724

Nomenklatura gubi Amerykę W przeszłości, jeszcze w Polsce, uczono mnie w szkole, że wedle marksistowskiej teorii kryzysy w kapitalizmie są spowodowane nadprodukcją. To sformułowanie kupili nawet teoretycy kapitalizmu, którzy uważali, że kryzys jest naturalną częścią systemu i zezwala na automatyczną korekcję. W miarę upływy czasu nadprodukcja zostaje skonsumowana i ekonomia wraca do normalnego wzrostu. Niestety dzisiejszy kryzys, który przewidziałem na kilka miesięcy przed jego początkiem w roku 2008 – ma inny charakter. Cechuje go nadmierna konsumpcja materiałów, domów i usług kupowanych przez pożyczki bez pokrycia. Na dodatek produkcja produktów konsumpcyjnych, z wyjątkiem nieruchomości, nie odbywa się w Ameryce, ale głównie ma miejsce w Chinach, powiększając przez to nasz deficyt w handlu zagranicznym. Jest to błąd podobny do błędu wieśniaka, który zamiast zachować ziarno na siew, zjada je zaraz po zbiorach. Błędną, jeśli nie wręcz idiotyczną, była polityka byłego prezydenta W.G. Busha, który próbował ratować kraj pogrążający się w kryzysie, poprzez darowiznę 800 USD dla każdego obywatela w celu stymulowania ekonomii. Oczywiście obywatele pospieszyli z tymi pieniędzmi do supermarketów i zaczęli kupować płaskie telewizory robione w Chinach. Zmiana prezydenta nie poprawiła sytuacji. Nowy prezydent, Obama, otoczył się tymi sami ludźmi z ekipy byłego prezydenta Busha, którzy wierzyli święcie w stary system oparty na łatwym kredycie. Ich radą było utrzymać istniejący system bankowy i stymulować kredyty na dobra konsumpcyjne, do których zaliczają się także nieruchomości i zakupy na karty kredytowe. Doradcy prezydenta byli podobni do nomenklatury sowieckiej, która cieszyła się zaufaniem partii komunistycznej. Jedni i drudzy upierali się we własnej słuszności. Natomiast w prasie słychać było narzekania finansowych mędrców, że obniżenie zarobków nomenklatury bankowej spowoduje utratę „talentów” i ich odpływ do Europy. Wtedy jeszcze nie wiedziano, że Unia Europejska ma ten sam problem, jaki ma Ameryka – spowodowany przez własnych utalentowanych mędrców bankowych, którym grunt pali się pod nogami i nie ma wielu miejsc, do których mogą uciekać ze swymi „talentami”. Tutaj chciałbym wyjaśnić użycie słowa „nomenklatura”. Otóż krytycy obozu socjalistycznego winą za upadek systemu socjalistycznego obarczali sowiecką nomenklaturę. Okazuje się, że to samo słowo pasuje jak ulał do systemu tak zwanej „rozwiniętej demokracji”, czyli do USA i krajów do tej demokracji aspirujących. Sowiecki model „nomenklatury” polegał na wybranej grupie zaufanych pracowników aparatu partyjnego, którzy byli pod specjalną ochroną. W systemie komunistycznym nie byli oni właścicielami przedsiębiorstw, jakimi zarządzali, jednak cieszyli się przywilejami w postaci rządowych limuzyn, wilii i wakacji na Krymie lub Bułgarii. W systemie „najbardziej rozwiniętej demokracji”, jak lubią nazywać system amerykański jego wielbiciele, nomenklaturę amerykańską stanowią bankierzy i menażerowie wielkich międzynarodowych przedsiębiorstw. Oni także nie są właścicielami swoich banków lub przedsiębiorstw, ale nimi zarządzają zgodnie z cichej umową, wedle, której zawsze zarabiają pieniądze, nawet, jeśli ich przedsiębiorstwa plajtują. Członkowie amerykańskiej nomenklatury mają zwykle zapisane w kontraktach tak zwane „złote spadochrony”, które zmuszają przedsiębiorstwa do wypłaty umownych kar, idących w miliony dolarów, na wypadek, gdyby przedsiębiorstwo chciało się ich pozbyć. Na ogół dochody przedsiębiorstwa, albo ich brak, podobnie jak w systemie sowieckim nie mają decydującego wpływu na pozycję nomenklatury czy jej premie. Kiedy w XVII wieku w związku z rozwojem kolonializmu i związanych z tym ryzykownych podróży oceanicznych wymyślono system Spółki Akcyjnej z Ograniczoną Odpowiedzialnością (Korporacji). Takie korporacje zabezpieczały inwestorów od strat spowodowanych przez zatopienie jednego, albo wielu żaglowców. Korporacje kontrowali akcjonariusze, których było niewiele. Oni mieli wpływ na wynagrodzenia kapitanów i załogi. Od tego czasu upłynęło już 350 lat i spółki akcyjne rozrosły się poza zamierzoną miarę. Ilość akcjonariuszy w wielkich międzynarodowych spółkach akcyjnych liczy się w setki tysięcy i często akcjonariuszami nie są osoby indywidualne, ale przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe i fundusze emerytalne. Dobór zarządu, czyli nomenklatury przedsiębiorstwa spada na barki wąskiej grupy ludzi, tak zwanej rady nadzorczej, która sama w sobie jest częścią nomenklatury. W praktyce, zatem nomenklatura sowiecka nie różni się wiele od amerykańskiej, z wyjątkiem dochodów. Dochody nomenklatury amerykańskiej przewyższają tysiąckrotnie dochody nomenklatury sowieckiej. Nadmierna konsumpcja, oczywiście w połączeniu z mizerną produkcją, jest przyczyną amerykańskiego bezrobocia. Bezrobocie natomiast jest poważnym zagrożeniem dla stabilności społeczeństwa amerykańskiego. Dla uspokojenia społeczeństwa rząd zapewnia bezrobotnym zapomogi, które utrzymają bezrobotnych w pasywnej bierności, ale również demoralizują i tworzą społeczeństwo roszczeniowe. Ponieważ w Ameryce produkcja jest w postaci szczątkowej, bezrobocie jest duże a zapomogi dla bezrobotnych są mizerne. Aby zaspokoić roszczenia zubożałego społeczeństwa stosuje się tani import z Chin, finansowany ze sprzedaży amerykańskich obligacji pożyczkowych. Tak długo, jak długo Chińczycy będą kupować amerykańskie obligacje pożyczkowe, tak długo ten chory system będzie funkcjonować. Niestety, inne kraje, takie jak Chiny, Rosja, Brazylia i Indie, widząc zbliżające się bankructwo Ameryki, próbują wyeliminować dolara z transakcji handlowych. Jakie inne możliwości ma Ameryka, aby utrzymać istniejący stan rzeczy? Jedną z możliwości jest zmuszenie krajów, które wyłamują się z istniejącego systemu do utrzymania dolara, jako waluty koniecznej w transakcjach handlowych i rezerwowej. Są przesłanki, że ostatnie wojny w Iraku czy w Libii były wywołane przez próbę wyłamania się dyktatorów panujących w tych krajach z paktu dolarowego. Niestety, okazało się, że wojna jest kosztowną, nieproduktywną inwestycją. Społeczeństwo powoli mądrzeje, mimo że to nie ich synowie giną, albo wracają po latach kalekami, z krajów, których nie potrafią pokazać na mapie. Ponieważ wojsko jest najemne i do niego w większości garną się bezrobotni ochotnicy, Rząd i Prezydent ma nieskończenie większe pole manewru wydając wojny „prewencyjne”. Wiek XXI różni się od wieku XIX, kiedy to mała Anglia mogła kontrolować połowę świata. Już dzisiaj jest wiadome dla tego, kto się interesuje międzynarodową polityką, że „prewencyjne” wojny w Iraku i Afganistanie, pomimo olbrzymich kosztów, nie przyniosły spodziewanych rezultatów i z punktu widzenia ich celu są przegrane. Wojna z innymi krajami, szczególnie takimi jak Rosja czy Chiny – jest nie do pomyślenia. Natomiast tak zwana „Wiosna Arabska” spowodowała wzrost antyamerykańskiego mahometańskiego radykalizmu. Jest tylko kwestią czasu jak ten ruch obali zaprzysiężonych wasali Ameryki w Arabskich Emiratach i Arabii Saudyjskiej, co spowoduje utratę kontroli nad dolarem, w którym ropa naftowa jest wyceniana. Czy społeczeństwo amerykańskie i Prezydent są gotowe do następnej wojny na Bliskim Wschodzie? Najbliższe miesiące nam pokażą. W prasie amerykańskiej możemy przeczytać, że „już odbijamy się od dna”, gdyż ilość zakupów na karty kredytowe, jak i ilość pożyczek udzielanych przez banki wzrasta. To zjawisko wskazuje, że rząd amerykański nie próbuje zmienić systemu, ale go tylko klajstruje. Pożyczki same w sobie nie są problemem i istniały od stuleci. Problemem jest natomiast jak się pożyczone pieniądze wydaje. Jeśli pieniądze wydaje się roztropnie, na produkcję, jest nadzieja, że produkcja będzie przynosiła dochód, konieczny do spłaty długów. Jeśli jednak pożyczone pieniądze wydaje się na konsumpcję, nie ma nadziei, aby pożyczka mogła zostać spłacona. Konsumpcja nie przynosi dochodu. Na tym polega tragizm sytuacji Ameryki w dzisiejszym kryzysie ekonomicznym. Cokolwiek czytamy w prasie, albo słyszymy w TV, że już jest lepiej w ekonomii, jest mydleniem oczu. Nie może być lepiej dopóki kapitał nie będzie zainwestowany w wartości przynoszące dochód. Niestety, na to się nie zanosi, gdyż kolejne rządy obydwu partii, jak i prezydenci, od wielu lat pracowali usilnie nad tym, aby zlikwidować takie wartości inwestycyjne poprzez przeniesienie ich do krajów o niższych kosztach produkcji i dużej puli ludzi technicznie wykształconych (inżynierów i naukowców). Celem tego procesu było zarówno podniesienie dochodów nomenklatury, jak i zapewnienie spokoju społecznego przez dostawę, klasie kiedyś pracującej, taniej konsumpcji. A więc kto jest winny? Ano wszyscy z nas, po trochu… Czy ten artykuł tłumaczy wszystkie aspekty i błędy amerykańskiego kryzysu? Bynajmniej, jak w każdej skomplikowanej sytuacji jest on jedynie pobieżnym, aczkolwiek wedle mnie istotnym wytłumaczeniem, na czym ostatni kryzys polega i czym się różni od uprzednich. Używając przenośni, można powiedzieć, że obecnie zjadamy ziarno przeznaczone na zasiew. Jan Czekajewski

Wydała na śmierć setki Żydów. Wzięła za to pieniądze. Sama była Żydówką. Największym postrachem Żydów ukrywających się przed Niemcami podczas II wojny światowej byli ludzie, którzy w zamian za pieniądze zajmowali się ich tropieniem i wydawaniem na pewną śmierć. W Berlinie najbardziej osławionym Greiferem („łapaczem”) wcale nie był fanatyczny nazista ani nawet Niemiec, lecz… Żydówka – Stella Kübler. Stella Goldschlag – bo tak brzmiało jej panieńskie nazwisko – urodziła się w lipcu 1922 r. w rodzinnie zasymilowanych berlińskich Żydów. Miała to szczęście, że natura obdarowała ją wybitnie „aryjskim” wyglądem. Była wysoką, szczupłą blondynką o niebieskich oczach, co w żadnym razie nie wskazywało na jej semickie korzenie. Jednak i ją w nazistowskich Niemczech dotknęły szykany związane z coraz bardziej restrykcyjnym prawem antyżydowskim.

Żydówka jak każda inna? Początkowo historia Stelli nie różniła się niczym od losów tysięcy niemieckich Żydów zmuszonych do noszenia hańbiącej żółtej gwiazdy Dawida i niemal niewolniczej pracy dla dobra „tysiącletniej Rzeszy”. Stella znalazła zatrudnienie w jednej z berlińskich fabryk zbrojeniowych, a w 1940 r. wzięła ślub z muzykiem Manfredem Küblerem. Sytuacja uległa zmianie w wyniku tak zwanej Fabrikaktion (akcja „fabryka”) z 27 lutego 1943 r., będącej ostateczną łapanką berlińskich Żydów. W jej wyniku – jak pisze w swej książce „Stolica Hitlera. Życie i śmierć w wojennym Berlinie” Roger Moorhouse – funkcjonariusze Gestapo i SS przeprowadzili naloty na wiele stołecznych zakładów przemysłowych i zatrzymali tamtejszych żydowskich robotników. Co prawda Stelli i jej rodzinie udało się chwilowo uniknąć schwytania, jednak musieli oni rozpocząć życie w ukryciu i ciągłym strachu. Zostali tak zwanymi „U-Bootami”, określanymi również mianem „nurków” (Taucher). Z początku wszystko układało się dobrze. „Aryjski” wygląd Stelli oraz „papiery” załatwione u świetnego fałszerza Guenthera Rogoffa, pozwalały spoglądać z optymizmem w przyszłość. Wszelako były to tylko pozory, bowiem Stella znalazła się na celowniku jednego z „łapaczy”. Zaowocowało to jej aresztowaniem 2 lipca 1943 r. Kilka tygodni później w łapy oprawców z Gestapo wpadli również jej rodzice (jej mąż już wiosną trafił do Auschwitz, skąd nigdy nie wrócił). Podczas przesłuchań poddano ją brutalnym torturom. Liczono przede wszystkim na to, że uda się z niej wyciągnąć informacje na temat miejsca pobytu Rogoffa. W tym wypadku gestapowcy jednak się przeliczyli; Stella po prostu nie wiedziała gdzie przebywa interesujący ich fałszerz. Jednocześnie dotkliwe bicie oraz dwie nieudane próby ucieczki w ostateczności ją złamały i zgodziła się na propozycję zostania „łapaczem”. Nie bez znaczenia była również obietnica, że dzięki współpracy z Gestapo Stella uratuje życie rodzicom.

„Blond trutka” Jak opowiada w swojej książce Roger Moorhouse: Stella szybko stała się wzorowym „łapaczem”. Funkcjonariusze byli już wcześniej pod wrażeniem jej pomysłowości […]. Kiedy już zaczęła dla nich pracować, absolutnie nie zawiodła – miała doskonałą pamięć do nazwisk, dat i adresów, a jej niewymuszona kokieteria stanowiła prawdziwą broń masowego rażenia. Dzięki nieprzeciętnej „skuteczności” bardzo szybko zyskała sobie w środowisku berlińskich „nurków” miano „blond trutki”, stając się ich prawdziwym postrachem. Doszło do tego, że jej zdjęcie krążyło wśród zbiegów, jako forma ostrzeżenia. Kiedy tylko wchodziła do jakiejś restauracji czy kawiarni, każdy Żyd rzucał się do ucieczki. Podobno była w stanie w ciągu jednego weekendu schwytać nawet ponad 60 Żydów. Za każdego dostawała 200 marek. Dokładnej liczby jej ofiar zapewne już nigdy nie poznamy, ale szacuje się, że skazała na pewną śmierć od kilkuset do nawet kilku tysięcy osób! Mimo przejawianej gorliwości Stelli nie udało się uratować rodziców, którzy trafili do Auschwitz, gdzie zginęli. Kobieta i tak pozostała aktywnym „łapaczem” do końca wojny. W 1945 roku została aresztowana przez Sowietów i skazana na 10 lat ciężkich robót. Później wyszła jednak na wolność i tak naprawdę nigdy nie odpowiedziała za swoje zbrodnie. W 1994 roku popełniła samobójstwo w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Czyżby to ciężar popełnionych czynów prześladował ja do ostatnich dni życia? Jeśli tak to dlaczego zabiła się dopiero po 50 latach?

Artykuł powstał na podstawie książki Rogera Moorhouse’a pt. “Stolica Hitlera. Życie i śmierć w wojennym Berlinie” (Znak, 2011)

Za: http://ciekawostkihistoryczne.pl

http://niszczsyjonizm.blogspot.se/

Feministki i dzieci Polskie feministki odsłaniają swoje coraz bardziej zdemoralizowane, cyniczne i wulgarne oblicze. Najłatwiej można to zauważyć wtedy, gdy patrzymy na ich postawę wobec dzieci. Z jednej strony feministki publicznie “chwalą się” tym, że swoje dzieci zabiły, a z drugiej strony wykorzystują dzieci do promowania śmiertelnie wrogiej dzieciom ideologii. Szczytem przewrotności jest to, że usiłują uchodzić za specjalistki od… wychowywania dzieci. W czasie ostatniej “manify”, zorganizowanej 11 marca, polskie feministki do końca odkryły swoją twarz i zdemaskowały swoje ideologiczne cele. Już nie próbują ukrywać tego, że ich podstawowym celem jest walka z małżeństwem, rodziną i dziećmi za pomocą promocji rozpusty i niszczenia moralnej wrażliwości człowieka. Publicznie przyznają, że ich ideał to kobieta, która jest seksualną zabawką w ręku mężczyzny. To kobieta tak usłużna wobec mężczyzny, że gotowa zrobić wszystko, byle tylko nie sprawić temuż mężczyźnie żadnych kłopotów, a zwłaszcza, by nie musiał wychowywać dzieci, którym przekazał życie, ani płacić na nie alimentów. Ideałem feministek jest kobieta, która tak bardzo poświęca się dla mężczyzny, że zatruwa się antykoncepcją, czyli zbędnymi dla organizmu hormonami. Jeśli to nie wystarczy, to w swej trosce o dobre samopoczucie mężczyzny gotowa jest zabić jej i jego dziecko, byle tylko miał on “święty” spokój i mógł bezkarnie wykorzystywać kolejne kobiety. Żadna feministka nie sprzeciwia się dyskryminacji w sferze antykoncepcji. Żadna nie żąda w tej dziedzinie równouprawnienia według zasady: współżyjemy razem, a antykoncepcją zatruwamy się na przemian. W konsekwencji powyższych dążeń do tego, by zredukować kobietę do roli seksualnego narzędzia w rękach egoistycznych i prymitywnych mężczyzn, feministki agresywnie walczą z każdą instytucją, a także z każdą grupą społeczną, która chroni kobiety przed krzywdą ze strony mężczyzn, w tym przed krzywdą seksualną. To właśnie, dlatego za największego wroga feministki uważają Kościół katolicki, gdyż proponuje on kobietom i mężczyznom to, o czym marzy zdecydowana większość nastolatków, a mianowicie wzajemną miłość – wielką, wierną, czystą i płodną. Wulgarne formy publicznej “debaty”, jakimi posługują się obecnie polskie feministki, uzasadniają stwierdzenie, że nie jest to już jakieś środowisko ideologiczne czy polityczne, ale że jest to przede wszystkim prymitywna, wyuzdana, obleśna wręcz subkultura. Jaskrawym potwierdzeniem wulgarności i cynizmu feministek było wykorzystanie dzieci w ostatnim przemarszu “manify” ulicami Warszawy. Owe dzieci musiały oglądać plakaty z niecenzuralnymi napisami oraz z agresywnymi obrazami. Musiały też słuchać wystąpień feministek, które zajadle domagały się zabijania dzieci w fazie rozwoju prenatalnego. Dzieci zwiezione na “manifę” musiały słuchać krzyku kobiet, które deklarowały, że zabijanie dzieci to ich… prawo. Następnie niektóre z takich kobiet kazały dzieciom przecinać “pępowinę” łączącą społeczeństwo z Kościołem. Z tym Kościołem, który broni dzieci przed dzieciobójcami i demoralizatorami. Najbardziej przewrotnym przejawem cynizmu wulgarnych i wrogich dzieciom feministek jest ich dążenie do decydowania o tym, w jaki sposób należy wychowywać dzieci. Feministkom nie chodzi oczywiście o wychowanie, a jedynie o manipulowanie jednym tylko wymiarem człowieka, a mianowicie jego seksualnością. Marzeniem feministek jest uczenie polskich nastolatków, a nawet jeszcze dzieci, tego, jak współżyć gdziekolwiek, z kimkolwiek i kiedykolwiek w taki sposób, który wyklucza przekazanie życia dzieciom. Feministyczna edukacja seksualna to uczenie dzieci, w jaki sposób wyeliminować następne pokolenie dzieci. Feministki mają prawo zakładać swoje szkoły feministyczne. Mają prawo zapisywać do tych szkół swoje dzieci, jeśli ich wcześniej nie zabiły. Mają prawo zachęcać innych rodziców do zawierzania swoich dzieci feministycznym szkołom. Nie mają jednak prawa ze swoim wyuzdaniem oraz z promowaną przez siebie cywilizacją śmierci wchodzić do normalnych szkół, do których normalni rodzice posyłają swoje normalne dzieci, które chcą kochać i być kochane, a nie ulegać demoralizacji. Ks. Marek Dziewiecki

Sekcja przy tomografie W Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu rozpoczęła się sekcja zwłok prof. Janusza Kurtyki, prezesa Instytutu Pamięci Narodowej. Wdowa po historyku Zuzanna Kurtyka postanowiła osobiście uczestniczyć w procedurze. Wcześniej wyraziła chęć włączenia do zespołu biegłych prof. Michaela Badena z USA. Po odmowie ze strony prokuratury zgłosiła sprzeciw wobec ekshumacji i otwarcia zwłok męża. Ten też został odrzucony. Wtedy Kurtyka zdecydowała się sama obserwować czynności biegłych. Widziała ciało męża w Moskwie i pamięta, że nie było na nim żadnych śladów sekcji (Zuzanna Kurtyka jest lekarzem). Z dostarczonego przez Rosjan protokołu wynika zaś, jakoby taka czynność została przeprowadzona. Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", podczas badania we Wrocławiu okazało się, że jednak na ciele Janusza Kurtyki są pewne ślady czynności medycznych. Wszystko wskazuje jednak na to, że nie doszło do pełnej sekcji zwłok, tylko do pozorowania tej procedury. Czynności prowadzone w Polsce odsłaniają też drastyczny brak szacunku dla ludzkiego ciała w moskiewskim Biurze Ekspertyz Medycyny Sądowej. Profesor Michael Baden jest uznanym amerykańskim ekspertem. Specjalizuje się w badaniach ciał ofiar katastrof, zamachów i innych zdarzeń szczególnych. Wykonywał m.in. sekcję zwłok prezydenta Johna Kennedy´ego i cara Mikołaja II. Kierownik Zakładu prof. Barbara Świątek oświadczyła, że nie ma nic przeciwko obecności wybitnego kolegi. Wcześniej prokuratorzy wysuwali argument, że polski zespół może być obrażony próbą podważenia jego kwalifikacji. Ostatecznie nie zgodzono się nawet na to, żeby Baden jedynie obserwował czynności.
Zuzannę Kurtykę przywiozła do Wrocławia Żandarmeria Wojskowa, okolice zakładu są pilnie strzeżone przez żołnierzy. Jak się dowiedzieliśmy, do ostatniej chwili trwały próby negocjowania ze śledczymi, do których należy ostateczna decyzja. Prokurator ppłk Karol Kopczyk z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie nie dał się jednak przekonać. Na miejscu poza Kurtyką i Badenem byli też mec. Rafał Rogalski i poseł Antoni Macierewicz, przewodniczący zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej. Amerykanin podjął współpracę z zespołem. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" profesor Baden zwraca uwagę na szereg nieprawidłowości podczas akcji ratunkowej i procedur medycyny sądowej w Smoleńsku i Moskwie. Niepokoi go zwłaszcza pośpiech w wykonywaniu sekcji zwłok. Uważa, że nie powinny one być przewożone od razu do Moskwy, a pewne czynności należy wykonać na miejscu katastrofy lub w pobliżu. Za karygodne niedopatrzenie uznaje fakt, że w Polsce nie wykonano żadnych badań ciał ofiar, tylko zostały one pochowane w stanie, w jakim wróciły z Rosji. Sekcja Janusza Kurtyki potrwa do dzisiaj. Wcześniej w Krakowie wykonano tomografię komputerową jego ciała.

- To nie zaszkodzi. Ładnie, że wasze służby są takie dokładne, ale do tego rodzaju badań, jakie prowadzą lekarze wobec ofiar katastrof lotniczych, to akurat na niewiele się przydaje. Wystarczy zwykły rentgen, który jest wszędzie - komentuje prof. Baden. Wczoraj we Wrocławiu zakończyła się sekcja ciała wicepremiera Przemysława Gosiewskiego. W związku z doniesieniami, że w zespole prowadzącym badania ma nie być patologa sądowego, Naczelna Prokuratura Wojskowa poinformowała w specjalnym komunikacie, że zarówno w polskiej, jak i europejskiej specjalizacji medycznej nie występuje patolog sądowy. Jest to, bowiem specjalizacja amerykańska. W polskiej specjalizacji występuje medyk sądowy, specjalista z zakresu medycyny sądowej, którego uprawnienia, obowiązki i zakres działania odpowiadają dokładnie temu, co przypisane jest w USA patologowi sądowemu. "To tylko kwestia przyjętego nazewnictwa. Polscy specjaliści z zakresu medycyny sądowej powołani w skład zespołu, który dokonuje badań po ekshumacji zwłok ofiar katastrofy z dnia 10 kwietnia 2010 roku, poruszają się w tym samym obszarze medycznym, co patolodzy sądowi w Stanach Zjednoczonych" - napisał płk Zbigniew Rzepa. Piotr Falkowski

Pokrzyżowany plan rekonesansu Z ppłk. Krzysztofem Dacewiczem, funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu, który 10 kwietnia 2010 r. był na służbie w Smoleńsku, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Kiedy dowiedział się Pan, że będzie zabezpieczał wizytę prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu? - Jestem funkcjonariuszem, który służbę w Biurze Ochrony Rządu pełni od 1998 roku, wcześniej służyłem w innej formacji. Od paru lat pracuję w oddziale, który zajmuje się zabezpieczaniem miejsc czasowego pobytu osób ochranianych, również delegacji zagranicznych. Mam dość duże doświadczenie, przez wiele lat wypracowałem sobie jakąś pozycję, jeżeli chodzi o te zabezpieczenia, wielokrotnie byłem przez swoich przełożonych i współpracowników wyróżniany, doceniany i wysoko oceniany. O sprawie Smoleńska było już wiadomo pod koniec stycznia 2010 roku. Wtedy przez zastępcę szefa BOR, ówczesnego pułkownika, a obecnie gen. Pawła Bielawnego zostałem wyznaczony, jako osoba, która ma się zająć przygotowaniem i wziąć udział we wszystkich spotkaniach dotyczących przygotowań do tych wizyt.
Jak wyglądały przygotowania do wyjazdu? - Wielokrotnie brałem udział w różnego rodzaju ustaleniach u pana Andrzeja Przewoźnika w Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. W pierwszym takim spotkaniu uczestniczył także zastępca szefa BOR i mój kolega z oddziału. Następne spotkania, z inicjatywy pana Przewoźnika, odbywały się cyklicznie w każdy wtorek tygodnia. Uczestniczył w nich śp. płk Jarosław Florczak, który został przez moje szefostwo wyznaczony, jako osoba wiodąca na etapie przygotowań. Z Jarkiem i Czarkiem braliśmy udział w takich spotkaniach u pana ministra Przewoźnika przynajmniej jeszcze trzy, cztery razy. Rozmawialiśmy na tematy związane z przygotowaniem uroczystości w Smoleńsku i Katyniu. Wtedy brany był pod uwagę nasz wyjazd z grupą rekonesansową, w której miały wziąć udział: Kancelaria Prezydenta, Kancelaria Premiera, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, wojsko, duszpasterstwo, przedstawiciele rodzin katyńskich. Termin wyjazdu, co jakiś czas był przekładany, chyba ze względu na jakieś problemy logistyczne. Najpierw planowano, żebyśmy polecieli delegacją samolotem Jak-40, potem była wersja, że mamy jechać pociągiem z noclegiem.
Na czym w końcu stanęło? - Polecieliśmy do Moskwy rejsowym samolotem. Było to pod koniec marca 2010 roku. Odebrali nas ludzie z ambasady. Następnego dnia, w bardzo wczesnych godzinach porannych, wsiedliśmy w trzy podstawione busy i w towarzystwie pana ambasadora i jego pracowników udaliśmy się do Smoleńska, gdzie mieliśmy się spotkać z naszymi odpowiednikami rosyjskimi z m.in. Protokołu Dyplomatycznego, służb prezydenta i premiera Federacji Rosyjskiej. Gdy dojechaliśmy do Smoleńska, bodajże śp. pan Mariusz Kazana poinformował nas po jakimś czasie, że niestety strona rosyjska - ta, która miała przybyć do nas z Moskwy - ze względu na złe warunki atmosferyczne nie przyleci. Oczywiście z wyjątkiem lotniska mogliśmy wtedy obejrzeć wszystkie punkty w Smoleńsku oraz w Katyniu, które związane były zarówno z jedną, jak i z drugą wizytą polskich władz państwowych.
Dlaczego Rosjanie nie wpuścili Panów na lotnisko? Jak argumentowali odmowę? - Gdy kończyliśmy oglądanie punktów, które były związane ze Smoleńskiem i Katyniem, Mariusz Kazana i Andrzej Przewoźnik poinformowali nas już w drodze do Moskwy, że na teren lotniska się nie udajemy. Raz, że nie ma przedstawicieli Federalnej Służby Ochrony i innych służb. Dwa, że jest to teren wojskowy i strona rosyjska powiedziała, iż nie życzy sobie tam naszej obecności.
Nie zaniepokoiło to Panów? Przecież to było jedno z najważniejszych miejsc, które należało sprawdzić.
- Bardzo ważne, wszystkie miejsca związane z pobytem osób ochranianych są bardzo ważne. Przy czym my też przyjęliśmy, że to lotnisko w Smoleńsku było przez ostatnich parę lat lotniskiem dość często wykorzystywanym przez naszych oficjeli, którzy przylatywali tam na różnego rodzaju uroczystości państwowe. Więc jego stan był nam znany, podobnie jak wykonującym lot i 36. SPLT. Wie pan, my jako BOR nie byliśmy grupą osobno ustalającą pewne rzeczy. Biorąc udział w takim rekonesansie, musieliśmy brać pod uwagę to, co ustala Protokół Dyplomatyczny i jedna, i druga kancelaria.
Ale to funkcjonariusze BOR, nie przedstawiciele kancelarii, zabezpieczają lotnisko. - Tak, ale my, jako funkcjonariusze BOR mogliśmy pojechać do Smoleńska i za wszelką cenę starać się wejść na to lotnisko, a na przykład Kancelaria Prezydenta czy Kancelaria Premiera mogła podjąć taką decyzję, że jednak tupolew będzie lądował w Moskwie. My jesteśmy od nich uzależnieni. Jeżeli szef Protokołu Dyplomatycznego śp. Mariusz Kazana i śp. pan Andrzej Przewoźnik przekazali nam taką, a nie inną informację, że Rosjanie nie chcą, żebyśmy się spotykali na tym lotnisku i takiego spotkania nie będzie - to my nie mieliśmy na to żadnego wpływu. Mogliśmy podjechać pod tę bramę, wyszedłby jakiś żołnierz i powiedział "do swidania" i byłoby "do swidania", i nic byśmy tam nie zrobili. A oglądanie płyty lotniska zza wysokiego płotu i tak nic by nie dało.
Przed wylotem do Katynia była odprawa z szefostwem BOR, dostaliście jakieś koordynaty? - W trakcie przygotowań do tych uroczystości wielokrotnie spotykaliśmy się z naszymi przełożonymi - z panem gen. Bielawnym i płk. Florczakiem, informując ich o podjętych krokach, decyzjach, spotkaniach i ustaleniach. Widocznie nie było takiej potrzeby zbierania nas w jednym miejscu i informowania nas, za co tam jesteśmy odpowiedzialni. To było zwyczajowo przyjęte, że skoro chodzimy na spotkania, jesteśmy zorientowani, to wszystko wiemy i tak przełożeni do tego w ten sposób podchodzili. Przy czym na realizację zadania 7 kwietnia poleciały tylko trzy osoby: ja i dwie od tzw. miejsc czasowego pobytu, czyli spraw związanych z tym, kto przyjeżdża, gdzie się zatrzymuje, kto go wita, gdzie wysiada, gdzie ma kolumnę, jaka kolumna, gdzie przejazd etc. Te dwie osoby pochodzą z wydziału, który, na co dzień realizuje tego typu zadania na terytorium naszego kraju i poza jego granicami. Oprócz mnie byli tam: mjr Cezary K. i mjr Andrzej R. Z tymi dwoma funkcjonariuszami byłem wcześniej na rekonesansie. Ja z kolei byłem funkcjonariuszem do współpracy i kontaktów z mediami. To nie jest funkcja tożsama z rzecznikiem prasowym. Jestem od zabezpieczenia spraw technicznych, jak kwestie ustawienia dziennikarzy, kostek dziennikarskich, przejść, puli, list dziennikarskich, akredytacji etc. Zajmowałem się tymi sprawami przez osiem lat. Tu jest teraz pańska rola. Niech pan oceni, czy facet, który pracuje osiem lat z dziennikarzami i wypracował sobie jakąś pozycję, musi być informowany przez przełożonego, co ma robić w Smoleńsku i Katyniu. On wiedział, że tam byłem, co ustalałem, na jakim etapie jest to wszystko przygotowane.
Mówi Pan o gen. Janickim czy o gen. Bielawnym? - Bielawnym i o śp. płk. Florczaku. Generał Janicki w tej kwestii w ogóle się z nami nie spotykał, ani przed 7, ani przed 10 kwietnia. Tu z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że takiej odprawy z szefem BOR nie było.
I z czystym sumieniem może Pan powiedzieć, że funkcjonariusze, którzy mieli zabezpieczać wizyty premiera i prezydenta w Federacji Rosyjskiej, wiedzieli, co mają robić? - Tak. Nie musieli mieć żadnych dodatkowych dyrektyw.
Brak takich odpraw to norma w BOR? - Jeżeli są jakieś duże zabezpieczenia i są brani do nich ludzie z obiektów - mówię tu o terytorium naszego kraju - to takie odprawy zadaniowe oczywiście są.
A w Smoleńsku nie było operacji z kategorii "duże zabezpieczenie"? Biegli wytknęli BOR, że poleciały tam osoby niekompetentne. - Wie pan, co, to mnie bardzo zabolało, że ppłk Jarosław Kaczyński - nasz były przełożony - w ten sposób ocenił naszą działalność. To między innymi wtedy, gdy on był zastępcą szefa BOR płk. Damiana Jakubowskiego, za ich czasów ta formacja została oczyszczona z ludzi, którzy mieli duże doświadczenie, jeżeli chodzi o przygotowania. Wtedy bardzo wielu ludzi musiało odejść z BOR.
Jeden wyjazd zagraniczny wystarczy, by funkcjonariusz BOR dobrze umiał zabezpieczyć wizytę głowy państwa w obcym kraju? - Tak. Schematy naszych działań w kraju i współpraca ze służbami obcymi zbytnio się nie różnią. W Federacji Rosyjskiej też jest funkcjonariusz, który zajmuje się sprawami związanymi z mediami, ja z tymi ludźmi bezpośrednio współpracowałem, tak samo moi koledzy. Miejsce czasowego pobytu na terytorium Federacji Rosyjskiej niczym się nie różni od miejsca czasowego pobytu na terytorium naszego kraju. To są jakieś szablony, standardy, które pozwalają nam na działanie. Jadąc w teren, gdy oglądamy np. jakiś budynek, patrzymy, gdzie będzie spotkanie, którędy jest wejście, ilu funkcjonariuszy będzie zaangażowanych w dane zadanie, jak ze sprawdzeniami pirotechnicznymi, sanitarnymi. To jest nasze ABC, które realizujemy. Z tym tylko, że nasza legitymacja BOR nie działa na terytorium obcego państwa.
To, po co w ogóle jeździcie za granicę z VIP-ami, skoro "legitymacja nie działa"? Biegli stwierdzili, że mogliście, a nawet powinniście pewnych procedur dotrzymać, a nie dotrzymaliście. - My po to pojechaliśmy na ten wcześniejszy, marcowy rekonesans, żeby zobaczyć wszystkie punkty, które są związane z programem wizyt. Potem intencją moich przełożonych było, by ta nasza trójka pojechała jeszcze raz z pewnym wyprzedzeniem do Smoleńska i Katynia, żebyśmy mogli się jeszcze raz spotkać - już w miejscu wydarzeń - ze służbami rosyjskimi i omówić wszystkie sprawy związane z zabezpieczeniem. Wylecieliśmy z Warszawy 5 kwietnia, wieczorem byliśmy w Moskwie. Na drugi dzień przemieściliśmy się do Smoleńska i o ile sobie dobrze przypominam, Rosjanie już tam byli. Już wtedy wiedzieliśmy, że 7 kwietnia na terenie cmentarza w Katyniu, jak również w Smoleńsku, będzie obecny premier Federacji Rosyjskiej. Wiedzieliśmy, więc, że zaangażowanie tych służb rosyjskich będzie większe, że oni się do tego bardziej przyłożą. 10 kwietnia, decyzją moich przełożonych, dojechało do nas jeszcze trzech kolegów. Jeden z nich, Kazimierz S., był kierowcą samochodu, pirotechnik mjr Krzysztof P. i jeszcze jeden kolega do zabezpieczenia miejsc czasowego pobytu - starszy sierżant Jarosław S. Wyjeżdżali z Warszawy bodajże 7 kwietnia.
W dniu wizyty premiera Tuska? To znaczy, że w Smoleńsku nie było pirotechnika? - Nie. Strona rosyjska dokonywała wszelkich sprawdzeń pirotechnicznych.
A polskie BOR jak weryfikowało te sprawdzenia? - Jest jedna podstawowa zasada: każde państwo podejmujące ponosi pełną odpowiedzialność, i to należy też do naszej oceny. Jeżeli bierzemy udział w takim rekonesansie, patrzymy, czy ta strona podejmująca jest stroną wiarygodną i czy dokona wszelkiego rodzaju zabezpieczeń. Mój przełożony Jarosław Florczak po naszym rekonesansie w Smoleńsku - gdy nie było przedstawicieli służb rosyjskich - następnego dnia wziął udział w spotkaniu w "Białym Domu" u premiera Putina. Doszedł on do wniosku, że 7 kwietnia udział naszego pirotechnika jest zbędny. Dlaczego? Tego się już nie dowiemy, bo Jarka nie ma wśród żywych.
I dlatego próbuje Pan obarczyć odpowiedzialnością człowieka, który już bronić się nie może? Dlaczego płk Florczak wyjechał ze Smoleńska po uroczystościach 7 kwietnia, kto wyraził na to zgodę? - Nikogo nie obarczam. Spotkałem się z Jarkiem jeszcze przed naszym wylotem 5 kwietnia do Federacji Rosyjskiej, bo mieszkaliśmy na tym samym osiedlu i żyliśmy na stopie koleżeńskiej, mimo że był moim przełożonym. To była jego decyzja. Miał do nas pełne zaufanie i mogliśmy rzeczywiście według jego oceny sami pojechać, wiedział, że wszystko będzie dobrze przygotowane. Dlaczego po 7 kwietnia nie został z nami? Teoretycznie mógł zostać, ale widocznie jakieś obowiązki służbowe albo zadania wyznaczone przez wyższych przełożonych - gen. Bielawnego lub gen. Janickiego - sprawiły, że musiał pozostać w Warszawie. Nam tylko przekazał informację, że do nas 7 i 10 kwietnia przyleci i będzie nadzorował nasze działania. Zgodę na wyjazd ze Smoleńska po uroczystościach 7 kwietnia dał mu na pewno pan gen. Janicki albo przynajmniej pan gen. Bielawny. To nie jest tak, że ktoś, kto za krótko pracuje w BOR lub się nie sprawdza, mógłby być na taką misję wysłany. Generałowie mieli do nas zaufanie, bo wiedzą, jak my pracujemy. My naprawdę bardzo dużo różnego rodzaju takich przedsięwzięć, zabezpieczeń realizowaliśmy na terenie naszego kraju. Jarek też nam w pełni zaufał, że jak my tam pojedziemy, to się wszystkiego dowiemy.
I dowiedzieliście się? - 6 kwietnia spotkaliśmy się z Rosjanami w hotelu Nowyj w Smoleńsku. Zadawaliśmy im pytania odnośnie do kolumny i samego lotniska. Jeden z odpowiedzialnych ze strony Federalnej Służby Ochrony powiedział nam, że lotnisko w Smoleńsku jest bardzo specyficznym rejonem, że tutaj warunki atmosferyczne dość często tak się zmieniają, że jest piękna pogoda, a za 15 minut może być taka mgła, że nie ma możliwości lądowania. Pamiętam, że Czarek K. zapytał go: "A jeżeli nie będzie takich warunków i możliwości lądowania, to co w związku z tym?". Odpowiedział, że mają przygotowane lotniska zapasowe. Takie zapewnienie ustne uzyskaliśmy.
Nie miał Pan wiedzy, o które konkretnie lotniska chodziło? - Ja nie. Jako funkcjonariusz zajmujący się sprawami związanymi z obsługą prasową nie interesowałem się takimi rzeczami.
Generał Janicki stwierdził, że 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku było dwóch funkcjonariuszy BOR. Kierowca ambasadora nie mógł przecież zabezpieczać lotniska. - Podejrzewam, że intencje pana generała nie były złe. Rzeczywiście, z tego, co wiem, ten Gerard K., który był kierowcą pana ambasadora, od samego początku uczestniczył we wszystkich przygotowaniach. Był z nami w tej grupie przygotowawczej, gdzieś nas podwoził, tłumaczył pewne sprawy. Gerard sam mi powiedział, że został poproszony przez Jarka Florczaka o to, by - jak wyląduje nasz tupolew -wszedł na pokład i rozdał kolegom specjalne identyfikatory, które umożliwiłyby im poruszanie się. Był tam także drugi kierowca ambasadora Artur G.
Ale to byli tylko kierowcy, ostatecznie żadnego z funkcjonariuszy BOR nie było na płycie Siewiernego 10 kwietnia, tak? - Funkcjonariuszy stricte z grupy przygotowawczej nie było, bo Rosjanie nas nie wpuścili.
I nie staraliście się wpłynąć na zmianę ich decyzji, były jakieś próby negocjacji? - Jak one wyglądały, ja teraz panu nie powiem, z prostej przyczyny, bo - jak wspomniałem - w rozmowach w Moskwie u premiera Putina z grupą przygotowawczą Federacji Rosyjskiej uczestniczył tylko śp. Jarosław Florczak.
Florczak poinformował gen. Janickiego albo gen. Bielawnego o kłopotach z wejściem na płytę? - Tego nie wiem, podejrzewam, że tak. Po powrocie grupy przygotowawczej do Warszawy, po konsultacji naszej osobistej w gabinecie Jarosława Florczaka mjr Cezary K. został poproszony przez niego o sporządzenie notatki z ustaleń. Czyli to, co się Jarosław Florczak dowiedział na spotkaniu w tzw. Białym Domu w Moskwie, zostało przekazane Czarkowi i dostał on polecenie sporządzenia notatki służbowej. Była w niej informacja, że nas na tym lotnisku nie będzie, bo strona rosyjska nie wyraża na to zgody.
Jaka była reakcja szefostwa? - Nie wiem. Myślę, że to jest pytanie, które należałoby zadać panu gen. Janickiemu lub spytać przez rzecznika prasowego, co oni z tą sprawą dalej zrobili.
Z jakimi służbami rosyjskimi współpracowaliście w Smoleńsku? - Z Federalną Służbą Ochrony. Milicja rosyjska nie zrobiła nic bez decyzji FSO. Jak wjechaliśmy na to lotnisko w dniu katastrofy, bo byliśmy tam zaraz, jak tylko się dowiedzieliśmy, że coś się tam wydarzyło, staliśmy ze wszystkimi do momentu, w którym ktoś z FSO do nas nie podszedł i nie powiedział wojskowym, że nasz samochód ma przejechać przez pas startowy i jechać na miejsce zdarzenia.
Była kolumna samochodowa na lotnisku? - Była. Jest nieprawdą, że jej nie było, mogę to panu potwierdzić z pełną świadomością. Mieliśmy kolumnę na 7 kwietnia na wizytę pana premiera. Był kierowca, samochody ochronne, główny opancerzony samochód mercedes. Cały czas ta kolumna jeździła, nie było żadnych zastrzeżeń. Ktoś podał informację, już po katastrofie, że 10 kwietnia na pokładzie samolotu Ił-76 była właśnie kolumna specjalna. Nieprawda. Ja, rzeczywiście, jak wjechałem na to lotnisko, to nie szukałem tej kolumny, myślałem wtedy o innych sprawach. Nie widziałem jej, bo tam była mgła.
Skoro Pan nie widział tej kolumny, to skąd domniemanie, że tam była? - Była na sto procent.

