817

Platforma chce dalej budować na Euro 2012 Okazuje się jednak, że Platforma inaczej już nie umie, mimo tego że Euro 2012 definitywnie już się zakończyło, chce ciągle budować pod tym szyldem.

1. To, że klęską zakończyła się budowa infrastruktury w związku z Euro 2012 widać coraz wyraźniej, im więcej czasu upływa od momentu zakończenia rozgrywek i im mniej jest PR-u, który tę klęskę osłaniał. Szczególnie spektakularna jest klęska w budowie autostrad i dróg szybkiego ruchu. Do momentu rozpoczęcia rozgrywek miało być wybudowanych około 3 tys. kilometrów, później na przełomie 2010/11 roku zmniejszono tę ilość do 1,7 tys. kilometrów, by do połowy tego roku oddać 600 km, włączając te odcinki, które spełniają wymyślona przez Platformę nową kategorię dróg, czyli drogi przejezdne. Wydano na ten cel około 90 mld zł, zostały jednak niedokończone autostrady, gigantyczne zobowiązania wobec podwykonawców i niestety masowe upadłości w tym sektorze. Podobnie jest ze stadionami, wprawdzie odbyły się na nich rozgrywki, ale na przykład Stadion Narodowy okazuje się teraz nawet nie w pełni oddanym do użytku, a ministerstwo sportu i generalny wykonawca zapowiedzieli składanie wniosków do sądu o wynoszące ponad 300 mln zł odszkodowania. Także i w przypadku stadionów wielu podwykonawców do tej pory nie otrzymało zapłaty za wykonane roboty.

2. Okazuje się jednak, że klęska w budowie dróg i skandale związane z budową stadionów na Euro 2012 to nie wszystko. Wczoraj w Sejmie odbyła się debata nad projektem ustawy złożonym przez 15 posłów Platformy, który ma na celu przedłużenie tzw. specustawy z 2007 roku, która miała przyśpieszyć budowę infrastruktury w miastach, w których odbyły się rozgrywki Euro 2012, bądź goszczących drużyny piłkarskie. Posłowie Platformy chcą przedłużenia funkcjonowania tej ustawy, nie podając nawet daty, do której miała by ona obowiązywać, uzasadniając ten pomysł koniecznością dokończenia rozpoczętych inwestycji na Euro 2012. Dopiero po ostrych wystąpieniach posłów Prawa i Sprawiedliwości do projektu dołączono wykaz 18 inwestycji, których wartość wynosi przynajmniej kilkanaście miliardów złotych, które miałyby być kończone w ramach tej nowelizacji. Tyle tylko, że zaledwie kilka z nich ma zaawansowanie na poziomie 80-90%, natomiast pozostałe są w początkowym stadium, a część z nich wręcz nie ma pozwoleń na budowę, ba pod niektóre nie wykupiono nawet gruntów. Datę ich zakończenia przewidziano na lata 2014-2015 ale jak wynika z poziomu ich zaawansowania równie dobrze mogą być kończone w roku 2017.

3. O co więc chodzi pomysłodawcom tej ustawy? Otóż o to aby przez najbliższe lata obowiązywał specjalny tryb ich realizacji, a więc przyspieszony tryb wywłaszczeń nieruchomości pod ich realizację, uproszczone formuły rozstrzygania przetargów na ich wykonywanie, możliwość stosowania specjalnych poziomów wynagrodzeń w spółkach publicznych, które mają je nadzorować. Rząd na takie pomysły się oczywiście zgadza (w jego imieniu występował w Sejmie podsekretarz stanu w ministerstwie transportu), nie widzi nic zdrożnego w tym, że nowelizowana ustawa nie ma zakreślonego terminu, do którego miałaby obowiązywać, ba nie jest również jasne czy w czasie jej obowiązywania do załącznika nie mogłyby być wpisywane kolejne inwestycje, które miałyby być realizowane w specjalnym trybie.

4. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że z punktu widzenia inwestorów (głównie duże miasta lub ich spółki miejskie), realizacja inwestycji w tym trybie, to duże uproszczenie procesu inwestycyjnego, ale niestety dla właścicieli nieruchomości, które miałyby być przeznaczone pod ich realizację, a także dla ich wykonawców, to same uciążliwości. Ale budowanie przez kilka następnych lat po Euro 2012 w oparciu o specustawę, która była przygotowana tylko na te rozgrywki, jest pomysłem wręcz kuriozalnym. Okazuje się jednak, że Platforma inaczej już nie umie, mimo tego że Euro 2012 definitywnie już się zakończyło, chce ciągle budować pod tym szyldem. Kuźmiuk

Zagrać rolę prywaciarza Na stronie „Najwyższego CZAS!”u mogą Państwo znaleźć ciekawy artykuł p.Stanisława Malty p/t: Prywatne teatry mają się coraz lepiej! Sztuka biznesu?”:

http://nczas.com/wazne/teatr-tak-ale-prywatny/

pokazujący, że prywatne teatry wygrywają w konkurencji z ciężko dotowanymi reżymowymi. To powinno być oczywiste: skoro dotowane filmy polskie przegrywają z niedotowanymi amerykańskimi – to dlaczego z teatrami miałoby być odwrotnie? Chcę jednak zwrócić uwagę na ciekawy wątek:

„Kiedy ostatnio dziennikarze zapytali Michała Żebrowskiego, jak to jest być szefem prywatnego teatru, ten wypalił z grubej rury: – W teatrze państwowym dyrektor siedzi na ciepłej posadce za pańskie i moje pieniądze. U nas jest tak, że jeśli popełnimy błąd, a niestety takie się zdarzają, musimy wyciągnąć własne, ciężko zarobione pieniądze i za to zapłacić. To szalona różnica. Jeżeli przyjdzie pan do „Teatru VI piętro” i nie spodoba się panu spektakl, ma pan świadomość, że pan do tego nie dopłaca. Jan Englert (ten od słynnego „rikitikitak”), dyrektor Teatru Narodowego, odpowiedział, że jeśli Żebrowski jest takim zwolennikiem komercji, to powinien oddać dyplom państwowej uczelni, w której studiował za darmo”. Proszę zwrócić uwagę, że p.Englert nie odpowiada na zarzut tylko zgłasza zupełnie absurdalny postulat. Absurd nie jest widoczny dla istoty zwanej Człowiekiem Sowieckim, bo Homo Sovieticus po prostu przywykł do pewnych rzeczy – i już. Dlatego nie domaga się, by hotele były za darmo – ale szosa prowadząca do hotelu, choć jej budowa była znacznie droższa, powinna być za darmo. Absurd uzmysłowimy sobie rozpatrując taki przykład:

„Znalazłem bryłę złota. Za to założyłem teatr. Komercyjny. I – jeśli jestem zwolennikiem komercji – to powinienem oddać tę bryłkę złota!”? Nie – bo co to ma do rzeczy?!? Zrobienie dyplomu też nie ma. Co ważniejsze p. Jan Englert to Homo Sovieticus do szpiku kości. Nie zauważa, że p.Żebrowski może oddać ten dyplom. Przecież w normalnym kraju by być aktorem, reżyserem czy właścicielem teatru nie jest potrzebny żaden dyplom! A teraz parę słów z osobistego doświadczenia. Parę lat temu poszedłem do dyrektora znanego reżymowego teatru – z propozycją, by wystawił sztukę, która – moim zdaniem – miałaby wielkie powodzenie. Zwróciłem się właśnie do niego – bo 40 lat temu ten właśnie teatr tę sztukę wystawił. Dyrektor powiedział: „Tak, ja sam chciałem ją wystawić...” „No, to dlaczego Pan jej nie wystawia?!!??” „Bo nie mam w zespole aktora, który udźwignąłby główną rolę!” Wracamy do tekstu p.Malty:

„w teatrze Palladium na etacie pracują trzy osoby, a aktorzy oraz główni autorzy – na przykład kompozytor muzyki Krzesimir Dębski, autor choreografii Augustyn Egurrola, producenci, m.in. Piotr Pręgowski – choć są wielkim postaciami w swoim fachu, zostali jedynie wynajęci do przedsięwzięcia, a nie pracują na etacie. Dla porównania: w publicznym Teatrze Współczesnym w Warszawie (6,7 mln zł dotacji rocznie) na stałe zatrudnionych jest 41 aktorów, ale dyrekcja, administracja i dział techniczny to ponad 60 osób, w tym czterech strażaków, ośmiu maszynistów, pięciu portierów, cztery garderobiane, dwie perukarki, kierowca, bufetowa i goniec (swoją drogą ciekawe, gdzie on goni w epoce kurierów)”. Otóż gdyby ten dyrektor nie miał iluś-tam aktorów na etacie, to do tej rewelacyjnej sztuki dobrałby sobie obsadę. A tak musi dobierać sztuki pod aktorów, którzy należą do zespołu!!! Cóż: liczy się dobro ludzi pracy, czyli aktorów, dyrektorów i innych takich. Dobro widza i dobro właściciela teatru jest znacznie mniej ważne. Zanim powiemy: „Trzeba dbać o dobro ludzi pracy!” - ugryźmy się w język! JKM

Widmo Wyszyńskiego „Jako jest z jednostkami, tako i z narodami – tłumaczył Filus.

– Żadne społeczeństwo nie będzie na tyle głupie, by wolało praworządność i niewolę niż bezprawie i władzę - Marek Tulliusz Cyceron „O państwie” Po kraju krąży widmo. Widmo Wyszyńskiego. Lękają się go… . No właśnie. Kto się lęka i o jakiego Wyszyńskiego w ogóle chodzi??? Nazwisko Wyszyński kojarzy się przeciętnemu Polakowi wyłącznie ze Stefanem kardynałem Wyszyńskim, Prymasem Polski. Patron polskiego wymiaru sprawiedliwości, Andriej Wyszynski.

Tymczasem znacznie większy wpływ na dzieje świata i w tym niestety na krajowe organa śledcze, wymiar sprawiedliwości, biurokrację etc. miał i ma ciągle Andrzej Januarowicz Wyszyński. – Absolwent polskiego gimnazjum, następnie uznany prawnik carskiej Rosji, mienszewik „nawrócony” na bolszewizm, rektor Uniwersytetu Moskiewskiego, w końcu osławiony prokurator generalny ZSRR, autor podręczników tłumaczonych na wiele języków (w tym rzecz jasna i na polski), twórca stalinowskiej teorii dowodów sądowych, minister spraw zagranicznych. Choć został on pośmiertnie potępiony jeszcze za Chruszczowa, jego protegowani poddani szykanom, a jego teorie przestały być obowiązującą wykładnią prawa i instrukcjami praktyki śledczej w Kraju Rad oraz w bratnich krajach demokracji ludowej to jego koncepcje do dziś pokutują w praktyce zawodowej oraz mentalności części funkcjonariuszy organów ścigania, służb inspekcji i kontroli, a zdarza się, że i sędziów. Wbrew obiegowej opinii Andriej Wyszyński nie uznawał przyznania się za najlepszy dowód. Podobnie jak dzisiejsi luminarze prawa, historii, socjologii etc. wyśmiewał zasadę „confessio est regina probationum”, jako przeżytek średniowiecza. (NB! Trzeba jednak przyznać, że w ocenie średniowiecznej praktyki śledczej był znacznie bardziej obiektywny i uczciwy niż niektórzy z nich. Podkreślał chociażby, że procedury stosowane przez Świętą Inkwizycję stanowiły ogromny postęp wobec świeckiej praktyki śledczej tego okresu.). Najważniejszy był dla niego donos. Donoszenie uznawane było za cnotę obywatelską. Donos był nie tylko źródłem wiedzy operacyjnej, ale pełnił również funkcję samoistnego i niezwykle „wiarygodnego” dowodu w postępowaniu sądowym. Ponadto donosiciel, jako wzorowy obywatel, automatycznie stawiany był poza podejrzeniem. Wykładnia prawa, aby mieć jakikolwiek sens, zdaniem Andrieja Januarowicza, winna być motywowana politycznie. Samo uprawdopodobnienie winy było dla prokuratora Wyszyńskiego wystarczające do skazania człowieka. Uprawdopodobnieniem zaś mogło być li tylko wykazanie związku oskarżonego z przestępstwem bądź przestępcą. Było to przeciwieństwo polskiej przedwojennej praktyki śledczej, gdzie donosiciel, o ile nie był ofiarą, traktowany był z największą podejrzliwością. Ponadto przed sądami obowiązywała zasada „jeden świadek- żaden świadek”. Pomińmy już funkcję sędziego śledczego, który nie będąc stroną postępowania mógł je nadzorować w sposób bezstronny i rzeczowy. Funkcję tę należałoby rzecz jasna przywrócić, ale to zagadnienie na zupełnie osobny tekst. Dla nikogo kto zawodowo lub naukowo styka się z praktyką dochodzeniowo- śledczą lub choćby interesuje się tym tematem nie stanowi żadnej tajemnicy fakt, że niektórym przepisom, procedurom, zwyczajom i ludziom związanym z organami ścigania, służbami kontroli i inspekcji, czy z wymiarem sprawiedliwości, bliżej jest do stalinowskich, niż do przedwojennych polskich standardów. Podkreślam przy tym słowo NIEKTÓRYM. Wielu z tych ludzi bowiem wykonuje swoją pracę w sposób uczciwy i stroni od tego typu praktyk. Wielu chciałoby wykonywać swoją pracę skuteczniej i rzetelniej, ale hamują ich kulawe rozwiązania prawno- organizacyjne. Ilość przykładów bolszewizacji jest jednak zatrważająca. Udowadniać swą niewinność zobowiązani są oskarżeni o zniesławienie lub pomówienie (mimo, iż są to przestępstwa ścigane z oskarżenia prywatnego). W podobnej sytuacji znajdują się oskarżeni o molestowanie. Wiara zaś jaką niektórzy śledczy, (a w ślad za nimi zdarza się i, że niektórzy sędziowie), przykładają do pomówień współoskarżonego ma nieraz charakter magiczny. Tak więc donosicielstwo nadal traktowane jest przez niektórych jako cnota, a donosy stanowią nieraz koronny a czasem i jedyny dowód w sprawie. Nawet ponawiane stanowisko Sądu Najwyższego nakazujące traktować dowody z pomówień współoskarżonego z najwyższą ostrożnością i z ponadprzeciętną skrupulatnością nie dociera do niektórych pogrążonych w rutyniarstwie i lenistwie (a czasem karierowiczostwie i chorych ambicjach) śledczych. Co gorsza zdarzają się i sędziowie, którzy przyjmują narrację takich śledczych, czasem wręcz kopiując i wklejając tezy z aktu oskarżenia do uzasadnień swoich wyroków (co znów potępiał Sąd Najwyższy). Skandalem jest nie tylko fakt, że zdarzają się sędziowie ignorujący stanowisko Sądu Najwyższego w tej sprawie, ale i to, że Sąd Najwyższy w ogóle stanął wobec konieczności zajęcia się zagadnieniem, które dla każdego normalnego prawnika winno być oczywistym. Tymczasem zdarzają się prokuratorzy mający swoich nadwornych gangsterów, którzy dziwnym trafem „posiadają wiedzę” w tych postępowaniach, w których ci prokuratorzy nie posiadają żadnego innego dowodu. Pewien oskarżony spędził w areszcie śledczym wiele miesięcy tylko dlatego, że jeden z tych nadwornych gangsterów „przypomniał” sobie, że jakiś więzień (którego danych rzecz jasna nie pamięta) pod celą wspominał, że ów oskarżony był zamieszany w działalność zorganizowanej grupy przestępczej przy braku jakichkolwiek innych dowodów. Podobny los spotkał adwokata, który na podstawie li tylko pomówień bandyty został aresztowany przed salą rozpraw (na której miał występować zawodowo) i osadzony w areszcie. Adwokatowi temu udało się wybronić, ale zdarza się, że ludzie są na podstawie tych pomówień, niepodpartych żadnymi innymi dowodami, skazywani. Tak więc można trafić za kratki tylko za sprawą pomówień bandyty, czasem skonfliktowanego z oskarżonym. Mamy więc do czynienia z ogromnym regresem w stosunku do praktyk stosowanych przez Świętą Inkwizycję, która nie traktowała zeznań osób skonfliktowanych z oskarżonym jako dowodu. Na domiar złego przypadki karania za fałszywe zeznania i donosy są niezwykle rzadkie, a kary śmiesznie niskie. Dodajmy do tego śledztwa motywowane politycznie (ad exemplum: sprawa profesora Romualda Szeremietiewa), ideologicznie (sprawa skopanego 11 11 11 przez policyjnego bandytę Daniela Kloca), czy ekonomicznie (sprawa Romana Kluski, założyciela Optimusa), a także przypadki wtargnięć oddziałów antyterrorystycznych do niewłaściwych mieszkań i otrzymujemy całkiem przerażający obraz. Obraz ten jednak nie był dotychczas dostrzegany przez większość społeczeństwa. Większość ludzi widziała jedną stronę medalu- okrutni bandyci otrzymują stosunkowo łagodne wyroki, skorumpowani i skrajnie niekompetentni urzędnicy często pozostają bezkarni podobnie jak politycy- zdrajcy. „Statystyczni” Polacy nie zdawali sobie sprawy z tego, jak łatwo być oskarżonym, jak łatwo zrobić z kogoś bandytę. To się zmieniło. Andrusza nie przypuszczał chyba, że jego upiorne widmo stanie się przyczyną masowych protestów za sprawą forsowanej przez koncerny z USA umowy międzynarodowej (ACTA), którą podpisano 20 lat po upadku Sojuza. W oczach zdezorientowanych i zaskoczonych politykierów ukazało się za to widmo innego Wyszyńskiego – Prymasa Stefana kardynała Wyszyńskiego. Znów słychać głośne „Non possumus!”. W oczach skonfundowanych pachołków systemu, który stanowi żałosne popłuczyny po bizantynizmie, ukazał się duch Cywilizacji Łacińskiej. Cywilizacji, w której etyka stoi ponad prawem, co na gruncie naukowym wspaniale wykazywał prof. Feliks Koneczny, a co w praktyce duszpasterskiej wcielał w życie Prymas Wyszyński. Zaskoczenie to wynika z jednej strony z ogromnej siły jaką posiada w sobie Łacińskość, z tego, że łacińskie algorytmy są głęboko zakodowane w polskim społeczeństwie. Z tego, że do protestu dołączyły niezwykle różne środowiska- od prawicy po lewicę, od dzieci po starców, od tradycjonalistów katolickich po „wojujących ateistów”, od artystów i kombatantów, przez naukowców i kibiców po adwokatów (vide oświadczenie Okręgowej Rady Adwokackiej w Katowicach) i przedsiębiorców, a nawet niektórych najwyższych urzędników (ad exemplum Główny Inspektor Ochrony Danych Osobowych). Z drugiej zaś strony wynika ono z krótkowzroczności. Ekipa świetnie przygotowana do odnoszenia taktycznych sukcesów za pomocą socjotechnicznych sztuczek, nie ma zielonego pojęcia o strategii, nie mówiąc już o ideologii (bo ta ustalana jest za granicą). Politykierom z reguły wydaje się, że między rządzącymi a rządzonymi występuje sprzężenie proste. Tymczasem w rzeczywistości jest to sprzężenie zwrotne, co opisywał wybitny fizyk i cybernetyk prof. Marian Mazur. Ponadto ciągłe propagandowe tresowanie społeczeństwa o dominujących motywacjach etycznych w duchu dominacji motywacji prawnych powoduje osłabienie zarówno motywacji etycznych jak i prawnych. Wzmocnieniu ulegają za to motywacje, które znajdowały się na drugim miejscu – a więc motywacje witalne. Zwłaszcza w ich części konsumpcyjnej oraz części dotyczącej pragnienia świętego spokoju, życia wolnego od strachu. I właśnie dlatego Naród Polski odrzuca stanowczo niewolę i wybiera władzę. Wieloletnia propaganda okazała się mieczem obosiecznym. Nawet gdyby po stronie oferowanej nam niewoli stała prawość, sprawiedliwość i słuszność to przy wzroście dominacji norm witalnych mało kto by ją wybrał. Tymczasem naprzeciw niewoli stoją nie tylko władza ale również sprawiedliwość, etyka, zdrowy rozsądek oraz podstawowe zasady naszego systemu prawnego i naszej tradycji prawnej. Jeżeli dołączy do nich wytrwałość to będzie to koalicja cech i wartości, z którą należy się liczyć także przy stopniowym wprowadzaniu rozwiązań a la ACTA w innych aktach prawnych. Maciej Henryk Górny

Operacja „Wisła” – Wiktor Poliszczuk Dokonując analizy przyczyn zarządzenia operacji „Wisła”, należy mieć na uwadze dwie zasadnicze okoliczności: po pierwsze – dążenie OUN-UPA do oderwania terytorium tzw. Zacurzonia od państwa polskiego, po drugie – terror stosowany przez OUN wobec ludności ukraińskiej. Inną rzeczą byłoby, gdyby UPA stanowiła formację ochotniczą i gdyby jej zaopatrzenie sprowadzało się do dobrowolnego działania ludności ukraińskiej, a inną – postawienie ludności ukraińskiej w sytuacji bez prawa wyboru: kto nie pomaga OUN-UPA, ten jest wrogiem narodu ukraińskiego, a taki podlega likwidacji. W wytworzonej, w oczekiwaniu na wybuch trzeciej wojny światowej przez OUN-UPA, sytuacji, kiedy ludność ukraińska była terroryzowana, kiedy nie pozostawiono jej prawa nawet do neutralności, władze uznanego przez prawo międzynarodowe państwa polskiego miały prawo i obowiązek podjęcia działań zmierzających do zaprowadzenia ładu i porządku na terytorium państwa, do zapobieżenia oderwania od niego części terytorium. Najlepiej sformułowaną oceną przyczyny przeprowadzenia operacji „Wisła”, polegającej na przesiedleniu ukraińskiej i łemkowskiej ludności na tereny północne i zachodnie Polski powojennej, jest opinia działacza OUN Bandery i jednocześnie uczestnika działań OUN-UPA w Przemyskiem, po wojnie ukraińskiego nacjonalistycznego historyka w Stanach Zjednoczonych – Lewa Szankowśkiego, który napisał:

„zbrojna walka UPA oraz podziemia OUN w Przemyskiem, jak też na całej Zacurzońskiej Ukrainie, została powstrzymana nie dlatego, że była taka lub inna przewaga sił zbrojnych wroga. Została ona powstrzymana dlatego, że zabrakło szerokich mas, które tę walkę popierały i w ten lub inny sposób brały w niej udział. Gdy wysiedlono z Zacurzonia prawie wszystkich Ukraińców, jednych do ZSRR, innych na północne i zachodnie ziemie Polski, oddziały UPA oraz podziemie OUN nie mogły nadal egzystować, musiały one porzucić to terytorium”. W nauce na Zachodzie szeroko stosowana jest metoda porównawcza (komparystyka) – badanie analogicznych faktów, motywów itp. W Polsce powojennej, prócz ukraińskiej, istniała też pokaźna białoruska mniejszość narodowa. Wobec niej władze polskie nie podjęły działań analogicznych do operacji „Wisła”, albowiem w ramach tej mniejszości nie działał terrorystyczny ruch zbrojny skierowany na oderwanie od państwa polskiego określonych terenów. Władze polskie nie stosowały wobec Białorusinów przymusu w trakcie wymiany ludności z Białoruską SRR, nie dokonały przesiedleń Białorusinów z ich miejsc zamieszkania. Ergo: gdyby nie istnienie i działania OUN-UPA, nie byłoby przymusu w trakcie wymiany ludności i nie byłoby operacji „Wisła”. Stąd należy sformułować wniosek, że nie w samym istnieniu ukraińskiej mniejszości narodowej w Polsce powojennej leżały przyczyny stosowania przymusu w trakcie wymiany ludności, nie w chęci pozbycia się skupisk ukraińskich w Polsce tkwiły przyczyny podjętych przez władze polskie kroków w postaci operacji „Wisła”, a jedyną ich przyczyną było istnienie i działanie struktur Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów frakcji Bandery, dążącej do oderwania od państwa polskiego jej południowo-wschodnich terytoriów. Trzeba pamiętać, że struktury OUN-UPA-SKW składały się z obywateli państwa polskiego. Stąd też legalność ich zwalczania, stąd też zasadność umieszczania podejrzanych o udział lub współdziałanie z OUN-UPA w obozie w Jaworznie. Rzeczą odrębną jest traktowanie osadzonych w tym obozie, ale ono nie niweczy zasadności zwalczania osób podejrzanych o działalność antypaństwową, nawet kilkunastoletniej młodzieży, często angażowanej do współdziałania z OUN-UPA. Jak wynika z dziennika „Burłaki”, po przeprowadzeniu operacji „Wisła” wygłodniałe, schorowane, obdarte niedobitki OUN-UPA pozbawione zostały oparcia w ludności ukraińskiej, w następstwie czego miały miejsce częste dezercje. W tym stanie resztki oddziałów podjęły dramatyczną przeprawę przez Czechosłowację do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Przedostawały się przez teren Polski i Czechosłowacji, po drodze dokonując rabunków. Do celu doszło tylko 300 upowców. Łew Szankowśkyj dokonał prawidłowej oceny sytuacji: to nie stosunek sił zbrojnych OUN-UPA oraz Polski zadecydował o zaprzestaniu działań UPA na tzw. Zacurzoniu. O zaprzestaniu tej działalności zadecydowała opercja „Wisła”. Oznacza to, że polityczna decyzja władz Polski była prawidłowa i przyniosła spodziewany skutek. Operacja „Wisła” podjęta została w stanie wyższej konieczności. Winę za przymus w przesiedlaniu ludności ukraińskiej na Ukrainę oraz za podjęcie decyzji o wykonaniu operacji „Wisła”, w konsekwencji za pozbawienie ludności ukraińskiej zwartych skupisk jej zamieszkania i postępującej asymilacji mniejszości ukraińskiej w Polsce, ponosi OUN Bandery, do której ukraińska mniejszość narodowa w Polsce winna kierować swoje ewentualne pretensje. Nie do przyjęcia jest twierdzenie ukraińskich nacjonalistycznych działaczy w Polsce, w tym historyków, że operacja „Wisła” miała na celu zlikwidowanie mniejszości ukraińskiej drogą asymilacji, czemu sprzyjać miało jej rozproszenie na ziemiach zachodnich i północnych. Po pierwsze – państwo nie dysponowało enklawą do osiedlenia 150 000 ludności z zapewnieniem dla niej mieszkań i miejsc pracy; po drugie zaś – teoretyczne osiedlenie przesiedlonych na jednym obszarze nie rozwiązałoby problemu OUN-UPA, której oddziały przekoczowałyby w ślad za przesiedloną ludnością i nadal terroryzowałyby ją walcząc przeciwko państwu polskiemu. Rozproszenie przesiedlonych było jedynym wyjściem wykluczającym metodę osadzenia ludności ukraińskiej w obozach. W związku z powyższym należy również pamiętać, że takie wzory demokracji zachodniej, jak Stany Zjednoczone i Kanada, po przystąpieniu Japonii do drugiej wojny światowej po stronie koalicji hitlerowskiej, dokonały osadzenia wszystkich Japończyków w obozach odosobnienia i pozbawiły ich majątku, w tym nieruchomości, których nigdy japońskim obywatelom Kanady i Stanów Zjednoczonych nie zwrócono. Znów więc w ocenie zaszłości w Polsce należałoby porównać je z działaniami państw demokratycznych (komparystyka). Działalność struktur OUN Bandery na południowo-wschodnich terenach powojennego państwa polskiego stanowiła nieudany etap realizacji celu sformułowanego przez I Kongres OUN polegającego na stworzeniu ukraińskiego państwa nacjonalistycznego typu faszystowskiego, na wszystkich, według arbitralnych ocen OUN, ukraińskich terytoriach etnograficznych, a więc na oderwaniu od uznanego przez prawo międzynarodowe państwa części jego terytorium. Działania te, podjęte przez obywateli państwa polskiego, należy kwalifikować jako zbrodnię przeciwko państwu, a nie jako działania przeciwko „komunizmowi”. Tej prostej prawdy nie potrafi zrozumieć historyk Grzegorz Motyka, nie rozumie tego kierownictwo IPN, nie rozumiał tego Senat RP, nie rozumie prezydent Aleksander Kwaśniewski. OUN-UPA podjęłaby analogiczne kroki również przeciwko polskiemu państwu demokratycznemu, gdyby takie po zakończeniu wojny powstało. Wskazać przy tym należy, że mimo operacji „Wisła”, banderowcy operowali na terenie Polski do 1953 r. Resztki „Służby Bezpeky” OUN nadal dokonywały egzekucji podejrzanych o zdradę, a wywiad brytyjski do 1953 r. dokonywał desantu z powietrza i z morza banderowców na teren Polski z zadaniem prowadzenia dywersji. Poliszczuk

