okazaniu ciała?

Wróćmy do problemu konsulów: powiedział Pan, że nie było żadnego przedstawiciela polskiej dyplomacji przy przesłuchaniu. Minister Kopacz zapewnia, że w pewnym momencie zwiększono ich liczbę, ponieważ ściągnięto pracowników konsulatów polskich państw ościennych. W jakich czynnościach oni uczestniczyli? – Tak, pamiętam, że łącznie było około piętnastu konsuli, ale jeśli chodzi o ich uczestnictwo przy przesłuchaniu, to przy moim nie było żadnego. Gdyby w tę kwestię bardziej się wgłębić, to pewnie okazałoby się, że w przypadku wielu przesłuchań tak właśnie było. Oni tam przebywali, urzędowali w hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, ale nie wiem ostatecznie, jaką mieli rolę do spełnienia. Ja nie odczułem żadnej ich pomocy w momencie, gdy była ona konieczna. Dwukrotnie mnie przesłuchiwano, w poniedziałek i we wtorek, i nie było na żadnym z tych przesłuchań przedstawiciela polskiej dyplomacji. To jest fakt.

W wywiadzie pojawia się również kwestia, która była już poruszana, a mianowicie dodatkowego pobierania krwi w Moskwie od rodzin ofiar. Minister Kopacz nie podaje, na mocy jakiej podstawy prawnej to się dokonało, część rodzin nie wiedziała tak naprawdę, dlaczego ma oddawać krew. Czy Panu podano powód? – Na pytanie o cel pobierania krwi Rosjanie odpowiedzieli, że im nie wystarczą próbki pobrane w Polsce. Nikt wówczas nie protestował. Poprowadzono nas do pobrania krwi, bo było to konieczne.

Istotną kwestią jest to, co Ewa Kopacz mówi na temat reakcji w samym rządzie w pierwszych godzinach po tragedii. Otóż minister twierdzi, że “nikt nie wiedział, jak będą wyglądać kolejne godziny, jakie informacje będą spływać”. O czym, według Pana, świadczy taka wypowiedź? – Świadczy to o kompletnym braku organizacji państwa w sytuacji kryzysowej. Było to widoczne od samego początku. Działania przedstawicieli polskich w Moskwie były na tak samo niskim poziomie jak działania całego państwa w sytuacji kryzysowej. Zdarzały się omyłki w nazwiskach. Podam przykład. W pokoju hotelowym mieszkał ze mną mój brat Józef Melak. Natomiast na liście sporządzonej przez reprezentantów polskiej strony figurował jako Józef Waś. Osobie, która chciała się z nim skontaktować, powiedziano, że Józef Melak tu nie mieszka. Na listach były osoby, które nie przyjechały, i nie było osób, które przyjechały. Tak funkcjonowaliśmy przez 5 dni naszego pobytu i nie zostało to skorygowane. Przecież każdy z nas, wsiadając do samolotu, dostał kartę pokładową, podczas lotu można było chyba sporządzić właściwą listę i powielić ją w odpowiedniej liczbie egzemplarzy. Jednak – jak widać – nie potrafiono tego zrobić. Poza tym karmiono nas nieprawdziwymi informacjami, które musieliśmy konfrontować z informacjiami z internetu dotyczącymi konkretnych wypowiedzi prokuratora generalnego. Widać było bezradność i kompletny brak profesjonalizmu.

Sytuacja wygląda tak niezmiennie od dnia katastrofy… – To paradoksalnie układa się w logiczny ciąg dezinformacji, od początku, a świadczy o tym to, że rodziny musiały same wykazywać się inicjatywą, dopytywać. Poza tym usilne powtarzanie rodzinom rady, aby nie jechały do Moskwy i nie przystępowały do identyfikacji – m.in. to właśnie radziła minister Kopacz w Moskwie. Mówiła, że widok może być bolesny.

Minister w wywiadzie powiedziała, że “w myśl polskiego prawa zwłoki identyfikuje rodzina” i że choć nie musi, powinna tam być. Po raz kolejny widać sprzeczny przekaz… – Urzędnik z centrum kryzysowego w Warszawie usilnie namawiał wszystkich, aby nie lecieli, i część z rodzin pod wpływem tego zrezygnowała z obowiązku i zarazem przywileju, aby osobiście identyfikować bliskich. Wydaje mi się to bardzo ważne. Tylko dzięki determinacji rodzin doszło do tak dużej, jeśli chodzi o liczbę, identyfikacji ciał. Rządzący nie wykazują żadnej determinacji w którymkolwiek aspekcie wyjaśniania przyczyn katastrofy. Państwo nie wywiązuje się ze swoich powinności. Dziękuję za rozmowę.

28 sierpnia 2010 "Będą mnożyć nauczycieli"... Powiedział swojego czasu papież, Jan Paweł II. No i mnożą! Jest ich co niemiara, bo  nikt nie jest zadowolony ze swego majątku, ale każdy jest zadowolony ze swego rozumu. I sypią pomysłami, jak na przykład pan premier Donald Tusk, który spotkał się z przedstawicielami Otwartych Funduszy Emerytalnych.. Nareszcie będzie reforma.. I to jaka! Emeryci mogą spać spokojnie, rząd im przygotuje tłuste emerytury, tak jak im przygotował tłuste , pan profesor Jerzy Buzek- dziesięć lat temu. To znaczy po dziesięciu latach niektórzy już emerytury z II filara biorą. Jedna pani dostała 34 złote(???). Dobre i to na otarcie łez.. A to było tak: w roku 1999, ekipa socjalistów pobożnych rządzących  Polska wpadła na genialny pomysł wyprowadzenia z państwowego ZUS-u około 100 miliardów złotych  i utworzenia jeszcze jednego  ZUS-u nazwanego II filarem. II filar tak jak i I jest przymusowy, co oznacza, że zarządzający funduszami nie muszą się kłopotać o klienta, bo klient pod przymusem w I i II filarze jest. Państwo rabuje go z pieniędzy, pobierając horrendalną opłatę, tylko za to, żeby człowiek mógł pracować- taki rodzaj haraczu.. Cały rabunek odbywa się pod hasłem  otrzymania emerytury na starość.. Godnej- jak to mówią- pełnokrwiści socjaliści, czyli oszuści strukturalni. Pobieranie emerytalnego haraczu przez  lata pod przymusem  i wrzucanie go do jednego wora , spowodowało bankructwo systemu, które to bankructwo jest ukrywane przed emerytalną widownią. A skąd wiem, że system jest bankrutem? Bo corocznie budżet państwa dopłaca do tego przymusowego wariactwa, które miało być fundamentem socjalizmu, a stało  się ciężką kulą ołowianą u nogi.. Gdyby nie te kilkadziesiąt miliardów złotych dopłat z budżetu dla emerytów- którym emerytura się oczywiście należy- system ten by się już dawno zawalił.. Nie dość, że system przymusowych ubezpieczeń już w 1999 roku był bankrutem, profesor Jerzy Buzek, wtedy premier, a obecnie- w nagrodę przewodniczący Parlamentu Europejskiego- ogłosił reformę ubezpieczeń, obok innych – równie wiekopomnych reform-  która to „ reforma” polegała na wydzieleniu z bankrutującego systemu środków, które powierzył  otwartym funduszom emerytalnym. Czyli kolejnym chętnym do życia z pieniędzy przyszłych emerytów. I to się udało! Ponieważ  przyszli emeryci, niewiele mają do gadania w sprawie   swoich pieniędzy, mogą sobie jedynie wybrać pomiędzy jednym przymusowym ZUS-em państwowym, który ich obskubuje( samo utrzymanie pałaców zusowskich to 7% wpływających pieniędzy) a drugim zusem sprywatyzowanym. Nie mogą po prostu zabrać swoich pieniędzy  z hucpy zorganizowanej przez biurokrację państwową., w porozumieniu z biurokracją prywatną, skupioną w otwartych funduszach emerytalnych. Pożytki ciągną z tego nonsensownego systemu twórcy tego systemu, czyli pani Ewa Lewicka i pan profesor Góra. Co teraz się dzieje z pieniędzmi ukradzionymi potencjalnym emerytom? Szefowie funduszy emerytalnych wykupują za część pieniędzy  obligacje państwowe( 60%) i  w akcjach(33%) firm giełdowych. Wygląda to  z bliska następująco: państwo obrabowuje przyszłych emerytów przy pomocy przymusowej składki, a ponieważ jest biurokratyczne do granic kompletnego nonsensu( 20 000 nowych urzędników każdego roku!), to potrzebuje każdych pieniędzy do rozdawania biurokracji. Państwo- w związku z potrzebami- wypuszcza oprocentowane obligacje – oprocentowane na rachunek tych, którzy w przyszłości będą emerytami. Czyli, najpierw zabiera pieniądze w postaci składki, część oddając pasożytniczym firmom  działającym w obszarze otwartych funduszy emerytalnych,  a firmy  otwarte i emerytalne za te pieniądze kupują obligacje zbożowe, pardon- państwowe- przepraszam pana Nikodema Dyzmę- tak jakby sam przyszły emeryt nie mógł sobie za swoje pieniądze kupić obligacji państwowych,   z pominięciem pośrednika, w postaci firmy zarządzającej funduszem. To on by zarobił- dysponując własnymi pieniędzmi, a tak zarabiają firmy zarządzające przymusowo zawłaszczonymi pieniędzmi.. Czyli firmy prywatne, pożyczają pieniądze potencjalnych emerytów państwu na procent, przy czym państwo daje im część pieniędzy, które zabiera przymusowo- przyszłym okradzionym emerytom.. Chyba większej hucpy nie można byłoby wymyślić.. Chociaż nie! Zawsze obrabować można więcej.. Tak jak to ma w zwyczaju państwo socjalistyczno- biurokratyczne.. 33% pieniędzy emerytów- prywatne firmy wystawiają na ryzyko zakupu akcji. .Tych co chcą zarobić bez pracy- Pan Bóg często karze. I jak giełda zdołuje- emeryci tracą.. Bo przecież nie firmy żyjące ze konstruowanej hucpy.. Cała zabawa skończyłaby się, gdyby znieść przymus trzymania pieniędzy w ZUS-e i w otwartych funduszach emerytalnych… Każdy zrobiłby ze swoimi pieniędzmi co uważałby za słuszne... I to byłoby sprawiedliwe! Ale nie! „Liberalny”: premier Donald Tusk, zamiast   dać przyszłym emerytom wolność wyboru, w tym wolność zabrania swoich pieniędzy z rąk biurokracji państwowej i prywatnej-, robi propagandowy spektakl. Udawanie karci prezesów zarządzających pieniędzmi  w II filarze, że nie liczą się z pieniędzmi emerytów, że zaniedbują, że są nieczuli na… i że” mają dbać o emerytów”, „ mają efektywnie zarabiać pieniądze”, „ mają mieć mniejsze prowizje”(???). Premier  38 milionowego kraju robi sobie jaja, tak jak Łukaszenka latający helikopterem po bazarach i strofujący handlarzy, że mają za wysokie ceny. Albo premier Putin robiący to samo w Moskwie na bazarze , strofujący moskiewskich handlarzy co do wysokości marży.. Jak rynek jest niepotrzebny socjalistom- to zlikwidować resztę rynku , a ceny ustanawiać ręcznie i urzędowo. Przecież mieliśmy już w Polsce ceny komercyjne, urzędowe i rynkowe. W poprzedniej komunie. Czas przywrócić  komunizm w pełnej krasie.. Pan premier będzie ustalał marże dla prywatnych firm, a jego doradcy będą kontrolować, czy prywatne firmy stosują się do wskazówek pana  premiera. Tym bardziej, że szefowie otwartych funduszy domagają się jakiejś” rezerwy” finansowej i chcą się uwolnić od” wieku przyszłych emerytów”(???) Znowu coś kombinują, żeby wyrwać kolejne pieniądze… PANIE PREMIERZE!!!  NIECH PAN SZYBKO ZNIESIE PRZYMUS TRZYMANIA PIENIĘDZY W II FILARZE!!!!! Skończą się te jaja! Fundusze biją się we własne piersi, premier udziela reprymendy,, pan Boni chce naprawiać, pani Fedak chce demontować i to jest” sygnał alarmowy”.. Niech was wszyscy diabli! Szkoda, że nie żyje pan Jacek Kuroń.. On by z pewnością coś wymyślił? Na pewno jakąś uspakajającą pogadankę wieczorną z termosem na biurku.. To na pewno! Jako trockista- na pewno by coś wymyślił konkretnego..… Może jakiś nowy urzędzik koordynujący działalność tych wszystkich funduszy, pana premiera, pana Boniego, panią Fedak- i wszystkie siły demokratyczne, którym dobro Polski i polskich emerytów leży na sercu.. Tylko, że w tym systemie, za jakiś czas żaden emeryt nie dostanie ani złotówki.. Bo to jest ewidentne złodziejstwo. I skończy się katastrofą! Cudze pieniądze - żadnej odpowiedzialności po drugiej stronie… I miliardy złotych do zarobienia lekką ręką.. Pana Jacka Kuronia nazywano” menadżerem ruchów społecznych”.(???) Bardzo piękne i trafne określenie... I tylko ciągle mnożą fałszywych nauczycieli… WJR

BOR nie sprawdza Służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo wizyty głowy państwa w Katyniu nie widzą powodów do kontroli procedur po katastrofie pod Smoleńskiem Nie ma żadnego wewnętrznego postępowania sprawdzającego w związku z katastrofą pod Smoleńskiem. W ocenie polityków i byłych szefów służb specjalnych, wszczęcie takiej procedury, mającej dokonać oceny prawidłowości działań funkcjonariuszy, po tego typu zdarzeniach powinno nastąpić. Posłowie z sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych będą jednak chcieli wezwać w najbliższym czasie szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego. - Cała dokumentacja została przekazana do prokuratury, nie mamy materiałów, żeby prowadzić takie postępowanie - mówi nam rzecznik prasowy BOR mjr Dariusz Aleksandrowicz. - To tłumaczenie jest niepoważne, mogli zrobić kopie tych dokumentów - ocenia Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Postępowanie sprawdzające, w celu oceny prawidłowości działania BOR, powinno być wszczynane w przypadku każdego takiego zdarzenia - podkreśla. Święczkowski dodaje, że chodzi tu o postępowanie wyjaśniające, ponieważ dyscyplinarne nie może być prowadzone w czasie, kiedy trwa śledztwo prokuratorskie dotyczące m.in. tej sprawy. - Takie postępowanie powinno być automatycznie wszczynane - uważa także poseł Jarosław Zieliński (PiS) z sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych i członek prezydium Parlamentarnego Zespołu ds. Wyjaśnienia Katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku. - Natomiast nie dziwię się, że nie jest prowadzone, nie chcą sprawdzać sami siebie - ocenia. Poseł uważa, iż decyzje o postępowaniach sprawdzających, nie tylko w BOR, ale w poszczególnych resortach i innych służbach, powinni podjąć właściwi ministrowie oraz premier. - Ja nie znajduję woli takich działań u premiera, ministrów, szefa BOR - mówi Zieliński. Poseł przypomina, że na posiedzenie sejmowej komisji spraw wewnętrznych był już wzywany gen. Marian Janicki, szef BOR. - Jego odpowiedzi były daleko niesatysfakcjonujące, nie wyjaśniły wielu spraw. Dlatego poseł zapowiada kolejny wniosek o zwołanie komisji administracji i wezwanie na nią Janickiego, szefa MSWiA Jerzego Millera oraz funkcjonariuszy BOR. - Jak trzeba, to będzie to posiedzenie zamknięte, ale wolelibyśmy otwarte - mówi Zieliński. BOR stwierdza, w odpowiedzi na pytania "Naszego Dziennika", że podczas lądowań tupolewa z premierem na pokładzie (7 kwietnia), jak i prezydentem (10 kwietnia) w Smoleńsku funkcjonariusze nie byli obecni w budynku kontroli lotów. - Nigdy nie było takich procedur, żeby funkcjonariusz BOR był w pomieszczeniu kontroli lotów - mówi Aleksandrowicz. - Funkcjonariusze nie znają się na ruchu lotniczym, nie potrafią ocenić, czy kontroler prawidłowo naprowadza samolot, i ewentualnie interweniować. Nie mamy kompetencji do wydawania poleceń - zaznacza rzecznik. - Nie znam służb, które by to praktykowały, nawet amerykańskie Secret Service zabezpieczające wizyty prezydenta nie dysponują odpowiednią osobą - dodaje. Faktem jednak jest, że w trakcie lądowań z prezydentem USA na pokładzie na wieży kontroli lotów przebywają funkcjonariusze z prezydenckiej ochrony. O braku procedur i kompetencji mówił także na posiedzeniu sejmowej komisji gen. Janicki. Anonimowy funkcjonariusz BOR opowiada w wywiadzie dla Polsat News, że "funkcjonariusze BOR przynajmniej, jeśli by się pojawili, psychologicznie na pewno miałoby to jakiś wpływ na kontrolerów, ale przede wszystkim powinni sprawdzić, czy tam nie znajdują się środki niebezpieczne". Dodaje, że trudno cokolwiek zarzucać funkcjonariuszom, skoro Biuro nie wyjaśnia sytuacji, czy i w jaki sposób działania BOR mogły ewentualnie przyczynić się do zmniejszenie ryzyka wypadku. Nawet w czasie rozmowy z jednym z funkcjonariuszy wydziału kontroli Biura Ochrony Rządu też wyraził on jasno swoją opinię, że to zaskakujące, iż szef gabinetu w żaden sposób nie wpływa na szefa BOR ani sam szef BOR nie podejmuje takiej decyzji, żeby było przeprowadzone postępowanie wyjaśniające. - Tutaj zginęła głowa państwa, która ustawowo jest chroniona przez BOR. To, pan wybaczy, ale w takim wypadku należy postępowanie wyjaśniające przeprowadzić, czy wszystkie czynności zostały wykonane prawidłowo - od rekonesansu aż po realizację, poprzez określenie, czy środki były właściwie wyznaczone - stwierdził.

Zenon Baranowski

Wokół strategii "martyrologicznej" "Dano przeto wiedzieć księciu biskupowi, że na ponarskiej puszczy lud tajemnie się zbiera dla odbywania jakichś zadawniałych obrządków pogańskich i że tam stoi dąb poświęcony, ogromnej grubości, przed którym lud klęka, pokłony bije i ofiary pali. (...) Otóż książę Pociej, równie światły, jak gorliwy, że tak na pedogrę cierpiał, iż od dwóch lat z łóżka nie wstawał, ale wysłał tam komisję, a na jej czele nieboszczyka księdza Jurahę. (...) Przybyliśmy tedy w las, a już z całej okolicy spędzono prostaczków. Ile tylko ich można było nagromadzić. Dopiero ksiądz Juraha miał naukę do narodu, w której go przekonywał, że to bałwochwalstwo porzucić trzeba (...) a po skończonym nabożeństwie kazał ów dąb zwalić: ale żaden prostak nie chciał mu być posłusznym. - A co to - prawi jeden po drugim - mam sobie samemu być wrogiem? Niech księża sami próbują go ścinać. (...) Ksiądz Juraha mówi JW. Chlebowiczowi, kasztelanowi wileńskiemu: Jako wysoki senator, daj panie z siebie przykład, którym lud oświecisz! A pan kasztelan odpowiedział pokazując na JO. księcia Radziwiłła, hetmana wielkiego litewskiego, który był razem wojewodą wileńskim: - Oto jest pierwszy senator naszej prowincji. Strzeż mnie Boże, abym przywłaszczał sobie pierwszeństwo. Ale książę hetman: - Rybeńko, przyzwoiciej, aby stan duchowny zaczynał, a my potem. - Tu ksiądz Juraha: - To by było przeciwko powagi stanu duchownego toporem machać. Tak wszyscy stanęli jak wryci, tylko się na siebie oglądamy, bo choć wiara była wielka, każdy myśli sobie: a nuż czort omami?" Taką to ci historię z czasów saskich przypominam za "Pamiątkami Soplicy" z okazji Komunikatu wydanego 25 sierpnia przez Radę Biskupów Diecezjalnych na Jasnej Górze, w którym czytamy m. in: "Biskupi apelują do Prezydenta Rzeczypospolitej, Marszałków Sejmu i Senatu, Premiera Rządu, Pani Prezydent Warszawy oraz Przewodniczących partii politycznych koalicyjnych i opozycyjnych o powołanie Komitetu i powierzenie mu sprawy miejsca i formy upamiętnienia w Warszawie ofiar katastrofy smoleńskiej." Z Komunikatu wynika kilka rzeczy. Po pierwsze - że Rada naprawiła błąd popełniony przez JE abpa Nycza. Jak pamiętamy, dał się on sprowokować szefowi Kancelarii Prezydenta Jackowi Michałowskiemu do zawarcia groteskowego "porozumienia" o usunięciu krzyża, które czyniło Kościół główną stroną, a nawet - główną przyczyną problemu. Nie ulega wątpliwości, że zasadniczym celem tej prowokacji było stworzenie odpowiedniej atmosfery do rozpętania antykatolickiej kampanii, mającej na celu doprowadzenie do głębokich zmian w polskim ustawodawstwie, w duchu forsowanego przez władze Unii Europejskiej zapateryzmu. Utwierdza mnie w tym przekonaniu jęk zawodu, jaki po ogłoszeniu Komunikatu wydobył się z piersi rzecznika rządu Pawła Grasia. Ten zawód jest zrozumiały nie tylko z powodu stanowczej odmowy angażowania Kościoła w tę polityczną awanturę, spowodowaną, z jednej strony, przez forsowanie przez Jarosława Kaczyńskiego kultu swego brata również w nadziei, że wytworzy on w części społeczeństwa sentymenty, których siła nośna wepchnie PiS nie tylko do samorządów, ale i do parlamentu - a z drugiej - przez razwiedkę i PO; pierwszej - do walki z Kościołem, a drugiej - do zamaskowania katastrofy finansowej państwa. Expressis verbis wyraził to JE abp Michalik, stwierdzając, że "to nie jest konflikt o krzyż, ale konflikt o styl i formę upamiętnienia wydarzeń smoleńskich". Jęk zawodu wydarł się z piersi ministra Grasia przede wszystkim dlatego, że - po drugie - Rada Biskupów Diecezjalnych niby to umywając ręce, a tak naprawdę - apelując do prezydenta i wszystkich innych dygnitarzy o powołanie Komitetu do upamiętnienia w Warszawie ofiar katastrofy smoleńskiej, wychodzi naprzeciw oczekiwaniom Jarosława Kaczyńskiego zarówno w sprawie kultu brata, jak i strategii "martyrologicznej", którą w ten sposób poniekąd autoryzuje. Kropkę nad "i" postawił JE abp Głódź, zwracając uwagę, iż nikt nie "przeprosił" za "znieważanie" prezydenta Kaczyńskiego. Wreszcie - po trzecie - Komunikat został przyjęty jednogłośnie, co wskazuje, że wśród biskupów diecezjalnych, których Rada będzie chyba miała większy ciężar gatunkowy niż Prezydium Konferencji, zwolennicy nieubłaganego postępu nie mają zbyt wiele do gadania. Podkreślam to zwłaszcza w kontekście listu otwartego, jaki Marek Migalski, poseł z listy PiS do Parlamentu Europejskiego, skierował do Jarosława Kaczyńskiego. Powodem wysłania tego listu było przekonanie Migalskiego, że "strategia PiS po wyborach prezydenckich prowadzi nas prostą drogą do klęski wyborczej", ponieważ "PiS znowu jest synonimem obciachu".  Najwyraźniej Migalski, mimo przechwalania się zdobytym doświadczeniem politycznym, za bardzo odporny na propagandę przeciwnika nie jest i dlatego w jego liście opinie częściowo słuszne ("bez Pana nie przetrwamy, z Panem nie wygramy"), stanowią rzadkie rodzynki w tym gniocie. Nawołuje on, mówiąc krótko, by PiS stało się partią taką sama jak inne, to znaczy - taką samą, jak PO czy SLD, bo na drugi PSL w Polsce nie ma już miejsca. Wydaje mu się, że taką operację można przeprowadzić całkiem bezpiecznie, bo uważa, że elektorat narodowo-katolicki PiS "już ma". Jak na politologa jest to konstatacja wyjątkowo niemądra, bo strategia "mniejszego zła" może być w Polsce skuteczna wyłącznie za pozwoleniem razwiedki, która w przeciwnym razie może spuścić ze smyczy najbardziej radykalnych "narodowców",  którzy "bez swojej wiedzy i zgody" kolaborowali z nią jeszcze za Stalina. Zresztą, gdyby nawet tak nie było, to gdyby PiS został taką samą partią jak, dajmy na to, PO, to czym właściwie by uwodził swoich wyborców? Jakie bajki Migalski by rozkazał im opowiadać? Krytykować zadłużania państwa przez PO PiS nie bardzo może, bo za jego rządów było tak samo i np. premier Marcinkiewicz powiększył dług publiczny o 20 mld dolarów w ciągu zaledwie 6 miesięcy! W tej sytuacji wykorzystanie smoleńskiej katastrofy do strategii "martyrologicznej" jest dla PiS jedynym racjonalnym rozwiązaniem, które - jak pokazuje Komunikat Rady Biskupów Diecezjalnych, w pewnych granicach może liczyć na wsparcie Kościoła, najwyraźniej zaniepokojonego objawami ofensywy zapateryzmu. Oto Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zażądała od Radia Maryja nagrań audycji z sierpnia w celu "monitoringu", co może stanowić wstęp do rozpoczęcia procedury cofnięcia koncesji przyznanej do roku 2018. SLD zapowiada rozpoczęcie debaty nad katechezą w szkołach i kapelanach w instytucjach publicznych - bez czego część parafii utraciłaby ekonomiczne podstawy egzystencji, a 26 odbył się sympozjon z udziałem Wandy Nowickiej, mający na celu rewizję ustawy aborcyjnej. W tej sytuacji, kiedy PO, jako ekspozytura razwiedki, w żadnym wypadku na zaufanie nie zasługuje, nic dziwnego, że Episkopat chce mieć jakiegoś sojusznika. Jarosław Kaczyński jest sojusznikiem trudnym, który za swoje przysługi każe sobie słono płacić, ale cóż; Episkopat rozdzierany wewnętrznymi sporami, osłabiany dialogiem z judaizmem i wytresowany przez Michnika w lęku przed oskarżeniami o "wtrącanie się do polityki", też musi realizować strategię "mniejszego zła" i liczyć się z koniecznością rozszerzania granic swego poparcia dla kultu prezydenta Kaczyńskiego. Co Polska będzie z tego miała - to całkiem inna sprawa, ale Migalskiemu nie chodzi przecież o korzyści dla Polski, tylko o wyborczy sukces PiS, a to nie to samo. Wreszcie - strategię "martyrologiczną" krytykują zawzięcie nieprzejednani wrogowie PiS, co widać w każdym niemal numerze "Głosu Cadyka", więc - w odróżnieniu od Migalskiego - muszą dostrzegać w niej jakieś zalety. Trawestując tedy znany wierszyk, można powiedzieć, że "Migalski z Rostkowską płodzą memoriały; smrodu z tego dużo, a pożytek mały". Zresztą w Platformie też jaskółczy niepokój, czego dowodem są pogróżki posła Palikota, że rozpocznie budowanie tratwy ratunkowej "Nowoczesna Polska", czy jakoś tak, gdzie będzie ćwiczył swoją trzódkę w aborcji i eutanazji. To nawet byłaby niezła wiadomość, ale ważniejsze jest to, że rzeczywiście nie można wykluczyć, iż z powodu trudnej sytuacji finansowej państwa razwiedka rozpocznie wyrzucanie z pirogi pod nazwą Platforma Obywatelska jednego po drugim murzyńskiego chłopca w nadziei, że zajęta ich rozszarpywaniem opinia publiczna pozostawi prawdziwych winowajców w spokoju. W takiej sytuacji tratwa posła Palikota może dla wielu przeznaczonych na pożarcie okazać się ostatnią deską ratunku. SM

Światopogląd Kaczyńskiego – czyli pytania Piotra Zaremby Biografia polityczna Jarosława Kaczyńskiego, pióra Piotra Zaremby jest ciekawa nie tylko dla komentatorów politycznych, ale również dla zwyczajnych czytelników. Napisana z rozmachem wciąga, jak polityczny thriller, a analizy publicysty pozwalają zrozumieć wybory polityczne prezesa PiS. Ale ta książka jest także ciekawa dla komentatorów życia religijnego, uchwytuje ona bowiem (choć niejako mimochodem) istotę światopoglądu Jarosława Kaczyńskiego. Zaremba nie ukrywa, że ten światopogląd się zmieniał (przynajmniej w powierzchownym widzeniu). Zaczęło się od mocnego sprzeciwu wobec katolicyzmu politycznego  w wydaniu ZChN (który był krytykowany za to, że zdaniem Jarosława Kaczyńskiego jest „najlepszą drogą do dechrystianizacji Polski”) i bardzo, ale to bardzo ostrożnych deklaracji w sprawie aborcji (warto przypomnieć, że Lech Kaczyński nie przyszedł w ogóle na głosowanie w sprawie ochrony życia, by nie pokazać, że ma odmienne niż katolickie poglądy w tej sprawie, a w 1991 roku podczas spotkania z pracownikami BBN zaprezentował całą gamę wątpliwości przeciw zakazowi zabijania, związanych z „godnością kobiety”). Jarosław był w tych kwestiach bardziej zgodny z nauczaniem Kościoła, ale – jak wskazuje Zaremba – „mając do wyboru jego (czyli LK) wątpliwości i niesłychanie twardy język takich posłów OKP jak Niesiołowski, Jurek czy Łopuszański, zapewne wybierał Lecha, a wraz z nim atmosferę inteligenckiego Żoliborza”. I taką postawę zachowywał Jarosław (a jeszcze bardziej Lech) Kaczyński przez wiele kolejnych lat. Próbowali oni zbudować silną, antykomunistyczną, nie-endecką centroprawicę (a w zasadzie centrum) dla ludzi, którzy cenią Kościół za zasługi historyczne, ale nie do końca podzielają jego poglądy. Zwrot w kierunku bardziej katolickim nastąpił zaś dopiero, gdy okazało się, że zbiór wyborców partii wymarzonej przez Kaczyńskiego jest niewystarczający do przejęcia władzy czy choćby zbudowania twardej opozycji. I wtedy zaczął się flirt (trudny dla obu stron, ale też dla obu opłacalny) między PiS i samym Jarosławem Kaczyńskim (bo już nie Lechem) a Radiem Maryja. Czy oznaczał on realną zmianę poglądów Jarosława Kaczyńskiego? Zdaniem Zaremby jedno nie ulega wątpliwości: „z wiekiem stosunek coraz starszego prezesa do toruńskiego radia staje się naprawdę ciepły”. A powodów jest kilka: po pierwsze dostrzeżenie, że nie da się wygrać wyborów bez Radia Maryja, a po drugie dlatego, że zaczęły podobać mu się „silne więzy łączące radiomaryjne rodziny” i wreszcie po trzecie, dlatego, że „PiS nie ma właściwie za swoimi plecami innej, tak dobrze zorganizowanej grupy zwolenników”.Te zmiany, i tu Zaremba pozostaje dość jednoznaczny, wcale nie muszą być interpretowane, jako realna zmiana poglądów. A dowodem na jej brak jest silna pozycja Joanny Kluzik-Rostkowskiej (zwolenniczki nie tylko zapłodnienia in vitro, ale także jakiejś formy konkubinatów jednopłciowych) w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. „Mogło to wyglądać – podsumowuje Zaremba – na podtrzymywanie dawnej solidarnościowej formuły wspólnoty politycznej, która obowiązywała w PC, a która zakładała zgodę wokół takich ogólnikowych idei jak antykomunizm, ale nie pełne ujednolicenie przekonań. Tylko że Kaczyński jest politykiem wytrawnym, wiedział doskonale, w jakich miejscach lokuje swoją sympatyczną znajomą i jaki inicjatywy będzie ona promować”. I dlatego trzeba zadać pytanie, czy w kwestiach polityki prorodzinnej Kaczyński nie jest jednak bliższy Kluzik-Rostkowskiej niż Kościołowi, a nie mówi tego wprost z przyczyn politycznych? Do takich wniosków doszli zwolennicy Marka Jurka i wystąpili z partii, tworząc własne ugrupowanie. Na koniec jednak trudno nie zadać pytania, które w książce Zaremby nie pada (a przynajmniej nie ma tam na nie odpowiedzi), a które jest niezwykle ważne dla oceny obecnej sytuacji politycznej. A brzmi ono: czy i na ile katastrofa smoleńska zmieniła podejście do kwestii religijnych Jarosława Kaczyńskiego? Bliscy współpracownicy mówią otwarcie, że oparcie po katastrofie znajdował on w katolicyzmie. Ale czy przełoży się to na konkretne decyzje polityczne, to wciąż pozostaje pytaniem otwartym, szczególnie jeśli przyjrzeć się bardzo wymijającym odpowiedziom na pytania bioetyczne, jakich udzielał prezes PiS podczas debat z Bronisławem Komorowskim. Tomasz P. Terlikowski

Podwyżka VAT czy podatek bankowy?