Gdzie był Pan w chwili katastrofy, kto Pana o niej powiadomił? - Byłem w Katyniu, tak jak wszyscy pozostali moi koledzy z grupy przygotowawczej. Nikogo, oprócz Gerarda K. i Artura G. nie było w Smoleńsku. Gerard K. miał nam przekazywać informacje telefoniczne, że np. wylądowali, wręczyć im te identyfikatory i wyjechać z nimi z lotniska. Tak samo było 7 kwietnia.
Gerard K. miał też jakiś kontakt na smoleńskim lotnisku ze służbami rosyjskimi? - Tak, miał. Chodziło chociażby o kwestię ustalenia kolumny.
Ale ta procedura jest niezgodna z ustawą o BOR. On nie był funkcjonariuszem BOR, nie miał żadnej plakietki czy broni. - My też nie posiadaliśmy broni służbowej, bo taka była decyzja strony rosyjskiej.
Dlaczego zgodziliście się na taki warunek, pozbawiając się broni? Jak chronilibyście premiera czy prezydenta w przypadku choćby ataku terrorystycznego? - My jej się nie pozbawiliśmy, taka była decyzja naszych przełożonych, że lecimy bez tej broni. Uznali, że broń w tym momencie jest nam tam niepotrzebna.
A Rosjanie w trakcie zabezpieczenia wizyty Władimira Putina na Westerplatte też nie mieli broni? - Mieli. Ale są państwa, które przylatują do naszego kraju i mają zgodę na wszystko. Tu nawet nie chodzi o takie mocarstwa, jak Stany Zjednoczone, Izrael czy Rosja. Są mniejsze państwa, a nie ma zasady wzajemności. Mamy takie państwa, nawet w naszym regionie, gdzie nie uzyskujemy zgody na wwóz i posiadanie broni służbowej. I to jest zwyczajowo działające od wielu lat.
O której godzinie dowiedział się Pan o katastrofie? - Około godz. 9.00 naszego czasu podeszła do mnie w Katyniu polska dziennikarka, która zwróciła się do mnie z pytaniem, czy słyszałem, że samolot z prezydentem ma jakieś kłopoty. Odpowiedziałem, że nic nie wiem, nie słyszałem, ale zaraz pójdę i postaram się czegoś więcej dowiedzieć. Poszedłem od razu do pana ministra Jacka Sasina i mówię: "Panie ministrze, czy pan coś wie na temat jakichś problemów z samolotem?". Odpowiedział: "Pan też coś słyszał? Ja też coś słyszałem, ale nie znam szczegółów". Wtedy próbowaliśmy wykonywać telefony.
Gerard K. skontaktował się z Panem? - Nie, bo wystąpiły jakieś zakłócenia telefoniczne. Gerard K. próbował się z nami połączyć, ale żaden z telefonów nie dzwonił. Dopiero po paru minutach dodzwonił się do swojej żony, która też z nami była w Katyniu, i poinformował ją o katastrofie, a ta nam tę informację przekazała.
Dlaczego Rosjanie zakłócali łączność telefoniczną? - Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym. Każdy z nas był wyposażony w telefon służbowy i do żadnego z nas Gerard się nie dodzwonił. Gdy - po relacji żony Gerarda - powiadomiłem o tym, co się stało, ministra Sasina, poprosiliśmy o pilotaż milicyjnym radiowozem i pojechaliśmy na lotnisko. Czy kolumna była, tego panu nie powiem, bo - jak mówiłem - była mgła. Ale stał Jak-40, widziałem załogę stojącą przy nim. Dziękuję za rozmowę.

Honor i godność polskiego żołnierza Prokuratura wojskowa popełniła wiele rażących błędów w czasie toczącego się procesu, w którym wojskowi zostali oskarżeni o ludobójstwo  w Afganistanie Trzech z siedmiu polskich żołnierzy oskarżonych o popełnienie zbrodni wojennej na afgańskiej ludności cywilnej odetchnęło z ulgą. Zostali uniewinni. Izba Wojskowa Sądu Najwyższego ogłosiła wyrok. Część żołnierzy i ich rodziny mogą spać spokojnie, w przypadku pozostałych ich kolegów – sprawa trafia do ponownego rozpatrzenia – tak zdecydowali sędziowie. Uniewinnionych prawomocnie zostało: dwóch starszych szeregowych - Jacek Janik i Robert Boksa, którzy zdaniem sądu działali na rozkaz przełożonego oraz dowódca plutony kapitan Olgierd C., któremu - jak uznali sędziowie - nie można przypisać wydania rozkazu strzelania do cywilów. St. szer. Janik, na pytanie dziennikarzy, co czuł po ogłoszonym wyroku, odpowiedział krótko: - Wielką ulgę.  
Apelacja wojskowej prokuratury Potrzeba było blisko sześćdziesiąt rozpraw i prawie dwa lata procesu w Wojskowym Sądzie Okręgowym w Warszawie, aby 1 czerwca 2011 roku zapadł wyrok uniewinniający wszystkich siedmiu polskich żołnierzy od zarzutu ludobójstwa w afgańskiej wiosce Nangar Khel. Jednak był to wyrok nieprawomocny i Naczelna Prokuratura Wojskowa z Poznania postanowiła zaskarżyć decyzję sądu pierwszej instancji na niekorzyść oskarżonych, domagając się uchylenia wyroku i ponownego rozpatrzenia sprawy. Wojskowy Sąd Okręgowy uznał, że nie  ma wystarczających dowodów, aby wykazać winę żołnierzy, którzy na skutek podejmowanych działań wojennych w walce z talibami przy użyciu moździerza ostrzelali 16 sierpnia 2007 roku wioskę Nanghar Khel. Wówczas zginęło sześcioro osób, w tym troje dzieci. Trzy osoby zostały ciężko ranne. Z kolei Izba Wojskowa Sądu Najwyższego po rozpatrzeniu apelacji wojskowej prokuratury w przypadku czterech żołnierzy w ostatnią środę zadecydowała, że ponownie czekają ich rozprawy sądowe. Oprócz odwołania prokuratury, mecenas Piotr Dewiński, obrońca chor. Andrzeja Osieckiego, złożył własną apelację, w której domaga się uniewinnia jego klienta nie ze względu na brak dowodów, ale na to, że chor. Osiecki w ogóle nie popełnił przestępstwa. W rozmowie z „Naszą Polską” adwokat mówi, że na razie sąd nie odniósł się do jego apelacji ze względu na uchylenie wyroku Wojskowego Sądu Okręgowego.  Sędziowie Izby Wojskowej Sądu Najwyższego orzekli o tym, że chor. Andrzej Osiecki wraz trzema innymi żołnierzami (ppor. Łukaszem Bywalcem, plut. Tomaszem Borysiewiczem oraz st. szer. rezerwy Damianem Ligockim) ponownie zasiądzie na ławie oskarżonych. – My musimy walczyć dalej – stwierdził chor. Osiecki. Toczący się proces w sprawie oskarżenia żołnierzy o ludobójstwo to precedens w historii polskiego sądownictwa. Jednemu z żołnierzy groziła kara 15 lat więzienia - st. szer. rezerwy Damianowi Ligockiemu, ponieważ nie miał postawionego zarzutu zabójstwa cywilów, tylko ostrzelania niebronionego obiektu. Reszta żołnierzy mogłaby zostać skazana nawet na karę dożywocia. Czy pozostali czterej żołnierze zostaną uniewinnieni? O tym rozstrzygnie sąd pierwszej instancji. - Sprawa jest ciągle otwarta. Mam nadzieję, że po ponownym rozpatrzeniu zapadnie wyrok uniewinniający mojego klienta i pozostałych żołnierzy – mówi „Naszej Polsce” mecenas Dewiński i podkreśla, że o decyzji Sądu Najwyższego zadecydowały względy proceduralne, według których Wojskowy Sąd Okręgowy nie wyjaśnił wszelkich rozbieżności i sprzeczności związanych z wyjaśnieniami składanymi przez oskarżonych. Zauważa również, że aby móc ocenić, jak długo może trwać ponowne rozpatrzenie sprawy, trzeba poczekać na uzasadnienie pisemne sądu. Prokuratura wojskowa od prawomocnego wyroku trzech uniewinnionych może wnieść kasację. Ale na razie nie wypowiada się w tej kwestii.
Najgorszy rodzaj wojny Każdego dnia w Afganistanie toczy się walka o życie – zarówno żołnierzy, jak i cywilów, ponieważ talibowie są nieobliczalni. Potrafią  obłożyć dziecko ładunkami wybuchowymi i wysłać je w kierunku stacjonujących wojsk. Wielu cywilów jednego dnia popiera działania NATO, a następnego staje po stronie rebeliantów. Według jednego z kapitanów wojsk lądowych, do którego dotarła „Nasza Polska”, Afganistan to najgorszy rodzaj wojny, ponieważ  mamy tam do czynienia z walką partyzancką.  – Nigdy nie możesz mieć pewności, kto jest, kim – zdradza nasz rozmówca, który wrócił z IX zmiany Polskich Sił Zadaniowych, która pełniła służbę  przez kilka miesięcy w tym kraju. Nie można mieć złudzeń, że oskarżanie przez Naczelną Prokuraturę Wojskową o najcięższe zbrodnie wojenne i próba udowodnienia im za wszelką cenę winy przez prokuratorów, to kopanie pod sobą dołków przez państwo. Nie po to polscy żołnierze są wysyłani na tzw. misje stabilizacyjne, o których trzeba mówić, wprost, że są regularną wojną, aby później to samo państwo wsadzało ich do więzienia. Oczywiście, każde działanie z premedytacją, na skutek, którego giną ludzie, należy potępić i nie dopuścić, aby dochodziło ponownie do takich zdarzeń. Niemniej jednak, w przypadku polskich wojskowych, którzy w 2007 roku służyli w Afganistanie, nie wydaje się, aby celowo wzięli do ręki moździerze i granatniki oraz zaczęli ot, tak po prostu  ostrzeliwać wioskę. Proces w Wojskowym Sądzie Okręgowym wykazał brak dostatecznych dowodów, aby z czystym sumieniem móc oskarżyć żołnierzy.
Kardynalne błędy prokuratorów W udzielonym „Naszej Polsce” wywiadzie mecenas Piotr Dewiński mówił, że oskarżenie żołnierzy o zbrodnię wojenną  jest kuriozalne. Przyznał, że tragedie takiego kalibru zawsze wymagają postępowania wyjaśniającego, jednak nie oznaczają od razu postawienia żołnierzy w stan oskarżenia. W jego przekonaniu tragiczne wydarzenie w 2007 roku w afgańskiej wiosce było po prostu nieszczęśliwym wypadkiem, a nie celowym działaniem. Adwokat wielokrotnie podkreślał, że przeprowadzone śledztwo przez prokuraturę  było „ułomne oraz rażąco naruszające zasady procedury karnej”. Proces, w którym Naczelna Prokuratura Wojskowa wykazała się szczególną zdolnością braku przedstawiania wszystkich dowodów  oraz -  jak mówi adwokat - „popełnieniem szeregu kardynalnych błędów”, zadziwia. Do tych błędów zalicza niezabezpieczenie śladów na miejscu zdarzenia oraz nieprzeprowadzenie oględzin miejsca tragedii, a także brak wizji lokalnej. - Są to błędy nieusuwalne  - mówi nam adwokat Dewiński. Nawet minister obrony narodowej Tomasz Siemioniak  liczył na to, że wyrok sądu pierwszej instancji zostanie podtrzymany przez Izbę Wojskową Sądu Najwyższego. Jednak decyzja o uniewinnieniu żołnierzy nie dotyczyła wszystkich oskarżonych. - Mam wrażenie, że nie wszyscy w tej sprawie mają czyste sumienie. Mam na myśli tych, którzy w taki sposób postanowili zatrzymać tych żołnierzy - powiedział szef resortu w „Sygnałach Dnia” na antenie Polskiego Radia. O czym mówił dokładnie minister Siemioniak? Polscy żołnierze po powrocie do kraju zostali najpierw uhonorowani i odznaczeni za pobyt w Afganistanie, a za pewien czas z użyciem sił antyterrorystycznych zostali zatrzymani i bez udowodnienia winy tymczasowo aresztowani. Szok i upokorzenie przeżywali nie tylko oni sami, ale również ich rodziny – żony i dzieci – gdy służby z zaskoczenia wkroczyły do domów żołnierzy.  Dzisiaj media już nie pamiętają tych wydarzeń. Teraz liczy się sprawiedliwy wyrok i odsłonięcie kulis tego, co stało się naprawdę 16 sierpnia 2007 roku w Nangar Khel. Miejmy nadzieję, że Wojskowy Sąd Okręgowy zastosuje się do fundamentalnej  zasady domniemania niewinności obowiązującej w polskim wymiarze sprawiedliwości, według której każda osoba jest niewinna dopóty, dopóki wina nie zostanie całkowicie jej udowodniona, oraz czterej pozostali wojskowi zostaną uniewinnieni. Do tej pory w procesie były widoczne ewidentne braki dowodowe. Chodzi tutaj przecież o honor i godność polskich żołnierzy. Magdalena Kowalewska

Czy Jezus akceptował rozwód? Kościół rzymskokatolicki uznaje związek mężczyzny i kobiety złączonych przysięgą małżeńską, proklamowaną uroczyście w kościele w obecności świadków, za nierozerwalny. Wywołuje to frustrację nawet u osób wierzących, którym „nie układa się w życiu”. Widząc totalny upadek świeckiej instytucji małżeństwa w Europie, nie mając w otaczającym społeczeństwie prawie żadnych przykładów trwałych i zdrowych więzi małżeńskich, wierni zadają pytanie: „dlaczego Kościół nie pozwala na rozwody?”. Problem polega na tym, że przyzwolenie na rozwód byłoby zdradą podstawowej nauki Jezusa o małżeństwie. Nie jest to jakiś wymysł księży, pragnących utrudnić życie małżonkom. Nie jest to jakaś filozofia polegająca na takiej lub innej interpretacji niejasnego tekstu. Nierozerwalność małżeństwa jest jednoznacznym wymaganiem postawionym przez Jezusa. Warto sobie przypomnieć, że w żadnym momencie swojego życia Jezus nie złamał ani nie skrytykował żadnego przykazania zapisanego w Starym Testamencie. Jego spory z faryzeuszami dotyczyły wyłącznie tego, w jaki sposób stosowali oni nadane przez Mojżesza Prawo. W dyskusji o rozwodzie widać to wyraźnie, gdyż sami faryzeusze zaczepili Jezusa, pytając: „Czy wolno oddalić swoją żonę z jakiegokolwiek powodu?” (Mt 19, 3). Dokładnie jak nasi współcześni byli przekonani, że rozwód jest dla nich przewidziany, jako ucieczka od problemów małżeńskich! Chcieli tylko się upewnić, czy jakikolwiek powód może być impulsem do rozwodu: zbyt słona zupa, utrata piękna przez starzejącą się żonę albo zwykły kaprys męża. Jest absolutnie oczywiste, że Pan Jezus nie mógł podzielać takiego poglądu – z prostego powodu: był on sprzeczny z zamiarem Stwórcy. Proszę zauważyć, że zamiar Stwórcy jest czymś innym niż nasze pomysły na życie. Stwórca jest nieskończenie mądrzejszy od stworzenia i w odróżnieniu od nas nie tylko pragnie naszego szczęścia, ale dokładnie wie, jak można je osiągnąć. Z tego powodu Pan Jezus, choć zawsze litował się nad każdym problemem ludzkim i był wyrozumiały dla każdej ludzkiej słabości, stanowczo zaprzeczył, mówiąc: „Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich, jako mężczyznę i kobietę? (...) Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, niech człowiek nie rozdziela” (Mt 19, 4-6). Ale nie jest łatwo przekonać człowieka, że Bóg dla niego zaplanował nie to, co on sam chce realizować! Faryzeusze, którzy jednoznacznie zrozumieli Jezusową interpretację Prawa Mojżeszowego, nie poddają się i próbują użyć argumentu, posługując się tym samym Prawem: „Czemu więc Mojżesz polecił dać jej list rozwodowy i odprawić ją?” (Mt 19, 7). Okazuje się, że można nawet Biblię dopasować do własnych poglądów! Bo skoro sam Mojżesz kazał wypisać list rozwodowy, to, co ma biedny Żyd robić? Musi ten list wypisać i odprawić żonę! Jednak, co innego jest wymyślić sobie usprawiedliwienie, a co innego jest przekonać Jezusa, który nie tylko pozostał przy swoim zdaniu, ale sprecyzował Mojżeszowe „polecenie”: „Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych pozwolił wam Mojżesz oddalać wasze żony, lecz od początku tak nie było” (Mt 19, 8). Okazuje się, że Mojżesz nie „polecił”, tylko pozwolił, i nie, dlatego, że tak było od początku, tylko ze względu na zatwardziałość ludzkiego serca. Chciałbym tutaj odwołać się do nakazów Prawa Mojżeszowego, ponieważ polski czytelnik nie jest z nim tak dobrze obeznany, jak wspomniani w Ewangeliach faryzeusze i uczeni w Piśmie. Kto, jak kto, ale oni doskonale wiedzieli, że Biblia przewiduje tylko jeden powód, który mógł doprowadzić do rozwodu: jeżeli mąż znajdzie u żony coś odrażającego (hebr. erwat dawar; Pwt 24, 1). Problem w tym, że oni chcieli, by „coś odrażającego” oznaczało „jakikolwiek powód”! Dla sprawiedliwości jednak dodać należy, iż oponenci Jezusa nie stanowili żadnego poważnego nurtu w judaizmie. Nauka faryzejska, która funkcjonuje do dziś, jako ortodoksyjny judaizm, zwraca uwagę na to, że coś naprawdę odrażającego można łatwo odkryć przed ślubem. Dlatego też dzisiejsi Żydzi nie dopuszczają do ślubu bez możliwości spotkania się pary młodej (jak to czyniono nieraz w starożytnych kulturach, zwłaszcza na Wschodzie) i jeżeli któreś z narzeczeństwa ma jakiekolwiek opory, do ślubu nie dochodzi. Dzięki temu, kiedy któryś Żyd przychodzi do rabina i mówi, że znalazł w swojej żonie coś odrażającego, rabin może odpowiedzieć po prostu: „Widziały gały, co brały!”. Zatem problem rzeczy „odrażających” sprowadza się do zagadnień, które zostały ukryte w okresie narzeczeństwa i ujawniły się dopiero po ślubie. I właśnie w tym kontekście powinniśmy odczytywać dalsze wyjaśnienia Pana Jezusa: „A powiadam wam: »Kto oddala swoją żonę – chyba w wypadku nierządu – a bierze inną, popełnia cudzołóstwo. I kto oddaloną bierze za żonę, popełnia cudzołóstwo«” (Mt 19, 9). Z tych słów jednoznacznie wynika, że każdy związek rozwiedzionego mężczyzny z jakąkolwiek kobietą i rozwiedzionej kobiety z jakimkolwiek mężczyzną w oczach Jezusa jest równoznaczny z cudzołóstwem. Niestety, część dzisiejszych chrześcijan pragnęłaby odczytać te słowa inaczej. Niektórym chciałoby się wierzyć, że Jezus przyzwala na rozwód „w wypadku nierządu”, rozumianego dziś, jako zdrada małżeńska. Wydaje się to logiczne, ale niestety stoi w sprzeczności z kontekstem kulturowo-religijnym, w jakim te słowa zostały wypowiedziane. Mianowicie musimy pamiętać, że rozmówcami Jezusa nie byli Grecy, Rzymianie lub Polacy, których On pouczał, jak trzeba żyć. Byli to biegli w Pismach faryzeusze, którzy odwoływali się do Prawa Mojżeszowego, stosowali to Prawo we wszystkich dziedzinach życia i w świetle tego Prawa rozumieli i weryfikowali każdą wypowiedź Jezusa. A każdy wie, że Prawo Mojżeszowe nie przewidywało żadnego rozwodu w przypadku zdrady małżeńskiej. Zdrada małżeńska była karana śmiercią. Aby lepiej to sobie uzmysłowić, przypomnijmy dwie sytuacje opisane w Ewangeliach. Jedna z nich dotyczy kobiety przyłapanej na cudzołóstwie (J 8, 3-11), a druga problemu przedmałżeńskiej ciąży Maryi (Mt 1, 18-20). Łatwo zauważyć, że przyprowadzając cudzołożnicę, faryzeusze nie pytają się o rozwód, tylko o ukamienowanie: „W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty co mówisz?” (J 8, 5). Najwyraźniej chodzi o skonfrontowanie Jezusa z Mojżeszem, by wykorzystać ewentualną różnicę zdań do oskarżenia Jezusa o herezję. Widzimy, że Jezus nie obala nakazu Mojżesza i nie porusza wątków rozwodowych. Daje jednak faryzeuszom jasno do zrozumienia, że egzekucji może dokonać jedynie Ten, kto nie ma żadnej winy – i że właśnie On ma zamiar udzielić łaski przebaczenia. Ułaskawiona kobieta powraca do swego męża z Chrystusowym poleceniem: „Idź, i nie grzesz więcej”, a nie z rozkazem „idź i rozwiedź się z mężem, bo go zdradziłaś”. Wydaje się naturalne, że Jezus, który przebaczył jej grzech cudzołóstwa, oczekuje, że również mąż jej przebaczy. W drugiej sytuacji mamy do czynienia nie z cudzołóstwem, tylko z domniemaną rozpustą, (bo właśnie, jako rozpusta i nierząd określany jest w Biblii seks przedmałżeński, w odróżnieniu od cudzołóstwa, czyli zdrady małżeńskiej). Z punktu widzenia Józefa Maryja zdradziła go jeszcze przed ślubem, w okresie oficjalnego narzeczeństwa. Zgodnie z Prawem Mojżeszowym Józef mógł domagać się jej ukamienowania, jako cudzołożnicy, ale mógł też odprawić ją, jako kobietę, w której znalazł „coś odrażającego”. Bo przecież mógł udawać, że ona ukrywała przed nim ciążę, czyli swoją rozpustę w panieństwie. A jak wcześniej zostało wyjaśnione, taka sytuacja kwalifikowała się do rozwodu, ponieważ wymieniony w Księdze Powtórzonego Prawa (24, 1) erwat dawar oznacza między innymi „nagość” i „rozpustę” (zob. np. Iz 20, 4 lub Kpł 18). Widzimy, zatem, że wymieniony przez Jezusa „wyjątek” („chyba, że w przypadku nierządu”) nie jest jakimś przyzwoleniem na rozwód w sytuacji cudzołóstwa, ale nawiązuje raczej do utajenia rozpus­ty przedmałżeńskiej, która wyszła na jaw dopiero po ślubie. Obowiązujący w Kościele katolickim kodeks prawa kanonicznego uwzględnia wagę takiej sytuacji, kiedy jedno z małżonków zostało świadomie wprowadzone w błąd przed ślubem. Zgodnie z kanonem 1098 utajenie ważnych faktów, które mogłyby zniszczyć życie małżeńskie, stanowi przeszkodę uniemożliwiającą udzielenie sakramentu małżeństwa. Dla przykładu: gdyby dopiero po ślubie pan młody się dowiedział, że jego narzeczona była w ciąży, z kim innym, to w myśl wymienionego kanonu zawarte małżeństwo jest nieważne. Podkreślam jednak, że w takiej sytuacji Kościół nie udziela rozwodu, tylko stwierdza, że jedna ze stron została oszukana, więc nie został spełniony warunek świadomego i dobrowolnego wstąpienia w związek małżeński. Jeżeli natomiast przed ślubem wszystko było „cacy”, ale dopiero po jakimś czasie małżonkowie zaczynają psuć sobie nawzajem krew, to żadne unieważnienie lub rozwód nie może nastąpić, ponieważ jednym z podstawowych obowiązków małżonków jest wspólna droga do świętości. Na zakończenie pragnę uświadomić każdego, kto ma odmienne zdanie na temat nierozerwalności małżeństwa: kanony 1099 – 1101 prawa kanonicznego głoszą, że nie może przyjąć sakramentu małżeństwa osoba, która neguje jakikolwiek z jego elementów: czy to nierozerwalność, czy to płodność, czy to monogamię. W szczególności nie może wziąć ślubu człowiek rezerwujący sobie prawo do zdrady małżeńskiej lub rozwodu, do stosowania antykoncepcji lub aborcji. Albo się przyjmuje sakrament tak, jak go ustanowił Pan Jezus, albo się go nie przyjmuje wcale. I nie oszukujmy samych siebie: nasza zatwardziałość nie zostanie przyjęta przez Boga, jako argument przyzwalający na rozpustę czy cudzołóstwo, tak samo jak nie zostały przyjęte pseudobiblijne wywody faryzeuszów. Jeżeli jesteśmy słabi i grzeszni, to możemy zawsze liczyć na Miłosierdzie Boże – jednak pod warunkiem, że wykazujemy pragnienie poprawy. „Idź i nie grzesz więcej” – tak mówi Jezus każdemu z nas i nie łudźmy się – nikomu nie mówi: „Skoro twoja żona cudzołoży, to i ty idź i cudzołóż. Ja mam gdzieś cały Kościół, który sam ustanowiłem, wraz z naukami o nierozerwalności małżeństwa, które również sam ustanowiłem. Cudzołóżcie, więc wszyscy, ile chcecie, a Ja wam wszystko przebaczę”. Jestem przekonany, że lepiej dla nas jest walczyć z grzechem wdzierającym się do naszego życia i niszczącym nasze rodziny niż toczyć bitwy z Kościołem i występować w obronie grzechu. Mirosław Rucki

Alina Cała kilkanaście miesięcy temu zasłynęla oszczerczym wobec Polski i Polaków wywiadem opublikowanym na łamach dziennika „Rzeczpospolita”

http://www.rp.pl/artykul/310528.html

Polacy, jako naród nie zdali egzaminu W pewnym sensie Polacy są odpowiedzialni za śmierć wszystkich 3 milionów Żydów – obywateli II RP – mówi historyk z Żydowskiego Instytutu Historycznego Alina Cała

Rz: Czy Polacy są współodpowiedzialni za Holokaust? Alina Cała: W pewnym stopniu tak. Przyczyną tego był przedwojenny antysemityzm, który nie przygotował ich moralnie do tego, co miało się dziać podczas Zagłady. Nośnikiem tego antysemityzmu były dwie instytucje. Ugrupowania tworzące obóz narodowy oraz Kościół katolicki. Ten ostatni mniej więcej od 1935 roku zaczął sprzyjać endecji. W efekcie wysokonakładowe pisma konfesyjne zaczęły głosić propagandę antysemicką. Choćby „Mały Dziennik” Kolbego.

Od endeckiego ekonomicznego antysemityzmu czy kościelnego antyjudaizmu do ludobójczego rasizmu Adolfa Hitlera chyba jest daleka droga. Wcale nie taka daleka. Wszystkie rodzaje antysemickiego dyskursu w latach 30. zaczęły się zlewać. Antysemityzm ekonomiczny był uzasadniany rasizmem, a antyjudaizm katolicki stał się rasistowski, pochwalający politykę Hitlera. W programie Obozu Wielkiej Polski już w 1932 roku zawarto postulaty podobne do tych, które później się znalazły w ustawach norymberskich. Obóz Narodowo-Radykalny wysunął projekty masowych deportacji, połączonych z żądaniem, żeby to Żydzi sfinansowali swoje wygnanie. Właśnie to zrobili hitlerowcy. Zagłada została sfinansowana z majątków zrabowanych Żydom. Oenerowcy i klerykalni antysemici domagali się tworzenia otoczonych murem gett. Ich życzenie spełnili okupanci.

Endecy nie postulowali zabijania ludzi. Ale inicjowali niektóre antyżydowskie rozruchy, zarówno w latach 1918 – 1920, jak i podczas fali ponad 100 pogromów w latach 1935 – 1937. W pogromach tych ginęli ludzie. Po rozpoczęciu okupacji doszło w Polsce do spontanicznych pogromów, takich jak wielkanocne rozruchy w Warszawie w 1940 roku, przygotowany przez organizację związaną z ONR Falanga Bolesława Piaseckiego.

A nie przez Niemców? Nie. Wydarzenie to jest związane z próbą kolaboracji podjętą wówczas przez grupę działaczy Falangi. Piasecki pozostał w cieniu, a jego rola nie jest do końca wyjaśniona.

Ci działacze Falangi zostali rozstrzelani w Palmirach. Zostali wykorzystani do mokrej roboty i usunięci. Chwalimy się, że byliśmy państwem bez Quislinga. Ale chętni byli, to Niemcy nie chcieli współpracy z Polakami.

Ale mówi pani, że to Niemcy wykorzystali Polaków do mokrej roboty. Ten pogrom odbył się oczywiście ze wsparciem logistycznym Niemców. Bojówkarze byli podwożeni ciężarówkami Wehrmachtu. Ale bez przedwojennego antysemityzmu do tego wydarzenia by nie doszło.

Jego skala była jednak niewielka. Kilka pobić czy nawet zabójstw to chyba za mało, żeby mówić o współudziale w Holokauście. Z moralnego punktu widzenia przemoc to przemoc. Ale przecież ta fala pogromów to nie wszystko. Spójrzmy na problem ratowania Żydów podczas Zagłady. Polak, który przed wojną był bombardowany kościelną i endecką agitacją antysemicką, musiał mieć rozterki, czy ratowanie Żydów jest moralne.