Węzeł Gordyjski naprawy Rzplitej Naprawa Rzeczpospolitej jest niemożliwa bez odsunięcia od władzy Platformy Obywatelskiej. O tym ,że te rządy są szkodliwe istnieje nadmiar dowodów wskazujących, że obecna koalicja rządząca ma na sumieniu nie tylko skandaliczną nieudolność, ale także czyny ocierające się o zdradę narodowych interesów. Do kompletu jest jeszcze prezydent sprawny inaczej umysłowo wypromowany przez PO. Mamy w Polsce u władzy komplet ludzi nieudolnych, nieodpowiedzialnych i szkodników. Polak traktujący poważnie obowiązki obywatelskie, kierujący się patriotyzmem staje się w oczach rządzących kimś podejrzanym, kogo trzeba kontrolować, ograniczać i zwalczać. Przykład zachowania się policji w czasie ostatniego Marszu Niepodległości w Warszawie był tego dobitnym przykładem. Zachowania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji stosującej sztuczki w celu zlikwidowania Telewizji Trwam są kolejnym dowodem. Przykłady można mnożyć. W dyskusjach na portalach internetowych, gdzie jeszcze można formułować opinie i poglądy „nieprawomyślne”, a których nie doświadczy się w mediach tzw. mainstream’u, pojawiają się głosy przyznające rację Enfant terriblepolskiej polityki, Januszowi Korwin-Mikkemu, który twierdzi, że Polską rządzi „banda czworga” obejmująca zarówno rządzących jak i opozycję. Wskazuje się, że obecny system polityczny ma swoje źródło w umowie Okrągłego Stołu i zmowie w Magdalence, gdzie ludzie reżimu PRL zapewnili sobie bezkarność i zawłaszczanie majątku państwowego dzieląc się władzą z tzw. konstruktywną opozycją. Innymi słowy PO i PiS, a także PSL i SLD należą do tej samej okrągło-stołowej grupy i dlatego zmiana rządzących nic Polsce nie da. Trzeba wszystkich pozbawić wpływów chcąc naprawić państwo. Aby to zrobić należy tylko wykreować siłę polityczną, która przejmie rządy i skończy ostatecznie wpływy jawnych i tajnych rozmówców Czesława Kiszczaka.

Ten prosty sposób okazuje się trudny w wykonaniu. Zbudowanie dużej partii politycznej w obecnych warunkach jest zadaniem niewykonalnym. Aby to zrealizować potrzebne jest gwałtowne przesilenie polityczne i rozpad systemu politycznego tzw. III RP. Nie wydaje się to jednak ciągle realne. Można wprawdzie przeczytać rozważania, a nawet zapewnienia, że „ludzie wyjdą na ulicę”, bo w końcu będą mieli dość. Wskazuje się na podobieństwo obecnej sytuacji z tym, co można było zaobserwować w latach rządów „późnego” Gierka – załamanie się gospodarki PRL i brak skutecznych reform owocowało zrywem „Solidarności” i obaleniem władzy PZPR. Zwolennicy takich analogii nie dostrzegają jednak całokształtu uwarunkowań. Kiedy podejmowałem działalność niezależną w latach 70. przeprowadzaliśmy różne analizy zastanawiając się, czy będziemy skuteczni. Przesłanką zasadniczą było nasze przekonanie, że w Polsce pojawia się wielki potencjał młodego pokolenia, które nie zdoła zrealizować swoich potrzeb w strupieszałym i biurokratycznym komunistycznym PRL. Ta siła musiała więc to państwo rozsadzić. Obecnie też wskazuje się, że rządy Tuska z jego „propagandą sukcesu” przypominają czasy Gierka, mamy narastający kryzys i brak sensownych działań naprawczych. Jednak obok tego, inaczej niż w latach PRL, z racji niżu demograficznego nie ma istotnego nacisku społecznego na reżim. Do tego system obecny posiada liczne wentyle przez które można wypuszczać ciśnienie. Najbardziej aktywni i buntowniczy mogą po prostu wyjechać za granicę i realizować swoje ambicje i potrzeby poza Polską. Kilka milionów takich potencjalnych buntowników już wyjechało. Pozostali są wikłani w różne zależności ograniczające swobodę działania, np. zaciągane masowo kredyty na kupno różnych dóbr sprawiają, że ludzie stają się swoistymi niewolnikami systemu. Obawa utraty pracy w następstwie nie tylko buntu, ale tylko wyrażania poglądów krytycznych wobec rządzących staje się w Polsce zjawiskiem powszechnym. Różnica między PRL a tzw. III RP (RP dwa i pół) jest więc taka, że „Polska Ludowa” była garnkiem wypełnionym wrząca cieczą, a władza dociskała pokrywkę na tym garnku w nadziei, że nic z niego nie wycieknie. Obecnie mamy garnek bez pokrywki w którym „coś” się gotuje, ale władza nie przejmuje się, jeśli to „coś” z niego wycieknie. Rządowi spece od pijaru sprawnie to ukryją. Porównując więc końcowe lata PRL z obecnym położeniem można wnosić, że w dającym się przewidzieć czasie są małe szanse na radykalną przebudowę systemu politycznego w kraju. Pojawia się pytanie nad możliwością zmiany sytuacji na drodze wyborów, czyli jakie są szanse stronnictw deklarujących potrzebę naprawy państwa zdobycia władzy przy pomocy wyborów parlamentarnych.  Z badań opinii publicznej przeprowadzonych przez CBOS w 2009 r. wynika, że 44 proc. Polaków pozytywnie ocenia PRL, niemal tyle samo - 43 proc. - negatywnie. Ponadto aż 76 proc. badanych było zdania, że rozliczenie PRL-u należy pozostawić historykom. Podobnie rzecz się ma z drugim kluczowym dla oceny postawy wyborców problemem jak ocena wprowadzenia stanu wojennego w 1981 r. Pozytywnie ocenia to zdarzenia też 44 proc. badanych, gdy mniej, tylko 34 proc. negatywnie (2008 r.). Obiecującym trendem na przestrzeni lat jest stały, chociaż wolny, spadek popierających stan wojenny i wzrost oceniających negatywnie. Charakterystyczne jest też postrzeganie przez Polaków motywów dla których wprowadzono stan wojenny. Na pierwszym miejscu wymienia się uchronienie przed interwencją sowiecką (w poszczególnych latach 36-45 proc. badanych), na drugim (12-20 proc.) ratowanie państwa przed rozpadem i dopiero na trzecim (9-14 proc.) ratowanie komunistów przed upadkiem. Widać więc, że siła propagandy usprawiedliwiającej reżim PRL jest nadal ogromna. Z powyższego wynika podział polskiego społeczeństwa na dwa obozy, przy czym można wnosić, że oceniający pozytywnie czasy komunizmu to zwolennicy obecnego systemu i mają oni niewielką przewagę nad przeciwnikami PRL, zwolennikami naprawy państwa. Ta przewaga wydaje się dużo większa bowiem elity społeczeństwa w zdecydowanej większości stanowią ekonomiczni i intelektualni spadkobiercy PRL, a powiązane z nimi media nie tylko nie doceniają polskości, ale nawet ją zwalczają. To ma istotny wpływ na informację jakie docierają do ludzi, a w następstwie na szanse ewentualnej wygranej zwolenników programu naprawy państwa.

Reprezentacją tej części społeczeństwa, która ocenia negatywnie okres PRL i chciałaby odbudowy prawdziwie niepodległej i suwerennej Rzeczypospolitej są nieliczne ośrodki intelektualne i medialne oraz ugrupowania polityczne wśród których dziś największym jest Prawo i Sprawiedliwość. Ta reprezentacja, nie tylko sam PiS, ma ciągle do rozwiązania swoisty Węzeł Gordyjski wzajemnych relacji i współpracy bez czego nie będzie zwycięstwa w wyborach. Dotychczasowe próby stworzenia płaszczyzny współdziałania (Akcja Wyborcza Solidarność, koalicja PiS, LPR, Samoobrona) dawały doraźne sukcesy, ale nie przyniosły trwałych pozytywnych rezultatów. Zapewne dlatego, że uczestnicy porozumień nie koniecznie należeli do tego samego ideowo obozu. Przegrana PiS w wyborach prezydenckich i parlamentarnych skutkowała oddzieleniem się grup działaczy, którzy zapewniali, że nie popełnią błędów Jarosława Kaczyńskiego i będą skuteczni w walce o władzę. Pierwsza grupa nazywająca się Polska Plus pod przewodnictwem „trzeciego bliźniaka” Ludwika Dorna po siedmiu miesiącach wróciła w szeregi PiS. Drugie ugrupowanie „Polska jest Najważniejsza” po dezercji przewodniczącej Joanny Kluzik-Rostkowskiej do PO i przegranych wyborach (2,19 proc. głosów) uległo całkowitej marginalizacja. Na scenie politycznej widoczna jest ostatnia grupa dysydencka PiS Solidarna Polska kierowana przez Zbigniewa Ziobro. Zwolennicy tego ugrupowania zapewniają, że może ono w najbliższych wyborach zdobyć 8-10 proc. głosów. Jacek Kurski w rozmowie z braćmi Karnowskimi opublikowanej na łamach „Uważam Rze” wierzy w sukces wyborczy SP (12 proc.) i zapewnia, że nie da się złamać. Można by odpowiedzieć, że przeciwnik nie musi go łamać, wystarczy, że przemilczy, a przy obecnym stanie posiadania w mediach PO może to zrobić z łatwością. Można więc założyć, że o partii Ziobry i Kurskiego o tyle będzie słychać, o ile zechce ona atakować PiS, a taki sposób „nagłośnienia” nie gwarantuje sukcesu w przyszłych wyborach – przekonanie, że „oni się kłócą” odstrasza i zniechęca potencjalnych zwolenników. Odwrotnie, to jedność i współpraca sprawiają, że poparcie rośnie i uzyskuje się wynik w sumie lepszy niż to wykazują oddzielne wskaźniki poparcia poszczególnych partii. Z tego zdawali sobie sprawę autorzy ordynacji wyborczej skoro dla koalicji ustalili wyższy 8. procentowy próg wyborczy. Niestety taka sytuacja: PiS i SP idą razem, nie wydaje się realna. Wszystko wskazuje, że te partie pójdą do wyborów oddzielnie i... obie na tym stracą. Przy czym strata SP może oznaczać jej zniknięcie, gdy strata PiS będzie zmniejszeniem stanu posiadania w sejmie. Efekt – PO zachowa władzę.

Węzeł czy kwadratura koła? Cóż jednak zrobić, aby odsunąć obecnych szkodników od rządzenia Polską? Zwolennik PiS odpowie natychmiast – bezwarunkowo popierać partię Kaczyńskiego i zwalczać na wszelkie sposoby pisowskich„zdrajców”. To zwalczanie bez wątpienia pokażą nieprzyjazne Kaczyńskiemu media, a informacje pozytywne, np. o tym, co robi PiS programowo, nie dotrą do społeczeństwa. Nagłośniane awantury będą natomiast wzmagać w opinii publicznej strach przed rządami Prawa i Sprawiedliwości. Czy mimo to wygrana PiS jest możliwa? Sądzę, że byłoby to możliwe przy zastosowaniu pewnych zabiegów zmniejszających przewagę obozu rządzącego. PiS musiałby wiarygodnie wykazać, że jest ugrupowaniem dla przeciętnego wyborcy przewidywalnym. Pewne kroki w tym zakresie poczyniono m.in., deklarując, że w razie wygranej partia Kaczyńskiego przywróci wiek emerytalny (65 lat), zlikwiduje NFZ i wycofa podatek katastralny, gdyby obecna koalicja go uchwaliła. Wydaje się sensownym iść w takim kierunku, np. powołując zespoły złożone z fachowców poszczególnych dziedzin, kierowanych przez ludzi cieszących się autorytetem, które opracują programy działań przyszłego rządu PiS. Przy czym wyborcy muszą mieć pewność, że ministrami w tym rządzie zostaną osoby kompetentne, chociażby autorzy przedstawionych planów, ludzie postrzegani jako obliczalni i stabilni emocjonalnie. Istotnym przy tym wydaje się, aby wreszcie oddzielić wykonywanie mandatu posła lub senatora od sprawowania funkcji rządowych. Innymi słowy, jeśli ktoś zostaje posłem, to nie może być ministrem. Nie ulega wątpliwości, że zajmujący obecnie fotele parlamentarne zechcą na nich pozostać w następnej kadencji. Porozumienie wyborcze z innym ugrupowaniem oznacza w praktyce, że trzeba będzie komuś „obcemu” ustąpić, a ktoś „nasz” może nie uzyskać mandatu parlamentarnego w nowym rozdaniu. Tymczasem dla każdego działacza partyjnego jest oczywistym, że zdobycie stanowiska posła lub senatora jest realne, gdy funkcja w rządzie staje się dostępna wyjątkowo, tylko w razie uzyskania większości w parlamencie. Stąd wielu uważa, że lepszy poselski „wróbel w garści” niż ministerialny „kanarek na dachu”. Zdają sobie z tego sprawę kierownictwa partyjne skoro kwestia obsadzania list na wybory staje się jedną z najtrudniejszych, a zabiegi o znalezienie się „na dobrym miejscu” takiej listy dla wielu działaczy jest czymś najważniejszym w ich politycznej karierze. Można sądzić, że problem „posłowania” jest istotnym czynnikiem osłabiający wolę jednoczeniową. W takiej sytuacji oddzielenie grupy kandydującej do parlamentu od grupy potencjalnych członków rządu wydaje się zabiegiem korzystnym. Brak możliwości kandydowania w wyborach będzie dowodem, że ci ludzie nie traktują sprawy w kategoriach osobistych, koniunkturalnie. Nie zagraża to też w niczym partyjnym kandydatom na posłów i senatorów, a jednocześnie zapewnia partii szersze poparcie ze strony wyborców. Poza głosami znajomych i sympatyków kandydatów na przyszłych ministrów daje przecież mocny sygnał jaka będzie polityka przyszłego rządu w razie wygranej danej partii, a to powinno zjednywać sympatie elektoratu. Pamiętajmy, że obok wskazania kto będzie przyszłym ministrem mamy informację jakie konkretne działania zostaną podjęte i jaki program będzie realizowany. Legenda głosi, że Węzeł Gordyjski był darem wotywnym w świątyni Zeusa i wedle przepowiedni wyroczni człowiek, który go rozplącze, będzie panem całej Azji. W 333 r. p. n. Chr. do Gordion przybył Aleksander Wielki i dowiedział się o przepowiedni. Gdy zorientował się, że węzła nie rozplącze wydobył miecz i go po prostu przeciął. Szeremietiew

Ideopolityczna zagadka synarchizmu W 1937 roku meksykańscy katolicy nieposzlakowanej ortodoksji oraz nacjonaliści, kontynuujący (metodami cywilnymi) opór cristeros przeciwko masońsko-rewolucyjnej tyranii, założyli organizację obywatelsko-społeczną pod nazwą Narodowy Związek Synarchistyczny (Unión Nacional Sinarquista). Istnieje ona do dziś, acz od 1945 roku podzielona na dwa odłamy i o nieporównanie mniejszym zasięgu i znaczeniu niż w swoim „heroicznym” okresie, kiedy to należał do niej jeden na dwudziestu dorosłych mieszkańców Meksyku. Nie historia tego ruchu będzie nas tu jednak zajmować, ale tyleż semazjologiczny – czyli dotyczący znaczenia terminów, co   onomazjologiczny, czyli dotyczący ich użycia jako nazw własnych, aspekt pojęć: synarchia, synarchizm, synarchi(sty)czny, które stały się samookreśleniami kompletnie przeciwstawnych sobie fenomenów ideopolitycznych, z których dwa pierwsze – i zapewne ze sobą powiązane – (synarchizm ezoteryczny i synarchizm teokratyczny) mają zarazem aspekt globalno-polityczny, trzeci zaś (katolicki synarchizm meksykański) posiada również aspekt geopolityczny, ale zawężony do el mundo hispánico i cywilizacji hispanidad. W niniejszym artykule zaprezentowane zostaną owe różne synarchizmy w ich dyferencjacji, jak również postawiony zostanie problem dyfuzji owego tajemniczego terminu z jednej „substancji” ideowej do drugiej.

Synarchizm ezoterycznyPowszechnie przyjmuje się, że jako pierwszy słowa synarchia – atoli w prostym, opisowym znaczeniu „współrządów” kilku osób – użył duchowny anglikański Thomas Stackhouse (1677-1752) w opublikowanym w 1737 roku w Londynie dziele: New History of the Holy Bible from the Beginning of the World to the Establishment of Christianity. Właściwym autorem tego pojęcia w szerszym i głębszym sensie jest jednak francuski ezoteryk i okultysta Joseph-Alexandre Saint-Yves, markiz d’Alveydre1 (1842-1909). Na ukształtowanie się poglądów d’Alveydre’a wpłynęli podobno tradycjonaliści: Joseph hr. de Maistre i Louis wicehr. de Bonald oraz romantyczny okultysta Antoine Fabre d’Olivet. Dzięki małżeństwu (1877) z majętną Marią Wiktorią hr. de Riznitch-Keller2 mógł d’Alveydre oddać się całkowicie studiom: poznał hebrajski, grekę, łacinę i sanskryt, zgromadził wiele starożytnych manuskryptów. Przystąpił też do – nadającego formę organizacyjną wolnomularstwu „nieregularnemu” – Zakonu Martynistów (L’Ordre martinistes), który rzekomo wskrzesił3, a faktycznie utworzył w 1887 roku dr Gérard Encausse (1865-1916), pół-Francuz, pół-Hiszpan, używający pseudonimu Papus. Prócz rozwijania ezoterycznych koncepcji, markiza d’Alveydre’a zajmowały rozmaite wynalazki praktyczne. Głosił na przykład ekscentryczny pomysł wykarmienia ludzkości morskimi wodorostami. Przede wszystkim jednak skonstruował i opatentował w 1903 roku tzw. archeometr, nazywając go „kluczem do wszelkich nauk i religii starożytności”; ów tajemniczy instrument miał być połączeniem (m.in. na zasadzie synestezji, tj. „barwnego słyszenia”) figur geometrycznych, liter języków: hebrajskiego, chaldejskiego, sanskrytu i wattan, liczb, notacji muzycznych i choreograficznych, kolorów oraz znaków astrologicznych. Napisał też liczne dzieła poetyckie, w tym L’empereur Alexandre III, épopée russe (1889). Pojęcie synarchii i koncepcja synarchizmu zostały uformowane na gruncie fascynacji d’Alveydre’a orientalnym mitem o istnieniu podziemnej krainy w sercu Azji, nazywanej Agartha4 (dosłownie: „ta, której nie można spotkać”), której stolicą jest Szambala5. Według buddystów jej historia miała się zacząć 60 000 lat temu, kiedy pewne plemię pod wodzą „świętego człowieka” zniknęło pod ziemią i założyło tam ludne państwo, przewyższające wiedzą i umiejętnościami wszystkie cywilizacje na powierzchni ziemi; hinduiści natomiast wiążą jej powstanie z ustanowieniem Złotego Wieku na ziemi przez Ramę. Agartha liczyć ma milion mieszkańców, jest centrum inicjacji i źródłem wszelkiej duchowej wiedzy (m.in. jogi tantrycznej) oraz posiada ogromną bibliotekę świętych tekstów, zapisanych w nieznanym ziemianom języku wattan. Co pewien czas z Agarthy wysyłani są na powierzchnię „Boży Wysłannicy”, oświecający ludzkość, którymi mieli być m.in.: Orfeusz, Mojżesz, Budda, św. Jan Chrzciciel i Jezus. W Agarthi panuje synarchia, czyli ustrój oparty na trójdzielności władz, odpowiadającej trzem podstawowym funkcjom (religijnej, politycznej i gospodarczej). Synarchią tą kieruje trójca: reprezentujący autorytet Brahâtma, sprawujący władzę Mahâtma i nadzorujący organizację życia Mahanga. W tradycji buddyjskiej natomiast przywódca Agarthy nazywa się Rigden Jyepo, czyli „Król Świata”. D’Alveydre utrzymywał, że wiedzę o Agartha zawdzięcza afgańskiemu księciu Hadżi Szaripf, przybyłemu w 1885 roku do Paryża na polecenie – znającego zainteresowania Francuza – Króla Świata, który wybrał go do udostępnienia ludzkości części tajemnej nauki. Ową ezoteryczną (i „soteriologiczną”) wiedzę d’Alveydre przedstawił, w niedługim czasie, w pięciu książkach, które stały się „biblią” (nieregularnego) wolnomularstwa okultystycznego. Dedykowana władcom protestanckim z Europy Północnej La mission des Souverains (1882) zawierała ostrą krytykę papiestwa oraz całkowicie heterodoksyjny i synkretyczny projekt ustanowienia Kościoła Uniwersalnego na bazie „kościoła ewangelicznego” (czyli katolickiego), „kościoła mojżeszowego” i „kościoła wedyjskiego”6. La mission des Ouvriers (1883) głosiła konieczność współpracy robotników, pracodawców i pracowników umysłowych. Dedykowana talmudystom, kabalistom i esseńczykom, La mission des Juifs (1884) zawierała wykład synarchii (pseudo)historycznej, od upadku Atlantydy (datowanego na ok. 12 000 lat przed Chr.), poprzez podbój „zdegenerowanej” rasy czarnej na Półwyspie Indyjskim (ok. 7700 przed Chr.) przez „celtyckiego wojownika” Ramę, następnie Egipt faraona Atona, Mojżesza, Zoroastra, Nabuchodonozora, Jezusa, Imperium Rzymskie, irlandzkich druidów i Zakon Templariuszy, po kabalistów chrześcijańskich epoki renesansu. La France vraie ou la mission des Français (1886) była synarchistyczną interpretacją dziejów Francji od zwołania (1302) Stanów Generalnych przez Filipa IV Pięknego. Wreszcie, dedykowana „Suwerenowi Pontyfikalnemu, ozdobionemu tiarą z siedmiu koron współczesnego Brahma-atmy w starożytnym raju”, La Mission de l’Inde en Europe, la mission de l’Europe en Asie. La question des Mahatmas et sa solution (1886) proklamowała misję przywódczą (wywodzącej się z Atlantydy) rasy białej, jako najwyżej rozwiniętej. W ujęciu d’Alveydre’a synarchia miała być panaceum na szerzącą się współcześnie anarchię, grożącą upadkiem Europy. Rozróżniał on dwa rodzaje anarchii: „od dołu” – jako rezultat rozregulowania społecznego, przejawiający się nieładem publicznym, i „od góry” – w następstwie złych czynów i nieodpowiedzialności rządzących. Ażeby zapobiec anarchii, synarchiści muszą – dowodził – kontrolować kluczowe instytucje społeczne, na które składają się trzy elementy: edukacja, prawo i ekonomia. In concreto synarchia to złączenie dwu biegunów życia narodowego w każdym państwie: autorytetu (l’autorité) i władzy (le pouvoir)7. Autorytet czuwać winien nad przedsięwzięciami kulturalnymi (sztuka, literatura, nauka), sprawiedliwością (wypracowanie praw, gwarancje równości, konstytucja) i ekonomią (ustalenie podatków i reglamentacja handlu). Do zadań władzy należą natomiast: administracja (urzędy, policja), finanse (ściąganie podatków, kontrola umów) i stosunki zewnętrzne (dyplomacja, obrona). Poprzez ustalanie norm sprawiedliwości i gospodarowania autorytet kontroluje funkcje wykonawcze i finansowe władzy, natomiast zadania kulturalne pozostają wyłącznym apanażem autorytetu, a zagraniczne – domeną zarezerwowaną władzy. Źródłowo nadprzyrodzony autorytet „technicznie” wyłaniać się ma z reprezentacji różnych klas społecznych na wzór dawnych Stanów Generalnych. Zasadą fundamentalną systemu synarchicznego jest, że władza znajduje się pod kontrolą autorytetu. Binarność autorité – pouvoir i trójdzielność funkcji obu wyraża, zdaniem d’Alveydre’a, prawo społeczne „judeo-chrześcijańskiego trynitaryzmu”8. Z nieznanych powodów, po ukazaniu się ostatniej książki, d’Alveydre wykupił i zniszczył cały jej nakład. Według innego okultysty, Paula Chacornaca, stało się to po tym, jak znowu odwiedził go jakiś wysłannik z Indii. W każdym bądź razie aż do swojej śmierci d’Alveydre nigdy już nie wspominał o „podziemnym królestwie”. Jednakowoż, poszukiwania Agarthy i „Króla Świata” (w sensie dosłownym i/lub przenośnym) kontynuowali inni ezoterycy, w tym tak znani, jak: spirytystka i teozofka Helena P. Bławatska (1831-1891), rosyjski malarz i archeolog Nikołaj K. Roerich (1874-1947), polski pisarz i podróżnik9 Ferdynand Antoni Ossendowski (1878-1945) oraz francuski – kolejno: gnostyk, integrysta katolicki, wreszcie wyznawca islamskiego sufizmu – badacz „Tradycji Pierwotnej”10, René Guénon (1886-1951). Ekspedycję do Tybetu, celem nawiązania kontaktu z „Królem Świata”, podjął też w 1937 roku, podlegający SS, Instytut Ahnenerbe11. Na mikrofilmach przechowywanych obecnie w waszyngtońskim archiwum narodowym zachowały się wzmianki o odnalezieniu przez ekspedytorów kamienia z wyrytą przed kilku tysiącami lat swastyką i o przywiezieniu podpisanego jakoby przez Dalajlamę „traktatu o przyjaźni” z III Rzeszą, uznającego Adolfa Hitlera duchowym przywódcą rasy aryjskiej12. Ezoteryczną linię synarchizmu kontynuował uczeń d’Alveydre’a – Victor Blanchard (1878-1953) – mason 33. stopnia rytu szkockiego oraz członek różnych lóż Wielkiego Wschodu Francji, Zakonu Kabalistycznego Róży i Krzyża, Katolickiego Kościoła Gnostycznego, Zakonu Różokrzyżowców Kabalistycznego i Gnostycznego, Zakonu Lilii i Orła, Zakonu Pitagorejskiego. Blanchard, „konsekrowany” w 1920 roku przez Jeana Bricauda (1881-1934) na „biskupa” Powszechnego Kościoła Gnostyckiego (L’Église gnostique universelle), wkrótce poróżnił się z nim i 3 I 1921 roku założył Zakon Martynistyczny i Synarchiczny (L’Ordre martiniste et synarchique; OMS), ogłaszając się jego Suwerennym Wielkim Mistrzem (pod inicjacyjnym imieniem Paul Yesir). Będąc jednocześnie sekretarzem francuskiego Zgromadzenia Narodowego, Blanchard usiłował wpływać na synarchizację życia politycznego. W 1929 roku założył Bractwo Polaris (La Fraternité des Polaires), nawiązujące do borealnej (hiperborejskiej) tradycji krainy Thule jako centrum „Tradycji Pierwotnej”. Do Bractwa należał m.in. dziennikarz Jean Marquès-Rivière13 (1903-2000), który po zerwaniu z masonerią w 1931 roku został autorem demaskatorskich tekstów antysynarchistycznych14 oraz scenarzystą filmu dokumentalnego Jeana Mamy’ego Forces occultes (1943). W 1937 roku zarówno Bractwo, jak OMS, weszły do – założonej 14 VIII 1934 roku w Brukseli15 – Federacji Powszechnej Zakonów i Towarzystw Inicjatycznych: FUDOSI (Federatio Universalis Dirigens Ordines Societatesque Initiationis), od której Blanchard otrzymał tytuł „Archonta Sztuk i Nauk”. Po II wojnie światowej loże OMS powstały również w Wielkiej Brytanii, Quebecu, Nigerii i na Barbadosie, gdzie obecnie mieści się jego oficjalna siedziba (Międzynarodowe Kolegium Studiów Ezoterycznych). (…) Jacek Bartyzel

Całość w: „Ideopolityka. Biuletyn Ośrodka Badań Ideopolitycznych przy Europejskim Centrum Analiz Geopolitycznych”, nr 1(1/2012), s. 19-36.