1. Rząd Tuska wprawdzie już podjął decyzję polityczną o podwyżce stawek podatku VAT, co ma przynieść budżetowi szacunkowo około 5 mld zł dodatkowych dochodów, ale mimo że decyzję tę jak zwykle podano w ładnym piarowskim opakowaniu, to coraz częściej są prezentowane opinie ekonomistów, że podwyżka ta bardzo mocno uderzy w najuboższe grupy społeczne obniżając ich konsumpcję od 20-30 %. To ładne opakowanie to obniżka stawki dotyczącej przetworzonej żywności z 7 do 5 % co zdaniem Premiera powinno spowodować obniżki cen żywności. Premier jednak zapomniał, że jednocześnie ma wzrosnąć z 3 do 5% stawka podatkowa na nie przetworzoną żywność, co przy podwyżce podstawowej stawki podatkowej z 22 do 23% spowoduje jednak,że żywność także podrożeje. Zresztą nie ma się co oszukiwać, te 5 mld zł dodatkowych dochodów przewidzianych z tego podatku, muszą zapłacić konsumenci, bo to oni ostatecznie ponoszą ciężar podatku VAT. Więcej zapłacą go ci, którzy przeznaczają większość swoich dochodów na zakupy dóbr i usług, a mniej oszczędzają bo oszczędności ten podatek nie obejmuje.

2. W takiej sytuacji powstaje coraz więcej różnego rodzaju alternatywnych propozycji, które pozwoliły by na osiągnięcie dodatkowych dochodów budżetowych. Niedawno klub poselski SLD poinformował ,że który przygotowuje projekt poselski obciążeń sektora bankowego w Polsce w wysokości 0,3% aktywów co dawało by dodatkowe dochody do budżetu w wysokości 3 mld zł. SLD zradykalizowało swój projekt po uchwaleniu przez węgierski parlament obciążenia dla banków na Węgrzech w wysokości aż 0,5% aktywów. Prawicowy rząd Orbana zaproponował takie rozwiązanie mimo sprzeciwu w tej sprawie MFW i Komisji Europejskiej. To właśnie uchwalenie tego dodatkowego podatku na Węgrzech spowodowało,że została przerwana realizacja wcześniej zawartego porozumienia o udzieleniu Węgrom 20 mld euro pożyczki na którą złożyły się i MFW i KE. Węgrom nie przekazano jej ostatniej transzy w wysokości około 7 mld euro, a rozmowy w tej sprawie zostały przełożone na jesień. Społeczeństwo węgierskie silnie wsparło rząd w tej sprawie uznając MFW wręcz za agresora, który odbiera suwerenność Węgrom. Wszystko więc wskazuje na to, że mimo nacisków MFW i KE obciążenie banków na Węgrzech jednak pozostanie.

3. Dodatkowe obciążenia sektora bankowego wprowadził ostatnio nowy rząd w Wielkiej Brytanii a także rząd Niemiec, choć w obydwu przypadkach dochody z tego podatku nie mają zasilać budżetu państwa, a będą służyły utworzeniu specjalnego funduszu, który ma być w przyszłości wykorzystany do ratowania banków, które wpadną w tarapaty. Także Komisja Europejska pracuje nad rozwiązaniami, które zalecały by wprowadzenie dodatkowych obciążeń podatkowych dla sektora finansowego, będących następstwem konieczności ratowania banków, które w roku 2008 i 2009 wymagały silnego wsparcia przez poszczególne państwa, aby nie dopuścić do ich upadłości.

4. W tej sytuacji zgłoszona przez PiS propozycja wprowadzenia podatku bankowego zamiast proponowanych przez rząd podwyżek stawek podatku VAT, wydaje się jak najbardziej zasadna. Według tej propozycji banki zapłaciły by dodatkowy podatek w wysokości 0,45% ich aktywów co bazując na aktywach na koniec 2009 roku przyniosło by 4,7 mld zł dodatkowych dochodów. Propozycja zawiera także dodatkowe opodatkowanie firm ubezpieczeniowych w wysokości ok. 5 % zebranej składki co przyniosło by 2,4 mld zł dodatkowych dochodów. Sumarycznie więc obydwa rozwiązania przyniosły by aż 7,1 mld zł.

5. Po zgłoszeniu propozycji przez SLD,natychmiast zareagował Związek Banków Polskich ( choć chyba adekwatnie do rzeczywistości organizacja ta powinna nosić nazwę Związek Banków w Polsce bo poza PKO BP, BGK i Bankiem Pocztowym nie ma już banków polskich), oczywiście protestując przeciwko temu nowemu obciążeniu. Przy okazji przypomniano ,że za rok 2009 banki osiągnęły około 9 mld zł zysku i zapłaciły około 2,3 mld zł podatku dochodowego. Wspomina się także o około 1 mld zł wpłat z tytułu podatku VAT, którego to podatku banki nie mogą sobie odliczyć. Co więcej banki straszą, że jeżeli podatek taki został by wprowadzony to jego koszty zostaną przerzucone na klientów banków: kredytobiorców, oszczędzających, a także wszystkich tych którzy korzystają z usług bankowych. Banki także twierdzą, że być może będą musiały ograniczyć akcję kredytową wycofując się z przedsięwzięć obarczonych większym ryzykiem kredytowym na które to muszą tworzyć rezerwy, które tylko w części mogą wliczać w koszty uzyskania przychodu.

6. Mimo tych protestów wydaje się, że podatek bankowy jest jednak lepszym rozwiązaniem niż podwyżka stawek VAT i to co najmniej z dwóch powodów. Podwyżka VAT zapewne ograniczy konsumpcję, a to godzi w podstawy naszego wzrostu gospodarczego bowiem oparty on jest aż 2/3 na wzroście konsumpcji. Po drugie to ograniczenie konsumpcji będzie dotyczyło najmniej zamożnych grup społecznych, a na to nie powinniśmy pozwolić. Obydwie koncepcje zapewne zetrą się na jesieni w Sejmie i wtedy zobaczymy czy rząd Tuska opowie się ostatecznie za obroną banków czy obroną konsumentów. Zbigniew Kuźmiuk

Jeszcze KUL czy już UL? Pracowników KUL nie obowiązują w przestrzeni publicznej poglądy katolickie. Każdy ma prawo myśleć i mówić, co chce – wyjaśniła portalowi Fronda.pl Beata Górka, rzecznik prasowy lubelskiej uczelni. – Nie mamy prawa nikogo pozbawić pracy w związku z jego poglądami. U nas nigdy nie było „polowania na czarownice” – powiedziała rzecznik uczelni. Jeśli dobrze rozumiem, to poglądy pani rzecznik są oficjalnym stanowiskiem KUL. A jeśli tak, to chciałbym zadać władzom uczelni kilka fundamentalnych pytań. Czy władze uczelni zgadzają się z wypowiedzią pani rzecznik Beaty Górki? A jeśli tak, to:

1. Na czym polega katolickość Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, jeśli nie na tym, że jego wykładowcy w publicznych wystąpieniach i swojej pracy respektują poglądy katolickie i nauczanie Kościoła?

2. Czy rzeczywiście, zdaniem władz uczelni, wymaganie, by pracownicy katolickiej uczelni nie wygłaszali poglądów głęboko sprzecznych z nauczaniem Kościoła (a to pani doktor Joanna Mucha robiła wielokrotnie, nie tylko w sprawie antykoncepcji czy aborcji, ale również zapłodnienia in vitro, jest „polowaniem na czarownice”?

3. Jak pogodzić obojętność wobec odrzucania prawd i praw fundamentalnych władz uczelni podającej się za katolicką, z noszeniem imienia Jana Pawła II? Czy zdaniem władz uczelni Jan Paweł II byłby skłonny uznać, że publiczne popieranie aborcji, antykoncepcji i in vitro jest do pogodzenia z byciem pracownikiem katolickiej uczelni?

4. Jakie wartości chcą przekazać swoim studentom władze uczelni?

5. Czy w związku z taką, a nie inną postawą, nie byłoby uczciwiej i jaśniej wobec studentów zmienić nazwę na Uniwersytet Lubelski i wycofać z nazwy odwołanie do byłego wykładowcy KUL, który z walki o życie uczynił jedno ze swoich najważniejszych zadań…?

Tomasz P. Terlikowski

Bieżączka, rzeżączkowa dwoinka zarządcza TVP i prawo kaduka"(...) Niestety... prawdopodobnie przejęcie mediów publicznych przez SLD i WSI nastąpi szybciej niż się wszyscy spodziewaliśmy. Pewnie dla otarcia łez coś skapnie PO i Donaldowi Tuskowi, ale to juz będzie koniec jakiejkolwiek niezależności i wolności medialnej w Polsce. Nadchodzi czas kompletnej monopolizacji przekazu medialnego przez jedno środowisko polityczne, jeden ośrodek władzy skupionej wokół zsowietyzowanych służb specjalnych rodem z PRL i samej PRL  z jej komunistycznymi funkcjonariuszami. Tego nie uzyskali Komuniści do 1989 roku, uzyskali teraz. Ironia historii... W ostatnich kilkunastu dniach TVP próbowała przemycić jeszcze kilka filmów dokumentalnych i fabularnych, których zapewne już długo nie ujrzymy. Polecam filmy: "Sowiecka Historia" (film obowiązkowy - wszystko o tym filmie w notce i komentarzach TU); "Pistolet do wynajęcia, czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza" (film również obowiązkowy - wszystko o tym filmie w notkach i komentarzach TU i TU) czy też fabularny: "Ostatni Dzwonek" (emisja odbyła się 21 sierpnia w TVP1 - niestety nie mam linku do filmu). Być może jeszcze przygotowano jakieś niespodzianki, ale od piątku mogą sie one już nie ukazać..." Dzisiaj oczywiście nastąpiło przepowiadane całkowite przejęcie  mediów, o czym informuje m.in. portal wp.pl w tekście: "Prezes TVP zawieszony, szef Rady Nadzorczej odwołany".  Zanim jednak Rada Nadzorcza podjęła owe decyzje dyskutowała przez kilka godzin o prawno-formalnej ważności swojego posiedzenia - bowiem: "Jeden z członków RN, Tomasz Szatkowski, na posiedzenie Rady nie przybył, twierdząc, że nie został prawidłowo powiadomiony o posiedzeniu. Według źródła PAP w RN, w związku z oświadczeniem Szatkowskiego Rada przez kilka godzin dyskutowała nad tym, czy jej posiedzenie jest ważne, czy nie; ostatecznie po południu zdecydowała, że może podejmować legalnie decyzje. Szatkowski napisał w oświadczeniu, że w "tzw. posiedzeniu członków Rady Nadzorczej TVP nie wziął udziału, gdyż nie został o nim powiadomiony w sposób prawidłowy i zgodny z literą prawa". - W opinii ekspertów prawnych, z którymi konsultowałem moją decyzję, piątkowe spotkanie nie posiadało statusu formalnego posiedzenia Rady Nadzorczej Spółki m.in. dlatego, iż odbywało się w nie statutowym terminie - napisał". (Źródło: j.w.) Może i niewarte byłoby to tej odrębnej pisaniny, ale zastanawiająca jest ta drżąca "bieżączka" PO, SLD, Komuny i WSI do przejęcia całości władzy w Polsce: mają ustawodawczą, wykonawczą, sądowniczą a od dziś także całą tzw.: "czwartą władzę" (w opinii niektórych obecnie raczej "władze pierwszą"). Przecież za niecały miesiąc, po haniebnym podpisaniu przez B. (k...), specustawy medialnej i tak przecież PO przejęłoby media publiczne... Więc skąd ten pośpiech? Odpowiedź jest prosta: za miesiąc media publiczne mogłaby przejąć PO i dyktować warunki, natomiast zmiana dzisiaj dokonana została siłami SLD-WSI promowanymi przez B. (k...) i może zagwarantować niewzruszone trwanie tymczasowo powołanych władz bardzo długo (gwarantem jest SLD, które jest obecnie w stanie zablokować każdą zmianę). Czekają więc nas kolejne humoreski wokół zawieszonych, odwieszonych, legalnych czy też prawnie nielegalnych władz mediów publicznych.. Ale też nie to jest najważniejsze...Patrząc na tą naszą III RP i jej elyty przesiąknięte duchem "homo sovieticusa", na te działania bezprawne lub quasi prawne przejawiające się chociażby dzisiejszym zwołaniem Rady Nadzorczej TVP, na to powszechne lekceważenie norm prawnych (nie wspominam tu o normach etyczno-moralnych), na tę zgniliznę władzy i lekceważenie przez nią zwykłych Polaków... muszę z żalem i goryczą stwierdzić, że swoim głosem (abstrahuję od ewentualnych manipulacji wyborczych) oddanym w dniu 4 lipca zrezygnowaliśmy nawet z tej namiastki "penicyliny", która spowalniała degradację Polski WSIowo-POową dwoinką rzeżączki. Zrezygnowaliśmy z jej leczenia a ona uodporniona już na tradycyjne antybiotyki powoli niszczy cały organizm, całą naszą Ojczyznę. W czerwcu pisałem (przepraszam za powtórzenie, ale przetaczam ten tekst w poczuciu goryczy, smutnej refleksji i jednak ku pokrzepieniu... bowiem kolejne wybory już niebawem a tekst chyba nic nie stracił na aktualności i czuję potrzebę jego przypomnienia): "DLACZEGO POLSKA OBECNA JEST TAK ZEPSUTYM PAŃSTWEM?. Dlaczego zmarnowaliśmy 10-milionowy zryw polskości i patriotyzmu wyrażany poprzez NSZZ SOLIDARNOŚĆ? I poszukać recepty na naprawę naszej Polski pamiętając, że nie możemy znów zmarnować tego narodowego zrywu jaki My, Polacy doświadczyliśmy po tragedii smoleńskiej (... Nie jest grzechem popełniać błędy, ale chyba największym grzechem jest... nie wyciągać z tych błędów odpowiednich wniosków lub popełniać je kolejny raz...! - kj) Patrząc na to, co obecnie dzieje się w Polsce nietrudno przecież o konstatację (jeżeli Ktoś ma nawet katar to i tak to wyczuje): POLSKA DZIŚ WPROST CUCHNIE FETOREM GNIJĄCEJ WONI ROZKŁADAJĄCEGO SIĘ TRUPA! Bo czyż nie jesteśmy świadkami powolnego procesu całkowitej degrengolady Naszej Ojczyzny? I to we wszystkich aspektach funkcjonowania państwa: w skali mikro - od rozpadającej się rodziny i więzi rodzinnych aż do - w skali makro - organizacyjnego i instytucjonalnego rozpadu organizacyjnych struktur państwa? (vide: tegoroczne powodzie i sposób prowadzenia śledztwa w sprawie tragedii smoleńskiej). I nie odnosi się ona tylko do samej partii rządzącej - PO i p.o. Premiera D. Tuska. Obejmuje całą naszą klasę polityczną po 1989 roku i również nas samych, Polaków - wyborców. Już kiedyś wskazywałem na fakt, że odzyskanie przez Polskę suwerenności i niepodległości po latach panowania "sowieckiego" nie stało się niestety przełomem moralno-etycznym całego Narodu. Nie stworzyliśmy nowej jakości życia publicznego i prywatnego, która nakierowywałaby nas na przestrzeganie w codziennym życiu obowiązujących norm, zarówno prawnych, jak i moralnych. Takie pojęcia jak: patriotyzm, honor, ojczyzna, przyzwoitość, służba publiczna, uczciwość, praworządność zostały zrelatywizowane przez narzuconą nam globalistyczną współczesność a ich właściwa wartość stała się niejako anachronizmem, prawie nieprzystającym do rzeczywistości absurdem. Sposób funkcjonowania naszego państwa nie sprzyja zresztą owym wartościom. Polskie społeczeństwo nie wierzy w prawo i instytucje z nim związane jak: sąd, prokuratura czy policja. Większość Polaków nie zna prawa i nie ma - ze względu na ubóstwo - do niego dostępu. Hermetyczność środowiska prawniczego i wiedzy prawniczej (przypomnijcie sobie jaką wściekłość tego srodowiska wzbudził Z. Ziobro jak chciał "uwolnić" zawody prawnicze!) oraz przykład wielu nieprawidłowości i niedoskonałości prawnej RP tworzą w naszym społeczeństwie przeświadczenie, że obywatele nie są równi wobec prawa. Ową nierówność - której czynnikiem sprawczym jest zamożność i pozycja społeczno-zawodowo-polityczna - widzą wszędzie: w swoim miejscu pracy, gminie, powiecie, urzędzie skarbowym czy też wreszcie w skali makro, czyli instytucjach takich jak rząd czy parlament. Tak naprawdę Polacy nawet nie wierzą w demokratyczne wybory i ich uczciwość!! (zresztą poniekąd słusznie, bowiem III RP czyni w okresach wyborów wiele, by takie przeświadczenie w Polakach ugruntować!). Przez 20 lat polskie "elity" polityczne nie były źródłem powstawania nowego, prawego Państwa. Stały się raczej w oczach jego obywateli synonimem małostkowości, karierowiczostwa, partyjniactwa i korupcji. Można powiedzieć, że "ryba psuje się od głowy" i tak też polskie "elity postokrągłostołowe" doprowadziły do zepsucia całego państwa. Podstawą był oczywiście brak rozliczeń z przeszłością i umożliwienie przestępcom komunistycznym swobodnego funkcjonowania i rozwoju w nowej Polsce. Ich sposób działania i wyznawane wartości życiowe stały się więc obowiązującymi w III RP. "Homo sovieticus" i jego cechy nie stały się więc w dwudziestoleciu 1989-2009 obiektem krytyki a wręcz przeciwnie: nastąpiło jego przepoczwarzenie w "kolorowe opakowanie", puste w środku. I tacy, my Polacy, jesteśmy w dużej części obecnie właśnie takim kolorowym opakowaniem, w środku pustym lub zawierającym cokolwiek cuchnącą treść. Taki jest też Bronisław Komorowski, Donald Tusk i jego towarzysze (dlatego też jesteśmy skłonni dalej bezmyślnie głosować na nich i ich PO), taka też jest nasza cała klasa polityczna. Rządzą nami nie PRAWDZIWE POLSKIE ELITY, ale prości, zwykli, małostkowi ludzie, jakże pospolici i jakże podobni do przeciętnego Polaka, wielu z nas samych. I tak kreuje się lub taki faktycznie jest B. Komorowski... (nazywany już przez niektórych: "error" czy "Pan Gafa"). Bo tak naprawdę jakość państwa zależy od jakości ludzi go budujących i zarządzających. Zależy od ich wielkości, w sensie posiadania propaństwowej wizji rozwoju i umiejętności wprowadzania jej w życie. To tak jak w normalnej firmie: jej sukces zależy od wielkości jej właściciela lub grupy osób nią zarządzających. Wielkie firmy miały WIELKICH szefów i właścicieli, WIELKIE PAŃSTWA wielkich przywódców i WIELKIE ELITY (w dobrym tego słowa znaczeniu). Hitler i Stalin dobrze wiedzieli jak zniszczyć Polskę i Naród Polski - niszcząc właśnie elity, najznamienitszych Obywateli, mogących budować silne państwo i będących niedoścignionym wzorem dla swoich rodaków! Stąd Katyń lub pomordowanie przez Niemców polskich naukowców w Krakowie. Stąd przeogromna wola wyłapywania i niszczenia wybitnych (nawet w skali mikro) Polaków-Patriotów w latach powojennych. Tak naprawdę ostatni Wielcy Polacy (i Ci z Lewa i z Prawa) godni piastować Najwyższe Urzędy Rzeczpospolitej zostali zamordowani we wczesnych latach 50-tych XX wieku. Ostatni Mohikanie zginęli z rąk NKWD pospołu z większości niepolską (ale o polskich nazwiskach) Bezpieką. Resztki z nich musiało emigrować! Większość obecnej "elity to" właśnie niestety potomkowie prostych (o ile nie prostackich) spadkobierców ludzi z pogranicza klas średnich, niższych i sowieckich zdrajców. Tylko jednostki się niestety ostały. Od dawna zastanawiałem się jak jak to jest możliwe, że dokonania w zakresie budowy i rozwoju państwa w okresie II Rzeczpospolitej są relatywnie i niewspółmiernie wyższe od dokonań ostatnich 20 lat. Odpowiedź jest prosta: II Rzeczpospolitą budowli polscy, wielcy patrioci, budowały propaństwowe ELITY (a przynajmniej stanowili oni na tyle liczną i silną grupę, która była zdolna nadać odpowiedni kierunek rozwoju Polski i jej państwowości). I to niezależnie czy reprezentowali lewą (socjaliści, nie mylić z komunistami), czy też centrum lub prawa stronę polityczną. Elity te w naturalny sposób więc mogły wyłonić spośród siebie ludzi mogących stać się prawdziwymi MĘŻAMI STANU! Dzisiaj większość reprezentujących taką "karykaturę elit" np. naszych ministrów i posłów cechuje taka małość i prowincjonalizm polityczny, że tak naprawdę nadawałaby się li tylko i wyłącznie do czyszczenia butów przedwojennym Państwowcom. Mój pogląd jest brutalny, ale - moim zdaniem - niestety prawdziwy a receptą na naprawę Rzeczpospolitej jest ZBUDOWANIE PRAWDZIWYCH PROPAŃSTWOWYCH ELIT. Wiąże się to oczywiście z rezygnacją z pseudoelit obecnie miłościwie nam panujących! Czy jest to możliwe od zaraz?. Oczywiście nie! To praca na lata! Ale warto już teraz budować te elity choćby poprzez odpowiednie kształcenie Polaków i gloryfikowaniu takich polskich bohaterów jak np. Rotmistrz Pilecki, czy Jan Paweł II. Warto też wspominać faktyczne dokonania oraz propaństwowość śp. Prezydenta prof Lecha Kaczyńskiego. Warto też powrócić do "istoty rzeczy", dzięki której Polska przetrwała nawet przeszło 100 lat swojej bezpaństwowości... warto na nowo odkryć znaczenie słów stanowiących fundament naszego rozwoju: BÓG, HONOR I OJCZYZNA! (jeżeli kogoś drażni owe słowo: Bóg... to niech potraktuje go jako pewien zbiór określonych cech i zasad postępowania w życiu: nazwijmy je ogólnie Prawość i Przyzwoitość). A przejściowo po prostu zacząć nazywać rzeczy po imieniu (złodziej jest złodziejem a nie tylko trochę złodziejem; nie można być nie do końca uczciwym bo albo się takowym jest albo nie; kłamstwo jest kłamstwem a nie do końca niedopowiedziana prawdą, itd) i eliminować z przestrzeni publiczno-politycznej ludzi miałkich i bezwartościowych. Wbrew pozorom jest w Polsce (ale i na emigracji, szczególnie tej z lat 1981-1983) wielu przyzwoitych Polaków mogących udźwignąć brzemię naprawy Rzaczpospolitej. Takowi znajdują się również wśród dzisiaj nam rządzących (ale są skutecznie atakowani i tłamszeni oraz ośmieszani, lub też "ściągani" w dół i marginalizowani). Gdy Polską rządzić będą PRAWI I PRZYZWOICI ludzie, to MY sami zwykli Polacy - mając takie wzory i autorytety - staniemy się lepsi, uczciwsi, mądrzejsi i prawi. Będziemy coraz bardziej wartościowymi, wzajemnie się szanującymi ludźmi. A jeżeli tacy będziemy i będziemy się szanować to tak będziemy postrzegani i szanowani w Europie i na świecie. Mimo wszystko wierzę, że taką Polskę i nas samych jesteśmy jeszcze w stanie zbudować! Trzeba tylko dokonać wyboru: Czy chcemy mieć Polskę Pileckich czy Michników? Czy chcemy Polskę Kaczyńskich czy Tusko-Palikoto-Niesiołowsko-Dukaczewsko-Komorowskich?" Mam też nadzieję, że całkowite zmonopolizowanie oficjalnych mediów uaktywni w końcu naszą opozycyjną aktywność i zjednoczy Polaków we wspólnocie realizacji celu, jakim jest powtórne odzyskanie wolności naszej Polski. TWÓRZMY NOWE ELITY ZDOLNE DO ODBUDOWY POSLKI! ZOSTAW ZA SOBĄ MĄDROŚCI ŚLAD... krzysztofjaw

„To" czyli polskość Kanonem wspomnień o Sierpniu`80 jest scena zawarcia w dniu 31 sierpnia 1980 r. w Sali BHP Stoczni Gdańskiej porozumienia pomiędzy Międzyzakładowym Komitetem Strajkowym a delegacją władz PRL. Scena ta przywoływana jest przez postkomunistyczną propagandę, jako ikona symbolizująca możliwość dialogu i współpracy „Polaka z Polakiem". Ma to znaczyć, że obie strony łączył ten sam cel. Oto działacz założonych dwa lata wcześniej antykomunistycznych Wolnych Związków Zawodowych  podpisuje dokument wynegocjowany z przedstawicielem PZPR. Ten mit jest wierutnym, komunistycznym, ordynarnym kłamstwem. Działacze PZPR nie byli polskimi patriotami i gdy w dziesięć lat po Grudniu`70 wybuchł w Gdańsku kolejny antykomunistyczny bunt, jego źródłem nie było pragnienie porozumienia się ze zdrajcami polskości, a zmuszenie ich do uznania praw narodu. Cel WZZ był jasno określony - utworzenie niezależnego od władz przedstawicielstwa społecznego, zdobycie przyczółka wolności, który można by następnie rozszerzać, aż do całkowitej likwidacji komunizmu. Zbrojna przewaga komunistów, grożących ponadto zawezwaniem pomocy armii sowieckiej, zmuszała MKS do ostrożności. Dlatego przyjęto ofertę postpaxowsko-rewizjonistycznych pośredników - zgodę na przyjęcie zasłony, czyli tzw. kierowniczej roli partii w państwie. W sławnym filmie „Robotnicy`80" Bronisław Geremek przyznaje: „Od samego początku gdyśmy przyjechali intencją naszą było  powiedzieć, że całemu krajowi zależy na tym, żeby to jak najszybciej się skończyło, to znaczy żeby dojść do porozumienia. Obu stronom to powiedzieć i powiedzieliśmy obu stronom. Zanieśliśmy nasz apel zarówno do Komitetu Strajkowego jak i prosiliśmy o przekazanie Komisji Rządowej." Warto sobie dzisiaj, trzydzieści lat po Sierpniu`80 i dwadzieścia lat po upadku komunizmu, ten film przypomnieć (najlepszym dowodem, że warto, jest fakt, że od dawna nie jest już wznawiany). Dla Geremka i jemu podobnych „to", czyli ogólnopolski bunt przeciw komunizmowi i sowietyzmowi, był nieporozumieniem, które trzeba jak najszybciej zamazać i przerobić na „socjalistyczną odnowę" w typie Października`56. Wiem to dobrze, ponieważ byłem tego strajku czynnym uczestnikiem, a nie najętym przez władze PRL pośrednikiem. Gdy przypominam sobie, że 31 sierpnia rozradowany Tadeusz Mazowiecki dziękował mi mówiąc: „To wszystko dzięki panu", jest mi wstyd, bo my - działacze WZZ - choć zdawaliśmy sobie sprawę z historycznej skali sukcesu, nie czuliśmy radości, bo radość byłaby wtedy, gdybyśmy komunizm unicestwili. Nasze stanowisko zostało zaświadczone na filmie, gdy kamera pokazuje podpisujących  porozumienie i przenosi obraz w górę, na moją postać w koszulce z napisem Solidarność. Kieruję zachowaniem zgromadzonych w Sali BHP delegatów stojąc nad podpisującymi z rękami demonstracyjnie skrzyżowanymi na piersiach i twardą wyrażającą przekonanie, że na razie  aprobujemy ten częściowy sukces w wojnie z komunizmem, ale następnym razem będziemy już walczyć o pełne zwycięstwo. To ujęcie nie jest przypadkowe. Wcześniej obszedłem całą salę wydając dyspozycję, żeby delegaci strajkujących zakładów pracy asystowali ceremonii na siedząco i w całkowitym milczeniu. Chodziło o przekazanie obrazu kontrastowo odmiennego od tego, który komuniści wyreżyserowali poprzedniego dnia na zakończenie strajku w Szczecinie. My demonstrowaliśmy naszą dumę ze zmuszenia zdradzieckiego przeciwnika do ukorzenia się przed wolą Polaków, ale nie mogło być mowy o brataniu się z sowieckimi janczarami. Okazało się jednak, że, mimo zarządzonej przeze mnie rano wymiany przepustek, wróg zdołał wprowadzić na salę swoich ludzi. Zaczęli klaskać w chwili, gdy Mieczysław Jagielski kończył przemówienie słowami: „naszej socjalistycznej ojczyzny Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej." Stałem nadal nieporuszony i dywersantów szybko uciszono. Uznałem jednak, że ponieważ uroczystość była transmitowana „na żywo" przez telewizję, musimy zagłuszyć ten odgłos zdrady i zdominować relację naszym głosem. Szybko rozstawiłem mojego brata i paru drukarzy w różnych końcach sali i w chwili gdy negocjatorzy zaczęli schodzić ze sceny dałem znak do skandowania hasła: „Le-chu, Le-chu!". Sala natychmiast z entuzjazmem podchwyciła skandowanie i transmisja stała się naszym widowiskowym tryumfem (chciałem dać hasło „Wu-Zet-Zet", ale obowiązywała już niewymawialna nazwa „NSZZ" i w efekcie biedny Bolek do dziś powołuje się na to skandowanie, jako znak swojego przywództwa). Sierpnień`80 był dzieckiem Grudnia`70, ale wszystkie polskie bunty były kontynuowaniem Powstania Warszawskiego przeprowadzanego innymi środkami. Antykomunizm jest najważnieszym polskim obowiązkiem i potwierdza to fakt, że „Solidarność", jako ruch ogólnonarodowy ukonstytuowała się 17 września - w rocznicę tej zdrady, której skutki - okazuje się to przez zbrodnię smoleńską i prześladowanie krzyża - nadal kształtują polski los. Wyszkowski

Elektroniczne myto dla Polski Nadchodzi rewolucja w systemie poboru opłat dla samochodów o masie całkowitej powyżej 3,5 tony. Zgodnie z rozporządzeniem rządu z roku 2008, od 1 lipca 2011 wkraczamy w epokę elektronicznego systemu pobierania opłat. Oznacza to, że kierowcy ciężarówek pożegnają się z winietkami, natomiast będą musieli zaopatrzyć się w urządzenia rejestrujące ich poczynania na polskich szosach. W pierwszym etapie system obejmie 650 km autostrad, 600 km dróg ekspresowych i około 600 km dróg krajowych. Jak na razie nie zapadło rozstrzygnięcie, która technologia zostanie zaimplementowana. Oferty na 8-letni kontrakt z GDDKiA zgłosiły dwa konsorcja, pierwsza firma oferuje technologię mikrofalową (DSCR) a druga – technologię satelitarną. Budżet projektu wg. GDDKiA wynosi 3,88 mld zł, tak więc jest o co walczyć. Przy wyborze systemu mają być wzięte pod uwagę przede wszystkim dwa kryteria: parametry techniczne oraz cena. Oferenci przedstawili wycenę na wdrożenie i obsługę sieci dróg w pięciu różnych wariantach, od podstawowego (wspomniany pierwszy etap) aż po rozbudowany do 6119 km. Staranne planowanie wydatków wskazuje, że właśnie koszt poboru opłat jest podstawowym kryterium, który zadecyduje o wyborze jednego bądź drugiego podmiotu.

Dwa systemy Elektroniczny system pobierania opłat to spodziewany zysk dla budżetu państwa, lecz nie można zapominać o tym, że oznacza on także wzrost kosztów dla przedsiębiorców. W tym kontekście najważniejszy wydaję się być wybór opcji mniej dokuczliwej dla użytkowników dróg. W świetle ofert złożonych na ręce Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad system poboru opłat bazujący na technologii mikrofalowej jest tańszy o ponad 20 procent od technologii satelitarnej. Ma on otwarty charakter, tzn. może być stosunkowo łatwo rozszerzany na inne typy dróg i pojazdów, a także inne usługi, jak choćby zarządzanie ruchem drogowym w centrach miast czy systemy parkowania. Technologia ta została wykorzystana w wielu krajach (ponad 230 zrealizowanych projektów), w opinii ekspertów cechuje się wysoką dokładnością i skutecznością, gwarantując maksymalne wpływy z poboru opłat.

Profesor Jerzy Mikulski z Politechniki Śląskiej wskazuje jednak na wysokie koszty związane z budową licznych bramek z czujnikami w technologii mikrofalowej (DSRC), przyznając przy tym, że system ten wydaje się być per saldo bardziej opłacalny, gdyż „łączność DSRC jest bezpłatna, niskie są koszty urządzeń pokładowych i relatywnie długi czas ich pracy.” Analizując korzyści i straty związane z wyborem określonej technologii, prof. Mikulski zwraca uwagę, że „w technologii satelitarnej mniej kosztuje wprawdzie infrastruktura przydrożna, ale pojazdy trzeba wyposażyć w droższe urządzenia pokładowe. Technologia DSRC jest niezależna, podczas gdy właścicielami łączności GPS i GSM są obcy operatorzy.”