A może rozterki te brały się nie z czyjejś agitacji, tylko z powodu terroru okupanta. Kara śmierci dla całej rodziny za ukrywanie Żyda... Proszę się postawić w sytuacji matki, która ryzykuje życie dzieci dla obcego człowieka. Za ukrywanie polskiego patrioty, członka ruchu oporu, też groziła śmierć. A jednak łatwiej to było zorganizować i więcej ludzi się na to zdobywało. Bo tu nie było już żadnych moralnych rozterek. Poza tym niektórzy Polacy brali aktywny udział w Zagładzie. Choćby sprawa buntu w Sobiborze. Więźniowie, którym udało się przedrzeć do lasu, zostali wyłapani przez chłopów. W ogóle sołtysi w okupowanej Polsce mieli obowiązek denuncjowania wszystkich ukrywających się Żydów i partyzantów. Tych ostatnich jednak na ogół nie denuncjowano, a Żydów często. Jest bardzo niewiele przypadków, żeby cała wieś wzięła na siebie odpowiedzialność za ukrywającego się Żyda.

Być może ludzie po prostu obawiali się donosu. No, ale, o czym świadczy ten lęk przed donosem sąsiada?

O tym, że niegodziwcy są w każdej społeczności. A ja myślę, że to świadczy o kondycji moralnej tego społeczeństwa. Nie da się wymordować 3 milionów ludzi bez bierności społeczeństwa. Jakże inna była reakcja Polaków na próby masowej deportacji ludności Zamojszczyzny. Bo to byli prawdziwi Polacy, a nieznienawidzeni przez endeków Żydzi. Było natomiast niemało przypadków, gdy partyzantka AK i NSZ mordowała ukrywających się Żydów.

A czy agitacją endecką była przesiąknięta również część społeczeństwa żydowskiego? Skądże.

To dlaczego część Żydów pomagała Niemcom w Holokauście? Choćby żydowska policja w gettach, która denuncjowała swoich współbraci i nadzorowała załadunek ludzi do pociągów zmierzających do obozów? Tego typu zachowania można ewentualnie porównać ze szmalcownictwem. Część szmalcowników nie robiła tego z antysemickich pobudek, tylko kierowała się chęcią zarobku. Podobne były motywy Żydów, którzy poszli na współpracę z Niemcami, z tą różnicą, że dla nich stawką było życie, a nie zarobek. Proszę też pamiętać, że Polacy działali pod znacznie mniejszą presją, mieli większą swobodę działania i, co najważniejsze, w przeciwieństwie do Żydów nie byli zamknięci za murem.

Użyłem tego przykładu, bo mam wrażenie, że problemem nie był wcale endecki antysemityzm, ale po prostu natura ludzka. Wszędzie znajdą się ludzie zachowujący się w sposób niegodny. Ale to dzięki przedwojennemu antysemityzmowi ludzi zachowujących się niegodnie było w Polsce więcej.

Postawy antyżydowskie były jednak mocno piętnowane i potępiane przez Polskie Państwo Podziemne. To mit. Problemem szmalcownictwa państwo podziemne zajęło się pod wpływem Żegoty w 1943 roku, gdy Holokaust dobiegał już niemal końca. Z ogłoszonych wyroków bardzo niewiele zostało wykonanych. Państwu podziemnemu można zarzucić grzech zaniechania. I to zaniechania intencjonalnie wypływającego z pobudek antysemickich. Żydów wykluczono ze wspólnoty obywatelskiej, ich los niezbyt zaprzątał głowy elit państwa podziemnego. W niektórych podziemnych gazetach endeckich można znaleźć wręcz entuzjazm dla tego, że Niemcy „załatwiają za nas problem”. Było tylko jedno zmartwienie – co w przyszłości zrobić z tymi Żydami, którzy przeżyją.

Przed wojną Żydzi często nie mówili po polsku, mieli inne obyczaje. Wielu nie miało polskich znajomych i w czasie Holokaustu nie miało się, do kogo zwrócić o pomoc. Może to właśnie słaba asymilacja spowodowała, że zginęło tak wielu polskich Żydów? To stereotyp. W okresie międzywojennym wyrosło pokolenie Żydów, którzy przeszli przez polskie szkoły elementarne. Starsze pokolenie również dogadywało się jakoś z sąsiadami. Używana przez tych ludzi gwara była zrozumiała. W dużych miastach rzeczywiście mogli być Żydzi, którzy nie mieli styczności z Polakami, ale w małych miasteczkach więzi między obydwoma społecznościami istniały. W Warszawie mówiło się: „idę coś kupić do Żyda”, ale w małym miasteczku – „idę coś kupić do Abramka”. To nie były odrębne światy. Ci ludzie się znali. Tak było na przykład w Jedwabnem.

Czy do zbrodni w Jedwabnem też doszło z powodu przedwojennej endeckiej i kościelnej agitacji? Nie jest przypadkiem, że masakra miała miejsce na terenie diecezji łomżyńskiej, której duchowieństwo przed wojną było nastawione bardzo antysemicko. Na tym terenie między rokiem 1935 a 1937 dochodziło do wielu pogromów. Ta zbieżność wydaje się nieprzypadkowa.

A czy przyczyną tego, co się stało w Jedwabnem, nie była kolaboracja sporej części Żydów z władzą sowiecką w latach 1939 – 1941? To też element antysemickiej agitacji – utożsamianie każdego Żyda z komunizmem. Sowietów tymczasem witali nie tylko Żydzi, ale i cała ludność. Ludzie na początku nie bardzo wiedzieli, po co Armia Czerwona wkroczyła do Polski. Rydz-Śmigły wydał rozkaz, aby nie podejmować walki z Sowietami. W efekcie witanie wkraczających wojsk sowieckich organizowali niektórzy polscy burmistrzowie! A z drugiej strony religijni, ortodoksyjni Żydzi – których na tych terenach było najwięcej – wiedzieli, że nie mogą się niczego dobrego spodziewać po Sowietach. Oni na pewno nie witali Sowietów kwiatami. Nie wolno, więc mówić o tym, że „Żydzi witali Sowietów”. Żydzi mogli co najwyżej być wśród witających.

Ale w pamiętnikach i relacjach z tamtych wydarzeń zawsze powtarza się ten motyw. To proszę sprawdzić, czyje to są pamiętniki. Andrzej Żbikowski w książce „U genezy Jedwabnego” przeprowadził analizę tych pamiętników i okazało się, że były na ogół dziełem ludzi prawicy. Natomiast zwolennicy lewicy pisali o czymś wręcz przeciwnym. Ponad 60 pogromów dokonanych przez nastawionych antysemicko Polaków w 1941 roku po wejściu Niemców jest zaś faktem.

Skoro Polacy byli takimi antysemitami, to, dlaczego wśród Sprawiedliwych wśród Narodów Świata jest najwięcej naszych rodaków? Bo tu się odbywała Zagłada i tu było najwięcej Żydów. Przyczyną jest, więc demografia. Warto też przypomnieć, że tym tytułem uhonorowano znacznie więcej Duńczyków. Tylko, że Dania zbiorowo przyjęła ten tytuł i w Yad Vashem jest jedno duńskie drzewko. A my mamy w tej chwili niecałe 8 tysięcy.

Ale przecież to nie wszyscy pomagający. Tych ludzi było znacznie więcej. Jest teoria, że przyczyną tej pomocy był tak potępiany przez panią polski katolicyzm. A tam. Wszyscy wiemy, jak bardzo powierzchowny był i jest ten polski katolicyzm. Hasła typu „miłuj bliźniego swego jak siebie samego” były ogólnikami, pustymi frazesami. Do ludzi dużo bardziej przemawiała głoszona z ambony propaganda nienawiści.

Czyli co, nie mamy się czym szczycić? A niby, czym? 8 tysięcy Sprawiedliwych na trzydziestomilionowy naród to strasznie mało. Stąd właśnie inicjatywa IPN, który chce z kapelusza wytrzasnąć 300 tysięcy Polaków pomagających Żydom. Żeby znaleźć tyle ludzi, będzie chyba musiał włączyć do tego nawet tych, których zasługą było to, że nie zadenuncjowali jakiegoś Żyda.

To za śmierć ilu Żydów są według pani odpowiedzialni Polacy? W pewnym sensie za śmierć wszystkich – 3 milionów. Bo ludzie ci zostali skoncentrowani w gettach, wywiezieni do obozów i wymordowani przy bierności polskich sąsiadów. A jak uciekali, byli wyłapywani przez chłopów. Jest takie stare powiedzenie: wśród przyjaciół psi zająca zjedli. Oczywiście można to obudować rozmaitymi osłabiającymi argumentami, których pan użył, ale skutki są takie same. Zginęli niemal wszyscy polscy Żydzi.

Ale to, co pani mówi, zakłada, że gdyby polski naród przyjął inną postawę, to Niemcy w Polsce nie zabiliby ani jednego Żyda. To niemożliwe. Oczywiście, jeżeli odwrócić to stwierdzenie, to można sprowadzić je do absurdu. Zgadzam się, że okoliczna ludność nie zawsze mogła coś zrobić. Ale tu chodzi o ocenę moralną. Polacy, jako naród nie zdali egzaminu. Polscy sąsiedzi zachowywali się biernie w swojej masie, czym w bardzo dużym stopniu ułatwili Niemcom zadanie. Obliczanie, ilu Żydów i tak nie dałoby się uratować, nie ma sensu.

To, kto jest bardziej winny: Polacy czy Niemcy? Niemcy stworzyli warunki, w których to wszystko mogło się dziać. Ich inicjująca rola była, więc decydująca. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości.

W Izraelu jednak jednym tchem mówi się dziś o „nazistach i ich współpracownikach”, jako sprawcach Zagłady. „Spiegel” sugeruje, że Holokaust był „projektem europejskim”. To być może nieco wyostrzona teza, ale coś w tym jest. Hitlerowcy mieli, bowiem wielu gorliwych współpracowników. Choć bez Niemców Holokaustu by nie było, nie wolno ignorować tego, co robili kolaboranci, na przykład litewscy szaulisi, łotewskie i ukraińskie formacje współpracujące z załogami obozów zagłady. Izraelczycy mają, więc prawo tak mówić o Zagładzie. To XX-wieczny antysemityzm zdemobilizował okupowane społeczeństwa i spowodował, że nie pomagały żydowskim współobywatelom.

Czy Niemcy też mają prawo tak mówić o Zagładzie? Oczywiście. Głoszenie prawdy nie jest zależne od narodowości. Niemcy mają nie tylko prawo, ale i obowiązek tak mówić o Zagładzie. Nie sądzę, żeby to służyło jakiemuś rozmywaniu niemieckiej winy. Coś takiego, przynajmniej w naszym pokoleniu, nam nie grozi.

Wracając do Izraela. Wielokrotnie spotkałem się tam ze stwierdzeniem: „wiemy, co wy i Niemcy nam zrobiliście podczas wojny”. Musi pani przyznać, że dla polskiej wrażliwości jest to bolesne. Zależy, jakiej wrażliwości. Bo jeżeli ma pan taką wrażliwość jak ja – czyli wrażliwość na prawdę, a nie wrażliwość nacjonalistyczną – to nie powinien się pan obrażać. Ludzie, którzy tak mówią, słyszeli, bowiem o niegodnych postawach Polaków od swoich dziadków i pradziadków.

A dlaczego, skoro Ukraińcy czy Litwini brali znacznie bardziej czynny udział w Holokauście, to właśnie Polacy stali się symbolem tej kolaboracji? Dlatego że najwięcej ocalonych, którzy znaleźli się po wojnie na Zachodzie i w Izraelu, pochodziło właśnie z Polski. Ocaleni z Ukrainy czy Litwy nie mogli przecież przez długie lata wyjechać z ZSRR. W efekcie to ból polskich ocalonych ukształtował potoczną opinię Izraelczyków na ten temat.

Dr Alina Cała jest pracownikiem naukowym Żydowskiego Instytutu Historycznego. Specjalizuje się w dziejach antysemityzmu. Jest też działaczką feministyczną. W 2006 roku kandydowała w wyborach samorządowych z listy Zielonych 2004 Piotr Zychowicz

Honor i godność polskiego żołnierza Prokuratura wojskowa popełniła wiele rażących błędów w czasie toczącego się procesu, w którym wojskowi zostali oskarżeni o ludobójstwo  w Afganistanie Trzech z siedmiu polskich żołnierzy oskarżonych o popełnienie zbrodni wojennej na afgańskiej ludności cywilnej odetchnęło z ulgą. Zostali uniewinni. Izba Wojskowa Sądu Najwyższego ogłosiła wyrok. Część żołnierzy i ich rodziny mogą spać spokojnie, w przypadku pozostałych ich kolegów – sprawa trafia do ponownego rozpatrzenia – tak zdecydowali sędziowie. Uniewinnionych prawomocnie zostało: dwóch starszych szeregowych - Jacek Janik i Robert Boksa, którzy zdaniem sądu działali na rozkaz przełożonego oraz dowódca plutony kapitan Olgierd C., któremu - jak uznali sędziowie - nie można przypisać wydania rozkazu strzelania do cywilów. St. szer. Janik, na pytanie dziennikarzy, co czuł po ogłoszonym wyroku, odpowiedział krótko: - Wielką ulgę.  
Apelacja wojskowej prokuratury Potrzeba było blisko sześćdziesiąt rozpraw i prawie dwa lata procesu w Wojskowym Sądzie Okręgowym w Warszawie, aby 1 czerwca 2011 roku zapadł wyrok uniewinniający wszystkich siedmiu polskich żołnierzy od zarzutu ludobójstwa w afgańskiej wiosce Nangar Khel. Jednak był to wyrok nieprawomocny i Naczelna Prokuratura Wojskowa z Poznania postanowiła zaskarżyć decyzję sądu pierwszej instancji na niekorzyść oskarżonych, domagając się uchylenia wyroku i ponownego rozpatrzenia sprawy. Wojskowy Sąd Okręgowy uznał, że nie  ma wystarczających dowodów, aby wykazać winę żołnierzy, którzy na skutek podejmowanych działań wojennych w walce z talibami przy użyciu moździerza ostrzelali 16 sierpnia 2007 roku wioskę Nanghar Khel. Wówczas zginęło sześcioro osób, w tym troje dzieci. Trzy osoby zostały ciężko ranne. Z kolei Izba Wojskowa Sądu Najwyższego po rozpatrzeniu apelacji wojskowej prokuratury w przypadku czterech żołnierzy w ostatnią środę zadecydowała, że ponownie czekają ich rozprawy sądowe. Oprócz odwołania prokuratury, mecenas Piotr Dewiński, obrońca chor. Andrzeja Osieckiego, złożył własną apelację, w której domaga się uniewinnia jego klienta nie ze względu na brak dowodów, ale na to, że chor. Osiecki w ogóle nie popełnił przestępstwa. W rozmowie z „Naszą Polską” adwokat mówi, że na razie sąd nie odniósł się do jego apelacji ze względu na uchylenie wyroku Wojskowego Sądu Okręgowego.  Sędziowie Izby Wojskowej Sądu Najwyższego orzekli o tym, że chor. Andrzej Osiecki wraz trzema innymi żołnierzami (ppor. Łukaszem Bywalcem, plut. Tomaszem Borysiewiczem oraz st. szer. rezerwy Damianem Ligockim) ponownie zasiądzie na ławie oskarżonych. – My musimy walczyć dalej – stwierdził chor. Osiecki. Toczący się proces w sprawie oskarżenia żołnierzy o ludobójstwo to precedens w historii polskiego sądownictwa. Jednemu z żołnierzy groziła kara 15 lat więzienia - st. szer. rezerwy Damianowi Ligockiemu, ponieważ nie miał postawionego zarzutu zabójstwa cywilów, tylko ostrzelania niebronionego obiektu. Reszta żołnierzy mogłaby zostać skazana nawet na karę dożywocia. Czy pozostali czterej żołnierze zostaną uniewinnieni? O tym rozstrzygnie sąd pierwszej instancji. - Sprawa jest ciągle otwarta. Mam nadzieję, że po ponownym rozpatrzeniu zapadnie wyrok uniewinniający mojego klienta i pozostałych żołnierzy – mówi „Naszej Polsce” mecenas Dewiński i podkreśla, że o decyzji Sądu Najwyższego zadecydowały względy proceduralne, według których Wojskowy Sąd Okręgowy nie wyjaśnił wszelkich rozbieżności i sprzeczności związanych z wyjaśnieniami składanymi przez oskarżonych. Zauważa również, że aby móc ocenić, jak długo może trwać ponowne rozpatrzenie sprawy, trzeba poczekać na uzasadnienie pisemne sądu. Prokuratura wojskowa od prawomocnego wyroku trzech uniewinnionych może wnieść kasację. Ale na razie nie wypowiada się w tej kwestii.
Najgorszy rodzaj wojny Każdego dnia w Afganistanie toczy się walka o życie – zarówno żołnierzy, jak i cywilów, ponieważ talibowie są nieobliczalni. Potrafią  obłożyć dziecko ładunkami wybuchowymi i wysłać je w kierunku stacjonujących wojsk. Wielu cywilów jednego dnia popiera działania NATO, a następnego staje po stronie rebeliantów. Według jednego z kapitanów wojsk lądowych, do którego dotarła „Nasza Polska”, Afganistan to najgorszy rodzaj wojny, ponieważ  mamy tam do czynienia z walką partyzancką.  – Nigdy nie możesz mieć pewności, kto jest, kim – zdradza nasz rozmówca, który wrócił z IX zmiany Polskich Sił Zadaniowych, która pełniła służbę  przez kilka miesięcy w tym kraju. Nie można mieć złudzeń, że oskarżanie przez Naczelną Prokuraturę Wojskową o najcięższe zbrodnie wojenne i próba udowodnienia im za wszelką cenę winy przez prokuratorów, to kopanie pod sobą dołków przez państwo. Nie po to polscy żołnierze są wysyłani na tzw. misje stabilizacyjne, o których trzeba mówić, wprost, że są regularną wojną, aby później to samo państwo wsadzało ich do więzienia. Oczywiście, każde działanie z premedytacją, na skutek, którego giną ludzie, należy potępić i nie dopuścić, aby dochodziło ponownie do takich zdarzeń. Niemniej jednak, w przypadku polskich wojskowych, którzy w 2007 roku służyli w Afganistanie, nie wydaje się, aby celowo wzięli do ręki moździerze i granatniki oraz zaczęli ot, tak po prostu  ostrzeliwać wioskę. Proces w Wojskowym Sądzie Okręgowym wykazał brak dostatecznych dowodów, aby z czystym sumieniem móc oskarżyć żołnierzy.
Kardynalne błędy prokuratorów W udzielonym „Naszej Polsce” wywiadzie mecenas Piotr Dewiński mówił, że oskarżenie żołnierzy o zbrodnię wojenną  jest kuriozalne. Przyznał, że tragedie takiego kalibru zawsze wymagają postępowania wyjaśniającego, jednak nie oznaczają od razu postawienia żołnierzy w stan oskarżenia. W jego przekonaniu tragiczne wydarzenie w 2007 roku w afgańskiej wiosce było po prostu nieszczęśliwym wypadkiem, a nie celowym działaniem. Adwokat wielokrotnie podkreślał, że przeprowadzone śledztwo przez prokuraturę  było „ułomne oraz rażąco naruszające zasady procedury karnej”. Proces, w którym Naczelna Prokuratura Wojskowa wykazała się szczególną zdolnością braku przedstawiania wszystkich dowodów  oraz -  jak mówi adwokat - „popełnieniem szeregu kardynalnych błędów”, zadziwia. Do tych błędów zalicza niezabezpieczenie śladów na miejscu zdarzenia oraz nieprzeprowadzenie oględzin miejsca tragedii, a także brak wizji lokalnej. - Są to błędy nieusuwalne  - mówi nam adwokat Dewiński. Nawet minister obrony narodowej Tomasz Siemioniak  liczył na to, że wyrok sądu pierwszej instancji zostanie podtrzymany przez Izbę Wojskową Sądu Najwyższego. Jednak decyzja o uniewinnieniu żołnierzy nie dotyczyła wszystkich oskarżonych. - Mam wrażenie, że nie wszyscy w tej sprawie mają czyste sumienie. Mam na myśli tych, którzy w taki sposób postanowili zatrzymać tych żołnierzy - powiedział szef resortu w „Sygnałach Dnia” na antenie Polskiego Radia. O czym mówił dokładnie minister Siemioniak? Polscy żołnierze po powrocie do kraju zostali najpierw uhonorowani i odznaczeni za pobyt w Afganistanie, a za pewien czas z użyciem sił antyterrorystycznych zostali zatrzymani i bez udowodnienia winy tymczasowo aresztowani. Szok i upokorzenie przeżywali nie tylko oni sami, ale również ich rodziny – żony i dzieci – gdy służby z zaskoczenia wkroczyły do domów żołnierzy.  Dzisiaj media już nie pamiętają tych wydarzeń. Teraz liczy się sprawiedliwy wyrok i odsłonięcie kulis tego, co stało się naprawdę 16 sierpnia 2007 roku w Nangar Khel. Miejmy nadzieję, że Wojskowy Sąd Okręgowy zastosuje się do fundamentalnej  zasady domniemania niewinności obowiązującej w polskim wymiarze sprawiedliwości, według której każda osoba jest niewinna dopóty, dopóki wina nie zostanie całkowicie jej udowodniona, oraz czterej pozostali wojskowi zostaną uniewinnieni. Do tej pory w procesie były widoczne ewidentne braki dowodowe. Chodzi tutaj przecież o honor i godność polskich żołnierzy. Magdalena Kowalewska

Afera PKN Orlen. Są interesy, na których wszyscy zarabiają! 2 marca sąd skazał byłego szefa Urzędu Ochrony Państwa Zbigniewa Siemiątkowskiego na rok więzienia, a byłego szefa Zarządu Śledczego UOP na 10 miesięcy. Oba wyroki (na razie nieprawomocne) wydano w zawieszeniu na trzy lata. To kara za bezprawne zatrzymanie w 2002 roku ówczesnego prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego. Wyroki te zapadają późno i niczego w aferze nie wyjaśniają. No, chyba, że przyjmiemy, iż szefowie tajnych służb z politycznego nadania zatrzymują sobie prezesów spółek kontrolowanych przez skarb państwa ot, tak, dla kaprysu, a nie na prośbę kolegów z rządu czy Kancelarii Prezydenta… Afera PKN Orlen wybuchła bynajmniej nie w 2002 roku, lecz dwa lata później. Oto w kwietniu 2004 roku na łamach „Gazety Wyborczej” czołowy polityk SLD, były minister skarbu Wiesław Kaczmarek, pytany, czy akcja UOP miała coś wspólnego z prowizjami od kontraktu na dostawy ropy do PKN Orlen, mówi: „Rzeczywiście, przy wielkich kontraktach istotne są prowizje i to, do kogo trafiają”. Ówczesny prezes Orlenu Andrzej Modrzejewski zamierzał podpisać z cypryjską firmą J&S wieloletni kontrakt na dostawy ropy. Co ciekawe, po odwołaniu Modrzejewskiego kolejny zarząd kierowany przez wskazanego przez lewicę Zbigniewa Wróbla kontrakt ten podpisał. Ale wywiad Kaczmarka wywołał burzę, nad którą nie udało się zapanować. Ówczesna opozycja (PiS, PO, LPR, Samoobrona) zaczęła głośno domagać się komisji śledczej, która wyjaśni, jakie były faktyczne przyczyny zatrzymania Modrzejewskiego i jakież to prowizje od kontraktów miał na myśli Kaczmarek. SLD wówczas był targany wewnętrznym konfliktem. Szykujący się do opuszczenia pałacu prezydenckiego Aleksander Kwaśniewski próbował wbić w ziemię Leszka Millera i podporządkować sobie SLD. Miller, którego poważnie już osłabiła komisja śledcza ds. afery Rywina (rok 2003), musiał ustąpić ze stanowiska premiera, ale nie oddawał bynajmniej pola. Dlaczego Wiesław Kaczmarek rozpętał tę aferę, która okazała się dla niego politycznym samobójstwem? W uczciwość byłego ministra i szlachetne intencje jakoś nikt nie wierzy. Tak nagle po dwóch latach dopadły go wyrzuty sumienia i postanowił zwierzyć się dziennikarce „Gazety Wyborczej” (“Rzeczywiście, przy wielkich kontraktach istotne są prowizje i to, do kogo trafiają”)? Mało prawdopodobne, szczególnie, że później robił, co mógł, aby łagodzić swoją wypowiedź. Spróbujmy rozwikłać tę tajemnicę, przypominając atmosferę tamtych dni. W kwietniu 2004 roku Kaczmarek, wciąż wpływowy polityk lewicy, znalazł się „na linii strzału” w konflikcie między dwiema frakcjami SLD. Warszawa aż huczała od plotek, że wziął łapówkę od rosyjskiego koncernu naftowego Łukoil, dochodziły do niego także informacje, że świadek koronny w tzw. sprawie Centrozapu (malwersacji finansowej w państwowej firmie w Katowicach) jest nakłaniany do zeznania, iż dzielił się pieniędzmi właśnie z nim. Jego ludzie zaś byli odwoływani z najważniejszych stanowisk w spółkach skarbu państwa. Wywiad był ostrzeżeniem dla wszystkich stron „wojny na górze” w SLD, że Kaczmarek nie będzie bierną ofiarą. A było, czego się bać! Przypomnijmy, że to za rządów Leszka Millera prokuratura okazała się niebywale skuteczna w ściganiu różnych przestępstw polityków, np. przecieku w tzw. aferze starachowickiej. Fakt, iż jednym z głównych oskarżonych i skazanych był Zbigniew Sobotka, bliski znajomy Kwaśniewskiego, zapewne nie miał znaczenia…

Waterloo Kwaśniewskiego Komisja śledcza ds. PKN Orlen rozpoczęła pracę 6 lipca 2004 roku. To właśnie jej działalność doprowadziła do zakończenia kariery politycznej Aleksandra Kwaśniewskiego. Jeszcze na początku tegoż roku popierała go ponad połowa Polaków i Kwaśniewski realnie rozważał start w wyborach prezydenckich swej małżonki Jolanty (puszczano nawet balony próbne, pokazując, że jest liderką sondaży). Komisja obnażyła ogromną liczbę niejasnych biznesowych kontaktów Kwaśniewskiego, a także w innym świetle postawiła fundację dobroczynną jego żony. Kwaśniewska, bowiem nie chciała udostępniać danych dotyczących darczyńców i działalności fundacji. To właśnie po tej komisji społeczeństwo zażądało sanacji państwa, a Donald Tusk był bardziej radykalny w ocenach niż dziś Jarosław Kaczyński. To z Platformy rzucono wówczas hasło budowania IV RP, bo III RP się skompromitowała. Atmosfera była taka, że Tusk piętnował Marka Belkę za kłamanie przed komisją śledczą i zarzucał mu współpracę ze służbami PRL. „Niejasna postawa Belki w wyjaśnieniu swojej przeszłości uniemożliwia prowadzenie prac rządu” – pisał Donald Tusk w liście do ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Sam Kwaśniewski odmówił stawienia się przed komisją śledczą, jako świadek. Na światło dzienne zaczęły wypływać nie tylko zdjęcia z lobbystą Markiem Dochnalem, którego – jak twierdził – nie znał, ale także z innymi osobami, którym stawiano zarzuty w aferze paliwowej. Kwaśniewski zwyczajnie bał się, że zostanie przyłapany na kłamstwie w świetle kamer.

Co ustaliła komisja? Raport, który przygotowała wówczas komisja śledcza, do dziś robi ogromne wrażenie co do ustalenia stanu państwa. Stwierdzono w nim m.in., że doszło do patologicznej sytuacji, w której spółka z Cypru zmonopolizowała dostawy do kontrolowanych przez państwo rafinerii. „Splot zdarzeń związanych z pojawieniem się na polskim rynku ropy naftowej firmy J&S Service and Investment Ltd., a następnie opanowaniem przez tę firmę dostaw do dwóch największych rafinerii w kraju prawdopodobnie nie mógłby mieć miejsca bez nieformalnych układów z osobami, od których decyzji, działania lub zaniechania zależało osiągnięcie przez spółkę J&S celów strategicznych w Polsce” – czytamy w raporcie komisji. I dalej: „Zgromadzony przez komisję materiał dowodowy wskazuje, że pomiędzy kierownictwem i osobami odpowiedzialnymi za politykę zakupów ropy w Petrochemii Płockiej a właścicielami spółki J&S nastąpiło porozumienie, a być może nawet zmowa połączona z korupcją, jak wskazują na to zeznania niektórych świadków”. Komisja podkreśliła w sprawozdaniu, że zarząd PKN Orlen utrudniał jej działanie, odmawiając udostępnienia dokumentów. „Jakie okoliczności i dowody zarząd ukrywa przed komisją? – pytają posłowie. – Na zamkniętych posiedzeniach komisji świadkowie zeznawali, że bez dania łapówki-prowizji nie było szans, aby otrzymać kontrakt. (…) Zebrane przez komisję dowody uzasadniają stwierdzenie, że być może kontraktom zawieranym przez PKN Orlen towarzyszył system nieformalnych prowizji”. Czy ktoś słyszał o tej sprawie? Komisja mająca dostęp do notatek ABW i akt prokuratorskich napisała de facto podstawy aktu oskarżenia. Co się z dzieje z tą sprawą? Otóż prowadzi ją od kilku lat jeden (!) prokurator – bez większych efektów. Osobną sprawą, jaka wypłynęła w toku prac komisji, była afera Jana Kulczyka i jego targów o przejęcie kontroli nad polskim sektorem naftowym, a następnie odsprzedanie go Rosjanom. Nawiasem mówiąc, moim zdaniem „wrzucona” do komisji po to, aby odwrócić uwagę od właściwego tematu, czyli wspomnianych przez Kaczmarka prowizji. Zdaniem posłów komisji – Romana Giertycha i Antoniego Macierewicza – prezydent Polski upoważnił Jana Kulczyka do negocjacji w sprawie sprzedaży polskich rafinerii rosyjskiemu koncernowi Łukoil. O istnieniu takiego upoważnienia informuje notatka ABW. Czy ktoś słyszał, aby Aleksander Kwaśniewski musiał się z tego tłumaczyć? Przy czym, żeby było jasne, za rządów PiS to Jarosław Kaczyński skutecznie storpedował pomysł dokończenia prac przez komisję śledczą ds. PKN Orlen. Śledztwo w sprawie mafii paliwowej podzielono za rządów PiS na ponad 150 wątków i rozesłano do różnych prokuratur. Formalnie – jak mi tłumaczono – aby usprawnić jego prowadzenie. Po sześciu latach bez efektów można wyciągnąć inne wnioski, co do celu. Co ciekawe, decyzja o podziale śledztwa paliwowego była jedną z nielicznych pozytywnie ocenionych po zmianie władzy w Ministerstwie Sprawiedliwości.

Folwark tajnych służb W tle całej sprawy niejasna jest rola wojskowych i cywilnych służb specjalnych. Dość przypomnieć skandaliczną prowokację polegającą na bezzasadnym postawieniu zarzutów szpiegostwa na rzecz Rosji asystentowi szefa komisji ds. PKN Orlen Józefa Gruszki. Ten ostatni sprawę tę przypłacił wylewem. Przypadkiem afera wybuchła tuż przed tym, jak przed komisją miał zeznawać Kwaśniewski. Generał Maciej Hunia, który wówczas kierował kontrwywiadem, dziś jest szefem Agencji Wywiadu. Asystentowi państwo, (czyli my wszyscy) zapłaciło odszkodowanie za kompletnie absurdalne zarzuty, ale nikt więcej nie odpowiedział za to prawnie. To też znaczące, że dziś jest proces tych, którzy kazali zatrzymać Modrzejewskiego (nawet nie aresztować), a nie ma procesu tych, którzy kazali zatrzymać i trzymali przez kilka miesięcy w areszcie asystenta komisji ds. PKN Orlen… Ale to nie jedyne zbiegi okoliczności. Polecenie zatrzymania asystenta Gruszki wydał ten sam prokurator, który – zdaniem komisji śledczej ds. PKN Orlen – sfałszował dokumenty (wysłała w tej sprawie zawiadomienie), tak, aby zawiadomienie wysłane przez UOP w lutym 2002 roku w sprawie podejrzenia korupcji przy kontraktach na dostawy ropy nie zostało uznane. Mechanizm był prosty: 6 marca 2002 roku prokuratura okręgowa otrzymała z UOP brakujące dokumenty, a prokurator wpisał je do ewidencji, jako otrzymane 7 marca, a więc po terminie. Z wyliczanki dziwnych zdarzeń, a nawet zgonów w aferze PKN Orlen można by stworzyć książkę. Warto przypomnieć chociażby tajemniczą śmierć Marka Karpa, szefa Ośrodka Studiów Wschodnich, który kontaktował się z członkami komisji śledczej ds. PKN Orlen i chciał mi przekazać ważne materiały dotyczące zagrożeń ze strony Rosji i korupcji w sektorze. 13 sierpnia 2004 roku na prowadzone przez Karpa auto najechał tir na białoruskich numerach. Kierowca został zwolniony do domu. Jak się okazało później, posługiwał się fałszywymi dokumentami. Karp zmarł nieoczekiwanie miesiąc później po wypisaniu go ze szpitala. Jego śmierć poprzedziła wizyta osób przedstawiających się jako funkcjonariusze jednej z tajnych służb. No, więc skazano paru ludzi, którzy wykonywali polecenia. Nie wiadomo czyje i nie wiadomo, po co. Przewiduję, że po apelacji sprawa zostanie przekazana do ponownego rozpatrzenia, aż w końcu się przedawni. Najlepszym komentarzem do tego, co dzieje się w polskim sektorze paliwowym, jest maksyma sformułowana w powieści „Paragraf 22” przez Milo Minderbindera: „są interesy, na których wszyscy zarabiają”. Jan Pinski