1 Tytuł markiza d’Alveydre – nadany rodzinie przez papieża! – J. A. Saint-Yves odziedziczył po śmierci ojca w 1880 roku.

2 Siostrzenicą Eweliny Hańskiej i przyjaciółką żony Napoleona III, cesarzowej Eugenii.

3 Założycielem poprzedniego, w 1790 roku, był francuski mistyk, uczeń portugalskiego kabalisty J. Martineza de Pasqually, Louis-Claude hr. de Saint-Martin (1749-1803).

4 Inne wersje nazwy to: Agarttha, Agarta, Agharta, Agarthi, Agharti, Asgartha.

5 Względnie: Shamballa, Shamballah, Shambhala, Shangri-la, a w sanskrycie: Kalapa. Według źródeł buddyjskich Szambala leży gdzieś w Tybecie, a w pałacu Dalajlamy w Lhasie znajdują się Czerwone Wrota, za którymi jest wejście do tunelu prowadzącego do Szambali, co pozwala Dalajlamie utrzymywać bezpośredni kontakt z Królem Świata. Inni utrzymują, że leży ona pod miastem Shigatse, w okolicy jeziora Manasarowar, albo na pustyni Gobi. Miała ona też posiadać wiele naturalnych i sztucznych tuneli, łączących ją z różnymi miejscami w Europie i Ameryce oraz z… Atlantydą i Lemurią, lecz większość z nich uległa zniszczeniu.

6 Autor twierdził, że „protestantyzm Lutra, islam Mahometa, buddyzm Sakya Muni to trzy konary wyrastające z tego troistego uniwersalnego pnia”, natomiast „papiestwo usadowione w Rzymie na etnicznej płaszczyźnie swego łacińskiego, klerykalnego imperium” nie jest już zdolne do sprawowania „najwyższego kapłaństwa”, toteż można „mieć nadzieję, że majestat tiary wejdzie kiedyś do ogólnego zarządu chrześcijaństwa, wieńcząc wzniesiony na szczycie Kościoła Uniwersalnego, wspartego na filarach wszystkich Kościołów narodowych, ów gmach katolicki i prawowierny”. Sens owych mętnych deklaracji o rzekomej ortodoksji odsłania gorąca pochwała masonerii, obejmującej „braterską troską ludzi bez różnicy rasy, wyznania czy wiary, od księcia Walii aż do indyjskich pariasów”, co pozwala uznać, iż jest ona „bardziej chrześcijańska (…) w oczach Jezusa Chrystusa, niż wy [tj. biskupi katoliccy – J.B.], kiedy obkładacie ją anatemą” – cyt. za: P. Virion, Misterium nieprawości!, przeł. P. Kalina, FULMEN, Warszawa 1996 (wydanie oryginalne: Le mystère d’iniquité, Téqui, Paris 1967), s. 19-22; zob. także: A. Buela, La Sinarquía y lo Nacional (Apendice sobre José Luis Torres), Fundación de Cultura et Labor, Buenos Aires 1983², s. 10-11.

7 Współcześnie określilibyśmy to raczej jako rozróżnienie między władzą metapolityczną a polityczną.

8 Na temat doktryny d’Alveydre’a zob.: J. Weiss, La Synarchie (l’autorité face au pouvoir). Depuis la préhistoire jusqu’à la prochaine paix selon Saint-Yves d’Alveydre, Robert Laffont, Paris 1955, 1967²; J. Saunier, La Synarchie, ou le vieux rêve d’une nouvelle société, Calmann-Lévy, Paris 1971; J. Saunier, Saint-Yves d’Alveydre ou une synarchie sans énigme, Dervy-Livres, Paris 1981; Y.-F. Boisset, Saint-Yves d’Alveydre, une philosophie secréte, Éditions Dualpha, Lyon 2005.

9 Zob. A. F. Ossendowski, Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów. Konno przez Azję Centralną, Zysk i S-ka, Poznań 2009 (wydanie oryginalne: Beasts, Men and Gods, E. P. Dutton & Company, New York 1922, pierwsze wydanie polskie w 1923).

10 Zob. R. Guénon, Le Roi du monde, Gallimard, Paris 1927 oraz J. Bartyzel, GUÉNON René-Jean-Marie-Joseph, [w:] Encyklopedia „białych plam”, POLWEN, t. VII, Radom 2002, s. 175-179.

11 Zob. J. Godwin, Arktos, the Polar Myth in Science, Symbolism, and Nazi Survival, Adventures Unlimited Press, London 1993, 1996².

12 Jest to z pewnością nieprawda, albowiem XIII Dalajlama (Thubten Gjaco) zmarł prawie cztery lata przed ekspedycją niemiecką (17 XII 1933), natomiast XIV Dalajlama (Tenzin Gjaco), urodzony w 1935 roku, został „rozpoznany” jako inkarnacja Dalajlamy i intronizowany dopiero w 1940 roku; z kolei drugi w hierarchii lamów, czyli IX Panczenlama (Thubten Chryi Nyima), zmarły właśnie w 1937 roku, przebywał od 1923 roku na emigracji w Chinach, a następnego – X Panczenlamę (Lobsang Trinlej Czoki Gjalcen) „rozpoznano” i intronizowano dopiero w 1949 roku; hitlerowcom mogło się udać zatem co najwyżej zawarcie porozumienia z jakimś podrzędniejszym lamą.

13 Właśc. Jean-Marie Rivière.

14 Zob. J. Marquès-Rivière, La trahison spirituelle de la Franc-Maçonnerie, Portigues, Paris 1931 (przekład polski: Podwójne oblicze wolnomularstwa, przeł. A.-D. Drużbacka, Księgarnia i Drukarnia Katolickiej Spółki Akcyjnej, Katowice 1938); Idem, Histoire des doctrines esoteriques, Payot, Paris 1940, 1971²; Verax [J. Marquès-Rivière], Masonerja. Czem jest a czem nie jest?, przeł. Z.Ł., Księgarnia Św. Wojciecha, Poznań 1935.

15 Federacja rozpadła się wskutek nieporozumień z Zakonem Róży i Krzyża (AMORC) i została oficjalnie rozwiązana podczas 8. konwencji 14 VIII 1951 roku; zob. wykaz sfederowanych organizacji w haśle FUDOSI, http://en.wikipedia.org/wiki/FUDOSI.

Za: Organizacja Monarchistów Polskich - legitymizm.org

Hiszpański terroryzm państwowy przeciw podatnikom zaostrzenie kar dla przestępców podatkowych, którym ma grozić do 6 lat więzienia. Do 4 lat grozić będzie oszukującym hiszpański ZUS i urzędy pracy. Politycy winni przestępstw podatkowych mają stracić prawo startu w wyborach.”Hiszpański terroryzm państwowy przeciw podatnikom Hiszpania staje się „ bandyckim państwem podatkowym „. Fanatycy politycznej poprawności twierdzą , że kary za gwałt , morderstwo , napad bandycki należy obniżać, gdyż wysokości kary nie odstrasza. Pamiętamy boje Lecha Kaczyńskiego domagającego się zaostrzenia kar dla bandytów z lewicą , Zollem , środowiskiem Tuska i Platformy. Co innego , jeśli chodzi o podatki . Tutaj stosuje się zasadę odwrotną. Bandycki terror państwa i jego organów . Okazuje się jednak , na przykładzie Hiszpanii ,że celem państwa nie jest chronienie uczciwego, ciężko pracującego obywatela przed kryminalistami ,ale terroryzowanie go, aby tym łatwiej okraść go podatkami. Bandyckie państwo jakość przestało bełkotać o celowości niskich kar. Wręcz przeciwnie , drakońskie kary maja na celu zastraszenie obywateli. „Rząd Hiszpanii zaproponował w piątek zaostrzenie kar dla przestępców podatkowych, którym ma grozić do 6 lat więzienia. Do 4 lat grozić będzie oszukującym hiszpański ZUS i urzędy pracy. Politycy winni przestępstw podatkowych mają stracić prawo startu w wyborach.”....”Jak wynika z sondażu przeprowadzonego na zlecenie Ministerstwa Finansów, 37 proc. ankietowanych Hiszpanów przyznało, że popiera przestępstwa podatkowe. „....(źródło)

Jak widzimy oligarchia Hiszpania rozpoczęła wojnę terrorystyczną z hiszpańskim społeczeństwem. Długoletnie więzienie za jakakolwiek próbę obrony przed okradaniem, przed zawłaszczaniem owoców pracy, przed monstrualnymi podatkami . Już wcześniej pisałem ,że skala opodatkowania jest tak chora, że aby utrzymać w ryzach półniewolniczą siłę robocza koniczne będzie sterroryzowanie społeczeństwa . Zlikwidowanie resztek demokracji , pozbawienie obywateli praw politycznych . Przypomnę tutaj argumentacje profesora Wojciechowskiego piętnującą „bandyckie państwo podatkowe „W niezarejestrowanej działalności gospodarczej chodzi, nierzadko bardziej niż w legalnej, o zadowolenie klienta i o zdobycie jego zaufania „..”Jakie są tu plusy? Klient oszczędza, a przedsiębiorcy i pracownicy zyskują utrzymanie, gdyż po odprowadzeniu podatku ich praca stałaby się nieopłacalna. Wiele z tych dóbr legalnie w ogóle by nie powstało. Odpowiada to moralnym celom gospodarki w ogóle, gdyż polega ona na produkowaniu i dostarczaniu ludziom potrzebnych im do życia dóbr materialnych. „.....”Szara strefa to termin potoczny, lepiej ją określać -  tak jak statystycy -  jako „gospodarkę nierejestrowaną"....”Tymczasem chodzi tu o pożyteczną działalność gospodarczą: produkcję dóbr i usług oraz obrót nimi. Według szacunków GUS dostarcza ona Polsce kilkanaście proc. PKB, a według niektórych ekspertów blisko 30 proc. PKB „...”Mówi się o niej jednak dużo rzadziej niż o części gospodarki nadzorowanej przez urzędy. „....”Czy ktoś jest okradziony? Rząd uważa, że tak, gdyż nie uzyskał podatku. Otóż, po pierwsze, uzyskał podatki pośrednie, wpływy z VAT i akcyzy za zużyte towary. Likwidując siłą szarą strefę, utraciłby te dochody. Po drugie, w sytuacji, gdy podatki są nadmierne, a rządy pozwalają na to, by z powodu bezzasadnych świadczeń, rozrostu administracji, marnotrawstwa i korupcji środki z nich były trwonione, należy przyznać podatnikom moralne prawo do niepłacenia części podatków. „.....”Drugi zarzut to wyzysk pracowników. Jednakże zatrudnienie w szarej strefie odbywa się na podstawie wolnej umowy. Jej rejestracja jest potrzebna ZUS, a nie stronom. „Chcącemu nie dzieje się krzywda" -  mówi prawo rzymskie. Jeśli zarobki są zbyt niskie, to z powodu wielkiego bezrobocia, a temu winne są rządy, które przez wysokie podatki i krępujące przepisy blokują przedsiębiorczość, a tym samym utrudniają zatrudnienie. Nieuczciwe jest natomiast pobieranie jednocześnie płacy i zasiłku -  do czego jednak kusi polityka socjalna rządów. „.....(więcej) Marek Mojsiewicz

Staczamy się w otchłań – rozmowa z prof. Piotrem Glińskim Od wielu lat widać, że formacja rządząca to ludzie, którzy są w stanie sprzedać własny honor, aby utrzymać się przy władzy. Staczamy się powoli w aksjologiczną otchłań. Może to nas doprowadzić do dyktatury, uzależnienia od obcego mocarstwa albo strasznego kryzysu cywilizacyjnego, gdy nasze elitki uciekną gdzieś do swoich podatkowych rajów, a nas zostawią w tym całym bajzlu - mówi prof. Piotr Gliński, socjolog z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN oraz z Uniwersytetu w Białymstoku, w rozmowie z Dawidem Wildsteinem. Obserwujemy ciąg afer i wpadek formacji rządzącej. Najpierw kolejne kłamstwa oraz łamanie prawa przez Donalda Tuska i jego ekipę, np. ujawnione stenogramy z umorzonego śledztwa smoleńskiego – teraz taśmy PSL-u. Zaskakuje Pana ta sytuacja? Jestem przerażony stanem naszego państwa. Ale czy sobie obecnej sytuacji nie wyobrażałem? Obserwując wydarzenia polityczne od wielu lat, będąc świadkiem zupełnej przemiany ludzi z obozu władzy – niektórych zresztą kiedyś dobrze znałem, przyjaźniłem się z nimi nawet – mogę stwierdzić, że nic mnie już nie zaskakuje. Oni dawno przeszli już na drugą stronę. W sensie moralnym przede wszystkim. Cel – naga władza – uświęca rzeczywiście wszystkie środki. W ogóle żyjemy w świecie, w którym już jakiś czas temu dokonano zupełnego przewartościowania standardów funkcjonowania w polityce, sposobów jej uprawiania. To jest zresztą charakterystyczne także dla sektora gospodarczego, mediów i ogólnie współczesnych tzw. globalnych trendów kulturowych. Skrótowo – proces ten polega na zatarciu różnicy pomiędzy wartościami deklaratywnymi, uznawanymi a realizowanymi. Kiedyś zachowania nieetyczne – generalnie zło – zatrzymywały się na poziomie praktyki. Prawie nigdy na poziomie deklaracji, stosunkowo rzadko w sferze wartości uznawanych. A w każdym razie nie przyznawano się do niego. Zło pozostawało złem. Dziś jest akceptowane, stało się normą, przestano je ukrywać. W gospodarce np. prawie nikt nie ukrywa, że oszustwo jest normalną procedurą ekonomiczną, a manipulacja – techniką marketingową. To oczywiście wpływa też na inne dziedziny życia. Staczamy się powoli w aksjologiczną czarną otchłań. Jeżeli chodzi o politykę, to w dojrzałych demokracjach istnieją mechanizmy, które są w stanie jakoś kontrolować, ograniczać, wręcz blokować ową postępującą degenerację, staczanie się – trzeba to powiedzieć – moralne. U nas niestety takich mechanizmów obronnych – instytucjonalnych czy kulturowych – w zasadzie brak. Brak niezależnej opinii publicznej, brak zrównoważonych, obiektywnych mediów, silnych obywatelskich organizacji strażniczych (tzw. watch dogów) itp. Uprawia się więc tę politykę w sposób prostacki, bez żadnych zahamowań.

Mówi Pan o konsekwentnym staczaniu się. Gdzie może ono nas doprowadzić? Może nas doprowadzić do dyktatury, uzależnienia od obcego mocarstwa albo strasznego kryzysu cywilizacyjnego, gdy nasze elitki uciekną gdzieś do swoich podatkowych rajów, a nas zostawią w tym całym bajzlu, z niewydolnym państwem, zniszczoną gospodarką, „upupionym społeczeństwem”, chińską potęgą coraz śmielej ingerującą w europejską geopolitykę i zupełnie nieprzewidywalną Rosją za progiem. Te zagrożenia nie są już wcale takie odległe. Nie chcę być złym prorokiem, ale nie możemy udawać, że nie widzimy tego, co się dzieje. Z drugiej strony nie możemy zapominać o tym, że w życiu społecznym mogą się wydarzać cuda. W sytuacjach, zdawałoby się, zupełnie bez wyjścia procesy społeczne zawracają i nagle powstaje, przykładowo, 10-milionowa Solidarność. Ten wielki ruch społeczny to idealny dowód na to, że cuda w życiu społecznym się zdarzają. Pewne procesy społeczne są bowiem nieprzewidywalne. W naszym biednym, umęczonym społeczeństwie tkwią do dziś wielkie zasoby, które mogą się uaktywnić. Zresztą widzimy już teraz tego zwiastuny – próby stworzenia miejsc, w których da się żyć przyzwoicie, różne formy niezgody na zakłamanie i brak alternatywy – takie jak wielkie marsze w obronie telewizji Trwam, w których uczestniczą przecież nie tylko jej stali widzowie, czy społeczny i intelektualny ruch klubów „Gazety Polskiej” itp. Więc żywię pewną formę pesymistycznego optymizmu.

Czy upadek naszego systemu jest tak duży, że potrzeba aż szukać odrębnych od niego przestrzeni, by żyć przyzwoicie? Ludzie mają taką potrzebę i jest to zrozumiałe. Jeśli otwiera się skrzynkę telewizyjną i mamy tam zmasowany przekaz propagandowy, porównywalny z propagandą sukcesu Gierka, to naturalne jest, że ludzie się wycofują i budują własne środki przekazu, tworzą alternatywne środowiska. Dzięki temu można będzie też zmienić ten system. Jak już wspomniałem, nasze społeczeństwo jest umęczone. Po 50 latach zacofania w komunizmie w znacznej mierze – np. kulturowo czy edukacyjnie – straciliśmy następne 20 lat. A mogliśmy coś zmienić, mówiąc symbolicznie: zainwestować nie w stadiony, ale w szkoły, nie w cement, tylko w ludzi. Niestety to się nie stało.

Na ile dzisiejsza formacja rządowa jest odpowiedzialna za obecny stan państwa? Proszę samemu spojrzeć. Dewastacja polskiej edukacji, głębokie dysfunkcje tzw. systemu ochrony zdrowia, wszechobecny system kolesiowski. Tak maglowane w mediach taśmy PSL-u niczego nie odkrywają. Oczywiście PSL jest może bardziej pazerne i mniej sprytne, ale przecież dobrze wiemy, że na tej samej zasadzie funkcjonuje system tworzony przez „partię instytucjonalną”. Utrzymanie władzy kosztuje i wymaga budowy szerokiego systemu grup interesów, do których płyną strumienie środków publicznych. Dług rośnie. To przyszłe pokolenia będą spłacały to, co Donald Tusk wydał podczas swoich dwóch kadencji.

Czy ta formacja jest gotowa w imię swoich interesów stwarzać zagrożenie dla państwa, którym rządzi? Od wielu lat widać, że są to ludzie, którzy są w stanie sprzedać własny honor, aby utrzymać się przy władzy. Takie są fakty. Jeśli ktoś kupczy interesem polskim, racją stanu, w jakiejś mierze spiskuje z obcym mocarstwem, nieprzyjaznym Polsce, mówiąc delikatnie, przeciw własnemu prezydentowi – to jak inaczej to określić? W dostępnych mi kategoriach moralnych jest to dla mnie niezrozumiałe. Szczególnie że niektórych polityków odpowiedzialnych za ten stan rzeczy znałem osobiście i z nimi się przyjaźniłem. Zostali jednak przez ten system tak przemieleni, że dziś są to inni ludzie niż ci, których pamiętam sprzed lat.

Dlaczego nasze elity takie są? Czy to efekt ciągle istniejących układów wywodzących się jeszcze z czasów komunizmu? Spójrzmy na media. Dwa dni temu mieliśmy sytuację idealnie potwierdzającą tę diagnozę. Oglądam sobie bodaj TVN czy inny Polsat, na tej samej zasadzie, jak kiedyś czytałem „Trybunę Ludu”. Co widzę: wielki jubileusz „królowej telewizji”. Kto nią jest? Krystyna Loska. Nowa Matka Boska telewizji rządowych, obecna wszędzie na żółtych paskach, opiewana jako szczyt profesjonalizmu. A przecież, na miły Bóg, toż to był symbol obcej, komunistycznej telewizji, kontrolowanej ostatecznie przez reżim sowiecki. Jak sama – przynajmniej szczerze – o sobie mówi – spikerka, a nie prezenterka. Faktycznie: ona tylko płynnie mówiła, co jej kazali. To jest coś przerażającego. W wymiarze kulturowym i mentalnym widzimy więc to dziedzictwo. Ale jest to przede wszystkim dziedzictwo w sferze interesów. Od pięciu lat obserwujemy w gruncie rzeczy powrót do tzw. podziału postkomunistycznego, opisanego kiedyś przez prof. Mirosławę Grabowską. Przez chwilę został on przełamany aferą Rywina i burzliwą, acz krótką historią PO-PiS-u. Ale wraca: Tusk, aby utrzymać władzę, musi się wspierać na postkomunistycznych układach i elektoracie.

Gazeta Polska Codziennie

Chamstwo i bezczelność za nasze pieniądze Urzędnicy z Brodnicy, którzy za pieniądze podatników niefrasobliwie pojechali sobie na szkolenia na Sycylię, powinni pójść do więzienia za defraudację publicznych pieniędzy. "Gazeta Pomorska" zamieściła wczoraj wiadomość, która powinna trafić na czołówki mediów w Polsce. Oto urzędnicy z Powiatowego Urzędu Pracy w Brodnicy pojechali na Sycylię, aby od miejscowych samorządowców uczyć się walki z bezrobociem. Dzieje się to w czasach kryzysu i zaciskania pasa. Ten skandal nie wywołuje już niczyjego zgorszenia, bo do takich zachowań urzędniczej klasy próżniaczej zdążyliśmy się już przyzwyczaić. I to jest właśnie problem. Od wyjazdu urzędasów na Sycylię nie przybędzie w Brodnicy ani jednego miejsca pracy. Być może nawet go ubędzie, bo za wyjazd zapłacą podatnicy, którym z kieszeni zabrać trzeba pieniądze. Gdyby te same pieniądze pozostawić w kieszeniach podatników, wydaliby oni je na swoje potrzeby, być może dając przy tej okazji komuś zatrudnienie. Tak - zamiast zatrudnienia - będą przyjemności dla bezwstydnych łobuzów z PUP, którzy nie mieli moralnych skrupułów, aby w czasach kryzysu pojechać sobie na wycieczkę na koszt podatników. W papierach wszystko wygląda pięknie: oto pracownicy PUP są tak zatroskani o poziom zatrudnienia w Brodnicy, że angażują swój prywatny czas na wyjazd na Sycylię, gdzie mają się uczyć aktywizacji zawodowej bezrobotnych. W praktyce jest gorzej: Sycylia sama jest rejonem znacznie mniej rozwiniętym niż Polska, bezrobocie jest tam porównywalne z naszym. Jeśli więc sycylijscy urzędnicy cokolwiek przekażą to na pewno nie praktyczną wiedzę. Na Sycylii jest za to ciepłe morze, piękne plaże i wspaniałe kurorty turystyczne. Stawiam więc tezę, że to one właśnie - a nie chęć wymiany doświadczeń - przyciągnęły polskich urzędników z Brodnicy. Towarzystwo pojechało sobie na egzotyczne wakacje za pieniądze podatników pod pozorem szkoleń i wymiany doświadczeń. Takie zachowania nikogo już nie bulwersują. Do marnowania gigantycznych pieniędzy przez urzędniczą "klasę próżniaczą" zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Więc gdy za jakiś czas dowiemy się, że miejsc pracy w Brodnicy nie przybyło, machniemy ręką. I bardzo źle, gdyż pogodzimy się w ten sposób ze skandalicznym marnotrawstwem publicznych pieniędzy. Wyjazd urzędników z Brodnicy na Sycylię to nic innego jak chamska i bezwstydna defraudacja publicznych pieniędzy. Z kodeksu karnego wynika, że defraudacja to przestępstwo, za które przewidziana jest kara więzienia. W państwie prawa całe to towarzystwo powinno pójść do więzienia na wiele lat, aby dać przykład wszystkim tym, którzy w przyszłości pomyślą o tym, by defraudować publiczne pieniądze. W.I. Lenin powiedział kiedyś (zupełnie słusznie), że "marnotrawstwo jest przestępstwem gorszym niż kradzież i jako takie powinno być surowiej karane". Szymowski

Arena pana Kiliana Dwie spółki kontrolowane przez Skarb Państwa, które inkasują naszą kasę za prąd i benzynę, pobiły się o to kto wyda więcej na logo na stadionie w Gdańsku. Wygrała spółka PGE, która zapłaci 35 milionów PLN. Przegraliśmy jak zwykle my, obywatele. LOTOS I PGE sprzedają nam drogi prąd i jeszcze droższą benzynę. LOTOS jest drugim najważniejszym graczem po PKN Orlen a PGE ma 40% rynku produkcji energii w Polsce. Obie spółki kontroluje Skarb Państwa czyli rząd Tuska. Kasę którą spółki zarabiają na nas, obywatelach, wydają szczodrze na lewo i prawo. Pisalismy już o miliardach LOTOS-u utopionych w Morzu Północnym:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/68988,polmiliardowy-prezes

W zeszłym roku obie spolki starły się na gdańskim ringu o to która z nich będzie oficjalnym sponsorem nowego stadionu w Gdańsku. Wygrala spółka PGE ktora zapłaci w ciągu 5 lat 35 milionów PLN za prawo do przyklejenia swojego logo na stadionie. Zamiast obniżyć ceny prądu dla nas klientów wydaje się naszą kasę na nikomu niepotrzebne faraońskie projekty. PGE niby to przymierza się do budowy elektrowni atomowej na północy Polski (wiec musiała zatrudnić atomowego eksperta Aleksandra Grada) i mówi o promocji firmy poprzez sponsoring sportu. Tylko że PGE robi to już z zespołem siatkarek Atom Trefl Sopot. Cytat z witryny internetowej PGE:

"Atom Trefl Sopot to również żywa wizytówka realizowanego przez PGE Polską Grupę Energetyczną projektu budowy pierwszej elektrowni atomowej. Dwie z trzech potencjalnych lokalizacji znajduje się na Pomorzu. W sezonie 2011/2012 zawodniczki drużyny Atom Trefl Sopot występują w niebiesko–zielonych strojach z nowym klubowym logo na koszulkach. Logo nawiązuje do znaku promującego program „Świadomie o Atomie”, (www.swiadomieoatomie.pl) wdrażanego właśnie przez sponsora strategicznego sopockiego klubu." Ale wyrzucanie za okno 35 milionów PLN za logo na peryferiach Gdańska jest już mniej zrozumiałe. Chyba że chodzi tutaj o polityczne gry lub o ego prezesa PGE, Krzysztofa Kiliana. Prezes Krzysztof Kilian wywodzi się ze stajni wizjonerów i nabieral szlifów przyklejony latami do Jana Krzysztofa Bieleckiego i do Cezarego Stypułkowskiego. Jak pisze "Wprost" w dworku Kiliana w w Prusewie pod Gdańskiem odbywały się w latach 2005 - 2007 nasiadówki politbiura PO, w których przygotowywano, pod światłym kierownictwem Tuska, plany odsunięcia Kaczyńskich od władzy:

http://www.wprost.pl/ar/308974/Dworek-z-widokiem-na-elektrownie/

Obaj Kaczyńscy zostali odsunięci z sukcesem od władzy, w tym Lech Kaczyński na zawsze. Jak to mówią "zwycięzców nie stawia się pod sąd", czy prezes wizjoner Kilian ma wiec teraz wolna rękę ? Bezczelne wepchanie Aleksandra Grada do PGE chyba na to wskazuje. Jeżeli tak, to sugerujemy po prostu umieszczenie logo PGE na budynku Sejmu RP.