Wymiar praktyczny System wyliczający opłatę za rzeczywiste zużycie dróg (bierze pod uwagę nie tylko ilość przejechanych kilometrów, ale także parametry pojazdu) wydaje się być rozwiązaniem bardziej sprawiedliwy od tego, w którym wszyscy podatnicy solidarnie łożą na utrzymanie i rozbudowę sieci dróg. Według dr hab. Roberta Gwiazdowskiego, prezydenta Centrum im. Adama Smitha „to swoisty paradoks, że Polacy płacą myto w Austrii, Czechach, czy na Słowacji, a zagraniczne firmy transportowe w Polsce nie zostawiają ani złotówki.” W dyskusji na temat myta warto także zapoznać się z głosem branżowców, którzy podkreślają koszty związane z wprowadzeniem systemu. „To oznacza wzrost kosztów transportu w Polsce. W konsekwencji może to spowodować wzrost cen towarów i usług oraz obniżyć wpływy z podatków. Właśnie dlatego w przetargu trzeba wybrać ofertę najbardziej korzystną ekonomicznie. Korzystną dla gospodarki, a nie dla urzędników” – komentuje Jan Buczek, prezes Zrzeszenia Międzynarodowych Przewoźników Drogowych (ZMPD). „Polska powinna skorzystać z doświadczeń tych krajów, które wdrożyły system poboru opłat. (..) W 25 krajach działa rozwiązanie oparte na technologii mikrofalowej, a w Niemczech i na Słowacji jest system satelitarny. Ta statystyka o czymś mówi…” – dodaje Buczek. W rozmowie z redaktorem naczelnym portalu szoferzy.com.pl dowiadujemy się, że nie mniej istotna od samej technologii jest jej praktyczna aplikacja systemu w danym kraju. Wskazuje tutaj głównie na Słowację, która z początkiem 2010 roku zainicjowała system satelitarny. W zgodnej opinii branżowców obowiązuje tam filozofia uporczywego zatrzymywania i karania kierowców pod pretekstem nieopłaconego myta. Kierowcy skarżą się na urządzenia, które stanowczo zbyt późno informują o kończącym się limicie doładowania. „Często zdarza się aby doładować trzeba jechać niezmała 30km, a miga przy kwocie 12 euro. Mając przykładowo 13 euro przejeżdżacie 30km – 40km na autostradzie, to nawet wam nie mignie, bo za ten odcinek jest więcej niż 13 euro” – czytamy na witrynie szoferzy.com.pl. Bardzo wysokie mandaty (sięgające nawet 1655 euro) czy wręcz czyhanie na polskich kierowców to ponura rzeczywistość, szczególnie strefy przygranicznej. Dla kontrastu, system obowiązujący w Czechach i w Austrii nie wzbudza podobnych kontrowersji. O tym, czy Polska zdecyduje pójść śladem Słowacji względnie Czech, dowiemy się w nieodległej przyszłości. Jacek Spendel

ANNA WALENTYNOWICZ – MATKA „SOLIDARNOŚCI” Zmarła tragicznie w smoleńskiej katastrofie lotniczej Anna Walentynowicz była przede wszystkim symbolem Sierpnia ’80 i „Matką Solidarności”. I rzeczywiście była ikoną polskiej walki z komunizmem. To właśnie dla niej 14 sierpnia 1980 r. zastrajkowali robotnicy Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Już dwa dni później ratowała ten strajk po tym jak Komitet Strajkowy z Lechem Wałęsą ogłosił jego zakończenie. Wówczas – poprzez proklamowanie strajku solidarnościowego – narodziła się idea „Solidarności”, której matką została skromna suwnicowa. 
Ku Wolnym Związkom Zawodowym Zanim Anna Walentynowicz wkroczyła na wielką scenę polskiej historii walczyła w dużej mierze w pojedynkę… Nie pogodziła się nigdy z osobistą krzywdą po stracie obu rodziców i brata. Jako Anna Lubczyk protestowała przeciwko urągającym warunkom, w których jako bezdomna matka musiała wychowywać samotnie syna, wreszcie, walczyła o godne warunki pracy i życia robotników. Wiarę, że w PRL można cokolwiek zmienić wykorzystując dostępne środki i organizacje społeczne, straciła ostatecznie po Grudniu ’70. Jej akces do powstałych w końcu kwietnia 1978 r. Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża był czymś oczywistym. O WZZ Wybrzeża dowiedziała się z Radia Wolna Europa. W połowie czerwca trafiła pod adres przekazany jej przez Krystynę Dzikowską. Poszła ze składką na działalność WZZ. Miała przy sobie 610 zł, które zebrała z kolegami w stoczni. Okazało się, że dom przy ulicy Poznańskiej w Gdańsku–Oliwie należy do Kazimierza Szołocha — jednego z przywódców Grudnia ’70 w Gdańsku, już wówczas zaangażowanego w działalność antykomunistyczną. „Dzień dobry. Nazywam się Anna Walentynowicz. — Ciii... — ktoś, chyba Andrzej Gwiazda, kładzie palec na ustach — tutaj jest podsłuch! Strasznie się speszyłam. I tak byłam pełna kompleksów. Oni, tacy mądrzy i wykształceni, a ja, prosta robotnica, suwnicowa ze stoczni. To dopiero moje pierwsze »wejście« i już zrobiłam złe wrażenie. Przecież ja nie mam pojęcia o konspiracji! Czy zechcą mnie przyjąć? A jak mam się im przedstawić, skoro tu nie można rozmawiać, tylko wszystko trzeba pisać na karteczkach? Udało nam się jakoś porozumieć. Na tym pierwszym spotkaniu poznałam Joannę i Andrzeja Gwiazdów, Alinę Pienkowską, Edwina Myszka (TW ps. »Leszek«). Oczywiście był i Bogdan Borusewicz, i chyba Krzysztof Wyszkowski. Byłam oszołomiona. Prawie wszystkich znałam już z widzenia, słyszałam o ich konspiracyjnej działalności, a teraz byłam tu, z nimi. Podałam pieniądze Borusewiczowi, on przekazał je Myszkowi, który był skarbnikiem. Alinka Pienkowska podała mi karteczkę z informacją o miejscu i terminie następnego spotkania. Nie zadawali mi pytań. Oni wiedzieli, kim jestem. Moje »użeranie się« w stoczni nie było dla nich tajemnicą”.

Eksternistyczny kurs Anna Walentynowicz zaangażowała się w WZZ. Już na drugim spotkaniu, w którym uczestniczyła, zaoferowała do dyspozycji swoje mieszkanie przy ulicy Grunwaldzkiej, które stało się jednym z lokali kontaktowych WZZ. Jej oddanie i aktywność w WZZ od razu została zauważona przez SB. W 1978 r. bezpieka zarejestrowała sprawę operacyjnego rozpracowania o  kryptonimie „Suwnicowa”. Od tej pory aż do 1990 r. Anna Walentynowicz żyła pod nieustannym okiem bezpieki. Musiała się tego uczyć, poznawać zasady konspiracyjnego „BHP” i zachowania na tzw. bezpieczniackich dołkach (aresztach podczas tymczasowych zatrzymań i przesłuchań). Środowisko WZZ uważało Annę Walentynowicz za czołowego działacza. Oczekiwano, że jej doświadczenie i talenty ujawnią się w pełni w czasie publicznych wystąpień. I tak się zresztą później stało. Walentynowicz poznawała zasady konspiracji, dzieje Polski, prawo pracy, krzywdzący pracowników system pracy i płacy w PRL, idee samoorganizacji społeczeństwa i antykomunistycznego oporu. To był eksternistyczny kurs prawie wszystkiego: „Kiedy, dzięki WZZ, pojawiła się szansa uzupełnienia mojej edukacji, skorzystałam z niej natychmiast. Pilnie słuchałam wykładów, czytałam lektury polecane przez wykładowców. Bogdan Borusewicz prowadził wykłady z historii Polski. To, o czym wtedy mówił, dopiero dziś pojawia się w podręcznikach. Leszek Kaczyński uczył nas korzystania z prawa pracy, wskazywał i omawiał paragrafy gwarantujące robotnikom pewne przywileje i możliwości obrony przy zatargach z pracodawcą. (Wielokrotnie korzystaliśmy potem z jego pomocy prawnej). Joanna i Andrzej Gwiazdowie objaśniali idee opozycji i organizowania samoobrony pracowniczej. Wspólnie omawialiśmy wszystkie problemy, zgłaszane przez słuchaczy. Nie było pytań bez odpowiedzi. Słuchałam i uczyłam się zachłannie”. Była „dobrą uczennicą” i szybko przyswajała sobie zasady polityki niezależnej od władz. Ideowa, aktywna, oddana sprawie, niezwykle odważna, ciesząca się wielkim autorytetem w pracy, a poza tym niezwykle skromna, zabierająca głos wyłącznie wówczas, kiedy ma coś ważnego do przekazania — jednym słowem była dla WZZ tak cennym nabytkiem, że w krótkim czasie stała się jednym z liderów organizacji wolnych związkowców. Brała udział w spotkaniach, sygnowała swoim nazwiskiem oświadczenia, z otwartą przyłbicą „reklamowała” WZZ w pracy. Dobrze poznała wówczas środowisko trójmiejskiego ruchu oporu. Mimo pracy zawodowej w latach 1978–1980 Anna Walentynowicz brała aktywny udział we wszystkich „akcjach bezpośrednich” WZZ — odbywała podróże kurierskie do Warszawy, w pracy i „na mieście” kolportowała prasę niezależną, pisywała do prasy podziemnej, weszła w skład redakcji „Robotnika Wybrzeża”, brała udział w rozprawach sądowych Błażeja Wyszkowskiego i kolegów zwalnianych z pracy, akcjach bojkotu wyborów do Rad Narodowych i Sejmu PRL w marcu 1980 r., domagała się prawdy o śmierci Tadeusza Szczepańskiego, który zaginął w niejasnych okolicznościach w styczniu 1980 r., w czerwcu 1979 r. wyjechała na spotkanie z papieżem Janem Pawłem II do Gniezna, brała udział w demonstracjach 3 maja i 11 listopada, modlitwach w intencji aresztowanych — Dariusza Kobzdeja i Tadeusza Szczudłowskiego organizowanych w kościele Mariackim w Gdańsku, ale przede wszystkim w przygotowaniu manifestacji upamiętniających ofiary Grudnia ’70.

„I jak teraz żyć bez stoczni?” Zaczęły się represje. Początkowo bardzo się bała. Pytała samą siebie, czy jest w stanie znosić represje i deptanie godności. Tak o tym pisze w swoich wspomnieniach: „Po tym pierwszym aresztowaniu pobiegłam z płaczem do Gwiazdów: — Ja chyba muszę zrezygnować z działalności. Nie umiem z nimi rozmawiać, są tacy podstępni i brutalni. Ja jestem taka dumna z tego, że jestem z wami, a muszę to ukrywać, żeby komuś nie zaszkodzić. Andrzej położył mi dłoń na ramieniu: — Skoro cię aresztują, to znaczy, że oni się ciebie boją. A jeśli obawiasz się, że możesz powiedzieć za dużo — nie mów wcale. Andrzej — jak zawsze — krótko i spokojnie umiał rozwiać moje wątpliwości. Już się nie bałam. Zaciskałam zęby i wiedziałam, że wytrzymam, że kiedyś musi się to skończyć”. Represjonowano ją przede wszystkim w Stoczni Gdańskiej. Sprawa Walentynowicz ciągnęła się od października 1978 r. Wówczas to, zapewne w wyniku konsultacji z SB, w dyrekcji Stoczni Gdańskiej pojawił się pomysł skutecznego zneutralizowania i ograniczenia jej wpływu na załogę. Chodziło o stałe oddelegowanie suwnicowej Wydziału W-2 do związanych ze stocznią filialnych zakładów pracy, które miało swoje oddziały w Pruszczu Gdańskim oraz w Gdańsku–Wrzeszczu. Walentynowicz nie chciała słyszeć o odejściu ze stoczni. W wyniku perswazji przełożonych zgodziła się na czasową delegację. W kwietniu 1979 r. bezpieka po raz pierwszy omówiła z dyrekcją stoczni kwestię ewentualnego zwolnienia Walentynowicz. Podczas rozmowy z kontaktem służbowym z kierownictwa stoczni funkcjonariusz SB przekazał najbardziej intymne informacje na temat stanu zdrowia Walentynowicz, sugerując możliwość skierowania jej na rentę. Notatka SB nie pozostawia w tej sprawie wątpliwości: „Poinformowano KS, że Walentynowicz w przeszłości przebyła poważną operację narządów kobiecych oraz obecnie uskarża się na szereg innych dolegliwości zdrowotnych. W związku z tym można by wszcząć działania zmierzające do skierowania Anny Walentynowicz na rentę. KS wykazał zainteresowanie tą propozycją i stwierdził, że w najbliższym czasie omówi jej wykonanie z dyrektorem ds. pracowniczych”. Ostatecznie Anna Walentynowicz po prawie czterech miesiącach oddelegowania do „Techmoru” wróciła do stoczni. Z dniem 1 lutego 1980 r. dyrekcja stoczni postanowiła przenieść Walentynowicz do obsługi suwnicy na terenie Stoczni Północnej (wojskowej). O przeniesieniu powiadomiono ją 30 stycznia. Zażądała więc przeszkolenia. Została ukarana upomnieniem. Dzięki pomocy prawnej Lecha Kaczyńskiego, Walentynowicz odwołała się od decyzji o przeniesieniu na inne miejsce pracy do Terenowej Komisji Odwoławczej do Spraw Pracy w Gdańsku. Starała się w dalszym ciągu robić swoje. Kolportowała ulotki i agitowała na rzecz WZZ. W sprawę włączył się Kierownik Biura ds. Osobowych i Analiz Społecznych — Zbigniew Szczypiński, który od tej pory „pilotował” sprawę Walentynowicz. 17 marca 1980 r. Szczypiński ostrzegł Walentynowicz, że jeśli raz jeszcze zakłóci porządek w pracy, to zostanie zwolniona dyscyplinarnie ze stoczni. Swoją obietnicę zrealizował 7 sierpnia 1980 r., kiedy poinformowano Walentynowicz o jej dyscyplinarnym zwolnieniu z pracy w stoczni z „powodu naruszenia podstawowych obowiązków pracowniczych”. „I jak teraz żyć bez stoczni? To koniec – wspominała tamte chwile – Poszłam do Gwiazdy, było tam kilku znajomych. — No, chłopcy, teraz będziecie musieli działać beze mnie. Mnie już nie ma”.

„Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy” O świcie we czwartek 14 sierpnia 1980 r. ulotki Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża w obronie Anny Walentynowicz pojawiły się w pociągach Szybkiej Kolei Miejskiej, na dworcach PKP, w okolicach i na terenie największych zakładów pracy. Akcja WZZ była dobrze przygotowana i skoordynowana. Udało się. Stocznia zastrajkowała. Pierwsze postulaty strajkujących składały się jedynie z trzech żądań wymalowanych na kilku dyktach: „powrotu do pracy Anny Walentynowicz”, „podwyżki płac o 1000 zł” i „dodatku drożyźnianego”. Dla Walentynowicz dynamika wydarzeń z 14sierpnia była zaskoczeniem. We czwartek 14 sierpnia z samego rana (o godz. 7) poszła na badania do przystoczniowego szpitala. Tutaj dowiedziała się o strajku na Wydziale K-3 Stoczni Gdańskiej. Na korytarzu przychodni spotkała przyjaciółkę z WZZ, pielęgniarkę Alinę Pienkowską: „Alina! Co się dzieje? A ona nic nie mówi, tylko zaciąga mnie do łazienki. Naradzamy się, co robić. Alina idzie do gabinetu, żeby sprawdzić telefony. Była tam przez minutę, ale dla mnie to wieczność. Wraca. — Chyba jest strajk. Nie działają telefony. Trzeba natychmiast zawiadomić Warszawę”. Wróciła szybko do domu, a niebawem pod jej blok zajechał samochód dyrektora stoczni. Okazało się, że stoczniowcy zażądali natychmiastowego przyjazdu Walentynowicz do zakładu. W dyrektorskim polonezie oczekiwał już Piotr Maliszewski, wierny obrońca Walentynowicz z Wydziału W-2. „Samochód zajechał pod same drzwi i agenci nawet nie zauważyli, kiedy wsiadłam. Młodzi stoczniowcy byli bardzo podekscytowani. — Jest strajk. Powiedzieliśmy dyrektorowi, że nie zaczynamy żadnych rozmów, póki nie zobaczymy ciebie. Podjeżdżamy do bramy nr 2. — Otworzyć bramę — krzyczą stoczniowcy, a ja patrzę ze zdumieniem, jak straż przemysłowa słucha młodych robotników. Brama otwarta. Wjeżdżamy do stoczni. Serce podchodzi mi do gardła. Widzę nieprzebrane tłumy. Stoi koparka. Ludzie chcą mnie widzieć. Wdrapuję się na dach koparki. Ktoś podaje mi bukiet róż. Stoję z różami na koparce i widzę morze głów. Na transparencie ze spilśnionej płyty wypisane kredą słowa: »Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy, 1000 złotych dodatku drożyźnianego«. Chcę coś powiedzieć, ale nie mogę. Kręci mi się w głowie”. Włączyła się aktywnie w strajk. Podczas negocjacji z dyrekcją odważnie stawiała sprawę budowy pomnika ofiar Grudnia ’70. Z dokumentów sowieckich wynika, że już w pierwszych chwilach protestu Anna Walentynowicz upominała się nie tylko o prawdę na temat Grudnia ’70, ale również o zbrodni katyńskiej. Jak raportował Moskwie Konsulat Związku Sowieckiego w Gdańsku, Walentynowicz domagała się od dyrekcji zakładu zgody na budowę pomnika upamiętniającego Polaków zamordowanych w Katyniu.

„Widok godny historycznych legend” 16 sierpnia Komitet Strajkowy osiągnął porozumienie z dyrekcją. Podwyżka, tablica, gwarancje bezpieczeństwa, przywrócenie Walentynowicz i Wałęsy do pracy w stoczni… „Stałam przed salą BHP ogłupiała i bezradna” – wspominała Walentynowicz. „Wydawało się nam, że jest to zwycięstwo. Wychodziliśmy z budynku BHP, gdy nagle Alinka Pienkowska, ta kruszynka, mało tego ludka, a taka odważna, zaczęła krzyczeć: »A co z tamtymi ludźmi!?! Jak my teraz spojrzymy w oczy wszystkim, którzy nas poparli w mieście!?!«” — opowiadała w 1980 r. Pienkowska krzyczała: „Zdradziliście nas!!!”. Chwyciła Walentynowicz za rękę, mówiąc: „Ogłaszamy strajk solidarnościowy”. Najpierw pobiegły w kierunku bramy nr 3 Stoczni Gdańskiej im. Lenina, skąd tłum stoczniowców z wydziału kadłubowego kierował się na dworzec PKP Gdańsk–Stocznia. Zamknęły bramę wejściową. Pienkowska, stojąc na jakiejś plastikowej beczce, wezwała robotników do kontynuacji strajku. Później obie działaczki WZZ rozbiegły się do poszczególnych bram stoczniowych (nr 1 i 2), ale tam sytuacja była w miarę opanowana. Walentynowicz dobiegła do bramy nr 1, wychodzącej na Stare Miasto. Tam spotkała zdezorientowanego Wałęsę, szarpnęła go za rękaw, chciała przemówić. Stanęła na akumulatorowym wózku i przemówiła do robotników. Oznajmiła, że właśnie proklamowano strajk solidarnościowy. Strajk został uratowany. 
Walentynowicz udała się do Gdańskiej Stoczni Remontowej, której załoga wciąż nie mogła darować decyzji Komitetu Strajkowego Stoczni Gdańskiej o zakończeniu strajku. „Podeszliśmy do bramy, którą stoczniowcy nie tylko zamknęli, ale zaspawali. Kiedy się zbliżyliśmy, oni do nas: — Wy zdrajcy, łamistrajki! Wyzywali nas od najgorszych. Bałam się, że posypią się kamienie. W ogóle nie chcieli z nami rozmawiać” — wspomina. Świadek tamtych wydarzeń Krzysztof Wyszkowski wspominał: „Pamiętam ówczesny niepokój Anny i jej próby docierania do robotników Stoczni Remontowej przez zaufanych kurierów. Wszystkie działania pozostawały bez skutków. Kierownictwo strajku w Stoczni Remontowej nakazało zaspawanie bram łączących ze Stocznią Gdańską i zakazało jakiejkolwiek łączności pomiędzy załogami. Wówczas Anna znowu zdecydowała się na zdecydowane działanie. Pod bramę »remontówki« podjechała na wózkach akumulatorowych delegacja MKS. Najpierw przemówił Wałęsa. Zza bramy odezwały się tylko gwizdy. Wtedy na dach wózka weszła Anna. Nie pamiętam ani słowa z tego, co mówiła. To, co wówczas się stało, było ważniejsze od wszelkich słów. Stałem obok wózka i patrzyłem na Annę, a po plecach przechodził mnie dreszcz i do oczu napływały łzy. Nigdy nie przeżyłem równie wstrząsającego wydarzenia i nigdy nie wyobrażałem sobie, że coś podobnego może się w ogóle wydarzyć. Na dachu wózka stała drobna kobieta przemieniona w potężną skoncentrowaną energię. Była to energia tajemnicza, zapewne dostępna tylko kobietom, ale tylko obdarzonym wielką moralną siłą i absolutnym poczuciem przeznaczenia. Siła jej krzyku, natężenie emocji, gwałtowna — tragiczna i heroiczna — wyrazistość przygiętej w kolanach sylwetki była tak wielka, tak wspaniała i sugestywna, że aż straszna. Strach było wziąć na swoje sumienie odmowę wobec jej wezwania. Po drugiej stronie bramy panowała cisza. Anna zeszła z wózka i nie byłem pewien, czy ma poczucie zwycięstwa. A następnego dnia rano biegną do sali BHP młodzi chłopcy i krzyczą: »remontówka idzie!«. I to był widok godny historycznych legend — przez most zwodzony z rozwiniętymi sztandarami maszerowały karnie uformowane szeregi w niebieskich kombinezonach”.

Bieg przez tor przeszkód Jeszcze tego samego dnia Walentynowicz podjęła się misji zaproszenia do stoczni kapłana, który następnego dnia, w niedzielę o godzinie 9, miałby odprawić mszę św. dla strajkujących robotników. Było to niezwykle ważne dla zintegrowania strajkujących, ale też włączania w ich protest wszystkich mieszkańców Gdańska. Właśnie pod bramą stoczniową, w miejscu śmierci dwóch robotników w grudniu 1970 r. miała zostać odprawiona msza św., która w praktyczny sposób miała połączyć strajkujących z ludźmi zgromadzonymi pod stocznią. Brakowało kapłana. Jako że stocznia znajdowała się kanonicznie na terenie parafii św. Brygidy Szwedzkiej, to strajkujący poprosili o pomoc proboszcza Henryka Jankowskiego. Rozmowy z ks. Jankowskim toczyły się w dwóch turach. Proboszcz parafii św. Brygidy przybył do stoczni krótko po 18 w sobotę 16 sierpnia. Na dziedzińcu przed budynkiem dyrekcji stoczni wyraził zadowolenie z zakończenia strajku i wezwał do rozejścia się do domów. Pytany przez Szczudłowskiego i Walentynowicz o możliwość odprawienia niedzielnej mszy św. tłumaczył, że obowiązuje administracyjny zakaz odprawiania nabożeństw w zakładach pracy, a ponadto nie zezwala na to również bp Lech Kaczmarek. Zadeklarował wprawdzie możliwość odprawienia mszy św. w zakładzie, ale jedynie po uprzednim uzyskaniu zgody od wojewody i ordynariusza. Anna Walentynowicz nie wiedziała wówczas, że wokół mszy św. toczy się misterna gra komunistów i ich tajnych służb, w którą wciągnięto biskupa gdańskiego Lecha Kaczmarka. Nikt nie orientował się również, że ks. Henryk Jankowski utrzymuje konfidencjonalne kontakty z mjr. Ryszardem Berdysem z SB. Dziś wiemy, że jej rozmowa z proboszczem parafii św. Brygidy została zrelacjonowana bezpiece. W swoim obszernym meldunku oficer SB, który przypisał ks. Jankowskiemu nr identyfikacyjny 11063, odsłonił kulisy całej sprawy: „do proboszcza parafi i św. Brygidy w Gdańsku ks. Henryka Jankowskiego (11063) zgłosili się przedstawiciele komitetu [strajkowego] z żądaniem, aby dnia 17 sierpnia 1980 r. odprawił na terenie stoczni nabożeństwo dla strajkujących. Ks. Jankowski nie zajął stanowiska, wyjaśniając, że sprawa ta wymaga decyzji ordynariusza bpa L. Kaczmarka. (…) W rozmowie operacyjnej z (11063), ten podał, że ordynariusz otrzymał od wojewody gdańskiego zalecenia, aby odprawione zostały dla strajkujących nabożeństwa niedzielne w kościele, a w przypadku zaistnienia sytuacji przymusowej, nawet na terenie stoczni, z zastrzeżeniem jednak, aby został do tego wytypowany rozsądny i odpowiedzialny ksiądz świecki. Stosując się do tego zalecenia wojewody, [bp Kaczmarek] wyznaczył (11063) do załatwienia tych spraw. (…) O 18.30 dnia 16 sierpnia 1980 r. (11063) przyjechał pod bramę nr 2 stoczni. Przedstawiciele komitetu bez żadnych wstępnych rozmów postawili przed nim żądanie odprawienia niedzielnego nabożeństwa pod tą bramą. Wybór tego miejsca strajkujący uzasadniali tym, że chcą, aby ich rodziny również mogły uczestniczyć w tym nabożeństwie. Ks. Jankowski (11063) stanął na stanowisku, że rodziny mogą iść do kościoła, oświadczając jednocześnie, że nabożeństwo może odprawić przed budynkiem dyrekcji, aby było ono dostępne również dla chorych przebywających w szpitalu stoczniowym. (…) Po spotkaniach ze strajkującymi (11063) udał się do Kurii i zdał relację bp. Kaczmarkowi. [Bp Kaczmarek] po wysłuchaniu relacji skontaktował się z wojewodą, informując go o ustaleniach (11063), zaznaczając jednak przy tym, że żądania strajkujących były bardzo wygórowane i oddelegowany przez niego ksiądz miałby trudności w zaspokojeniu ich postulatów. Wojewoda oświadczył, że w aktualnej sytuacji rozwiązywania się komitetów strajkowych nie ma on potrzeby odprawienia nabożeństw na terenach stoczniowych. W związku z tym [bp Kaczmarek] polecił (11063) odwołanie ustalonych terminów nabożeństw i odprawienie wieczornej mszy dla strajkujących w kościele. O 21.00 ks. Jankowski (11063) udał się do wspomnianych stoczni i zakomunikował im decyzję. Ok. 23.00 przedstawiciele komitetów strajkowych interweniowali u I sekretarza KW PZPR w Gdańsku i następnie zostali skierowani do wojewody gdańskiego”. Negocjacje Anny Walentynowicz zakończyły się późną nocą (około godziny 3). Następnie partyjny sekretarz, wojewoda i biskup gdański porozumieli się w sprawie mszy św., choć jeszcze z rana 17 sierpnia delegacja z Walentynowicz na czele kursowała między kurią, Urzędem Wojewódzkim a kościołem św. Brygidy, przełamując ostatnie przeszkody. Strajkowa niedziela mocno utkwiła w pamięci Anny Walentynowicz. Najpierw wielkie wyzwolenie, a później znów strach i pytanie: co będzie dalej? Z jednej strony wyjątkowe, publiczne świadectwo wiary Polaków, spowiadający się i przystępujący do komunii św. robotnicy, poczucie wspólnoty, zjednoczenia i siły. „Płakałam, bo jeszcze nigdy nie przeżywałam tak głęboko radości z uczestniczenia w nabożeństwie; cieszyłam się za tych wszystkich, którzy powrócili do Boga; czułam ogromną ulgę, że udało się pokonać »tor przeszkód« i wymusić zgodę tych, co rządzą, na odprawienie Mszy świętej w stoczni” — wyzna później Walentynowicz.

Drobna kobieta w okularach W nocy z 16 na 17 sierpnia 1980 r. powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, a Anna Walentynowicz weszła w skład jego prezydium. „Pracę w Komitecie Strajkowym uważałam za służbę dla ludzi” — powiedziała po latach. Tak rzeczywiście było. Suwnicowa z W-2 była dosłownie wszędzie. Robiła kanapki i służyła robotnikom, przyjmowała delegacje pracownicze z całego kraju, trzymała pieczę nad funduszem strajkowym i składkami na pomnik Ofiar Grudnia ’70, udzielała wywiadów i tłumaczyła sens sierpniowego zrywu, twardo egzekwowała ustalone zasady protestu (zakaz opuszczania zakładu, prohibicja), brała udział w modlitwach (prowadzonych głównie przez dzielne działaczki RMP — Magdalenę Modzelewską i Bożenę Rybicką), odwiedzała strajkujące załogi innych zakładów i negocjowała warunki porozumienia. Słowem — była niezastąpiona, a jednocześnie jak zawsze skromna. „Spałam najpierw na podłodze, potem na wycieraczce, aż wreszcie w fotelu i to był awans” — pisała w pamiętnikach. — „Śpię skulona na fotelu. Śni mi się straszna wichura. Chowam się pod drzewem, drzewo trzeszczy złowrogo, zaraz mnie przygniecie, a ja nie mogę ruszyć ręką ani nogą. Aż nagle budzę się. Nade mną stoi wysoki mężczyzna, to zachodni dziennikarz robi mi zdjęcia. Potem widziałam takie zdjęcia w holenderskiej gazecie. Śpię skulona w fotelu”. Stała się wówczas ikoną Sierpnia ’80. Drobna kobieta w okularach, z upiętymi długi włosami, w sweterku, dyskutująca z robotnikami, rozmodlona, otwierająca puszki i przyrządzająca kanapki — tak uwiecznili ją filmowcy i fotoreporterzy przebywający w stoczni. Podobnie jak w czasach WZZ tak i teraz ingerowała i wypowiadała się tylko wówczas, kiedy była jakaś ważna sprawa do załatwienia, sprawa, na której się znała i była jej szczególnie bliska. Dlatego też podczas negocjacji z Komisją Rządową (z wielkim zapałem stawiała sprawę urlopów macierzyńskich, regulacji w kodeksie pracy, praw pracowniczych i akordu. Nie stroniła również od spraw największego kalibru — publicznie wobec wicepremiera Mieczysława Jagielskiego stawała w obronie aresztowanych działaczy KSS KOR, WZZ, ROPCiO i RMP i domagała się poszanowania praw człowieka w PRL, upominała się o budowę pomnika Ofiar Grudnia ’70, legalizację Wolnych Związków Zawodowych, a nawet opowiadała się za zniesieniem cenzury. Nie bała się i nawet wątpliwości niektórych doradców, którzy straszyli interwencją sowiecką, nie były jej w stanie powstrzymać. Zyskała powszechny podziw i uznanie. Była otwarta i znajdowała czas dla każdej delegacji przybyłej do stoczni. „Tłumy dziennikarzy z całego świata, kamery telewizyjne. Idą za mną, szukają wygodnego fotela. Czy potrafię z nimi rozmawiać? Nie pamiętam, co mówiłam — wspominała kilka lat później. — Podszedł uśmiechnięty Bogdan Borusewicz. — Pani Aniu, mówiła pani tak, jakby robiła to pani przez całe życie”. W niedzielę 31 sierpnia bardzo zmęczona, ale i szczęśliwa Anna Walentynowicz mogła wreszcie wrócić do swojego małego mieszkanka w Gdańsku–Wrzeszczu. Ostatnia opuszczała stocznię: „Koniec strajku. Wałęsa wsiada do samochodu księdza Jankowskiego. Ludzie niosą samochód... Ja wychodziłam ze stoczni ostatnia. Tak po kobiecemu czułam się odpowiedzialna za to, co zostało, za te ryzy papieru, materace, koce. Przecież trzeba to wszystko gdzieś przewieźć, zabezpieczyć. Towarzyszy mi jak zwykle Alinka. Idziemy do dyrektora. Ten dzwoni: — Natychmiast wóz do dyspozycji pani Walentynowicz. Na jak długo? Na tak długo, jak to będzie konieczne. A więc jednak coś się stało. To już nie jest ten sam świat. Wóz dyrektora do mojej dyspozycji i to moje nazwisko w jego ustach wypowiedziane w szacunkiem, a nie jak przekleństwo. Zabieram z bramy dwa portrety papieża i jeden nieduży obraz Matki Boskiej, który potem zaniosłam do MKZ-u. Jest godzina 21. Pada deszcz”.