Na tropie zbrodni stanu Kiedy właściwie obalony został w Polsce komunizm? Pani Joanna Szczepkowska powiedziała, że 4 czerwca 1989 roku. Czy jednak, aby na pewno? Przecież, kiedy podczas głosowania, jakie w ramach tzw. kontraktowych wyborów odbyło się 4 czerwca, komunistyczna „lista krajowa” została „wycięta” przez wyborców, którzy myśleli, że to wszystko naprawdę, generał Kiszczak zagroził, że zaraz te całe wybory unieważni, a wtedy „strona społeczna”, ustami znanego z „postawy służebnej” Tadeusza Mazowieckiego oświadczyła, że „umów należy dotrzymywać” - ale oczywiście nie tych, z wyborcami, tylko tych z bezpieką - i Rada Państwa w trakcie wyborów zmieniła ordynację, żeby wszystko było, jak się należy. Potem przywódca tych niby to „obalonych” komunistów, generał Wojciech Jaruzelski, został przez właśnie wybrane Zgromadzenie Narodowe wybrany na prezydenta. Wygląda na to, że pani Szczepkowska chyba jednak się pomyliła, że 4 czerwca 1989 roku komunizm chyba jeszcze nie został obalony. No dobrze - a w grudniu 1990 roku, kiedy prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju został Lech Wałęsa? Lecha Wałęsę na prezydenta nastręczył naszemu nieszczęśliwemu krajowi Jarosław Kaczyński, co skłoniło wielu do wątpliwości, czy Jarosław Kaczyński, aby na pewno zna się na ludziach. Nawiasem mówiąc, te wątpliwości pogłębiły się później, kiedy premier Kaczyński na ministra spraw wewnętrznych, który miał pełnić rolę „bicza Bożego” na „układ”, powołał Janusza Kaczmarka, z którym teraz się procesował - albo jeszcze później - gdy z Prawa i Sprawiedliwości wypączkowała Polska Jest Najważniejsza z Joanną Kluzik-Rostkowską i Elżbietą Jakubiak, czy jeszcze później - kiedy pojawiła się Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry. Ale mniejsza już o to; wróćmy do komunizmu - kiedy on się tak naprawdę w naszym nieszczęśliwym kraju zakończył. Można by pomyśleć, że zakończył się wraz z wyborem Lecha Wałęsy na prezydenta - tym bardziej, że on sam przecież wielokrotnie się przechwalał, iż obalił komunizm śmiałym skokiem przez płot jeszcze w sierpniu 1980 roku - kiedy - jak to dzisiaj już wiemy - po drugiej stronie płotu motorówka Marynarki Wojennej dostarczała do stoczni jego sobowtóra. Ale chyba nie - bo sam Lech Wałęsa powiada, że „nie miał ludzi” ani „partii” - tylko „Kaczyńskich”, którzy zresztą „zaraz zaczęli swoją grę”. W takiej sytuacji rzeczywiście - niewiele można zwojować, toteż nic dziwnego, że Lech Wałęsa, jako prezydent znaczną część swego czasu poświęcał pracy naukowej przy krzyżówkach. Tak w każdym razie twierdzili ówcześni ministrowie również z jego Kancelarii. No, bo jaka była alternatywa? Co by było, gdyby prezydent naszego nieszczęśliwego kraju spróbował być „twardszy”? - „Zabiliby mnie - powiedział niedawno. - Na wszystkich poligonach były podstawione ładunki, żeby nas wszystkich wysadzić w powietrze, gdybyśmy poszli o krok dalej” - cytuje prezydenta Wałęsę dziennik „Dziennik” z 12 marca br. Wprawdzie wielokrotnie powtarzałem, że kto słucha prezydenta Wałęsy ten sam sobie szkodzi, ale czyż wobec tych rewelacji możemy przejść obojętnie, zwłaszcza, gdy chcemy odpowiedzieć na pytanie, kiedy właściwie obalony został u nas komunizm? Jasne, że nie możemy, zatem - po pierwsze - kogo (oprócz oczywiście siebie) ma na myśli prezydent Wałęsa, kiedy używa liczby mnogiej? Bo owe „ładunki” podstawione na wszystkich poligonach, miały zabić nie tylko jego, ale „nas wszystkich”. Któż jeździł wtedy z prezydentem Wałęsą na poligony? Z felietonów filmowych i prasowych fotografii przypominam sobie ministra Mieczysława Wachowskiego - co poniekąd wyjaśniałoby ubolewania prezydenta Wałęsy, że „nie miał ludzi”, chociaż z drugiej strony pamiętamy, iż w Kancelarii Prezydenta ludzi wcale nie brakowało, przeciwnie - było ich całkiem sporo i to pokaźnego kalibru, jak np. pan dr Andrzej Olechowski, którego „zalety fizjologiczne i inne” sam Lech Wałęsa osobiście wychwalał. Zalety „fizjologiczne” dra Olechowskiego każdy widzi, no a te „inne”? Czyżby chodziło o związki pana doktora ze sławnym „wywiadem gospodarczym”, w którym działać miał również generał Czempiński, o którym Wikipedia wypisuje kalumnie, jakoby miał nadzorować Polską Akademię Nauk, ale nie z ramienia żadnego „wywiadu gospodarczego”, tylko starej, poczciwej SB? Wszystko to być może - ale w takim razie któż miałby na tych „poligonach” nie tylko zabijać prezydenta Wałęsę, ale i „wysadzać w powietrze” dodatkowo „wszystkich”? Nad bezpieczeństwem prezydenta państwa i zwierzchnika Sił Zbrojnych czuwał wszak z jednej strony Urząd Ochrony Państwa, którym od sierpnia 1990 do lutego 1992 roku kierował Andrzej Milczanowski, potem - od lutego do czerwca 1992 roku - Piotr Naimski, później, tzn. do roku 1993 - Jerzy Konieczny, a od roku, 1993 do 1996, kiedy to Lech Wałęsa prezydentem być już przestał - generał Gromosław Czempiński - a z drugiej - Wojskowe Służby Informacyjne, którymi w roku 1991 i 1992 kierował kadm. Czesław Wawrzyniak, w latach 1992 - 1994 - generał Bolesław Izydorczyk, a w latach 1994-1996 - generał Konstanty Malejczyk. Który z tych dygnitarzy zamieszany był w spisek przeciwko prezydentowi państwa i zwierzchnikowi Sił Zbrojnych, mający na celu nie tylko zamordowanie go, ale również - „wysadzenie w powietrze” wszystkich jego współpracowników - bo chyba tylko w ten sposób można rozumieć enigmatyczne określenie „nas wszystkich”? Taki spisek przeciwko państwu musiał być szeroko rozgałęziony i wręcz ostentacyjny, skoro prezydent Wałęsa wspomina dzisiaj o tych „ładunkach”, jakie były „podstawione na wszystkich poligonach”, jako o rzeczy zwyczajnej, to znaczy - powszechnie znanej! Skoro „na wszystkich poligonach”, to znaczy, że spisek musiał być w wojsku szeroko rozgałęziony, a skoro tak, to nie mógł być nieznany ani Wojskowym Służbom Informacyjnym, ani Urzędowi Ochrony Państwa! Co więcej - prezydent Wałęsa informuje, że celem spisku było zabójstwo prezydenta, gdyby nie uległ szantażowi i poszedł „krok dalej”. Co oznacza ten „krok dalej”, przed czym w obliczu spisku grożącego mu śmiercią powstrzymał się prezydent Wałęsa - to koniecznie trzeba wyjaśnić w postępowaniu karnym, którego wszczęcia niniejszym oficjalnie się domagam, traktując ten felieton, jako zawiadomienie o przestępstwie w postaci spisku przeciwko Rzeczypospolitej Polskiej, które w myśl art. 101 paragraf 1 kodeksu karnego, nie uległo przedawnieniu, nawet gdyby nie uznawać go za zbrodnię zabójstwa (30-letni termin przedawnienia), tylko za „inną zbrodnię” - to przecież 20 lat jeszcze nie minęło nawet od „nocnej zmiany”, a komunizm najwyraźniej wcale nie został obalony. SM

Kradnijcie dalej! Czasem ludzie się dziwią: w krajach skandynawskich socjalizmu jest więcej, niż było w Związku Sowieckim, a jeszcze nie zbankrutowali? Przyczyna jest prosta. Socjalizm to ustrój budowany przez idiotów dla złodziei. Ale w Skandynawii za kradzież ucinano ręce. Dopóki, więc ludzie o tym pamiętają, to nawet socjalizm tam nie zbankrutuje. Rozwijać to się nie rozwijają, ale wcale nieźle się tam jeszcze żyje. Tymczasem u nas korupcja i złodziejstwo na każdym kroku. Choć więc pracujemy ciężej niż Duńczycy czy Szwedzi, to nie żyje się nam tak dobrze, jakby mogło. Przykład idzie z góry. Te stadiony, te autostrady... Albo - czytam właśnie, że niby-bogata Dania na prezydowanie Unii wyda... trzy razy mniej niż Polska. Czy Polska fundowała gościom kryształowe puchary i diamentowe kolie? Nie. Organizowaliśmy liczne konferencje - po trzy dziennie. Każda kosztowała trzy razy więcej, niżby mogła, ale zamawiający ją polityk czy urzędnik brał te 10-15 proc. od firmy, która wystawiała rachunek. Proste. O, to nie tylko w Polsce. W Hiszpanii dokładnie to samo robił książę Ignacy, mąż infantki Krystyny. Tyle, że wystawiał rachunki aż pięć razy wyższe niż przyjęte. W Unii siedzi złodziej na złodzieju i dlatego "nasza klasa polityczna" tak przebierała nogami, by wejść do Unii. Bo tam się kradnie sumy bajońskie - i to w eurosach! Dlatego w Szwajcarii większość "klasy politycznej" chce Anschlußu do Unii - ale większość Szwajcarów w referendach mówi: NIE! Nawet tak bogatego kraju nie stać na eurozłodziejstwo i uniomarnotrawstwo. Jedni kradną miliardy na "Narodowym", inni miliony na "orlikach". Albo: "miasta bliźniacze". Gdyby radni Pikutkowa chcieli wydać na ochlaj 200 tysięcy, a radni Pompom-sur-Bloir na ochlaj 40 000 euro - to podniósłby się wrzask. Ale jeśli radni Pikutkowa zapraszają na ochlaj radnych z Pompom-sur-Bloir - i odwrotnie - to wszyscy siedzą cicho. Więc instytucja "miast bliźniaczych" kwitnie. Ku radości burmistrzów i radnych. Prawica w Polsce - czy to UPR, czy Kongres Nowej Prawicy - zawsze miała ten sam problem: popierać ludzi, którzy może trochę znają się na gospodarce, ale za to kradną, czy ludzi, którzy może są i uczciwi, ale za to idioci? Bardzo wielu mówiło: "Popierajcie uczciwych!". A ja zawsze mówię: niech już lepiej kradną, byle dobrze rządzili. Właśnie "nasi" w Brukseli zawetowali dalszą "walkę z globalnym ociepleniem". To jedno weto zaoszczędzi nam co najmniej (co najmniej!) 400 miliardów złotych. No to liczymy: ukradli i zmarnowali 1,5 miliarda na stadionie i drugie tyle na autostradach - a tu zaoszczędzili nam 400 miliardów. Chłopaki: jak tak dalej będziecie wetować, to już trudno: kradnijcie dalej! A może przestaną? Pewien senator w Brazylii przed wyborami powiedział tak: "Macie rację: byłem skorumpowany! Brałem łapówki na prawo i lewo. Ale teraz nakradłem się już tak, że starczy mi do końca życia, i obiecuję, że będę uczciwy!". I, proszę sobie wyobrazić, uwierzyli i wybrali go ponownie! JKM

Jednak Cyrenajka?...Lekceważącym Cyrenajkę Polakom przypominam, że ma ona powierzchnię trzy razy większą od Polski, ma ropę naftową... Rok temu, gdy wszyscy entuzjazmowali się walką z tyranem Kaddafim, ja co najmniej trzykrotnie podkreślałem, że będzie to oznaczało odpadnięcie od Libii Cyrenejki - i, być może, Fezzanu (gdzie dominują nadal sympatie dla śp.Muammara Kaddafiego). Pisałem: „Cyrenajka buntowała się przeciwko rewolucyjnemu reżymowi w Tripolisie już kilka razy – i tym razem chyba im się uda. Pytanie: czy zostanie tam przywrócona dynastia Senussydów – a jeśli tak, to czy królem zostanie stryjeczny wnuk śp.Idrysa I – czy Idrys Abdullahowicz? Rzecz w tym, Idrys I przekazał sukcesję bratankowi, który... uznał władzę płk.Kadaffiego!! Część Rodziny Królewskiej od tej pory nie uznaje Jego – ani Jego Syna, Mahometa - za legalnych pretendentów. A lekceważącym Cyrenajkę Polakom przypominam, że ma ona powierzchnię trzy razy większą od Polski, ma ropę naftową... i tam leży słynny Tobruk – siedziba Idrysa I”. Zwracałem też uwagę, że „w Benghazi (...) pojawiła się stara flaga Królestwa Libii! ŚP. Idrys I, obalony król Libii, był najpierw księciem Cyrenejki (jej stolicą jest Benghazi). Zmarł bezpotomnie – ale następcą tronu mianował bratanka, śp.Hassana ar-Rida as-Senussi, który został zamęczony przez rewolucjonistów płk.Kadafiego. Ten mianował sukcesorem ur. w 1962 drugiego syna”. Wtedy wszyscy czytali to, jak bajkę o Żelaznym Wilku - a nawet moi zwolennicy sądzili, że staruszek ględzi. Tymczasem dziś czytamy, że szejkowie i dowódcy milicyj „z Cyrenajki we wschodniej Libii ogłosili częściową autonomię tego regionu. Zwolennicy autonomii twierdzą, że Cyrenajka była od kilkudziesięciu lat marginalizowana, a jej mieszkańcy powinni mieć teraz prawo do decydowania o własnych sprawach” - i wygląda na to, że znów miałem rację. A chodzi, oczywiście, o ropę... JKM

Krótka historia polityki pieniężnej II RP. Czy Grabski był bohaterem? W 1916 roku Cesarstwo Niemieckie powołało do życia Polską Krajową Kasę Pożyczkową z siedzibą w Warszawie. Niemcy nakazali wycofanie z obiegu rosyjskich rubli, a w zamian przystąpili do emisji waluty mającej pomóc w finansowaniu trwającej wojny. W celu zyskania zaufania polskiej ludności nowa waluta nazwana została marką polską. Zaborca przystąpił do eksterminacji walutą z impetem. Pod koniec 1917 roku w obiegu znajdowało się 270 milionów polskich marek, pół roku później już 504 miliony, a w dniu odzyskania przez Polskę niepodległości już 880 milionów. W ten sposób ludność ziem polskich zapłaciła ogromny podatek inflacyjny na rzecz armii Cesarstwa Niemieckiego. Okupanci, którzy płacili za dostawy i usługi w drukowanej przez siebie walucie, dopilnowali oczywiście, aby marka polska nie dostała się na obszar funkcjonowania marki niemieckiej, zabezpieczając się w ten sposób przed rozejściem się inflacji po terytorium całego Cesarstwa. Gdy Polska traciła niepodległość w 1795 roku, bank centralny jeszcze nie istniał, lecz w ciągu kolejnych 123 lat stało się jasne, że żadne państwo na świecie nie jest w stanie funkcjonować bez własnego banku centralnego. Dlatego też na mocy dekretu z 14 grudnia 1918 roku utworzona dla pognębienia Polaków PKKP przejęła czynności banku centralnego, a walutą odradzającego się po wojnie kraju stała się marka. W obiegu znajdowały się wciąż także pieniądze austriackie i rosyjskie, co powodowało, że każdy z niedawnych zaborców mógł wpuścić do Polski dowolną ilość drukowanych przez siebie banknotów i dlatego 29 kwietnia 1920 roku zakazano obiegu rubla w całym kraju.

Era złotego Choć już 28 lutego 1919 roku ogłoszono, że marka polska zostaje zastąpiona przez polskiego złotego, ze względu na opóźnienie w druku nowych banknotów w Paryżu wprowadzenie nowej waluty trzeba było odłożyć na później. Wkrótce okazało się też, że w warszawskiej siedzibie Polskiej Krajowej Kasy Pożyczkowej znaleziono wydrukowane przez Niemców banknoty marek polskich o wartości 360 milionów i premier Jędrzej Moraczewski w obliczu opóźniającego się druku nowych pieniędzy podjął decyzję o wypuszczeniu ich w obieg. Decyzja socjalistycznego premiera Moraczewskiego stanowiła pewien wyznacznik chaosu, jaki zapanował w polityce finansowej lat powojennych. Jednorazowe puszczenie w obieg tak dużej liczby banknotów przy braku odpowiednich rezerw w złocie mogło przynieść jedynie katastrofalne skutki. Na dodatek do 1920 roku Polska ponosiła ciężar ogromnych wydatków wojennych i zmuszona była nieustannie zwiększać deficyt budżetowy. Podczas gdy w 1919 roku deficyt wynosił 9 milionów marek polskich, w 1920 roku było to już 58,5 miliona, a w 1923 roku – 113,7 miliona. Taki rozwój wydarzeń mógł przynieść ze sobą jedynie krach, który nadszedł w 1923 roku. W okresie 1919-1924 państwo polskie miało zarobić na druku banknotów sumę rzędu 500-800 milionów dolarów, lecz odbyło się to kosztem całej gospodarki i społeczeństwa. Zyski z druku banknotów PKKP przeznaczała na pożyczki na wojnę z bolszewikami, odbudowę kraju oraz inne państwowe inwestycje. Ostatecznie w połowie 1923 roku doszło do hiperinflacji. Podczas gdy w końcu 1918 roku za 1 dolara USA płacono 9 marek polskich, to w 1920 roku już 590, a w kwietniu 1924 roku aż 9.250.000 (!).

Bank Polski SA Zadanie naprawy systemu i podniesienia Polski z kolan powierzono Władysławowi Grabskiemu, który uzyskał od Sejmu specjalne pełnomocnictwo na sześć miesięcy, umożliwiające mu wydawanie rozporządzeń z mocą ustawy. Dokonał waloryzacji podatków, nałożył 1 miliard franków podatku na rolnictwo, przemysł i inne branże, a także w przyspieszonym trybie podatek majątkowy oraz ograniczył większość wydatków i zrezygnował z dotacji dla kolei. W ten sposób udało się uzyskać równowagę budżetową i stopniowo opanować tempo inflacji, a Grabski zyskał miano bohatera, który ocalił polską gospodarkę. Większość historyków wystawia reformie Grabskiego jednoznacznie pozytywną ocenę, lecz warto zauważyć, że polityk ów w ciągu kolejnych kilku miesięcy doprowadził kraj na skraj upadku. Ponadto od samego początku II RP lobbował na rzecz utworzenia nowego banku emisyjnego, który posiadałby odmienną od PKKP strukturę oraz prawo do emisji własnych banknotów. Uzyskawszy od Sejmu specjalne pełnomocnictwo, skrupulatnie je wykorzystał. 20 stycznia 1924 roku powołano do życia Bank Polski SA. Grabski zakładał, że nowa instytucja, w której statut wpisano, że emisja banknotów powinna mieć znacznie wyższe niż uprzednio pokrycie w złocie lub dewizach, pozwoli świeżo upieczonemu państwu odzyskać zaufanie inwestorów i samej ludności. Jak się jednak później okazało, sam stał się przyczyną kolejnego wielkiego krachu. Sytuacja polityczno-gospodarcza w 1924 roku była charakteryzowała się sporą niepewnością – w 1920 roku niemal cudem udało się wypędzić z Polski bolszewików, Niemcy nieustannie zgłaszali pretensje do ziem leżących na zachodzie, a świat pogrążony był w powojennej stagnacji. Kredyt był drogi, a Grabskiemu udało się wyhamować hiperinflację kosztem oszczędności Polaków. Najtańszy kredyt w tych ciężkich czasach mogło dać jedynie państwo, ale było ono dosłownie spłukane. Rozwiązanie Grabskiego było następujące: kapitał na założenie banku miały dać osoby prywatne (bank centralny będzie spółką akcyjną), a państwo miało udzielić bankowi centralnemu wszelkich dostępnych przywilejów prawnych. Wyemitowano milion akcji po 100 zł każda, które nabyło 176 tysięcy akcjonariuszy. Skarb państwa posiadał początkowo zaledwie 1 procent akcji. Bank Polski zaczął udzielać kredytów lombardowych i dyskontowych, (czyli tradycyjnych pożyczek dla banków o chwiejnej płynności) na bardzo niski procent i w ten sposób od razu zyskał sobie uznanie całego sektora bankowego. Otwarcie nowej instytucji dokonało się z wielką pompą w gmachu Filharmonii Warszawskiej, a w warszawskiej katedrze odbyło się nawet specjalne nabożeństwo pod przewodnictwem kardynała Kakowskiego. Jak można się było spodziewać, największymi akcjonariuszami banku centralnego były największe ówczesne banki: Pocztowa Kasa Oszczędności, Bank Angielsko-Polski oraz Bank Gospodarstwa Krajowego.

Dwie fale inflacji Początkowy plan był bardzo ambitny, gdyż banknoty Banku Polskiego miały posiadać spore pokrycie w złocie i dewizach. 1 złoty został nawet zdefiniowany, jako 0,1687 g czystego złota i związany sztywnym kursem z frankiem szwajcarskim. Jednakże, podczas gdy emisja banknotów z maja 1924 roku była pokryta kruszcami i dewizami w 87%, w roku 1925 pokrycie wynosiło już tylko 36%. Choć pierwotny statut banku przewidywał, że zasady pokrycia mogą zostać zmienione tylko odpowiednią ustawą, w praktyce znów ucieknięto się do dodruku banknotów. Mimo iż w 1924 roku Władysław Grabski z tak wielkim trudem narzucił ograniczenia wydatków, w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy bezmyślnie dopuścił do ich radykalnego wzrostu. Złoty zaczął tracić na wartości, na co wpływ miała zapewne także wojna celna z Niemcami, która zdusiła Polski eksport. Polskie towary nie mogły wyjeżdżać za granicę, więc spadło zapotrzebowanie na polską walutę, co miało przełożenie na obniżenie jej kursu w stosunku do innych walut. Bank Polski podjął walkę o utrzymanie kursu złotego poprzez wyprzedaż dewiz, lecz sytuacja była nie do opanowania. Ostatecznie cenę złotego poddano rynkowi i doszło do kolejnego załamania. Reforma Grabskiego przyniosła poprawę jedynie przez kilkanaście miesięcy. Tzw. druga inflacja z 1925 roku była nieco skromniejsza w skutkach, ale równie bolesna. Próbując ratować kurs złotego, Bank Polski utracił spore zapasy złota i dewiz. Niemożliwe było nałożenie kolejnej kontrybucji na społeczeństwo, gdyż w wyniku dwóch hiperinflacji i podatków przeznaczonych na stabilizację budżetu jego zapasy gotówki jeszcze bardziej zmalały. Najlepszą ilustracją tego faktu były rozruchy i strajki, które w maju 1926 roku zaowocowały dokonanym przez sanację zamachem majowym. Tym razem konieczna była pożyczka z zagranicy. Lekkomyślnością byłoby zapożyczanie się u któregokolwiek z sąsiednich europejskich mocarstw, więc jedyną możliwością pozostawała Wall Street. W zamian za 62 miliony dolarów oraz 2 miliony funtów pożyczki Wall Street przysłała do Polski swoich fachowców (wpierw Edwina Kemmerera – słynnego „lekarza pieniędzy”, a potem Charlesa Deweya). Pożyczki udzieliły formalnie B.A. Tompkins i Bankers Trust, lecz przyznanie kredytu uzależniono od zrównoważenia budżetu, zniesienia ograniczeń w obrocie dewizami oraz zachowania minimum 40% pokrycia banknotów w złocie lub twardych walutach. Postanowiono dokonać dewaluacji złotego i dać w ten sposób polskiemu systemowi finansowemu nowy początek. Bez wątpienia pożyczka z Wall Street była też okupiona pewnymi ustępstwami politycznymi, choć nie zachowały się na ten temat żadne wiarygodne informacje. Wywołując w krótkim odstępie czasu dwie fale inflacji, Polska zyskała sobie miano kraju o niskim stopniu stabilności finansowej i gospodarczej. Właśnie z tego powodu emitowane przed wojną obligacje nie cieszyły się zbyt wielkim zainteresowaniem za granicą. Byt polityczny Polski stawał się coraz bardziej niepewny, a napięte kontakty z sąsiadami skłaniały władze do coraz większej niezależności gospodarczej i finansowej. Obligacje skarbu państwa nabywali głównie obywatele Rzeczypospolitej, a ich emisja była całkiem pokaźna. Z ostatniego przed wojną zestawienia długu państwa wynikało, że skarb był zadłużony na 2 miliardy złotych, czyli naprawdę astronomiczną sumę (dla porównania: miesięczne zarobki wykwalifikowanego robotnika wynosiły 120 zł). Obywateli zachęcano do nabywania obligacji hasłami odbudowy kraju, wielkich inwestycji oraz stworzenia odpowiedniej infrastruktury, zdolnej połączyć ziemie różnych zaborów. Wielokrotnie powoływano się na patriotyczny obowiązek, a hasło to miało przed wojną wielką nośność. W ten sposób udawało się podtrzymywać przy życiu gospodarkę, która w kolejnych latach, aż do wybuchu wojny stawała się coraz bardziej regulowana, kontrolowana i izolowana od świata.

Wielki Kryzys Kiepską kondycję gospodarczą Polski pogorszył jeszcze Wielki Kryzys, który wybuchł w 1929 roku, rozlewając się po całym świecie. Najbardziej ucierpiały kraje będące tradycyjnymi partnerami handlowymi USA, a wśród nich wymieniająca z tym państwem najwięcej swych towarów Polska. W latach 1929-1933 obroty polskiego handlu zagranicznego spadły o 30%, produkcja przemysłowa o 40%, a bezrobocie osiągnęło niepokojący poziom 30%. Aby ratować kurs złotego za wszelką cenę, forsowano eksport towarów z Polski przy pomocy cen dumpingowych, premii eksportowych lub zwrotów ceł. Jednakże nawet te zabiegi nie przyniosły spodziewanych skutków i w okresie 1929-1933 rezerwy dewizowe Banku Polskiego spadły z 1,3 miliarda złotych do zaledwie 600 milionów. Polska znalazła się na skraju kolejnego tąpnięcia, gdyż klienci banków zaczęli masowo wycofywać lokaty. Sytuacja na świecie uległa znacznemu przyspieszeniu. Fala kryzysów i hiperinflacji doprowadziła do radykalizacji społeczeństw. W krajach Zachodu coraz większą popularność zyskiwała ideologia komunistyczna i socjalistyczna, która w Niemczech przyjęła postać hitleryzmu, w Rosji bolszewizmu, w Hiszpanii republikanizmu, a we Włoszech faszyzmu. W odpowiedzi na wydarzenia na świecie w Polsce nastroje również się radykalizowały i miały bardzo podobny skutek w postaci powierzania państwu coraz większej władzy. Tak jak w krajach ościennych, w latach 30 przystąpiono do realizacji wielkich państwowych projektów oraz zwiększania wydatków na wojsko. W czerwcu 1934 roku rząd podjął decyzję o zlikwidowaniu rachunków walutowych oraz zakazał dokonywania jakichkolwiek operacji kredytowych w walucie innej niż polska. Obrót płatniczy z zagranicą poddawano później z roku na rok coraz ściślejszej kontroli, aby ostatecznie decydować o każdym przywozie lub wywozie złota lub dewiz. U progu wojny II Rzeczpospolita pod względem pieniężnym upodobniła się do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Wielki w tym udział miał kreowany dziś na bohatera Władysław Grabski…

Jakub Wozinski

CZY TRZEBA BYŁO MOCNIEJSZYCH SŁÓW? W tym samym czasie, gdy władze Federacji Rosyjskiej niszczyły dowody zbrodni smoleńskiej i obarczały winą pilotów i polskiego prezydenta, gdy reżim Putina w odpowiedzi na skargę rodzin katyńskich skierowaną do Trybunału w Strasburgu stwierdził, że „nie ma dowodu na to, iż Polaków zamordowano. [...]„nie udało się potwierdzić okoliczności schwytania polskich oficerów, charakteru postawionych im zarzutów i tego, czy je udowodniono” - prymas Polski w homilii wygłoszonej w archikatedrze warszawskiej podczas żałobnej Mszy św. 17 kwietnia 2010 roku głosił:

„Dramat, który rozegrał się na rosyjskiej ziemi – jak nigdy dotąd – połączył Polaków i Rosjan. Zbrodnia na polskich oficerach, dokonana w 1940 roku przez stalinowskich oprawców, przemilczana i systemowo zakłamywana, dzieliła Polaków i Rosjan przez dziesiątki lat. [...] Przyjmujemy z wdzięcznością wszystkie oznaki szczerego współczucia i międzyludzkiej solidarności. Odczytujemy je, jako znak nadziei po latach rozdzielenia, i szansę na zbliżenie i pojednanie naszych narodów, dla dobra Polski, Rosji, Europy i świata. [...] Obecnie, w tych tragicznych dniach doświadczamy, że przelana przed 70 laty krew potrafi łączyć zarówno polityków, jak i zwykłych szarych ludzi..” Pięć dni wcześniej, agent komunistycznych służb, ambasador tytularny w Moskwie, Tomasz Turowski udzielając wywiadu rosyjskiemu radiu FINAM FM. oznajmił: „I Rosja, i Polska należą [...] do tej samej ogromnej judeo-chrześcijańskiej tradycji, a wielkie rzeczy w tej tradycji zawsze rodziły się we krwi. I jestem pewien, że z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy - nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją”. Głębia tej ekumenicznej myśli staje się przerażająco jasna, gdy dostrzeżemy, że dwanaście dni po tragedii podobne słowa powtórzył sekretarz Konferencji Episkopatu Polski. bp Stanisław Budzik: „Mam nadzieję, że wspólne przeżywanie katastrofy, jaka wydarzyła się pod Smoleńskiem będzie nowym otwarciem, kamieniem milowym na drodze porozumienia i pojednania polsko-rosyjskiego”. Bp. Budzik przypomniał również, że hierarchowie polskiego Kościoła „zinterpretowali tragiczne wydarzenia pod Smoleńskiem, jako okazję do pogłębienia dialogu polsko-rosyjskiego” oraz powołał się na słowa abp Michalika, który w homilii wygłoszonej na Placu Piłsudskiego uznał, że „życzliwość i wrażliwość rosyjskiego ludu znaliśmy od zawsze, ale w Smoleńsku we wzruszający sposób współbrzmiała z nią serdeczność i pomoc najwyższych przywódców Rosji, oni tam pierwsi pospieszyli z pomocą. Dziękujemy także za wielką życzliwość i pomoc, o której słyszymy, rodzinom zmarłych okazywaną w Moskwie.” Trzeba przypomnieć, że był to czas, gdy Rosjanie – wbrew wcześniejszym ustaleniom - otwarcie zawłaszczali miejsce kaźni polskich oficerów w Katyniu, budując na terenie Zespołu Memorialnego Cerkiew Zmartwychwstania Chrystusa. Bez przeprowadzenia ekshumacji, na ziemi, w której spoczywają szczątki ofiar sowieckiego ludobójstwa postawiono prócz cerkwi dzwonnicę, klasy do zajęć z młodzieżą, plebanię oraz budynek administracyjny. Inicjatorem budowy był zwierzchnik Cerkwi, patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl, a kompleks sfinansował koncern Rosnieft, zarządzany wtedy przez oficera KGB Igora Sieczina. Fundament cerkwi został poświęcony 7 kwietnia 2010 w obecności polskiego premiera i bp. Tadeusza Pikusa. W tym czasie trwały już, prowadzone od wielu miesięcy, rozmowy Episkopatu z rosyjską Cerkwią „na temat pojednania polsko-rosyjskiego”, zaś podczas wizyty metropolity Hilariona w czerwcu 2010 dyskutowano o projekcie wspólnego dokumentu w tej sprawie. Gdy w grudniu 2010 roku Warszawę odwiedził Dimitrij Miedwiediew, biskup Pikus, członek Zespołu Konferencji Episkopatu Polski do rozmów z Rosyjskim Kościołem Prawosławnym uznał, że „ta wizyta może wpłynąć na zbliżenie narodów, na rozwój wymiany gospodarczej i kulturalnej oraz ożywienie wszelkiego rodzaju relacji między obu społecznościami”. Idea „pojednania” znalazła zresztą wymiar bardzo konkretny, bo kilka miesięcy później rządowa instytucja służąca zadekretowaniu „przyjaźni” polsko-rosyjskiej - Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia – otrzymała wygodną siedzibę w warszawskim biurowcu Centrum Jasna. Właścicielem tego luksusowego budynku jest Centrum Jasna sp. z o.o. - założona przez Archidiecezję Warszawską. We władzach spółki zasiadają ksiądz prałat Marian Raciński, ekonom Archidiecezji Warszawskiej oraz salezjanin ks. Kazimierz Olędzki. W pamiętnym sierpniu 2010 roku, gdy na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie ludzie broniący krzyża byli bici i atakowani przez sforę degeneratów, a znak chrześcijaństwa stał się przedmiotem drwin barbarzyńskiej zgrai, usłyszeliśmy wypowiedź rzecznika Episkopatu Polski ks. Józefa Klocha:

„To nie jest spór religijny, tylko polityczny. To nie księża powinni prowadzić dialog z obrońcami krzyża. Mamy krzyż, jako zakładnika, który jest niemym świadkiem tego, co się przed nim dzieje. Jeśli spojrzymy na znajdujące się tam kartki, to nie ma tam wątków religijnych, jest Katyń, jest tło polityczne. Nie traktujmy Kościoła, jako strażaka tylko, dlatego, że ktoś się bawił zapałkami i powstał pożar. To spór polityczny”. Zaledwie miesiąc wcześniej, biskupi wystosowali niespotykane w historii polskiego Kościoła homagium, gratulując wyboru na urząd Prezydenta RP człowiekowi, który nienawiścią i fałszem utorował sobie drogę do najwyższej godności w państwie. „Niech dobry Bóg daje Panu Prezydentowi potrzebne siły i konieczne łaski dla owocnego wypełnienia tego zaszczytnego zadania. Polecamy Bogu osobę Pana Prezydenta, Jego Rodzinę i wszystkich współpracowników, życząc obfitości Bożych darów na lata szczególnej odpowiedzialności za Ojczyznę i wszystkich jej obywateli.” – napisano w liście Konferencji Episkopatu Polski z 5 lipca 2010 roku. Całkowicie inny przekaz Episkopat skierował wówczas do wiernych na Krakowskim Przedmieściu. W oświadczeniu Prezydium Konferencji Episkopatu Polski i Arcybiskupa Metropolity Warszawskiego z 12.08.2010 można przeczytać:

„W wyniku nieprzemyślanych wypowiedzi i politycznie motywowanych działań, miejsce zadumy i jedności Polaków stało się terenem gorszących manifestacji, wywołujących niepokój w całym kraju i zdumienie międzynarodowej opinii publicznej. [...] Apelujemy do polityków, aby krzyż przestał być traktowany, jako narzędzie w sporze politycznym. Krzyż nie może być „zakładnikiem” w słusznej sprawie upamiętnienia miejsca modlitwy Polaków oraz wszystkich ofiar smoleńskiej katastrofy. [...] Modlącym się pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu zwracamy uwagę, że w zaistniałej sytuacji stają się, mimo swej najlepszej woli, politycznym punktem przetargowym stron konfliktu.” Podobną ocenę przedstawił Donald Tusk w wypowiedzi z 18 sierpnia, uznając, że „ten osobliwy Hyde Park nie jest dla miasta szczególnie groźny. [...]nie widzę powodu, żeby stwierdzić, że dzieją się tam rzeczy straszliwe. Owszem, dla niektórych osobliwe, ale emocje dotyczą głownie polityków, którzy chcą za pomocą krzyża prowadzić politykę. „Kiedy w październiku 2010 roku, Jarosław Kaczyński przypomniał, że po objęciu najwyższego urzędu w państwie, Komorowski rozpętał antykościelną kampanię, której elementem była m.in. sprawa krzyża przed Pałacem Prezydenckim, jedyną reakcją hierarchów na te słowa była wypowiedź metropolity lubelskiego, który uznał opinię prezesa PiS za „niesprawiedliwą” i „niedopuszczalną" i pouczył, że „Ewangelia nie pozwala by oceniać wiarę swojego brata. Kościół takich klasyfikacji nie prowadzi, bo pozorni wrogowie okazywali się apostołami, a nieraz największą szkodę wyrządzili ci, którzy podawali się za obrońców”. „Kościół nie potrzebuje takich obrońców” - oznajmił też metropolita, dodając, że „żadnego obywatela nie wolno oceniać w sposób, jaki to uczynił Kaczyński”. Dowiedzieliśmy się wówczas, że współpraca rządu i Kościoła układa się znakomicie, zaś obecnej sytuacji Kościoła w Polsce nie wolno porównywać do metod władzy z czasów księdza Jerzego Popiełuszki: „ Nie wolno stawiać bolesnych zjawisk dzisiejszego dnia na tym samym poziomie. Bo w obecnych realiach nie ma walki między Kościołem a rządem. Są różnice stanowisk, jak przy pewnych trudnych kwestiach etycznych związanych np. z in vitro, ale jest współpraca, zatroskanie, jest szczerość, jest wzajemna autonomia, co jawi się, jako warunek konieczny istnienia każdego społeczeństwa opartego na zasadach demokracji”. W okresie poprzedzającym pierwszą rocznicę tragedii smoleńskiej, Polacy otrzymali ze strony prymasa Józefa Kowalczyka przypomnienie, że „Rocznica katastrofy smoleńskiej powinna być przeżywana poprzez uczciwą, szczerą modlitwę. Nie zgadzam się na żadne upolitycznienie tego wydarzenia”. „W Polsce – pouczył abp. Kowalczyk - szacunek dla zmarłych był ogromny. Na śmierci brata, siostry czy ojca nie możemy zbijać pseudokapitału politycznego, bo to jest pogarda dla zmarłych, dla wartości ich życia i dla ich pracy, którą wnieśli dla naszego wspólnego dobra". W dokumencie Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski wydanym przed pierwszą rocznicą tragedii mogliśmy natomiast przeczytać: „[...] Cmentarz nie może stać się naszą świątynią, ani naszym domem. Nie pomożemy zmarłym zatrzymując się w nieskończoność przy grobie. Nie odnajdziemy tam naszych bliskich, ponieważ oni przeszli już do wieczności i odtąd miejscem spotkania z nimi jest wiara i ufna modlitwa, a także podjęcie ideałów ich życia. [...] Zamiast więc rozpaczać nad tym, że nie da się cofnąć czasu, ani unieważnić dokonanego zła i jego skutków, trzeba raczej z całą żarliwością zwrócić się ku Bożemu miłosierdziu. Wtedy to cześć dla naszych zmarłych nie będzie tylko i wyłącznie powierzchownym kultem w postaci pomników, tablic, lampek i kwiatów oraz łez żalu.” Zastanawiam się dziś – jak bardzo pomylił się arcybiskup lubelski mówiąc, iż „Kościół nie potrzebuje takich obrońców” i jak dalece mylili się polscy hierarchowie pokładając zaufanie w intencjach obecnej władzy, a nawet współdziałając z nią w dziele ukrycia prawdy o tragedii smoleńskiej i sfałszowania naszych relacji z reżimem ludobójcy. Nie ma i nie będzie innych obrońców Kościoła prócz „fanatycznej sekty broniącej krzyża” i ludzi „zadymionych PiS-em”. Można byłoby zapytać: co wydarzyło się obecnie, że tak widoczna linia porozumienia rządu i hierarchów została mocno zachwiana, że biskupi mówią otwarcie o „wojnie z Kościołem” i nie krytykują polityka, który utożsamia atak na Kościół z atakiem na Polskę? Jakie wartości i normy chrześcijańskie zostały podeptane, że prymas Polski przypomina publicznie: „Jak Kościół był potrzebny, to się pchali, wchodzili do zakrystii, prosili o pomoc” i nie przestrzega nas byśmy nie stali się „punktem przetargowym stron konfliktu”? Skoro do niedawna istniała w relacjach z władzą „wzajemna autonomia” i opierały się one „na zasadach demokracji” – czym wyjaśnić słowa abp. Głódzia o „zmasowanym ataku na Kościół, który tchnie PRL, jakimś szukaniem wroga ludu”?