Wanna martwego polityka Lepper powiesił się w łazience, generał Petelicki zastrzelił w garażu a czołowy niemiecki polityk Uwe Barschel popełnił samobójstwo w wannie w hotelu w Genewie, w 1987 roku. 25 lat po jego śmierci odkryto ślady obecności w pokoju drugiej osoby. Uwe Barschel, były premier niemieckiego landu Schleswig Holstein, został znaleziony martwy w wannie pokoju hotelowego w Genewie 11 października 1987 roku. Kilka dni przed swoja nagła śmiercią Barschel podał się do dymisji, po krótkim - miesięcznym - piastowaniu funkcji premiera landu. Dymisję wymusiła konfrontacja pomiędzy relacjami dziennikarzy śledczych i publicznymi zapewnieniami Barschela, że nie miał on żadnej wiedzy na temat kampanii oszczerstw i manipulacji skierowanej przeciwko jego byłemu konkurentowi w wyborach do parlamentu landu. Kampanie oszczerstw i manipulacji przygotował i wprowadził w życie były dziennikarz wydawnictwa Axel Springer Verlag AG, który dołączył przed wyborami do sztabu Barschela. Oficjalna przyczyną zgonu Barschela było przedawkowanie lekarstw, z tym że w mieszance leków, obok śmiercionośnego Cyclorbitalu, były tez środki nasenne / uspakajające. Przez dekady snuto rożne hipotezy na temat śmierci Barschela, w tym hipotezy związane z jego wiedzą na temat tajnych operacji handlu bronią, o których zamierzał poinformować opinię publiczną. Dopiero niedawno wprowadzone technologie policyjne umożliwiły wykrycie śladów DNA innej osoby, pozostawionych na ubraniu Barschela. Badania wznowiono na wniosek jednego z posłów do parlamentu landu Schleswig Holstein, złożony w 2010 roku. Śledztwo w sprawie śmierci Barschela od początku przebiegało dziwnie powolnie. Materiał dowodowy został zebrany po partacku: negatywy zrobionych zdjęć miały defekt techniczny, pierwsza obdukcja nie wykazała wszystkich obrażeń, niektóre zebrane dowody zniknęły, itd. Śledztwo prokuratorskie zostało umorzone w 1998 roku. Teraz ci którzy chcieliby wznowić śledztwo w sprawie śmierci Barschela będą wciąż mieli pod górkę.

Operacja "Petelicki" Nazajutrz po pogrzebie generała Petelickiego na blogu "Wprost" uaktywnił się były agent wywiadu PRL i służbowy kolega generała, niejaki Vincent V Severski, który ruszył do akcji z tradycyjnym arsenałem dywersji mającym na celu rozmycie naszej uwagi. Śp. generał Petelicki został pochowany na Powązkach 26 czerwca. Nazajutrz, 27 czerwca, na blogu tygodnika "Wprost" uaktywnił się były służbowy kolega generała, agent wywiadu PRL o pseudonimie Vincent V. Severski. Severski wziął się z wojskową werwą za codzienne seanse wyszydzania i drwienia z teorii spiskowych wokół śmierci generała Petelickiego i przy okazji za tradycyjne opluwanie Jarosława Kaczyńskiego. Uderz w stół a nożyce się odezwą:

http://www.wprost.pl/blogi/vincent_severski/?page=0

Severski to pseudonim i człowiek który się za nim ukrywa starannie ukrywa także swoja przeszłość, ale tak się składa ze odkryliśmy jego przeszłość już w sierpniu ubiegłego roku, we wpisie "Nowy Ekran odtajnia szpiega":

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/24444,nowy-ekran-odtajnia-szpiega

Dlaczego były agent Departamentu I MSW, który wstąpił do służby w 1981 roku czyli tuż przed stanem wojennym generała Jaruzelskiego i przez lata działał przeciwko ośrodkom emigracyjnym Polonii i strukturom zagranicznym "Solidarności", uaktywnił się w czynnej służbie medialnej na serwisie tygodnika "Wprost" dokładnie dzień po pogrzebie generała Petelickiego? Odpowiedź na to pytanie pozostawiamy ludziom samodzielnie myślącym.

Prywatna spółka Tuska Dyskusja o nepotyzmie w Polsce nabiera kolorów: Michał Tusk, syn Donalda, stwierdził że nie zamierza rezygnować z posady w porcie lotniczym w Gdańsku a TVN24 stwierdziła rozbrajająco że spółka w której pracuje syn premiera jest "prywatna". Cierpliwe naginanie rzeczywistości może dać bardzo ciekawe rezultaty. TVN24 stwierdziła własnie że spółka w której został zatrudniony przed trzema miesiącami Michał Tusk, syn Donalda, czyli Port Lotniczy Gdańsk Rębiechowo jest (cytat) "spółką prywatną, ale nadzorowaną przez samorząd":

http://www.tvn24.pl/nie-zamierzam-sie-zwalniac-dlatego-ze-moj-ojciec-jest-premierem,268027,s.html

Aha. Popatrzmy więc kim są ci prywatni udziałowcy tej prywatnej spółki:

Gmina Miasta Gdańska: 32 % kapitału

Województwo pomorskie: 32 % kapitału

Przedsiębiorstwo Państwowe Porty Lotnicze: 31 % kapitału

Gmina Miasta Sopotu: 3 % kapitału

Gmina Miasta Gdyni: 2 % kapitału

Większość udziałów (63%) ma wiec Państwo, na którego czele stoi, kto?

Staramy sie pojąć tok rozumowania dziennikarzy TVN24, bliskich władzy PO: Czy własność samorządowa i państwowa jest uważana za własność prywatną ?

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/69673,elewarr-michala-tuska

Stanislas Balcerac

Krytyka feminizmu: Hieny, Modliszki, Czarne Wdowy – czyli jak kobiety zabijają? Z PAWŁEM ŚLĄSKIM, autorem książki „Hieny, Modliszki, Czarne Wdowy – czyli jak kobiety zabijają” (dostępna tutaj), rozmawia Marta Sieciechowicz. Książka jest szczerą i autentyczną opowieścią o konsekwencjach związków z pewnymi kobietami. Związków, które tylko w najlepszym wypadku mogą się zakończyć na sali sądowej, ale na ogół tak się nie kończą. Książka to męskie, ale absolutnie niemizoginiczne, spojrzenie na feminizm i jego zabawna, beletrystyczna krytyka.

Czy religijność może mieć wpływ na istnienie hieny, tzn. czy osoba wierząca może być hieną? Niestety może – i to jak! Ta Hiena de domo Maliszewska, ta od piekarza Tadzia była osobą wierzącą, jej matka też i córka też. Ale Hiena jest Hieną i religię wyrzuci z siebie w zależności od okoliczności. Bywa, że pastor ma żonę i żona jest Hieną aż miło. Dlatego celibat jest pożądany. Po pierwsze – nie ma rozkradania majątku kościelnego dla własnej rodziny, a po drugie – po zejściu z kazalnicy nie ma tego sączenia jadu do ucha i nastawiania księdza przeciwko temu czy tamtemu. Mogę się zgodzić, że przykazania i wzorowe życie religijne w domu rodzinnym mają na Hienę jakiś wpływ, ale obserwacje moje i kolegów ustaliły ten poziom wpływu na 1-5%, bez znaczenia.

Czy naprawdę uważa Pan, że tzw. samorealizacja jest kobiecie niepotrzebna? Czy jest Pan zwolennikiem niemieckiego 3xK, tzn. Kinder, Kirche, Küche? Co w takim razie z talentami danymi kobiecie przez Pana Boga? Wszystkie „samorealizujące się” przestawały o tym ględzić w ciągu sekundy, w której dawałem im odczuć, że jestem taką zainteresowany – nie tylko zresztą ja, inni koledzy też to potwierdzają. Jest facet? Chce mnie! A to precz z samorealizacją! Rzuci wszystko i pędzi na randkę z uszami i ogonem do góry, choćby właśnie do jej firmy przyleciała japońska delegacja z klientem. No takie one na ogół są… tak są stworzone i nie jest to wcale żadna ujma. Nie mógłbym żyć z kobietą, która woli swoją pracę ode mnie. Inni może tak, ja nie. Nawet premier Cyrankiewicz się połapał i rozwiódł z Niną Andrycz – pasjami kochała swoją pracę, ale po co taka pasjonatka w domu? Niemcy są genialni w tym określonku. Po co mi żyć z domowym Einsteinem? Choć oczywiście moja domowa Kaczusia potrafi ze mną rozwinąć temat różnic stylu wystroju wnętrz art déco w Europie i w USA. To nas łączy. Zna na pamięć, jak Korwin-Mikke, oba koncerty Chopina – ja nie, ale to nas łączy. Łączy nas i religia, i wychowanie, i inne rzeczy – ot, choćby tango, ale uwaga!!! Kaczunia spełnia fenomenalnie całość niemieckiego przysłowia – a to jest wielka sztuka, największa i ja mam w domu baaardzo dobrze, ostatecznie wybaczyłbym tę damę w kuchni, ale i tak z trudem, bo nasza miłość do Bordeaux też nas łączy. Jakie talenty? Mają ich o wiele mniej od mężczyzn i prawie zerową zaciekłość realizacji tych ewentualnych uzdolnień. Ponadto to one same mają w pięcie własny talent, gdy na horyzoncie pojawia się facet do zagospodarowania. Córka mego kuzyna ma fenomenalny talent plastyczny, niewyobrażalny, po pradziadku. I co z tego? Zjawił się mężczyzna, wyszła za niego i talent pozostał w szafie. Ale to ona tak woli! Ona tak wybiera! Facet jest najważniejszy w ich głowach.

Dlaczego uważa Pan, że sądy rodzinne są niepotrzebne? Przecież zdarzają się także mężczyźni-dranie.

Pytanie tendencyjne. To nie ma nic do rzeczy. Mężczyźni-dranie istnieją, jest ich mniej niż Hien, określiłem takich w książce mianem „Kurdupli”, jestem dla nich bezlitosny w życiu i jeśli po drugim tomie „Hien” podołam, to napiszę poradnik dla kobiet: „Kurdupel – czyli męska Hiena”. Ale sąd? Jaki sąd? O sprawach intymnych, ludzkich, może mieć opinię ksiądz małej parafii, mufti, rabin czy kacyk małego plemienia. Ta opinia może – powtarzam: może mieć szanse na obiektywność, bo tam się znają wszyscy od pokoleń i o każdym wszystko wiadomo. Jeszcze do tego potrzebni są świadkowie, którzy mieszkali u powoda czy powódki przez sześć tygodni w szafie – jeśli takowych nie ma, to nikt nie ma prawa do sądzenia. NIKT! Sądy do spraw rodzinnych są chore, tendencyjne, skorumpowane. Cruelle w togach mają swe antypatie i sympatie, świadkowie bezkarnie kłamią – cyrk na kółkach, gorzej: PIEKŁO NA KÓŁKACH!

Dlaczego Sądy Rodzinne są tak sfeminizowane? Może to wina mężczyzn, że nie chcą być sędziami? Nie wiem dlaczego. Chyba w ogóle wiąże to się z feminizacją życia człowieka rasy białej. Polska to młyn Prokopa, tego ze „Znachora”, pędzony babami. Biedne baby! Na poczcie same baby, w sklepie same baby, kelnerzy (ciężki, męski zawód) baby, w kasach baby, gdzie podziali się faceci do roboty? A kto chce być sędzią za 3 tys. złotych? Dajmy im 30 tys. i będzie nas sądziła elita intelektualna z konkursu i nienaganna moralnie. Łapówy taki też nie przyjmie. Winą mężczyzn jest to, że jeszcze nie obalili tego zgnitego demokratycznego potworka i że dają sobą poniewierać i odbierać sobie ponad 80% zarobków na różne „rządy” i lichwiarzy. Jak mają nas one za to szanować? Sądy rodzinne opisałem z całym właściwym mi barbarzyństwem, ale obiektywnie. Proszę czytać w książce.

Czy propaguje Pan rozwody? Oczywiście, ale tylko w związku z Hieną! W związku z Hieną to ja propaguję nawet młotek ze stali narzędziowej uczyniony, czym wsławił się nasz bohater Thierry-Młotek, szczegóły również w książce. W związku z kobietą normalną i uczciwą wyznaję zasadę, że tylko śmierć nas rozdzieli, a i tu nawet jestem przekonany, że kiedyś, już po zmartwychwstaniu, w tym nowym ciele molekularnym czy energetycznym, będę i tak szukał tej mej Kaczuchy, przywiązuję się niezwykle silnie – albo ona to jakoś robi?

Czy spotkał Pan hienę, która mówiła sama o sobie, że jest hieną (niekoniecznie używając tego określenia)? Świetne pytanie. NIGDY!!! Każda Hiena doskonale wie, że nią jest, wie odruchowo, jest świadoma swego hienizmu i swych świńskich cech. W pełni świadoma, ale nigdy o tym nie powie, bo ona uprawia kamuflaż. Jeśli jakakolwiek Czytelniczka zadaje sobie pytanie: „Czy ja aby nie jestem Hieną?”, to z góry można założyć, że nią nie jest! Hiena nawet nie zastanawia się – toż ona wie, ma to zaprogramowane na dodatkowych zwojach mózgu; homoseksualista też na ogół wie, że mu się chłopcy podobają…

Czy hienę można wyleczyć z hienizmu? Czy spotkał Pan taki przypadek? Niestety, nie da się tego NIGDY wyleczyć – opisałem to szczegółowo. Można li tylko ją ograniczyć finansowo czy zbrutalizować i wtedy ta eskalacja hienizmu przycicha, ale po co człowiekowi wtedy taki dom i wieczna w nim wojna, wojna z perspektywą na straszliwą zemstę, na zemstę nieuchronną.

Hiena, modliszka, czarna wdowa – wszystko jest rodzaju żeńskiego. Czy to przypadek? Nie jest to przypadek. Tych kobiecych drapieżników jest o wiele więcej, ale te są najczęstsze. Różnią się tylko sposobem zabijania. U mężczyzn praktycznie każdy „Kurdupel” jest taki sam, tu prostota myślenia nie ewoluowała w jakieś inne podgatunki. U kobiet walka o samca i chęć wyjścia za mąż jest tak silna, że wyposażone są bardziej wielowariantowo, nie tak jak my: cycki, nogi, twarz… myślenie gibbona.

Podobno pierwszym ustrojem był matriarchat. Istnieją też do dziś społeczności poliandryczne. Może warto do tego wrócić? Pytanie za trudne na mój prosty rozum. Jestem za powrotem do normalności poprzez obalenie tego g**** ustrojowego, jakim jest demokracja. Potem samo naturalnie się wszystko ułoży. Hienizm też przycichnie, zatrudnimy kata, sądy znormalnieją…

Skąd się bierze to całe hieństwo? Czy to wirus, którego można pokonać? Czy też może cecha przyrodzona ludzkości? Hienizm jest genetyczny i nieusuwalny, tak jak zmiany genetyczne wywołujące syndrom samobójczy. Nawet syfilis jest niewidoczny w czwartym pokoleniu, hienizm zaś nigdy nie słabnie. W książce podaję dwie jedyne recepty na hienizm.

Co o książce mówi Pana żona? Jest zachwycona, jak każda normalna kobieta. Są nawet fragmenty, gdzie kobiety tarzają się ze śmiechu, ale przede wszystkim żona wie, że powiedziałem 100% prawdy, tylko prawdy i całej prawdy. Staram się w życiu nigdy wobec niej nie kłamać. Kłamstwo to zawsze słabość, silny mężczyzna nie może być kłamcą, a w moim wieku nie boję się nikogo na ziemi. Aha, sama pani Małgorzata Korwin-Mikke powiedziała mi parę komplementów… Pękam z dumy.

Zamachy podczas premiery Batmana. Co stało się naprawdę? James Holmes został schwytany na miejscu zbrodni. To on ma być autorem zamachu i odpowiadać za śmierć 12 osób. Wciąż jednak nie brakuje alternatywnych wersji wydarzeń. Długo oczekiwana premiera najnowszego filmu o Batmanie przyciągnęła w dniu premiery prawdziwe tłumy. Byli tacy, którym tak bardzo zależało na obejrzeniu najnowszego dzieła Christophera Nolana, że zdecydowali się zabrać do kina nawet swoje kilkumiesięczne dziecko. W końcu co mogło mu się stać? Nikt nie przewidywał, że seans w jednej z sal multipleksu w mieście Aurora w stanie Colorado już wkrótce zmieni się w koszmar. To właśnie z tej sali po blisko 20 minutach od rozpoczęcia pokazu drzwiami ewakuacyjnymi wyszedł jeden z widzów. Wkrótce wrócił tą samą drogą ubrany w kamizelkę taktyczną i kuloodporne spodnie, na twarzy miał maskę gazową. Był uzbrojony, miał ze sobą dwie strzelby oraz pistolet, Glock 22. Chociaż przebywający na sali widzowie zauważyli go, myśleli że to część spektaklu przygotowanego przez dystrybutorów „Batmana”. Nagle zamaskowany człowiek rzucił kilka zawierających gaz łzawiący granatów i otworzył ogień. W wyniku przeprowadzonego zamachu rany odniosło 58 osób, zaś 12 widzów zmarło.

Zamachowiec Wkrótce po przybyciu na miejsce policji w pobliżu kina zamachowiec poddał się bez walki. Okazało się, że był nim niejaki James Holmes, 25-letni doktorant studiujący neurologię na Uniwersytecie w Colorado. Ludzie, którzy go znali utrzymują, że był spokojnym i cichym człowiekiem, który rzadko komukolwiek wchodził w drogę. Po aresztowaniu poinformował policję, że w jego mieszkaniu podłożone są ładunki wybuchowe, które eksplodują jak tylko ktoś do niego wejdzie. Ostatecznie udało się to dopiero przy użyciu specjalnych robotów, służących do rozbrajania ładunków wybuchowych. W momencie aresztowania włosy Holmesa były zafarbowane na pomarańczowo a media przekazywały, później zdementowaną, informację jakoby zatrzymany twierdził, że jest Jokerem, jednym z głównych przeciwników Batmana. Obecnie trwa proces, w którym Holmes jest głównym podejrzanym, przetrzymywany jest w izolatce. Tak z grubsza wyglądają najważniejsze, związane z zamachami fakty. Podobnie jednak jak miało to miejsce w przypadku zeszłorocznych ataków przeprowadzonych przez Andersa Breivika w Oslo i na wyspie Utoya, pojawiają się doniesienia, że nie wszystko wygląda tak jak zostało nam to przedstawione. Między obydwoma zamachami jest zresztą sporo podobieństw. Przede wszystkim zamachy przeprowadzono w bardzo podobnym terminie – 20 lipca (Colorado) i 22 lipca (Norwegia), ich autorzy najwyraźniej zadbali by nie znalazło się w sieci zbyt wiele informacji na ich temat. Mamy do dyspozycji jedynie kilka zdjęć, garść danych z profili społecznościowych i... nic więcej. Przede wszystkim, podobnie zresztą jak przypadku wydarzeń w Norwegii, pojawiają się spekulacje kwestionujące oficjalną wersję, z której wynikać ma, że Holmes nie działał w pojedynkę. Według relacji jednej z kobiet przebywającej w feralnej sali kinowej próbując wydostać się na zewnątrz usłyszała od kogoś, że ktoś strzela także w korytarzu. Z kolei inny widz opowiada, że widział jak w pewnym momencie komuś z publiczności zadzwonił telefon, osoba ta udała się w stronę drzwi prowadzących do wyjścia ewakuacyjnego wpuszczając do środka zamaskowanego człowieka. Nie brak również relacji innych świadków utrzymujących, że chociaż na sali było ciemno a w powietrzu rozpylony był gaz, to jednak słyszeli oni więcej niż jednego zamachowca. Jak informuje portal IntelHub.com, na miejscu zbrodni znaleziono również drugą maskę. Doniesienia na temat drugiego zamachowca były na początku rozpowszechniane również przez media głównego nurtu (m.in. stację ABC), z czasem jednak zrezygnowano z poszukiwań osoby, która mogłaby z Holmesem współpracować. Jeszcze ciekawsze są wątpliwości związane z samą osobą zamachowca. Przede wszystkim internauci bardzo szybko zauważyli, że zdjęcia Jamesa Holmesa bardzo się od siebie różnią. Gdy porównamy starszą fotografię, którą dziennikarze odnaleźli w sieci tuż po zidentyfikowaniu zamachowca ze zdjęciem zrobionym już po ataku widzimy, że rysy obu sfotografowanych mężczyzn znacznie się różnią. Szczególnie widoczny jest przede wszystkim kształt nosa, który na starszym zdjęciu jest o wiele szerszy. Czy zatem zamachowiec to naprawdę James Holmes?

Kolejnym kontrowersyjnym wątkiem jest akademicka kariera zamachowca. Okazuje się bowiem, że nie tylko pracował nad doktoratem na Uniwersytecie w Colorado, ale również od jesieni 2011 roku był on stypendystą elitarnego programu z dziedziny neurologii. Czym się dokładnie program ten zajmował, nie wiadomo, od razu jednak po ujawnieniu tej informacji pojawiły się spekulacje na temat tego, że Holmes nie działał w pełni sił umysłowych a nawet był on pod czyjąś kontrolą. Na koniec dodajmy jeszcze, że choć jest to zapewne zbiegiem okoliczności to jednak warto zwrócić na uwagę, że w emitowanej przed filmem „Dark Knight Rises” zapowiedzi filmu „Gangster squad” znajduje się scena, w której grupa zamachowców strzela do zgromadzonej w kinie publiczności. Jeszcze ciekawsze jest to, że wydarzenia te zostały niejako przewidziane również w komiksie „Batman” z 1984, gdzie uzbrojony w broń palną niezrównoważony psychicznie człowiek otwiera ogień do publiczności.