„Już nie trzeba się bać” Wielki Strajk dobiegł końca. „Już nie trzeba się bać” — westchnęła Anna Walentynowicz. Czuła się tak, jakby ukończyła pewien etap drogi. Powtarzała sobie i innym, że od teraz będzie przede wszystkim „czuwać, aby nie było ludzi skrzywdzonych, aby podać rękę każdemu, który nie umie sobie poradzić”. „Może sama zbyt wiele łez wylałam w życiu, chciałabym, żeby z mojego powodu ktoś choć o jeden raz w życiu więcej się uśmiechnął”. Miała pełne prawo powiedzieć później: „Byłam kroplą, która przepełniła kielich goryczy. Ale nie tylko ja nią byłam, moje bohaterstwo polegało na tym, że po prostu wytrzymałam, nie oddałam tego walkowerem. A mogłam znieść to wszystko tylko dzięki temu, że powstały Wolne Związki Zawodowe Wybrzeża i grupa ludzi pomogła mi przetrwać”. Walentynowicz została etatowym związkowcem. Na wniosek Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego od 3 września 1980 r. została formalnie urlopowana bezpłatnie do pracy związkowej. Już następnego dnia Prezydium MKZ powierzyło jej związkowe finanse i dział interwencyjny. Szlachetność i niezłomność Walentynowicz była niewygodna dla władz, bezpieki a nierzadko również dla kolegów z NSZZ „Solidarność”. Jednym z celów bezpieki od początku istnienia „Solidarności” była marginalizacja Walentynowicz. Mimo jej wielkich zasług i powszechnego szacunku, już na przełomie 1980 i 1981 r. Wałęsa i jego stronnicy robili wszystko by zmarginalizować Walentynowicz. Była związana z „gwiazdozbiorem”, w okresie tworzenia „Solidarności” pilnowała publicznych pieniędzy i sporo wiedziała o kulisach działalności związkowej. Poza tym, w 1979 r. usłyszała w Wolnych Związkach Zawodowych o zaskakującym wyznaniu Wałęsy, który w mieszkaniu Gwiazdów przyznał się do związków bezpieką po Grudniu ‘70. Była więc groźna. Tej rywalizacji przyglądała się bezpieka, która w sporze Wałęsa-Walentynowicz stała po stronie elektryka. Już w styczniu 1981 r. analitycy Departamentu III „A” MSW przygotowywali bezpiekę do zasadniczego starcia wewnątrz „Solidarności” pomiędzy nurtem „umiarkowanym i kompromisowym związanym z osobą Lecha Wałęsy” a „konserwatywno-radykalnym, bardziej awanturniczym zgrupowanym wokół osoby Andrzeja Gwiazdy”. Do grupy Gwiazdy zaliczano rzecz jasna Annę Walentynowicz. Co ciekawe już wówczas SB dość precyzyjnie zarysowała płaszczyznę konfliktu w kierownictwie gdańskiej „Solidarności”: „Na skutek powstałych różnic poglądów w łonie MKZ Gdańsk, jego przewodniczący Lech Wałęsa dąży obecnie do uzdrowienia zaistniałej sytuacji, mając główny cele wyeliminowanie z grona MKZ ludzi nieukładnych, którzy nie podporządkują się w działaniu jego kierownictwu. Chodzi mu głównie o Annę Walentynowicz, której w ostatnich dniach oświadczył, aby sama zrezygnowała z działalności w Związku, gdyż nie przyczynia się ona do podnoszenia jego autorytetu, a swym nierozważnym postępowaniem, nieakceptowanym przez niego podejmuje samowolne działanie”.Tak więc zaledwie kilka miesięcy po Wielkim Strajku i narodzinach „Solidarności” zapadł polityczny wyrok na Annę Walentynowicz. Gorycz upokorzenia i swoje krzywdy ofiarowała Panu Bogu. Mówiła o tym z przejęciem na spotkaniu w Gorzowie Wielkopolskim w czerwcu 1981 r.: „Jedynym moim argumentem i to, co mnie trzyma, to jest obrazek Jezusa, który zawsze noszę przy sobie w portmonetce. Kiedy ją używam, otwieram i mówię: Boże uczyń moją twarz nieczułą na oszczerstwa. Jeżeli ten człowiek potrafił znieść wszystkie obelgi, pluto na niego, bito go, policzkowano, a on powiedział »jeśli mówię nieprawdę, to mi udowodnij, a jeśli nie, to dlaczego mnie bijesz«. Zawisnął na krzyżu najniewinniejszy z niewinnych”. W artykule wykorzystano fragmenty książki S. Cenckiewicza pt. Anna Solidarność.
Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010), (Wydawnictwo Zysk i S-ka)

Zdjęcie krzyża z Rysów Mało kto zauważył, ze władza skutecznie zdjęła najwyższy w Polsce krzyż. Krzyż z Rysów.

1. Na warszawskim froncie wojny z krzyżem Zwierzchnik Sił Zbrojnych odgrodził się, okopał i trwa w swej kwaterze, na przeciw wrażych sił. Obrońcy krzyża się modlą, antykrzyżowcy z nich drwią, sytuacja jest w miarę stabilna. Parafrazując Remarque'a można powiedzieć - w Warszawie bez zmian.
2. Tymczasem prawie niezauważony przeszedł sukces strony antykrzyżowej, osiągnięty na lokalnym froncie tatrzańskim. Oto skutecznie został zdjęty krzyż z Rysów. Tak jest proszę państwa - z tych Rysów, co to mają dwa tysiące czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć metrów wysokości nad poziomem morza i stanowią najwyższą górę Polski! Krzyż na Rysach ustawili bezczelnie GOPR-wcy, w setną rocznicę swojej organizacji i na pamiątkę tych, którzy zginęli ratując życie innych. Postawili ten krzyż oczywiście bez planu zagospodarowania przestrzennego, bez ogólnych warunków zabudowy oraz bez pozwolenia starosty. Ale już nie ma problemu, bo nastąpiło zdjęcie krzyża. Już nie panoszy się ten krzyż bezczelnie i nie wywyższa z najwyższej góry na cały kraj.

3. Teraz kolej na krzyż na Giewoncie. Stoi tam od niepamiętnych lat i podejrzewam, że też został postawiony bez pieczątek i paragrafów. Wyciosali go górale, wkopali i stoi. Papież o nim mówił w swoich homiliach. Krzyż na Giewoncie góruje nad Zakopanem, a przecież w Tatry nie tylko katolicy przyjeżdżają, lecz ludzie różnych wyznań, a także bezwyznaniowcy i ateiści. Nie można ich tak niegodziwie drażnić widokiem krzyża.

4. Gór na których stoją krzyże znalazłoby się więcej. Można by te krzyże skutecznie pozdejmować korzystając z faktu, że obrońcy to ludzie przeważnie starsi i na takie Rysy czy Giewont trudno im się wdrapać. Rysy pokazują, że wojna z krzyżem na terenach górzystych jest o wiele bardziej skuteczna niż w zwartej zabudowie miejskiej. Władza powinna zatem skupić wysiłki tam, gdzie sukces można odnieść stosunkowo łatwo. a więc najpierw w górach, a dopiero potem podjąć ostateczną i rozstrzygającą ofensywę przeciw krzyżom warszawskim.

5. Krzyży po zdjęciu nie należy oczywiście palić, lecz je zanosić do kościołów. W przyszłości posłużą jako eksponaty, gdy kościoły zostaną zamienione na muzea ateizmu. Janusz Wojciechowski

KRZYŻ – SYMBOL RELIGIJNY CZY NARODOWY Walka obrońców Krzyża Smoleńskiego jest postrzegana i przedstawiana odmiennie przez poszczególne grupy interesu i orientacje polityczne. Zastanówmy się więc, co kieruje różnymi środowiskami zarówno po stronie obrońców, jak też przeciwników Krzyża Pamięci, w tym napastników, gdyż wbrew obrazowi pokazywanemu nam przez policję medialną, nie są one jednorodne. Jaka treść kryje się za pozornie wyłącznie religijnym charakterem konfliktu? Gdy w czerwcu 1860 r. rozpoczęły się manifestacje patriotyczne, które doprowadziły do wybuchu powstania 22 stycznia 1863 r., ich uczestnicy zbierali się w kościołach, a następnie pod znakiem krzyża demonstrowali na ulicach. 27 lutego 1861 r. w manifestacji wzięli udział Żydzi, a na początku marca biskupi i rabini. Jakby dziś powiedział TVN czy Żakowski „fanatycy i zjednoczony ciemnogród zamiast siedzieć po kościołach i synagogach wypełzł z kanałów na ulicę zakłócać spokój europejskiej młodzieży od Gesslera”. Kiedy 8 kwietnia na placu Zamkowym w Warszawie, wojsko rosyjskie strzelało do patriotów manifestujących pod znakiem krzyża, żydowski uczeń gimnazjum Michał Landy chwycił krzyż z rąk umierającego księdza i sam postrzelony zmarł następnego dnia. Czy żydowski gimnazjalista Landy podniósł krzyż ze względów religijnych? Oczywiście nie. Kierował nim patriotyzm, dążenie do uzyskania niepodległości Polski i praw obywatelskich dla wszystkich bez względu na wyznanie. Gdy 200 warszawiaków padało od kul rosyjskich, krzyż dla wszystkich był symbolem tych dążeń. „Wybiórcza” napisałaby wówczas zapewne, że „był to rzadki przykład fanatyzmu religijnego i talib Landy w pełni zasłużył na swój los, gdyż miejsce krzyża jest w kościele, a nie na manifestacji, które powinny odbywać się w obronie pederastów i lesbijek”. Krzyż wielokrotnie stawał się symbolem dążeń narodowych i walki ze złem spadającym na Polskę, jednocześnie dla większości zachowując swój charakter religijny. I tak jest tym razem. Przyjrzyjmy się najpierw obozowi napastników. Pomijam oczywiście różnego typu maniaków i osoby niezrównoważone, które zawsze w momentach tego typu konfliktów przeżywają okres wzmożonej aktywności, nie mającej nic wspólnego z poglądami politycznymi i dlatego zdarzają się po każdej stronie.

Napastnicy Wbrew pozorom są grupą niejednorodną. Rdzeń stanowią reprezentanci posiadającej władzę bezpieczniacko-agenturalnej oligarchii i służące im media. Oni doskonale rozumieją znaczenie polityczne i narodowe krzyża, dlatego to nie religia, ale właśnie te aspekty powodują ich największą zajadłość, gdyż ruch obrony, jeśli przerodziłby się w otwarcie polityczny i narodowy i tak stałby się postrzegany, uderzałby w najżywotniejsze interesy tego środowiska i jego bazy społecznej. Oni doskonale wiedzą, że walka toczy się o prawdę, czyli ukazanie kłamstwa smoleńskiego stanowiącego podstawę ich pozycji politycznej (tzw. odnowienie zbrodni założycielskiej z okresu wódek z Kiszczakiem i odwiedzin Michnika w Moskwie). Wzmocnienie wspólnoty narodowej i przywrócenie godności narodowej, a nawet tworzenie nowych spajających mitów i symboliki, bez czego żaden naród nie jest zdolny ani do walki o niepodległość, ani do wymiany narzuconej elity na własną, stanowi dla nich największe zagrożenie. Każda konsolidacja narodu jest dla establishmentu niebezpieczna, gdyż utrudnia manipulację. Jedynym wyjściem dla tej grupy jest ukrycie aspektów politycznych i narodowych konfliktu i przedstawianie go wyłącznie jako religijnego i to walki o „europejskość” z grupką fanatyków, emerytów i analfabetów. Nadawanie wyłącznie religijnej treści konfliktowi pomaga zamaskować istotę konfliktu, zyskać sprzymierzeńców, zepchnąć i zmarginalizować Obrońców oraz zastraszyć Centrystów i wszystkim pogrozić ośmieszeniem. Przy okazji dawni ludzie Departamentu IV znów stali się potrzebni i razem z agenturą przeżywają swój renesans. Są przecież tak potrzebni pod krzyżem. Antyklerykałowie, którzy niekoniecznie muszą pokrywać się z poprzednią grupą, choć są adresatem propagandy i kandydatem na głównego sojusznika. By ich pozyskać, należy przestraszyć wizjami fanatyków, państwa wyznaniowego, terroru kościelnego i szalejącym ciemnogrodem, który nakaże codzienne publiczne modły. Pomostem między obu grupami jest środowisko SLD. Dla antyklerykałów konflikt ten daje doskonałą okazję do ataku na Kościół, uzyskania poparcia dla walki z religią i rozszerzenia własnej bazy o „młodzież od Gesslera”. Nie wszyscy antyklerykałowie mają jednak wspólne interesy z establishmentem oligarchii i mocarstwami gwarantującymi jej władzę w Polsce. Nie wszyscy z definicji są antynarodowi lub popierają wasalizację Polski i system ubeckiej oligarchii. Po prostu dla pokonania głównego wroga – Kościoła zrobią wszystko. Najszersza jednak grupa to „aspirujący Europejczycy”, którzy chcą otrzymać legitymację „nowego Europejczyka”, wstydzą się Polski i polskości, z którą utożsamiają krzyż, tradycje i aspiracje narodowe. Walka z krzyżem ma ich „nobilitować” na „nowoczesnych” i „Europejczyków”. Choć o kulturze europejskiej, podobnie jak polskiej, nie mają zielonego pojęcia z powodu braku wiedzy humanistycznej, przyjęli, że „prawdziwymi Europejczykami” staną się, gdy taką legitymację otrzymają na Czerskiej. Są oni ofiarami policji medialnej, której ulegli z powodu przyspieszonego awansu społecznego niepopartego awansem kulturowym. Pomijam tu zdemoralizowaną młodzież i margines społeczny, gdyż są tyko narzędziami w rękach policji medialnej staro-nowej bezpieki. Dla tych ludzi to świetny ubaw, bo wolno bezkarnie opluwać i lżyć słabszych, drwić z religii i to za aprobatą „IPN-owskich” biskupów, a przy okazji TVN pokaże, może wypromuje i będzie kasiorka. Żyć nie umierać. To jest bezpośredni sukces 20-letnich niszczycieli systemu edukacji w Polsce.

Obrońcy… Krzyża Smoleńskiego z grubsza składają się z trzech grup. Najmniejsza, ale za to najbardziej zdeterminowana i wytrwała, łączy ludzi, dla których krzyż jest przede wszystkim przeżyciem religijnym. Jego znaczenia narodowego i politycznego nie uświadamiają sobie, ale intuicyjnie wyczuwają, iż w walce chodzi o Polskę, o zmianę systemu, choć oczywiście nie formułują tego w tak precyzyjnych kategoriach. Zapewne zapytani odpowiedzieliby, że dążą do pokonania zła, które się w Polsce dzieje, i krzyż jest ich symbolem. To ci są najbardziej wyszydzani przez policję medialną. To wobec nich odbywają się Orwellowskie „Minuty nienawiści” (o wiele więcej niż dwie przeciwko Goldsteinowi). To ich antynarodowy trzon Napastników przedstawia jako talibów i zacofańców, strasząc zarówno inne grupy Obrońców, jak i Centrystów oraz umacniając własny obóz. Najliczniejsi przeżywają w takim samym stopniu element religijny i narodowy obrony krzyża. Dla nich dwie sprawy łączą się nierozerwalnie, choć nie wszyscy potrafią to dokładnie wyjaśnić. Krzyż ma pokonać bezpieczniacko-agenturalny establishment, przywrócić godność narodowi, także w stosunkach z Rosją. Dla trzeciej grupy obrona krzyża stanowi symbol buntu przeciwko wasalizacji Polski, systemowi oparciem na kłamstwie smoleńskim i niszczeniu wspólnoty narodowej, jej tradycji i tożsamości, by nie mogła zagrozić oligarchii. Dla nich element religijny jest w różnym stopniu formą walki. Dla tej grupy jest to Krzyż Pamięci, pamięci o zbrodni, prawdziwym obliczu ubecko-agenturalnego systemu i sprowadzeniu w interesie rządzących Polski do roli bantustanu. Ma pomóc odzyskać godności własną i narodową. Są w tej grupie także niewierzący, którzy bronią krzyża jako symbolu prawdy – walki o Ojczyznę.

Centryści Czyli zwolennicy jak najszybszego zakończenia konfliktu na warunkach przeciwnika, dzielą się na samozniewolonych i pragmatyków. Pierwsi to osoby, które przyjęły język przeciwnika, oraz ludzie, którzy wolą poddaństwo i zgodę na kłamstwo ze strachu przed konsekwencjami prawdy. Dobrym przykładem pierwszej postawy jest komentarz jednego z czytelników: „Zabierzmy ten krzyż, niech już przestaną nas opluwać i nazywać talibami”. Jest to przykład złamanej psychiki i charakteru, co doprowadziło do przyjęcia argumentacji przeciwnika. Konsekwencją może być tylko stałe wycofywanie się, przepraszanie za istnienie i starania, by otrzymać wreszcie legitymację „Europejczyka”, co i tak nigdy nie nastąpi, bo po co? Niewątpliwie gdybyśmy popełnili zbiorowe samobójstwo, to może zostalibyśmy nawet kanonizowani przez Czerską, ale na pewno po samolikwidacji na wszelki wypadek do trzeciego pokolenia. Należy głębiej zastanowić się nad pewnym aspektem postawy: „Prawda jest niebezpieczna, więc uznajmy kłamstwo, weźmy krzyż i zapomnijmy jak najszybciej, bo życia 96 Polakom i tak nie przywrócimy, a sobie i Polsce narobimy jeszcze większej biedy, jeśli wyjdzie, że winna zamachu jest Rosja”. Fakt bowiem, przecież wojny nie wypowiemy. Jeśli nie zaczniemy kłamać, czyli upadlać się publicznie, państwa zachodnie dążące do porozumienia z Rosją lub rusofilskie będą nas izolowały i marginalizowały jako stojących na przeszkodzie ich polityki. Przypomnijmy, że Katynia nie uznawano oficjalnie jako zbrodni sowieckiej do pieriestrojki. Kłamiąc i udając, że to nie zamach rosyjski, o ile wykryjemy, iż taki był istotnie, staniemy się rosyjską marionetką. Prawdą jest, że nikt nie opracował, jaką strategię powinna przyjąć polityka polska w takim wypadku i to bez jakiegokolwiek poparcia z zewnątrz. Wyobraźmy sobie, że Sikorski w 1943 r. oświadczyłby, że potępia Niemcy za zbrodnię katyńską, ale na szczęście współpraca ze Stalinem pozwoli na nasze wyzwolenie. Z pewnością zasłużyłby na poklepywania aliantów, ale zostałby zlinczowany przez Polaków. Tylko, że tacy Polacy są obecnie już w mniejszości. Zabił ich nie tylko PRL, ale w większym stopniu „Polska Kiszczaka i Michnika”. Pragmatycy słusznie obawiają się, że polityka obozu antynarodowego zakończy się sukcesem w społeczeństwie zdenacjonalizowanym, moralnie zdeprawowanym, szybko laicyzującym się i obojętnym wobec kwestii bezpieczeństwa narodowego i niepodległości, a więc forma religijna skaże ruch na kompletną marginalizację i medialne utożsamienie z religijnym fanatyzmem. Pragmatycy boją się, że ta etykietka zostanie rozciągnięta na nich samych i zamknie im drogę do jakiejkolwiek partycypacji w życiu publicznym. Dlatego chcieliby jak najszybszego zakończenia konfliktu, nawet za cenę kapitulacji. Ich zdaniem, szerokie poparcie społeczne może zdobyć ruch, który zamiast form religijnych przybierze konkretną postać żądań reform gospodarczych. Niestety, to nie czasy komuny, kiedy walka przeciwko podwyżkom i pracodawcy uderzała w tego samego przeciwnika. Dziś rząd może podnosić podatki dowolnie, a strajki o podwyżki płac, co najwyżej będą pogarszały sytuację przedsiębiorstw. W demonstracji Ruchu Obrońców Podatków wzięło udział aż siedem osób. Ludzi w skali masowej mobilizują nie analizy i racjonalne rozważania, lecz uczucia i symbole. Przykładowe podwyżki podatków mogą stworzyć atmosferę, ale nie spowodują ruchu sprzeciwu przeciwko nowemu w formie totalizmowi budowanemu przez posiadające władzę esbecko-agenturalne elity i wynajmowane przez nich partie do zapewniania sobie bezpieczeństwa, czyli rządzenia, oraz policje medialne do kontrolowania opinii publicznej. Niewykluczone, że część pragmatyków chciałaby po prostu uczynić z PiS alternatywne PO możliwą do przyjęcia przez establishment, gdy pierwowzór się zużyje. Może rozumują tak: mieliśmy z Kaczyńskim zwyciężyć, wreszcie partycypować, a tu przegramy, a jakbyśmy zostali tacy sami jak dotychczasowi przeciwnicy, to wreszcie by nas uznano i wzięlibyśmy udział w systemie zamiast być marginalizowani i opluwani jako wieczna opozycja. Pragmatycy wiedzą, że przeciwnik jest silniejszy i pogodzili się z tym. Chcą już tylko partycypować. A nie tracić redakcje, katedry, dyrektorskie stołki, zaznajamiać się bliżej z rozgrzanymi prokuratorami i sędziami. Rozprawa merytoryczna z przeciwnikiem wygląda, jak wspaniałe narzędzie walki z perspektywy gabinetu i katedry. Czy może powtórzyć się rok 1861? Otóż nie, ponieważ laicyzacja stale postępuje, stworzono modę na wyśmiewanie się z religii i ludzi wierzących, ale także obiektem ataku medialnego jest wspólnota narodowa, jej tradycje, mity spajające i symbole jako przeszkody na drodze do Europy i nowoczesności, czyli awansu społecznego i kulturowego. Wspólnotę narodową ma zastąpić zdenacjonalizowana hołota podatna na wszelką manipulację. Taka „młodzież od Gesslera” (a propos: pozdrowienia z IPN). Szacunek dla innych narodów i ich kultur wynika z szacunku dla własnego narodu i dumy z przynależności do niego, mimo że zachowanie większości w pewnych okresach może napawać pogardą. Człowiek pozbawiony tożsamości nie tylko będzie gardził innymi, ale także sobą i szukał dowartościowania, którego formy będą mu podsuwali manipulatorzy. Ruch w obronie krzyża o charakterze wyłącznie religijnym temu procesowi w obecnej sytuacji nie jest w stanie skutecznie się przeciwstawić, gdyż jego adresatem w obecnym społeczeństwie będzie mniejszość. Dlatego, nie rezygnując z krzyża, nie chowając go w podziemiach, należy nadać ruchowi bardziej narodowy i polityczny charakter. Właśnie jako Krzyżowi Pamięci, prawdy o Smoleńsku, która winnym nie pozwoli spać spokojnie. Józef Darski

Akcja "Solidarni- Program Stypendialny" - kilka uwag! Nie mogę nie zająć stanowiska wobec promowania przez szefa s24 I. Janke nowej akcji Fundacji Świętego Mikołaja pod nazwą: "Solidarni  - Program stypendialny" (taka jest właściwa i pełna nazwa owej akcji). Uwaga ogólna: Każda akcja wspierająca edukację młodych ludzi jest ze wszech miar godna podziwu i propagowania. Każdy grosz dla młodych Polaków, który jest w stanie pomóc im w rozwijaniu własnych zdolności i talentów jest niczym jasne światło pośród ciemności zdegradowanego obecnie systemu polskiej edukacji. Mam jednakże kilka wątpliwości.

1) Patronat honorowy nad akcją "Solidarni, program stypendialny" objęła Minister Edukacji Narodowej Pani Katarzyna Hall. Mamy do czynienia z ciekawą sytuacją, wprost kuriozalną - osoba, która od wielu lat niszczy polską edukację zarówno w postaci obniżania jej poziomu i treści merytorycznych jak i rugowanie z jej obszaru polskich elementów patriotycznych... teraz sama oszczędzając na rozwoju polskiej nauki patronuje stypendiom dla uzdolnionej młodzieży. Pragnę przypomnieć tylko, że właśnie m.in. z Ministerstwa Edukacji Narodowej (i Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego) wypływają pomysły... obniżenia lub likwidacji studenckich stypendiów naukowych, niektórych kierunków studiów oraz wprowadzenie zakazu darmowego studiowania więcej niż jednego kierunku  (zobacz: TU) lub też rzeczywistej likwidacji olimpiad przedmiotowych w gimnazjach i liceach (zobacz list otwarty profesorów do Minister K. Hall w obronie olimpiad przedmiotowych)... Hipokryzja jakaś Pani Minister czy też próba uspokojenia własnego sumienia? A może po prostu zwykła kpina z Nas i chęć przykrycia szczytnym celem własnego nieróbstwa i nieudolności (żeby raczej nie powiedzieć: celowego niszczenia polskiej edukacji)? A może - wobec katastrofalnej sytuacji polskich finansów spowodowanej tragicznymi rządami PO, w tym Pani Minister Hall - próba scedowania na obywateli finansowania polskiej nauki i częściowego złagodzenia skutków ewentualnego buntu społecznego? A może wobec planowanych drastycznych oszczędności i ograniczania środków na polskie szkoły Pani Minister Hall pragnie "okrężną drogą" zasilić szkoły naszymi pieniędzmi? Doprawdy... jeśli to hipokryzja... to jakaś szczytowo perfidna... Chociażby z w/w powodów organizując taką akcję wystrzegałbym się pozyskiwania takich Patronów jak Minister Hall.

2) Centralizacja akcji, "odgórny" jej charakter i podmiotowa bezosobowość implikują występowanie wszelkich patologii towarzyszącym późniejszej redystrybucji uzyskanych środków (brak transparentności, biurokracja, system kryteriów przyznawania środków, subiektywność decyzji, kontrola wykorzystania, naciski i intencyjność ofiarodawców, "przejrzystość ukrytych celów" - vide: WSOP, itd).

3) Nazwa akcji, której I. Janke nadaje sens w postaci budowania "żywego pomnika Solidarności" tak naprawdę nie ma nic wspólnego z bezpośrednią ideą Solidarności sprzed 30 lat. Jeżeli już doszukiwać się jakichś związków to pomoc w edukacji dla "biednych i wybitnych" miała być efektem zmian społecznych i uzyskania prawdziwej wolności. Nowe, sprawiedliwe państwo, niepodległość, suwerenność i wolność miały zbudować mądrą, demokratyczną, prawą i sprawiedliwą Polskę i państwo, które a'priori miałoby dbać skutecznie o swoich obywateli (również tych biednych, ale i zdolnych). O to walczyła Solidarność przed 30 laty. Usilna próba łączenia idei I Solidarności z obecną akcją i nazwanie jej "Solidarni" jest w tym kontekście - moim zdaniem - próbą spłycenia idei zrywu wolności Polaków z roku 1980. Nieuchronnie też zdaje się zawłaszczyć międzyludzką, polską solidarność, powstałą po tragedii smoleńskiej z 10 kwietnia 2010 roku oraz nawiązywać do nazwy "Solidarni2010" i ruchu o tej samej nazwie. Przypadek to czy w.w. "ukryty cel" pod szczytnymi hasłami bezinteresownej i altruistycznej pomocy w ramach solidaryzowania się byłych uczniów z ich następcami? Nie rozstrzygam...

4) Oprócz szczytnych celów ważne są również osoby i instytucje je realizujące lub głoszące. Przypomnę, że organizatorem akcji jest Fundacja Świętego Mikołaja.  Nie negując jej dorobku pragnę jedynie wskazać, że jej Przewodniczącym Rady jest Pan Jarosław Gowin - polityki poseł PO a jej Prezesem Zarządu Pan Dariusz Karłowicz, który jest też Członkiem Zarządu TUiR ALLIANZ POLSKA S.A. i TU ALLIANZ ŻYCIE POLSKA S.A. Pan Jarosław Gowin jest różnie oceniany. Ja,  mając swoją fundację starałbym się w jak najmniejszym stopniu ją upolityczniać (dla zwiększenia skuteczności realizacji szczytnych celów). A już na pewno nie powierzyłbym szefowania jej Radzi człowiekowi reprezentującemu tak nieudolną w zarządzaniu państwem polskim oraz dla połowy Polaków wręcz antypolską partię polityczną. Osobiście Pana Dariusza Karłowicza nie znam, ale dla mnie jest mało transparentnym i wątpliwym etycznie jednoczesne zajmowanie stanowisk: Członka Zarządu spółki komercyjnej (nie polskiej i mającej siedzibę w Monachium) i Prezesa Zarządu fundacji charytatywnej. Poza tym sama firma ALIANZ wzbudza kontrowersje historyczne opisane w książce: Gerald D. Feldman: "Allianz and the German Insurance Business, 1933-1945", Cambridge University Press, 2001 (zobacz też: TU). Poza tym - mając nadzieję, że moje wątpliwości są bezzasadne - życzę powodzenia akcji. Ja natomiast skupię się na pomaganiu konkretnym osobom a nie instytucjom. ZOSTAW ZA SOBĄ MĄDROŚCI ŚLAD... krzysztofjaw