Przez ostatnie dwa lata czekałem na mocny głos hierarchów w sprawie tragedii smoleńskiej. Tak mocny, by obudził sumienia Polaków i strzaskał skorupę zaprzaństwa i strachu. Potrzebowaliśmy takiego głosu, nie dla populistycznych „racji politycznych”, ale z powodu naszej samotności. Z szacunku dla życia i prawdy. By przetrwać. Po to także, by tajemnica zagłady polskiej elity nie dołączyła do upiornego depozytu zbrodni, w którym III RP skrywa już prawdę o śmierć księdza Jerzego i zabójstwach niepokornych kapłanów. Zamiast mocnego głosu, przez dwa lata słyszeliśmy nieczysty falset o „kamieniu milowym na drodze pojednania polsko-rosyjskiego”, o „sporze politycznym wokół krzyża” i szkodach „wyrządzanych przez tych, którzy podawali się za obrońców Kościoła”. Poznaliśmy „nowy Dekalog” i etykę chrześcijańską - sprowadzone do roli użytecznego narzędzia. Ta niepojęta słabość hierarchów, zaniechania w piętnowaniu łgarstw i pazerności władzy, przyzwolenie na tryumf pogardy i nienawiści – musiały doprowadzić do uderzenia w Kościół. Nie można pobłażać bestii i być zdziwionym, że zaatakowała. Przypomniałem kiedyś fragment kazania księdza Józefa Wójcika podczas uroczystości pogrzebowych śp. Przemysława Gosiewskiego, gdy ten, prześladowany przez komunę kapłan zacytował słowa Jana Pawła II, wypowiedziane w Kielcach 3 czerwca 1991. Mocne, bodaj najmocniejsze słowa, jakie usłyszeliśmy z ust naszego Papieża:

„Może, dlatego mówię tak, jak mówię, ponieważ to jest moja matka, ta ziemia! To jest moja matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Was też powinny boleć! Łatwo jest zniszczyć, trudniej odbudować. Zbyt długo niszczono! Trzeba intensywnie odbudowywać! Nie można dalej lekkomyślnie niszczyć!”

Po przypomnieniu słów Jana Pawła II, ksiądz Wójcik powiedział:

„Te słowa musiały tu paść, bo niestety nie przejęliśmy się wtedy tymi słowami Ojca Świętego, nie bolało nas to, że niektóre rzeczy w Polsce, że Polska idzie w złym kierunku. Nie bolało nas to, że pana Prezydenta Najjaśniejszej Rzeczpospolitej Polskiej, pana profesora Lecha Kaczyńskiego tak znieważano i obrażano, tak ukrywano tę prawdę o jego wielkości, jego wartości, jak ukrywano prawdę o Katyniu. Nie bolało nas to, że Polsce podcina się korzenie tożsamości, nie bolało nas to, że podcina się Polsce korzenie, na których stała od tysiąca lat. Wierna krzyżowi. I widocznie słabe były te słowa naszego ukochanego Ojca Świętego. Trzeba było jeszcze mocniejszych słów. I one przyszły. One przyszły spod Smoleńska, kiedy naród zawołał „O Boże, co się stało”. A stało się i wtedy żeśmy zaboleli, wtedy ból doszedł aż do kości szpiku i zrozumieliśmy, że te ofiary przemawiają, te ofiary potrząsają nasze sumienia, te ofiary pokazują nam prawdę o nas, prawdę o Polsce!”. Aleksander Ścios

Cuda medycyny greckiej Od dawna uważamy, że socjał nigdzie nie jest specjalnie zdrowy i że wierzyć w niego mogą głównie inwalidzi umysłowi. Grecja dostarcza ostatnio przykładu, że socjał ze zdrowego narodu czyni także naród inwalidów fizycznych. Okazuje się, że życie w tym pięknym kraju, być może łatwe dla turystów, dla 11 milionów jego mieszkańców jest prawdziwą katorgą obfitującą w najrozmaitsze wypadki. W wyniku tych wypadków prawie ćwierć miliona Greków zapadło na zdrowiu tak, że nie będąc dalej zdolnymi do pracy pobierali rentę inwalidzką. Oczywiście to, kiedy Grecy w ogóle byli zdolni do pracy jest tematem na osobny komentarz… Przy jaskrawym słońcu przez pół roku, odbijającym się od lazuru morza, szczególnie narażonym na negatywne wpływy jest wzrok. Pewnie, dlatego na wyspie Zakintos na przykład w archipelagu Wysp Jońskich prasa donosi (HT – PJO) o istnej epidemii ślepoty. Na 38 tys. mieszkańców stwierdzono tam aż 700 pobierających rentę inwalidzką ślepców, koncentracja 10x większa niż normalnie. Na szczęście tak jak socjał jest niezdrowy tak wyplenianie go jest nie tylko zdrowe. W wielu wypadkach jest wprost zbawienne. I tak na wieść o weryfikacji stanu zdrowotnego pobierających świadczenia okazało się, że z 700 ślepców z Zakintos na sprawdzian stawiło się jedynie 100, z czego tylko 60 okazało się naprawdę niewidomymi. Socjaliści będą niewątpliwie dowodzili, że 600 ślepców ciągle po omacku usiłuje znaleźć swoją drogę do punktu kontroli wzroku. My bardziej jakoś wierzymy w wyjaśnienie nadprzyrodzone, – że na wieść o badaniach wzroku rzekomi inwalidzi cudownie odzyskali wzrok. Nie mniej cudowne ozdrowienia na masową skalę powodowane przymykaniem socjału notowane są także w innych przypadkach chorobowych, niezależnie od ich natury. W sumie gospodarka w Grecji być może flaczeje, ale za to naród grecki ogarnia fala nienotowanej tężyzny fizycznej. Z 240 tys. niezdolnych do pracy inwalidów greckich po zakrojonej na szeroką skalę weryfikacji aż 190 tys. cudownie ozdrowiało z rozmaitych przypadłości. Mało brakuje a kraj oprócz turystów stanie się celem pielgrzymek chorych i ułomnych… Postęp notowany jest także na granicy zaświatów gdzie Grecy za sprawą Hefajstosa mają szczególnie dobre dojścia. Wprawdzie obcinanie socjału nie skutkuje jeszcze w Grecji cudownymi zmartwychwstaniami pobierającymi świadczenia nieboszczyków, ale jest to tylko kwestią czasu. Zwłaszcza, że realizując wytyczne z Berlina rząd grecki postanowił zawiesić wypłatę świadczeń osobom dawno zmarłym oraz fikcyjnym, chyba, że się stawią do weryfikacji. 2 Grosze

Baza rosyjska w Syrii. Iran na drodze do Azji Centralnej W czasie, gdy odwetowa salwa rakiet Iranu zagraża Izraelowi warto wspomnieć o tym, że jedyna baza rosyjska na Morzu Śródziemnym jest w Syrii. Ma to kolosalne znaczenie dla Moskwy. Nie mniejsze znaczenie geopolityczne dla Rosji ma sam fakt, że Iran blokuje od południa drogę do Azji Centralnej bogatej w paliwo, do niedawna części Związku Sowieckiego. Republiki po-sowieckie przeważnie rządzone są przez aparatczyków sowieckich i ich następne pokolenie ludzi, którzy zawiedli nadzieję USA na krzewienie wśród nich rewolucji kolorowych, w celu zakładania w ich państwach demokracji fasadowych rządzonych zakulisowo. Wladimir Putin mając karierę oficera KGB nadawał się na premiera też dzięki temu, że jego praca dyplomowa dotyczyła strategicznego posługiwania się rosyjskimi zasobami paliwa. Fakt ten jak i jego podstawowe doświadczenie w sowieckim aparacie terroru poważnie wzmacniał jego pozycję. „Suwerenna demokracja” w Federacji Rosyjskiej ma na swoim terenie ludność mówiącą blisko 160 różnymi językami, która to ludność była podbita w XVIII wieku przez Rosję Carską rządzoną według tradycji Mongołów. Trzeba pamiętać, że wielcy kniazie moskiewscy musieli oddawać na wychowanie swoich synów na dwory hanów tatarskich i pokolenia ich służyły przez kilkaset lat, jako przywódcy wojsk rosyjskich należących do Wielkiego Imperium Mongolskiego. Wojska te brały udział we wielkich średniowiecznych bitwach od Bagdadu do Szanghaju. Putin jak wiadomo ”zreformował” autonomię w Czeczni przy okazji obracając w gruzy jej miasto stołeczne, znamiennie nazwane przez Rosjan nazwą „Groźny.” Nie przypuszczam, żeby nazwa ta była odpowiednikiem rodzimej nazwy w języku Czeczenów. Pacyfikacja Groźnego pochłonęła więcej ofiar niż liczba cywilów zabitych w Srebrenicy i w Homs w Syrii razem wziętych. W amerykańskiej prasie przeczytałem 19 marca 2012, że jeżeli uda się osi USA-Izrael zmienić reżim w Teheranie, tak jak to stało się w 1953 roku dzięki wówczas skoordynowanej akcji ówczesnej osi USA-Brytania, to w takim wypadku, obecny moskiewski „uchwyt za gardło” Azji Centralnej przestałby istnieć. Tymczasem Rosjanie odbudowują swoją bazę morską w syryjskim porcie Tartus, jako atut strategiczny przeciwko NATO, podczas gdy Syria, która jest częścią osi Syria-Iran, stanowi front przeciwko Izraelowi. Jak wiadomo Syria zbroi Hamas i Hezbolę w Libanie, skąd rakiety irańskie mogą wziąć udział w salwie odwetowej na wypadek rozpoczęcia działań wojennych przez Izrael przeciwko Iranowi. Strategiczne znaczenie Iranu dla Moskwy polega na tym, że Teheran zagrożony przez oś USA-Izrael szuka oparcia w Rosji, która z kolei stara się kontrolować południowy dostęp do kolosalnych zasobów paliwa w państwach Azji Centralnej, takich jak Kazakstan i Turkmenistan. Ocenia się, że Turkmenistan mógłby zaspokoić zapotrzebowanie roczne trzy razy większe niż przedstawia obecnie cała Europa. Natomiast zasoby gazu ziemnego Kazakstanu w regionie Tengiz są oceniane, jako jedne z największych na świecie. Obecnie sprzedaż produkcji tych pól naftowych jest możliwa tylko i wyłącznie za pomocą rosyjskich rurociągów. Niektórzy porównują możliwą stratę kontroli Rosji nad zasobami Azji Centralnej do strategicznego znaczenia upadku „Paktu Warszawskiego.” Jeżeliby to się stało kiedyś w przyszłości to wówczas „Droga Handlu Jedwabiem” przez Azję Centralną do Europy, która była zdominowana przez Rosję w XIX wieku, byłaby ponownie otwarta dla handlu międzynarodowego. Byłe republiki sowieckie bardzo by się wzbogaciły z chwilą, kiedy Rosja straciłaby hegemonię, jaką nadal roztacza nimi. Wracając do tak zwanej osi Syria-Iran i jej znaczenia w walce o obronę monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie. Z tego powodu, radykalni syjoniści chcą użyć sił USA do pokonania Iranu i do zmiany reżymu w Teheranie. Nic dziwnego, że rząd prezydenta Putina nie śpieszy się z ewakuacją rosyjskiej bazy morskiej Syrii. Jak to słusznie pisał w artykule „Limits of Deterrance”, czyli „Ograniczone możliwości odstraszania lub zastraszania” już we wrześniu 2008, profesor Ted Galen Carpenter, wice prezes działu obrony i polityki zagranicznej Cato Institute w Waszyngtonie, autor ośmiu książek na temat sytuacji międzynarodowej, w artykule na tle konfliktu w Gruzji i ówczesnego przekonania w USA, że Rosja nigdy by nie śmiała użyć sił zbrojnych przeciwko NATO. Trzeba pamiętać, że wówczas Francja i Niemcy ostro sprzeciwiały się przeciwko członkostwu Gruzji w NATO. Ważnym elementem tak wówczas jak i obecnie był fakt „gwarantowanego obopólnego zniszczenia potęg nuklearnych bombardujących się wzajemnie”. Z tego powodu profesor Carpenter napisał, że „wszystkie gwarancje bezpieczeństwa udzielane przez USA innym państwom są tyle warte, co czeki bez pokrycia”. Obecna sytuacja podstawowo nie różni się, ale jest za każdym razem nieco inna – od geografii i układu sił w okolicy, w której dany dramat rozgrywa się. Dlatego zupełnie inne było stanowisko USA w rozgrywce o Europę Zachodnią i inne na przykład w rozgrywce o Łotwę czy też nawet Polskę, która kilkakrotnie była zagrożona zniszczeniem nuklearnym planowanym przez USA. Dramat pułkownika Kuklińskiego polegał na tym, że za wszelką cenę nie chciał on dopuścić do ataku Sowietów na Zachód i obrócenia Polski przez amerykańską salwę nuklearną w zaporę radioaktywną oddzielającą siły USSR w Rosji od frontu w Niemczech. Polska nadawała się do takiej gry, ponieważ oficjalnie nie była częścią Związku Sowieckiego i dzięki temu czas jej zniszczenia na granicy sowieckiej nadawał się do oferty zawieszenia broni i pertraktacji mających na celu uniknięcie wymiany salw nuklearnych między USA i Rosją Sowiecką. Obecnie baza Rosyjska w Syrii i Iran na drodze z południa do Azji Centralnej są ważnymi elementami tak w walce o pozycje strategiczne jak i w obronie monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie. Iwo Cyprian Pogonowski

Ilu jest agentów wśród dziennikarzy Problem współpracy dziennikarzy ze służbami III RP bywa często bagatelizowany. Niesłusznie. To narzędzie kontroli mediów, gospodarki i polityków. Obecnie na rynku jest kilkuset dziennikarzy, którzy mają za sobą epizod współpracy ze służbami Skąd te wyliczenia? W 2007 r. dziennikarze programu "30 minut" podali, że Wojskowe Służby Informacyjne miały 115 agentów wśród dziennikarzy. Dorzućmy do nich drugie tyle pracujących dla cywilnych służb (a co gorosi są?) i mamy już circa 230 agentów. Jezeli do tego dorzucimy dziennikarzy agentów CBŚ i CBA będzie już ich przynajmniej 300. Ale to nie koniec. Przecież są ludzie współpracujący z bezpieką PRL cywilną i wojskową. Opiszę kilka przypadków (proszę wybaczyć, że anonimowo, ale ujawnianie aktualnej agentury jest przestępstwem). Dziennikarz śledczy X, zwerbowany przez kontrwywiad cywilny w połowie lat 90. gdy został na terytorium Rosji, a konkretnie Czeczenni, złapany z bronią. Czyn ten był przestępstwem również w polskim prawie, dziennikarz jednak nie został oskarżony, tylko zwerbowany. Był początkującym dziennikarzem, służby pomogły mu w karierze załatwiając przeniesienie do stolicy, do ogólnokrajowego pisma. Później dziennikarz ten wielkrotnie był wykorzystywany przez dawanie mu kontrolowanych przecieków. Dziennikarka Y, uchodząca za prawicową. Zwerbowana ponad 10 lat temu przez Wojskowe Służby Informacyjne, które zatuszowały fakt, że jechała autem pod wpływem alkoholu. Jakież było zdziwienie oficerów, gdy po rutynowym zapytaniu ówczesny UOP stwierdził, że pani ta już od połowy lat 90 pracuje dla nich... Dziennikarka Z, zwerbowana jeszcze w czasach PRL (Wzięła udział w zwerbowaniu jednego ze znanych obecnie polityków, który miał z nią romans - o czym nie wiedziały ani żona, ani inna kochanka. Jak tutaj nie podpisać zobowiązania?), pozytywnie przeszła weryfikację do UOP. Urwała się ze smyczy, gdy za rządów Lecha Wałęsy dzięki prywatnym kontaktom odzyskała teczkę, pozostały jednek zapisy rejestracyjne, meldunki i inne takie. Inny ciekawy przypadek swojej współpracy z organami państwa opisał Wojciech Czuchnowski w tekście "byłem TW Macierwicza".

http://wyborcza.pl/1,76842,3713918.html

Tekst stanie się bardziej zrozumiały, jeżeli przypomnimy, że rządził wówczas PiS i w środowisku dziennikarskim mówiło się, że może dojść do ujawnienia dziennikarzy zarejstrowanych przez tajne służby. PiS jednak poprzestała na ujawnieniu 9 dziennikarzy pracujących dla WSI. Dlaczego? Okazuje się, że pokusa, aby korzystać z takiej współpracy jest za silna dla każdej obecnej władzy. Dodatkowe pytanie jest takie czy współpraca z polskimi służbami dziennikarza zawsze jest naganna (patrz przypadek opisany przez Czuchnowskiego)? Np. inny przykład A, dziennikarz, który był korespondentem w obcym kraju i podjął współpracę z pobudek patriotycznych z WSI (wynagrodzenie jednak pobierał...). Dylemat pracy dziennikarzy dla służb jest trudny do rozstrzygnięcia. Przypomnijmy, że przed wojną duża część dziennikarzy (i polityków) pracowała dla słynnej "dwójki" (II zarząd sztabu generalnego). Problemem jest raczej to, do czego agentura w polskich mediach jest używana. Problemem są także sposoby jej werbunku, które są takie same jak w PRL. Czytałem kiedyś notatkę WSI z 2006 r., na której napisane było o dziennikarzu, że ma żonę i dwójkę dzieci, a sypia ze studentką, więc jest na niego wejście. Inny przykład. Parę lat temu piję kawę z pewnym oficerem ABW, który klnie i pyta się "nie wiesz, kto kazał dziennikarzowi H płacić rachunki jak się z nami spotyka?" - Wiem - odpowiadam, ja. - Zniszczyłeś mu życie - podsumowuje oficer.Czyli mamy sytuację taką, jaką znamy z teczek SB. Oficerowie polskich służb kupują sobie dziennikarzy płacą za wystawne kolacje (wybierają celowo drogie lokale, tak, aby rachunki wynosiły nie mniej niż 1000 zł), ułatwiając karierę itp. Tacy dziennikarze nie tyle pracują dla służb, co dla swoich prowadzacych, a pokusie wykorzystania takiej siły trudno się oprzeć. Bubel

Głodówka przeciw socjalistycznej, lewicowej szkole? Wszelkie działania degradujące polską naukę, kulturę i Kościół katolicki naruszają podstawy naszej państwowości. Ograniczanie przedmiotów humanistycznych, ale także przyrodniczych i matematycznych w szkołach średnich, likwidacja instytucji kultury, Patologia II Komuny przypomina demoralizację z czasów upadku Rzeczpospolitej. Nawet I komuna, czyli PRL nie doprowadziła do takiej degradacji szkoły jak robi to lewacki establishment II Komuny. I Komuna ( PRL) w szkole wychowywała dzieci w wykrzywionym, wykoślawionym, ale jednak patriotyzmie, a już na pewno etyka dotycząca relacji rodzinnych stała na wyższym poziomie. II Komuna posiada ideologie, w której chce wychować polskie dzieci, ma cele, do realizacja, których chce użyć szkoły. Michalkiewicz polemizował z tymi, którzy twierdzą, że elity II Komuny, establishment, który ja kontroluje nie ma ideologi. Michalkiewicz twierdzi, że ta ideologia istnieje, i że nazywa się polityczna poprawność. Z interesującej notki Dudka ściągnąłem apel głodujących głodujący w Krakowie „Bogusław Kostka Dąbrowa, Leszek Jaranowski, Adam Kalita, Ryszard Majdzik, Marian Stach i Grzegorz Surdy”...”Wszelkie działania degradujące polską naukę, kulturę i Kościół katolicki naruszają podstawy naszej państwowości. Ograniczanie przedmiotów humanistycznych, ale także przyrodniczych i matematycznych w szkołach średnich, likwidacja instytucji kultury, próby wyprowadzenia religii ze szkół to prosta droga do upadku. Wzywamy wszystkich, dla których dobro naszego państwa leży na sercu do poparcia naszego protestu. Wyrazy poparcia prosimy wysyłać na adres Ministerstwa Edukacji Narodowej. Domagamy się natychmiastowego zawieszenia rozporządzenia dotyczącego nowych podstaw programowych i podjęcia konsultacji z środowiskami związanymi ze szkolnictwem. Żądamy aż tyle i tylko tyle. „....(źródło)

W Polsce, a generalni na całym Zachodzie stworzono z problemu szkoły kwadraturę koła, a co gorsze wspaniałe żerowisko dla socjalistów, lewactwa i fanatyków politycznej poprawności. Tą kwadratura są państwowe szkoły, potężne lewicowe związki nauczycieli, przymus ideologiczny kontra interes dzieci, poziom nauczania, warunki tej nauki, prawo rodziców do wychowania dzieci. Politpoprawni, aby manipulować opinia społeczną stworzyli „zabobon” polityczny, czyli jak mówi definicja „bezpodstawna wiara w istnienie związku przyczynowo-skutkowego między danymi zdarzeniami. Wypływać ono może ze stereotypów zakorzenionych w tradycji i kulturze, pozbawione racjonalnych podstaw i niemożliwe do weryfikacji lub uczenia się nieprawidłowych związków. „Zabobon ten mówi, że szkoły publiczne są rzeczą oczywistą, że prawie całe szkolnictwo musi być własnością państwa, że rodzice to w większości albo kretyni, albo mendy społeczne, które najchętniej dzieci by w ogóle do szkoły nie posyłali, że rodzice są zbyt głupi, aby decydować o programach i zakresie nauczania, że państwo ma prawo, socjalistyczne prawo do kształtowania poprzez szkołę postaw etycznych i światopoglądu dzieci. System społeczny, system szkolnictwa Zachodu się zawalił. To nie tylko wina socjalistycznego modelu szkolnictwa, ale również sukcesy indoktrynacyjne politycznej poprawności, religii politycznej, która wysiłek, ciężką prace, w tym ten specyficzny rodzaj pracy, jaką jest uczenie się, budowanie stabilnej przyszłości dla siebie i swojej rodziny uznała za bezsens. Tezy, które wyżej przedstawiłem, ich poprawność najlepiej zilustrują fakty. Fakty bazujące na zjawisku dużej skali, prawidłowości w skali 300 milionowego kraju. Dane z artykułu „The Case for Space „ ( Foreign Affairs). W USA jedna trzecia kończących studia w naukach ścisłych i technicznych to obcokrajowcy, ale już tych z tytułem doktora to połowa. Co więcej coraz więcej wykształconych studentów i naukowców obcokrajowców wraca do kraju pochodzenia? To nie wszystko. Autor przewiduje, że niedługo rozpocznie się odpływ za granice najlepszych studentów i naukowców urodzonych w Ameryce.(źródło)

O czym to świadczy. O tym, że USA stworzyły świetne warunki materialne i intelektualne na wyższych uczelniach, ale coś złego się dziej na dole, w szkolnictwie podstawowym i średnim, że Amerykanie nie uczą się, nie rozwijają, nie idą na studia. Przyczyny są dwie. Chory system szkolnictwa, które jest własnością państwa i ideologia politycznej poprawności, która niszczy ambicje, pragnienie sukcesu, rozwoju, zrobienia czegoś wielkiego wśród uczniów. W Indiach od jednej czwartej do jednej trzeciej wszystkich uczniów chodzi do szkół prywatnych. W samym Pekinie do szkół prywatnych chodzi 500 tysięcy dzieci. Dane zaczerpnąłem z artykułu „ Rich picking „ (The Economist)...( źródło)

Szkoła będąca własnością państwa jest socjalistycznym, a w zasadzie feudalnym przeżytkiem. Elity Zachodu, a w Polsce II Komuny traktują dzieci jak swoją własność. A w gruncie rzeczy szkoła może być tania, mogą uczyć dobrzy nauczyciele, dzieci mogą być dobrze wykształcone. Pod jednym warunkiem. Pod warunkiem likwidacji feudalnego prawa państwa do dzieci. W średniowieczu jednym z barbarzyńskich feudalnych przywilejów władzy było prawo pierwszej nocy. Teraz przyszedł czas na likwidację prawa państwa do ideologicznego gwałtu na polskich dzieciach. Fanatycy politycznej poprawności, którzy zdobyli kontrolę nie dbają o merytoryczny poziom nauczania,.Dla nich kluczowym celemjest lewicowa indoktrynacja. To nie matematyka, historia, biologia, fizyka, geografia stały się głównym celem pójścia dziecka. Lewacy głównym celem uczynili wychowanie seksualne, optyka homoseksualna, utylitaryzm Singera.

I dzięki temu kształcenie potulnych, bezmyślnych robotników dla Niemiec, dla niemieckich fabryk, dla fabryk na Zachodzie. Głodówka jest krzykiem rozpaczy. Próbuje reformować socjalistyczny model szkoły Socjalistyczne prawo urzędników do decydowania o tym, czego i jak, w jakiej interpretacji mają się dzieci uczyć. Tego się nie da zreformować. Feudalny system, w którym państwo jest właścicielem szkolnictwa należy zlikwidować. Przywrócić szkołę rodzinie, a rodzicom prawo do wyboru i akceptacji szkoły, czy metody nauczania. Bon edukacyjny byłby dobrym początkiem. Marek Mojsiewicz

Wielki Lustrator na prezydenta

1. Wielki lustrator Joachim Gauck został wybrany na urząd prezydenta Niemiec. W Niemczech okazało sie możliwe, żeby ten, który bez skrupułów wywlókł na światło agentów Stasi, nie tylko nie został wbity w ziemię, ale - o zgrozo -  stał się niekwestionowanym autorytetem, w nagrodę powołanym na najwyższy urząd w Republice Federalnej Niemiec

2. To zupełnie inaczej niz w Polsce. U nas, kto tylko tknął się lustracji, ten stawał sie wrogiem publicznym numer jeden, a politycznie poprawne media, z Gazetą Wyborczą na czele, urządzały mu polityczny lincz - że wspomnę choćby premiera Olszewskiego, ministra Macierewicza, rzecznika Nizieńskiego, czy choćby ofiarę Smoleńska prezesa Kurtykę. 

W Niemczech Instytu Gaucka zyskał powszechny szacunek, a u nas IPN jest traktowany, jako instytucja z gruntu niepotrzebna i z istoty swej podejrzana. 

3. A przecież lustracja niemiecka była moralnie trudniejsza od polskiej. Niemcy zostały podzielone i zycia w DDR-erze nikt sobie nie wybierał. Jeden brat mieszkał w Magdeburgu i donosił, a drugi w Hanowerze nie miał Stasi i problemu z donoszeniem też nie miał, ale pytanie - czy gdyby ten drugi został w Magdeburgu, też by nie donosił? Przypomina sie świeckiej pamięci Szymborska - tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono... Wschodni Niemcy z dawnej NRD mają prawo do słusznych skarg - nie dość, że czterdzieści lat życia stracili pod sowieckim jarzmem, podczas gdy szczęśliwi zachodni bracia rosli w siłe i żyli coraz dostatniej - to jeszcze teraz ci zachodni bracia przywdziali mentorskie szaty, lustrują ich i moralizuja. A sami w NRD tak samo by donosili, bo Niemcy maja we krwi potrzebę służby wobec każdej władzy.

A jednak Wielki Lustrator Gauck nie tylko nie został opluty i zdeptany, ale jeszcze wybrany na prezydenta.

Polska i Niemcy to jednak bardzo różne kraje... Janusz Wojciechowski

Staniszkis: Nie robić z ludzi dożywotnich wyrobników - Polacy żyją o kilka, nawet o kilkanaście lat krócej niż ludzie na zachodzie, dlatego radykalizm projektu forsowanego przez rząd jest, moim zdaniem, nie do przyjęcia – z profesor JADWIGĄ STANISZKIS, socjologiem polityki, rozmawia Waldemar Żyszkiewicz.

– Kto ma rację w obecnym sporze o emerytury: Donald Tusk czy pracujący Polacy? – Rząd Tuska, zabierając środki z OFE, kapitałową formułę emerytur praktycznie zlikwidował. Brak pełnej zastępowalności pokoleń jest faktem. A ponieważ systemy emerytalne opierają się na zasadzie pokoleniowej solidarności, to luka demograficzna stwarza wyzwanie, któremu trzeba zaradzić, żeby kiedyś, w bliższej czy dalszej przyszłości, nie zabrakło pieniędzy na wypłaty należnych ludziom świadczeń

– Jak to zrobić? – Przede wszystkim należałoby stworzyć miejsca pracy dla ludzi młodych, którzy dopiero wchodzą na rynek, więc mając przed sobą całe życie zawodowe, zapewnią zasilanie systemu przez długi czas.
– To z pewnością lepszy pomysł niż opóźnianie terminu przejścia na emeryturę… – …ale starań w tym zakresie nie widać. Rząd Tuska nie zrobił nic, żeby stworzyć klimat sprzyjający zatrudnianiu młodzieży. Nie zadbano, żeby dać młodym poczucie misji, którą mogłoby być np. stworzenie dobrze funkcjonującego kapitalizmu na obszarach dotąd peryferyjnych. Przeciwnie, brak polityki gospodarczej wypchnął wręcz setki tysięcy młodych ludzi za granicę.
– Dla nas to strata. – Całkiem wymierna. Ostatnio Holendrzy, w związku z nieprzychylnym nastawieniem Partii Wolności do imigrantów z krajów Europy Środkowowschodniej, wyliczyli, że sto tysięcy Polaków przysporzyło ich krajowi dochodu narodowego o wartości 3 mld euro. A nie idzie przecież o jakąś pracę wysoko kwalifikowaną. Już choćby to pokazuje ogrom strat, jakie ponosi Polska z powodu braku umiejętnego zagospodarowania tych ludzi i zatrzymania ich w kraju.

– Nie mniej ważny wydaje się pozaekonomiczny wymiar tego zjawiska – Masowa emigracja zarobkowa zmienia nasz tradycyjny model rodziny, dzięki któremu Polacy zachowali dotąd poczucie własnej tożsamości, a także wciąż jeszcze mocniejsze niż na zachodzie więzi społeczne, czego ludzie stamtąd niejednokrotnie nam zazdroszczą.– Młodsi jadą za pracą na saksy, program 50+ nie wypalił, poziom bezrobocia jest nadal wysoki. Po co więc wydłużać Polakom czas zawodowej aktywności? – Bezrobocie mamy dwa razy wyższe niż w Niemczech, a planowana likwidacja ustawowych gwarancji zatrudnienia w okresie przedemerytalnym, jeszcze ten problem wyostrzy. Co więcej, wydłużenie okresu pracy wcale nie zapewni przyrostu emerytury w stopniu, o jakim zapewniają nas dziś rządzący, toteż wydaje się, że realnym celem zmiany, którą Tusk chce przepchnąć przez sejm, będzie maksymalne skrócenie okresu wypłat. Ale w grę wchodzi jeszcze inny motyw. Podniesienie wieku emerytalnego mogłoby się stać silnym sygnałem dla rynków finansowych oraz ratingowych agencji, określających poziom naszej wiarygodności finansowej.

– To takie ważne? – Tak, bo już dziś nasze obligacje, żeby znaleźć zbyt na rynkach, muszą być oprocentowane wyżej nawet niż hiszpańskie. Natomiast relacja między 800 miliardami złotych długu publicznego a majątkiem publicznym, jaki nam jeszcze pozostał, jest gorsza niż w Grecji. Bo Grecy wciąż jeszcze mają więcej majątku niż długu. U nas jest odwrotnie.

– Rynki może się nawet ucieszą, ale ludzie są oburzeni. – Nie dziwię się, bo proponowane przez ekipę Tuska rozwiązanie, przy znacznie niższej w Polsce niż w Europie średniej długości życia, w wielu przypadkach może drastycznie skrócić czas pobierania świadczeń. Trzeba pamiętać, że od roku 1970, czyli w ciągu ostatnich czterdziestu lat, mimo postępów medycyny, lepszej diety, niższego spożycia używek (wódka, papierosy) przeciętna długość życia mężczyzn wzrosła u nas zaledwie o 5 lat. W zależności od kraju, który przyjmiemy za układ odniesienia, Polacy żyją o kilka, nawet o kilkanaście lat krócej niż ludzie na zachodzie, dlatego radykalizm projektu forsowanego przez rząd jest, moim zdaniem, nie do przyjęcia.

– Eksperci wskazują, że tzw. okres dożycia, czyli czas pobierania emerytury mógłby się wtedy skrócić do zaledwie 5–6 lat. – I to przy mocnym, choć mało realistycznym założeniu, że obecna tendencja się utrzyma. Bo przecież mamy właśnie do czynienia ze znacznym pogorszeniem dostępności do służby zdrowia, do leków, co z pewnością przełoży się wkrótce, na jakość, więc i na długość życia. Do tego dołoży się stres bezowocnego szukania pracy po sześćdziesiątce. Dojazd do miejsca pracy i warunki zatrudnienia też są u nas znacznie gorsze niż na zachodzie. Dlatego nie wolno robić z ludzi dożywotnich wyrobników. Na to zgody być nie może.

– Jak więc podtrzymać zagrożony system? – Z pewnością nie przez ciągłe obniżanie standardów w oświacie, lecznictwie, komunikacji. I nie przez przerzucanie zobowiązań na samorządy, bez jednoczesnego zapewnienia środków na ich realizację. Żeby tylko odpowiedzialność za niezbędne cięcia udało się przenieść na władze lokalne. Drenaż takich płytkich rezerw to przecież polityka rabunkowa, bezperspektywiczna.

– Są jakieś inne rezerwy?– Przede wszystkim, istnieje wciąż rozległa sfera przywilejów. Np. zasady przechodzenia w stan spoczynku dla sędziów i prokuratorów, korzystne zwłaszcza dla tych ostatnich. Albo niska stawka podatkowa i możliwość wyboru składki ubezpieczeniowej, emerytalnej, rentowej, dla wolnych zawodów. Wreszcie niesprawiedliwy, niski ryczałt dla samozatrudnionych, utrzymywany, dlatego, że według ministerialnego doradcy, stawki proporcjonalnej do uzyskanego dochodu rocznego nie da się podobno wyegzekwować metodą zaliczkową.

– Czy likwidacja przywilejów wystarczy? – Nie wykluczam też możliwości niewielkiego podniesienia wieku emerytalnego, powiedzmy do 62 lat dla kobiet i 66 lat dla mężczyzn. Należałoby to jednak zrobić od razu, bez tych kosztownych przeliczeń, co miesiąc, bo ZUS i bez tego ma już ogromne koszty operacyjne. Ale w momencie przekraczania obecnego progu (60 lat kobiety i 65 lat mężczyźni) pozostawiłabym każdemu prawo wyboru: czy chce pracować do osiągnięcia nowych progów, czy woli przejść na nieco niższą emeryturę od razu. Oczywiście, łącznie z prawem do pracy dla chętnych po przekroczeniu wieku emerytalnego. Trzeba przecież uwzględniać realne możliwości zatrudnienia, stan zdrowia, rodzaj wykonywanej pracy. Wolność wyboru jest tu jednak podstawowa, bo ważne życiowe decyzje należy podejmować osobiście.

– Czyli jednak referendum? – Wymagają tego zasady demokracji. Ale zręcznie sformułowane pytanie referendalne powinno uwzględniać zarówno trudne warunki demograficzne, jak i wskazywać na konsekwencje poczynionego wyboru.
– Rząd nie chce referendum. Premier twierdzi, że wystarcza mu mandat uzyskany w demokratycznych wyborach. – Tusk nie ma racji, bo rezygnując z przedstawienia podczas kampanii tak istotnej części swego programu, zawiódł zaufanie wyborców.
– A jeśli premier z właściwą sobie dezynwolturą przeprowadzi te zmiany, nie pytając wcale Polaków o zdanie? – Wtedy dojdzie niestety do kolejnej fali masowej emigracji. I w przeważającej mierze będą to kobiety, które okazują ostatnio większą niż mężczyźni aktywność oraz gotowość do podejmowania ryzyka. Tygodnik Solidarnosc

Podatnicy dołożą do każdego biletu na Euro 2012 ok. 11-13,5 tys. złotych! Podatnicy dopłacą do każdego biletu na EURO 2012 ok. 12 tys. złotych, nawet wtedy, gdy nie interesuje ich piłka nożna – wynika z najnowszego raportu Instytutu Globalizacji. Zdobycie biletu na Euro 2012 graniczy z cudem, pewni wejściówek mogą być jedynie działacze czy znajomi sponsorów. Polscy kibice będą emocjonować się jak zwykle – przed telewizorem, ponosząc jednak koszty organizacji imprezy, czy tego chcą, czy nie. Z najnowszego raportu Instytutu Globalizacji wynika, że organizacja Euro 2012 będzie finansową klapą. – Polski podatnik dołoży do każdego biletu od 11-13,5 tys. złotych, przy uwzględnieniu tylko kosztów budowy stadionów – ujawnia Marek Łangalis, autor raportu.