Fałszywa flaga? Przytoczone wyżej informacje są rzecz jasna jedynie wyborem najciekawszych teorii i alternatywnych historii dotyczących zamachowca z Aurory. Często są one sprzeczne z oficjalną wersją wydarzeń, która zdaniem przedstawicieli alternatywnych mediów została przygotowana po to by zatuszować całą sprawę. Ataki miały być bowiem przygotowane przez osoby z zewnątrz a James Holmes był tylko ich bezwolnym narzędziem. W końcu gdzie student biologii miałby nauczyć się budowy bomby, z rozbrojeniem której mieli policyjni specjaliści? Orwelsky

Ile nas to kosztuje W dyskusjach o różnych motywowanych ideologią “róbta, co chceta” i “alternatywnych” modelach życia jakoś niewiele w debacie publicznej mówi się, ile nas, wszystkich podatników, to kosztuje. Mówi się: “Niech każdy żyje, jak chce – ma do tego prawo, co to kogo obchodzi”. To nie jest prawda, bo często to “prawo” jest realizowane z naruszeniem wolności lub godności drugiego człowieka oraz na koszt całego społeczeństwa. Kryzys gospodarczy spowodował, że w całej Europie zaczęła się dyskusja na temat kosztów. Dzięki temu do opinii publicznej zaczyna docierać, jak ogromne koszty budżetowe i społeczne powoduje promowanie przez państwo stylu “róbta, co chceta”. System podatkowy w Polsce preferuje rozwody i samotnych rodziców. Przy czym, co najgorsze, rozpad rodziny determinuje całe życie dziecka, które jest niewinną i tragiczną ofiarą logiki, według której prawa jednostki do samorealizacji są ważniejsze niż prawa rodziny i prawa dziecka do posiadania rodziców. Opłacalne stało się bycie samotnym rodzicem, bo ustawowo należą się odrębne mieszkania, i to w sytuacji, gdy niejedna rodzina nie może się doczekać samodzielnego mieszkania. Ponadto takie osoby uzyskują przywilej w postaci wspólnego opodatkowania z dzieckiem, co jest wykluczone dla pełnych rodzin. Dzieci wychowywane przez samotnych rodziców mają znacznie korzystniejsze kryteria dochodowe, od których zależy zasiłek, niż dzieci w rodzinach pełnych, są preferowane w przedszkolach. W wyniku rozwodów jest więcej gospodarstw domowych, które emitują dodatkowe zanieczyszczenie środowiska i produkują więcej śmieci, zużywają więcej wody i energii, której w Polsce zaczyna brakować. Wszystko to powoduje dodatkowe obciążenia dla budżetu państwa i dodatkowe koszty społeczne. I na to są pieniądze, a na leczenie wielu chorób ich nie ma! Homoseksualiści chcą legalizacji przez państwo konkubinatów jednopłciowych i domagają się takich samych praw, jakie mają małżeństwa, łącznie ze wspólnym opodatkowaniem. Jest to pomysł czysto ideologiczny, by pewnej grupie nadać szczególne przywileje kosztem całego społeczeństwa. Na gruncie istniejącego prawa dwie osoby fizyczne posiadające zdolność prawną już obecnie mogą zawierać między sobą różnorakie umowy określające swoje wzajemne zobowiązania w wymiarze majątkowym czy osobistym. Gdyby taki pomysł został zrealizowany, otworzyłby drogę, by np. dwóch singli tej samej płci ze względów podatkowych rejestrowało fikcyjny związek partnerski, na czym – w zależności od swoich dochodów – zarabiałoby tysiące złotych. Małżeństwo mężczyzny i kobiety korzysta natomiast z pewnej ochrony państwa, gdyż ze swojej natury małżonkowie zobowiązują się wzajemnie między innymi do wychowania potomstwa. Bez dzieci społeczeństwo i państwo nie ma przyszłości. Konkubinaty jednopłciowe z istoty rzeczy nie podejmują trudu urodzenia i wychowania dzieci, natomiast korzystając później z emerytury, obciążają całe społeczeństwo skutkami swoich wyborów. Przecież system emerytalny oparty jest na solidarności międzypokoleniowej i zasilany przez dzieci urodzone ze związku mężczyzny i kobiety, do którego homoseksualiści nie wnoszą następnego pokolenia. Skala obecnego kryzysu moralnego i gospodarczego w Europie prędzej czy później doprowadzi do przeorientowania praw i obowiązków obywateli. Zostanie zapewne podjęta dyskusja, by osoby chcące realizować swój styl życia, obciążając całe społeczeństwo, ponosiły tego koszty. Jan Maria Jackowski

Jak usunięto homoseksualizm ze spisu chorób psychicznych? Decyzja Amerykańskiego Towarzystwa Psy­chi­a­trycznego o wykreśle­niu homosek­su­al­izmu z klasy­fikacji zaburzeń psy­chicznych (DSM) przez głosowanie została poprzedzona intensywnymi dzi­ała­niami lob­bin­gowymi akty­wistów „gejows­kich” oraz debatami poli­ty­cznymi, które prze­toczyły się przez samo Towarzystwo, orga­ni­za­cje homosek­su­alne i media [1][2].

Historia homoseksualizmu w psychiatrii

1952. Homosek­su­al­izm zostaje sklasy­fikowany jako socjopaty­czne zaburze­nie osobowości w pier­wszym wyda­niu DSM.

1968. DSM-II klasyfikuje homoseksualizm jako dewiację seksualną.

1969. Zamieszki w Stonewall. Aktywiści gejowscy uznają, że teorie psychiatryczne są główną przyczyną piętna społecznego, którego doświadczają [3]. Postanawiają użyć tech­nik społecznego protestu w celu zmi­any diagnozy homoseksualizmu [1]

1970.  Wtargnięcie aktywistów na doroczne spotkanie spotkanie Amerykańskiego Towarzystwa Psy­chi­a­trycznego (APA) w San Francisco. Jeden z psy­chi­a­trów został przez nich nazwany wulgarnie i obelżywie, innego porów­nali do nazisty, a psy­chi­a­trię określili jako narzędzie tor­tur i opresji. Zapanował chaos. Więk­szość psy­chi­a­trów opuś­ciła spotkanie. [4].

1971. Mimo oficjalnego zaproszenia do udziału konwencie APA, działacz „gejowski” Frank Kameny wraz z innymi akty­wis­tami wtargnęli na konwent kilka godzin przed planowanym panelem. Kameny przerwał toczące się spotkanie psychiatrów, zabrał mikro­fon i wygłosił deklarację: Psy­chi­a­tria jest wcielonym wro­giem. Psy­chi­a­tria wypowiedzi­ała bezwzględną wojnę w celu naszej ekster­mi­nacji. Może­cie to uznać za deklarację wojny prze­ci­wko wam [4]. W kilka godzin później odbył się panel z udziałem aktywistów homoseksualnych, w tym Kameya. Tzw. geje i les­bijki argu­men­towali, że nie potrze­bują ter­apii [4][5].

1972. Na kolejnym konwencie APA, w Dallas, pojawił się Frank Kameny, les­bi­jska akty­wistka Bar­bara Git­tings oraz homosek­su­alny psy­chi­a­tra John Fryer, który jako Dr H. Anony­mous wys­tąpił w peruce, gumowej masce, za dużym smokingu i z mikro­fonem zniek­sz­tał­ca­ją­cym głos. Powiedział: Jestem homosek­su­al­istą. Jestem psy­chi­a­trą [6][3]. Twierdził też, że stu psychiatrów biorących udział w konwencie APA jest homoseksualistami. [6] Kameny i Git­tings zor­ga­ni­zowali wys­tawę “Gay, Proud and Healthy“ [5][7].

Październik 1972. W czasie zjazdu członków Association for the Advancement of Behavior Therapy w Nowym Jorku działacze Gay Activist Alliance demonstrowali przed hotelem, w którym odbywał się zjazd. Niewielkiej grupce udało się wedrzeć do środka. Na miejscu był Robert Spitzer, członek komitetu nazewnictwa Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, który postanowił zaprosić aktywistów, żeby w 1973 roku wystąpili przed Komitetem i na konwencie APA [8].

Luty 1973. Komitet Nazewnictwa APA spotkał się z delegacją sied­miu dzi­ałaczy „gejows­kich” z Gay Activist Alliance. Z przy­czyn poli­ty­cznych akty­wiści zaprzeczyli, że reprezen­tują orga­ni­za­cję homosek­su­alną. Ich pod­sta­wowym celem było usunię­cie homosek­su­al­izmu z klasy­fikacji DSM. Chcieli też by zabraniać terapii nakierowanej na zmianę orientacji z homoseksualnej na heteroseksualną, nawet gdy pacjent sam o to poprosi [10]. Część z nich domagała się usunię­cia wszys­t­kich zaburzeń sek­su­al­nych, jednak obaw­iali się, że jeśli w tam­tym cza­sie przed­stawią takie żądania może to im przeszkodzić w usunię­ciu homosek­su­al­izmu z klasy­fikacji [9][10]. Charles Sil­ver­stein, akty­wista „gejowski”, a z wyk­sz­tałce­nia psy­cholog [9] zaprezen­tował przed Komitetem Nazewnictwa oświad­czenia popier­a­jące usunię­cie homosek­su­al­izmu z DSM, które zostały napisane przez przy­chyl­nych gejom psy­chologów i psy­chi­a­trów oraz cytował bada­nia mające dowodzić, że homoseksualizm jest normalny [8].

Maj 1973. Zjazd APA któremu towarzyszy sym­pozjum poświę­cone obec­ności homosek­su­al­izmu w DSM. W dyskusji wzięło udział 6 psy­chi­a­trów: Robert Stoller, Judd Mar­mor, Irv­ing Bieber, Charles Socarides, Richard Green i Robert Spitzer oraz jeden „gejowski” akty­wista – Ron Gold. Za usunię­ciem homosek­su­al­izmu z klasy­fikacji zaburzeń psy­chicznych opowiedzieli się: Stoller, Mar­mor, Green i Spitzer, a za jego pozostaw­ie­niem w klasy­fikacji: Bieber i Socarides. Z jed­nej strony prezen­towano bada­nia dowodzące, że homosek­su­al­izm jest akcep­towany w wielu kul­tur­ach, że wys­tępuje u zwierząt, że homosek­su­al­iści nie wykazują innych zaburzeń psy­chicznych, a z drugiej strony bada­nia dowodzące, że homosek­su­al­izm to zaburze­nie. Ron Gold dokonał kry­tyki psy­chi­a­trii, stwierdza­jąc, że jest ona pod­stawą sys­temu opresji wobec osób homosek­su­al­nych, a teorię mówiącą o tym, że homosek­su­al­izm jest chorobą nazwał “kupą kłamstw”. Robert Spitzer – prze­wod­niczący sym­pozjum, w miejsce homosek­su­al­izmu zapro­ponował nową diag­nozę – zaburze­nie ori­en­tacji sek­su­al­nej, która miała trak­tować homosek­su­al­izm jako zaburze­nie tylko wtedy, gdy dana osoba czuła się z nim źle i chci­ała zmienić swoją ori­en­tację sek­su­alną [11]

Czerwiec 1973. Homosek­su­alni ter­apeuci dla homosek­su­al­nych pac­jen­tów otwierają Insti­tute for Human Iden­tity. Gejowscy psy­chol­o­gowie i pra­cown­icy soc­jalni zaczynają pojaw­iać się w prasie, radiu i telewizji, gdzie deba­tują z psy­chi­a­trami [9]. Kilka miesięcy później, Komitet Nazewnictwa Amerykańskiego Towarzystwa Psy­chi­a­trycznego, choć podzielony, głosuje za wykreśleniem homosek­su­al­izmu z klasy­fikacji zaburzeń psy­chicznych [12]. Kilka innych komitetów i obradu­ją­cych organów poparło tę decyzję [3].

Grudzień 1973. Zarząd Amerykańskiego Towarzystwa Psy­chi­a­trycznego głosuje za usunię­ciem homosek­su­al­izmu z DSM i zastąpi­e­niem go zaburze­niem ori­en­tacji sek­su­al­nej [12]. Psy­chi­a­trzy niezad­owoleni z decyzji Zarządu postanawiają zor­ga­ni­zować ref­er­en­dum wśród członków Towarzystwa [3]. Charles Socarides i Harold Voth piszą do członków APA list, w którym wzy­wają do sprze­ci­wienia się decyzji Zarządu, twierdząc, że Towarzystwo zna­j­duje się pod kon­trolą gejows­kich akty­wistów. W kon­trze do nich, Ron Gold i Robert Spitzer piszą list wzywający do popar­cia decyzji Zarządu. Pod ich lis­tem pod­pisało się wielu znaczą­cych psy­chi­a­trów, wlicza­jąc w to samego prze­wod­niczącego Amerykańskiego Towarzystwa Psy­chi­a­trycznego i przyszłych kandy­datów na to stanowisko. [12].

Kwiecień 1974. Ref­er­en­dum obejmujące 10 tysięcy z 17 tys. członków APA. 58 procent (5 854) poparło decyzję Zarządu o wykreśle­niu homosek­su­al­izmu z DSM, a 37,8 proc. (3 810) zagłosowało prze­ci­wko [13][14].

2002. Richard Green, psychiatra, który blisko30 lat wcześniej argumentował za wykreśleniem homoseksualizmu z klasyfikacji zaburzeń psychicznych, ujawnia się jako zwolennik usunięcia pedofilii z DSM [15], co wzbudza szereg komentarzy innych naukowców [16].

2008. Charles Sil­ver­stein, akty­wista homoseksualny i psycholog, biorący udział w wydarzeniach z lat 1969-1974 w liś­cie do redakcji “Archives of Sex­ual Behav­ior” zadaje pytanie: Poza homoseksualizmem DSM wymienia także sadyzm, masochizm, ekshibicjonizm, voyeuryzm, pedofilię i fetyszyzm jako zaburzenia psychiczne. Jeśli nie ma obiektywnego, niezależnego dowodu, że orientacja homoseksualna jest sama w sobie nienormalna, jakie istnieje usprawiedliwienie umieszczania jakiegokolwiek z innych zachowań seksualnych w DSM? [10]. A cele ruchu „gejowskiego” podsumowuje słowami:  Mija w tej chwili 35 lat od usunięcia homoseksualizmu z DSM, co było naszym celem krótkoterminowym. Nasz cel długoterminowy – usunięcie z DSM tego, co nazywane jest perwersją seksualną, zaburzeniem seksualnym czy parafilią, w zależności od wydania, nie został zrealizowany [10].

Powyższe informacje pochodzą w większej części z artykułu “Kulisy usunięcia homoseksualizmu z klasyfikacji DSM” autorstwa wikipedysty Hatamorgana. Zostały one zweryfikowane przez redakcję PCh24.pl , a trafność cytowań porównana z materiałami źródłowymi. Oryginał artykułu w wersji ocenzurowanej dostępny jest pod hasłem “Okoliczności usunięcia homoseksualizmu z klasyfikacji DSM” na wikipedii.

Przyp­isy

[1] Schacht TE. DSM-III and the Pol­i­tics of Truth. „Amer­i­can Psy­chol­o­gist”. 40 (5), s. 513–26, 1985.doi:10.1037/0003-066X.40.5.513. PMID 4014853PMID 4014853 .

[2] Porter R. Bring­ing order to men­tal dis­or­ders. „Nature”. 389, s. 805–6, 1997. doi:10.1038/39779doi:10.1038/39779 .

[3] Drescher J. Queer Diag­noses: Par­al­lels and Con­trasts in the His­tory of Homo­sex­u­al­ity, Gen­der Vari­ance, and the Diag­nos­tic and Sta­tis­ti­cal Man­ualQueer Diag­noses: Par­al­lels and Con­trasts in the His­tory of Homo­sex­u­al­ity, Gen­der Vari­ance, and the Diag­nos­tic and Sta­tis­ti­cal Man­ual . „Archives of Sex­ual Behav­ior”. 39 (2), s. 427–60, 2010. doi:10.1007/s10508-009 9531-5. PMID 19838785PMID 19838785 . [dostęp 2012-06-06].

[4] Ronald Bayer: Homo­sex­u­al­ity and Amer­i­can Psy­chi­a­try: The Pol­i­tics of Diag­no­sis. Prince­ton: Prince­ton Uni­ver­sity Press, 1987, s. 102–7. ISBN 0–691-02837–0.

[5] Git­tings B. Show and Tell. „Jour­nal of Gay & Les­bian Men­tal Health”. 12 (3), s. 289–95, 2008.doi:10.1080/19359700802111742doi:10.1080/19359700802111742 .

[6] Lenzer J. John Fryer. „BMJ”. 326 (7390), s. 662, 2003. doi:10.1136/bmj.326.7390.662.PMC:11255571125557

[7] How It All Started. „Jour­nal of Gay & Les­bian Men­tal Health”. 13 (2), s. 76–81, 2009.doi:10.1080/19359700902735671doi:10.1080/19359700902735671 .

[8] Ronald Bayer: Homo­sex­u­al­ity and Amer­i­can Psy­chi­a­try: The Pol­i­tics of Diag­no­sis. Prince­ton: Prince­ton Uni­ver­sity Press, 1987, s. 115–20. ISBN 0–691-02837–0.

[9] Sil­ver­stein C. Wear­ing Two Hats: The Psy­chol­o­gist as Activist and Ther­a­pist. „Jour­nal of Gay & Les­bian Psy­chother­apy”. 11 (3–4), s. 9–35, 2007. doi:10.1300/J236v11n03_02doi:10.1300/J236v11n03_02 .

[10] Sil­ver­stein C. The Impli­ca­tions of Remov­ing Homo­sex­u­al­ity from the DSM as a Men­tal Dis­or­der [Let­ter to the Edi­tor]. „Archives of Sex­ual Behav­ior”. 38 (2), s. 161–3, 2009 [Epub 2008].doi:10.1007/s10508-008 9442-x. PMID 19002408PMID 19002408 .

[11] Stoller et al. A Sym­po­sium: Should Homo­sex­u­al­ity Be in the APA Nomen­cla­ture?A Sym­po­sium: Should Homo­sex­u­al­ity Be in the APA Nomen­cla­ture? . „The Amer­i­can Jour­nal of Psy­chi­a­try”. 130 (11), s. 1207–16, 1973. PMID 4784866PMID 4784866 . [dostęp 2012-06-06].

[12] Sil­ver­stein C. Are You Say­ing Homo­sex­u­al­ity Is Nor­mal?. „Jour­nal of Gay & Les­bian Men­tal Health”. 12 (3), s. 277–87, 2008. doi:10.1080/19359700802111635doi:10.1080/19359700802111635 .

[13] Charles W. Socarides: Homo­sex­u­al­ity: A Free­dom Too Far. Phoenix: Adam Mar­grave Books, 1995, s. 176. ISBN 0–9646642-5–9.

[14] Ronald Bayer: Hugo Tris­tram Engel­hardt, Arthur L. Caplan (red.): Sci­en­tific con­tro­ver­sies: Case stud­ies in the res­o­lu­tion and clo­sure of dis­putes in sci­ence and tech­nol­ogy. Cam­bridge: Cam­bridge Uni­ver­sity Press, 1987, s. 394–5. ISBN 0–521-25565.

[15] Green R. Is Pedophilia a Men­tal Dis­or­der?Is Pedophilia a Men­tal Dis­or­der? . „Archives of Sex­ual Behav­ior”. 31 (6), s. 467–71, 2002.doi:10.1023/A:1020699013309. PMID 12462476PMID 12462476 . [dostęp 2012-06-06].

[16]  Peer Com­men­taries on Green (2002) and Schmidt (2002). „Archives of Sex­ual Behav­ior”. 31 (6), s. 479–503, 2002. doi:10.1023/A:1020603214218doi:10.1023/A:1020603214218 .

Jesienna golizna

*Olaboga, co się dzieje, żywność bardzo podrożeje! * Kogo tuczy inflacja

*Po eurosocjaliźmie- eurokomunizm? * A Gowinowi doradzi Czuma.. „Oto, widzisz, znowu idzie jesień: człowiek tylko leżałby i spał” – pisał Konstanty Ildefons w dobrych dawnych czasach przedwojennych, gdy poetom płacono za tomiki poezji, a „polityka kulturalna” nie tłamsiła jeszcze autentycznej kultury. Gdy o najbliższej jesieni mowa – wiele wskazuje, że miliony Polaków będą już tylko „leżeć i spać” na bezrobociu, w dodatku „na głodniaka”. Bo, co tu dużo mówić, robi się nader nieświeżo. Wprawdzie dotąd rządowa propaganda zapewniała, że gospodarka ma się dobrze, ale oto pojawił się w niej całkiem nowy ton: „Podrożeje żywność, i to bardzo!” – informuje TVP. Powiedzmy sobie szczerze i otwarcie, że żywność drożeje już od przynajmniej dwóch lat (w tym czasie ceny samej tylko mąki wzrosły o 70 procent), ale po raz pierwszy propaganda rządowa wycharkuje z siebie, że nadchodzi wielka drożyzna żywności. Zatem obok prądu, gazu, paliw – także ceny żywności poszybują już jesienią w pułap stratosferyczny... Jak za PRL- winna jest „susza w Ameryce, klęski żywiołowe w kraju”( itd.,itp.,etc.) – ale przecież po to wstępowaliśmy do Unii Europejskiej, żeby w ramach polityki solidarności, spójności, planowania długofalowego i bezpieczeństwa żywnościowego (itd.,itp.,etc.), unikać skutków susz, gradobicia, powodzi (itp., itd.,etc.), jakie przecież zawsze były i będą? Po co od dwudziestu lat działa Agencja Rynku Rolnego, Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa z ministerstwem rolnictwa na kupę? Po co te przelewy forsy do UE i nazad? Ileż to zboża sprzedać musi rolnik, żeby starczyło podatków na apanaże dla jednego tylko dyrektora jednej tylko spółki „Elewarr” ( 800 tysięcy złotych rocznie)?..Toteż – jak za PRL – olewając rządową propagandę pozostaniemy raczej przy przypuszczeniu, że to żadne tam klęski żywiołowe, ale kolejny etap „strojki eurokołchozu”, w którym – po fazie intensywnej propagandy – nadchodzi faza nagiej szczerości, w postaci golizny obywateli. Cel ten sam i taki sam – metody nieco bardziej wyrafinowane, ale właściwie też prymitywne: banki za przyzwoleniem i zachętą rządów (pożyczają im pieniądze) kreują wirtualny pieniądz, doprowadza to do inflacji, a przy inflacji, wiadomo: ten się tylko obławia, kto pierwszy szybko zgarnia większą ilość szmalu. Zgarnia Nowa Nomenklatura „demokracji socjalnych” UE i zblatowana z nią kompradoria biznesowa. Pierwsi więc zgarniają tłusto prezesi i kierownictwa banków, zaraz potem administracja rządowa, jej agendy i spółki z udziałem skarbu państwa oraz karmieni z rządowego dydka „przedsiębiorcy”: inflacja i drożyzna mogą im naskoczyć na wałek, bo nawet przy skromnym dochodzie skromnego dyrektora skromnej spółki „Elewarr” rzędu prawie miliona złotych rocznie – cóż znaczy niechby i 10 złotych za litr benzyny? Mendel jajek za 15 złotych? Złotówka za bułkę? ... To jest pestka. Wszystko zatem wskazuje, że teraz – gdy już spętani zostaliśmy członkostwem w eurokołchozie ze wszystkimi jego konsekwencjami (i to jeszcze zanim wyzwoliliśmy się z okowów „transformacji ustrojowej”, która wepchnęła nas w PRL-bis ) – nadchodzi nieubłaganie ten etap strojki eurokołchoza, który w PRL miał swą analogię po roku 1976, gdy okazało się, że za pożyczone pieniądze nie tylko nie da się zmodernizować gospodarki, ale jej stan wyraża się kartkami na benzynę, cukier, mięso, alkohol, papierosy. Na nadchodzącym etapie strojki eurokołchoza żadnych tam kartek, rzecz jasna, nie będzie, sklepy pełne będą towarów, ale popyt skurczy się wraz z żołądkami pracujących mas. Co ja mówię – jakich tam „mas”: tylko bezrobocie będzie masowe, bida z nędzą, ale obywatele nie będą żadnymi „masami”, ale pełnoprawnymi podmiotami państwa prawa realizującego zasady społecznej gospodarki rynkowej. Tym muszą się najeść. Odrywając się więc od konkretnych postępów inflacji i drożyzny warto zapytać melancholijnie: czy aby doświadczeniem przełomu XX i XXI wieku nie jest smutna konstatacja, że demokracja nie powściągana zasadami cywilizacji łacińskiej prowadzi do globalizacji, ale tylko socjalizmu? Że żadne unijne „programy oszczędnościowe” i fiskalny rygoryzm UE nie poprawi gospodarki jej krajów, jeśli sam model państwa demo-socjalnego nie zostanie porzucony? Na razie mamy do czynienia z „ucieczką do przodu”, odwlekaniem krachu. Jakież to będzie niebywałe widowisko Młodsze pokolenie ma szansę dożyć i zobaczyć to przynajmniej na własne oczy, kto wie, może nawet przeżyć nachodzące paroksyzmy? Lecz czy zdruzgotanej strojki demokratycznego socjalizmu unijnego nie zastąpi aby strojka.. demokratycznego unijnego komunizmu”, z – odpowiednio - terrorem miękkim zamiast twardego? Jakie propagandowe zaklęcia nowych postępowców towarzyszyć będą tej budowie? Jakie środki inwigilacyjno-policyjne? Jakie państwowe regulacje obszarów jeszcze „dzikich”, jeszcze „nieuregulowanych”? Jakie socjotechniki?... Czy na przykład prowokacje tajnych służb wpisane zostaną do konstytucyjnych metod zmian w gabinetach rządowych? Doskonale wyobrażam sobie np. art.2348 paragraf 78 punkt 24 nowej Konstytucji Eurolandu Polen: „W przypadku ujawnienia taśmy z nagraniem mogącym podważać wiarygodność ministra premier zobowiązany jest do jego bezzwłocznej dymisji i przejęcia jego kompetencji do czasu mianowania nowego ministra”. Gdyby był już teraz taki przepis, premier Tusk nie musiałby opowiadać głupot, jak to nie wiedział, co się dzieje „w rolnictwie”, tylko od razu zwalił Sawickiego i sam nominował nowych prezesów, dyrektorów, członków rad nadzorczych... Wszystko wskazuje, że podmiana PSL „nową lewicą” jest bliska: bo sama „afera taśmowa” to jeszcze nic, taka czystka kadrowa, ale ostateczny wyrok Trybunału Konstytucyjnego, nakazujący PSL-owi zapłacić 22 miliony złotych za brak „osobnego konta” podczas kampanii wyborczej – to dopiero cios! I jaki zbieg okoliczności: dwa szybkie ciosy, bach-bach i nokaut techniczny, PSL z rozkwaszonym nosem. Zdaje się, że i mniemani „konserwatyści” w samej PO też już cienko przędą: właśnie minister Gowin powołał na swego doradcę b.ministra Czumę...Uczył Marcin Marcina? Wiele będzie pobierał miesięcznie? Mistrz Ildefons napisałby, że polityczne lato „jak skazaniec się kładzie pod jesienny topór krwawy”. Marian Miszalski

Jak Turowski przygotowywał lot do Smoleńska Dzień przed katastrofą do Smoleńska przybył były komunistyczny szpieg Tomasz Turowski, który dokonał tam kontroli przygotowania wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dwa tygodnie wcześniej Turowski spotkał się w Rosji z funkcjonariuszami rosyjskich służb zabezpieczających wizytę. Niemal wszyscy polscy świadkowie tej rozmowy zginęli 10 kwietnia 2010 r. Od połowy lutego 2010 r. aż do samej katastrofy smoleńskiej Tomasz Turowski – w PRL-u groźny komunistyczny szpieg, w III RP agent wywiadu działający pod przykrywką dyplomaty – zajmował się przygotowaniem wizyty Lecha Kaczyńskiego w Rosji. Piotr Marciniak, zastępca ambasadora RP w Moskwie, zeznał: „Decyzją ambasadora RP w Moskwie przygotowania do wizyty Premiera RP w Katyniu w dniu 7 kwietnia 2010 r. i wizyty Prezydenta RP w Katyniu w dniu 10 kwietnia 2010 r. koordynował i nadzorował Tomasz Turowski”. Pierwszy ślad działalności dyplomatycznej eksszpiega pochodzi już z 26 stycznia 2010 r., gdy jeszcze nie przywrócono go nawet do pracy w MSZ. Kolejny etap to rozmowy w sprawach przygotowania i zabezpieczenia wizyty prezydenta. Ostatni – to pobyt na smoleńskim lotnisku w dniu katastrofy.