Agnieszka Holland z Józefem Stalinem w tle Polska laureatka nagrody Nobla Wisława Szymborska przekonywała Polaków, iż Lenin jest Adamem nowego człowieczeństwa: „…że w bój poprowadził krzywdzonych nowego człowieczeństwa Adam”, o śmierci Stalina: „Jaki ten dzień rozkaz przekazuje nam Na sztandarach rewolucji profil czwarty? Pod sztandarem rewolucji wzmacniać warty!” Joanna Senyszyn, światła żelbetowa stalinistka, być może przyszła prezydent Stołeczno Królewskiego Miasta Krakowa, chętnie udziela wywiadów dotyczących Krzyża Pańskiego, najczęściej „Skokowi rabina”: „Czy pani nosi krzyżyk na szyi”? „No wie pani, jak pani może o to pytać?!  Ja się krzyżykiem brzydzę! Ja w ogóle jestem anty krzyżowa. Co będzie modne tej jesieni według Joanny Senyszyn? – W Polsce na pewno zapanuje moda krzyżowa - ocenia euro posłanka. Senyszyn twierdzi również, że krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego ma wpływ na odkrycia naukowe. - Pomoże w poszukiwaniu punktu G, bo krzyż na Krakowskim Przedmieściu to pisowski punkt G i dlatego piso krzyżowcy odstawieni od krzyża nie mogą dostać orgazmu i są sfrustrowani - mówi Wirtualnej Polsce Joanna Senyszyn, euro posłanka SLD Na swoim blogu Senyszyn konkluduje: „…poseł Palikot ma się więc z czego uczyć”, „…nie każdy ma brata na Wawelu!”, „…Jarosław Kaczyński wskakuje na trumnę brata, jak Piłsudski na kasztankę!” Agnieszka Holland zwierzyła się expressis verbis we „Wprost” Tomaszowi Lisowi i Piotrowi Najsztubowi: „Kiedy Stalinowi umarła żona, to on zaczął wielkie czystki” – komentuje zachowanie Jarosława Kaczyńskiego po śmierci jego brata prezydenta Agnieszka Holland. I dalej: „życie zaczyna się wtedy, kiedy pijany pluszowy miś narzyga do ułożonych w kształcie krzyża puszek po piwie „Lech” w tłumie nienawidzących się nawzajem Polaków. PIS jest sektą zachowującą się sekciarsko. Oni, czyli Jarosław Kaczyński, mają w tej chwili jedyny cel: zawłaszczyć jak najwięcej przestrzeni dla zwłok swojego brata. Już mają Wawel, już mają powstanie warszawskie, teraz chcą mieć Pałac Prezydencki. Za chwilę się okaże, że to nie wystarczy, bo ta bestia jest strasznie żarłoczna. Bo ten zmarły wymaga coraz więcej”. O Jarosławie Kaczyńskim: „on nie jest symbolem, Antygoną; zbolała maska, to jest maska nienawiści i wściekłości, którą widać, jak tylko zdejmie na chwilę maskę poczciwego wujka”- komentuje Holland. I to należy ośmieszać i drwić używając do tego możliwie wszystkich narzędzi – jak np. bezczelnych i obłąkanych sekciarzy pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim. Agnieszka Holland – reżyserka filmowa należy do najbardziej fanatycznych wyrazicielek fobii antyreligijnych i anty patriotycznych. Za „Skokiem rabina” twierdzi, iż patriotyzm jest rasizmem /„GW” wyborcza. pl Tomasz Żuradzki – „Patriotyzm jest jak rasizm”/. Owe fobie Holland łączy z ciągłym tropieniem antysemityzmu, zajadłą nienawiścią i wrogością do wszystkiego co polskie, łącząc ideologię stalinowską z grubiańskimi atakami  na Jarosława Kaczyńskiego i jego partię. Członkini honorowego komitetu kandydata na prezydenta RP Bronisława Komorowskiego, inicjatorka znanego protestu przeciwko budowie w Warszawie pomnika ofiar rzezi wołyńskiej dokonanej na polskiej ludności cywilnej przez ukraińskich nacjonalistów z OUN-UPA. W tekstach wywiadów udzielanych przez Holland stale napotyka się negatywny wizerunek Polaków jako narodu, niedojrzałego, antysemickiego, ksenofobicznego, przesyconego płytką nierozumną religijnością. Holland kontynuuje metody fanatycznej agitacji komunistycznej swoich rodziców Henryka Hollanda i Ireny Rybczyńskiej – pary stalinowców z zajadłością uczestniczących w bolszewickich nagonkach na nonkonformistycznych naukowców – m.in. w haniebnym donosie na wybitnego polskiego naukowca – profesora Władysława Tatarkiewicza. Przy Holland plasuje się Adam Michnik – posiadający honorowy doktorat Uniwersytetu Pedagogicznego uzyskany przy sprzeciwie większości i społecznym proteście , zwolennik i propagator połączenia Polski z Ukrainą w t. zw. „Pol-Ukr, lub Ukr-Pol”: „…należałem do komunistów w sześćdziesiątych latach. Uważałem, że komunistyczna Polska to moja Polska. Środowiskiem, z którego pochodzę jest liberalna żydokomuna. Jest to żydokomuna w sensie ścisłym, bo moi rodzice wywodzili się ze środowisk żydowskich i byli przed wojną komunistami. Być komunistą znaczyło wtedy coś więcej niż przynależność do partii, to oznaczało przynależność do pewnego języka, do pewnej kultury, fobii, namiętności". / "Powściągliwość i Praca" nr 6 1986 r. /. Podaję za Wikipedią - strona zmodyfikowana 6.XII. 2008 r. - " Żydokomuna” - antysemicki termin propagandy, a przede wszyskim agitacji politycznej, przypisujący Żydom winę za komunizm.  Oskarżenie to zdobyło popularność wśród przeciwników bolszewizmu w czasie wojny domowej w Rosji / 1917 - 1920 /. W latach dwudziestych termin zdobył popularność na świecie i stał się jednym z ważniejszych elementów ideologii i propagandy nazistowskiej / "judischer Bolschewismus" /. W Polsce używany m.in. w znaczeniu grupy, lub organizacji lewicowej o prawdziwej, lub rzekomej przewadze Żydów we władzach, przypisywany Komunistycznej Partii Polski, a następnie Urzędowi Bezpieczeństwa. Używany w Polsce dla stygmatyzacji środowisk liberalnych, oraz wywodzących się z b. PZPR. Jest używany wyłącznie przez środowiska nacjonalistyczne i ksenofobiczne, w polskich /światowych/ mediach nurtu współczesnego praktycznie nieobecny. Pojęcie to pojawiło się na przełomie drugiego i trzeciego dziesięciolecia XX wieku, w związku z przypisywaniem Żydom kierowaniem ruchem komunistycznym - tak w Rosji Sowieckiej - jak i w Polsce". Rodzice Adama Michnika wywodzili się z nurtu działaczy komunistycznych Komunistycznej Partii Polski z programem: przyłączenia Polski do ZSRR, oderwania od Polski ziem wschodnich, oraz zrzeczenia się na rzecz "bratnich socjalistycznych Niemiec" Górnego Śląska i Pomorza. Ojciec Adama Michnika był członkiem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, wypróbowanym agentem Moskwy w Polsce /H. Piecuch "Akcje specjalne" - Warszawa 1996 s. 76/ i wchodził wraz z Brystygierową – „Krwawą Luną” w randze pułkownika NKWD, Bermanem, Chajnem, Groszem, Kasmanem, w skład wydzielonej komórki, bezpośrednio podporządkowanej Moskwie. Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy konsekwentnie dążyła do rozbicia Polski, oderwania wielkiej części jej ziem i przyłączenia do już zrusyfikowanej skrajnym sowieckim terrorem wschodniej Ukrainy. Matka Adama Michnika, Helena, zaangażowana komunistka sprzed wojny, po wojnie "wsławiła się" głównie dogmatycznymi podręcznikami, zalecającymi m.in. jak najskuteczniejszą walkę z religią katolicką. Wpływ wychowawczy rodziców Adama Michnika nie ominął jego brata Stefana. Należy on do grupy stalinowskich katów, jako członek jednej z grup sędziów odpowiedzialnych za mordercze wyroki. M.in. wyrokował w tzw. "sprawach tatarowskich". Wydawał wyroki śmierci na osoby w sfabrykowanych przez komunistów procesach działaczy niepodległościowych. Wyroki śmierci w głośnych sprawach wysokich oficerów z grupy generała Tatara wcale nie były jedynymi wyrokami śmierci, które orzekł Stefan Michnik. Tylko, że te inne wyroki - w sprawach oficerów podziemia niepodległościowego są dużo mniej znane. Tak, jak podpisany przez Stefana Michnika wyrok śmierci na majora Karola Sęka. Major Karol Sęk artylerzysta spod Radomia, przedwojenny oficer, potem oficer Narodowych Sił Zbrojnych, został stracony z wyroku sędziego Stefana Michnika w 1952 roku. Tak jak w przypadku kierowanego przez Stefana Michnika wykonania wyroku śmierci na wspaniałym polskim patriocie Andrzeju Czajkowskim - Cichociemnym, powstańcu warszawskim, zastępcy dowódcy połączonych baonów "Oaza-Ryś" na Mokotowie i Czerniakowie, odznaczonym za bohaterstwo w walce z Niemcami krzyżem Virtuti Militari. Zamordowano go na Mokotowie 10 października 1953 roku pod nadzorem porucznika Stefana Michnika /Piotr Jakucki "Nasza Polska" 20 października 1994/. Wokół michnikowszczyzny rojno, same gwiazdy polskiego dziennikarstwa, a to Monika Olejnik, do której na kolanach bieżą politycy, aby nie utracić na wiarygodności, a to Katarzyna Kolenda - Zaleska, najdzielniejsza z najdzielniejszych w starciach z laptopem tego, jak mu tam Ziobry. A to Grzegorz Miecugow, nowe wcielenie Stefana Martyki -„szczekaczki radiowej” z wczesnego PRL  z niesławnym tatusiem Brunonem Miecugowem w tle /. Tatuś „wsławił” się m.in. podpisaniem  „rezolucji 53” / w procesie Kurii krakowskiej w 1953 roku, gdy zapadły wyroki śmierci / wspólnie z Wisławą Szymborską i Sławomirem Mrożkiem  /. Telewizja TVN z Justyną Pochanke, Kamilem Durczokiem, Bogdanem Rymanowskim, wpomnianym Grzegorzem Miecugowem, oraz z innymi serwilistycznymi mówcami elektronicznymi prześcigają  się w poniżaniu Prezydenta Rzeczypospolitej prof. Lecha Kaczyńskiego i całego tego ośmiomilionowego "bydła" z nim związanego. Nie tylko Kuc / Kutz / i Senyszyn są doradcami Janusza Palikota, o czym powszechnie wiadomo. Natomiast mało znani są jeszcze inni doradcy Janusza Palikota /którego ojciec Marian był lubelskim szmalcownikiem wydającym Żydów w łapska gestapo/ wzzw.wordpress.com 6.08.2010/ - piszący na jego zamówienie „literackie” nikczemne scenariusze: Jacek Kajtoch TW ksywa - kryptonim "Jacek Dywersja" nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego, wieloletni sekretarz POP PZPR w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, komunista ideowy, wieloletni i aktualny v-ce prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, oraz Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Osobisty przyjaciel znanych agentów SB: /prof. Tadeusza Hanauska, prof. Olgierda Terleckiego, prof. Kazimierza Buchały wszyscy z UJ /. Wywodzi się ze śląskiej zgermanizowanej rodziny - imię i nazwisko rodowe Jacenty KAŃTOCH. Sam opowiada z dumą o swojej rodzinie, że nie służyli w wojsku polskim, lecz w wehrmachcie. Osobnik nieuczciwy / wychowawca młodzieży akademickiej/ PLAGIATOR w UJ. Został usunięty z UJ za powtarzające się plagiaty, wówczas zaangażowało go "Życie Literckie" red. naczelny SB-ek Władysław Machejek, skąd został wyrzucony znowu za plagiaty dotyczące prac naukowych o twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. V-ce prezes komunistycznego samozwańczego KOZLP z namaszczenia prezesa ZG ZLP TW Marka Wawrzkiewicza /KRYPTONI  "MW" /.Powołujący niepoprawnych politycznie kolegów przed Sąd Koleżeński KOZLP i ZG ZLP. Jego syn WOJCIECH KAJTOCH ukończył studia podyplomowe w Moskwie przed rozpadem Związku Sowieckiego. Osobisty przyjaciel wszystkich esbeków w ZG Związku Literatów Polskich. Wraz z żoną ANNĄ Kajtochową komunistką ideową dopomógł rozbić nie komunistyczny KOZLP, za co otrzymał z ZG ZLP nagrodę w postaci sfinansowania mu wycieczki do Chin Ludowych. Wraz z dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Miasta Krakowa Stanisławem Dziedzicem, dyrektorem Śródmiejskiego Ośrodka Kultury w Krakowie Januszem Paluchem nie zlustrowanych z listy Wildsteina, podejrzanych o współpracę z SB, z żoną Anną Kajtochową i innymi organizuje nagłaśniane w Internecie imprezy literackie w Krakowie, zapraszając na nie wszystkich agentów SB w ZG ZLP. Cenzor almanachów poetyckich w ZLP WRAZ Z OSTATNIM CENZOREM PRL WALDEMAREM KANIĄ. Współuczestnik sprzeciwu wraz ze Stanisławem Dziedzicem i Januszem Paluchem obchodów w Krakowie "Dni katyńskich". Twierdzący, iż istnieją dowody, że zbrodni pod Katyniem dokonali hitlerowcy, a Hitler był mężem stanu. Według Jacka Kajtocha ustalenia w Jałcie należały się Stalinowi za jego heroizm w czasie II wojny światowej. W Zarządzie Głównym Związku Literatów Polskich zasiadają wyłącznie Tajni Współpracownicy SB, również doradcy Tuska - Komorowskiego – Palikota:
prezes ZG ZLP Marek Wawrzkiewicz - pseudonim, kryptonim MW, za czasów PRL członek PZPR, korespondent „Trybuny Ludu” PRL w Moskwie,
v-ce prezes Jacek Kajtoch – pseudonim, kryptonim Jacek – Dywersja,
v-ce prezes Aleksander Nawrocki TW Ministerstwa Spraw Wewnętrznych,
v-ce prezes Krzysztof Gąsiorowski pseudonim, kryptonim KG,
v-ce prezes Andrzej Zaniewski pseudonim, kryptonim TW Witold Orłowski,
v-ce prezes Wacław Sadkowski pseudonim, kryptonim Olcha
v-ce prezes Leszek Żuliński pseudonim, kryptonim Literat, Jan, publicysta „Trybuny”,
v-ce prezes Grzegorz Wiśniewski TW Służb Wojskowych,
Aleksander Krawczuk –komunista  TW odmówił powtórnego wstąpienia do ZLP ponieważ nie wszyscy są komunistami. To ten komunistyczny minister kultury, który na cmentarzu Pęksowym Brzyzku w Zakopanem zorganizował pogrzeb Stanisława Ignacego Witkiewicza, aby pochować 23-letniego kozaka.
Obecnie „piedestałowym” mężem stanu jest „Wolski” – Wojciech Jaruzelski. Ostatnio w udzielonym kolejnym wywiadzie dla „Skoku rabina” Jaruzelski oświadczył: „Ks. Jerzy Popiełuszko jest męczennikiem nie za wiarę, ale za politykę, sianie nienawiści i nie podporządkowanie się rządowi i partii. W programie telewizji TVN „Kropka nad i” prowadzonym przez Monikę Olejnik J.E.  abp. metropolita lubelski „Filozof” TW Józef Życiński oświadczył, że „Polska jest antysemicka”. Ile trzeba mieć w sobie podłości i zła, żeby nie uszanować spoczynku zmarłych? Ile trzeba mieć w sobie chamstwa i niespotykanego draństwa, jakiej trzeba zajadłości i jakiego upodlenia, aby mówić o krwi na rękach spoczywającego w wawelskiej katedrze Lecha Kaczyńskiego? Gdy Palikot, przyjaciel Bronisława Komorowskiego, powiedział, że zmarły prezydent Lech Kaczyński ma krew na rękach, albo gdy mówił o zastrzeleniu i patroszeniu Jarosława Kaczyńskiego – wydawać by się mogło, że większego draństwa być nie może. Okazuje się, że może. Większe jest draństwo Kazimierza Kutza, który w TVN rozparty jak basza, przyznał cynicznie i z dumą, że to on jest doradcą i reżyserem występów zaprzyjaźnionego z prezydentem Komorowskim Palikota. Kutz usprawiedliwiał prezydenckiego przyjaciela stwierdzeniem, że to PiS mówił o krwi na rękach Tuska. Na nic zdały się tłumaczenia, że żaden polityk PiS nigdy czegoś takiego nie powiedział. Powtarzam – żaden polityk PiS nigdy niczego takiego nie powiedział. No i Tusk żyje, może się bronić, a Lech Kaczyński spoczywa w wawelskiej krypcie i przed zarzutami bronić się nie może. Przykra jest ta rozparta buta Kutza, jeszcze bardziej przykra niż chamskie nikczemności tuby Tuska Palikota. Bo Palikot to Palikot, polityk i przyjaciel prezydenta, bezwartościowa błaznowata tuba Tuska i PO, Kutz to reżyser filmowy, wychowawca pokoleń. Ostatnio pani Kucowa zgłosiła policji, iż dom w którym mieszkają z mężem został przez PIS oblany farbą i PIS groził im śmiercią. Zwieńczeniem działań tej hordy zbirów jest obecna walka rządzących z chrześcijaństwem i symbolem wiary  Krzyżem Pańskim, którą podjął prezydent „wszystkich Polaków” zwany komoruskim, zapewne wspólnie i w porozumieniu z agenturą FSB /KGB/ i własną „zlikwidowanych” służb WSI. W pierwszym ogniu złoczyńcy polscy ścięli w noc majową 2010 Krzyż Papieski na krakowskich Błoniach, następnie judasze „nieznani sprawcy” uczynili to samo w Przemyślu i na tatrzańskich Rysach – szczycie naszej Ojczyzny. Pogróżki wystosowano już krzyżowi w Stalowej Woli. Broni się Krzyż Chrystusowy przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie. Tu przeciwko garstce broniących użyto gazu pieprzowego, armatek wodnych, przemocy fizycznej z pobiciem włącznie, „happeningu” nocnego z wyzwiskami, pijaństwem i orgiami za zezwoleniem prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz – Waltz, pod egidą 23-letniego bandziora-kucharza z ASP,  a nade wszystko „słowa bożego” hierarchów kościelnych i tego „słowa bożego” z Jasnej Góry: Ten krzyż to mebel mówią świętobliwi! / Onet.pl/ Stworzono nową formę okupacji Polski. Obce narodowi siły zewnętrzne dążą, aby utracił on źródło swojej spoistości i przestał być wrażliwy na własną tożsamość ukształtowaną przez wiekowe dziedzictwo chrześcijańskie i kulturowe. Te same siły zawładnęły Kościołem. Czarna agenturalna noc okupacji Polski rozpoczęta 4 lipca 2010 trwa. Aleksander Szumański

5% VAT Wprowadzenie 5% podatku VAT na książki zapewne obniży i tak już rekordowo i kompromitująco niskie czytelnictwo w naszym kraju. No cóż skoro pan z Brukseli każe to warszawski sługa musi i nawet nie próbuje się postawić. Gdyby tak zupełnie statystycznie potraktować owe 5% to oznaczałoby to, że o tyle dokładnie spadnie sprzedaż książek, ale i o te samo 5% wzrośnie zainteresowanie tubylczej ludności bibliotekami. Chyba coś w tym jest gdyż złożony w mijającym tygodniu anginą postanowiłem wykorzystać swoją córkę i posłać ją do osiedlowej biblioteki, do której jest zapisana. Poprosiłem ją o coś na temat walki podziemia niepodległościowego z komunistycznym reżimem po 1944 roku. Po 30 minutach córka zadzwoniła do mnie i zaczęła wymieniać tytuły polecane przez panią bibliotekarkę. Większość z nich już znałem, a „Łuny w Bieszczadach” uznałem za zwykła pomyłkę owej Pani, która zapewne owej książki nie czytała, jak również nie oglądała nigdy głośnego swego czasu w PRL filmu „Ogniomistrz Kaleń”z Wiesławem Gołasem w roli głównej. Stanęło w końcu na dwóch pozycjach. „Konspiracyjne Wojsko Polskie 1945-1954” i książka o frapującym tytule „We fraku i w więzieniu”. Pierwszą z nich połknąłem dość szybko gdyż raz, że nie była zbyt opasła, a po drugie mówiła sporo o działalności KWP w okolicach mojej rodzinnej Częstochowy. Kiedy wziąłem do ręki książkę nr 2 dopiero zwróciłem uwagę na autora. Okazał się nim niejaki Michał Bron. Tak, ten sam Michał Bronstein, pułkownik i oficer polskiego wywiadu Oddziału II Sztabu Generalnego LWP. Były dąbrowszczak, członek KPP, zatwardziały komunista, który służył również z ramienia Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w KBW, zwalczającym polskie podziemie niepodległościowe. Ów Michał Bron czmychnął w 1984 roku z Polski do Szwecji, co nie przeszkodziło, aby Łódzka Drukarnia Dziełowa w 1989 roku wypuściła na rynek księgarski pierwsze wydanie tego dzieła. Cała ta książka to pean na temat takich „polskich patriotów” jak Karol Świerczewski, którego miłość do Polski według Brona „była jakaś osobliwa, gwałtowna i zachłanna”. Nie wiadomo, co miał autor na myśli? Czy jego patriotyczny rajd z armią czerwona na Polskę w 1920 roku czy seryjnie podpisywane wyroki śmierci na polskich patriotów w Kąkolewnicy, rozstrzeliwanych później i grzebanych w Uroczysku Baran. Inni wielcy „patrioci” wymienieni w tej książce to Henryk Toruńczyk, pierwszy dowódca Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Bolesław Mołojec czy dowódca rzezi polskich robotników na wybrzeżu generał Grzegorz Korczyński. Po tej czytelniczej przygodzie zaczynam nabierać coraz większej pewności, że straty wynikające z owych 5% VAT i przeniesienie ciężaru czytelnictwa z księgarni do polskich bibliotek będą o wiele większe niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Kokos26

GOLENIE OGOLONYCH OWIEC Wzrost stawek VAT jest szkodliwy dla gospodarki, a likwidacja ulg prorodzinnych w PIT byłaby jakąś dywersją społeczną. Ale cóż robić, przecież rodziny z dziećmi masowych demonstracji nie zwołają – z prof. Zytą Gilowską, wicepremierem i ministrem finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, rozmawia Teresa Wójcik Niektórzy ekonomiści uważają, że sytuacja polskich finansów publicznych jest bliska zapaści. Inni, że „dziura Bauca” była większym zagrożeniem. Jaki więc jest naprawdę stan finansów państwa? Nominalnie „dziura Bauca” (90 mld zł) była mniejsza od obecnego deficytu sektora finansów publicznych (100 mld zł), lecz ówczesny nominalny PKB (760 mld zł) stanowił niespełna 55 proc. tegorocznego. Część tamtych niedoborów była hipotetyczna, faktycznie trzeba było zmierzyć się z deficytem ok. 60 mld zł. Pamiętam błyskawiczną blokadę ponad 10 mld zł w wydatkach budżetowych, dokonaną na wniosek wicepremiera Marka Belki w listopadzie 2001 r. Potem pojawił się „podatek Belki”, istniejący do dziś. W 2002 r. deficyt budżetowy zmalał do 40 mld zł. Wicepremier Grzegorz Kołodko forsował przymusowe oświadczenia majątkowe połączone z abolicją podatkową. Dużo się działo. Teraz, tzn. od ostatnich wyborów parlamentarnych, nie działo się nic, sielanka. W tym czasie faktyczny deficyt sektora finansów publicznych wzrósł prawie pięciokrotnie. I po wyborach prezydenckich nagle zapowiedziano wzrost podatków. To jest sytuacja kabaretowa, rząd twierdzi, że od 2010 r. „muszą przejściowo wzrosnąć podatki, bo jest kryzys, którego u nas nie było, a zresztą może i był, ale jako Zielona Wyspa zwalczyliśmy go wzrostem gospodarczym i oszczędnościami”. Jakimi oszczędnościami? Dług publiczny rósł jak na drożdżach, począwszy od 2008 r., kiedy przy prawie 5-proc. wzroście PKB (tak, prawie 5 proc.!) państwowy dług publiczny przyrósł o 69 mld zł wobec przyrostu o 22 mld zł w 2007 r.

To może czeka nas załamanie gospodarki, jak w Irlandii? Nasza gospodarka ma się lepiej od finansów państwowych. Zahartowanych Polaków nie tak łatwo zastopować. Ale zapchane drogi, biurokracja, trudno dostępne kredyty dla małych firm i odnawiające się zatory płatnicze mocno wyczerpują energię przedsiębiorców. Zniechęcają młodzież oraz – to bardzo ważny czynnik – pompują sektor publiczny, coraz większy i droższy. To nie przypadek, że w państwie o poblokowanych ścieżkach awansu posada państwowa jest priorytetem. I dlatego liczba zatrudnionych w administracji cały czas rośnie. Ludzie kombinują i kształtują swoje kariery, często za cenę niezależności i rozwoju zawodowego. To z kolei niszczy nasz, i tak dość kiepski, etos pracy. Niewesoło. W finansach publicznych natomiast stąpamy po cienkim lodzie nastrojów na rynkach finansowych. Rynki finansowe mają swoje mierniki racjonalności, bywa, że działają pochopnie. Dopóki stać nas na pożyczanie brakujących środków, dopóty truchtamy.
Gdyby udało się naszej gospodarce wrócić na ścieżkę dynamicznego wzrostu, 5–6 proc. PKB, to deficyt budżetowy i deficyt finansów publicznych zmniejszyłby się do dopuszczalnego poziomu? Niekoniecznie, przecież w 2008 r. był wysoki wzrost, a w finansach dramat. Potrzeba pięciu, sześciu kolejnych dobrych lat. Ale i wtedy ujawnią się skutki marazmu demograficznego, co wzmocni napięcia w systemach emerytalnych. Trwały wzrost wymaga silnych impulsów rozwojowych, wewnętrznych i zewnętrznych. Zewnętrzne płyną od naszych europejskich partnerów handlowych, oni z kolei przejmują sygnały z Azji, głównie z Chin. Ci zaś orientują się na gospodarkę amerykańską itd. Kółko się zamyka, a światowa gospodarka ugina się pod ciężarami licznych „stymulusów”, które rządy rzuciły na pożarcie instytucjom „zbyt wielkim, żeby upaść” w ramach ratowania globalnego ładu finansowego, który w moim przekonaniu jest nie do uratowania. Ale to temat na inne opowiadanie. Natomiast na własnym podwórku powinniśmy robić swoje, czyli po prostu stymulować naszą trajektorię rozwojową pod wpływem impulsów wewnętrznych. Ale rząd przez dwa lata siedział na jedwabnej poduszce zostawionej przez poprzedników, a w trzecim roku się ocknął i oburzył: podłożyć jedwabną poduszkę? Co za podstęp. Azjatycka perfidia.

Czy rząd może poprzez dobrze pomyślaną politykę gospodarczą pobudzić wzrost na taką skalę w obecnych warunkach? Sporo zależy od sytuacji międzynarodowej, ale jako kraj na dorobku, z wielkimi potrzebami nowych mieszkań, dróg, patelni, durszlaków, stołów i chodników, możemy też wiele z siebie wykrzesać. To jest kwestia wyboru. Na pewno takim impulsem nie będzie obowiązkowe wydłużanie wieku emerytalnego mężczyzn. Nasi mężczyźni żyją 5 lat krócej niż na zachodzie Europy, a opieka zdrowotna ledwo zipie. Trzeba szykować miejsca pracy dla ludzi młodych, trzeba kruszyć bariery korporacyjne, trzeba ten zaduch wietrzyć. No i trzeba chuchać na rodziny z małymi dziećmi, szczególnie im pomagać, chronić, zachęcać do rodzicielstwa. Żłobki, przedszkola, duże wsparcie od trzeciego dziecka wzwyż, tak to widzę.

Jakie pani przewiduje skutki podwyżki stawki VAT, podwyżki akcyzy na paliwa, likwidacji ulg prorodzinnych? Płace realne praktycznie „stoją”, bezrobocie maleje tylko sezonowo, obroty w placówkach handlowych spadają. W takich okolicznościach, przy obecnej sile nabywczej, wzrost opodatkowania konsumpcji przyniesie spadek nabywanych towarów i usług. Skutek będzie bardzo niedobry, a dla konsumpcji dóbr krajowych – zwłaszcza odzieży, konfekcji, materiałów biurowych, artykułów dla dzieci – fatalny. Nabywcy jeszcze intensywniej rzucą się na tanie, importowane towary powszechnego użytku. Wiadomo, że jakość jest pierwszą ofiarą drożyzny. Nie tylko nasi wytwórcy nie dają rady swoim chińskim konkurentom. Zbyt wielkie są różnice w kosztach produkcji, szczególnie w kosztach pracy. Będziemy też bezradni wobec wzrostu cen transportu, energii i leków.

Może Wieloletni Plan Finansowy rządu jest tylko przykrywką dla przyspieszonej i nieracjonalnej prywatyzacji tego, co jeszcze mamy w gospodarce. Finanse są w potrzebie, trzeba błyskawicznie sprzedać, co się da... Ten plan jest politycznym wehikułem czasu, rząd „kupuje czas”. A przy okazji rzeczywiście szykuje grunt pod duże prywatyzacje, które przy tak marnej koniunkturze specjalnie korzystne być nie mogą. Niewykluczone, że naszą energetykę, o którą od kilku lat toczą się zacięte batalie – bo przecież w tym pakiecie tkwi także duży rynek i bezpieczeństwo energetyczne – sprzedamy „lekko, skutecznie i nie przerywając snu”, jak w przedwojennej ulotce do środków przeczyszczających. Zastanawiające, rząd obciążając obywateli dolegliwymi podwyżkami podatków, nie widzi możliwości wprowadzenia na kilka lat podatku od aktywów bankowych. Tak jak w Wielkiej Brytanii czy na Węgrzech. Przy minimalnym podatku, bo poniżej 0,4 proc. od posiadanych aktywów, budżet państwa mógłby zyskać nawet kilkanaście mld zł rocznie. Prawie trzy razy więcej niż z 1-proc. podwyżki VAT. Jak pani to skomentuje? Rząd nie planuje żadnych zmian w systemie podatkowym. Żadnych. Bo przecież wzrost stawek VAT nie jest zmianą w systemie, jest łatwizną. Rząd nie chce zrazić do siebie żadnego wpływowego środowiska, jakby się bał cokolwiek tknąć, za to zaciska pasa gospodarstwom domowym, tym najbiedniejszym, które najwięcej wydają na bieżącą konsumpcję. Rząd nawet nie piśnie o przywilejach podatkowych licznych korporacji zawodowych, które płacą podatki od połowy swoich dochodów, a w roli tarczy przeciwczołgowej ustawiły sobie artystów. Wzrost stawek VAT jest szkodliwy dla gospodarki, a likwidacja ulg prorodzinnych w PIT byłaby jakąś dywersją społeczną. Ale cóż robić, przecież rodziny z dziećmi masowych demonstracji nie zwołają.

Gdy była pani wicepremierem i szefem resortu finansów, zaplanowała pani reformę finansów publicznych. Czy ten projekt byłby dzisiaj aktualny? Ten plan jest w 90 proc. aktualny i jeszcze bardziej pilny niż trzy lata temu. Reforma instytucjonalna jest absolutnie konieczna. Bez niej nie można zrobić kroku dalej i nie da się wprowadzić zmian funkcjonalnych, w tym sprawnego budżetowania zadaniowego. Ale to marzenie ściętej głowy. Rząd Tuska tego nie zrobi, nawet nie ma takiej pokusy. Pewna swego biurokracja państwowa jest sojusznikiem rządu, a jest to (z członkami rodzin) około 2,5 mln osób. Tyle, ilu było członków PZPR w apogeum poprzedniego ustroju. Tamci też wiernie trwali, niektórzy zastygli w tym trwaniu aż do dzisiaj.

A co by pani zaproponowała w ramach reformy finansów publicznych? Mówiłam to już wiele razy, w tym dla „Gazety Polskiej”. Ale ścieżek reform nie projektuje się w gazetach. Warto jednak zauważyć, że w tym roku gwałtownie maleją wpływy z CIT. Jest dobry czas na przeoranie naszego systemu podatkowego, bo jeśli już golić, to tylko zarośnięte owce, a nie do gołej skóry i w kółko te same. Czy reforma nie powinna być zgrana z polityką gospodarczą państwa? Wydaje się, że Wieloletni Plan Finansowy jest zupełnie wyizolowany od polityki pieniężnej, inwestycyjnej, rozwoju infrastruktury, innowacyjności itd. Praktyka rządzenia jest teraz inna. Rząd nie ukrywa, że jakieś reformy podejmie po wyborach, a na razie „ma nie boleć”. Już program konwergencji zawierał zawoalowane sugestie okrojenia transferów do OFE, teraz to znowu się tli. Być może toczy się gra z instytucjami finansowymi o naciski w Brukseli na zmianę stanowiska Eurostatu w sprawie klasyfikacji tych transferów. Coś w rodzaju alternatywy – albo nam pomożecie załatwić zaliczanie OFE do sektora finansów publicznych (co już raz lewica w Brukseli uzyskała na okres od 1 maja 2004 r. do końca 2006 r.), albo zabierzemy część pieniędzy z OFE i pozostawimy w ZUS. To by zredukowało oficjalny deficyt sektora o prawie 2 proc. PKB, ponieważ transfery w obrębie sektora finansów publicznych są w rachunkach pomijane. I co z tego, że OFE to prywatne pieniądze przyszłych emerytów i państwo powinno je chronić, a nie zabierać? Może po bardzo głębokim namyśle Eurostat ponownie by zmienił zdanie, np. po następnych wyborach parlamentarnych, gdyby wygrała prawica. Przecież tak już było w 2007 r. i jakoś wtedy nikt nie mówił, że ówczesny deficyt 1,9 proc. PKB to jest tyle samo, ile wtedy wynosiły transfery do OFE. A więc gdyby nie reforma emerytalna, mielibyśmy równowagę w finansach publicznych. My, Polacy, jesteśmy zadziwiająco cierpliwi.
Minister Rostowski doprowadził do dymisji polskiej wiceprezes Europejskiego Banku Inwestycji, Marty Gajęckiej. Co straciliśmy na skutek tej dymisji? Najcelniej swoją dymisję skomentowała sama Marta Gajęcka, publicznie oznajmiając, że to połączenie ignorancji z arogancją. Straciliśmy rzecz nie do odzyskania – konkretny wpływ na decyzje Europejskiego Banku Inwestycyjnego, który jest potężną i efektywną instytucją finansową. Marta Gajęcka była idealnym przedstawicielem naszego kraju w EBI. Młoda kobieta z dyplomatycznym doświadczeniem, świetnie wykształcona, uprzejma i skuteczna. Ponad rok przygotowywała się do tej misji na stanowisku podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów. Wypełniała ją wzorowo. Ale nie mogła zignorować oficjalnego stanowiska ministra finansów. Wielka szkoda. GP

Prawda o nas samych Po planowej i metodycznej likwidacji polskich elit uzgodnionej przez Getapo I NKWD na trzech konferencjach: w październiku 1939 r. we Lwowie, w styczniu 1940r. w Krakowie i w marcu 1940r. w Zakopanem, koniec wojny zastał nas w opłakanym stanie. Nie byliśmy ani pół, ani nawet ćwierć-sierotami, lecz sierotami pełnymi, zupełnie pozbawionymi ojca i matki, czyli elit narodu, które pomogłyby w jego szybkim odrodzeniu. Te niedobitki, które walczyły jeszcze w konspiracji po 1944 roku były systematycznie dobijane przez miejscowych renegatów przy udziale doświadczonych sowieckich jednostek i wsparciu Stalina. Wszystkie polskie protesty, które miały miejsce w PRL-u i czczone są przez nas, jako „niepodległościowe” zrywy, tak naprawdę powodowane były jedną przesłanką, którą w skrócie i symbolicznie można określić „podwyżką cen kiełbasy”. Wstyd nam samym to przyznać, ale w przeciwieństwie do NRD, Węgier czy Czechosłowacji u nas nie musiała interweniować armia czerwona gdyż w zupełności wystarczali miejscowi zaprzańcy, którym Kreml powierzył nadzór nad tym, co pozostało po polskim narodzie. Przed Polską bardzo długa i niepewna droga, która tak naprawdę jeszcze się nie rozpoczęła. Polegać ona powinna na mozolnej pracy u podstaw.  „Kto sadzi zboże, planuje na jeden rok. Kto sadzi drzewo planuje na lata. Kto otwiera uczelnie myśli pokolenie na przód” –mawia ojciec Tadeusz Rydzyk i chyba, dlatego jest uważany przez elity III RP za śmiertelnego wroga. Ruch „Solidarność”, który dzisiaj czcimy z okazji okrągłej rocznicy, spacyfikowany został z taką łatwością, że zaskoczyła to nie tylko Jaruzelskiego i Kiszczaka, ale także Kreml. Liczono się z przynajmniej kilkakrotnie większym oporem. Taka jest smutna prawda o nas Drodzy Rodacy. Skutki tego widzimy dzisiaj bardzo wyraźnie od Rysów już bez krzyża, przez Krakowskie Przedmieście w Warszawie po ruiny tego, co pozostało po polskich stoczniach, rybołówstwie i żegludze dalekomorskiej. Szkoda 10 milionowego ruchu, który raczej nie prędko się w naszej historii powtórzy. Niestety opanowany on został w odpowiednim momencie przez tak zwanych „doradców”, którzy o zgrozo stali się „elitą” III RP i to oni dostali koncesję na produkcję i wypuszczanie na miejscowy rynek obowiązujące „autorytety”. Czcimy dzisiaj porozumienia z Jastrzębia, Szczecina i Gdańska. Nie wiem czy wszyscy młodzi i dobrze wykształceni z dużych miast wiedzą, że z ramienia związku Solidarność podpisywali je trzej tajni, świadomi współpracownicy SB: Jarosław Sienkiewicz, Marian Jurczyk i Lech Wałęsa. Nic dziwnego, że wiele z tamtych postulatów nie zostało zrealizowanych do dziś. Kokos26