– Gdyby liczyć wszystkie inwestycje realizowane pod hasłem „Euro” dopłata wynosiłaby blisko 250 tys. – dodaje. Autorzy raportu o ekonomicznej stronie Mistrzostw Europy w piłce nożnej, porównują także swoje kalkulacje z prognozami Ministerstwa Sportu i Turystyki. Według urzędników gospodarka dzięki Euro 2012 ma wygenerować dodatkowo 115 mld złotych.

– To liczby wzięte z sufitu i przejaw myślenia życzeniowego – komentuje Marek Łangalis (NCZ!, nczas.com).

Według eksperta Instytutu Globalizacji organizacja takich imprez od strony finansowej to wyłącznie straty. Wskazują na to doświadczenia Niemiec – organizatora niedawnych Mistrzostw Świata w tej dyscyplinie – gdzie mimo posiadanej infrastruktury impreza zamknęła się stratą w wysokości 10 mld euro czy Portugalii, która wydała na organizację Euro 2004 aż 10 razy więcej niż zakładano w początkowych planach, przynosząc prawie 700 mln euro strat. Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością Euro 2012 będzie finansową katastrofą, gdyż wpływy z turystyki nie zrównoważą poniesionych przez organizatorów wydatków nawet w pespektywie długoterminowej. Dodatkowo organizacja Euro 2012 dała przykład urzędniczej niegospodarności. Powstałe stadiony należą do najdroższych w świecie, a bez wielu inwestycji, za które zapłacił podatnik, można się obejść. Przykładem może być nowoczesny ośrodek w jednej z małych miejscowości, zbudowany kosztem 30 mln euro, jako baza szkoleniowa na mistrzostwa, ale oddalony ponad 2 godz. drogi od najbliższego lotniska od początku wypadał z rywalizacji. Według obliczeń Instytutu Globalizacji Polska może liczyć na dodatkowe wpływy na poziomie 200 mln zł do maksymalnie 1 mld zł, co przy łącznych inwestycjach blisko 90 mld zł jest bardzo słabym wynikiem i oznacza ujemną stopę zwrotu z inwestycji. Na imprezie, którą w rzeczywistości sponsorują polscy podatnicy, najwięcej zarobią jej główni beneficjanci – UEFA i PZPN.

Instytut Globalizacji

Reforma polskiej kolei. Wzorce ze świata Konieczność reform transportu kolejowego dotyka nie tylko Polski. Na całym świecie trwają lub zakończyły się reformy kolei żelaznych, w których można wyróżnić dwa dominujące modele: europejski („pionowej separacji / pionowego dostępu”) oraz latynoamerykański („pionowej integracji”). W pierwszym przypadku infrastruktura pozostaje pod kontrolą przedsiębiorstwa państwowego działającego niezależnie od firm przewozowych powstałych w wyniku podziału państwowego monopolisty (częściowo lub w całości prywatnych), zajmujących się transportem towarów i pasażerów. Drugi model zakłada istnienie kilku przewoźników dysponujących zarówno własnymi torami, jak i taborem. Ze względu na naszą obecność w UE Polska musi stosować się do modelu „pionowej separacji”. Czy jest on jednak właściwy?

Model latynoamerykański W największych krajach Ameryki Łacińskiej – Brazylii, Meksyku i Argentynie – reforma kolei przyniosła podział rynku na pionowo zintegrowane przedsiębiorstwa, kontrolujące zarówno infrastrukturę, jak i przewozy, posiadające pozycję regionalnego monopolisty. Model ten był wzorowany na zasadzie, na jakiej działa kolej w USA i Kanadzie. Funkcjonują tam niezależne koleje, współzawodniczące ze sobą w przewozach towarów masowych, dla których transport drogowy nie uzyskuje przewagi konkurencyjnej. W praktyce różnica pomiędzy modelem „północnoamerykańskim” a „latynoamerykańskim” jest znaczna, gdyż w USA firmy działają na zasadzie transportu „równoległego”, gdzie dwie lub więcej pionowo zintegrowanych firm oferuje np. przewiezienie zboża z Chicago do Nowego Jorku niezależnymi systemami transportowymi. W krajach latynoskich koleje były tworzone, jako przedsiębiorstwa państwowe, więc nie było potrzeby budowania równoległych tras, na których można byłoby teraz utworzyć niezależne firmy z własnymi torami. Z tego powodu reformatorzy w tamtych krajach wymyślili system określany, jako konkurencja „geograficzna” lub „źródłowa”. Zakłada ona, iż producent będzie mógł przetransportować towar (np. stal) z Miasta Meksyk do Veracruz (albo do innego portu) tylko z pomocą jednej firmy, która obsługuje ten kierunek, jednakże inna firma może zaoferować transport tego samego towaru do innego portu lub dużego rynku zbytu. Pod względem ochrony konsumenta przed wykorzystaniem monopolistycznej pozycji przez przewoźnika na danej trasie system ten jest gorszy od modelu równoległego, jeśli producent musi przesłać swój produkt do Veracruz. Ponieważ generalnie miejscem przeznaczenia ładunków jest Nowy Jork, São Paulo albo Lizbona, w praktyce okazało się, iż jeśli na rynku kilku przewoźników konkuruje między sobą (nawet, jeżeli nie wszyscy zapewniają transport do każdego potencjalnego miejsca przeznaczenia), to ta konkurencja jest wystarczająca, aby firmy utrzymywały niskie stawki na przewóz oraz lepsze warunki dla klientów, niżby to wynikało z modelowych rozważań na temat monopoli. W Argentynie system transportowy został tak skonfigurowany, aby do każdego portu docierały przynajmniej dwa pionowo zintegrowane przedsiębiorstwa oferujące standardowo transport w różnych kierunkach. Podobnie w Meksyku, gdzie sieć kolejowa została podzielona pomiędzy trzy firmy, przy czym wszystkie mają dostęp do producentów w Mieście Meksyk (ok. 40 mln mieszkańców). Firmy w Ameryce Łacińskiej nie są właścicielami ziemi i torów, na których operują (w przeciwieństwie do USA czy Kanady), lecz posiadają długoterminowe (30- lub 50-letnie) licencje na działalność przewozową. Jest to wystarczającym bodźcem do realizacji jednego z celów reformy, czyli zwiększenia nakładów inwestycyjnych – operatorzy wydali sumy rzędu kilku milionów dolarów na nowy tabor, infrastrukturę, sygnalizację itp. oraz przekształcili się z beneficjentów państwowego dofinansowania w znaczących płatników podatków. Europejskim przykładem takiej strategii był system istniejący w carskiej Rosji, gdzie producenci zbóż z Ukrainy korzystali z konkurencji niezależnych linii kolejowych, które oferowały transport towarów do portów nad Morzem Czarnym lub nad Bałtykiem.

Model europejski W UE, na wzór reformy systemu elektrycznego, gazowego oraz telekomunikacji czy funkcjonowania transportu drogowego, zdecydowano się (Berlin locuta, causa finita – z łac.: „Bruksela zadecydowała, sprawa zakończona”) na prywatyzację oraz umożliwienie wejścia na rynek przewozów kolejowych inwestorom prywatnym przy zachowaniu kontroli państwa nad infrastrukturą. Model „pionowego dostępu” zakłada, iż firma niezadowolona z usług i cen przewoźnika może zgłosić zapotrzebowanie do konkurencji lub założyć własną firmę transportową działająca na tej samej trasie (np. niemiecki Rail4Chem). Najpoważniejszym problemem tego modelu jest przyciągnięcie inwestycji prywatnych. Brak zainteresowania spowodowany jest częściowo przez wprowadzenie zasady niedyskryminujących opłat za dostęp do torów i trudności związane z ustalaniem ich wysokości. Ekonomiści i przewoźnicy zgodnie stwierdzają, że bardzo ciężko jest pokryć wysokie koszty stałe sektora kolejowego w przypadku braku różnicowania cen. W dyrektywach UE stwierdzono, iż poziom opłat musi być jak najbardziej zbliżony do kosztu krańcowego, równocześnie zaznaczając, iż jest to niewystarczająca wysokość, by pokryć koszty stałe. Jak zwykle w przypadku działań KE, ta sprawa jest także daleko od ostatecznego rozwiązania: kilka krajów UE ustaliło ceny na poziomie kosztów krańcowych (Szwecja, Dania, Finlandia, Holandia, Wielka Brytania), a inne na wysokości kosztu krańcowego plus marże, lecz nie w takiej wysokości, by pokryć koszty stałe (Niemcy, Austria, Francja, Włochy). Dodatkowo niektóre kraje, kierując się krótkoterminową logiką, do podstawowych opłat za dostęp do torów dodały opłatę za zatłoczenie, która miała dopełniać resztę kosztów stałych. Gdy ta opłata jest głównym źródłem przychodów dla operatorów, znikają bodźce do rozwijania infrastruktury dla zmniejszenia zatłoczenia. Powyższe problemy sumują się i mogą doprowadzić do utraty 20-40% technicznej efektywności transportu towarowego koleją, co skutecznie odstrasza potencjalnych inwestorów i przekłada się na brak wzrostu konkurencji na spodziewanym i wyliczonym poziomie – często z powodu odmowy udzielenia licencji na przewozy przez operatora infrastruktury. Poziom opłat jest raczej ograniczany wpływem transportu samochodowego aniżeli konkurencją linii kolejowych. Innym problemem jest niechęć do pozbywania się kontroli państwa nad przewozami kolejowymi. Na przykład w związku z członkostwem w UE niektóre kraje bardzo szybko wprowadziły regulacje odpowiadające unijnym dyrektywom reorganizacyjnym. Jednakże stan faktyczny nie do końca odpowiada zmianom prawnym. W Czechach prawne rozdzielenie nie przełożyło się na dodatkową konkurencję. W 2003 roku powołano do istnienia spółkę posiadającą infrastrukturę przesyłową SŽDC (Správa železniční dopravní cesty), którą zarządzają Koleje Czeskie – ČD (České Dráhy), otrzymujące za to opłatę z SŽDC. Innymi słowy: ČD funkcjonują, jako niezintegrowany przewoźnik, a dodatkowo kontrolują infrastrukturę przesyłową; pieniądze wpłacane SŽDC jako opłata dostępowa wracają jako opłata zarządcza.

Stan kolei w Polsce W Polsce znajduje się ok. 20 tys. km linii kolejowych, z czego 11 tys. km (ok. 55%) wymaga naprawy, w tym 6860 km (35% całej infrastruktury) – modernizacji. Negatywnym skutkiem przestarzałej infrastruktury jest brak możliwości wprowadzenia nowych rozwiązań, które mogą poprawić opłacalność przewozu kolejowego (np. wprowadzenie ciężkich, 47-wagonowych składów), oraz rozwijania odpowiednich prędkości, by konkurować z transportem samochodowym (np. na terenie Górnego Śląska transporty węgla osiągają średnią prędkość handlową 20 km/h, wzrasta ona do 30 km/h jedynie na trasie do portów morskich). Stan budynków, w których obsługuje się podróżnych, także odpowiada ogólnemu obrazowi infrastruktury kolejowej. W lutym 2010 roku stało 2667 dworców kolejowych, z czego funkcjonujących było 966. Komercjalizacja miała zapewnić podstawy funkcjonowania PKP w otoczeniu rynkowym, co było jednym z warunków członkostwa w UE, lecz zlekceważono zarówno zagrożenia, jak i nowe możliwości. W efekcie po zderzeniu PKP z kapitalizmem znaczną przewagę zaczęli zdobywać niezależni przewoźnicy, którzy do 2010 roku opanowali ok. 50% tonażu przewozów towarowych i 49% rynku przewozów pasażerskich. Analitycy krajowi uważają, iż rozwiązaniem problemów PKP jest wzięcie przez państwo na siebie większej odpowiedzialności za działania przewoźnika. Oznacza to zwiększenie dopłat i poszukiwania sposobów wykorzystania środków unijnych na remonty kolei. Taki punkt widzenia pokazuje, jak głęboko w socjalizmie tkwią pomysły na komercjalizację i prywatyzację kolei. Potrzeba, zatem wieloletniego programu modernizacji i rozbudowy infrastruktury kolejowej, opartego na realiach finansowania i efektywności ekonomicznej, który umożliwi poprawę oferty przewoźników, (o czym dalej). PKP nie uzyska dodatkowego finanso-wania – dysponent majątku kolejowego jest zadłużony na 5,8 mld zł, w 2009 roku musiał spłacić 1,5 mld odsetek od kredytów, w 2010 roku kwota ta wyniosła 1 mld złotych. Na spłatę zobowiązań z samego 2009 roku spółka wyemitowała pięcioletnie obligacje warte 650 mln złotych. Długi PKP pochodzą z przejęcia zobowiązań przekształconego przedsiębiorstwa państwowego – spółki grupy umorzyły ponad 1,9 mld zł długów (w tym 400 mln zł prywatyzowanej branży hutniczej), dodatkowo nie udało się żadne z zaplanowanych przedsięwzięć prywatyzacyjnych, a nieruchomości wystawiane na sprzedaż spotkały się ze słabym popytem (w 2009 roku do skutku doprowadzono 20% licytacji). W połowie 2010 roku zadecydowano o wykupieniu przez państwo PKP Polskie Linie Kolejowe. Ok. 6 mld zł, jakie grupa PKP otrzyma od skarbu państwa do 2014 roku (termin wykupu ostatnich akcji PLK), w całości pójdzie na spłatę długów. Do 2015 roku samorządy mają otrzymać 3,6 mld zł na zakup, modernizację i naprawy taboru kolejowego. Dodatkowo z Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko na lata 2007-2013 otrzymają 175 mln euro na obsługę tras ponadwojewódzkich. Miejmy nadzieję, że poprawi to w odczuwalnym stopniu sytuację na drogach żelaznych. Próbą rozwiązania problemów z inwestycjami w majątek trwały było pozyskanie inwestorów prywatnych w pracach nad modernizacją dworców: Katowice, Warszawa Zachodnia, Warszawa Wschodnia oraz Poznań Główny o ogólnej wartości ponad 2 mld złotych. Model biznesowy zakłada, że PKP wnosi aportem grunty, otrzymując w zamian nowy dworzec z częścią handlową i usługową, a także zyski z działalności handlowej i usługowej wszystkich obiektów, które powstaną wokół nowego dworca. W większości przypadków problemem dla potencjalnych inwestorów jest pozyskanie środków finansowych. Przeszkadza także kwestia braku jasnego tytułu własności gruntów, na których będą wznoszone nowe obiekty, oraz brak regulacji dotyczących tzw. zabudowy warstwowej (prawo własności budynku powiązane jest z prawem do gruntu). W chwili obecnej w negocjowanych umowach uwzględnia się opcję zabudowy warstwowej, do wykorzystywania przyszłości. PKP SA zwleka z rozpoczęciem prac remontowych, czekając na decyzje oraz nowe rozwiązania Ministerstwa Infrastruktury w tej sprawie. Tutaj można prześledzić losy projektu.

Model latynoamerykański dla Polski Opisane wcześniej wyniki modernizacji systemów kolejowych w obu Amerykach pozwalają na oparcie się na tym wzorze podczas opracowywania modelu dla Polski. Położenie geograficzne oraz dosyć gęsta sieć kolejowa naszego kraju dają podstawy, aby podział infrastruktury umożliwił dostęp do najważniejszych miast i regionów dzięki usługom, co najmniej dwóch przewoźników (jednakże różniłby się czas przejazdu do punktu docelowego oraz trasa). Poniżej znajduje się propozycja podziału sieci kolejowej na trzech niezależnych przewoźników. Przyjęta metodologia zakłada podział kraju na sześć najważniejszych i równorzędnych obszarów (punktów węzłowych): Warszawa, Śląsk, Wrocław, Poznań, Szczecin i Trójmiasto. Integracja tych obszarów przez minimum dwie firmy zapewni odpowiedni poziom konkurencji. Połączenie Śląska z portami nad Bałtykiem realizowane byłoby na dwa sposoby. Pierwszy do Szczecina dwiema równoległymi trasami: PKP A (kolor zielony) przez Wrocław, Zieloną Górę i Szczecin; PKP B (kolor niebieski) przez Kluczbork, Poznań i Stargard Szczeciński. Drugi do Trójmiasta: PKP A poprzez Magistralę Węglową; PKP C (kolor czerwony) przez Częstochowę, Łódź, Toruń, Malbork i Tczew. Podobnie w przypadku transportu towaru tranzytem wschód-zachód lub północ-południe: każda firma posiadałaby własne korytarze, m.in. PKP A z Kunowic przez Warszawę do Terespola, PKP B z Gubina przez Leszno, Łódź i Dęblin do Dorohuska, PKP C ze Zgorzelca przez Wrocław, Kraków, Tarnów do Medyki. Funkcjonowanie regionalnych przewoźników operujących na trasach nieprzydzielonych głównym podmiotom pozwoli na zapewnienie maksymalnego możliwego i opłacalnego pokrycia siecią kolejową kraju, podobnie jak to ma miejsce na rynku telefonii komórkowej. Model „latynoamerykański” opierałby się na konkurencji pomiędzy minimum dwoma, a nawet czterema pionowo zintegrowanymi przewoźnikami, obsługującymi zarówno równoległe trasy, jak i transportującymi dobra do określonych miejsc różnymi trasami. Ponieważ w Polsce odległość pomiędzy liniami jest niewielka, w razie potrzeby firmy mogą (tak jak np. w USA) przewozić ciężarówkami swoje wyroby do konkurencyjnych stacji przeładunkowych. Mechanizm ten spowodowałby rozwój sieci kolejowej w centrum i na wschodzie kraju wskutek ekspansji przewoźników zarówno ogólnokrajowych, jak i regionalnych. Jakub Szymlak

Jak dojść do prawdy o przyczynach śmierci... Rodziny obu ofiar domagają się obecności przy badaniach amerykańskiego specjalisty medycyny sądowej, lekarza prof. Michaela Badena. "Zwracam się o wsparcie do zespołu biegłych sądowych, którzy będą badać mojego syna - przyjmijcie do swojego grona w roli eksperta dr. Badena. Jego doświadczenie (...) wesprze wasze działanie, a mnie i rodzinie da poczucie większego spokoju, że zrobiliśmy wszystko, aby dojść do prawdy o przyczynach śmierci mojego syna" - stwierdziła w oświadczeniu Jadwiga Gosiewska, matka zmarłego tragicznie posła. "To nie z winy rodziny dochodzi do koniecznej w tej sytuacji ekshumacji i sekcji - winni temu są ci, którzy zaniedbując swoje obowiązki, dopuścili do pochówku bez wcześniejszych wiarygodnych badań i dokumentów, którzy zaniechali przeprowadzenia sekcji bezpośrednio po śmierci tu, w Polsce" - dodała. W ocenie dr. Badena, konieczne są ekshumacje wszystkich ofiar. - Ekshumacje są konieczne, ponieważ Rosjanie przeprowadzili niewłaściwą dokumentację miejsca katastrofy. Nie mogli, więc tym samym wyciągnąć odpowiednich wniosków w czasie przeprowadzonych badań - ocenił lekarz. Prokuratura jednak już odrzuciła wcześniejsze wnioski o włączenie Badena do zespołu. - Prokuratura ma pełne zaufanie, co do rzetelnego przeprowadzenia badań przez ten zespół i na chwilę obecną nie widzi podstaw i możliwości poszerzenia tego zespołu - tłumaczy kpt. Maksjan.

Bez prof. Badena W Zakładzie Medycyny Sądowej wrocławskiej Akademii Medycznej rozpoczęły się badania sekcyjne ciała wicepremiera Przemysława Gosiewskiego. Prokuratura nie zgodziła się na udział w nich amerykańskiego lekarza prof. Michaela Badena, o co wnioskowała rodzina.- Wyczerpaliśmy w tej kwestii wszystkie prawne możliwości. Kiedy prokuratura wojskowa odmówiła udziału profesora w charakterze członka zespołu badającego, zwróciliśmy się z prośbą, aby mógł w nim brać udział przynajmniej w roli obserwatora. Ale i to nie spotkało się z pozytywną decyzją. Postulowaliśmy także badanie posekcyjne, które przeprowadziłby prof. Baden. To również spotkało się z odmową - mówił wczoraj we Wrocławiu podczas konferencji prasowej Antoni Macierewicz, szef zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Uczestniczący w konferencji prof. Michael Baden podkreślił, że po raz pierwszy w swojej wieloletniej praktyce w tej dziedzinie spotkał się z odmową, i to w tak ważnej nie tylko dla Polski, ale i całego świata sprawie. Jego zdaniem, badania rosyjskie zostały sfałszowane, stąd konieczność ekshumacji ciał wszystkich ofiar katastrofy. - Rodziny powinny mieć możliwość identyfikacji ciał w Moskwie, Rosjanie dokonywali ich niedbale i w pośpiechu - ocenia prof. Baden.

Zenon Baranowski

Ciała ofiar Smoleńska w foliowych workach Przed włożeniem do trumien przynajmniej część ciał ofiar katastrofy smoleńskiej zostało przez Rosjan umieszczonych w workach foliowych - dowiedział się portal Niezalezna.pl. Postępując w ten skandaliczny sposób z ciałami, Rosjanie nie tylko je zbezcześcili, lecz także mogli doprowadzić do zaniku ważnych śladów, mogących wyjaśnić prawdziwe przyczyny śmierci ofiar katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. Zwłoki części ofiar katastrofy smoleńskiej zbezczeszczono także w inny sposób - ale z uwagi na dobro rodzin zdecydowaliśmy się nie podawać szczegółów. Prof. Michael Baden - znany amerykański lekarz sądowy - stwierdził w rozmowie z dziennikarzami "Gazety Polskiej Codziennie", że takie potraktowanie ciał przez Rosjan jest skandaliczne. Czymś nie do pomyślenia nazwał również spalenie niezidentyfikowanych szczątków ofiar, które przybyły do Polski w maju 2010 r. Zdaniem Badena, każdy z tych fragmentów można by przypisać konkretnej osobie. Co więcej - badanie każdego, nawet najdrobniejszego szczątka ciała powinno być obowiązkiem polskich śledczych. Prof. Baden, jako przykład podał sekcję ciał członków carskiej rodziny Romanowów. W rozmowie z "Codzienną" prof. Michael Baden jeszcze raz podkreślił, że jeszcze nigdy w karierze nie spotkał się z odmową zgody na badanie zwłok ze strony władz jakiegoś państwa. Prof. Baden jest jednym z najbardziej znanych na świecie lekarzy sądowych. Badał zwłoki m.in. cara Mikołaja II i jego rodziny, uczestniczył też w śledztwie dotyczącym zabójstwa prezydenta Johna F. Kennedy'ego. Więcej na ten temat w jutrzejszym wydaniu "Gazety Polskiej Codziennie". Znajdą tam Państwo również wstrząsający wywiad z prof. Michaelem Badenem Niezalezna

Nie wiadomo, gdzie ewentualnie znajdował się materiał wybuchowy Niezbędne jest wykonanie ekshumacji wszystkich ofiar, gdyż nie wiadomo, gdzie ewentualnie znajdował się materiał wybuchowy, a zatem w czyich szczątkach może się znajdować

http://niezalezna.pl/25539-prokuratura-lekcewazy-wlasne-sledztwo

Jak ustaliła „Codzienna", w sekcji zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego nie będzie uczestniczył patolog, a jedynie lekarz medycyny sądowej. Nie przewidziano także przeprowadzenia badań rentgenowskich. – A mogą one wykazać obecność w ciele metalu – tłumaczy prof. Michael Baden, światowej sławy patolog, którego prokuratura nie chce dopuścić do asystowania przy sekcji. Ekshumowane ciała dwóch ofiar katastrofy smoleńskiej – śp. wicepremiera Przemysława Gosiewskiego i śp. prezesa IPN-u Janusza Kurtyki – na wniosek rodzin miały zostać przebadane w obecności światowej sławy patologa. Prokuratura jednak stanowczo odmówiła prośbie rodzin, stwarzając precedens w dotychczasowej karierze prof. Michaela Badena, któremu jeszcze nigdy nie odmówiono choćby asystowania przy sekcji, zważywszy na jego międzynarodową sławę. Prof. Baden jest jednym z najwybitniejszych patologów sądowych. Brał udział m.in. w badaniach zwłok prezydenta Johna F. Kennedy'ego czy szczątków cara Mikołaja II.

– To niebywałe, że w zespole nie będzie patologów. Ciało ludzkie to wielki magazyn dowodów rzeczowych. Jeśli nastąpił wybuch, a tego nie wolno nigdy wykluczyć, to jego materialne resztki wciąż tkwią w ciałach. Niezbędne jest jednak wykonanie ekshumacji wszystkich ofiar, gdyż nie wiadomo, gdzie ewentualnie znajdował się materiał wybuchowy, a zatem w czyich szczątkach może się znajdować – tłumaczy nam prof. Baden. Znakomity patolog nie jest także w stanie pojąć, dlaczego nie zostanie przeprowadzone badanie rentgenowskie.

– Jest potrzebne, by wykazać obecność w ciele metalu – mówi naukowiec.

– Są odpowiednie procedury, w których wykonuje się sekcje, są to zawsze wskazania prokuratury. Nie spotkałem się ze zjawiskiem przeprowadzenia sekcji prywatnie i uważam, że to zdrowe podejście. Niemniej nie rozumiem tej swoistej eliminacji przez prokuraturę uprawnionego biegłego. Zwłaszcza, że nie wiąże się to nawet z żadnymi aspektami finansowymi, a wątpliwości rodziny po tym, co już przeszła, powinny zostać uwzględnione – uważa były minister zdrowia Bolesław Piecha.

– To nie z winy rodziny dochodzi do koniecznej w tej sytuacji ekshumacji i sekcji. Winni temu są ci, którzy zaniedbując swoje obowiązki, dopuścili do pochówku bez wcześniejszych wiarygodnych badań i dokumentów, którzy zaniechali przeprowadzenia sekcji bezpośrednio po śmierci ofiar, tu, w Polsce – mówi Jadwiga Gosiewska, matka wicepremiera. Apeluje jednocześnie – jako matka i jako lekarz – o dopuszczenie do udziału w sekcji prof. Badena.

Mirosław Dakowski

Prof. Baden nie weźmie udział w sekcji? We Wrocławiu odbyło się spotkanie posła Antoniego Macierewicza i amerykańskiego patologa prof. Michaela Badena z Barbarą Świątek, szefową tamtejszego Zakładu Medycyny Sądowej.

Jak się dowiedział portal Niezależna.pl - w trakcie rozmowy poruszana była przede wszystkim kwestia udziału prof. Badena w sekcji zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego. Z naszych informacji wynika, że Barbara Świątek odmówiła, twierdząc, iż decyzję w tej sprawie podejmuje prokuratura, a ona - jako kierowniczka ZMS - nie może jej zmienić.

Niezależna

Przestępstwa przy budowie autostrady A2 Posłowie PiS złożyli zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przy budowie autostrady A2 na odcinku C z Łodzi do Warszawy. Posłowie Andrzej Adamczyk i Krzysztof Tchórzewski powiedzieli na konferencji prasowej w Sejmie, że zdecydowali się zawiadomić prokuraturę po informacjach o nieprawidłowościach, które otrzymali 14 marca na spotkaniu z przedstawicielami podwykonawców prowadzących pracę na odcinku autostrady A2 przejętym przez spółkę Dolnośląskie Surowce Skalne (DSS) po chińskim konsorcjum COVEC.

- Mamy mniej niż 100 dni do Euro 2012. Staramy się o to, żeby przejezdność miała miejsce. Grozi nam w tej dziedzinie spora kompromitacja. Uzyskaliśmy informacje, że nie tylko na budowie autostrady jest niechlujstwo wykonawców, nie tylko są problemy z ich doborem wykonawców i stanem ich finansów, ale także wiele jest spraw, które wskazują na to, że niektóre efekty działań na budowie mogą sugerować podejrzenie przestępstwa - powiedział Tchórzewski. Posłowie PiS zwracają uwagę, że rodzaj stosowanych przy budowie autostrady materiałów i niezgodność z technologiami i przyjętymi procedurami, mogły doprowadzić do strat i obciąży budżet państwa.

- Wskazujemy w uzasadnieniu, że rodzaj stosowanych materiałów przy budowie autostrady A2, sposób wykonania robót - niezgodność z technologiami, zasadami, przyjętymi procedurami - mógł doprowadzić do wymiernych strat w postaci niewłaściwie wykonanych obiektów autostradowych, nasypów, nawierzchni i będzie skutkował koniecznością przeprowadzenia remontów, a tym samym obciąży budżet państwa – tłumaczył Andrzej Adamczyk. W zawiadomieniu wskazano również, że przedstawiciele podwykonawców poinformowali ich, że DSS nie dokonuje na czas rozliczeń finansowych. Poseł PiS zaznaczył, że budowa, na której wykonawcy są świadomi, że stosuje się materiały i technologie nieprzewidziane w projekcie, jest niezgodna z przepisami. Dodał, że o nieprawidłowościach zawartych w doniesieniu posłowie PiS informowali w poniedziałek ministra transportu Sławomira Nowaka. Przedstawiciel DSS Marek Klat zapewniał, że mówienie o nieprawidłowościach dotyczących, jakości wykonania elementów autostrady jest nieuzasadnione.

- Odbiory jakościowe tak przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad, jak i DSS od podwykonawców były tak restrykcyjne, że rozmowa o odchyleniach jakościowych jest niewłaściwa – stwierdził Klat. Przedstawiciel DSS przyznał, że w związku z intensywnymi pracami na budowie autostrady powstały zatory w wypłatach dla podwykonawców.

- Głównym powodem była niemożność ustalenia salda. Podwykonawcy żądali większych pieniędzy, natomiast DSS twierdził, że za dany zakres i sposób wykonania przysługują mniejsze kwoty - powiedział Klat. Odcinek C autostrady A2 między Strykowem a Konotopą buduje konsorcjum firm Boegl&Krysl i Dolnośląskie Surowce Skalne. W połowie stycznia br. na spotkaniu przedstawicieli Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad z przedstawicielami konsorcjum oraz banków finansujących budowę odcinka C ustalono, że prace zostaną przeorganizowane, a część prac DSS przejmie Bogl&Krysl. Od 13 marca firma Bogl&Krysl przejęła od DSS całość robót na odcinku C autostrady A2. Partnerzy konsorcjum podpisali aneks do umowy, na mocy, którego spółka Bogl&Krysl została liderem konsorcjum, którego członkiem nadal pozostaje DSS. W połowie lutego przedstawiciele DSS oceniali, że w ciągu 15 tygodni są w stanie zapewnić przejezdność odcinka C autostrady A2 Stryków-Konotopa. Na początku marca firma DSS przedstawiła program usunięcia wykrytych szczelin i spękań - poinformowała Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. PAP

Niemcy obronią nam Gdańsk Tygodnik „Polska Zbrojna” nawiązujący tytułem do wojskowej gazety codziennej z okresu Drugiej RP, poinformował o konferencji polsko-niemieckiej odbytej ostatnio (w relacji nie pada data?) w Berlinie. Tygodnik bardzo ogólnikowo opowiada o przebiegu konferencji jednak i z tego sporo można wywnioskować. Obie strony zgodnie podkreślały, że „od czasów przyjaźni polskiego króla Bolesława Chrobrego z niemieckim cesarzem Ottonem III minęło ponad tysiąc lat...” i: „W tysiącleciu częściej współpracowaliśmy niż toczyli wojny”. Wprawdzie Zdzisław Najder wskazywał, że ciemną kartą w tej idylli była „pierwsza połowa XX wieku”, ale to był jedynie przykry wyjątek. Należy, więc uznać, że wojny z Niemcami polskich Piastów, krwawe starcia Polski z Brandenburgią i Zakonem Krzyżackim wreszcie złowieszcza rola Prus w doprowadzeniu do rozbiorów Rzeczypospolitej nie zasługują na pamięć. Wykładowca z Akademii Obrony Narodowej płk dr Jeremiasz Ślipiec stwierdził nawet, że „Niemcy to nie wróg, ale historyczny sojusznik w obronie Europy”. Równie ciekawy były ustalenia, poczynione „z dużym realizmem”, motywów podjęcia współpracy przez Polaków i Niemców po 1989 r. Stwierdzono, więc, że po polskiej stronie zdecydowała „wola rządów”. A po stronie niemieckiej: „mógł to być głęboko ukrywany szacunek do przeciwnika z czasów II wojny światowej” (sic!). Ha, kto się czubi, ten się lubi! Po takim odkryciu zaczęła się rozmowa o stanie bezpieczeństwa w Europie. Okazało się, że w UE nie ma aktualnej strategii bezpieczeństwa, ostatni taki dokument przyjęto w 2003 r. Do tego uczestniczący w konferencji Adam Krzemiński z „Polityki” przypomniał opinię doradcy kanclerza Kohla: „NATO jest już prawie trupem i musi zostać na nowo wymyślone”. Polscy uczestnicy konferencji namawiali, więc Niemców, aby ci „coś wymyślili”. No, bo „wszystko w rękach Niemiec” - ogłosił prof. Krzysztof Miszczak dyrektor Biura Pełnomocnika Rządu ds. Dialogu Międzynarodowego (tym „pełnomocnikiem” jest Władysław Bartoszewski, który „ma tytuł profesorski nadany przez rząd Bawarii”). Niemcy wykręcali się jak mogli. Opowiadali o poznawaniu się, studiowaniu, wymianie studentów, organizowaniu konferencji etc. A w sprawie europejskiej strategii obronnej podnosili, że nie ma sposobu, aby ją uchwalić. Nie nadaje się też do tego przyjęta na szczycie NATO w Lizbonie nowa koncepcja strategiczna, uznawana przez stronę polska za sukces, a określoną przez posłankę Elke Hoff mianem „zimnowojennej”. Natomiast dr Claudia Major wyjaśniała Polakom, że zanim powstanie jakaś strategia wojskowa UE, to wcześniej Niemcy same musza określić, czego chcą, a jeszcze tego nie wiedzą. Mimo to czytam w relacji konkluzję: „Dopiero narzucenie Europie przez Berlin głębszej integracji politycznej otworzy drogę do niezbędnych reform, także w dziedzinie bezpieczeństwa”.

Być może do tego „narzucenia” rzeczywiście dojdzie, tylko skąd pewność, że Niemcy tak samo widzą kwestię bezpieczeństwa Europy jak Polacy? Na początku konferencji jej współorganizator Marek Sarjusz-Wolski, dyrektor WIW i redaktor naczelny „Polski Zbrojnej” wg relacji; „Postawił też prowokacyjne pytanie: czy wyobrażamy sobie, że Bundeswehra pomaga bronić polskiego Gdańska? W obliczu wycofywania się Amerykanów z Europy nie jest to tylko teoretyczne rozważanie.” Sądząc z wypowiedzi strony niemieckiej w trakcie obrad nie było ani praktycznych, ani „teoretycznych rozważań” na temat roli Bundeswehry w obronie Gdańska. Żadnych rozważań na ten temat nie było! Może, dlatego, że pytający nie powiedział, przed kim ci Niemcy mieliby bronić naszego Gdańska - przed Szwedami, Estończykami, Finami, czy...?