Podchody pod Kancelarię Prezydenta Na podstawie zapisów w kalendarzu prowadzonym przez sekretariat prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika ustalono, że 1 lutego 2010 r. planowane było jego spotkanie z właśnie Tomaszem Turowskim. „Wcześniej spotkanie takie planowane było w dniu 26 stycznia 2010 r., ale ten zapis jest przekreślony. Zapis zawierał ponadto wskazanie numeru telefonu identycznego z tym, jaki Tomasz Turowski podał do protokołu przesłuchania w dniu 15 lipca 2011 r. Przesłuchany na tę okoliczność Tomasz Turowski zeznał, iż spotykał się często z ministrem Handzlikiem, także na gruncie prywatnym, mógł się z nim spotkać także w dniu 1 lutego 2010 r., ale szczegółów nie pamięta” – czytamy w uzasadnieniu umorzenia śledztwa. Z zeznań złożonych w prokuraturze wynika, że Turowski znał od wielu lat zarówno Mariusza Handzlika, jak i Andrzeja Przewoźnika, sekretarza generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Po rozpoczęciu pracy w MSZ-ecie (14 lutego 2010 r.) Tomasz Turowski brał udział w niemal wszystkich prowadzonych w Rosji rozmowach na temat wizyt Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego. Został m.in. oddelegowany do pomocy grupie przygotowawczej, która 23 marca 2010 r. rozpoczęła pobyt w Moskwie, Smoleńsku i Katyniu. W jej skład wchodzili m.in. Andrzej Przewoźnik, pracownicy MSZ, urzędnicy Kancelarii Prezydenta i funkcjonariusze BOR-u. Grupa spotkała się 24 i 25 marca z przedstawicielami władz Smoleńska, rosyjskimi dyplomatami i funkcjonariuszami FSO (Federalnej Służby Ochrony), odpowiednika polskiego Biura Ochrony Rządu. Co ciekawe, 25 marca najpierw omawiano wizytę premiera Tuska, a następnie wizytę Lecha Kaczyńskiego. Na tym drugim spotkaniu zabrakło jednak przedstawicieli... Kancelarii Prezydenta. Stronę polską, która rozmawiała z Rosjanami, reprezentowali za to Turowski, Andrzej Przewoźnik, Mariusz Kazana z MSZ-etu, Jarosław Florczak z BOR-u i Dariusz Górczyński z MSZ-etu. Wszyscy – oprócz Turowskiego i Górczyńskiego (którego ojciec Stanisław, były pracownik ambasady w Moskwie i dawny ochroniarz premiera PRL-u Piotra Jaroszewicza, to według naszych informacji dobry znajomy Turowskiego) – zginęli później w katastrofie smoleńskiej. Dlaczego w spotkaniu nie wzięli udziału przedstawiciele kancelarii Lecha Kaczyńskiego, skoro omawiano sprawę wizyty głowy państwa? Tomasz Turowski próbował w zeznaniach zrzucić winę na Katarzynę Doraczyńską, urzędniczkę Kancelarii Prezydenta. Fakt ten podkreślili prokuratorzy w uzasadnieniu umorzenia śledztwa: „Jak wspomniano, w spotkaniu nie uczestniczyli przedstawiciele KPRP. W toku śledztwa Tomasz Turowski zeznał jednak, że w rozmowie z A. Przewoźnikiem Katarzyna Doraczyńska ustaliła, że nie weźmie udziału w przewidywanym po śniadaniu spotkaniu w Białym Domu z przedstawicielami administracji Premiera Władimira Putina. (...) Strona rosyjska konsekwentnie uznawała wizytę Prezydenta RP za prywatną wizytę wysokiej osobistości wraz z zaproszonymi przez nią gośćmi w odróżnieniu od statusu zaproszonego przez nią Premiera. Stąd zapewne decyzja K. Doraczyńskiej i za nią pozostałych reprezentantów KPRP (...). Relacja T. Turowskiego nie znajduje potwierdzenia w żadnym innym dowodzie, gdyż wszystkie dowody jednoznacznie wskazują, iż udział przedstawicieli KPRP nie był brany pod uwagę w kontekście tego spotkania i nie zależał od ich woli”.

„Wszystko zostało przygotowane” Tomasz Turowski tak oto opisywał w rozmowie z prokuratorami swój udział w „zabezpieczaniu” wizyty w dniach 24–25 marca 2010 r.: „Przejechaliśmy trasą od Katynia obok budynku administracji aż do lotniska, odtwarzając przewidywaną drogę kolumny z gośćmi obu wizyt. Dojechaliśmy do bramy, próbowaliśmy się dogadać z ochroną, ale nic to nie dało. Nikt z grupy przygotowawczej, także przedstawiciel ataszatu i BOR-u, nie wyraził zainteresowania zlustrowaniem lotniska”. 5 kwietnia do Katynia i Smoleńska Turowski wyruszył z kolejną polską grupą mającą sprawdzić stan przygotowań do wizyt premiera i prezydenta. Znów nie sprawdzono lotniska – ale za to raz jeszcze z udziałem Turowskiego „odbyło się spotkanie polskiej grupy przygotowawczej z przedstawicielami strony rosyjskiej. Obecni byli przedstawiciele władz lokalnych i przedstawiciele protokołu rządu Federacji Rosyjskiej”. Po wizycie Donalda Tuska w Katyniu, która odbyła się 7 kwietnia, Turowski wrócił do Moskwy. Pojawił się z powrotem dwa dni później z ważnym zadaniem. Jak stwierdziła prokuratura, „9 kwietnia 2010 r. do Smoleńska przyjechał Tomasz Turowski, który dokonał kontroli przygotowania uroczystości przez pracowników Ambasady. Tego dnia odbyło się również spotkanie z przedstawicielami władz lokalnych oraz Federalnej Służby Ochrony, na którym omawiano techniczne kwestie związane z bezpieczeństwem wizyty”. W innym miejscu prokuratorskiego uzasadnienia czytamy: „W dniu 9 kwietnia 2010 r. świadek (Tomasz Turowski – przyp. red) uczestniczył w ostatnich spotkaniach związanych z organizacją wizyty prezydenckiej. W ramach sprawdzenia gotowości pracowników Tomasz Turowski przeprowadził rozmowy z pracownikami zarówno tymi, którzy mieli oczekiwać na lotnisku, jak i tymi, którzy brali udział w zabezpieczeniu strony logistycznej, a więc z administracją ambasady. Zdaniem świadka wszystko zostało przygotowane”.

10 kwietnia 2010 r. Turowski stał na płycie lotniska wraz z kilkunastoma przedstawicielami polskich i rosyjskich władz. Na lotnisku nie było żadnego funkcjonariusza BOR-u, nawet nieuzbrojonego. Niedługo przed podejściem Tu-154 do lądowania na płycie pojawiali się niezidentyfikowani rosyjscy żołnierze (wiemy to z nagrań ze smoleńskiej wieży), co powinno skutkować zamknięciem lotniska – nikt z obecnych na lotnisku na to jednak nie zareagował. Fragmenty zeznań Turowskiego dotyczące tego, co działo się po katastrofie, są przerażające. Wynika z nich m.in., że jeden z funkcjonariuszy FSB przekazał mu, iż trzy ofiary tragedii okazywały „oznaki życia”. Ponadto według Turowskiego tuż po katastrofie karetki pogotowia wywoziły na sygnale do kostnicy... szczątki ludzkie. „Karetki pogotowia, których kierowcy i sanitariusze wobec ogromu katastrofy byli także w stanie ostrego stresu, zaczęli przewozić szczątki ofiar do miejscowej kostnicy. Karetki jechały na sygnale” – zeznał były komunistyczny szpieg. Wszystko działo się, zanim na miejscu pojawili się prokuratorzy. Jeśli Turowski nie skłamał, doszło do nieprawdopodobnego, szokującego złamania wszelkich procedur śledczych i kryminalistycznych. Zwłoki lub fragmenty ciał powinny bowiem zostać przed wywiezieniem obfotografowane, dokładnie zbadane i zabezpieczone. Karetkami, zwłaszcza na sygnale, wywozi się z miejsc wypadków tylko żyjące osoby. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski, Anita Gargas

Jaj ciąg dalszy Socjaliści nie ustają w robieniu nam dobrze. Bo dobry Sejm idobry rząd to taki, który nam dużo zabiera, mało daje i ujarzmia jaktylko może, w miarę swoich demokratycznych możliwości. Głównie koncentruje sięna odbieraniu nam możliwości wyboru,narzuca nam to , co sam uważa za słuszne, my musimy to co słuszne według rządui Sejmu wykonywać, a swój punkt widzenia może my sobie zostawić w domu. Inajwyżej pogadać z żoną że znowuwymyślili kolejną głupotę, którą trzeba będzie respektować. I na której Policja Obywatelska zarobi parę groszyścigając niepokornych kierowców igapowiczów za kółkiem. To tak jak z sędziami w poprzednim wcieleniu socjalizmu.Chodzi o to, żeby sędziowie zawiśli, pardon- byli niezawiśli.. Platforma Obywatelska przoduje we wprowadzaniu co rusz tonowych pomysłów utrwalających model wszechobecnej głupoty: a to światła każenam palić w samochodach przez cały czas, a to podnosi podatki dla naszegodobra,, a to powołują nowe urzędy, cyfryzując i atomizując nasze życie tylko ostatnio, a to przedłuża nam wiek emerytalny, żebyśmy moglipracować do ostatnich dni nie pobierając emerytury, ale płacąc kilkadziesiąt lat składki, a to przygotowujepodatek katastralny, ale się na razie nie przyznaje. Bo jakże to.. ”liberałowie”zabierają jednostce wolność i podnosząpodatki..(????) Socjaliści- to co innego, ale „ liberałowie”? Budowa państwapolicyjnego trwa w najlepsze, jeszcze tylko te 500 radarów stacjonarnych ikilka setek lotnych, jeszcze jedna jednostka kontrolująca transportusamochodowego, jeszcze… I tak od dwudziestu dwóch lat Czy kiedyś nastąpi krespostępującej degradacji wolności? Ze dwa lata temu pisałem, że socjalistyczna władza niepoprzestanie na utrzymaniu naszejwolności w zakresie jazdy samochodem na oponach tzw. letnich i zimowych. Do tejpory mogliśmy sobie jeździć zarówno na letnich w zimie, jak i zimowych w lecie. No i na wiosnę i jesień też według własnego wyboru. To byłosensowne i logiczne. Można też było jeździć na dowolnych oponach w nocy i wdzień. W każdym miesiącu na takich jakie nam pasują.. Mało w miesiącu: wtygodniu i codziennie, na takich jakie nam pasowały i takie jakie uznaliśmy zasensowne do panujących warunków.. Kiedyś jeździło się na tzw, uniwersalnych- i jakoś to było. Wkrótce koniec z wolnością w zakresie opon w naszychsamochodach.. Wszyscy obowiązkowo będziemy musieli jeździć na takich, na jakichpostanowi demokratycznie Sejm ikapłani demokratyczni tam zasiadający.. Całością spraw kieruje PlatformaObywatelska Unii Europejskiej. Kapłani kierujący się większością głosów w Świątyni Rozumu, wktórej ,czego jak czego, ale rozumu na pewno nie ma.. Jest większość, która robi z nami co chce. .Jak będą chcieli touchwalą, że będziemy jeździli samochodami bez kół(???) Nie da się? A dlaczegonie? W demokracji większościowej można wszystko! Przecież nie ma żadnychograniczeń.. Byleby mieć większość! Na razie kombinują demokratycznie przy pomocy dialoguspołecznego, czy wprowadzić „ pomysł” od 1 listopada, czy może już od 1 października.. Bo wrzesień – to chyba zawcześnie.. Chociaż.. śnieg pojawia się czasami w październiku, a i w maju gdzieś padał.. Nie padał chyba w lipcu isierpniu.. Ja- żeby nie śledzić tych ciągłych zmian i nowelizacji ustawy będę jeździł na zimówkach cały rok.. Toznaczy poczekam na demokratyczna ustawę,bo może być w Kodeksie Drogowym zapis, że na zimowych w lecie nie można.. Tylko jesienią i na wiosnę. A może wprowadzą od 1 grudnia? Ostatnio jakoś zima jest trochę w styczniu, trochę w lutym,a w marcu jak w garncu.. Kwiecień plecień bo przeplata- trochę zimy, trochęlata.. W styczniu i w lutym na pewno będzie przymus jeżdżenia na oponachzimowych.. Ale dlaczego ONI tak się spieszą z tym pomysłem, przecieżidzie globalne ocieplenie, to będziemy jeździli tylko na letnich oponach.?Nieprawdaż? Czy może wszyscyposłowie obywatelscy i demokratyczni, i obywatele Platformy Obywatelskiej zamierzają założyćwarsztaty zamieniające opony zimowe na letnie i odwrotnie? I chcą jeszczedodatkowo na tym wszystkim zarobić.. Jakby mało im było twego wszystkiego comają, naszą krzywdą, naszym upokorzeniem, naszym wysiłkiem? Trzeba iść w kierunku wymyślania opon odpornych na wysokietemperatury skoro idzie globalne ocieplenie i ma być jak w piekle. Na razieżyjemy w piekle demokracji i opony mózgowe niektórym rozgrzewają się do czerwoności.. I już zupełnie wariują nie kontrolując sięzupełnie.. Przy rozgrzanych oponach mózgowych wszystkie wskaźniki wariują.. Niema stanu równowagi psychicznej! I ten brak równowagi przerzucają na nas..Żebyśmy do reszty wszyscy zwariowali.. Na razie Platforma Obywatelska Braku Zdrowego Rozsądku nie mówi o żadnymurzędzie państwowym służącym rozwiązywaniu problemów opon mózgowych, pardon –oczywiście opon-letnich i zimowych.. Aprzydałby się taki urząd pośród innych urzędów, które też rozwiązują naszeproblemy, na przykład Urząd do sprawMonitorowania Gwiazdy Polarnej. Był taki Urząd w Wielkiej Brytanii, ale „Żelazna Dama” gozlikwidowała jako szkodliwy i drogi.. Tak jak „ darmowe mleko” w szkołachbrytyjskich.. Za dużo wylewano go do zlewu- skoro było darmowe.. Jak tylko „ społeczeństwo”przyjmie ze zrozumieniem- w imię idei bezpieczeństwa- kolejną bzdurę, jużposłowie i posłanki Platformy Obywatelskiej Braku Zdrowego Rozsądku powinnizacząć pracę ustawodawczą nadobowiązkiem zmiany opon na jesień iwiosnę.. Jak pada wiosną- inne opony,bardziej bezpieczne, a jak jest ładna pogoda- inne, żeby było jeszczebezpieczniej, To bezpieczeństwo nas udusi,. I obowiązkowo- jednym ustawowymciągiem- parasole dla „obywateli’ demokratycznego państwa prawnego., Każdy” obywatel” musi mieć przy sobie obowiązkowo parasol.. No bo jak zaczniepadać? Skąd wtedy wziąć parasol jak się go nie ma przy sobie? Zresztą parasolpowinien być obowiązkowo w samochodzieobok gaśnicy, apteczki, trójkąta, kamizelki, żarówki, linki holowniczej,opłaconego OC, podnośnika, dokumentu pojazdu, i dokumentu stwierdzającego opłacone alimenty. Bo władza może zabrać prawo jazdy. Dobrze, żenie ma Prawa do Chodzenia.. Bo za niezapłacone alimenty zakazali bychodzić. A samochód- zgodnie z pomysłempana posła Ziobro- zabierają za promile podczas jazdy z promilami wekrwi. No i alkomat powinien być obowiązkowo na stanienowoczesnego samochodu. I przewody doakumulatora..O brak koła zapasowego na razie nie ścigają.. Ale wszystko przednami! Zabierają samochody,, zabierają rowery, zabierają prawa jazdy.. Jeszczenie zabierają domów za brak prawa jazdy, nie zabierają żon ,za to zabierajądzieci rodzicom za byle co.. Nie zbierają samochodów za niezapłacony rachunekza prąd, w który ma być wkrótce wliczony abonament telewizyjno- radiowy. Chodzi ipłatną propagandę uprawianą przez te ośrodki... Jak Platformie Obywatelskiej uda się zapewnić nam ostatecznie bezpieczeństwo, uda się, bo „obywatele” zamiast jeździćsamochodem będą zajęci permanentną zmianą opon- zostaniemy uszczęśliwieni do końca świata i o jeden dzień dłużej.. Nareszcie zapanuje normalność! ale mnie się odechce jazdy samochodem.. I być może władzy o to chodzi! A dlaczego koty w Szkocji mają krótkie ogony? Żeby móc szybko zamknąć drzwi, i aby ciepło nie uciekało w zimie.. No właśnie ! W zimie? A w lecie? Powinny też być koty letnie z długimi ogonami.. Byłobyjeszcze zabawniej! WJR

Kurski dla NCZ!: Mainstreamowi zależy, żeby głównym opozycjonistą był PiS Z JACKIEM KURSKIM (Solidarna Polska), posłem do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Rafał Pazio.

NCZ!: Jak rozwija się Solidarna Polska? Kurski: Mamy jeden problem. Kroi się i wycina wszystkie poważne inicjatywy Solidarnej Polski. Prezentuje się tylko i wyłącznie kontekst jałowy i konfrontacyjny z Jarosławem Kaczyńskim.

A to nie był jakiś element Waszego planu, że konfrontacja z Jarosławem Kaczyńskim wyniesie Was do mediów głównego nurtu? Nie. Korzystne było nagłośnienie, że nas Kaczyński wyrzucił. Media głównego nurtu nie są zainteresowane prezentowaniem innej opozycji niż Kaczyński, bo w wyobrażeniu obozu władzy jeśli polska opozycja będzie utożsamiana z liderem PiS-u, to Donald Tusk będzie rządził dożywotnio.

A w PiS tego nie rozumieją? W PiS-ie chcą polaryzacji wizerunkowej. Są zachwyceni, kiedy są głównym obiektem w mediach o największej oglądalności. PiS przedstawia się jako jedyną opozycję, karykaturalną, uniemożliwiającą zwycięstwo, wytwarzającą w wyborach niski próg 30 procent, którego nie można przekroczyć, ale dającą Jarosławowi Kaczyńskiemu monopol na prawicę. To jest niszczący monopol, dlatego powstała Solidarna Polska, ale jest blokowana przez mainstream. Nasze propozycje w końcu się jednak przebiją. Najlepszym dowodem jest to, że Zbigniew Ziobro w sondażu prezydenckim równa się z Jarosławem Kaczyńskim. W wyborach parlamentarnych zrobimy dwucyfrowy wynik.

Posłowie PiS z pogardą mówią o Solidarnej Polsce. Jak chcecie w wypadku wygranej razem rządzić? Jest czas napinania mięśni, walki i jest czas współdziałania. My chcemy sięgnąć po tych wyborców, którzy mają przekonania prawicowe, a nie zagłosują na Kaczyńskiego. Nie widzimy w PiS-ie wroga, a PiS w nas widzi. My chcemy poszerzenia bazy polskiej prawicy, PiS chce monopolu i hołduje prymatowi jednego człowieka ponad szansami zwycięstwa całej prawicy.

Jak Pan zareagował na wystąpienie Zbigniewa Ziobry podczas demonstracji w obronie Telewizji Trwam? To była wpadka wynikająca z tego, że powierzyliśmy PiS-owi nagłośnienie. Przestrzegałem kolegów. Zbigniew Ziobro otrząsnął się z tego i idzie do przodu. Zmężniał, nie załamał się i pracuje dalej.

A jak skomentuje Pan strzelaninę w Denver? Czy Solidarna Polska złoży projekt o dostępności broni palnej, aby Polacy mogli się bronić? Świat się globalizuje, dziczeje, następują anomalie cywilizacyjne. To nakłada na państwa i społeczeństwa doskonalenie procedur większej kontroli. Ale oczywiście trzeba pamiętać o swobodach obywatelskich. Tego rodzaju dramaty nie powinny skutkować zakazem posiadania broni palnej w Stanach Zjednoczonych. W Norwegii, gdzie jest zakaz posiadania, broni Breivik zamordował prawie 80 osób. Gdyby ktoś miał pistolet, unieszkodliwiłby Breivika. Nie wypowiadamy się na temat dostępności broni w Polsce, nie mamy tu partyjnych przemyśleń. Ja tylko przestrzegam przed zbyt łatwymi receptami na to, aby odbierać broń. Ale mamy przy okazji tych dramatycznych wydarzeń do czynienia z przejawem pewnej cywilizacyjnej choroby.

Jakie są propozycje Solidarnej Polski, które nie przedostają się do mediów głównego nurtu? Mieliśmy propozycję reformy prokuratur. Proponowaliśmy zwolnienie z podatku minimum socjalnego. Emeryci o dochodzie 900 zł płacą ponad 100 zł podatku dochodowego. Zgłaszaliśmy potrzebę powołania rzecznika praw rodziny. Mówiliśmy o europejskim raporcie prezentującym możliwości zarobienia na gazie łupkowym. Prowadzimy akcję o przywracaniu historii w szkołach. Omawialiśmy kwestię niepłacenia podwykonawcom przez głównych wykonawców infrastruktury. Te poważne sprawy się nie przebijają. Nikogo nie interesują. Mainstreamowi zależy, żeby głównym opozycjonistą był PiS.

PO rzekomymi ulgami uderza w rodziny wielodzietne W swoim exposé z 18 listopada 2011 roku premier Donald Tusk zapowiedział między innymi likwidację ulgi podatkowej na pierwsze dziecko dla rodzin zarabiających powyżej 85 tysięcy zł rocznie oraz podwyższenie ulgi prorodzinnej na trzecie i kolejne dziecko. Teraz te zapowiedzi materializują się. Na początku lipca rząd przyjął nowelizację ustawy o podatku od dochodów osób fizycznych, która wprowadza właśnie te zamierzenia. Aktualnie na każde dziecko rodzina ma ulgę podatkową w wysokości 92,67 zł miesięcznie, czyli 1112,04 zł rocznie – i nie ma z tego tytułu żadnych limitów dochodowych. Natomiast od 2013 roku ma to wszystko zostać zróżnicowane – jeśli oczywiście ustawa przejdzie w tym kształcie przez zdominowany przez koalicję PO-PSL parlament. Z projektu ustawy wynika, że w przypadku rodzin mających jedno dziecko ulga będzie przysługiwała tylko w sytuacji, gdy dwoje rodziców będzie zarabiało łącznie nie więcej niż 112 tysięcy zł rocznie, a jeśli rodzic wychowuje dziecko samotnie – 56 tysięcy zł rocznie. Oznacza to, że ulgę straci samotna matka wychowująca jedno dziecko i zarabiająca niezbyt wygórowaną kwotę 3340 zł netto miesięcznie. Czy to jest rzeczywiście tak gigantyczny dochód, że należy odbierać ulgi podatkowe? „Dzielne kobiety samotnie wychowujące na nieszczęście jedno dziecko, znowu zostałyśmy ukarane za to, że potrafimy sobie radzić w życiu. Ojciec dziecka może nie pracować i nie płacić alimentów. Jest biednym, skrzywdzonym przez los człowiekiem. My za dużo zarabiamy, żeby przysługiwała nam jakakolwiek pomoc” – skomentowała jedna z internautek. W przypadku posiadania dwójki dzieci sytuacja się nie zmienia. Jeśli natomiast chodzi o trzecie dziecko, to wysokość ulgi ma zostać podniesiona o 50 procent – do 139,01 zł miesięcznie, czyli 1668,12 zł rocznie. Z kolei na czwarte i kolejne dzieci w rodzinie ulga podatkowa ma zostać zwiększona o 100 procent, tj. do 185,34 zł miesięcznie, czyli 2224,08 zł rocznie. Oczywiście w przypadku rodzin wielodzietnych ulga podatkowa za pierwsze i drugie dziecko nie zmienia się, a podniesiona zostaje tylko ulga za dzieci kolejne. Oznacza to, że na przykład rodzina z piątką dzieci będzie mogła odliczyć od podatku za pierwsze dziecko – 1112,04 zł, za drugie dziecko – 1112,04 zł, za trzecie dziecko – 1668,12 zł, za czwarte dziecko – 2224,08 zł i za piąte dziecko – 2224,08 zł, czyli łącznie 8340,36 złotych. Problem polega na tym, że aby w ogóle móc skorzystać z tych kwot, trzeba najpierw zapłacić fiskusowi podatek dochodowy w takiej wysokości! Natomiast aby zapłacić podatek w takiej wysokości, trzeba mieć spore zarobki, a konkretnie każde z rodziców musiałoby zarabiać po minimum 5210 zł brutto miesięcznie, bo wtedy podatek dochodowy każdego z nich wyniesie 4176 zł, więc będą mogli odliczyć całą ulgę w wysokości 8340,36 złotych.

ulgi-rodziny-wielodzietne Natomiast jeśli w przykładowej rodzinie pracowałby tylko ojciec, to aby mógł odliczyć sobie całą ulgę na dzieci, musiałby zarabiać co najmniej 9100 zł brutto miesięcznie, bo wtedy jego zaliczka na PIT wynosi 8344 złote. Ile wielodzietnych rodzin w Polsce zarabia takie pieniądze? Dlatego ta ulga prorodzinna powinna być niezależna od wysokości zapłaconych podatków. Należy jednocześnie zauważyć, że prawa do ulgi na dzieci nie mają i nie będą miały osoby prowadzące działalność gospodarczą opodatkowaną 19-procentowym podatkiem liniowym ani opodatkowaną tzw. ryczałtem. Nowa, bardziej grabieżcza regulacja rodzi też szereg pytań interpretacyjnych związanych z liczeniem uprawnionych dzieci. Jak liczyć ten podatek, jeśli pierwsze dziecko jest już dorosłe, a drugie i trzecie dziecko uczące się? Podatnik ma wtedy dla trzeciego dziecka ulgę jak za drugie czy jak za trzecie dziecko? „I znów rząd zyska. Bogatym ulgę na dzieci odbiera [w przypadku posiadania jednego dziecka – T.C.], a biedni i tak nie mają z czego sobie odliczyć, chociażby na trzecie i kolejne dziecko było i dziesięć razy więcej” – skomentował internauta. „Jak ktoś ma takie dochody, to gwiżdże na te groszowe odpisy” – napisał inny. Tomasz Cukiernik

Piękna i pełna patriotycznych wątków, inauguracja Olimpiady w Londynie Siłą rzeczy, poszukiwało się analogii do niedawnej inauguracji w Euro 2012 w Warszawie, oczywiście znacznie krótszej i skromniejszej ale trudno było ją znaleźć, bo nasza uroczystość była przecież europejska.