Fragmenty przemówień Komorowskiego i Śniadka w Szczecinie

Komorowski „- Nie tylko Amerykanie mają statuę wolności, ale my też mamy swoją wielką, wspaniałą statuę wolności, a tą statuą wolności są przecież portowe i stoczniowe dźwigi, które widać z daleka, które świadczą o tym, że potrafiliśmy wznieść Polskę wysoko, że potrafimy dostrzec także to wszystko, co boli, niepokoi; to wszystko, co jest troską państwa polskiego, troski każdego przeciętnego człowieka - powiedział Komorowski.” Śniadek „18 sierpnia, w rocznicę strajku w Szczecinie, ze szczecińskiej stoczni kolejny raz popłynęło wołanie "pracy i chleba". Na oczach wszystkich, całej Polski kona polski przemysł okrętowy. Umiera poznański Ceglorz, umiera stocznia Gdynia, umiera stocznia Szczecin. Umierają nasze miejsca pracy, całe zakłady - jeszcze niedawno najwięksi zbiorowi bohaterowie na polskiej drodze do wolności - mówił przewodniczący NSZZ "Solidarność"…”Zawiodły elity gospodarcze i polityczne. Zabrakło kompetencji i dalekowzrocznej wizji godnej (ministra skarbu II RP) Eugeniusza Kwiatkowskiego, gdy gospodarkę morską uznano za polską rację stanu. Polską racją stanu powinna być także dzisiaj - powiedział Śniadek.”… ( źródło ) Mój komentarz Komorowskiego prześmiewczo nazwał „ Wesołym Bronkiem „ Ziemkiewicz . Argumentował w tle wielokrotnym prezentowaniem przez niego umysłu klasy „niska „(źródło ) Termin „Wesoły Bronek”   upublicznił Ziemkiewicz wczoraj . Komorowski nie wytrzymał nawet jednego dnia aby nie udowodnić  , że tytuł należy mu się bezspornie . Gdyby potraktować Komorowskiego poważnie należałoby ubolewać nad jego brakiem taktu , życzliwi radziliby mu czytać tekst , chociaż pobieżnie przed wystąpieniem i sprawdzić , czy aby pasuje do miejsca w którym ma być wygłoszony  i ludzi do których ma być skierowany. Załóżmy jednak że Komorowski tekst który wygłosił w stoczni do stoczniowców przygotował osobiście , proszę nie protestować, to założenie czysto teoretyczne , chociaż grafomański tekst tablicy upamiętniającej  przed pałacem prezydenckim nie wiadomo czy ofiary, czy  pokutników świadczyłby na korzyść tej hipotezy. Michałowski zapewne ochrania prezydenta nie chcą podać autora tego kuriozum. Partia rządząca , której prominentnym członkiem był Komorowski zamyka stocznie , ludzie idą na bruk , likwiduje cały przemysł. I co w tym kontekście mówi Komorowski . Dźwigi, które z powodu  niedbalstwa , nieudaczności , klęczenia na kolanach przed niemieckim Traktatem Lizbońskim rządu Tuska i Platformy    , dźwigi które są praktycznie albo zdemontowane albo będą w przyszłości , mają być symbolem „troski państwa polskiego „ , upadające, walące się dźwigi mają być  symbolem Polski , jej pozycji , trwałości Zakład ruina doprowadzony do tego stanu przez Komorowskiego i jego kolegów z Rządu i partii ma być symbolem  troski państwa polskiego troszczącego się o każdego przeciętnego człowieka . Być może „Wesoły Bronek „ uznał ,że stoczniowcy to nie  ci na straży których interesów ma stać państwo Polskie. Jeszce jeden fragment świadczący o ułomności umysłowej „Wesołego Bronka „ Komorowski„To jest zobowiązanie dwustronne - umieć toczyć dialog z przedstawicielami pracowników, pracodawców, ale i z drugiej strony - związkowców ze sobą i z władzą. Gwarantuję, że jako prezydent będę wspierał prowadzenie tej właśnie metody jako najskuteczniej sprawdzonej także 30 lat temu, metody dialogu społecznego jako fundamentu rozwiązywania spraw nawet najtrudniejszych - powiedział Komorowski „ ( źródło ) Komu jak komu ale to wstyd przypominać Komorowskiemu jak wyglądał dialog władzy ze społeczeństwem  trzydzieści lat  temu . SB infiltrujące, cenzura, wyrzucanie pracy , zabieranie przydziałów na mieszkania , donosiciele i agentura. Więzienia ,  zabójstwa , łamanie charakterów , niszczenie kariery, wyrzucanie z pracy , uniemożliwianie jej podjęcia , bezustanne gnębienie To strona rządowa , władza. Jak wyglądał dialog ze strony społecznej. Strajki, nielegalne życie polityczne i społeczne, walka z kontrolująca wszystko jedną partia, konspiracja przed donosicielami , esbecją  Nie mylić PZPR z Platformą . Platformy wtedy jeszcze nie było. Jak się skończył dialog społeczny władzy ze społeczeństwem  wiemy . Stan wojenny , emigracja polityczna , represje, więzienia , morderstwa w tym Popiełuszki. I co nam obiecuje „Wesoły Bronek „ .Co tam obiecuje, Komorowski gwarantuje ,że będzie wspierał sprawdzone przed trzydziestu   laty metody. Komorowski jest teraz władzą. Czy zacznie wyrzucać z pracy. Ja bym się nie niepokoił . „ Wesoły Bronek „ robił sobie po prostu jaja ze stoczniowców. A już w środę następnym występ . W Brukseli. Aż strach się bać. Marek Mojsiewicz

29 sierpnia 2010 "Masy mogą przyjąć filozofię tylko w formie wiary"... - twierdził włoski komunista, który w Rzymie ma swojego imienia nawet Instytut-  a nazywał się Antonio Gramsci. I propagowanie komunizmu we Włoszech nie jest zakazane. Od 1945 roku, zainstalowani komunizm  Amerykanie, komuniści kręcą się po włoskich rządach budując zawzięcie eurokomunizm. A  u nas komunizm jest zakazany, nawet konstytucyjnie, ale w najlepsze działa sobie Komunistyczna Partia Polski i inne partie, które nie mają w swojej nazwie słowo” komunizm”, ale komunizm nam budują. Nie mają też w swojej nazwie  słowa „ socjalizm”, ale budują socjalizm używając bardzo często do jego budowy słowa” demokracja’ zgodnie z zasadą Karola Marksa,  że żeby wprowadzić w państwie socjalizm, najpierw musi być demokracja.. I to jest logiczne! Bo można przegłosować wszystko. Mamy więc polską republikę socjalną , tak  jak Włosi mieli włoską republikę socjalną dzięki Banito Mussoliniemu Wtedy socjalizm zaświeci w pełnej krasie.. Natomiast nie zaświecą żarówki 75 vatowe, bo właśnie socjalistyczna Unia Europejska przystępuje do realizacji pomysłu likwidacji żarówek 75vatowych i nie interesuje ją VAT zawarty w sposób naturalny w żarówkach elektrycznych  i nie potrzeba w jej  przypadku przestawiać kas fiskalnych  na WAT 23%. On naturalnie tam jest, tak jak  jak witamina C w cytrynie.. Nie ma się co krzywić na samo słowo” cytryna” tak jak nie ma się co krzywić na słowo” demokracja’. Ona jest  w socjalizmie – i już! Komu się nie podoba, i tak niema gdzie zwiać, jak śpiewał  piosenkarz Panasewicz w piosence’ Strach się bać”:” Przed demokracją nie ma gdzie zwiać….” Unia niedawno zlikwidowała żarówki 100 WATowe,  i nie było potrzeby przestawiania kas fiskalnych, producenci natychmiast przerzucili się na produkcję żarówek 99 VATowych. Mam nadzieję, że natychmiast przerzucą się na produkcję 74 VATowych, żeby klienci byli zadowoleni.. I żadne łuczywo nam nie grozi, wbrew sugestiom prasy, tym bardziej, że bezpośrednio pani Helena Łuczywo z Gazety Wyborczej nie ma z tym nic wspólnego. Nie rynek likwiduje określone żarówki, ale biurokracja europejska w sposób administracyjny.. I to jest” wolny rynek” Unii Europejskiej! Tak jak  „ wolny rynek” z przymusowymi ubezpieczeniami rządowymi.. Mamy wolność ubezpieczania się ,ale pod przymusem. Bo” wolność to niewola”. Wystarczy zamienić słowa i nadać im  pozytywne znaczenie. Ale to jest robota speców od propagandy.. I to przynosi skutki.. Na przykład ,im bardziej Platforma  Obywatelska podnosi podatki , wprowadza rozwiązania paraliżujące państwo, niszczy go – tym ma większe notowania w sondażach.. Jak to w demokracji sterowanej.. A propos funduszy emerytalnych… Pan Bogdan Wyżynkiewicz, wicedyrektor Instytutu Badania nad Gospodarką Rynkową, stwierdził, że:” ci co chcą wkrótce przejść na emeryturę, muszą mieć pieniądze ulokowane w innych funduszach”(????) Ciekaaaaaaaawe??? To po co te fundusze, na które od dziesięciu lat propaganda prowadziła nagonkę, żeby się do nich przyłączać pod przymusem , mając wybór: albo cholera, albo dżuma! Miała być tak radosna przyszłość,  jak żadna inna przyszłość.. Ale to było dziesięć lat temu, kiedy w życie wchodziły pierwsze zręby buzowskiej” reformy.. Którą zresztą popierali wszyscy ważni ludzie w III Rzeczpospolitej.. Jak tak dalej pójdzie z budową socjalizmu biurokratycznego, to pan Bogdan Wyżynkiewicz będzie musiał zmienić nazwę Instytutu w którym pracuje z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, na- Instytut Badań na  Złowieszczymi Skutkami Socjalizmu Biurokratycznego. Ale póki co- kabaret kręci się w najlepsze, prowadząc głównie do zwiększonego rabowania mas... Będą też Fundusze specjalne Agresywne.. Dla młodych. Nie znam na razie szczegółów, ale z tego co znam życie w obu socjalizmach, tym realnym i tym zupełnie nierealnym w III Rzeczpospolitej,  rząd  wyciągnie pieniądze od młodych.. I będzie po „ reformie”. O zniesieniu przymusu ubezpieczeń  nie ma żadnej mowy.. I nadal będą uniezależniać mowę od świadomości.. Trwają kolejne wiekopomne „ reformy”, socjalizm się umacnia do czasu aż pęknie, chleb drożeje, a w  „Cyrku na Wiejskiej”, jak Parlament określał pan Waldemar Łysiak, trwają prace nad  zainstalowaniem dwóch saun dla demokratycznych posłów , którzy robią nam na co dzień dobrze i zrobią nam  jeszcze lepiej, ale musimy poczekać aż sauny zostaną ostatecznie zainstalowane.. Kabiny mają być w kolorze morskiego piasku.. Też ładnie! Będą w niej prowadzić debaty posłowie zrzeszeni w Komisji Przyjazne Państwo, bo właśnie niedawno  poseł tej Komisji , pan Marek Wikiński z Sojuszu Lewicy Demokratycznej zapowiedział prace nad ustawą dotyczącą ulicznego handlu w pudełkach w wielu polskich miastach.. I wiecie państwo co powiedział? Że po demokratycznej ustawie, straż  miejska będzie mogła konfiskować towar, którym handlują pudełkarze. Zabieranie ludziom ich własności poseł Wikiński uważa za przejaw przyjaznego państwa.. A jakie to byłoby państwo nieprzyjazne? Chyba takie, które oprócz odbieranej demokratycznie  własności, jeszcze delikwenta zabija. No i widać wyraźnie, że historia bolszewizmu zatoczyła koło, choć  tow . Feliks Dzierżyński już dawno nie żyje, ale jego idee- jak najbardziej.. Tak jak idea Lenina. Komisja się powinna nazywać: Komisja Nieprzyjazne Państwo.. Do Komisji  Nieprzyjazne Przyjazne Państwo, którą to Komisję porzucił pan poseł Janusz Palikot  z Platformy Obywatelskiej i  nie zrealizował żadnej likwidacji  żadnego z 22 000 przepisów(!!!), które” obywatele” przesłali do likwidacji.. Nie miał czasu, bo zajął się dyscyplinowaniem partii, aby ta jak najszybciej wprowadziła postulaty antycywilizacyjne, zawarte w jego postulatach równouprawienia, eutanazji, aborcji, parytetów  i innych wynalazków socjalistów.. Im bardziej państwo socjalistyczne tworzy biedaków i ludzi zadłużonych, tym bardziej rosną represje wobec” obywateli” . Jak represje – to represje. Będą ścigać żebraków- tak przynajmniej głosi fama dziennikarska, ale nie poprzez zwykłe przeganianie ich.. Zainstalują im kasy fiskalne! Żebractwo zostanie – w antycywilizacji w której żyjemy- podniesione do rangi cnoty. Obok prostytucji, złodziejstwa, związków homo, singli, matek samotnych  i wychowujących dzieci, zasiłków państwowych.. Nie dość , że socjalistyczne państwo rabuje niemiłosiernie, to jeszcze chce parę groszy  pochodzących z żebractwa. Tylko patrzeć jak uprawni zło- jakim jest prostytucja.. Będziemy mieli nie dość, że biurokratyczne- to jeszcze prostytuowane państwo osadzone w żebractwie.. Wszystko dlatego, że państwo nie przestrzega zasad moralnych obowiązujących kiedyś w naszej upadającej obecnie cywilizacji.. I dlatego narzucają masom swoją filozofię w formie wiary.. Bo kto zrozumie zalewającą nas falę głupoty? Rozumem się tego pojąć- nie da w żaden sposób.. Tylko można w to uwierzyć.. Jeśli ktoś nie wierzy w Pana Boga, bo jak pisał Chesterton:” Kto nie wierzy w Boga- uwierzy we wszystko”(!!!!) Degrengolady państwa ciąg dalszy… WJR

Europejskość – Polskość czy Sowieckość? Przed obradami „okrągłego stołu” sytuacja była jasna: wszystko co komunistyczne – WRON, PZPR, reżimowe media, ZOMO, Układ Warszawski, RWPG, socjalistyczny styl życia – było nieeuropejskie, a nawet antyeuropejskie i w ogóle antycywilizacyjne. Każdy, kto zaprzeczał istnieniu fundamentalnego konfliktu pomiędzy „realnym socjalizmem” a europejskością, lub choćby nie zdawał sobie z niego sprawy, uznawany był za żałosny egzemplarz zarządzanego z Kremla Homo sovieticus. Ta świadomość była wspaniałym zwycięstwem polskości, kultury narodowej i świadomości społecznej nad potworną bolszewicką zarazą, którą Polacy cierpieli od prawie pół wieku. Fundamentem polskiej europejskości okazało się trwanie przy tradycji narodowej i katolicyzmie. Zwycięskim młotem na komunizm okazało się ludowe przeświadczenie o wyższości własnego poczucia republikańskiego i obywatelskiego nad wszystkie sukcesy rewolucji październikowej, skuteczność leninizmu oraz sprawność KGB. Barykadą, której nie pokonała Armia Czerwona w 1920 r. i której po 1944 r. nie przemogła cała potęga Związku Sowieckiego, stała się zagroda polskiego chłopa. Gdy antynarodowej współpracy z sowietyzmem podjęła się duża część wywodzących się z przedwojnia elit społecznych, gdy czołówka pisarzy deklamowała po sowiecku, gdy poeci i kompozytorzy układali hymny ku czci Stalina, gdy malarze i historycy tworzyli hagiografię systemu ludobójstwa – ksiądz z chłopem, mamrocząc pod nosem litanie i godzinki, pozostawali wzorem europejskości. To ksiądz z chłopem nadal, jak przed wojną, bezbłędnie rozpoznawali sowietyzm jako najgorsze zagrożenie dla polskości. Tu ostała się polskość, takie przetrwały zamki i pałace arystokracji ducha, takimi były narodowe autorytety. Sławnym na całym świecie symbolem europejskości Polaków stała się „Solidarność”. Z początku ze strachem i niedowierzaniem, a w chwilę potem z zachwytem, cały świat podziwiał polskich stoczniowców i wszystkich Polaków, którzy dokonali niemożliwego – bez użycia przemocy skutecznie przeciwstawili się sowietyzacji. Wielki Strajk i ogólnospołeczne poparcie, jakim się cieszył, wykazał, że ani masowy terror, ani korupcja „małej stabilizacji”, ani pragmatyzm „realnego socjalizmu” nie zdołały zabić w Polakach świadomości bycia Europejczykami, spadkobiercami i prawymi dziedzicami cywilizacji wywodzącej się od Greków i Rzymian, a rozwijanej nad Wisłą od tysiąca lat. Polski robotnik, polski chłop i polski kapłan okazali się być nauczycielami wysokiej godności bycia Europejczykiem. I wtedy w Magdalence i Pałacu Namiestnikowskim zainicjowana została operacja historycznego regresu. Zaaprobowane przez SB i wypromowane pod kontrolą Cenzury przywództwo „Solidarności” zawarło z sowiecką agenturą „kontrakt”, który miał zobowiązywać Polaków do utrzymywania swoich katów i ich agentów jako dobrowolnie uznawanej elity władzy. Solidarnościowe autorytety (Jaruzelski mówił później, że w każdej chwili może postrącać z tych głów nałożone przez Kiszczaka auerole) orzekły, że bycie komunistą już nie hańbi, że SB przestało być filią KGB i spadkobiercami enkawudystów z Katynia, że czerwona gwiazda przestała być znakiem zniewolenia politycznego, społecznego, ekonomicznego i moralnego. W chwili zwycięstwa polskości nad komunizmem okazało się, że tzw. opozycja antytotalitarna wcale nie chce wolności i demokracji, lecz tylko nowego Października`56, dzięki czemu już wszyscy beneficjenci sowietyzmu – nie tylko staliniści i rewizjoniści, ale również postępowi katolicy i agenci policji politycznej – będą wreszcie mogli wszyscy razem kraść majątek narodowy i koncesjonować Polakom „demokratyzację”. W chwili zwycięstwa polskości nad komunizmem okazało się, że tzw. opozycja antytotalitarna wcale nie chce wolności i demokracji, lecz tylko nowego Października '56 Podczas każdej rocznicy Wielkiego Strajku powinniśmy pamiętać o rocznicy paktu podpisanego na Kremlu 23 sierpnia i realizowanego po 1 września przez Polaków nienawidzących Polski i polskości. Ci ludzie i środowiska, które służyły sowietyzmowi w czasach biologicznego wyniszczania polskości, ci ludzie i te środowiska, które ubóstwiły Stalina i które usiłowały na zawsze uwięzić duszę polską w sowieckim jarzmie, środowiska zakorzenione w KPP, NKWD, UB i SB – mają dzisiaj władzę polityczną, ekonomiczną, medialną. Posowiecka elita nadal naucza, wyrokuje, kto Europejczyk, a kto reakcyjny Polak. Krzysztof Wyszkowski

Gdyby siódmego kwietnia na Smoleńsk spadła mgła - czy premier Komorowski usuwałby krzyż upamiętniający Donalda Tuska?
1. Gdyby siódmego kwietnia na Smoleńsk spadła mgła, wszystko mogło potoczyć się tak samo. Ten sam samolot, ta sama załoga, taka sama kontrola na lotnisku.... No i ta presja! Premier Tusk nie mógł nie wylądować w Smoleńsku. Byłby skandal, wszakże przylatywał Putin...
2. Gdyby siódmego kwietnia na Smoleńsk spadła mgła, prezydent Lech Kaczyński ogłosiłby Żałobę Narodową. Kondukt biało-czerwonych trumien jechałby z Okęcia w Aleje Ujazdowskie, a pod ogrodzeniem siedziby Rządu gromadziliby się ludzie, kładli kwiaty i palili znicze. W końcu harcerze postawiliby krzyż. Krzyż Pamięci Premiera Donalda Tuska, wielu ministrów jego rządu, generałów, kombatantów i wszystkich Ofiar Smoleńskiej Katastrofy.
3. Gdyby  siódmego kwietnia na Smoleńsk spadła mgła... - czy nowy premier Bronisław Komorowski żądałby przeniesienia krzyża z Alei Ujazdowskich do Kościoła św. Anny?
4. Gdyby siódmego kwietnia na Smoleńska spadła mgła... - czy pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz mówiłaby - pomnik tak, ale na Powązkach?
5. Gdyby siódmego kwietnia na Smoleńsk spadła mgła... teraz do was się zwracam, nowocześni i postępowi internauci - drwilibyście z krzyża w Alejach Ujazdowskich tak, jak drwicie z tego na Krakowskim Przedmieściu? Siódmego kwietnia nie było nad Smoleńskiem ani jednej chmurki... Janusz Wojciechowski

Rządy cyklistów Na miejscu premiera Tuska natychmiast wylałbym wiceministra Radosława Stępnia za demonstracyjne dotrzymanie słowa, że jeśli nie zbuduje na czas obiecanej autostrady, to przejedzie jej trasę rowerem. Nie za to, że autostrady między Strykowem a Pyrzowicami nie ma i Bóg jeden wie, kiedy będzie – ale właśnie za stworzenie niebezpiecznego precedensu; że niby jak władza nie dotrzymuje słowa, to powinna dokonać jakiejś, choćby symbolicznej, ekspiacji. Dla premiera, który w samym tylko exposé złożył 194 (słownie: sto dziewięćdziesiąt cztery) obietnice i nie spełnił nawet jednego procentu z nich, natychmiastowe ukrócenie takich pomysłów jest sprawą zasadniczą. Co gorsza, wiceminister swoim niewczesnym występem przypomniał, że wybudowanie autostrady, za której niewybudowanie się teraz korzy, było już wielokrotnie ogłaszane w mediach jako sukces. Za obecnych piarowskich rządów inwestycje istnieją bowiem nie od momentu oddania do użytku, ale już od chwili podpisania umowy. A na budowę odcinka Stryków – Pyrzowice podpisano umowę aż dwukrotnie; za każdym razem życzliwe władzy media trąbiły o tym szeroko, trzeci raz zaś ogłaszały załatwienie sprawy, gdy po unieważnieniu kolejnej umowy budowę przejęło państwo. Oddany pisarczyk z prorządowej gazety wywodził nawet w stylu, jaki pamiętam z czasów Gierka, że skoro PO w ciągu zaledwie dwóch lat podpisała już umowy na ponad dwie trzecie planowanych autostrad, to swe obietnice wzorcowo spełniła – i chwała jej. Za Gierka dla picu na rocznicę przecinano wstęgi na rozgrzebanych jeszcze budowach – ale przynajmniej coś budowano. Teraz już się tylko podpisuje na tempo, dla piaru, umowy. A potem się okazuje, że w pośpiechu nie zauważono w nich błędów i trzeba od nowa. Kiedy sam Donald Tusk zamieni piłkę nożną na kolarstwo? RAZ

Bohaterowie "S" przegrali w III RP Byli odważni w czasie walki, ale przegrali w czasach pokoju. Większość tych, którzy stworzyli "Solidarność", w wolnej Polsce znalazła się na marginesie. Świetnie za to urządzili się oportuniści i ci, którzy do "S" przyłączyli się w ostatniej chwili. Znowu się okazało, że prawdziwi bohaterowie zawsze przegrywają. Wygrywają za to komiwojażerowie wszelkich rewolucji. Bo dla nich wszystko jest interesem. A ludźmi tylko manipulują. Znakomicie opisał to już Dostojewski w „Biesach”. Kiedy się rozmawia z bohaterami sierpnia ’80, są zgorzkniali, ale nie żałują. Bo nie robili tego dla siebie. Teraz zwykle żyją biednie, ale wciąż są dumni. Nie obnoszą się ze swymi zasługami. Czasem tylko się dziwią, że ci, którzy teraz przypisują sobie wielkie czyny, wtedy siedzieli cicho. Głośni zaczęli być wtedy, gdy odwaga mocno staniała. Prawdziwi bohaterowie nie są żądni odwetu. Tylko czasem zastanawiają się, jak było możliwe, że ich prześladowcy tak dobrze się urządzili w nowej rzeczywistości. Jak spadli na cztery łapy ci, którzy z apologetów dawnego systemu w jeden dzień stali się heroldami demokracji. Dlaczego oportuniści i tchórze znaleźli świetne posady w bankach, mediach i firmach, a odważnym nadal było trudno? Warto dziś oddać hołd bezimiennym bohaterom. I krytycznie spojrzeć na tych, którzy wszelkie zasługi przypisują tylko sobie. Warto się zastanowić, dlaczego ci ostatni tak łatwo się dogadali z ludźmi dawnego reżimu. Warto dziś zrobić narodowy rachunek sumienia.

Stanisław Janecki

Czy pułkownik K. kierował operacją w Smoleńsku? W związku z informacją podaną przez niektóre media, identyfikującą trzecią osobę, która 10 kwietnia 2010r. znajdowała się w wieży kontroli lotów lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, cała sprawa Katynia 2010 r. staje się jeszcze bardziej bulwersująca. Okazuje się, że chodzi o rosyjskiego pułkownika K. , zastępcę dowódcy Jednostki Wojskowej w Twerze. Niestety nie wiadomo, co K. robił w wieży kontroli lotów w czasie katastrofy 10.04.2010r. Moim zdaniem jeśli doniesienia medialne są prawdziwe, to stanowią podstawy ku temu, aby zastępcę dowódcy jednostki wojskowej w Twerze potraktować jako podejrzanego o współudział w spowodowaniu katastrofy samolotu Rzeczypospolitej Polski w dniu 10.04.2010 r., w wyniku której zginął Prezydent R.P. oraz 95 pozostałych uczestników tragicznego lotu. Dlatego Prokuratura Wojskowa R.P. ma podstawy, aby wydać międzynarodowy list gończy i żądać przekazania do dyspozycji organów ścigania R.P. pułkownika K.

Uzasadnienie

1. Obecność wysokiej rangi oficera jednostki bojowej Rosji w wieży kontroli lotów na smoleńskim lotnisku w czasie podejścia do lądowania polskiego samolotu z Prezydentem RP na pokładzie stanowi wystarczającą poszlakę do wysnucia podejrzeń, że pułkownik K. mógł kierować operacją służb specjalnych Rosji celowego doprowadzenia do katastrofy lotniczej w dniu 10.04.2010r .

2. Ucieczka z wieży kontroli lotów pułkownika K. natychmiast po rozbiciu się polskiego samolotu stanowi już nie poszlakę, lecz dowód , że ma on coś na sumieniu, bo gdyby przebywał tam legalnie i niczego złego nie zrobił, to nie miałby powodów do ucieczki.

3. Ważna jest konfrontacja twarzy tego pułkownika ze świadkiem, który (jak doniosły niektóre media) stwierdził, że… “tajemniczy jegomość, który w pośpiechu opuścił wieżę kontroli lotów twierdził ponoć, że samolot szczęśliwie wylądował”.

4. Z uwagi na fakt, że władze rosyjskie w dniu 10.04.2010 roku podały sfałszowany o kilkanaście minut czas katastrofy, zachodzi poważne podejrzenie, że to opóźnienie podania do publicznej wiadomości momentu zaistnienia tragedii było potrzebne Rosji aby wycofać z okolic tragedii wojskowych, wyszkolonych w zakresie dywersji w czasie pokoju.

5. Odmowa wydania Polsce czarnych skrzynek, a następnie przekazanie Prokuraturze pierwszej wersji nagrań, skróconych o kilkanaście sekund, stanowi następną poszlakę do podejrzeń, że to nie był nieszczęśliwy wypadek, lecz misternie wykonana operacja dywersyjna wojskowych z Federacji Rosyjskiej.

6. Początkowa odmowa Rosji wpuszczenia na teren katastrofy polskich archeologów, przy równoczesnej penetracji ciał ofiar, laptopów, telefonów komórkowych i szczątków samolotu przez rosyjskie służby specjalne, oraz prymitywne kradzieże dokonane przez żołnierzy rosyjskich stanowią dowody, do czego są zdolni dowódcy jednostek bojowych i specjalnych Federacji Rosyjskiej oraz ich podwładni.

7. Zwlekanie z wydaniem Polsce szczątków samolotu i świadome wystawienie tych szczątków na skutki działań atmosferycznych stanowi dowód złej woli strony rosyjskiej w sprawie doprowadzenia do wykrycia prawdziwych przyczyn katastrofy.

8. Najprawdopodobniej radar w Smoleńsku był niedokładny, za co odpowiada M.A.K.

9. Czas działa na korzyść Rosji, która tak jak przez wiele lat nie chciała się przyznać do zbrodni w Katyniu, tak teraz robi wszystko, aby zatrzeć ślady nowej zbrodni pod Smoleńskiem, która już ZYSKAŁA MIANO KATYNIA 2010 ROKU. Generał de Gaulle powiedział do narodu francuskiego znamienne słowa: “KTO NIE CHCE WYCIĄGAĆ WNIOSKÓW Z HISTORII, CZĘSTOKROĆ PEŁNEJ ŁEZ I KRWI, TEN JEST PRZEZ NIĄ SAMĄ ZMUSZANY DO PRZEŻYWANIA JEJ POWTÓRKI”. Warto przypomnieć z naszej historii, że Rosjanie przez wiele lat nie przyznawali się do zbrodni w Katyniu sprzed 70 lat i to powinno być dla nas wystarczającą lekcją ograniczonego zaufania do Rosji. Przesłuchiwanie pułkownika K. w Rosji będzie miało podobną wartość jak “historyczne ekspertyzy” radzieckich naukowców, którzy dowodzili, że…” zbrodni ludobójstwa polskich oficerów w Katyniu dokonali Niemcy .”… Pułkownika K. należy przesłuchać w Polsce, a nie w Rosji. Rajmund Pollak

O czym marzą Polacy Powinno się pociągnąć do politycznej odpowiedzialności (a gdzie jest to możliwe, także odpowiedzialności karnej) tych, którzy obrzucali poprzedniego prezydenta obelgami – apeluje filozof społeczny. Podobno obywatele RP marzą o normalności, o zwykłej codziennej polityce, w której debata toczy się wokół podatków, gospodarki, spraw socjalnych itp., politycy są rzeczowi i traktują się nawzajem z szacunkiem. Co jednak zrobić z zasadniczym sporem Polaków o Polskę? Cisza na górze nie znaczy końca sporu na dole, a może nawet doprowadzić do jego zaostrzenia. W demokracji rządzi, jak wiadomo, większość, a mniejszość musi akceptować wyniki wyborów i podejmowane zgodnie z regułami prawa decyzje większości. Przegrani muszą uznać mandat do rządzenia tych, którzy uzyskali większość głosów. Ale też prawa mniejszości powinny być respektowane, podział władz zachowany, prawa podstawowe przestrzegane. Mniejszość musi mieć formalną szansę stać się większością. W Polsce od dawna słychać jednak głosy, że powinno się dążyć do zniszczenia największej partii opozycyjnej, że nigdy nie powinna ona dojść ponownie do władzy, bo jest ona "antysystemowa". Na szczęście nikt jeszcze nie odważył się prawnie wcielić w życie tych haseł i zdelegalizować PiS. Jest to jednak retoryka zimnej wojny domowej. I ta zimna wojna – gorąca w słowach – trwa w mediach i w sferze publicznej.

Lęki przed gwizdaniem i buczeniem Teraz z kolei pojawiła się mniej lub bardziej skrywana obawa, że znaczna część Polaków może odrzucić, bojkotować prezydenturę Bronisława Komorowskiego. Na szczęście także w tym wypadku zachowane są granice. Bronisław Komorowski na pewno nie będzie prezydentem wszystkich Polaków. Ale minimum zostanie utrzymane. Nikt nie kwestionuje legalności wyboru, a do legitymizacji władzy nie potrzeba entuzjazmu czy sympatii – wystarczy pogodzenie się z faktami oraz akceptacja formalnych reguł i procedur. Rzecz jednak w tym, że obóz rządzący chciałby czegoś więcej – zaufania i szacunku dla prezydenta, a na dokładkę co najmniej 500 dni spokoju dla rządu, a więc dużo więcej niż kiedyś – w stanie jeszcze większego konfliktu – chciał generał Jaruzelski, znowu zajmujący należne mu miejsce w establishmencie. Te pragnienia są zrozumiałe. Premier chciałby wygrać kolejne wybory i nadal nam miłościwie rządzić, a według zwolenników Bronisława Komorowskiego Polacy mają wreszcie właściwego prezydenta, który nie jest obciachem: wykształconego, poliglotę, krasomówcę, a nawet – do niedawna – poetę i myśliwego. Wszystko jest jak najlepiej. Państwo zdało egzamin i tylko jakiś szaleniec, fanatyk i talib mógłby to kwestionować – jak ci pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Zbratane, a nawet zblatowane elity rozpływają się w samozadowoleniu, rezygnując z myślenia. Mogą liczyć na wsparcie "młodych, wykształconych, z wielkich miast", których typem idealnym był ów kucharz z ASP. Gorzej jest z ludem i częścią nadmiernie refleksyjnej inteligencji nienadążającej za postępem i modernizacją w wydaniu platformerskim. Lęk przed ulicą psuje dobry nastrój. Co będzie, jak będą gwizdać, buczeć, krzyczeć lub po prostu nie przyjdą jak 15 sierpnia?

Dlatego zewsząd rozlegają się głosy, że trzeba szanować urząd prezydenta, że to dyshonor, że go nie zaproszono do Jastrzębia itd. Przypomina się także, że wybrała go większość uczestniczących w wyborach Polaków, że reprezentuje on Rzeczpospolitą. Nie dziwi mnie to wcale, choć jeszcze niedawno opowiadano nam, że to tylko żyrandol i należałoby zmienić konstytucję, by ów nieważny urząd, i tak podległy panu Tomaszowi Arabskiemu, jeszcze umniejszyć.