Ech przecież nie on! Autor pytania zamiast trzeźwej oceny efektów spotkania w Berlinie zamieścił w swoim tygodniku własny felieton, w którym wykpiwa „widmo strachu przed Niemcami”. Wyśmiewa m.in. uniewinnienie „pięciu teutońskich dywersantów, którzy 11 listopada 2011 roku usiłowali rozbroić kolumnę Wojska Polskiego maszerującą w służbie cesarza Napoleona I” (chodzi o bandyckie zachowania lewackich bojówkarzy z Niemiec w dniu święta Niepodległości). Pokpiwa, że jeśli Polacy „nie skierują bodźców sumarycznych stymulujących zbiorową histerię na odcinek suwerenności, kolejnych siedemdziesięciu sabotażystów pozostanie bez zasłużonej kary”. I kończy opowieścią, jak to w Berlinie odniósł sukces, bowiem jego autobus z polskimi uczestnikami konferencji został przepuszczony przez samochód, w którym znajdowała się Angela Merkel. „Dlaczego” – pyta facecjonista z „Polski Zbrojnej” i zaraz odpowiada: „Bo pani kanclerz miała czerwone światło”. Następnie ironicznie dodaje: „I to ma nas przekonać do germańskich porządków w Europie? Nigdy!” W 2011 r. minister obrony Klich dokonał reorganizacji pionu wydawniczego MON. W miejsce działu Redakcja Wojskowa utworzył Wojskowy Instytut Wydawniczy. Posłów MON przekonywał, że ten zabieg powodują kwestie oszczędnościowe. Jeden z podwładnych Klicha odpowiadając na interpelację posła Wojciecha Szaramy z PiS wyjaśnił: „Dotychczasowe bezpośrednie finansowanie Redakcji Wojskowej z budżetu Ministerstwa Obrony Narodowej na poziomie ok. 7,6 mln zł i dochodów własnych wynoszących ok. 1,2 mln zł zostało zamienione na dotację podmiotową w wysokości 7,173 mln zł i dochody własne w wysokości ok. 1,5 mln zł.” Rzeczywiście wykazano oszczędności - przedtem wydawano 8,8 mln, po zmianie 8,7 mln. Potwierdzenia czy tak rzeczywiście jest nie ma. Zdaniem ekspertów, w MON tworząc instytut "wybrało najmniej przejrzystą formę, która stwarza bardzo niezdrowy i potencjalnie korupcyjny mechanizm”. W prasie komentowano też powołanie na dyrektora nowej placówki Sarjusz-Wolskiego bez konkursu. Min. Klich powiedział, że „rechotał” czytając takie opinie. Sądząc po felietonie Sarjusz-Wolskiego w „Polsce Zbrojnej” ta skłonność do rechotania pozostała w MON. Prof. Tadeusz Marczak kierujący Zakładem Studiów nad Geopolityką Uniwersytetu Wrocławskiegoogłosił tekst Europa w uścisku Niemiec Wg Profesora Europa jest „w rękach Niemiec”, ale wnioski, jakie można wyciągnąć, nie są tak radosne, jak je chcą zobaczyć funkcjonariusze polskiego resortu obrony. „Na wschód od Polski następuje reintegracja przestrzeni postsowieckiej w postaci tzw. Związku Eurazjatyckiego funkcjonującego od 1 stycznia 2012 roku. Na zachód od nas Niemcy usiłują uzyskać pozycję, jaką miała III Rzesza w latach 1939-1940. Polska i inne kraje międzymorza bałtycko-czarnomorsko-adriatyckiego traktowane są ponownie, jako znienawidzony "kordon sanitarny" będący zawalidrogą w tworzeniu "wspólnej przestrzeni od Władywostoku do Lizbony", a ponadto, jako potencjalny sojusznik Ameryki.” Zastanawia jeszcze jedno. W końcu marca 1945 roku wojska niemieckie nie obroniły przed Rosjanami niemieckiego Gdańska. Na jakiej podstawie redaktor z monowskiego pisma sądzi, że polskiego Gdańska wojska niemieckie będą broniły, nie wiadomo, przed kim, z lepszym skutkiem? Szeremietiew

21 marca 2012 "Wyprodukowanie jednogroszówki kosztuje 5 groszy" - przeczytałem w gazecie. A ile kosztuje wyprodukowanie dwugroszówki  czy pięciogroszówki? Bo państwową służbę zdrowia- na przykład- mamy „ za darmo”, tak jak państwową oświatę- też mamy „ za darmo”. Chociaż każda z tych dziedzin naszego życia kosztuje nas miliardy złotych. Co tam przy tym, że dopłacamy do produkcji jednogroszówki? I to cztery grosze, bo sama jednogroszówka  warta jest jeden grosz.. Chyba tak należy rozumować.. Co innego papierowe dziesięć złotych.. Z nich z pewnością państwo ma zysk.. Oczywiście zanim te dziesięć złotych nie będzie miało wartości farby zużytej do  jej wyprodukowania.. Rzeczywiście jednogroszówek na rynku jest wiele, każdy prawie sklep ma ich w nadmiarze, tak jak dwugroszówek  i pięciogroszówek.. Wygląda na to, że facet sztancujący te żółte monety, zasypia systematycznie przy ich produkcji.. Tyle ich wyprodukował.. Wiem, bo jestem przedstawicielem handlowym i ocieram się o ten problem.. Ale wkrótce problem ten zostanie rozwiązany. Socjalistyczne państwo przygotowuje się do likwidacji drobnego bilonu o wartości 1 i 2 groszy. Ale nie przygotowuje się do likwidacji państwowej służby zdrowia i państwowego szkolnictwa, które to dziedziny obciążają budżety gmin w sposób zasadniczy.. Z reform w państwowym szkolnictwie nawet  oświecony Hugo Kołłątaj byłby dumny. On też robił reformy na Uniwersytecie Jagiellońskim. Starych profesorów - jako rektor- powyganiał   z uczelni, jako reprezentujących obskurantyzm konserwatywny, na to miejsce powprowadzał nowych, oświeconych, zaczadzonych ideami Oświecenia. Do biblioteki sprowadził Encyklopedię Diderota, tego samego, który nienawidził Kościoła i króla, twierdząc, że nic się nie zmieni, póki ostatniego króla nie powiesi się na jelitach ostatniego księdza- czy jakoś tak- cytuję z pamięci. Kołłątaj, „ojciec demokracji polskiej” wysyłał nawet stypendystów na szkolenia.. Na protestanckie uniwersytety..(!!!!) To dopiero były reformy…. Reformy w duchu Oświecenia.. Przeciwko Panu Bogu.. Ludzki rozum przeciw Bogu.. Zamiast  uzupełniać się z wiarą.. Być może- dzięki niemu- mamy  w Polsce demokrację, największe „osiągnięcie” Rewolucji Antyfrancuskiej. Tak jak dzięki Staszicowi- mamy Ministerstwo Edukacji Narodowej..  Rozbudowane Ministerstwo Edukacji Narodowej.. Przez ostatnich dwadzieścia lat swojego  oświeceniowego życia nie służył Panu Bogu. Nie był duszpasterzem nie nosił sutanny.. Propagował Kult Rozumu.. Urodzony  w Pile, gdzie ojciec  i dziadek rządzili.. Traf chciał, że ja też urodziłem się  w Pile, ale   dopiero w  Roku  Pańskim 1954.. Ani mój ojciec, ani mój dziadek tam nie rządzili.. W socjalizmie - ludzki rozum  szczególnie triumfuje.. Socjaliści wszystko wiedzą najlepiej, wszystkim chcą zarządzać, o wszystkim wiedzieć.. Skoro  ze świata chcą zrobić jedno wielkie biuro.. Jak to socjaliści obrządku trockistowskiego?. I robią.! Na razie biorą się za reformę emerytalną.. Chcą wydłużyć wiek pracy ustawowo i demokratycznie do 67 lat dla mężczyzn i 65 lat dla kobiet.. Bo nie może być tak, żeby każdy pracował  na ile mu starczy sił i ile chce..? ONI w Wielkim Biurze muszą zadecydować, żeby wszyscy jednakowo.. To znaczy mniej więcej jednakowo.. Bo jednakowo byłoby, gdyby mężczyźni i i kobiety pracowali do 67 roku życia.. Ale tymczasem ten wariant nie przejdzie.. Mimo postępującego równouprawnienia.. Dlaczego feministki- antykobiety nie domagają się równości w przechodzeniu równo na  państwową emeryturę? Koniecznie podnieść  granicę przechodzenia na emeryturę  w wieku siedemdziesięciu lat dla wszystkich.. Tak, żeby nikomu nie udało się dożyć do tłustej emerytury.. Oprócz ludzi władzy i mundurowych.. Ci powinni przechodzić na emeryturę już w wieku lat czterdziestu, no powiedzmy- czterdziestu pięciu.. A już na pewno  czterdziestu jeden, z uposażeniem -  co najmniej 6000 złotych miesięcznie.. Im bardziej niedoszły samobójca - tym więcej. I im bardziej nie potrafi popełnić samobójstwa  nie strzelając sobie w mózg, a  w policzek- to jeszcze premia.. Wczoraj odbyło spotkanie koalicjantów, to znaczy  Platformy jak najbardziej Obywatelskiej, i Stronnictwa- jak najbardziej Ludowego, w tej sprawie, to znaczy, nie w sprawie emerytur mundurowych, ale w sprawie emerytalnych mas.. Bo emerytury mundurowe wzrosną, a masowe zmaleją- dzięki masowej drożyźnie   spowodowanej przyłączeniem Polski do socjalistycznej Unii Europejskiej. Coś wczoraj nie wyszło w tym ustalaniu  ponad naszymi głowami spraw naszych emerytur, bo pan premier Pawlak miał jakąś kwaśną minę.. Chociaż kwaśnych deszczy wczoraj nie było.  On chce kupić polskie kobiety za rodzenie dzieci, każda dostanie kilkuletnią  premię za urodzenie dziecka, to znaczy wcześniej będzie mogła pójść na emeryturę.. A pan premier Donald Tusk się na to nie zgadza.. On twardo obstaje przy tym, żeby  wszystkie kobiety pracowały do 65 roku życia.. To jest naprawdę prawdziwy i twardy mężczyzna.. Bardzo lubię jak zaczyna konferencję prasową i przyjmuje taką minę, że wiem, że on to wszystko naprawdę.. Nie znam szczegółów planu pana premiera Pawlaka, ale  jak kobieta  się zaweźmie i za każde dziecko dostanie trzy lata zwolnienia z pracy przed emeryturą, to mając dziesięcioro dzieci może w ogóle nie pracując  otrzymać emeryturę.(????0. A sprawiedliwym byłoby, żeby człowiek za swoją pracę w ciągu aktywnego życia otrzymał emeryturę, a nie za rodzenie dzieci.. Emerytura nie może być za coś- z wyłączeniem pracy. Co prawda, socjaliści nazywają” emerytury”- „świadczeniem”, chcąc wprowadzić przyszłych i obecnych emerytów  w błąd, że niby to swoją emeryturę zawdzięczają socjalistyczno- biurokratycznemu państwu, a nie sobie.. W końcu państwo ma jedynie te  pieniądze, które przez całe życie odbierało emerytom.. Pomniejszone o marnotrawstwo  biurokracji, która sięga wielu procentów skonfiskowanych sum.. Biurokracja jedyne, co potrafi, to wydawać  bezsensownie pieniądze zabrane podatnikom bez ich zgody.. PSL ma wiele do stracenia, bo poobsadzało biurokratyczne państwo w dziedzinie rozwoju rolnictwa i rozwoju wsi.. Chodzi o agencje rolnicze, które pomagają się rozwijać wsi, a na oko widać, że wieś się raczej zwija..  Między innymi, przez te agencje.. Które są  kosztowne i wysysają pieniądze z rolnika i z innych „ obywateli”, którzy rolnikami nie są.. Czy PSL upierając się przy zmniejszonym czasie pracy dla kobiet rodzących dzieci zaryzykuje państwowe posady dla swoich działaczy? Pożyjemy, oczywiście zobaczymy.. Tym bardziej, że w zanadrzu Platforma Obywatelska ma Ruch Janusza Palikota  i wygląda mi na to, że raczej z propozycji może skorzystać.. Tym bardziej, że mają się do siebie, bo ten sam nurt.. Laicko- internacjonalistyczny.. PSL, chociaż reprezentuje trochę tradycji.. Chociaż jej broni.. Czego nie można powiedzieć o Platformie Obywatelskiej i Ruchu Palikota.. Oni tradycję mają gdzieś. Co tam tradycja? Polskę mają gdzieś... Ale wygląda na to, że wymiksują PSL.. Może czas na tworzenie nowej  formacji - MY i ONI! My - patrioci - ONI - przeciwni Polsce.. Bo nie da się w nieskończoność oszczędzać przez sen, nieprawdaż? Przynajmniej przestaną produkować jednogroszówki po 5 groszy.. Dobre i to!

WJR

Przepychanki w koalicji PO-PSL

1. Niektórzy komentatorzy, po wczorajszym zgrzycie pomiędzy Premierem Tuskiem i Wicepremierem Pawlakiem, ogłosili już koniec rządowej koalicji, a nawet przedterminowe wybory. Taka diagnoza jest jednak moim zdaniem, co najmniej nieuprawniona, a na pewno przedwczesna. Obaj partnerzy koalicyjni mają za dużo do stracenia, żeby zaledwie po 5 miesiącach od wyborów parlamentarnych, dążyć do przedterminowych wyborów. Tusk przestał już być mężem opatrznościowym nie tylko dla zwykłych Polaków, ale także dla dużego biznesu i właścicieli mainstreamowych mediów.

Wystartowanie z podwyższeniem wieku emerytalnego do 67 lat miało poprawić jego nadszarpnięty wizerunek u właścicieli dużego kapitału, ale przede wszystkim miało dać sygnał tzw. rynkom finansowym, że Polska w przyszłości na pewno będzie obsługiwała swoje zobowiązania finansowe. Pawlak z kolei, ma na jesieni kongres stronnictwa i będzie mu łatwiej wygrać po raz kolejny wybory na prezesa partii z pozycji wicepremiera rządu niż tylko szefa opozycyjnego klubu w Sejmie. Poza tym PSL ma do spłacenia ponad 22 mln zł powyborczych zobowiązań z 2001 roku, w związku z tym trudno byłoby tej partii, zaciągać kolejne na przedterminowe wybory.

2. Na razie przywódcy koalicyjnych partii okopali się, więc na swoich pozycjach.

Tusk chce odgrywać twardego szefa rządu, który forsuje fundamentalną dla przyszłości Polski reformę emerytalną. Tak naprawdę jednak jego propozycja podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat to walka ze skutkami, a nie z przyczynami kłopotów naszego systemu emerytalnego. Zobowiązania tego systemu wobec pracujących Polaków przekroczyły już 2 bln zł, czyli wydatki z 7 tegorocznych budżetów i będzie można im w przyszłości sprostać tylko wtedy, kiedy za 20 i 30 i więcej lat, pracować będzie w Polsce więcej osób niż teraz i będą one miały godziwe wynagrodzenia.

Żeby tak się stało wręcz od zaraz musi zostać wprowadzona stabilna silna prorodzinna polityka (wyraźne ulgi na dzieci w podatku dochodowym, zasiłki na dzieci w rodzinach niepłacących podatku dochodowego), sensowna stabilna polityka na rynku pracy zaadresowana do ludzi młodych (choćby poprzez roczne-dwuletnie zwolnienia ze składki ubezpieczeniowej firm absolwentów), wreszcie odpowiedzialna długofalowa polityka mieszkaniowa dająca w niedługiej perspektywie szansę na mieszkanie młodym ludziom. Do tego potrzebne są natychmiastowe działania poprawiające od zaraz sytuację finansową systemu emerytalnego. Swobodny wybór po między ubezpieczeniem w ZUS i OFE, tzw. ozusowanie umów śmieciowych, pełny wymiar składki od wynagrodzeń przekraczających 2,5 średniego wynagrodzenia, to tylko niektóre z tych propozycji.

3. Pawlak z kolei próbuje swoimi poprawkami do emerytalnych propozycji Tuska „robić” za prospołeczną twarz tej koalicji. Jednak jego pomysły wypłacania wcześniejszych emerytur z odłożonego kapitału dla kobiet od 63 roku życia i mężczyzn od 65 roku życia czy płacenia składek za kobiety na urlopach wychowawczych ( będących w samozatrudnieniu bądź zatrudnionych w rolnictwie), są zaledwie plastrem na poważną krwawiącą ranę, a mimo tego wyprowadzają Tuska z równowagi. Pawlak ma oczywiście rację, że przeprowadzenie „gołej” wersji podwyższenia wieku emerytalnego do 67 lat, mogły być dla jego partii początkiem końca obecności w Parlamencie i dlatego forsując różne formy jego złagodzenia, próbuje ratować nie tylko swoją pozycję, ale i parlamentarną przyszłość swojej partii. Czy Tusk pozwoli mu jednak wyjść z tej przepychanki z twarzą, doprawdy nie wiadomo, choć jak wynika z powyższego dla obydwu przywódców klubów koalicyjnych, rozpad tej koalicji w tym momencie, nie jest im specjalnie na rękę. Takie przepychanki mają jednak swoją dynamikę i mogą się wymknąć spod kontroli, choćby, dlatego, że po obydwu stronach koalicyjnych barykad jest sporo „jastrzębi”, które co i rusz krzyczą „dosyć tego”. Mają one także i ten skutek, że trwale psują wzajemne relacje, podkopują zaufanie i wreszcie wprowadzają atmosferę podejrzliwości, co w dłuższym okresie może doprowadzić do takiej niechęci partnerów koalicyjnych, że dalsza współpraca nie będzie już możliwa.

Zbigniew Kuźmiuk

Jak prostytutka, rolnik, rzeźnik i hotelarz wspólnie próbują wyjaśnić kryzys strefy euro W czwartek ukaże się mój artykuł w Dzienniku Gazecie Prawnej pt. Jak prostytutka, rolnik, rzeźnik i hotelarz wspólnie próbują wyjaśnić kryzys strefy euro. Tytuł nawiązuje do dowcipu opowiadanego od mniej więcej roku, ale w tym dowcipie jest sporo poważnej ekonomii. W tekście pokazuję, jak wykorzystać tę historię do opisania kryzysu w strefie euro i obecnej polityki antykryzysowej EBC. Poniżej fragment:

“Do przeżywającego kłopoty jedynego hotelu w wiosce na pięknej greckiej wyspie przyjeżdża niespodziewanie niemiecki turysta i pyta czy są wolne pokoje. Hotelarz kiwa głową, bo prawie wszystkie są puste. Niemiec prosi o klucz, żeby zobaczyć pokój, czy mu odpowiada i jako kaucję zostawia na kontuarze 100 euro. Dostaje klucze do kilku pokoi i idzie na górę je obejrzeć. W tym czasie hotelarz bierze stówę i pędzi do rzeźnika żeby zapłacić część rachunków. Rzeźnik bierze te samą stówę i idzie do rolnika żeby mu zapłacić za świnię, którą wziął na kredyt w zeszłym tygodniu. Rolnik z tą samą stówą idzie do jedynej lokalnej prostytutki, żeby jej zapłacić za dwie ostatnie wizyty. Prostytutka z tym samym banknotem idzie do hotelu i płaci hotelarzowi 100 euro za dwie noce z klientami w hotelu. Po chwili Niemiec wraca, mówi, że niestety pokoje mu się nie podobają, zabiera swoje 100 euro (ten sam banknot, tylko trochę bardziej pomięty) i wychodzi. Jak już skończyliśmy się śmiać to zaczęliśmy się zastanawiać jak to możliwe, że nikt nic nie wyprodukował, nie pojawiła się żadna nowa usługa, a cała wioska pospłacała swoje długi i może z większym optymizmem spojrzeć w przyszłość? „W sobotę ukaże się mój tekst w Rzeczpospolitej, w dodatku Plus/Minus, pod tytułem “Magistra na urzędzie cienko przędzie”. W tekście wykorzystuję niedawno opublikowany szczegółowy raport GUS o wynagrodzeniach w polskiej gospodarce i pokazuję, że w publicznym szkolnictwie wyższym mamy do czynienia w wielomiliardową inwestycją o ujemnej społecznej i ekonomicznej stopie zwrotu. Poniżej fragment:

“Ale oba raporty GUS, kryją jeszcze wiele pasjonujących informacji o polskim społeczeństwie, które natychmiast rodzą nowe pytania. Na przykład w 2004 roku magister zarabiał o 54 procent więcej niż średnia pensja w kraju, mężczyzna o 77 procent, więcej a kobieta o 43 procent. W 2010 roku ta różnica już stopniała do odpowiednio do 40, 58 i 33 procent. Czyli ciągle tytuł magistra pozwala zarabiać więcej niż średnia, ale ta premia za wykształcenie znika, co widać szczególnie silnie w sektorze publicznym. Najniższa jest premia za wykształcenie dla kobiet w sektorze publicznym, wynosi 16 procent, wobec 26 procent 2004 roku. Najwyższa jest premia za wykształcenie dla mężczyzn w sektorze prywatnym i wynosi 97 procent, wobec 126 procent w 2004 roku. Dla ekonomisty te dane są wstrząsające. Wykształcenie magistra kosztuje bardzo drogo, szczególnie na tzw. „darmowych studiach” na uczelniach publicznych, gdzie za wszystko słono płaci podatnik. Zatem skoro społeczeństwo ponosi tak duże koszty wykształcenia młodego człowieka, należałoby oczekiwać, że zwrot z tej inwestycji pojawi się w postaci wysokiego wkładu absolwenta w tworzenia PKB. W sektorze publicznym miarą tego wkładu jest pensja pracownika, która dla magistra jest niewiele wyższa niż dla osoby z niższym wykształceniem. Mamy, zatem przykład olbrzymiej, wielomiliardowej inwestycji społeczeństwa w wykształcenie magisterskie młodego pokolenia, która daje ujemną stopę zwrotu.” Rybiński

Chmal: Nie siać paniki wokół łupków Najbardziej prawdopodobna wielkość zasobów gazu łupkowego w Polsce zawiera się w przedziale od 346 do 768 mld metrów sześciennych – wynika z raportu Państwowego Instytutu Geologicznego. To około dziesięciokrotnie mniej, niż spodziewali się Amerykanie (5,3 bln m. sześc.), ale jednocześnie kilka razy więcej niż zawierają udokumentowane złoża konwencjonalne (145 mld m. sześc.). Zasoby te i tak powinny wystarczyć na zaspokojenie pełnych potrzeb polskiego rynku przez 35-65 lat – podaje PIG. Najnowsze doniesienia dotyczące gazu łupkowego komentuje dla portalu Stefczyk.info ekspert Instytutu Sobieskiego - Tomasz Chmal.

- To oznacza tylko tyle, że zawsze chcemy słuchać tych wiadomości, które są dobre i nie przywiązujemy uwagi do tego, że najpierw trzeba to wszystko potwierdzać. W tej chwili też jest jeszcze za wcześnie, żeby te cyfry tworzyły podstawę do jakiejś decyzji – mówi Chmal.

- Nie można się ekscytować pierwszymi cyframi, tak samo jak nie powinniśmy się ekscytować tymi drugimi, bo to kwestia czasu. Te cyfry i tak pokazują, że przy aktualnym poziomie wydobycia, mielibyśmy gazu na setki lat. Nie jest to, więc jeszcze tragedia, ani żaden dramat. To normalny proces badawczy, który się jeszcze nie zakończył – uważa ekspert Instytutu Sobieskiego.

- Tak samo jak byłem ostrożny przy hurraoptymizmie w pierwszej odsłonie, tak samo nie zamierzam być pesymistą w drugiej odsłonie, bo to kwestia badań i dalszych inwestycji, a także klimatu do tych inwestycji, który zachęci inwestorów do jak największego zainteresowania Polską. Do tego są potrzebne działania, takie jak tworzenie dobrego klimatu, atmosfery sprzyjającej inwestycji, tworzenie dobrych regulacji. To jest to, na co państwo ma wpływ. Państwo nie ma wpływu na to, co jest pod spodem, to pokaże czas. Spokojnie, więc trzeba robić swoje, nie siać paniki i pesymizmu – podsumowuje Chmal. PAP

Warzecha: Sprawa podpisów Grasia zadziwia bezczelnością Zbyt dużo pracy w obronę Grasia włożył Donald Tusk, żeby miał się obecnie z tego wycofać – mówi portalowi Stefczyk.info publicysta Łukasz Warzecha. Steczyk.info: Prokuratura uznała, że grafolog, który stwierdził, że Paweł Graś, jako rzecznik rządu podpisywał dokumenty firmy Agremark, działał rzetelnie. Oznacza to, że minister złamał ustawę antykorupcyjną i skłamał publicznie. Powinien odejść? Łukasz Warzecha: Ta sytuacja w sposób oczywisty powinna skutkować dymisją. Obecnie nie ma żadnych wątpliwości ws. mataczenia w śledztwie przez ministra Grasia. To nawet w przypadku osoby znacznie mniej eksponowanej niż Graś powinien być powód do dymisji. Pamiętam, że za dawnych czasów Donald Tusk wielokrotnie powtarzał, że odpowiedzialność karna odpowiedzialnością karną, a odpowiedzialność polityczna polega również na tym, że pewne osoby powinny się wycofywać czy zawieszać wykonywanie funkcji już, gdy pojawiają się jakieś podejrzenia. To słuszna postawa, którą popieram.

W tym wypadku mamy już nie tylko podejrzenia Tak, to znacznie poważniejsze. Mamy właściwie dowód, że Paweł Graś mówił nieprawdę. Zadziwiające jest to, że śledczy deklarują, że nie będzie w tej sprawie śledztwa. Prokuratura nie będzie prowadziła śledztwa ws. fałszywych zeznań. To jest dla mnie niepojęte i pokazuje, jak naprawdę niezależna jest wasza prokuratura.

Sądzi Pan, że do dymisji dojdzie? Myślę, że nic się nie stanie. Zbyt dużo pracy w obronę Grasia włożył Donald Tusk, żeby miał się obecnie z tego wycofać. Wydaję się, że będziemy obserwować dalej rżnięcie głupa. Cała ta sprawa jest rżnięciem głupa.

Czy to kolejny dowód na coraz większą marginalizację znaczenia prawa w Polsce? Ja nie mam jednak wątpliwości, czy my mamy do czynienia z jakąkolwiek nową, jakością. Tak działał ten rząd od początku. Obecnie widać, że ten sposób podejścia do prawa się nasila, ale nie jest niczym nowym. Choć sprawa Pawła Grasia zadziwia bezczelnością. Radek Pietruszka

Pozbawienie prokuratury ostatnich złudzeń o jej niezależności Rząd dokonuje kolejnego zamachu na instytucję, która w swoich założeniach ma wpisaną niezależność. Nieco ponad rok temu samodzielności pozbawiono Najwyższą Izbę Kontroli. Narzucono takie ograniczenia, które praktycznie przesądzają o jej ubezwłasnowolnieniu. Chwilę później podobne więzy narzucono Instytutowi Pamięci Narodowej. Jeśli do tego dodamy nękanie w postaci drastycznego okrojenia pieniędzy przekazywanych przez rząd na statutową działalność NIK i IPN, dopełni się obraz powolnego podporządkowywania sobie obydwu placówek. Jeśli zaś chodzi o IPN, w dalszej perspektywie rząd ma prawdopodobnie ukryte ambicje jego likwidacji. Z NIK ta sztuczka nie może się udać, bo Izba wchodzi w europejskie struktury placówek o podobnych zadaniach. W ostatnich dniach powstał nowy pomysł. Tym razem padło na prokuraturę. Rząd chciałby wiedzieć, przeciwko komu prowadzone są śledztwa, w jakich sprawach i na jakim są etapie. Sądzę na przykład, że rząd jest bardzo zainteresowany śledztwem w sprawie korupcji politycznej w Wałbrzychu, bo sprawa dotyczy lokalnych liderów Platformy. Wstępny projekt uzależnienia prokuratury przewiduje, że na wniosek premiera prokurator generalny opowiadałby w Sejmie o najważniejszych śledztwach. Według deklaracji rządowej, jedynym celem prezentacji prokuratora generalnego ma być przekazanie dokładnej informacji o bieżących śledztwach. To wyjaśnienie trzeba włożyć między bajki. Prawdziwe cele są oczywiste. Platforma chce mieć dokładną topografię śledztw, aby móc w terenie odpowiednio kształtować ich dalszy kierunek rozwoju. Dążyć do cichego umorzenia jednych spraw, a przyspieszać powstawanie aktów oskarżenia w innych. W dodatku zadbać, aby sprawy kierowane do sądu były odpowiednio nagłaśniane w mediach. Nie trudno się domyśleć, przeciwko komu sprawy miałyby być umarzane, a śledztwa, przeciwko komu miałyby kończyć się aktem oskarżenia? Jeśli posłowie uznają, że jakąś sprawę trzeba dokładniej zbadać, będą mieli prawo wzywać prokuratorów prowadzących dane śledztwo na posiedzenia komisji i zadawać szczegółowe pytania. Prawda jest taka, że prokuratorzy słusznie protestują przeciwko zniszczeniu zasady niezależności. Nie przesadzałbym jednak, że w praktyce wiele się zmieni. Rzadko się zdarzało, że prokuratorzy twardo przestrzegali zasady niezależności. Śledczy zawsze byli ulegli wobec władzy. Złośliwie mówiąc, często ich niezależność sprowadzała się do tego, że nikt nie musiał im sugerować ani na nich naciskać, aby w ważnych z punktu widzenia politycznego śledztwach, podejmowali decyzje zgodne z oczekiwaniami partii dzierżącej aktualnie władzę. Teraz baronowie rządzącej partii będą mieli ułatwione zadanie. Dotychczas, w czasie „przypadkowej” wizyty w regionalnej prokuraturze, musieli zadawać krępujące ich pytania w rodzaju: - Czy pan prokurator ma coś ciekawego na tapecie? Jeśli Platforma przepchnie przez Sejm nowe zasady, posłowie już będą znali najważniejsze śledztwa na swoim terenie. Ich pytania będą miały niemal ustawową podstawę. Wszak wiedzę o śledztwach powezmą w czasie realizacji ustawy o nowych powinnościach prokuratora generalnego. Podczas przyszłych wizyt u śledczych w terenie, pytanie będzie rzeczowe i konkretne: - Panie prokuratorze, jak długo będzie się ślimaczyło śledztwo przeciwko XY, związanego politycznie z SPZ? Jerzy Jachowicz

Wielki architekt szamba „Szambiarz”, felietonowy negatywny bohater sprzed tygodnia, przeniósł się z onetu na nowy portal Tomasza Lisa, zwany „parówkowym”, a to ze względu na reklamę kiełbasek sieciowej międzynarodowej firmy. Śledzenie kariery „szambiarza” w III RP nie miałoby kompletnie sensu, gdyby nie jego protektorzy i przyjaciele, w kraju i na świecie. Największym pozostaje wciąż prezydent Bronisław Komorowski. W wywiadzie dla RMF radzi go nie lekceważyć, a nawet zaleca okazywanie mu „szacunku”, gdyż jego przyjaciel, cytuję: „zdradza postawy propaństwowe i jest skłonny podejmować ryzyko z tytułu przeprowadzenia reform koniecznych dla Polski”. Chodzi tu o poparcie „szambiarza” dla rządowego i prezydenckiego pomysłu, tego największego dziś przekrętu od czasu złodziejskich Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, jakim jest podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat. Czy to nie „piękna reforma” okraść Polaków ze składek jeszcze za ich życia wypełnionego do ostatniego tchnienia obowiązkiem pracy? Oczywiście taka „reforma” niesie w sobie „ryzyko”, o którym wspomniał prezydent, ale bohaterski „szambiarz” jest je gotów dla Polski podjąć, jak ten, który podjął i zrealizował przesłanie swojego życia „Polska to nienormalność”. Ostatni postulat „szambiarza” - wyrzeczenie się przez Polaków swojej polskości - ma ugruntować „reformy”, bo nic bardziej nie przeszkadza w ich akceptacji jak patriotyczna, zacofana, katolicka natura Polaków. Polityka w Polsce sięgnęła kompletnego dna właśnie, dlatego, że z politycznego prymitywa szargającego wszelkie polskie świętości, niemającego najmniejszego szacunku dla człowieka, zrobiono „męża stanu” zapracowanego nad reformowaniem kraju. Przyjacielowi „szambiarza” nawet nie przeszkadza to, że ten chwali się publicznie, jak to „załatwił” mu prezydenturę i pomógł pokonać w ostatnich wyborach prezydenckich Jarosława Kaczyńskiego. Nie przeszkadza mu też, że jego przyjaciel w zapiekły sposób walczy z Kościołem, którego częścią nadal ponoć pozostaje prezydent. Widzimy przecież często w telewizji, jak prezydent Bronisław Komorowski, w pierwszym rzędzie kościelnej nawy, z zamkniętymi oczyma (no chyba przecież nie śpi) przeżywa głęboko ceremoniał i liturgiczne treści mszy świętej. Ale może to jednak prawda, że to przyjaciel załatwił mu prezydenturę. Bowiem ktoś, kto należy do „władców świata”, jak „szambiarz z Biłgoraja”, były czy wciąż aktualny członek Komisji Trójstronnej, ma pewnie duże znajomości. „Trilateral Commission” - założona w 1973 roku przez Davida Rockefellera „trudzi” się, jak pisze Barry M. Goldwater, nad uporządkowaniem świata, tak, aby władza ekonomiczna, intelektualna, religijna i polityczna kierowana była z jednego światowego centrum. Wyrzeczenie się polskości nie jest, więc pomysłem „szambiarza”, bo na drodze światowego rządu stoją wciąż narodowe państwa oraz Kościół katolicki. Przyjaciel prezydenta nie jest jedynym członkiem Komisji Trójstronnej z Polski, ale jedynym, który zbudował partię polityczną będącą trzecią siłą w polskim parlamencie. Nic dziwnego, że prezydent Bronisław Komorowski „radzi go nie lekceważyć”, uznając cały jego „ruch” za, cytuję: „nowe zjawisko na polskiej scenie politycznej”. To „zjawisko” nie jest jednak wcale takie nowe. Już w 1989 roku Wielki Mistrz Grande Oriente Włoch, w wywiadzie dla dziennika „Il Sabato” powiedział, że „w Polsce nasi bracia są liczni, bardzo aktywni i odegrali bardzo ważną rolę w przyspieszeniu procesów liberalizacji”. Wówczas to „nasz szambiarz”, po ukończeniu studiów na KUL-u i sukcesie w handlu winami musującymi wszedł w posiadanie państwowej spółki Polmos Lublin SA. Po drodze zagubił się nieco, finansując prawicowy tygodnik „Ozon”, ale nikt mu dziś z tego powodu nie czyni zarzutów, podobnie jak Radkowi Sikorskiemu nikt nie wypomina nazwania rosyjsko-niemieckiej rury na dnie Bałtyku współczesnym paktem Ribbentrop-Mołotow. Odwoływanie się do wpływów masonerii uważane jest w naszej medialnej rzeczywistości, tresującej ludzi nową formą cenzury, czyli polityczną poprawnością, za chory przejaw spiskowej teorii dziejów. Nigdy nie byłem zwolennikiem teorii, gdyż bardziej ciekawi mnie spiskowa praktyka dziejów. A ta ostatnio, dzięki prezydentowi Francji Nicolasowi Sarkozy’emu, ukazała się poprzez nowy zwyczaj stawiania przez niego na dokumentach Unii Europejskiej, tuż przy swoim nazwisku, trzech kropek w kształcie trójkątnej piramidki. Jakie to zachęcające do lektury książek o masonach, w których zupełnie jawnie piszą, że taki trójkącik przy nazwisku symbolizuje Wielkiego Architekta wszechświata? „Nasz architekt” budowę wszechświata zaczął od wykopania miejsca dla swojego ulubionego szamba.

Wojciech Reszczyński

Akt Końcowy Od podpisana KBWE rozpoczął się przerażający wzrost podatków. Kiedyś były one w Europie najniższe – teraz są najwyższe na świecie! Okupanci nie liczą się już z niczym. W obliczu nieuniknionego bankructwa Związku Sowieckiego Lewica podjęła działania w kierunku budowy socjalizmu w całej Europie. Zawiązała się Moskiewska Grupa Helsińska - a w 1975 roku podpisano w Helsinkach (gdzie rządził wtedy agent NKWD!) Akt Końcowy Komitetu Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Rządy państw okupujących poszczególne kraje Europy podjęły wtedy postanowienie o niezmienianiu siłą granic w Europie. Akt ten jest przez NICH sławiony, jako gwarant pokoju. Niestety: każdy medal ma dwie strony

1) Uniemożliwia to elastyczne dopasowywanie się do sytuacji. Jeśli ludność jakiegoś kraju się zmniejsza, a drugiego się zwiększa – to powstaje ciśnienie demograficzne. Oczywiście: żadne państwo nie godzi się na uszczuplenie okupowanego przez siebie terytorium. Najechać na nie nie można – bo Konwencja. Ciśnienie, więc narasta – co może doprowadzić do wybuchu. Przykładem: Kosowo... To mniejsza – obecnie ludzie przesiedlają się nie dbając o granice, w Europie okupowanej przez UE wszędzie jest tak samo, więc problem znika. Ale jest drugi:

2) Dawniej jak jakieś państwo chciało się obłowić, to najeżdżało na sąsiada i łupiło jego poddanych. Obecnie nie może... ale za to może łupić własnych „obywateli”! A inne nie może się wtrącić – bo Akt KBWE... Od podpisana KBWE rozpoczął się przerażający wzrost podatków. Kiedyś były one w Europie najniższe – teraz są najwyższe na świecie! Okupanci nie liczą się już z niczym.