1. Wielka Brytania pokazała jak ważna dla ich kraju jest historia i tożsamość narodowa. Inauguracja XXX olimpiady w Londynie zawierała ponad godzinną prezentację dziejów tego kraju. Przy użyciu wyszukanych zdobyczy techniki na stadionie zaprezentowano w całej okazałości dziewiętnastowieczną angielską wieś z wielkimi połaciami pokrytych naturalną trawą łąk i sporych rozmiarów trawiastą górą z wyrastającym na jej szczycie ogromnych rozmiarów drzewem (na tej górze później zatknięto flagi wszystkich państw, których reprezentanci wnieśli je na stadion), wiejskie zagrody, a także życie i pracę ówczesnych mieszkańców. Później na oczach 80 tysięcy widzów na stadionie, ta wieś została zamieniona w wielkie, naszpikowane dymiącymi kominami miasto, obrazujące proces uprzemysłowienia tego kraju na przełomie XIX i XX wieku. Była lejąca się z pieca hutniczego surówka z której natychmiast „wykuto” 5 olbrzymich olimpijskich kół. Było także wiele wątków literackich z udziałem słynnych aktorów, pisarzy i samej Królowej Elżbiety II, która razem z pilnującym ją Jamesem Bondem na filmie wyskoczyła na spadochronie ze zbliżającego się do stadionu olimpijskiego, helikoptera, a w rzeczywistości za chwilę weszła do loży honorowej na stadionie, by podziwiać ten imponujący spektakl. Były także wątki wojenne z czerwonymi makami, które i nam Polakom kojarzą się z walką na śmierć i życie, było śpiewane przez widzów „Boże chroń Królową” i wniesienie przy jej dźwiękach na na stadion brytyjskiej flagi przez żołnierzy reprezentujących wszystkie formacje wojskowe i jej wciągniecie na maszt. Później był muzyczny Londyn lat 60- tych i 70-tych z muzyką The Beatles i Queen, a także muzyka symfoniczna z sympatycznym udziałem jako muzyka słynnego Jasia Fasoli.

2. Anglicy pokazali całemu światu przyzwyczajonemu do muzycznych klipów z szalejącymi obrazami, kawał swojej historii w dynamicznym ale jednocześnie spokojnym i łopatologicznym wywodzie. Widać było, że nie wstydzą się swojej historii, choć przecież doskonale wiemy, że ta historia to także ciemiężenie i wyzysk wielu innych narodów, cały świat zobaczył że są dumni ze swojego patriotyzmu i na każdym kroku go podkreślają. Siłą rzeczy, poszukiwało się analogii do niedawnej inauguracji w Euro 2012 w Warszawie, oczywiście znacznie krótszej i skromniejszej ale trudno było ją znaleźć, bo nasza uroczystość była przecież europejska.

3. Igrzyska w Londynie już imponują swoim rozmachem, widać jak ogromną część infrastruktury sportowej i technicznej, wybudowano przez 7 lat przygotowań. Łączny szacunkowy ich koszt wyniósł 15 mld funtów i pewnie prędko się nie zwróci ale Anglicy podeszli do tej organizacji niezwykle praktycznie. Za te wielkie pieniądze nie tylko zmodernizowali i wybudowali nowe obiekty sportowe ale zmodernizowali także zaniedbaną i biedną dotąd, wschodnią część Londynu. Ważną częścią tych inwestycji było wybudowanie największej galerii handlowej w Europie, która dała tej biednej i z wysokim bezrobociem dzielnicy, aż 10 tysięcy nowych stałych miejsc pracy. Wybudowana wioska olimpijska, ma być po zakończeniu igrzysk udostępniona do zamieszkania zwykłym ludziom, bo ceny po jakich będzie można kupić lokale dzięki wsparciu miasta, będą w zasięgu i tych mniej zamożnych rodzin. Wiele obiektów sportowych ma być udostępnionych po igrzyskach w całości londyńczykom do rekreacji i hobbystycznego uprawiania sportu, co da szansę, żeby te obiekty sportowe tętniły po igrzyskach życiem, a nie były zamknięte na zardzewiałe kłódki jak to niedawno pokazała telewizja w Atenach. Oby się Anglikom udało, bo podjęli się zorganizowania olimpiady w wyjątkowo niestabilnych gospodarczo i finansowo, czasach. Kuźmiuk

Miszalski: O czym ćwierkają etatowi mędrcy? Jan Brzechwa, polski Żyd i świetny pisarz (nie tylko „dla dzieci”; jego autobiografi czna książka „Gdy owoc dojrzewa” to znakomita lektura dla dorosłych – kto ją wznowi?!…), w swej bajce o lisie Witalisie pisze: „Znano różne w świecie lisy. Był więc lis Ancymon Łysy, pospolity lisek Rudy (pełen sprytu i obłudy), lis Bazyli – wielki sknera, zezowaty lis Przechera”… Podobnie są na świecie różni „mędrcy”. Są więc „mędrcy merdialni”, powycinani z „Gazety Wyborczej” albo kreowani przez niezlustrowanych żurnalistów spodstolnych, dyrygowanych przez oficerów prowadzących; są mędrcy „jednego etapu” (Balcerowicz, Greenspan); są i „mędrcy etatowi”, uznawani za takich przez „światową opinię publiczną”, za którym to sformułowaniem kryje się najczęściej prasa żydowska i lewicowa. Tedy spiesząc na ratunek Europie, przedstawili ostatnio swe recepty „euromędrcy” w osobach Flamanda Guy Verhofstadta, Niemca Helmuta Schmidta i Francuza Jacquesa Delorsa. Wszyscy ci mędrcy zgodnie zalecają Europie ratunek w postaci unii bankowej i fiskalnego federalizmu. Gdy jednak opukać życiorysy owych mędrców, okazuje się, że jeden w drugiego to postępowi socjaliści (Belg zgrywał się na „liberała” – całkiem jak Tusk), klasyczni biurokraci, fanatycy europejskiego ujednolicania. Tacy to więc mędrcy zalecili ów „ratunek” dla UE w postaci jeszcze większej niż obecnie centralizacji i urawniłowki, co się przekłada w normalnym języku na jeszcze większy fiskalizm i wyzysk podatkowy obywateli przez ich własne resztówki państw i nomenklaturę Unii Europejskiej. Krótko mówiąc: mędrcy ci (jak ów „lisek Rudy, pełen sprytu i obłudy”) zalecają leczyć kryzys unijny dalszym postępem socjalizmu. Tymczasem kryzys unijny to nie tyle kryzys (kryzys to nagłe załamanie się koniunktury), co nieuchronny skutek postępów socjalizmu dotychczasowego, praktykowanego w UE – podobnie jak kryzys w Ameryce jest skutkiem wspólnej polityki państwa i Rezerwy Federalnej, samej w sobie instytucji o charakterze socjalistycznym. Jeśli recepty tych „mędrców” zostaną przyjęte, to UE wkroczy wprawdzie w etap agonalny, lecz niestety potrwa on pewien czas i euronomenklatura zdąży w tym czasie wyzuć z własności jeszcze miliony rodzin. „Mędrcy świata, monarchowie, gdzie spiesznie dążycie?”… – śpiewamy w pięknej kolędzie. Niestety, euromędrcy nie są monarchami i bynajmniej nie spieszą do kołyski naszej cywilizacji – to tępi, pazerni biurokraci, kryptototalniacy pełni sprytu i obłudy. Do czego doprowadzą Europę? Tymczasem w naszym kraju powracają jakieś upiory stalinowskie. Dyrektorka liceum z Tarnowa skarży się, że ambasador Izraela w Polsce, Zwi Rav-Ner, molestował ją politycznie, domagając się odwołania spotkania młodzieży szkolnej z Omarem Farisem, przewodniczącym Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego Palestyńczyków Polskich z siedzibą w Krakowie. Dyrektorka powiada nawet, że ambasador Izraela zarzucił jej w rozmowie antysemityzm… Sam ambasador wyparł się tego aktu molestowania, zasłaniając się „podwładnym”, jednak dyrektorka tarnowskiego liceum twierdzi, że tłumacz tej telefonicznej rozmowy zwracał się do jej uczestnika w ambasadzie izraelskiej per „panie ambasadorze”. Jak tam było, tak tam było – zaskakują dwie rzeczy: że dyrektorka – w końcu urzędnik państwowy – uległa temu molestowaniu i odłożyła spotkanie młodzieży z p. Omarem Farisem, zamiast zakończyć rozmowę z ambasadorem Izraela krótkim, acz stanowczym paszoł won; po wtóre – dziwi, że dotąd minister Sikorski nie poprosił ambasadora Izraela do siebie i nie ostrzegł go przed podobnymi praktykami na przyszłość. Czegoś jednak należy wymagać od ministra, nawet jeśli ożeniony jest tak, jak jest, a w jego ministerstwie dominuje ciągle „zaciąg geremkowski”. Płaci mu przecież polski podatnik. Owszem, po ministrze rządu odbywającego „posiedzenia wyjazdowe” aż w Izraelu nie można zbyt wiele wymagać, ale przynajmniej tego wymagać można, żeby powściągał ambasadora Izraela w Polsce, by nie zachowywał się ostentacyjnie jak Jakub Berman albo Luna Brystygierowa. Jak widać, wypłukiwanie polskiej suwerenności następuje nie tylko „na odcinku unijnym”. Nawiasem mówiąc: w polskim MSZ jest od kilku lat „reprezentant” niemieckiego MSZ; czy w niemieckim MSZ jest także „reprezentant” polskiego MSZ? Czy wkrótce przybędą w naszym MSZ inni „reprezentanci”?… Niebezpieczny ów incydent, podobnie jak okoliczności śmierci gen. Petelickiego, nie wywołał, o dziwo, większego zainteresowania w „mainstreamowych” merdiach – zwłaszcza w stacjach telewizyjnych, gdzie niepomiernie więcej czasu antenowego poświęcono tak ważnym problemom jak kto, którą nogą i komu strzelił gola. A przecież ważniejsze niż kto komu strzelił gola jest, dlaczego strzelił sobie w łeb tak dobrze poinformowany generał, świadek i znawca słynnych transformacji ustrojowych i innych… Ten brak zainteresowania nie dziwi w przypadku spodstolnych, niezlustrowanych merdiów, wyrastających z pniaka PRL-owskich tajnych służb u diabła, słynna (osławiona?) „misja” mediów publicznych? Tych, na które przymuszani jesteśmy płacić „abonament” pod pretekstem, że „edukują, oświecają, wyjaśniają” itp., itd., etc.? Ginie kolejny generał, ulica mówi o „liście osób do odstrzału”, a publiczne radio i telewizja nawet nie wyjaśniają spragnionym wiedzy obywatelom, czy to rosyjskie służby przystąpiły do likwidacji tych, co wcześniej przewerbowali się do innych służb, czy to byli bezpieczniacy z WSI likwidują byłych bezpieczniaków z SB w ramach konkurencyjnej walki o rozkradziony szmal, czy może obydwie te „okoliczności przyrody”, we wzajemnym powiązaniu, splocie i żelaznym uścisku, skutkują wszystkimi tymi tajemniczymi „samobójstwami bez udziału osób trzecich”? Ta nowa formuła przypomina skądinąd inną znaną formułę, stosowaną wobec szpicli i konfidentów, co to zarejestrowani zostali „bez swej wiedzy i zgody”… (Z tej syntezy mogą się urodzić nowe formuły: „Zarejestrowany jako TW bez swej wiedzy, zgody i bez udziału osób trzecich” albo: „Popełnił samobójstwo bez swej woli i zgody”. Czyż nie sam cymes sprytu i obłudy?) Ale chociaż wokół tylu wszelkiego rodzaju mędrców – z najprzeróżniejszych nadań i nominacji, kalibru lokalnego, europejskiego a nawet światowego – ani się dowiesz czegoś mądrego i prawdziwego o kryzysowej rzeczywistości. Tubylczy mędrzec mniejszy, Jacek Saryusz-Wolski, powiada, że UE „zagrażają narodowe egoizmy”. Rozumiemy, że dalsza integracja proponowana przez mędrców większych umożliwi wreszcie postawienie tych narodowych egoizmów pod stienku. W tym celu „proeuropejska” PO już przygotowała projekt ustawy sankcjonującej „mowę nienawiści”. Kto przemówi odtąd „mową nienawiści”, jako „narodowy egoista” będzie przykładnie karany? Ano: „Są na świecie różne lisy”… – ale to i bez mędrców wiemy od Brzechwy.

Marian Miszalski

Waniewski: Upaństwowienie dzieci na przykładzie rodziny Magdziaków Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (PCPR), otoczone prywatnymi fundacjami i stowarzyszeniami, świetnie sobie żyje, dojąc nasze podatkowe pieniądze. Dzieci są tu tylko towarem dającym kilkadziesiąt tys. zł przychodu rocznie. Można je wymienić, jeśli są zbyt kosztowne – tak jak wymienia się nierentowną maszynę. Równocześnie zdrowe, normalne rodziny łupi się niemiłosiernie VAT-em, PIT-em i ZUS-em, dyskryminuje w dostępie do przedszkoli i szkół. Narzuca się nauczanie niezgodne z wolą rodziców. Państwo robi wszystko, aby zdrowym rodzinom wybić z głowy posiadanie dzieci, a adopcja to droga przez mękę. Za to system premiuje rodziny rozbite, patologiczne i przestępcze. Dla nich są zasiłki, dotacje, miejsca w przedszkolach itd. Dla nich są fundusze wychowawcze. Dlatego dzieci chorych, maltretowanych, porzuconych jest coraz więcej, a państwowe domy dziecka pękają w szwach. A dzieci, które mogłyby być naszą przyszłością, nie rodzą się i jako naród wymieramy. Jak powiedział nasz jaśnie oświecony przywódca: „dla państwa najlepsza jest rodzina bezdzietna”.

Przypadek Magdziaków Jak doi się rodziny, pokazuje następujący przypadek. Fundacja Nasz Dom Zastępczy i jej założyciel, p. Ireneusz Kopania, sprowadzili na Śląsk państwa Magdziaków. Magdziakowie mają trójkę swoich dzieci i jedno przysposobione. Otrzymali jeszcze pod opiekę czwórkę rodzeństwa z ciążowym zespołem alkoholowym FAS. Brytyjska fundacja Our New Family prowadziła zbiórkę na rzecz tej konkretnej rodziny, pokazując jej zdjęcia w angielskiej prasie. Za pieniądze od darczyńców z Wielkiej Brytanii zakupiono dom do remontu w miejscowości Sieroty pod Gliwicami, gdzie państwo Magdziakowie zamieszkali, dom wyremontowali i wyposażyli za własne pieniądze, a następnie rozpoczęli przy pomocy fundacji p.Kopani starania o przekształcenie rodziny zastępczej w rodzinny dom dziecka z siedzibą w Sierotach. Czas mijał, korespondencja krążyła i całkiem przypadkiem wyszło na jaw, że rodzinny dom dziecka w tej okolicy już jest, ale powołany dla innych prowadzących. Równocześnie okazało się, że już w styczniu PCPR złożyło w sądzie wniosek o rozwiązanie rodziny zastępczej państwa Magdziaków pod nieprawdziwymi zarzutami. Jednocześnie zaczęły krążyć dziwne plotki: a to że niby Magdziakowie wielokrotnie chcieli zrzec się opieki nad dziećmi, a to że między Piotrem a jego żoną Mał-gorzatą nastąpił rozpad pożycia małżeńskiego, a to że znaleziono w lesie jedno z dzieci. Jednak mimo przeprowadzonego śledztwa dziennikarskiego, nie znaleźliśmy nikogo, kto byłby świadkiem owych zdarzeń. Wszyscy wiedzieli to od p.Kopani. W końcu Fundacja Nasz Dom Zastępczy, będąc prawnym właścicielem nieruchomości, wypowiedziała umowę najmu, nakazując rodzinie do 30 czerwca opuścić dom w Sierotach. PCPR natomiast nakazało rodzicom w ciągu dwóch tygodni wskazać lokum o powierzchni co najmniej 240 m2, pod groźbą odebrania dzieci.

Walka z urzędasami W takiej właśnie sytuacji wezwano państwa Magdziaków do urzędu. Dlatego wiele środowisk i ludzi dobrej woli postanowiło zorganizować pod PCPR pikietę w obronie rodziny Magdziaków i ich przysposobionych dzieci. W piątek 15 czerwca br. o godzinie 10.00 pod Starostwem Powiatowym w Gliwicach zebrali się obrońcy rodziny zastępczej Piotra i Małgorzaty Magdziaków. W tym terminie PCPR nakazało stawić się na rozmowy o dalszym losie rodziny zastępczej. Pikietę firmowała Solidarność Walcząca. Przyjechali znajomi państwa Magdziaków z Piotrkowa Trybunalskiego, gdzie Magdziakowie mieszkali przed przyjazdem na Śląsk. Przybyła także bojowo nastawiona delegacja kibiców Piasta Gliwice, dziennikarze z dwóch telewizji i z Nowego Ekranu, a także Marianki – koleżanki dzieci Magdziaków, rozdające baloniki. Stawili się pracownicy biura poselskiego pana Piotra Pyzika z PiS, a także prawnicy i ludzie pomagający dzieciom z dobrej woli. Przyjechał też właściciel portalu Nowy Ekran, p. Ryszard Opara, który zaoferował całej rodzinie posiadłość w Warszawie do czasu wyjaśnienia ich sytuacji. Jednak to, co działo się potem, przypominało sceny z filmu kryminalnego. Na wieść o planowanej pikiecie w ostatniej chwili urząd zmienił miejsce spotkania! Do nas wyszedł tylko prawnik urzędu, który przeczytał ogólnikowe oświadczenie PCPR! Niebawem dowiedzieliśmy się, że Pani Dyrektor Barbara Terlecka-Kubicius wraz z pracownicą opuściły w godzinach pracy urząd, aby spotkać się z angielskimi fundatorami w… ośrodku wczasowym nad jeziorem Dzierżno.

Rzucali losy o dzieci Jeżeli ustawy sejmowe „dopieszcza się” na cmentarzach (jak to robił Rycho i Zbycho), to dlaczego losy tej rodziny nie mają być rozstrzygane przez urząd i podmioty prywatne w ustronnym ośrodku, gdzie gapie nie mają wstępu? Pojechaliśmy tam. Zastawiliśmy terenowym jeepem samochód pań urzędniczek i rozpoczęliśmy negocjacje, aby wejść do sali wynajętej przez prywatne osoby i zakłócić im relaks. Ochroniarz z początku nie chciał negocjować, ale po naleganiach dziennikarzy wyszedł Mark – szef angielskiej fundacji. Po długich negocjacjach wpuszczono panią Małgorzatę Magdziak z prawnikiem i tłumaczem. Została wysłuchana – jak mówi – z pobłażliwą łaskawością i ironicznymi uśmiechami. Wygląda na to, że układ między Anglikami, p. Kopanią i PCPR jest domknięty. Magdziakowie i chore dzieci zostali przez system wykorzystani, aby swymi zdjęciami i wypowiedziami w mediach trafić do serc i kieszeni darczyńców. Gdy już dom kupiono, wzięli komercyjny kredyt bankowy na kwotę 60 tys. zł i kosztem wielu wyrzeczeń, z pomocą wolontariuszy – ludzi dobrego serca – budynek wyremontowano. Teraz, kiedy ich rodzina mogłaby normalnie funkcjonować, wyrzuca się ich na bruk, a nieuczciwi ludzie chcą przejąć owoce ich pracy. Najgorsze jest jednak to, że chore dzieci, które przez kilka lat miały rodzinę, skończą prawdopodobnie w zamkniętym zakładzie leczniczym jako tzw. zwrotki – dzieci, których nikt nie chce. „Zwrotki” to termin na stałe funkcjonujący w żargonie urzędniczym. PCPR też ich nie chce, bo leczenie kosztuje i chore dzieci nie są już tak dobrym biznesem jak zdrowe. Z tego powodu państwo Magdziakowie musieli sądownie przymusić PCPR do zezwolenia na leczenie specjalistyczne chorych dzieci. Kogo to obchodzi, że w tej chwili dzieci mają kochającą rodzinę? 3 lipca br. rozpoczął się proces sądowy decydujący o dalszych losach rodziny zastępczej. Będziemy Państwa informować o przebiegu tej bulwersującej sprawy. Marek Waniewski

Piński: Wszystkie interesy Platformy Polityka to nie zabawa, to całkiem dochodowy interes” – przekonywał Winston Churchill. W Polsce ten „dochodowy interes” oznacza kontrolę nad strumieniem pieniędzy publicznych, które trafiają do wybranych firm. Chodzi nie tylko o pieniądze wydawane bezpośrednio z budżetu, ale także o te, które wydają firmy kontrolowane przez skarb państwa lub polityków w samorządach. Pięć lat rządów Platformy Obywatelskiej wywindowało ów kapitalizm polityczny na niespotykany poziom. Politycy PO nie tylko zlecają najdroższe budowy, umowy konsultingowe, ale również nie mają zamiaru tłumaczyć się decyzji.

Tajne umowy z UniCredit Należący do włoskiej grupy UniCredit bank PEKAO SA jest szczególnie bliski Platformie Obywatelskiej. W ostatnich latach jego szefami byli: Maria Pasło-Wiśniewska, posłanka PO, i Jan Krzysztof Bielecki, mentor i przyjaciel Donalda Tuska. Bankowi doradzał również przez lata Jacek Rostowski, minister finansów. Na początku 2010 roku Bielecki odszedł z funkcji prezesa PEKAO SA i został szefem Rady Gospodarczej premiera. Wówczas właśnie rozpoczęło się przyznawanie umów na doradztwo prywatyzacyjne UniCredit. W latach 2010-2012 Ministerstwo Skarbu Państwa wynajęło UniCredit CAIB do pomocy przy przeprowadzeniu największych prywatyzacji. Dziś, powołując się na tajemnicę handlową i brak zgody kontrahenta (sic!), ministerstwo odmówiło udzielenia informacji, ile zapłaciło UniCredit. Co ciekawe, Ministerstwo Skarbu Państwa przez kilka miesięcy w ogóle nie chciało udzielić odpowiedzi na pytanie o wartość umowy i ignorowało pytania. Zapewne chodziło o to, aby nie można było zaskarżyć odmowy udzielenia odpowiedzi. Prośbę do UniCredit o udzielenie informacji resort skarbu wysłał 1 czerwca 201 roku – trzy miesiące po otrzymaniu pierwszych pytań tej sprawie.

- W świetle tego, obecnie wyrabia rząd, odmowa ujawnienia, na wydaje pieniądze podatników, to przysłowiowy „pikuś” komentuje Marek poseł PiS, członek Komisji Skarbu. roku Ministerstwo Skarbu Państwa rozpoczęło przyznawanie UniCredit zleceń doradztwa przy prywatyzacjach. Takich zleceń było siedem – m.in. oferowanie i plasowanie akcji ENEA SA, PGE SA (dwie umowy na to samo w odstępie dwóch lat), Tauron SA, PZU SA i Jastrzębska Spółka Węglowa SA (umowy m.in. o świadczeniu usług finansowych). To tylko przykład pokazujący, że instytucja powiązana z politykami rządzącej partii bierze udział w transferze publicznych pieniędzy i ani rząd, ani firma nie zamierzają się z tego tłumaczyć i poddać owych umów pod ocenę publiczną.

Ostra jazda Jeszcze większe patologie występują w budownictwie. Niezapłacenie przez firmy, które wygrały przetargi, podwykonawcom stało się publicznym problemem. Rząd, przy wsparciu opozycji, zaczął właśnie forsować ustawę, aby podwykonawcom zapłacić. Absurd tej decyzji jest oczywisty. Jest to niedozwolona prawem pomoc publiczna dla firm, które powinny zbankrutować. Europoseł PiS Zbigniew Kuźmiuk dość dokładnie opisał proces kradzieży publicznych pieniędzy przeznaczonych na drogi. Jego zdaniem, powtórzono tutaj schemat z lat 80. XX wieku, który wprowadziła w życie włoska mafia. Stworzono łańcuch wykonawców, z których pierwszy był renomowanym podmiotem, który mógł otrzymać zlecenie. Struktura wykonawców była kilkustopniowa. „Do Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad zgłaszają się faktyczni wykonawcy inwestycji (firmy z czwartego poziomu), do których nie dotarły pieniądze, bo zainkasowały je podmioty, których już w obrocie gospodarczym nie ma” – zauważył Kuźmiuk. Rząd, zgadzając się na powtórną zapłatę za tę samą pracę, sankcjonuje przestępczy proceder. Firmy, które zlecały wykonanie prac, miały bowiem świadomość, że nie będą mogły (albo nawet chciały) za nie zapłacić. Decyzja ta ma również zapewne na celu powstrzymanie dociekań, co się stało z pieniędzmi, które miały trafić do podwykonawców.

Kredyt od rządu Dosyć dobrze pokazuje obecny klimat biznesowy ostatnia historia prywatyzacji zakładów chemicznych Puławy. Wezwanie na zakup tej giełdowej spółki ogłosił miliarder Michał Sołowow, który kredyt w wysokości 2 mld zł na zakup otrzymał z… państwowego banku PKO BP. Problem polega na tym, że elementarne zachowanie zasad bezpieczeństwa wymaga od banków, aby kredytów powyżej 100 mln zł udzielały konsorcja. Chodzi bowiem o asekurację przed naciskami biznesowo-politycznymi. Kiedy transakcję badają specjaliści z kilku banków, trudniej o manipulację. W tym wypadku jednak kontrolowany przez państwo bank postanowił wystąpić w roli dobrego wujka, który takimi głupotami się nie przejmuje. W podobny sposób PO potraktowała media publiczne. Po początkowych zapowiedziach Donalda Tuska, że utnie rękę każdemu, kto będzie chciał przejąć nad nimi kontrolę, władzę nad publicznym radiem i telewizją przejęli politycy PO i PSL. To, co się dzieje w tych instytucjach, najlepiej pokazał na początku ubiegłego roku 25-latek, który wysłał maila, podszywając się pod Kancelarię Prezydenta. W wyniku tego zabiegu dostał kontrakt na 39 tys. złotych.