"Komoruski" zamiast "Kaczora" I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w ostatnich latach ukształtowały się prawo i obyczaj polityczny, które trudno będzie tak od razu zmienić. Sądy Rzeczypospolitej orzekały przecież, że obrzucanie wyzwiskami prezydenta RP jest jak najbardziej zgodne z prawem obowiązującym w naszym kraju. Prokuratura konsekwentnie umarzała postępowania. Stwierdzono i potwierdzono, że nie stanowi obrazy publiczne nazywanie prezydenta durniem (nawet przez mędrca europejskiego), pijakiem, chamem itd., że można robić to w mediach – dzień w dzień, wieczór w wieczór. O Lechu Kaczyńskim każdy mógł powiedzieć, co mu ślina na język przyniosła – bezdomny Hubert i Lech Wałęsa, wicemarszałek Sejmu i "dobrze umocowany" poseł z Biłgoraja, dziennikarze i showmani w stanie medialnego upojenia. I trudno było nawet się połapać, kto akurat mówi, czy to jeszcze pan Hubert, czy już jakiś prominentny polityk obozu rządzącego. A nasze autorytety, nawet te bardzo nobliwie katolickie, w najlepszym razie dyskretnie milczały. Nikt nie przypominał, że Lech Kaczyński jest demokratycznie wybrany, że obrażanie go jest naruszaniem godności Rzeczypospolitej. Za ogólnym przyzwoleniem premier i rządząca partia, ukrywając swoją kompletną ideową pustkę i indolencję, prowadziły brudną wojnę aż do tragicznego końca w Smoleńsku. Trudno będzie się więc dziwić, jeśli Polacy będą korzystać z wywalczonych swobód i nadal stosować się do obyczaju publicznego obrzucania wyzwiskami, wyśmiewania i poniżania prezydenta. Tylko że zamiast "Kaczora" będziemy teraz słyszeć o "Komoruskim", "sołtysie" i "gajowym z kaszalotem", choć zapewne już nie w TVN 24 czy TOK FM. Jak można to zmienić? Można oczywiście zastosować teraz represje i karać za obrazę, ale znając przekorę Polaków, nie sądzę, by było to skuteczne. Nie sądzę również, by pomogły apele autorytetów, poprzednio tak powściągliwych. Aby dojść do względnej zgody, do odbudowania powagi urzędu prezydenta RP, a tym samym państwa, trzeba zacząć od czegoś innego. A zależy to od obozu rządzącego, na czele z obecnym prezydentem i premierem. Otóż powinno się pociągnąć do politycznej odpowiedzialności (a gdzie jest to możliwe – także odpowiedzialności karnej) tych, którzy obrzucali poprzedniego prezydenta obelgami. Wszyscy znamy ich nazwiska. Nie trzeba ich przytaczać. To jest warunek niezbędny rekoncyliacji polsko-polskiej.

500 dni życzliwości dla PiS Marzenie o normalności to także marzenie o dobrej opozycji. Sen o opozycji, w której układni, mili, medialni, umiarkowani politycy wyznaczą zwycięską linię, szybko się rozwiał. Kolejna próba "wychowania" Jarosława Kaczyńskiego spełzła na niczym. Nie sądzę jednak, żeby te daremne próby pomagały naprawiać Rzeczpospolitą. Potrzeba czegoś zgoła przeciwnego. Chodzi o moratorium, ale bynajmniej nie o 500 dni spokoju dla rządu, gdyż przeczyło by to powołaniu mediów. Mają one patrzeć władzy na ręce, a nie dbać o jej dobre samopoczucie. W dodatku premier Tusk i rząd mieli już trzy lata spokoju. Teraz mają pełnię władzy, pełnię odpowiedzialności. Im trzeba raczej niepokoju i bardzo silnych bodźców do działania – kopa i szpili, jak by powiedział lud – a nie spokoju. Należy raczej pomyśleć o paru miesiącach spokoju dla opozycji i 500 dniach życzliwości dla Jarosława Kaczyńskiego. I niech to będzie tylko połowa tej życzliwości, jaką media głównonurtowe okazują Donaldowi Tuskowi. Wystarczy tyle, nie więcej, a niezużytą krytyczną energię można by przecież spożytkować na projektowanie alternatywnej polityki. Bo skoro PiS jej nie proponuje (jak twierdzą media), to cóż przeszkadza dziennikarzom, publicystom, ekspertom, ekspolitykom i politykom in spe, by podjęli się tego zadania?

Przegnać PR-owców Trzeci warunek powrotu do normalności jest zapewne najtrudniejszy. Należy przerwać rozkładającą Polskę grę pozorów, zwaną do niedawna postpolityką. Platon uznawał, że z państwa należy wygnać poetów. My na pewno powinniśmy wygnać specjalistów od PR, wizerunku i marketingu politycznego. Wygnać – to znaczy solidarnie zrezygnować z ich usług w polityce, niech raczej zajmują się sprzedawaniem pasty do zębów lub piwa. Przecież raz jeszcze okazało się, że kampania wyborcza nie ma nic wspólnego z działaniami podejmowanymi po wyborach. Jarosławowi Kaczyńskiemu można zasadnie zarzucić to, że w swej kampanii nie powiedział dostatecznie jasno, że zamierza z całą stanowczością wrócić do katastrofy smoleńskiej. Powinien także jaśniej prezentować swoją opinię na temat kontrkandydata i stanu RP. Natomiast od Bronisława Komorowskiego mieliśmy prawo usłyszeć, od czego planuje zacząć swoją prezydenturę, kim zamierza się otoczyć itp. Powinien był powiedzieć swoim wyborcom, że jednym z jego pierwszych posunięć będzie dążenie do przeniesienia krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego i że zamierza pogłębiać przyjaźń z Rosją wzniesieniem dla czerwonoarmiejców pomnika w postaci krzyża (z "bagnecikami"). Polacy byliby wtedy bardziej świadomi, kogo i co wybierają. Być może chętniej chodziliby do wyborów, gdyby traktowano ich poważnie.

Nikt nie zaśpiewa o Tusku Oczywiście te trzy drobne przedsięwzięcia nie uzdrowiłyby Rzeczypospolitej. Do tego trzeba byłoby zasadniczych reform strukturalnych. Na przykład w dziedzinie mediów, i to przede wszystkim prywatnych. Rynek medialny, w tym prasowy, powinien być odpowiednio uregulowany, także po względem właścicielskim, by zapewnić różnorodność stanowisk i idei.

Natomiast o pamięć Lecha Kaczyńskiego, rzekomo obecnie niszczoną przez tych, którzy jej bronią, proszę się nie martwić. W sprawie Smoleńska i prezydentury Lecha Kaczyńskiego historia już wydała wyrok. Wystarczy posłuchać takich pieśni jak ta śpiewana przez Marię Gabler pt. "Prezydent idzie na Wawel" (że nie wspomnę o wspaniałym wierszu Jarosława Marka Rymkiewicza, o wierszu Marcina Wolskiego i wielu innych). Idę o zakład, że nikt nigdy nie zaśpiewa patriotycznych pieśni ani o Jaruzelskim, ani o Wałęsie, ani o Kwaśniewskim, ani o Komorowskim, ani o Tusku. I wszyscy wiemy dlaczego. Wszyscy wiemy. Zdzisław Krasnodębski

Komentarz do artykułu Zdzisława Krasnodębskiego zamieszczonego w Rzeczpospolitej Autor jest profesorem Uniwersytetu w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracownikiem "Rzeczpospolitej" "cytaty"
"Od Bronisława Komorowskiego mieliśmy prawo usłyszeć, od czego planuje zacząć swoją prezydenturę, kim zamierza się otoczyć itp. Powinien był powiedzieć swoim wyborcom, że jednym z jego pierwszych posunięć będzie dążenie do przeniesienia krzyża sprzed Pałacu Namiestnikowskiego i że zamierza pogłębiać przyjaźń z Rosją wzniesieniem dla czerwonoarmiejców pomnika w postaci krzyża (z "bagnecikami"). Polacy byliby wtedy bardziej świadomi, kogo i co wybierają. >Lech Kaczyński był demokratycznie wybrany, obrażanie go jest naruszaniem godności Rzeczypospolitej. Za ogólnym przyzwoleniem premier i rządząca partia, ukrywając swoją kompletną ideową pustkę i indolencję, prowadziły brudną wojnę aż do tragicznego końca w Smoleńsku. >Trudno będzie się więc dziwić, jeśli Polacy będą korzystać z wywalczonych swobód i nadal stosować się do obyczaju publicznego obrzucania wyzwiskami, wyśmiewania i poniżania prezydenta. Tylko że zamiast "Kaczora" będziemy teraz słyszeć o "Komoruskim", "sołtysie" i "gajowym z kaszalotem". >Jak można to zmienić? Można oczywiście zastosować teraz represje i karać za obrazę, ale znając przekorę Polaków, nie sądzę, by było to skuteczne. Nie sądzę również, by pomogły apele autorytetów, poprzednio tak powściągliwych. Aby dojść do względnej zgody, do odbudowania powagi urzędu prezydenta RP, a tym samym państwa, trzeba zacząć od czegoś innego. A zależy to od obozu rządzącego, na czele z obecnym prezydentem i premierem. Otóż powinno się pociągnąć do politycznej odpowiedzialności (a gdzie jest to możliwe – także odpowiedzialności karnej) tych, którzy obrzucali poprzedniego prezydenta obelgami. Wszyscy znamy ich nazwiska. Nie trzeba ich przytaczać. To jest warunek niezbędny rekoncyliacji polsko-polskiej.
komentarz Tezy artykułu są rozsądne, wnioski przemyślane , prawidłowe mądre i trudno z nimi się nie zgodzić ale bardzo brakuje istotnych sądzę nie tylko dla mnie spraw. W odczuciu b. wielu. Rządząca partia dąży do zatarcia tożsamości narodowej i religijnej Polaków. Mocno tkwi przekonanie że jedynym powodem tego jest ułatwienie sobie rządzenia i dłuższe czerpanie korzyści osobistych. Dręczy podejrzenie że tragedia smoleńska nie była katastrofą a planowanym morderstwem za przyzwoleniem władz z niskich pobudek pozbycia się konkurentów. Byłaby to zbrodnia stanu i przestępstwo. Słyszałem nie tylko o Komunorowskim ale i lady Makbet.
A jeżeli tragedia nie była za zgodą ,to wszystko dowodzi że ucieszyła rządzących. Bronienie krzyża to nie tylko żal i ból po stracie ale protest i krzyk protestu przeciw radości rządzących. Druga sprawa nie widzi się żadnych korzyści ze rzekomego zbliżenia z Rosją dla Polski. Wręcz odwrotnie Polska jest potrzebna tylko do poprawiania opinii Rosji i do rozbijania jedności Unii a nawet sprawa Katynia na międzynarodowym forum jest przedstawiana przez ruskicyh w skandaliczny sposób. I jeszcze skandaliczny i bolesny stosunek rządzących do sprawy patriotyzmu. Wolność nie jest dana na zawsze. Gwarantem wolności bardziej niż sojusze jest własna siła. Potencjał obronny bez patriotyzmu obywateli to mało. Okupacja musi się nie opłacać ekonomicznie. Walczenie z patriotyzmem jest na rękę wrogom kraju. Niszczenie patriotyzmu to zdrada stanu, z która nie można w żaden sposób się pogodzić. Można te rozważania rozwinąć. Nie sposób zrozumieć sytuacji by przywódcy kraju działali niezgodnie z interesem narodu i nie jest możliwe nie traktowanie ich jak obcych i nie podjecie walki z nimi. Sądzę że największą zasługą Kaczyńskich jest odrodzenie patriotyzmu dużej części społeczeństwa i zniwelowanie części skutków w tej dziedzinie mordów inteligencji przez ruskich ,szkopów rodzimych oprawców i 50 letniego tępienia narodowych postaw. dzialaczsta's blog

30 sierpnia 2010 Partyjna pycha bez pokory.. Jakiś bezczelny uczeń zapytał nauczycielkę, czy może zamiast iść do tablicy… wysłać SMS-a.. Taka to nowoczesność wkracza do państwowej szkoły. Bo – jeśli chodzi o nowoczesność  w naszym państwie- to wchodzi ona pełnym  demokratycznym frontem... Szczególnie refleksja ta naszła mnie , po sobotnim zwiedzaniu krakowskich kościołów, które powstawały wtedy, kiedy jeszcze takiego dobrodziejstwa, jak demokracja- nie było. Gdy ja byłem zajęty zwiedzaniem, w tym czasie, w odpowiedzi na propozycję   socjalistycznego rządu Platformy Obywatelskiej podniesienia podatku VAT jedynie  o jeden punkt procentowy – dla naszego oczywiście dobra- jak zwykle, Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło,  że chce nałożyć podatek na banki(???). Oczywiście! Trzeba na poważnie zacząć rabować bogatych. Bo jak pisał Fredro:” socjalizm wszystkim równo  nosa utrze-  bogatym dzisiaj, a biednym pojutrze”. Tak! Banki to jest to! Tylko,  że banki nie są głupie i jak nawet Prawo i Sprawiedliwość Społeczna nałożyłoby podatek na banki, to banki natychmiast przerzucą go na tych co trzymają pieniądze w bankach.. Zdrożeją w pierwszym rzędzie opłaty za usługi i tyle wszystkiego będzie Prawo i Sprawiedliwość   Społeczna widziała.. Znowu zapłacą biedni, tyle, że ci  biedni co mają jakieś pieniądze w banku.. Bo w przypadku podniesienia VAT- rzeczywiście zapłacą najbiedniejsi, bo oni kupują za wszystko co zarabiają, a tym samym  głównie oni owatowują budżet państwa.. Najgenialniej całą rzecz podsumował pan profesor Leszek Balcerowicz, w mowie i piśmie- wolnorynkowiec, a naprawdę w rzeczywistości  socjalista, jak się patrzy. Powiedział mianowicie tak:” Zamiast zwiększonych podatków- zwiększone dochody państwa”(???). Pan profesor nie wyjaśniał oczywiście Krzywej Laffera, tylko miał na myśli, że jak nie podniesie podatków, i nie zmniejszy wydatków państwa- to w jakiś fantastyczny sposób zwiększy   dochody państwa. Ciekawe jak to powiedzenie rozumieją jego studenci..? W każdym razie, Platforma Obywatelska,  w wyniku podniesionych podatków, chce napełnić budżet państwa o dodatkowe  5 miliardów złotych. Dobra psu i mucha! Bo w wyniku „ reformy” Prawa i Sprawiedliwości Społecznej, budżet byłby napełniony o co najmniej- 7 miliardów złotych więcej.(!!!!) No i które demokratyczne ugrupowanie  jest lepsze? Oba są dobre- ale lepsze jest Prawo i Sprawiedliwość, bo bardziej   chce obrabować biednych. Ale znając życie w demokratycznym państwie prawnym  , rząd weźmie pod uwagę propozycję” opozycji” i podniesie obydwa  podatki: bankowy i VAT.. W sumie będzie miał 12 miliardów złotych! Nareszcie budżet zostanie uratowany, no i ma się rozumieć – demokracja.. No i rola” opozycji” doceniona. W każdym razie demokraci zaatakują nas z dwóch stron, a może i więcej.. Gdyby jeszcze udało im się odzyskać chociaż trochę z wartości dolomitu zrabowanego przez szajkę budującą autostradę A1- to byłaby już pełnia szczęścia.. W dzień sypali dolomit wzmacniający autostradę, a wieczorem, gdy już słońce zaszło, i zrobiło się ciemno zabierali go  i opychali gdzieś na boku.. Grzech zawsze jakoś upodobał sobie ciemność.. Tak było od zawsze. Tak jak za poprzedniej komuny. Zanim wybudowali Centralny- nabudowali przy okazji wiele ładnych willi.. Chociaż wywrotki kursowały w dzień. Jeśli chodzi o ciemność, to w takim na przykład stanie Utah w Stanach Zjednoczonych, zabroniony jest seks przy zapalonym świetle(???) Kto tam u nich to sprawdza?

Musi być jakaś  wścibska Komisja Dziennego Seksu, czy coś podobnego.. I udawało im się ciągle wystawiać nowe faktury na dolomit?

Ciekawe ile miał z tego ten co wystawiał faktury? I skąd brali wypełniacz na pustkę  powstałą po zrabowaniu dolomitu.? Ktoś musiał być odpowiedzialny również za zapełnienie pustki... To się nazywa organizacja. Ale ktoś sypnął! Bo w takich sytuacjach trzeba dokładnie się porozumieć, co i komu się należy.. I kto bierze na siebie całą sprawę w przypadku wpadki.. Wszystko musi być dokładnie dogadane, żeby nie było nieporozumień.. Tak jak dogadał całą sprawę pół roku temu, pan Ryszard Czarnecki eurodeputowany Prawa i Sprawiedliwości, który ożenił się z Emilią Hermaszewską, córką słynnego kosmonauty, cżłonkiem Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego.. Będzie mógł  teraz z teściem  dokładniej omawiać problemy stanu wojennego.. z pierwszej ręki. A tak pyskował na stan wojenny i generała  Jaruzelskiego... Pan Hermaszewski związany jest  od zawsze z Lewicą tzw. poskomunistyczną, a pan Czarnecki posiadał w swoim życiu różne więzi.. Zakładał w 1987 roku Ruch Polityki Realnej. Potem  był w  Akcji  Wyborczej Solidarność Prawicy, prezesem Instytutu Prawa i Studiów Europejskich, był doradcą prezydenta Włocławka do spraw Integracji Europejskiej.. Był nawet wiceministrem kultury w rządzie pani Hanny Suchockiej, obecnie panią  ambasador przy Watykanie i był  przewodniczącym Komisji Integracji Europejskiej.. Przewinął się przez  Zjednoczenie Chrześcijańsko- Narodowe, przez Samoobronę, a teraz jest w Prawie i Sprawiedliwości, które zawzięcie zwalczało Lewicę postkomunistyczną, ale podczas ostatnich wyborów prezydenckich pan Jarosław Kaczyński jakoś wyłagodził swoje stanowisko.. Może ze względu na  ślub pana Ryszarda z panią Emilią.. O czym nie  wiedzieliśmy do tej pory. W podróż poślubną , młodzi powinni  polecieć w  kosmos.. Pani Marta Kaczyńska ma też męża..W 2002 roku startował w wyborach z list Sojuszu Lwicy Demokratycznej.(????). Jego tata jest ważnym działaczem Sojuszu.. Sojusz SLD i PiS- trwa w najlepsze.. Teraz ma starować z list Prawa i Sprawiedliwości.. Czy to nie wszystko jedno z jakich list? Przecież to  to samo.. Okrągły  Stół!.

Pan  Bogdan Borusewicz, kiedyś był związany z PiS-em- obecnie z Platformą Obywatelska, a wcześniej z Unią Wolności.. Podobnie jak pan Radosław Sikorki. I obaj są wysoko umocowani.. Zdarza się, że coraz częściej, że niektórzy działacze, coraz częściej góry przenoszą niepotrzebnie w jednej partii, o innej nazwie niż ta, w której  teraz przenoszą niepotrzebnie góry . A będą przenosić je równie niepotrzebnie, w następnej- która z pewnością powstanie. Tak już jest. W demokracji kontrolowanej. Zięciem pana ś.p Lecha Kaczyńskiego był  Marcin Dubieniecki, a jego ojciec Marek Dubieniecki prowadzi kancelarię adwokacką i stoi na czele sądu partyjnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej na Pomorzu.. Dla równowagi politycznej pan Marcin będzie w tym roku startował z list Prawa i Sprawiedliwości w wyborach samorządowych.. Ci ludzie wstydzą się, czy co? Powinni utworzyć jedną partię o nazwie Sojusz Wszystkich Sił Postępu Okrągłego Stołu i mieliby to, co było przed rokiem 1989.. Ale wtedy wyborcy zorientowaliby się co jest grane.. I może przestaliby  w ogóle chodzić do demokratycznych wyborów? Dlatego pozorowany podział musi pozostać..  Podsycany na co dzień jakimiś sprawami dzielącymi i  utrwalającymi w społeczeństwie obywatelskim poczucie demokratycznego wyboru.. No i niech wybierają! No i co z tego, że kot jest czarny, biały czy rudy..? Ważne, żeby łowił myszy.. Tu przewodniczący Mao miał rację.! „Gdy Cię ktoś zaprosi na ucztę, nie zajmuj przedniego miejsca” – usłyszałem podczas kazania w Kościele Św. Krzyża w Zakopanem, wczoraj.. No właśnie… Czy o tym jeszcze ktoś pamięta? WJR

Kwiaty pod Kolumną Zygmunta. W okolicy 400. rocznicy zdobycia Moskwy Janusz Korwin-Mikke złożył wieniec pod Kolumną Zygmunta, by uczcić 400. rocznicę zdobycia Moskwy przez Polaków. Lider Wolności i Praworządności ma dość świętowania porażek. - To skandal, że ludzie nie wiedzą, kiedy jest rocznica bitwy pod Kłuszynem. Gdyby Żółkiewski przegrał, to byśmy go czcili, odwiedzali groby poległych. Ktoś tresuje Polaków, by wydawało się im, że są notorycznymi przegranymi – powiedział Janusz Korwin-Mikke portalowi Fronda.pl. Jak twierdzi, w Polsce nie świętuje się zwycięstw a jedynie porażki, zaś Bitwa Warszawska jest wyjątkiem, ponieważ „akurat mamy groby poległych pod ręką”. - Jako prezydent Warszawy będę wydawał pieniądze podatników nie na świętowanie porażek, ale zwycięstw – dodaje polityk. Wśród możliwych rocznic wymienia zwycięstwo Jana III Sobieskiego pod Wiedniem (12 września), czy bitwę pod Kircholmem (27 września). Janusz Korwin-Mikke dementuje także informację, jakoby został pod Kolumną Zygmunta spisany represyjnie. - Policja chciała wiedzieć, czy osoba, która przemawia, to jednocześnie osoba, która zgłosiła zgromadzenie. To wszystko – twierdzi publicysta. W 1610 roku wojska polskie zajęły Moskwę, zaś królewicz Władysław został uznany carem. Nie wydarzyło się to jednak 30 sierpnia, a 27-go. Polscy żołnierze wkroczyli do miasta już we wrześniu. Sks

Trudny czas dla Kościoła To będzie bardzo trudny rok dla Kościoła w Polsce. A od decyzji, jakie będą podejmowane (lub nie) może zależeć przyszłość katolicyzmu w naszym kraju. Czas „świętego spokoju” (czasem mam wrażenie, że najważniejszego polskiego świętego) dobiegł już końca. Hołubione przez lata moralne status quo należy już do przeszłości, a zasada, by nie zmierzać do zderzenia z hierarchią kościelną, też już nie obowiązuje. Teraz przyszedł czas na – na razie jeszcze ostrożną i prowadzoną flankami – politykę zderzenia z Kościołem i jego nauczaniem, a także pozbawiania tej instytucji autorytetu. Tak, by już nikt i nic nie przeszkadzał partii rządzącej w sprawowaniu niepodzielnej władzy.Ten mechanizm został już zresztą przetestowany na Lechu Kaczyńskim i PiS-ie. A przyznawał to w styczniu 2010 roku Janusz Palikot, który jest obecnie główną bronią PO w walce z każdą niezależną od niej instytucją: „…my na trwałe zniszczyliśmy zagrożenie populizmem, trwale uszkodziliśmy liderów PiS-u i całą formację, która jest już niezdolna do zwycięstwa. Nikogo już nie uwiodą, bo są fundamentalnie ośmieszeni. (…) Moim celem było ich ośmieszyć, wyszydzić, skompromitować, sprowadzić do niskiego parteru, doprowadzić do sytuacji, że oni nie są wielkimi przywódcami i nie mogą uwieść narodu” – mówił Palikot 13 stycznia 2010 roku w wywiadzie dla dziennika „Polska. The Times”. A teraz te same metody, które zastosował wobec PiS-u, wyraźnie zaczął stosować wobec Kościoła.

Koniec status quo I niestety nie jest to przesada. Od kilku tygodni (za każdym razem, gdy Kościół powie coś, co nie spodoba się PO, prezydentowi czy rządowi) ataki te przybierają na sile, trwa bowiem festiwal podważania niepodważalnych (tak twierdzili choćby Donald Tusk czy Jarosław Gowin, gdy Marek Jurek chciał zmienić konstytucję, by lepiej chroniła ona życie ludzkie) dotąd ustaleń prawnych dotyczących sprzeciwu (umiarkowanego trzeba przyznać) wobec zabijania nienarodzonych. Palikot otwarcie wzywa już swoich wyznawców do zmiany nie tylko ustawy o planowaniu rodziny, ale także wprowadzenia w Polsce zgody na zabijanie schorowanych staruszków. „Na moje zlecenie Homo Homini przeprowadziło rozległe badanie, na próbie ok. 1700 osób, na temat różnych spraw dotyczących kwestii światopoglądowych. Będę zamieszczał niektóre wyniki przez kilka kolejnych dni. Na pytanie, czy ustawa aborcyjna powinna być zliberalizowana były następujące odpowiedzi: zdecydowanie tak – 31,9, raczej tak – 30,1. To oznacza, że nieprawdziwa jest, od lat powtarzana teza, że kompromisu z lat 90-tych nie należy ruszać. Wręcz przeciwnie. A zatem ludzie Ruchu – do boju!!!” – wzywa na swojej stronie Palikot. A dalej uzupełnia: „We wspomnianym już tu badaniu HH na pytanie o to, czy eutanazja powinna być dopuszczalna, aż 46 proc. Polaków odpowiada tak lub raczej tak!! To przełom, to o kilka procent więcej niż nie, lub raczej nie. W tej najbardziej, wydawało by się, trudnej rzeczy, ludzie bardziej niż politycy rozumieją nieszczęście życia za wszelka cenę, w imię efektów medycyny! Brawo Polacy!!!!!”. A wtórują mu (i to jest istotna zmiana) media, w których nagle zabrakło wyznawców „świętego kompromisu”, i które otwarcie już wypowiadają się za jak najszybszym pełnym zalegalizowaniem w Polsce zabijania nie tylko nienarodzonych, ale także chorych i upośledzonych. Polacy, tu nie przeceniałbym wyników badań zleconych przez Palikota, nie są może do tego jeszcze gotowi, ale… wytrwała praca mediów, a także brak znaczącej odpowiedzi Kościoła, zrobią swoje. I wreszcie nadejdzie taki czas, gdy politycy dostrzegą zmianę słupków i zmienią prawo… Katoliccy intelektualiści, politycy, a także niektórzy (oby nieliczni) duchowni poprą ich zaś w imię „kompromisu”, „dialogu” czy niechęci do eskalowania debaty!

Ośmieszyć hierarchię Ataki na Kościół mają jednak jeszcze jeden istotny powód. Otóż chodzi w nich o to, by skutecznie pozbawić znaczenia i autorytetu ostatniej instytucji, która jest zdolna przeciwstawić się totalnym (w sensie przejmowania władzy) zakusom partii rządzącej. W czasie ostatnich wyborów, a także po katastrofie smoleńskiej, PO zorientowało się, że wykreowany przez jej liderów (a także usłużne media, które – tak jak dziś „Newsweek” – przyczepią się już nie tylko do ciemnej strony Kościoła, ale nawet do spowiedzi, wykorzystując do tego frustracje byłych księży) podział na katolicyzm łagiewnicki i toruński już nie wystarcza, bowiem nawet hierarchowie przedstawiani jako łagiewniccy nie chcą chodzić na krótkiej smyczy władzy. I potrafią niezwykle mocno sprzeciwić się jej pomysłom. Potem było jeszcze gorzej. Mimo że PO, choćby ustami rzecznika rządu, jasno sugerowała, jak powinni zachować się hierarchowie, to oni nie tylko nie podjęli tych sugestii, ale wręcz zaapelowali o „godne upamiętnienie ofiar”, co w istocie oznacza sprzeciw (jawny) wobec polityki niepamięci prowadzonej przez Platformę Obywatelską. Na taki jawny sprzeciw zaś władza zgodzić się nie chce. I dlatego rozpoczęła ostry atak na niezależną instytucję, jaką jest Kościół. Symbolicznym jest fakt, że rzecznik rządu czy wicemarszałek Sejmu zabrali się za recenzowanie prac biskupów diecezjalnych. – To przykre i smutne, że nie doczekaliśmy się ze strony Kościoła, aby zajął w sprawie krzyża przed Pałacem Prezydenckim odpowiedzialną postawę – bo czekaliśmy dzisiaj wszyscy na ten głos, na głos ze spotkania biskupów – i to była ostatnia szansa, żeby Kościół w tej sprawie zajął jakąś odpowiedzialną postawę – mówił Paweł Graś. A dziennikarze i publicyści używali sobie jeszcze mocniej. Na tej atmosferze próbują też ugrać swoje politycy SLD. – Powstał w końcu klimat na to, by zmarginalizować rolę Kościoła w państwie – oceniał w „Polsce The Times” jeden z polityków lewicy. – Napieralski zdecydował się na ostry zwrot z powodu sporu, jaki powstał w związku z krzyżem przed Pałacem Prezydenckim – zdradzał gazecie jeden z bliskich współpracowników lidera SLD. – Nigdy nie było tak sprzyjających warunków na ostateczne rozwiązanie sprawy rozdziału Kościoła od państwa – dodał. A w takiej atmosferze PO, aby zachować część swojego lewicowego i centrolewicowego elektoratu, będzie musiała także wyraźnie skłonić się w lewo. I zwalczać (rękoma Palikota, ale również Joanny Muchy czy innych posłów, a także chętnych do tego mediów) Kościół, tak by nie dać się wyprzedzić SLD. Efektem zaś może być nie tylko zniszczenie autorytetu ostatniej mającej w Polsce znaczenie instytucji, ale również wyraźne przesunięcie światopoglądowe opinii publicznej.

Zakrywanie nieróbstwa A zanim do tego dojdzie (a jeśli nic w tej sprawie nie zrobimy to dojdzie raczej wcześniej niż później) Platforma będzie miała świetną zasłonę dymną dla własnego nieróbstwa. Dzięki debacie o zabijaniu nienarodzonych i starców, eutanazji, in vitro czy rozdziale Kościoła i państwa (a będzie ona niewątpliwie gorąca) – będzie można odwrócić uwagę od kolejnych podwyżek podatków, od fatalnego stanu budżetu państwa (do którego w wywiadzie dla „Newsweeka” przyznawał się w imieniu rządu premier Waldemar Pawlak), od braku jakichkolwiek pomysłów na reformy, niszczenia życia intelektualnego przez wprowadzanie VAT-u na książki, czy wreszcie od lenistwa tej ekipy. Komentatorzy bowiem zamiast zająć się realnymi problemami Polski, chętnie kupią tematy światopoglądowe. I zamiast dyskusji o realnej modernizacji naszego kraju (czyli na przykład budowie autostrad, kolejach, przejrzystym i sprzyjającym rodzinom i przedsiębiorstwom modelu podatkowym) będziemy mieć dyskusję o tym, czy lekarz może zabijać staruszków, i czy biskupi nie za bardzo wypowiadają się na tematy polityczne… (co, z nie wiadomych powodów, uchodzi za temat nowoczesny). Nowy ruch polityczny Palikota (jak niechętnie przyznaje „Gazeta Wyborcza”, nie mogący liczyć na wejście do parlamentu) to jednak także wspaniała okazja, by stworzyć pozory pluralizmu politycznego w Polsce. Ta lewicowa przybudówka PO (takie Stronnictwo Demokratyczne czy ZSL z czasów PRL) może zagospodarować część wyborców SLD, czy niezdecydowanych lewicowców, nie tracąc przy tym centrystów czy nawet łagodnych centroprawicowców… A dzięki temu skutecznie, na wiele lat, przejąć władzę. I nadal nic nie robić, ciesząc się poparciem lewicowo-liberalnego establishmentu medialnego. Gdyby było inaczej, gdyby Palikot rzeczywiście chciał utworzyć nową partię, osłabiając Platformę, to już dawno byłby poza tym ugrupowaniem. A odchodziłby w glorii oszusta (właśnie odkrytego), albo pantoflarza. W każdym razie poślizgnąłby się w wannie na mydle – jak ładnie określał model rozstawania się Donalda Tuska ze swoimi współpracownikami Piotr Zaremba. Jeśli tak nie jest, to oznacza to, że pomysł ruchu obrońców Palikota jest akceptowany, a być może nawet wymyślony przez premiera i szefostwo partii.

Bronić Kościoła i moralności Autentyczne intencje Tuska, Schetyny, Komorowskiego i Palikota (niezależnie od różnic między nimi) nie mają – i trzeba mieć tego świadomość – znaczenia. Jeśli bowiem nawet chodzi im tylko o zbudowanie lewicowej przybudówki, i takie osłabienie Kościoła, tak by nie przeszkadzał on (głównie zresztą na poziomie proboszczów) w wygrywaniu wyborów, to ich działania będą miały konkretne skutki. Zaufanie społeczne do Kościoła zostanie osłabione, tematy światopoglądowe zostaną bardzo mocno wprowadzone do debaty publicznej, co prędzej czy później skończy się powolną akceptacją nowych pomysłów przez opinię publiczną (a przynajmniej opatrzeniem się i osłuchaniem tych tematów). Dlatego konieczna jest zdecydowana odpowiedź Kościoła (nie tylko instytucjonalnego, ale także wiernych) na te pomysły i zakusy. Aby do niej doszło trzeba jednak zrozumieć, że dzieje się coś rzeczywiście ważnego. A w istocie powiedzmy sobie szczerze: rozpoczęła się decydująca walka o przyszłość Polski, o to, czy będzie ona wierna swojemu powołaniu, broniąca życia, czy też nie. I w tej walce nie osobiste deklaracje polityków są ważne, ale to, co robią. Nie jest istotne, czy Komorowski (ale także Kaczyński, czy ktokolwiek inny) uznaje się za katolika. Ważne jest to, czy jego działania szkodzą czy też nie Kościołowi i moralności publicznej. Jeśli szkodzą (lub szkodziły) to trzeba to otwarcie mówić. I pokazywać. Dość już uciekania od trudnych tematów, w imię nieszkodzenia ulubionej (każdy może sobie wybrać swoją) partii politycznej.