3) Bitni ongiś i zawadiaccy Europejczycy od'uczyli się wojować. Efekt widzieliśmy w Srebrenicy. Dziś nawet Pakistan w parę tygodni podbiłby całą Europę... Tak upada nasza cywilizacja. JKM

Niezwykła książka śp.Michała Crichtona P.Michał Crichton (ten od „Jurajskiego Parku”) napisał książkę: „Korporacja strachu”. Wydawałoby się: banalne czytadło dla ćwierć-inteligentów: jacyś naukowcy robią coś strasznego, dzielny bohater bierze się za ratowanie świata, pomaga mu kilka ładnych dziewczyn, jest i milioner, (którego odrzutowcem bohaterowie latają z Islandii na Nową Gwineę i z Kalifornii na Antarktydę) jest i łódź podwodna, są kawitatory (o-jej – coś strasznego) a nawet krokodyl i kanibale (będący jednocześnie terrorystami w stylu p.Józefa Konyego). Świat zostanie, oczywiście, uratowany. Jest tylko jeden drobiazg: tymi straszliwymi naukowcami, gotowymi zabijać ludzi, są ekologowie. To ekologowie dla „ratowania świata” (przed GLOBCIem) fałszując dane, zastraszają ludzi, gotowi są poświęcić życie setki dzieci. Autor zresztą nieprzyzwoicie rozwleka akcję wplatając w nią, co jakiś czas tyrady dowodzące, że ekologowie nie mają racji z tym GLOBCIEm; zamieszcza nawet pół setki wykresów! Do tego podsumowanie autorskie, dodatek naukowy – i bardzo solidna bibliografia książek i artykułów naukowych (oczywiście: anty-GLOBCIanych). W sumie coś ze sześćset stron. Bohaterowi, (który zresztą na początku święcie wierzy w GLOBCIo – i dopiero powoli otwierają mu się oczy) pomaga jeszcze dwóch pracowników tajemniczej agencji rządowej. Zamiast jednak wezwać kilku policjantów, którzy by położyli kres zbrodniczym poczynaniom „ratowaczy Ziemi”, osobiście narażają się, niemal gołymi rękami walcząc ze zdeterminowanymi Zielonymi Zbrodniarzami. Dlaczego nie mogą liczyć na rząd Stanów Zjednoczonych (czy jakikolwiek inny”?) P.Crichton stara się wyjaśnić, dlaczego rządy biorą udział w tym globalnym oszustwie. Zamiast przyjąć najprostsze rozwiązanie ( by ograbiać ludzi z pieniędzy – z wariantem: nie tyle po to, by się nakraść, lecz dlatego, by ludziom nie było za dobrze – bo się rozleniwią i zdemoralizują) wychodzi od obserwacji, że Natura horret vacuum. By utrzymać ludzi w posłuszeństwie, trzeba ich nieustannie trzymać w strachu: kiedyś bali się komunizmu (po drugiej stronie Muru Berlińskiego: imperializmu amerykańskiego), – ale Muru już nie ma, więc straszy się ich Katastrofą Ekologiczną. I dlatego rządy tolerują i po cichu wspierają szarogęsienie się „ekologów”! Pozwolę sobie zacytować w całości zamieszczone na końcu naukowe podsumowanie. Pewien jestem, że Autor nie miałby nic przeciwko temu – bo przecież zaryzykował powodzenie czytadła byle wcisnąć ludziom, w ramach sprzedaży wiązanej, tę teorię: DODATEK I Dlaczego upolitycznienie nauki jest tak niebezpieczne Wyobraźcie sobie, że pojawia się nowa teoria naukowa, która ostrzega nas przed nadchodzącym kryzysem i zarazem wskazuje drogę wyjścia. Teoria szybko znajduje poparcie wśród wiodących naukowców, polityków i sławnych ludzi na całym świecie. Znani filantropi finansują badania prowadzone na prestiżowych uczelniach. O kryzysie często informują media. Naucza się o nim na studiach i w szkołach średnich. Nie chodzi mi o globalne ocieplenie, lecz o inną teorię, która zyskała popularność przed stu laty. Do grona jej zwolenników należeli Theodore Roosevelt, Woodrow Wilson i Winston Churchill. Na jej korzyść orzekali sędziowie Sądu Najwyższego Oliver Wendell Holmes i Louis Brandeis. Głosiły ją takie ważne osobistości, jak Alexander Graham Bell, wynalazca telefonu, aktywistka Margaret Sanger, botanik Luther Burbank, Leland Stanford, założyciel Uniwersytetu Stanforda, powieściopisarz H.G. Wells, dramatopisarz George Bernard Shaw oraz setki innych. Mogła liczyć na poparcie noblistów. Badania nad nią finansowały fundacje Carnegie i Rockefellera. W celu prowadzenia tychże badań wybudowano Cold Springs Harbor Institute, jednak równie ważną rolę odgrywały uniwersytety Harvarda, Yale, Princeton, Stanforda l Johna Hopkinsa. Liczne stany, od Nowego Jorku po Kalifornię, wprowadziły przepisy mające na celu ochronę przed nadciągającym kryzysem. Działania te otrzymały wsparcie Krajowej Akademii Nauk, Amerykańskiego Towarzystwa Medycznego oraz Krajowej Rady Badawczej, Powiadano, że gdyby żył Jezus, z pewnością także byłby im przychylny. Badania, zmiany w prawie oraz kształtowanie opinii publicznej trwały przez niemal pół wieku. Krytyków teorii zakrzykiwano i nazywano reakcjonistami, ślepcami bądź ignorantami, chociaż z perspektywy czasu wydaje się zaskakujące, że tak niewiele osób się jej sprzeciwiało. Dzisiaj wiemy, że owa słynna teoria, która zyskała tak wielką popularność, to pseudonauka. Kryzys, który przewidywała, okazał się ułudą, działania zaś podejmowane w jej imieniu były niemoralne, niezgodne z prawem, a ostatecznie doprowadziły do śmierci milionów ludzi.Tą teorią była eugenika, a jej dzieje są tak przerażające - a także upokarzające dla tych, którzy dali się jej uwieść - że obecnie rzadko się o niej wspomina. Jednak jej historię powinien poznać każdy obywatel, aby horror już nigdy się nie powtórzył. Teoria eugeniki wieszczyła kryzys puli genów prowadzący do upadku ludzkiej rasy. Najlepsi spośród ludzi nie rozmnażali się tak szybko jak gorsze jednostki - cudzoziemcy, imigranci, Żydzi, degeneraci, nieprzystosowani oraz "słabi na umyśle". Jako pierwszy spekulował na ten temat Francis Galton, szanowany brytyjski naukowiec, jednak jego idee rozwinięto w sposób, którego nie mógł się spodziewać? Przyjęli je amerykańscy naukowcy, jak również osoby niezwiązane z nauką, które na początku XX wieku obawiały się napływu gorszych ras - "niebezpiecznych ludzkich chwastów", które stanowiły część "przypływu półgłówków" i zatruwały to, co najlepsze w ludzkiej rasie. Eugenicy oraz przeciwnicy imigracji połączyli siły, by powstrzymać ten trend. Ich plan polegał na rozpoznaniu "słabych na umyśle" - powszechnie uważano za takich Żydów, ale także wielu cudzoziemców oraz czarnoskórych - i powstrzymaniu ich przed rozmnażaniem poprzez izolację bądź sterylizację. Jak powiedziała Margaret Sanger: Wspieranie ludzi bezużytecznych kosztem wartościowych to straszliwe okrucieństwo?.. nie może być gorszego ciosu dla przyszłych pokoleń niż pozostawienie im w spadku rosnącej populacji imbecylów. Sanger chętnie rozwodziła się nad trudami opieki nad balastem ludzkich odpadów. To stanowisko podzielało wielu ludzi. H.G. Wells krytykował niewykształcone roje gorszych obywateli, Theodore Roosevelt twierdził, że społeczeństwo nie ma żadnego interesu w pozwalaniu, by mnożyli się degeneraci, Luther Burbank zaś nawoływał: Nie pozwólmy kryminalistom i słabeuszom się rozmnażać. Z kolei George Bernard Shaw uważał, że tylko eugenika może ocalić ludzkość. Był to ruch otwarcie rasistowski, w którego ramach powstawały takie teksty, jak The Rising Tide oj Color Against White World Supremacy ("Kolorowy przypływ, jako zagrożenie dla władzy białego człowieka nad światem") autorstwa Lothropa Stoddarda. Jednak w tamtych czasach rasizm uważano za nieistotny aspekt walki o osiągnięcie wspaniałego celu - rozwoju ludzkości. Ta awangardowa idea przyciągała najbardziej liberalne i postępowe umysły pokolenia. Kalifornia była jednym z dwudziestu dziewięciu stanów, w których wprowadzono prawo dopuszczające sterylizację, ale tam nowe idee wzbudziły najwięcej pozytywnych emocji - w Kalifornii wykonano więcej sterylizacji niż gdziekolwiek indziej w Ameryce. Badania nad eugeniką sponsorowała Fundacja Carnegie, a później Fundacja Rockefellera. Ta druga była tak entuzjastycznie nastawiona, że gdy główny front działań eugeników przeniósł się do Niemiec, gdzie zaczęto zagazowywać pacjentów szpitali psychiatrycznych, Fundacja Rockefellera dalej finansowała niemieckich badaczy. (Fundacja się z tym nie afiszowała, ale nadal finansowała badania w 1939 roku, zaledwie kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny światowej). Od lat 20. XX wieku amerykańscy eugenicy z zazdrością spoglądali na Niemców, którzy odebrali im przodownictwo. Niemcy czynili imponujące postępy. Wybudowali niepozorny kompleks budynków, w których badali "chorych na umyśle". Po badaniu prowadzili ich do pomieszczenia na tyłach, które tak naprawdę było komorą gazową. Tam truli ich tlenkiem węgla, a ich ciała spopielali w krematorium położonym na terenie kompleksu. Wkrótce ten program rozwinięto w potężną sieć obozów koncentracyjnych zlokalizowanych w pobliżu linii kolejowych, co umożliwiło wydajny transport i zabicie 10 000 000 niepożądanych Jednostek. Po zakończeniu drugiej wojny światowej nagle okazało się, że eugenicy zniknęli i nikt nie przyznaje się do sympatyzowania z ich ideami. Biografowie nie rozpisywali się na temat zainteresowania sławnych i potężnych tą filozofią, a czasami ,w ogóle o tym wątku nie nie wspominali. Eugenika zniknęła z programów nauczania, chociaż niektórzy twierdzą, że wciąż jest obecna pod przykrywką innych idei. Jednak z perspektywy czasu rzucają się w oczy trzy podstawowe fakty. Po pierwsze, pomimo wybudowania Cold Springs Harbor Laboratory oraz orzeczeń prawników, eugenika nie miała żadnego oparcia w nauce. Tak naprawdę w tamtych czasach nikt nie wiedział, czym są geny. Eugenika nie mogła się rozwijać, gdyż korzystała z niejasnej terminologii. "Słabość na umyśle" mogła oznaczać wszystko, od biedy i analfabetyzmu po padaczkę. Nie istniały jasne definicje takich pojęć, jak "degenerat" czy "niedopasowanie". Po drugie, eugenika tak naprawdę była programem społecznym wprowadzanym pod płaszczykiem ruchu naukowego. Napędzały go rasizm i strach przed imigrantami oraz napływem niepożądanych elementów. Nieprecyzyjna terminologia pomogła ukryć prawdziwe oblicze tej idei. Po trzecie, najbardziej niepokojące, środowiska naukowe w Stanach Zjednoczonych i Niemczech nie protestowały. Wręcz przeciwnie. Niemieccy naukowcy chętnie poparli program eugeników. Współcześni niemieccy badacze przeanalizowali nazistowskie dokumenty z lat 30. XX wieku. Spodziewali się znaleźć dyrektywy nakazujące naukowcom wykonywanie konkretnych badań. Jednak nie były one konieczne. Cytując Ute Deichmann: Naukowcy, także ci, którzy nie należeli do partii nazistowskiej, zdobywali fundusze na swoje projekty dzięki ścisłej współpracy z państwem. Deichmann mówi o czynnej roli naukowców we wcielaniu w życie polityki rasowej nazistów... Poprzez dostarczanie wyników badań wspierających nazistowską doktrynę... Przy braku jakiejkolwiek zewnętrznej presji. Niemieccy naukowcy dostosowali się do nowych wytycznych. A nieliczni, którzy tego nie zrobili, zniknęli bez śladu. Drugi przykład upolitycznienia nauki pochodzi z zupełnie innego podwórka, lecz pokazuje, jak groźne mogą być wpływy rządowej ideologii na pracę badaczy oraz bezkrytyczna medialna promocja fałszywych idei. Trofim Denisowicz Łysenko był przebojowym rolnikiem, który "rozwiązał problem nawożenia pól bez użycia nawozów i minerałów". W 1928 roku ogłosił, że opracował proces zwany jarowizacją, który polegał na nawilżaniu i ochładzaniu nasion w celu wzmocnienia późniejszego wzrostu roślin. Metoda Łysenki nigdy nie została poddana rygorystycznym testom, jednak jego twierdzenie, że tak potraktowane nasiona przekazują swoje właściwości następnemu pokoleniu, stanowiło powrót do idei lamarkistowskich, podczas gdy reszta świata właśnie przyjmowała założenia genetyki Mendla. Lamarkizm pociągał Józefa Stalina, gdyż oznaczał przyszłość wolną od dziedzicznych ograniczeń oraz zwiększenie produkcji rolnej. Łysenko obiecywał jedno i drugie, dzięki czemu stał się ulubieńcem radzieckich mediów, które łaknęły opowieści o sprytnych chłopach wdrażających rewolucyjne procedury. Łysenkę przedstawiano, jako geniusza, on sam zaś starał się jak najpełniej wykorzystać swój status gwiazdy, wyjątkowo chętnie atakując swoich przeciwników. Przeprowadzał ankiety wśród rolników, którzy zapewniali, że jarowizacja zwiększa plony, dzięki czemu jego metody nie poddawano bezpośrednim testom. Niesiony na fali entuzjazmu, sponsorowany przez państwo, błyskawicznie zyskał sławę i w 1937 roku został członkiem WCIK. Teorie Łysenki zdominowały radziecką myśl biologiczną. Skutkiem tego były klęski głodu, które zabiły miliony, a także czystki, w ramach, których setki zbuntowanych naukowców posłano do gułagów bądź postawiono przed plutonem egzekucyjnym. Łysenko agresywnie atakował genetykę, której ostatecznie zakazano w 1948 roku, jako "burżuazyjnej pseudonauki". Idee Łysenki nigdy nie miały naukowego oparcia, a mimo to przez 30 lat sprawował on kontrolę nad radziecką nauką. Era Łysenki dobiegła końca w latach 60. XX wieku, chociaż rosyjska myśl biologiczna nadal nie w pełni się od niej uwolniła. Obecnie jesteśmy zaplątani w nową potężną teorię, która zyskała poklask polityków, naukowców i sławnych ludzi na całym świecie. Propagują ją duże fundacje. Prestiżowe uniwersytety prowadzą nad nią badania. W jej imieniu forsuje się prawa i programy społeczne, nielicznych krytyków zaś spotykają ostre ataki. Także w tym przypadku proklamowane idee nie mają oparcia w faktach ani danych naukowych. Grupy dążące do własnych celów ukrywają się za fasadą pozornie szlachetnych ruchów. Mówi się o moralnej wyższości, by usprawiedliwić radykalne Posunięcia. W imię abstrakcyjnych idei lekceważy się realne krzywdy, których doznają ludzie. Niejasne pojęcia, takie jak zrównoważony rozwój" czy "sprawiedliwość pokoleniowa" - które nie mają ujednoliconej definicji - wykorzystuje się, by ogłaszać nowy kryzys. Nie stawiam znaku równości pomiędzy globalnym ociepleniem, a eugeniką, jednak trudno nie zauważyć podobieństw. Jestem przekonany, że nie dopuszcza się do otwartej i szczerej debaty o zebranych danych oraz naj istotniejszych zagadnieniach. Wiodące czasopisma naukowe okopały się po stronie globalnego ocieplenia, chociaż nie mają w tym żadnego interesu. W zaistniałych okolicznościach każdy sceptycznie nastawiony naukowiec rozumie, że zrobi najrozsądniej, jeśli będzie milczał. Jednym z dowodów na uciszanie debaty jest fakt, że wielu krytyków teorii globalnego ocieplenia to emerytowani profesorowie, którzy już nie muszą walczyć o Stypendia ani mieć do czynienia z kolegami, których naukowe plany mogliby pokrzyżować. W świecie nauki starzy ludzie zazwyczaj się mylą. Jednak w polityce są przezornymi mędrcami, którzy często miewają rację. Historia ludzkich wierzeń stanowi dla nas ostrzeżenie. Uśmierciliśmy tysiące kobiet, wierząc, że zawarły pakt z diabłem i zostały wiedźmami. Każdego roku z tego samego powodu zabijamy ponad 1000 osób. Moim zdaniem ludzkość ma tylko jedną szansę na uwolnienie się ze "świata opętanego przez demony", jak go nazwał Carl Sagan. Tą szansą jest nauka. Jednak, cytując Alstona Chase'a: gdy pomylimy poszukiwanie prawdy z politycznymi ambicjami, dążenie do wiedzy zmieni się w dążenie do władzy. Oto zagrożenie, z którym powinniśmy się zmierzyć. Nauka i polityka stanowią fatalną mieszankę, czego niejednokrotnie dowiodła historia. Musimy o tym pamiętać i starać się przedstawiać światu wiedzę w sposób bezinteresowny i szczery.  Ciekawe – nieprawda-ż? A ja tak sobie myślę: nie mogliby Państwo, zamiast pisać kolejny tekst á la „traktat naukowy”, powielając banalne w końcu rozważania – zacząc pisać książki, nowele, opowiadania; realizować filmy i filmiki – propagujące słuszne podejście do ekologii? Wystarczy wpleść w akcję dwa zdania! Taki wybitny pisarz, jak p. Andrzej Pilipiuk – na przykład? Ale niech każde z Państwa spróbuje swych sił – na początek może w krótkich nowelkach i clipach w Sieci... Myślmy pozytywnie! To może być znacznie bardziej efektywne. JKM

Prezydent Gauck Joachim Gauck został wybrany na prezydenta Republiki Federalnej Niemiec. 72-latek całe dorosłe życie spędził po wschodniej stronie żelaznej kurtyny - w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Gauck cieszy się w Niemczech ogromną popularnością, bo jego życiorys, charyzma, charakter i nawet wiedza wyróżniają go spośród innych polityków. Jest wręcz zaprzeczeniem takich polityków RFN jak były kanclerz Gerhard Schroeder - pilnujący interesów Gazpromu i Moskwy nie tylko w Niemczech, ale także w całej Unii Europejskiej. Od tysiąca lat Niemcy są sąsiadem Polski. Skomplikowana historia stosunków polsko-niemieckich to m.in. "Drang nach Osten", Krzyżacy, rozbiory, to antypolska polityka Bismarcka, to wreszcie III Rzesza Hitlera i katastrofalne, tragiczne skutki wywołanej przez Niemców II wojny światowej. Ale stosunki polsko-niemieckie to także cesarz Otton III i zjazd gnieźnieński, to ołtarz mariacki Wita Stwosza, to święta Jadwiga z Trzebnicy i jej syn Henryk Pobożny, który na czele połączonych sił polskich i niemieckich powstrzymał pod Legnicą najazd Tatarów na Europę. Ogród Saski w Warszawie był pierwszym ogólnodostępnym parkiem w Polsce, a dzisiaj znajduje się tam Grób Nieznanego Żołnierza. J.C. Schuch - ogrodnik i świetny architekt zieleni - stworzył w Warszawie unikalny w skali całej Europy park Łazienki Królewskie."Jak świat światem, nie będzie nigdy Niemiec Polakowi bratem". Po II wojnie światowej wydawało się, że ta wierszowana sentencja będzie ponadczasowa. Ponadczasowe okazały się jednak "List biskupów polskich do biskupów niemieckich" oraz strategiczna wizja ks. kard. Stefana Wyszyńskiego i ks. abp. Karola Wojtyły oraz pozostałych przywódców Kościoła. Ten list zapoczątkował nowy rozdział w dziejach niemiecko-polskich. Pół wieku po nim Ojciec Święty Benedykt XVI przybył z pielgrzymką nie tylko do Warszawy, Krakowa, na Jasną Górę, ale przeszedł również pod straszną bramą z napisem "Arbeit macht frei" w KL Auschwitz. Obecny wybór Joachima Gaucka na prezydenta RFN jest wyborem historycznym dla samych Niemców, ale również dla Polaków. Były antykomunista z NRD ma przywrócić wiarę, że polityk może być uczciwym i szanowanym słusznie autorytetem. Pastor Joachim Gauck z narażeniem swej wolności, być może nawet życia, walczył konsekwentnie ze zbrodniczym totalitarnym systemem komunistycznej NRD. Walczył tym, czym człowiek odważny, ideowy intelektualista może walczyć najskuteczniej - słowem! To w tamtej komunistycznej epoce w Berlinie i Dreźnie przeciwko takim Niemcom jak pastor Gauck przez wiele lat działał agent zbrodniczego sowieckiego KGB Władimir Putin. Natychmiast po obaleniu komunizmu w NRD Niemcy zabezpieczyli przed zniszczeniem archiwa bezpieki - osławionej Stasi. To właśnie pastor Gauck był pierwszym prezesem Federalnego Urzędu ds. Akt Stasi. To właśnie on przeprowadził w Niemczech skuteczną lustrację, a faktycznie desowietyzację. Wielokrotnie krytykował grubą kreskę w Polsce i fatalne dla rozwoju demokracji wpływy byłych funkcjonariuszy partii komunistycznej PZPR oraz tajnej policji politycznej na służbie Moskwy SB i informacji wojskowej.Gauck nigdy nie ukrywał swej przyjaźni, a nawet podziwu dla Polaków za ich walkę z komuną. Bywał w Polsce wielokrotnie, ma tu wielu przyjaciół, ale też wrogów, głównie w środowiskach postkomuny oraz grubej kreski. Być może pochlebiam sobie, ale znam Joachima Gaucka osobiście, zawsze życzyłem mu jak najlepiej, tym bardziej dzisiaj, kiedy został prezydentem Republiki Federalnej Niemiec. Jako profesjonalny historyk pragnę też zaświadczyć, że na najwyższym stanowisku w Niemczech po raz pierwszy od tysiąca lat, od czasów cesarza Ottona III, jest autentyczny przyjaciel Polski i Polaków - prezydent Republiki Federalnej Joachim Gauck. Józef Szaniawski

Wracamy do sprawdzonych wzorów? Jak wiadomo, od pewnego czasu, to znaczy - od wiekopomnej reformy dokonanej 31 marca 2010 roku, kiedy to minister sprawiedliwości przestał być prokuratorem generalnym, a prokurator generalny się usamodzielnił - w wymiarze sprawiedliwości zapanował pewien nieład. To znaczy - prokurator usamodzielnił się formalnie, bo nie wyobrażam sobie, by jak poprzednio, nie podlegał oficerowi prowadzącemu niezależną prokuraturę z ramienia bezpieczniackiej watahy, która akurat przejęła pod swój nadzór niezależną prokuraturę - tyle, że już bez pośrednictwa ministra sprawiedliwości, który zresztą też służbowo podlega właściwemu zwierzchnikowi, zgodnie z zasadą opisaną jeszcze przez spostrzegawczego Adami Mickiewicza, co to napisał, że „każdy ma swoja żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi”. Dopóki w kraju panował spokój, to znaczy - dopóki poszczególne bezpieczniackie watahy trzymały się warunków dostępu do żerowiska w postaci III Rzeczypospolitej, ustalonych w ramach kompromisu między WSI i SB - dopóty nikt nie mógł zauważyć różnicy, czy prokuratura jest zależna od rządu, czy też niezależna - bo w sytuacji, gdy rząd w podskokach wykonywał instrukcje wypracowane w gronie Sił Wyższych, triumfy święciła, znana jeszcze z PRL, zasada jednolitej władzy państwowej. A zasada ta głosi, że prawdziwym źródłem władzy państwowej jest bezpieka, niekoniecznie nawet tubylcza - i jeśli, dajmy na to, panowie z Brukseli mają takie gusło, że w naszym nieszczęśliwym kraju ma być demokracja - to proszę bardzo! Jedni konfidenci dostaną rozkaz stanięcia na nieprzejednanie lewicowym stanowisku, inni znowuż - na prawicowym, a resztę, przy pomocy poprzebieranych za dziennikarzy konfidentów w niezależnych mediach, a nawet - luksusowych dam w rodzaju pani Anety (ach, gdzież dzisiaj ta ozdoba Salonu, czemuż zniknęła jak sen, jaki złoty?) sprawnie się ze sceny politycznej wyślizga, bo w przeciwnym razie demokracja przestałaby być przewidywalna, to chyba jasne? Więc jak trzeba, to i demokrację da się zrobić, że mucha nie siada! Weźmy takiego posła Palikota; raz jest na prawicy, potem znowu na lewicy - niczym towarzysz Szmaciak, który w pełnym goryczy monologu wyraźnie mówił: „zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie!” No dobrze - ale kto ma takie rzeczy mówić? A któżby inny, jak nie oficer prowadzący - w zależności od potrzeb i mądrości etapu? Rzecz w tym, żeby mówić w porę, bo w przeciwnym razie nawet w spokojnych czasach trafiają się kiksy, jak np. premieru Tusku w sprawie ministra skarbu. Premier Tusk, jak pamiętamy, ni stąd, ni zowąd zaczął się odgrażać, że jeśli minister Grad nie znajdzie w terminie strategicznego inwestora dla stoczni, to on go zdymisjonuje. Wyobrażam sobie, ile wesołości musiała ta buńczuczna deklaracja premiera Tuska dostarczyć oficerom prowadzącym - ale to jeszcze nic, bo kiedy minął wyznaczony termin, a strategiczny inwestor jakoś się nie pojawiał (a jakże miałby się pojawić, skoro istniał wyłącznie w imaginacji reklamiarzy rządu premiera Tuska?), pan premier, zamiast zdymisjonować ministra Grada, zaczął bełkotać, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, a minister jest gites tenteges i w ogóle. Rozbierając to sobie z uwagą dochodzę do wniosku, że w międzyczasie ktoś musiał premieru Tusku przypomnieć, skąd wyrastają mu nogi - i że ministrowie nie podlegają jemu, tylko właściwym watahom, które wyznaczyły ich do rządu w charakterze legatów gwoli pilnowania interesu - i tylko one mogą ich stamtąd odwołać, zgodnie ze starożytną rzymską zasadą: cuius est condere, eius est tolere - co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść. Więc jeśli takie rzeczy trafiały się na szczeblu rządowym nawet w spokojnym czasie, to cóż dopiero, gdy w kraju, między bezpieczniackimi watahy szaleje wojna na górze, rozpoczęta, czy ściślej - ujawniona lekkomyślnym zatrzymaniem generała Gromosława Czempińskiego? W takiej sytuacji niezależna prokuratura miota się niczym w tańcu św. Wita od ściany do ściany - bo gdy jeden niezależny dostaje, dajmy na to, rozkaz, żeby sprawie ukręcić łeb, to drugi niezależny - przeciwnie - żeby doprowadzić wszystkich przed niezawisły sąd, który - no właśnie: co ma robić niezawisły sąd w sytuacji, gdy w powietrzu kłębią się sprzeczne rozkazy? Powie ktoś, że to znakomita sytuacja, że wtedy niezawisły sąd może wyrokować według swojego - chciałem napisać: sumienia, ale po namyśle uznałem, że lepiej, a przede wszystkim - trafniej będzie, że według swego widzimisię, albo jeszcze lepiej - kalkulacji. Czy jednak w warunkach wojny na górze między bezpieczniackimi watahy możliwa jest jakaś kaklulacja? Przecież nawet wojujące watahy nie wiedzą, która z nich weźmie górę, więc jakże takie rzeczy mógłby wiedzieć niezawisły sąd? W takiej sytuacji, zwłaszcza, gdy ktoś jeszcze zapamiętał ze studiów pełne mądrości sentencje starożytnych filozofów, (bo ci dzisiejsi - szkoda gadać; jeden głupszy od drugiego, a już panie filozofowe to prawdziwa desperacja!) i prawników - jedyny ratunek znajduje we wskazówce, by cunctando rem restituere, co się wykłada, by sytuację ratować zwlekaniem. W przeciwnym razie zaraz się okaże, że jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził i w przypadku pochopnego wyroku zaraz trzeba będzie prosić o bezterminowy urlop zdrowotny - a i to jeszcze - jak to mówią - „z Bogiem sprawa”. Dlatego przed niezawisłymi sądami sprawy ciągną się już nawet nie latami, a dziesiątkami lat, budząc wesołe zainteresowanie nawet w pozbawionych wszelkich złudzeń, zblazowanych filutach z Międzynarodowego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, co to z niejednego komina w życiu wygartywali. W tej sytuacji nawet pobożny minister Gowin uznał, że skoro już wszyscy się śmieją, to trzeba zrobić jakąś reformę. I co wykombinował? Żeby sąd został zwolniony z obowiązku dochodzenia prawdy w procesie karnym, a tylko notyfikował siuchtę miedzy oskarżeniem, a obroną. Nie da się ukryć, że na czas wojny na górze między bezpieczniackimi watahy, jest to jedyny sposób, by wilk, to znaczy - interesy bezpieczniackich watah - był syty, ale i owca - w postaci niezawisłych sądów - cała. Skoro oskarżyciel, reprezentujący jedną bezpieczniacką watahę, dogada się z obrońcą, reprezentującym watahę drugą, to, co tu ma jeszcze do roboty niezawisły sąd, a zwłaszcza - prawda? Potrzebna ona, niczym psu piąta noga. Co innego - niezawisły sąd. On jest potrzebny, jakże by inaczej, bo porządek musi być , to znaczy - pozory powinny być zachowane. Prawdą to będzie to, co ustali niezależny prokurator z niezależnym obrońcą, a potem swoje ustalenie zakomunikują niezawisłemu sądu, który przyklepie, co tam ustalili starsi i mądrzejsi. Nie będzie już potrzeby uciążliwego i co tu ukrywać - upokarzającego kontaktowania się telefonicznego, jak to było w przypadku Różańskiego, do którego niezawisłe sądy dzwoniły z zapytaniem, jaki wyrok najbardziej by mu pasował. Teraz, z ramach kontradyktoryjności, dzisiejszy odpowiednik Zarako-Zarakowskiego ustali, co trzeba z dzisiejszym odpowiednikiem Mieczysława Maślanki czy Edwarda Rettingera, dzięki czemu niezawisły sąd będzie mógł nie tylko pławić się w niezawisłości, ale również - w pierwotnej niewinności. Tak przecież było za Stalina i komu to przeszkadzało? Nawet, jeśli komuś tam i przeszkadzało, to cóż; gdzie rąbią drwa, tam wióry lecą - ale przynajmniej demokracja była wtedy przewidywalna, aż do bólu. Że też takie zadanie powierzone zostało akurat pobożnemu ministru Gowinu - chociaż z drugiej strony, skoro już przywracać sprawdzone metody w wymiarze sprawiedliwości, to jakże inaczej, niż po Bożemu? No, bo wystarczy popatrzeć, co się teraz wyrabia - toż to sodomia i gomoria - a widać to jak w soczewce choćby w sprawie szalika, który jacyś nieznani sprawcy zawiesili na monumentalnym posągu Chrystusa w Świebodzinie. Już niezawisły sąd prawomocnie orzekł o przepadku instrumentum sceleris w postaci szalika, kiedy przedstawiciele lokalnych watah uruchomili swoje wtyczki w niezależnej prokuraturze, która zaraz nabrała wątpliwości, czy aby na pewno można na takie świętokradztwo pozwolić i szalik, dajmy na to, spalić. W ramach myślenia pozytywnego w czynie społecznym doradzam - skoro już niezawisły sąd orzekł, że spalić - to spalić, ale ceremonialnie - na przykład - w jakimś sławnym krematorium. Ale te wątpliwości, to jeszcze nic, bo najzabawniejsze wydało mi się tłumaczenie prokuratora, z całą powagą przytoczone w „Gazecie Wyborczej”, że miejscowy ksiądz nie mógłby szalika z posągu po prostu zdjąć i zabrać, tylko musiałby zgłosić do biura rzeczy znalezionych. Widać nieźle musiał zostać naciśnięty, skoro się tak uwija - bo z tekstu nie wynika, żeby przyszło mu do głowy sprawdzić, kto właściwie jest właścicielem owego monumentalnego, świebodzińskiego posągu - bo ktoś chyba jest, nieprawdaż? Więc jakże to - właścicielowi nie wolno zdjąć szalika, który jakiś nieznany sprawca, po dokonaniu włamania, na jego własności mu powiesi? Rzeczywiście - w obliczu takiego pokazu geniuszu prawniczego nie ma rady, tylko w ramach wiekopomnej reformy pobożnego ministra Gowina bezpieczniackie watahy muszą odrzucić pozory i oficjalnie przejść na ręczne sterowanie zarówno niezależną prokuraturą, jak i niezawisłymi sądami. SM

Kadry na okres schyłkowy Nieżyjący już rosyjski historyk Lew Gumilow, badając cywilizację Wielkiego Stepu, czyli imperium mongolskie, doszedł do wniosku, że na dzieje ludzkości ogromny wpływ wywierają zjawiska kosmiczne. Jaki jest mechanizm tego wpływu, to znaczy - w jaki sposób zjawiska kosmiczne przekładają się na ludzkie zachowania - tego oczywiście nie wiem, ale coś jest na rzeczy. Oto na skutek precesji osi ziemskiej, astronomiczna wiosna zaczęła się tego roku nie 21, a już 20 marca. To znaczy - tak mówią astronomowie - ale czy aby na pewno można im wierzyć, skoro na polecenie biurokratów zmieniają czas z zimowego na letni i z letniego na zimowy, to znaczy - z dnia na dzień przesuwają go do przodu lub do tyłu o całą godzinę - ale bezwstydnie mówią, że podają czas z dokładnością do pół sekundy? Nic, zatem dziwnego, że w takiej sytuacji na dzisiaj wyznaczony został Dzień Gniewu. „Zaciśnij pięści zamiast pasa!” - nawołują internauci, „skrzykując się” po różnych miastach na wieczorne, antyrządowe demonstracje. To rzeczywiście coś nowego, bo pamiętamy, że jeszcze nie tak dawno internauci „skrzykiwali się” wyłącznie dla okazania poparcia Platformie Obywatelskiej i osobiście premieru Tusku, podczas gdy teraz o tym nie ma mowy! „Skrzykują się” przeciwko rządowi. No i dobrze - ale jaka przyczyna spowodowała taki zwrot o 180 stopni? Lew Gumilow powiedziałby, że to wpływy kosmiczne. I rzeczywiście - bo obserwatorzy informują, że właśnie Słońce szalenie się zaktywizowało, zgodnie z 11-letnim cyklem aktywności. Szaleją tam burze magnetyczne, wybuchają protuberancje i następują wyrzuty ogromnych ilości słonecznej plazmy w przestrzeń kosmiczną. No dobrze - ale dlaczego ta słoneczna aktywność obraca się w umysłach ludzkich na zniechęcenie rządem premiera Tuska, chociaż jeszcze 5 lat temu było odwrotnie? Samymi wpływami kosmicznymi wyjaśnić się tego nie da, bo przecież 5 lat temu słoneczna plazma miała tę sama naturę, co dzisiaj, a efekty przynosiła zupełnie inne! Możliwe, że wpływa na to jeszcze szereg innych, zagadkowych przyczyn, wśród których warto zwrócić uwagę na lekkomyślne zatrzymanie generała Gromosława Czempińskiego, uchodzącego za ojca-założyciela Platformy Obywatelskiej. Niby nic - ale właśnie od listopada ubiegłego roku, kiedy to zatrzymanie miało miejsce, premieru Tusku nagle zaczęło iść coraz gorzej. Popularność rządu i samego premiera systematycznie spada, chociaż próbując chwytać się brzytwy, rozpętuje wojnę z Kościołem w nadziei, że przyniesie mu to poparcie podobne do tego, z jakiego korzysta dziwnie osobliwa trzódka biłgorajskiego filozofa, posła Palikota. Ale wygląda na to, że nic z tego. Wprawdzie weterani komuny, rozmaici ubecy i ich konfidenci, na zew znajomej trąbki reagują zgodnie z odruchem Pawłowa - ale nawet i ten odruch nie przekłada się na wzrost popularności rządu. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że nie jest wykluczone, iż okupujące nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackie watahy doszły do wniosku, albo jeszcze lepiej - od swoich mocodawców, do których się przewerbowały, otrzymały rozkaz dokonania zmiany obecnej ekipy Umiłowanych Przywódców na jeszcze większych szubrawców, którzy zrealizują scenariusz rozbiorowy bez mrugnięcia okiem. Do każdego zadania trzeba, bowiem dobrać odpowiednie kadry, bo - jak zauważył Józef Stalin - kadry decydują o wszystkim. Jeśli zatem te przypuszczenia są trafne, to tylko patrzeć, jak konfidenci dostaną rozkaz: w lewo zwrot, do Ruchu Palikota marsz! - i pomaszerują szlakiem wytyczonym przez posła Gibałę - zresztą też filozofa, tyle, że - krakowskiego. Bo - powiedzmy sobie szczerze - na okres schyłkowy, w który nasz nieszczęśliwy kraj właśnie wkracza, dziwnie osobliwa trzódka posła Palikota pasuje w sam raz, a poza tym wiadomo, że nie ma nic gorszego dla narodu, jak dostanie się w szpony filozofów. SM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
elektryk 724[01] z1 01 n
elektryk 724[01] o1 07 n
elektryk 724[01] z3 01 n
724
elektryk 724[01] z2 02 n
elektryk 724[01] z2 04 u
elektromechanik pojazdow samochodowych 724[02] z1 03 u
elektryk 724[01] o1 07 u
elektryk 724[01] o2 02 n
elektryk 724[01] o2 04 n
elektromechanik 724 05
elektryk 724[01] z2 02 u
elektryk 724[01] z3 03 n
elektryk 724[01] o2 02 u
elektryk 724[01] z1 01 u
pdf,atrakcje upiory z mazurskich stron,16,724,pl
elektryk 724[01] o1 01 u
elektromechanik 724 05
elektryk 724[01] z2 05 u

więcej podobnych podstron