Ale poza odwagą (i jednością) w prezentowaniu tematów trudnych, egzekwowaniem (choćby przez przypominanie o tym, kto ma prawo przystępować do komunii świętej) katolickiego stanowiska od polityków mieniących się katolikami, konieczna jest także formacja intelektualna. Znajomość bioetyki czy moralności katolickiej jest bowiem wśród Polaków minimalna, a choćby pobieżne przedstawienie argumentów Kościoła przeciw in vitro czy eutanazji zazwyczaj wystarcza, by pokazać spójność i racjonalność postawy katolickiej. Niestety, takiej formacji na poziomie parafii, szkoły, diecezji wciąż brakuje. I nawet księża często nie wiedzą, dlaczego stanowisko Kościoła jest właśnie takie. Jeszcze gorzej sprawa wygląda wśród świeckich. Niezbędne wydaje się także utworzenie silnej i zdecydowanej Ligi Katolickiej (można ją nazwać także Ligą przeciwko Zniesławianiu Katolików) w Polsce, która nie tylko monitorowałaby wypowiedzi na temat Kościoła, ale również przygotowywałaby raporty, a gdy trzeba – wytaczała procesy nadgorliwym wrogom Kościoła.

Co na to Fronda? I właśnie jako środowisko chcemy się w te działania włączyć. Nie w przestrzeni politycznej, ale metapolitycznej i kulturowej, która wydaje się nam o wiele istotniejsza niż czysta polityka. I dlatego od października rusza – prowadzona wraz z Braćmi Kapucynami – w wielu miastach Polski (szczegóły wkrótce) Kuźnia Wiary, czyli formacyjne spotkania pokazujące, dlaczego katolicy mają rację w kwestiach bioetycznych i moralnych. Połączone one będą z seminariami i możliwością dyskusji. Jesteśmy otwarci na propozycje innych miejsc, w których takie (lub weekendowe – skondensowane) spotkania mogłyby się odbywać.  Mamy nadzieję, że na miarę naszych skromnych możliwości uda nam się pokazać racjonalność bioetyki katolickiej, a także pomóc w formacji choćby nielicznych Polaków. Zobowiązujemy się także do stałego monitorowania mediów i wypowiedzi politycznych, tak by wyszukiwać wypowiedzi czy zachowania, których nie da się zaakceptować i odpuścić. To wszystko oczywiście można uznać za niewiele znaczące. Ale od czegoś trzeba zacząć, sprzeciwiając się procesom, których nie akceptujemy. Tomasz P. Terlikowski

REWOLUCJA ANTYFEUDALNA Nie jest tak, że to „rokosz” Kaczyńskiego zagraża demokracji. Demokracja w Polsce już praktycznie zdechła − pod nożem grup uprzywilejowanych. Zgodnie zresztą ze światowym trendem. O Jarosławie Kaczyńskim jako polityku dyskutować chyba już się nie da. Przede wszystkim dlatego, że nie ma z kim. Spora część opiniotwórczych mediów nie jest zainteresowana żadną dyskusją, tylko jego opluwaniem, w którym od dawna już zarzuciła wymogi jakiejkolwiek rzetelności, trzymania się faktów, przestrzegania zasad logiki, czy nawet zdrowego rozsądku. Z drugiej strony, coraz liczniejsza część tych, którzy skłonni są się temu opierać, widzi w Kaczyńskim nie politycznego lidera, którego należy rozliczać ze skuteczności, z proponowanych strategii, polityki personalnej etc. − ale człowieka bardzo brutalnie oraz nieuczciwie atakowanego i zniesławianego, za to, że wnosi w życie publiczne zasady przez nich samych wyznawane. Kierują się więc emocjonalnym związkiem z przywódcą, który uosabia patriotyczne ideały − bo, jakoś tak sprytnie przez dwadzieścia lat manewrował po scenie politycznej, że nie pozostał na niej już nikt inny, kto mógłby je uosabiać. W tej sytuacji popyt na − w ścisłym sensie tego słowa − komentarz polityczny od dawna maleje, a po katastrofie smoleńskiej i przejęciu pełni władzy przez PO właściwie zanika (całe szczęście, że jestem poza tym pisarzem; pisarzem przede wszystkim − że sobie tak sparafrazuję słowa Hemara z pięknej jednoaktówki o biskupie Krasickim; kto zna, niech sobie doda w myślach następne zdanie). Rzecz w tym, że zerwanie przez Jarosława Kaczyńskiego z wizerunkiem z czasów kampanii prezydenckiej i praktyczna likwidacja w partii frakcji „liberalnej” jest czymś więcej, niż zmianą polityki. Jest po prostu zerwaniem z polityką, z grą o władze regulowaną odpowiednimi zapisami prawa i demokratycznym obyczajem. Ta gra, uznał przywódca PiS, do niczego już nie prowadzi; wygraną w niej można by jeszcze obrócić polityczną karuzelę, ale zmienić Polski − już nie. Porządek III RP zakrzepł w państwo gangsterskie, feudalne, według wzorców latynoamerykańskich, i zmienić to można jedynie w drodze rewolucji; daj Boże bezkrwawej, jak Sierpień. „Przed Polakami nadal [może − znowu?] stoi to samo zadanie, którego niegdyś tak pięknie dokonała Anna Solidarność”, pisze wszak na tych łamach Krzysztof Wyszkowski, i pewnie nie masz wśród rosnącej rzeszy czytelników „Gazety Polskiej” ani jednego, który by się pod tym zdaniem nie podpisał. Implikacje powyższego są materiałem na cały esej, którego mi się na razie pisać nie chce − implikacje zarówno po stronie kadr szykowanej rewolucji, jak i tradycyjnie obłudnego establishmentu, który nie chce zauważyć, że polską demokrację zabija nie opozycja, ale władza, której wszystko wolno i która pozwala sobie na wszystko, która niszczy państwo dla ochrony przekrętów swych wasali (patrz: „zamiecenie” afery hazardowej), poświęca interesy narodu dla swej prywaty i rabunkowo eksploatuje ostatnie zasoby. Więc nie jest tak, że to „rokosz” Kaczyńskiego zagraża demokracji. Demokracja w Polsce już praktycznie zdechła − pod nożem grup uprzywilejowanych. Zgodnie zresztą ze światowym trendem.

Rafał A. Ziemkiewicz

21 POSTULATÓW „SOLIDARNOŚCI” DZISIAJ Trwają uroczyste obchody powstania „Solidarności”. W mediach głównie o tym, kto w tych obchodach będzie uczestniczył, a kto nie i z jakich powodów. Czy przyjadą Prezydent Komorowski, Premier Tusk i jak zostaną przyjęci przez obecnych członków tego związku zawodowego?

1. Trwają uroczyste obchody powstania „Solidarności”. W mediach głównie o tym, kto w tych obchodach będzie uczestniczył, a kto nie i z jakich powodów. Czy przyjadą Prezydent Komorowski, Premier Tusk i jak zostaną przyjęci przez obecnych członków tego związku zawodowego? Czy pojawi się pierwszy przywódca „Solidarności” Lech Wałęsa, czy raczej wybierze dobrze płatny występ w Wiedniu? Wreszcie dlaczego przewodniczący śląskiej Solidarności nie zaprosił Prezydenta i Premiera na obchody rocznicy do Jastrzębia i czy to prawda, że dlatego iż nie może im zapewnić bezpieczeństwa?
2. A przecież to nie są fundamentalne kwestie, które powinny nas zajmować 30 lat po powstaniu związku. O wiele bardziej interesująca dla Polaków była by zapewne analiza, które z postulatów sprzed 30 lat nie są do tej pory zrealizowane i dlaczego? Okazuje się bowiem, że wiele tych o charakterze politycznym zostało zrealizowane ale te o charakterze ekonomicznym i społecznym przez 20 lat wolnej Polski i przy szybkim rozwoju gospodarczym, niestety nie.
15 „zrównać emerytury i renty starego portfela do tych aktualnie wypłacanych”. Wprawdzie emerytur tamtego starego portfela już dawno nie ma ale wiele emerytur obecnie to emerytury najniższe 700 zł brutto (560 zł netto) co oznacza ,że są one niższe od minimum socjalnego. Co więcej po wprowadzeniu reformy emerytalnej te wypłacane za 10 czy 20 lat będą niższe w stosunku do ostatniej płacy niż te wypłacane obecnie.
16 „poprawić warunki pracy służby zdrowia, co zapewni pełną opiekę medyczną osobom pracującym”. Jeżeli popatrzymy na rzeczywistość obecnej opieki zdrowotnej, to niestety jest on dramatycznie zła. Paromiesięczne czekanie na możliwość dostania się do lekarzy specjalistów, wielomiesięczne czekanie na niektóre rodzaje operacji, ponad roczne oczekiwanie na leczenie sanatoryjne i niemożność wykupienia wielu leków na recepty ze względu na brak środków finansowych to codzienność wielu chorych Polaków.
17 „ zapewnić odpowiednią ilość miejsc w żłobkach i przedszkolach dla dzieci matek pracujących”. Ten postulat także pozostawia sporo do życzenia. W miastach tych miejsc bardzo często brakuje, w środowiskach wiejskich miejsc w przedszkolach nie ma wcale bo przedszkola zostały polikwidowane na początku lat 90-tych.
18 „wprowadzić urlop macierzyński płatny przez okres 3 lat na wychowanie dziecka”. To marzenie „ściętej głowy” , bo ten płatny to zaledwie 3 miesięczny wydłużany o dodatkowe tygodnie przy kolejnych dzieciach. Bardzo często matki wręcz skracają urlopy macierzyńskie bo grozi im to utratą pracy.
19 „skrócić czas oczekiwania na mieszkanie” przy rynkowym potraktowaniu tego dobra brzmi teraz dziwnie ale wiele polskich rodzin będzie pracować na swoje mieszkanie do końca swoich dni, skoro za średnie miesięczne wynagrodzenie można kupić 0,5 m2 mieszkania na wolnym rynku, a o kredyt mieszkaniowy coraz trudniej.
3. Ale można mieć także wątpliwości co do realizacji postulatów o charakterze politycznym. Postulat 1 „akceptacja niezależnych od partii i pracodawców wolnych związków zawodowych...” W tamtym postulacie chodziło o zapewnienie możliwości działania „Solidarności”,ale nie dalej jak wczoraj na uroczystościach rocznicowych w Szczecinie padła uwaga z ust Prezydenta Komorowskiego,że związek „Solidarność „uwikłał się w politykę. Jak wynosił obecnego Prezydenta i jego kolegów z rządu do władzy w czasach AWS to wtedy to nie przeszkadzało, teraz przeszkadza kiedy zgłasza on postulaty do obecnie rządzących. Poza tym jak związek zawodowy „Solidarność” miał nie popierać ś.p. Lecha Kaczyńskiego, który jako profesor prawa pracy jak nikt inny rozumiał ludzi pracy najemnej i w związku z tym przeciwstawiał się zmianom prawa pracy niekorzystnym dla pracowników. Jak ten związek miał nie wspierać PiS, któremu kiedy rządził, udało się uratować przed upadłością Stocznię Gdańską i jak członkowie tego związku mają nie buczeć na przedstawicieli rządzącej Platformy, którzy w żenujący sposób, pokazujący ich absolutna niekompetencję, a może nawet złą wolę, doprowadzili do likwidacji stoczni w Gdyni i Szczecinie, a więc utraty ponad 20 tys. miejsc pracy. Z kolei postulat 3 „ przestrzegać zagwarantowanej w Konstytucji PRL wolności słowa, druku i publikacji...” w ostatnich 3 latach znowu staje się jak najbardziej aktualny, choć nie ma już Konstytucji PRL ,a jest Konstytucja RP z 1995 roku. Ataki Premiera i innych prominentnych przedstawicieli Platformy na pracowników i publikacje IPN, wyroki sądowe wręcz „puszczające z torbami” polityków opozycji za krytyczne wypowiedzi publiczne pod adresem tej czy innej gazety czy też tego czy innego polityka będącego u władzy, stają się niestety polską rzeczywistością.
4. Może jednak lepiej dla jakości debaty publicznej w Polsce, byłoby podyskutować o niezrealizowanych do tej pory postulatach sierpnia 1980 roku, niż przepychać się kto z prominentnych polityków wziął albo nie wziął udziału w obchodach 30- lecia „Solidarności”? Dobrze byłoby podyskutować także o tym jak obecnie rządzący wywodzący się przecież z „Solidarności”, realizują jej ideały w prowadzonej polityce ekonomicznej i społecznej i czy rzucająca się w oczy rezerwa obecnych członków tego związku do nich, wywołuje u nich jakąś refleksję czy tylko agresję? Zbigniew Kuźmiuk

Wyblakły sztandar 30. rocznica powstania „Solidarności” prawie nikogo w Polsce „nie kręci”. Sztandar wielkiego niegdyś ruchu jest dzisiaj wyblakły. Właściwie jedyne co w tej chwili jest żywe, to narzucona Polsce i Polakom jedynie słuszna wizja historii ze stemplem „Solidarności”. Wizja ta, zmitologizowana i w wielu miejscach zakłamana, została uznana jako obowiązująca ideologia państwa polskiego. Prawie nikt nie odważy się jej skrytykować, przez co nabrała cech ideologicznego gorsetu krepującego realistyczne myślenie i obiektywne badania historyczne. Kiedy widzi się opasłe tomiska z nadrukiem IPN o herosach „Solidarności”, o jakiś nieraz nic nie znaczących epizodach, ociekające łzami i gromami rzucanymi na „totalitarny reżim” – to niestety przypomina to nieboszczkę PZPR. Grupka nieprzejednanych kontra siły ciemności, no i także jest happy end – „rewolucja” zakończona upadkiem „reżimu”. Walcząc z PRL działacze Solidarności stali się jej odbiciem, czego oczywiście nie dostrzegali i nie dostrzegają. 30 lat temu duża część narodu zbuntowała się przeciwko władzy – motywacje tego buntu były różne, głównie natury socjalnej. Solidarność była dla nich wielką nadzieją, ale bardzo szybko nadzieje te rozwiały się. Jak pisał wnikliwy badacz dziejów związku – Lech Mażewski – od marca 1981 roku (kryzys bydgoski) masy solidarnościowe przestały bezkrytycznie popierać kierownictwo związku – zaczął się wielki odwrót zakończony zejściem ze sceny milionów członków „Solidarności” w grudniu 1981 r. Po kryzysie bydgoskim sprowokowanym przez Jana Rulewskiego jeden z działaczy orientacji narodowej popierający „Solidarność” powiedział: „Wielki ruch, mali ludzie”. Dzisiaj ruchu już nie ma, zostali tylko ludzie – skłóceni, zaciekli, sfrustrowani… Być może to gorzka refleksja, ale konieczna, bo w mediach i oficjalnych wypowiedziach będziemy mieli festiwal wazeliny i samochwalstwa. Jan Engelgard

Globane ocieplenie stosunków czyli pudle w cyrku Marek Król: Pudle w cyrku Genialny Irlandczyk Oscar Wilde już sto lat temu zauważył, że "w Rosji jest wszystko możliwe poza reformą". Próby zrozumienia Rosji z góry skazane są na niepowodzenie. Przekonałem się o tym na międzynarodowym obozie "Orlonok" nad Morzem Czarnym w ZSRR. Dyrekcja mojego liceum stowarzyszonego w UNESCO wysłała mnie w nagrodę na ten obóz zorganizowany pod patronatem ONZ w Rosji Sowieckiej. Dla mnie, polskiego licealisty, było to ważne doświadczenie potwierdzające, że w Rosji jest wszystko możliwe. Otóż w obozie "Orlonok" obok flagi ONZ powiewały flagi ZSRR, USA, Francji, Australii, Argentyny, a więc tych krajów, których młodzież gościła na obozie. W "Orlonoku" nie było ani jednego Indonezyjczyka, a jednak flaga Indonezji dumnie powiewała wśród flag pozostałych krajów. Spostrzegłszy to, z moim przyjacielem Wackiem udaliśmy się do komendanta obozu, oczywiście Rosjanina z Kraju Rad. W gabinecie kamandira, 40-letniego młodzieżowca, wisiały dwa ogromne portrety: Breżniewa i Kosygina, a na biurku stało popiersie Lenina. Kamandir potwierdził, że na obozie nie ma Indonezyjczyków, a czerwono-biała flaga to nasza polska flaga. Nieco zdenerwowani próbowaliśmy przekonać kamandira, że polska flaga jest biało-czerwona. Usłyszawszy to, kamandir spojrzał na nas ciepło, jak patrzy się na niegroźnych, ale jednak wariatów, i orzekł: daragije malcziki, to wy się mylicie, bo każdy człowiek radziecki wie, że flaga Polski jest czerwono-biała.Dalsza dyskusja nie miała sensu. Postanowiliśmy z Wackiem, że wieczorem zakradniemy się na plac apelowy i z flagi indonezyjskiej zrobimy polską. Następnego dnia na porannym apelu, na którym tradycyjnie śpiewaliśmy sowiecki hymn, po raz pierwszy wśród innych flag powiewała polska flaga. Radość nasza była krótka, bo pod koniec apelu kamandir zauważył polską prowokację i wezwał nas do swego gabinetu. Tam, w obecności polskich opiekunek z Ministerstwa Szkolnictwa zakazał nam zbliżania się do masztów flagowych. Stwierdził, że sprawę polskiej flagi konsultował z Moskwą, która potwierdziła, że nasza flaga jest czerwono-biała. Na koniec dodał, że mamy szczęście, iż jesteśmy Polakami, bo za taką niesubordynację rosyjskiego obozowicza wysłałby do obozu karnego. I wtedy u Wacka i u mnie pojawiły się pierwsze oznaki nieuzasadnionej oczywiście rusofobii. Opiekunki z PRL-owskiego ministerstwa ostrzegły nas, że za wywoływanie konfliktów z Rosjanami spotka nas w kraju stosowna kara. Od czasu naszego pozornie nieistotnego konfliktu z kamandirem upłynęło 40 lat, a opiekunowie z ministerstwa dzielnie ocieplają stosunki polsko-rosyjskie. Grożą i strofują za natarczywe żądania formułowane wobec rosyjskich śledczych zajmujących się katastrofą smoleńską. Opętani nieufnością wobec Rosji nie potrafią nawet przeprosić za to po rosyjsku, jak zrobił to minister Graś. Z takim trudem wywalczone przez rząd ocieplenie stosunków polsko-rosyjskich dzięki katastrofie smoleńskiej próbuje jeszcze ratować Stefan Niesiołowski. Niezwyciężony wicemarszałek Sejmu przeciwstawia się uznaniu mordu katyńskiego za ludobójstwo. Jego zdaniem Smoleńsk to zwykła zbrodnia wojenna.

Pudle, jak przekonywała niedawno w radiowej trójce naczelna "Mojego Psa", są tak inteligentne, że wykorzystuje się je w cyrku. Kiedy patrzę na szpagaty pojęciowe Niesiołowskiego, skomlenie Grasia czy łaszenie się naszych śledczych, to cieszę się, że nie jestem tak inteligentny jak pudel i nie muszę występować w tym cyrku. Irena Szafrańska

Opłakane skutki reformy oświatowej Celem reformy było skrócenie edukacji o rok, tak żeby dzieci szybciej wchodziły na rynek pracy. Rządzącym łatwiej jest zabrać rok dzieciństwa sześciolatkowi, niż reformować niewydolny system emerytalny, narażając się dużej części elektoratu. Małe dzieci nie wyjdą przecież na ulice, żeby bronić swoich praw

Z Tomaszem Elbanowskim, prezesem Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców i inicjatorem akcji "Ratuj Maluchy", rozmawia Bogusław Rąpała Zbliża się początek kolejnego roku szkolnego. Czy widać już skutki wprowadzenia przez rząd reformy oświaty w 2009 roku? - Otrzymujemy od rodziców wiele sygnałów o negatywnych skutkach zmian. Przede wszystkim samorządy chętniej jeszcze niż poprzednio podejmują próby wyrzucania sześciolatków z przedszkoli do szkół. Przeważnie do zerówek, ale nierzadkie są naciski na rodziców, żeby posyłali dzieci od razu do pierwszej klasy. Ostatnio słyszeliśmy o takich praktykach w Bytomiu. Dzieje się tak dlatego, że na pierwszoklasistów samorządy dostają pieniądze państwowe, a na utrzymywanie zerówek gminy muszą płacić z własnej kasy. Dużo kosztuje zwłaszcza utrzymanie przedszkoli. Przy przerzucaniu dzieci do szkół pod uwagę nie jest brane ani ich dobro, ani zdanie rodziców. Zdarza się, że gmina już w trakcie wakacji powiadamia, że maluch zapisany do przedszkola został przeniesiony do zerówki szkolnej, gdzie warunki są dużo gorsze. Warto przypomnieć, że gdy reforma startowała dwa lata temu, minister Katarzyna Hall planowała, że od 1 września 2009 r. sześciolatki i siedmiolatki pójdą razem do pierwszej klasy. Rodzicom udało się oprotestować ten kuriozalny pomysł podwójnego rocznika. Ale propozycja wiele mówi o traktowaniu dzieci przez urzędników. W końcu, m.in. po naszej akcji "Ratuj Maluchy", w którą włączyły się dziesiątki tysięcy osób, rząd rozłożył reformę na 3 lata i odstąpił na ten krótki okres od przymusu wobec sześciolatków. W pierwszym roku funkcjonowania ustawy tylko około 4 proc. sześcioletnich dzieci poszło do szkoły. W ten sposób rodzice wyrazili swoje weto wobec tej ustawy.
 Ciężar przygotowania szkół do reformy spoczął na samorządach, które w większości nie dały sobie z tym rady. To bardzo niekorzystnie odbiło się na dzieciach i ich rodzicach. - Rząd, wprowadzając w zeszłym roku reformę, jednocześnie zdecydował o ograniczeniu pieniędzy na jej przygotowanie o 90 proc. i złożył odpowiedzialność na barki samorządów. A gminy często nie mają chęci albo możliwości tak znacząco inwestować w oświatę. Są przecież w Polsce szkoły, w których wciąż nie ma kanalizacji. Większość placówek, jak alarmuje sanepid, nie zapewnia tak podstawowych warunków higienicznych jak ciepła woda i mydło. Ministerstwo zrezygnowało z ustalenia obligatoryjnych warunków w szkołach. Rodzice nie mają nawet podstaw, żeby domagać się spełnienia standardów, bo nie zostały one określone. Zresztą nie chodzi już tylko o sześciolatki, ale i o pięciolatki, które już w 2011 roku na skutek tej samej reformy zostaną objęte obowiązkowym przygotowaniem przedszkolnym. Tam, gdzie nie ma miejsc w przedszkolach lub w ogóle nie ma przedszkoli, dzieci również trafią do szkół. Tak już teraz dzieje się w niektórych gminach. Ostatni taki sygnał mieliśmy z miejscowości Majdan Królewski. Za rok będzie to zjawisko masowe. W wielu miejscowościach do budynków szkół trafią obowiązkowo dzieci rocznikowo pięcioletnie. Najmłodsze z nich będą miały cztery i pół roku! Jest to jeden z poważniejszych skutków tej reformy. Trzeba pamiętać, że wiele dzieci może mieć problem nawet z dotarciem do szkoły, nie mówiąc już o tym, że pięciolatek nie poradzi sobie ani na szkolnej stołówce, ani na korytarzu pełnym starszych uczniów.
Zgłoszony przez Państwa obywatelski projekt ustawy oświatowej ma zapobiec takiemu rozwojowi wydarzeń? - Zbieramy podpisy pod projektem, w którym proponujemy przede wszystkim, aby państwo z powrotem wzięło odpowiedzialność za przedszkola, z czego zrezygnowało na początku lat 90. Edukacja przedszkolna stoi w Polsce na bardzo wysokim poziomie, ale dostępność do niej jest dramatycznie niska, najniższa w całej Europie. Dobrze, jeśli dzieci uczą się relacji społecznych w grupie, i powinny mieć taką możliwość. Podobnie rodzice, którzy muszą pracować, powinni mieć możliwość pozostawienia dziecka pod dobrą opieką w publicznym przedszkolu. Tak było jeszcze 20 lat temu, a teraz dla połowy dzieci brakuje miejsc. Gminy nie poradziły sobie z prowadzeniem przedszkoli, zamykając kilka tysięcy placówek w całym kraju. Proponujemy, żeby przedszkola zostały objęte subwencją państwową tak jak szkoły. Ich sieć powinna zostać odtworzona. Skoro rodzice płacą podatki, mają prawo oczekiwać, że ich pieniądze zostaną skierowane na zapewnienie tak podstawowej potrzeby wielu rodzin.
Państwa projekt zakłada również powrót sześciolatków do przedszkoli. - Tak. Sprzeciwiamy się obowiązkowemu posyłaniu sześciolatków do klas pierwszych, dlatego że są to dzieci w wieku przedszkolnym, a ich przerzucenie do szkół nie zostało właściwie przygotowane ani nie było podyktowane ich dobrem. Celem reformy było skrócenie edukacji o rok, tak żeby dzieci szybciej wchodziły na rynek pracy. Rządzącym łatwiej jest zabrać rok dzieciństwa sześciolatkowi, niż reformować niewydolny system emerytalny, narażając się dużej części elektoratu. Małe dzieci nie wyjdą przecież na ulice, żeby bronić swoich praw. Oczywiście, jeśli sześciolatek ma do tego predyspozycje, zostanie odpowiednio zdiagnozowany, to rodzic powinien mieć prawo posłać go do szkoły, tak jak to było przed reformą. Ale chcemy, aby rodzice mogli zatrzymać swoje sześcioletnie dzieci w przedszkolach, jeśli uznają, że ten zgodny z wieloletnią tradycją model będzie lepszy dla ich rozwoju społecznego i emocjonalnego. Tak dzieje się np. na Węgrzech, gdzie większość rodziców korzysta z takiego właśnie prawa wyboru. A sześciolatki doskonale uczą się w przedszkolach. Na przykład moja córeczka, która idzie teraz do drugiej klasy, nauczyła się płynnie czytać właśnie w zerówce przedszkolnej.
W tej chwili są jeszcze Państwo na etapie zbierania podpisów pod swoją inicjatywą. Zdążycie przed rokiem 2012?
- W 2012 r. reforma przewiduje bezwzględny obowiązek dla sześciolatków. A ponieważ na razie rodzice nie kwapią się z ich posyłaniem do szkół, to za dwa lata nastąpi kumulacja roczników, czyli to, przeciwko czemu protestowaliśmy na początku. Dobrze byłoby, gdyby nasza ustawa została złożona w Sejmie i rozpatrzona, zanim dojdzie do tej bardzo złej sytuacji. Jeśli tak się nie stanie, rodzice będą znowu bardzo mocno protestować. Nikt przecież nie chce, żeby jego dziecko szło do szkoły w podwójnym roczniku, co utrudni jego start edukacyjny i będzie ciążyło przez całą naukę aż do studiów, na które będzie się dwa razy trudniej dostać.

Jak z perspektywy stowarzyszenia ocenia Pan politykę prorodzinną rządu? - Polityka prorodzinna jako taka w Polsce w ogóle nie istnieje. Politycy mylą ją z polityką socjalną. W naszym kraju na pomoc rodzinie, i to głównie ubogiej, wydaje się około 0,76 proc. PKB. W innych krajach Unii na politykę prorodzinną przeznacza się 2-3 proc. PKB. U nas rodzina jest pierwsza tylko wtedy, kiedy trzeba ciąć wydatki. Ostatnim dowodem są lipcowe zapowiedzi rządu, który chce zlikwidować, niesłusznie krytykowane, becikowe oraz odliczenia podatkowe na dzieci, a także podnieść VAT, co uderzy w rodziny, szczególnie wielodzietne. To, co dzieje się w oświacie, tylko dopełnia tego obrazu. Żeby dostać miejsce w przedszkolu, najlepiej się rozwieść albo w ogóle nie żenić. Także inne przepisy skłaniają ludzi wychowujących dzieci do niezakładania rodziny albo nawet fikcyjnych rozwodów. To sytuacja patologiczna, której skutkiem jest fakt, że Polacy są najszybciej wymierającym społeczeństwem w Unii Europejskiej. Jeśli rząd nie podejmie natychmiast kroków w kierunku poprawy sytuacji rodzin, czeka nas katastrofa demograficzna, bo już niedługo zabraknie młodych ludzi, którzy będą utrzymywać starzejące się społeczeństwo. Wystarczy popatrzeć na sąsiednie państwa, te bogatsze i te biedniejsze, które starają się swoją politykę prorodzinną utrzymać na przyzwoitym poziomie, np. na Litwie matkom przysługuje roczny urlop macierzyński.

Jak obecnie w szkołach wygląda sytuacja dzieci najbiedniejszych? - Niestety, tu również przodujemy w niechlubnej statystyce. Polska ma najwyższy odsetek dzieci ubogich w Unii. Pomoc państwa zarezerwowana jest tylko dla rodzin żyjących na skraju ubóstwa. W dodatku od sześciu lat zamrożono progi dochodowe, poniżej których przysługuje zasiłek na dzieci. Inflacja postępuje, ceny i dochody się zmieniają, więc co roku z systemu pomocy wypada nawet pół miliona dzieci. Polityka rządu sprzyja pauperyzacji rodzin, bo bardziej opłaca się mieć niższe dochody i móc liczyć choćby na skromną pomoc państwa, niż zarobić trochę więcej i stracić zasiłek rodzinny. Z tych samych powodów bardzo mały procent uczniów otrzymuje dofinansowanie na zakup podręczników, zresztą w niewystarczającej wysokości, bo podręczniki są coraz droższe. Rodziny wielodzietne, które przekraczają dopuszczalne limity choćby o złotówkę, nie mogą liczyć na pomoc. Dla nich wrzesień to często miesiąc dramatycznego zaciskania pasa, nierzadko zapożyczania się na wyposażenie dzieci do szkoły. Koszt książek dla szóstki dzieci może sięgać nawet kilku tysięcy złotych. W innych krajach obowiązkowa i bezpłatna edukacja oznacza, że dzieci otrzymują w szkole również podręczniki. Niestety, w Polsce rodzice są obciążeni obowiązkami i pozostawieni sami sobie.
Co będzie, jeśli Państwa inicjatywa się nie powiedzie? - Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby oświata miała na dłuższą metę funkcjonować w takim kształcie, jaki przewiduje reforma. Mołdawia już po roku wycofała się z pomysłu posyłania sześciolatków do szkoły, ponieważ drastycznie wzrosła liczba nerwic u dzieci. W Polsce problemem jest nie tylko fakt, że szkoły nie są przygotowane pod względem infrastruktury do potrzeb młodszych uczniów. Ogromnym problemem jest również nowa podstawa programowa wprowadzona razem z reformą, która stawia wymagania niedostosowane do prawideł rozwojowych dziecka. Ponieważ edukację skrócono o rok, program dotychczasowej zerówki i pierwszej klasy został skomasowany. Sześciolatek ma teraz nie tylko czytać lektury, ale i kaligrafować. Psycholodzy, pedagodzy i metodycy nauczania alarmują, że to przerasta możliwości tak małego dziecka. Rozwój emocjonalny nie musi wcale nadążać za rozwojem intelektualnym i społecznym. Nawet bardzo inteligentne dziecko może sobie nie poradzić ze stresem, wymaganiami, siedzeniem w ławce czy pracami domowymi. Zresztą program jest fatalny także na dalszych etapach kształcenia. W liceum zrezygnowano z nauki wielu przedmiotów, takich jak biologia, fizyka, historia, przez co już tylko z nazwy jest ono ogólnokształcące. Powołaliśmy nasze stowarzyszenie właśnie po to, żeby głos rodziców liczył się bardziej w debacie publicznej dotyczącej również tego, jak mają być uczone nasze dzieci. Trudno jest pogodzić pracę z wychowaniem małych dzieci i jeszcze znaleźć czas i środki na aktywność społeczną. Ale przecież nie możemy milczeć, kiedy ich dobro jest tak otwarcie lekceważone. Rodzice muszą się zmobilizować. Działając wspólnie, można najwięcej osiągnąć. Dziękuję za rozmowę.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
leach ll in one 246
plik (246)
materialy i studia 246
246
246 ac
kosslyn, rosenberg psychologia mózg człowiek świat str 207 246
246
246 Poznaj swoje uzdolnienia, II
B 246
MN 246
040906 135256 246 rolnictwo eko materialy z konferencji HG56NS5JN7AWAWE33XOD46ZUSD2AFG33YPDPRCA
246 253
SHSBC 246 ROUTINE 2 12, PART II
J 246
leach ll in one 246 osadenie
10816,246,architektura i urbanistyka 2011
kontrol arbeit 2 Infos 2 id 246 Nieznany
246
20030901220301id$246 Nieznany

więcej podobnych podstron