I co nam zrobicie? W kultowym „Misiu” Stanisława Barei jest scena, w której główny bohater domaga się płaszcza z szatni. Szatniarz próbuje mu dać inne okrycie, tłumacząc, że tego, które zostawił, już nie ma. „Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobisz” – mówi zdenerwowany szatniarz. W podobny sposób działają obecnie władze PO. Odmawiają udostępniania informacji. Mają świadomość przewagi w mediach. Nie boją się więc ewentualnego ujawnienia sprawy, bo media głównego nurtu sprawy tej nie podejmą. W wrześniu 2007 roku rządzona przez Hannę Gronkiewicz-Waltz z PO Warszawa zdecydowała się na wybór wykonawcy oczyszczalni ścieków droższego o 265 mln euro (miliard złotych!) niż w najtańszej ofercie. Ów tańszy wykonawca rzekomo popełnił błędy proceduralne, które wykluczały jego ofertę. Błędy polegały m.in. na niewłaściwym kolorze kabla w projekcie. Opisanie tego procederu nie wpłynęło na zmiany. Droższy wykonawca rozpoczął budowę. Nie ma takich pieniędzy, które wystarczyłyby politykom na prowadzenie działalności. Zawsze potrzebują więcej. Parafrazując Napoleona, można stwierdzić, że do prowadzenia polityki, tak jak wojny, potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i pieniędzy. Partie stoją więc przed dylematem: albo będą miały lewą kasę na drogie kampanie w mediach, albo przegrają wybory. Finansowanie działalności partyjnej z budżetu w żadnym państwie nie spowodowało likwidacji problemu nielegalnych funduszy. Dziś zresztą nawet ustawowych ograniczeń nikt specjalnie nie przestrzega. Wielokrotnie wykazywano, że sprawozdania partii z wydatków na wybory nie miały wiele wspólnego z rzeczywistością. Wiedza o korzyściach z tytułu sprawowania władzy nie jest powszechna. Politycy stworzyli iluzję w postaci „apolitycznych” konkursów na stanowiska szefów firm. Faktycznie zaś zawsze wygrywa ten, kogo wskaże rząd, ponieważ takie są reguły gry. Żaden z członków rady nadzorczej nie będzie działał wbrew woli rządu, bo będzie oznaczało to koniec jego kariery. Mimo to politycy kłamią na temat wpływu na gospodarkę, zachowując się niczym ów szatniarz z „Misia”. No i co nam zrobicie? Jan Pinski

AMERYKAŃSKI SEN Wizyta w Polsce republikańskiego kandydata Mitta Romneya powinna nam uświadomić, że o poważnej polityce decydują przede wszystkim fakty, nie zaś werbalne deklaracje i retoryczne kuglarstwo. Dlatego rzeczywiste intencje nowej (ewentualnie) administracji USA warto oceniać na podstawie przebiegu wizyty Romneya, nie zaś poprzez pryzmat naszych oczekiwań. Zakładam, że były gubernator stanu Massachusetts nie jest politycznym ignorantem, a jego sztab wyborczy zna doskonale sytuację istniejącą w III RP. Należy więc przypuszczać, że decyzja o przyjęciu zaproszenia od Wałęsy oraz spotkanie z Tuskiem i Sikorskim świadczą o świadomym wyborze i niezależnie od charakteru tych spotkań, wskazują na intencje kandydata partii republikańskiej. Szczerze żałuję, że w ocenie tych intencji zabraknie dziś głosu śp. Jacka Kwiecińskiego – najlepszego w Polsce amerykanisty. Jego znajomość polityki USA w połączeniu ze zdolnością głoszenia niepoprawnych i bezkompromisowych opinii, miałaby wagę trzeźwiącego prysznicu. Tym mocniej potrzebnego, że stanowiska polityków opozycji i niezależnych publicystów wskazują raczej na projekcję życzeń i mają niewiele wspólnego z realiami. O nich powinniśmy wnioskować na podstawie faktu, że Mitt Romney nie spotka się z przedstawicielami PiS-u i nic nie wiadomo, by w ogóle miał zamiar wyrazić zainteresowanie tragedią smoleńską lub wykonać jakikolwiek „gest pamięci”. „Namawianie” zaś amerykańskiego polityka do „oddania hołdu Lechowi Kaczyńskiemu” będzie nie tylko bezskuteczne ale pozbawione znaczenia. W tym obszarze polityka rządzi się całkowicie innymi prawami i w miejsce pustych gestów preferuje twardy realizm. Gdy w maju br. minister Anna Fotyga, i Antoni Macierewicz spotkali się z czołowymi przedstawicielami waszyngtońskiego International Republic Institute (Międzynarodowego Instytutu Republikańskiego) nazywanego zapleczem intelektualnym partii republikańskiej, usłyszeli z ust Daniela W. Fiska – wiceprezydenta Instytutu ds. polityki i strategicznego planowania deklarację, iż „istnieje wielka potrzeba wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy” oraz zapewnienie, że wygrana Romneya oznaczałaby całkowity zwrot w dotychczasowej polityce zagranicznej USA względem Polski i Europy. Czy polityków opozycji wprowadzono wówczas w błąd lub zbyto pustymi deklaracjami? Z pewnością nie. Dziś dla oceny intencji pana Romneya i jego znajomości realiów powinno nam wystarczyć, że przybywa do Polski na zaproszenie Wałęsy i spotyka z ludźmi z grupy rządzącej. Myślę, że jest to nie tylko wyraz propagandowej kurtuazji czy wyczucia „demokratycznego legalizmu” kandydata republikanów. Romney zdaje się sugerować, że postrzega nasz kraj jako normalną demokrację, ale o jego stosunku do spraw polskich decyduje postawa grupy rządzącej. Deklaracja o potrzebie wyjaśnienia tragedii smoleńskiej czy zmianie polityki wobec naszego kraju będzie więc o tyle skuteczna, o ile natrafi na akceptację polskiego rządu. W przypadku tej grupy rządzącej i priorytetów politycznych rosyjskiego konia trojańskiego - sytuacja jest oczywista. Ewentualna zmiana administracji amerykańskiej pozostanie bez wpływu na sprawy polskie jeśli kierunki naszej polityki zagranicznej będą wyznaczane przez stronników Ławrowa, a o przyszłości Polski decydują „eksperci” z otoczenia Bronisława Komorowskiego. Wiara w moc republikańskich deklaracji jest uzasadniona tylko wówczas, gdy sami potrafimy uwolnić Polskę od tego towarzystwa i utworzyć rząd, dla którego Ameryka stanie się głównym sojusznikiem. Co ważniejsze - rząd na tyle silny, by poradził sobie z prawdą o tragedii smoleńskiej. Oczekiwanie, że jakakolwiek administracja USA posiadając wiedzę o stanie służb III RP i postaciach polskiej polityki, pomoże w wyjaśnieniu tej tajemnicy– jest więcej niż naiwnością. Realna postawa Ameryki jest bowiem szczególnie widoczna w kontekście Smoleńska i zmiana na Kapitolu nie będzie miała na nią wpływu. O tym decyduje przede wszystkim interes USA i wyniki globalnych gier na poziomie służb specjalnych. Jeśli służby amerykańskie posiadają pełną wiedzę na temat przyczyn katastrofy, nie ujawnią jej w sytuacji, gdy władza w Polsce należy do przedstawicieli „partii rosyjskiej”. Nie tylko dlatego, że ustalenie prawdziwego przebiegu zdarzeń z 10 kwietnia mogłoby zasadniczo zmienić układ sił w Europie oraz wywołać konflikty, których wiele państw chciałoby uniknąć. Również nie dlatego, że wiedza na ten temat zaszkodziłaby stosunkom z putinowską Rosją i miała wpływ na relacje wewnątrz NATO. Otóż informacje zgromadzone przez służby stanowią niezwykle cenną kartę przetargową i mogą być wykorzystane w przyszłości - również w ramach kontaktów wywiadowczych. Są niezwykle korzystnym dla interesów Ameryki narzędziem nacisku, którego użycie może zmusić służby rosyjskie do określonych zachowań lub wpłynąć na decyzje Kremla. Takiej broni służby specjalne nie pozbywają się „za darmo”, a już z pewnością nie ze względu na sympatie lub antypatie polityczne. Ponieważ III RP, jej „elity” i formacje, nie są dziś dla USA żadnymi partnerami, a przekazana im wiedza byłaby przydatna wyłącznie dla decydentów kremlowskich – nie sposób spodziewać się jakiejkolwiek reakcji. Nawet gdyby taka możliwość była brana pod uwagę w pierwszych dniach po katastrofie, to każdy kolejny dzień musiał upewniać Amerykanów, że państwo polskie i jego służby podjęły decyzję o całkowitej kapitulacji i nie chcą wyjaśnienia przyczyn katastrofy.. Rezygnacja z samodzielnego śledztwa, oddanie pola Rosji, brak reakcji w ramach współpracy z NATO – stanowiły dla wywiadu amerykańskiego dostatecznie mocną przesłankę by zaniechać angażowania się w sprawę Smoleńska. Musiano również odnotować wspólną grę polskiej i rosyjskiej administracji na rozdzielenie wizyt premiera i prezydenta w Katyniu. To dość, by wnioski wynikające z tych obserwacji zdecydowały o powściągliwej reakcji. Wiemy wprawdzie, że już 13 kwietnia 2010 roku przedstawiciele USA i NATO proponowali polskim śledczym pomoc, jednak odrzucenie tych ofert przez rząd Donalda Tuska musiało utwierdzić analityków, że wspólna moskiewsko-warszawska gra toczy się nadal.

Warto zatem przyjąć, że wobec rzeczywistej postawy władz III RP – ujawnianie tajnych materiałów wywiadowczych byłoby dalece niewskazane, a w perspektywie globalnych interesów USA – całkowicie bezzasadne. Dla Amerykanów, sprawy polskie staną się ważne tylko wtedy, gdy będziemy pewnym i niezastąpionym partnerem, nie zaś wówczas, gdy jesteśmy kłopotliwym ciężarem. Wszystkim zaś zwolennikom „namawiania” Romneya do zainteresowania sprawą Smoleńska lub skłonienia go do spotkania z przedstawicielami opozycji, trzeba przypomnieć, że „polityki nie robi się wstecz”. PiS i pozostałe środowiska patriotyczne wyraźnie przegapiły przyjazd amerykańskiego polityka i próba naprawienia tych zaniedbań poprzez organizowanie spektakularnych akcji, będzie wyłącznie żenującym i nieskutecznym spektaklem. Zamiast tego rodzaju zabaw opozycja powinna od dawna uświadamiać republikanom, że jej politycy mogą być atrakcyjnymi partnerami, a - wobec prawdy o relacjach polsko-rosyjskich - spotykanie się z Tuskiem i Sikorskim ma dziś takie samo znaczenie jak spotkanie z Łukaszenką. Aleksander Ścios

Chodakiewicz: Turcja. Nowe szaty islamu Pisaliśmy już o kemalizmie – militarystycznej i narodowosocjalistycznej ideologii laickiej Turcji, stworzonej przez Kemala Paszę Atatürka. System ten oparty jest na sześciu elementach ideowych: nacjonalizmie, republikanizmie, sekularyzmie, populizmie, reformizmie i etatyzmie. Z jednej strony chodzi o modernizację kraju poprzez całkowite wyrugowanie religii islamskiej i otomańskiej tradycji imperialnej ze sfery publicznej – a z drugiej o zastąpienie ich integralnym nacjonalizmem tureckim i socjalistyczną gospodarką nakazową, którą stopniowo liberalizowano za pomocą kapitalizmu politycznego. Systemu „tureckości”, zwanego umownie republikańskim, strzegła armia, która była też jego konstytucyjnym sworzniem.

Koniec świata Atatürka Od jakiegoś czasu kemalizm jest w całkowitym odwrocie. Proces był stopniowy – z różnych powodów. Po pierwsze: destrukcja starych, imperialnych form wydawała się kompletna i reakcyjne próby odpowiedzi na kemalizm wskrzeszeniem otomanizmu spaliły na panewce. Stało się tak dlatego, że nie powiodły się próby wykreowania legitymizmu sułtańskiego. Religia funkcjonowała bez przeszkód prywatnie, a jej rolę w sądownictwie i gdzie indziej przejęło państwo. Ze starego wielonarodowego imperium zostało tylko jego serce, które po ludobójstwie na Ormianach i czystkach etnicznych zastosowanych wobec Greków było solidnie kulturowo jednorodne – tureckie i muzułmańskie.

Po drugie: opozycja w swoich rozmaitych wcieleniach przez długi czas nie potrafiła znaleźć odpowiedniej formy, aby rzucić skuteczne wyzwanie wojsku. Demoliberalizm w stylu zachodnim był za słaby i ograniczony do malutkiej kosmopolitycznej elity literacko-artystycznej. Islamizm nie potrafił tymczasem znaleźć nowoczesnych form wyrazu. Antynacjonalizm nie miał warunków do rozwoju – głównie z powodu ducha czasów, powstań Kurdów, jak również regionalnych zagrożeń geopolitycznych, przede wszystkim ze strony Iraku, Syrii i Iranu oraz Grecji. W końcu szalała zimna wojna, a wraz z nią realna była możliwość bolszewickiego podboju Turcji. Poczucie zagrożenia wzmacniało pozycję armii, strażniczki systemu.

Po trzecie więc: zwycięska opozycja wobec kemalizmu mogła się faktycznie wyłonić dopiero wtedy, gdy zmieniła się sytuacja zewnętrzna Turcji. Najpierw zawalił się Związek Sowiecki. Potem walkowerem najsilniejszym graczem w regionie stała się Unia Europejska. Iran osłabiony został przez zbrojny konflikt z Irakiem, a ten ostatni z kolei przestał być poważnym zagrożeniem po klęsce w I wojnie w Zatoce Perskiej. Syrię trzymano w szachu polityką proizraelską oraz kontrolą ujść Tygrysu i Eufratu.

Po czwarte: dzięki pomyślnym dla Ankary czynnikom zagranicznym, a więc poważnemu osłabieniu sponsorów kurdyjskich powstań, oraz brutalnym akcjom wewnętrznym, a więc ofensywie wojska i lokalnych milicji tureckich, insurekcja kurdyjska została w znacznym stopniu opanowana. Przy braku zagrożenia zewnętrznego i wewnętrznego elity kemalistyczne uznały, że mobilizacja nacjonalistyczna nie jest już potrzebna. Tym samym osłabła ich rola.

Taktyczna demokracja Co więcej, zwykli ludzie nie czuli zagrożenia jako Turcy. Nikt nie kwestionował ich narodowości, nie zagrażał wynarodowieniem. Natomiast nie podobało im się, że ich religia jest nieobecna w sferze publicznej. Nie widzieli przy tym sprzeczności między religią a kemalizmem. Wydawało im się, że jako tureccy patrioci powinni w swojej republice mieć możliwość wyrażania się w formie islamskiej. Naturalnie przeciętni obywatele nie zdawali sobie sprawy, że w wypadku islamu, którego instytucje aspirują do zastąpienia państwowych, szczególnie w prawodawstwie i edukacji, jest to pocałunek śmierci dla form nowoczesnych. Islam jest bowiem systemem wszechogarniającym. A jednocześnie obywatele Turcji reagowali negatywnie na wojny w Bośni, Czeczenii oraz Azerbejdżanie (Górski Karabach), a przede wszystkim w Zatoce Perskiej. Uznali, że muzułmanie zostali potraktowani przez „Zachód” („chrześcijan”, „białych”, „Amerykę”) podle. I że trzeba się Zachodowi, szczególnie USA, postawić. W tym momencie właśnie religijni przeciwnicy Atatürka wypracowywali nową formę organizacji islamu politycznego. Taktycznie przybrał on szaty demokracji liberalnej, rozszerzał definicję obywatelską „tureckości” na Kurdów jako islamskich braci oraz trąbił o „wchodzeniu do Europy”. Czy taki jest ostateczny cel islamistów – nie wiadomo. Neootomaniści twierdzą, że system europejski jest najbardziej kompatybilny z istniejącym politycznym, społecznym i gospodarczym ustrojem Turcji – jak podaje Heinz Kramer. Pamiętajmy jednak, że w okresie transformacji często strategii albo brak albo się jej nie ujawnia, wiele jest w posunięciach politycznych oportunizmu, podejmuje się działania tam, gdzie zmurszały system ustępuje. Może wejście do Europy to tylko taktyczna zagrywka, aby cywile mogli kontrolować armię oraz wykorzystać zachodni system wolności religijnej do umocnienia islamistów u władzy, a może próba pokojowego podboju kontynentu przez islam.

Doktryna strategicznej głębi W takich właśnie warunkach – jak opisuje Bülent Aras – powstał „neootomanizm”. Wprowadzał go po dojściu do władzy najpierw Turgut Özal. Jego apologeci twierdzą, że nie jest to próba odtworzenia imperium, ale pogodzenia islamu z demokracją. Ömer Taşpinar pisze, że system ten również koryguje ekscesy kemalizmu. Goi rany wszystkich tureckich obywateli, jest katalizatorem „zgody narodowej”. Stephen Larrabee i Ian O. Lesser akcentują współzależność neootomanizmu i kemalizmu. Można się z tym zgodzić w takim sensie, że ten pierwszy pasożytuje i buduje na tym drugim, aby rozszerzyć swoją władzę. Argument neootomanistów brzmi mniej więcej tak: świetnie działająca demokracja islamska w Turcji, która potrafi godnie współpracować jak równorzędny partner z Zachodem i prowadzi obywateli tego kraju do stabilności, prosperity gospodarczej i potęgi militarnej, jest najlepszym przykładem dla państw ościennych. I tak jak politycy panarabscy, tacy jak Naser, powielali kemalizm u siebie, tak teraz islamiści na Bliskim Wschodzie winni naśladować neootomanizm emanujący z Turcji. To jest najlepszy islamski sposób na eksport nowoczesności, umożliwiający trafienie do światowej czołówki. Islam, demokracja, modernizacja – i wszyscy będą szczęśliwi. Oczywiście szczęście nadejdzie najpierw do wiernych. Już od dawna czołowy neootomanista, minister spraw zagranicznych Turcji Ahmet Davutoğlu, krytykuje „Nowy Światowy Ład” z USA na czele w imię „pryncypiów zbiorowego bezpieczeństwa ONZ” – jak podkreśla Alexander Murinson. Stawia to Turcję w jednym rzędzie z Rosją, Chinami oraz Unią Europejską. Jednocześnie Davutoğlu podkreśla, że „Turcja powinna zagwarantowań swoje własne bezpieczeństwo i stabilność, przyjmując na swoje barki bardziej aktywną i konstruktywną rolę, aby zaprowadzić porządek, stabilność i bezpieczeństwo w swoim sąsiedztwie”. Czyli Ankara szykuje się do samodzielnej polityki regionalnej. Już wcześniej Davutoğlu zapowiadał turecką infiltrację na Kaukazie i w Azji Środkowej. A argumentował geopolitycznie, podpierając się wizją równowagi sił, która jest przecież zaprzeczeniem „zbiorowego bezpieczeństwa”. Czyli do neootomanizmu trzeba też dodać i „panturanizm” i „neoeuroazjatyzm”. MSZ Turcji nazywa to doktryną strategicznej głębi. Według Davutoğlu, Turcja jest „potęgą centralną”, strategicznie ulokowaną u zbiegu Europy, Bliskiego Wschodu i Azji Zachodniej. Neootomaniści uważają więc, że Ankara obecnie powinna wzorować się na tradycji uprawiania polityki zagranicznej przez Stambuł. Zastrzegają się, że ich polityka ma się opierać na idei „zero problemów z sąsiadami”. W praktyce Turcja jest skłócona prawie ze wszystkimi sąsiadującymi z nią państwami, co pani minister spraw zagranicznych Cypru, Erato Kozaku-Markullis, skwitowała jako „same problemy” z sąsiadami. Jedno jest pewne: w Turcji i wokół niej się kotłuje, bo upadł stary porządek, oparty na zdradzie jałtańskiej. Teraz się kształtuje nowy w rozmaitych formach. I dlatego neootomanizm wygląda tak eklektycznie. Jego twórcy sami nie wiedzą, co z tego wszystkiego w końcu wyjdzie. Marek Jan Chodakiewicz

Ziobro został atomowym „pożytecznym idiotą” Niemiec Westrwelle "Sieci zaopatrzenia energetycznego poszczególnych państw wymagają inteligentnego wzajemnego powiązania. „.....”Niemcy czują się odpowiedzialne za realizację tych celów. Socjalistyczną partię jaką jest Solidarna Polska uważałem za mniejsze zło o hunwejbina politycznej poprawności , jakim jest Palikot, czy partii socjalistów rosyjskich jakim jest SLD. Ziobro ta ciekawa postać polskiej sceny politycznej , coś nowego , socjalista ...katolicki . Miałem jednak rację kiedy pisałem , że socjalizm to ideologia wroga człowiekowi , wroga Polsce. Ziobro w swoim zaciekłym lewicowym fanatyzmie robi krecią robotę na rzecz Niemiec . Swoją działalnością chce doprowadzić do pogłębienia zacofania gospodarczego i cywilizacyjnego Polski . Co więcej ulega ideologi zielonych , jednego z kluczowych zbiorów dogmatów politycznej poprawności .Co więcej to Ziobro został wmanewrowany w bycie pomagierem Tusk i Platformy , która opieszałością i celową nieudolnością blokuje budowę elektrowni jądrowych , hamuje powstanie związanego z tym powstania przemysłu samochodów elektrycznych , budowy nowego typu budownictwa typu smart city , czy mającej skalę cywilizacyjną , rewolucji urbanistycznej , przebudowy miast . Ilustruje to najlepiej bardzo dziwna opinia żony Sikorskiego Anne Applebaum„Ale mam też nadzieję, że fakt, iż o mały włos nie doszło do tragedii, spowoduje, że ludzie na całym świecie zastanowią się dłużej, jaka jest prawdziwa cena energii nuklearnej, i zatrzymają ruszający pełną parą nuklearny renesans.”...(więcej)

Ziobro jest zwolennikiem zablokowania budowy elektrowni jądrowych. Cala moja nadzieja w tym ,że Kaczyński budując katolicką lewicę w Polsce poprzez wyrzucenie z PiS u frakcji katolickich socjalistów Ziobry wiedział co robi i że będzie trzymał na krótkiej smyczy swojego przyszłego koalicjanta. „Zbigniew Ziobro wezwał prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, aby zerwał koalicję z Platformą Obywatelską. Lider Solidarnej Polski twierdzi, że obie partie utworzyły sojusz w sprawie budowy elektrowni jądrowych.”.....”Według szefa Solidarnej Polski to "zły projekt dla Polski,... (źródło)

Aby przybliżyć problem bezmyślnego i zapewne niechcianego wysługiwania się Niemcom przez Ziobrę i Solidarną Polskę przypomnę istotę problemu . Na początek tekst Westrwelle , który uzasadnia , dlaczego uważam , że Ziobro to „ pożyteczny idiota „ służący interesom Niemiec Westrwelle” Każdy kraj samodzielnie podejmuje decyzje dotyczące dywersyfikacji źródeł energii, i dotyczy to także Unii Europejskiej. Wiele zagrożeń nie zatrzymuje się jednak na narodowych granicach. Dlatego jest rzeczą pozytywną, że bezpieczeństwo urządzeń nuklearnych sprawdza się dzisiaj pod kątem niezawodności oraz porównawczo, stosując europejskie testy obciążeniowe. Zapewnienie możliwie największego bezpieczeństwa przy zachowaniu najwyższych standardów powinno być też naszym wspólnym celem w gremiach międzynarodowych, takich jak Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (IAEA) „.....”By zrealizować nasze cele, musimy udoskonalić rynek wewnętrzny Unii Europejskiej także w odniesieniu do energetyki. Niezbędnymi po temu instrumentami są efektywność energetyczna, dalszy rozwój wewnętrznego rynku energetycznego oraz konkurencji z pożytkiem dla konsumentów, bezpieczeństwo zaopatrzenia poprzez poprawę infrastruktury i dywersyfikacja źródeł oraz dróg zaopatrzenia. Sieci zaopatrzenia energetycznego poszczególnych państw wymagają inteligentnego wzajemnego powiązania. „.....”Niemcy czują się odpowiedzialne za realizację tych celów. Zabiegi Unii Europejskiej oraz krajowej polityki energetycznej poszczególnych państw członkowskich muszą się uzupełniać. Także w dziedzinie polityki energetycznej musi obowiązywać dewiza brzmiąca: "Nie mniej, lecz więcej Europy!". …..” Wspieramy realizację projektu Desertec, który zakłada możliwość dostarczania do uprzemysłowionych krajów czystej energii elektrycznej pochodzącej z wybudowanych na terenach pustynnych elektrowni słonecznych, wiatrowych lub fotowoltaicznych. „..(więcej)

"Skierowany przeciwko Polsce rosyjsko-niemiecki sojusz energetyczny spotyka się z nieśmiałymi protestami pro forma" Artykuł :" Polscy jurgieltnicy" autorstwa Mariusza Muszyńskiego i Krzysztofa Raka porównuje II Rzeczpospolita i III pod katem występowania obcej agentury. Rosja pomimo upływu 20 lat ciągle dostarcza nam 90 procent ropy i 60 procent gazu. Ponieważ bezpieczeństwo energetyczne wiąże się również z niezależności polityczna państwa autorzy skonstruowali tezę że właśnie stosunek do dywersyfikacji dostaw świadczy o tym czy nasze państwo jest mocno infiltrowane przez obca agenturę. Wnioski są smutne. Storpedowano próby uzyskania  dostępu do złóż kaspijskich i norweskich.  A przede wszystkim ciągle mimo wieloletnich prób nie możemy się zabrać za budowę elektrowni jądrowej. A to przecież elektrownie atomowe realnie mogą nas w dużym stopniu uniezależnić od szantażu energetycznego  Rosji. „...(więcej)

Rokita „Narastają niebezpieczeństwa, których nie było widać.A Tuskowy paradygmat polityki jest na nie ślepy.” ...”Polska szkoła wchodzi w okres degradacji, a uniwersytety nie pełnią misji cywilizacyjnej, gdyż tak bardzo zapadły się już w drugorzędność. Eksperci mówią, że od 2013 roku zacznie się trwały okres deficytu energetycznego. Dobrze, że Tusk podjął kwestię elektrowni atomowych, ale powstaną one za 15 – 20 lat, a po drodze jest 15 lat próżni „....(więcej)
Świat już wybrał . Wybrał rozwój cywilizacyjny, wybrał  energetykę jądrową . Przytoczę parę Danych  Pawła  Różyńskiego z artykułu „Opcja niemiecka w odwrocie„ Świat otrząsa się z traumy po katastrofie w Fukushimie i przeprasza z energią jądrową. Wbrew nadziejom ekologów ekonomii nie da się oszukać, a rozwoju cywilizacji opierać tylko na wiatrakach, słomie i krowim łajnie– „...”Kilka ostatnich dni zwiastuje prawdziwy przełom. W piątek Hiszpanie przedłużyli o pięć lat działanie swojej najstarszej siłowni nuklearnejw Santa Maria de Garona na północy kraju. Uznali, że w obecnej trudnej sytuacji ekonomicznej nie stać ich na pozbawienie się taniej energii. Francuzi i Brytyjczycy zapowiedzieli z kolei rychłe podpisanie umowy w sprawie m.in. wspólnej budowy na Wyspach nowej elektrowni atomowej. Brytyjczycy wiedzą, że bez dywersyfikacji źródeł energii długo nie pociągną. Ale prawdziwa sensacja przyszła zza oceanu.Po raz pierwszy od 34 lat rządowy regulator od badań i energetyki nuklearnej wydał zezwolenie na budowę elektrowni jądrowej. Powstanie ona w Vogtle w stanie Georgia. W planach są już kolejne inwestycje.”....”Choć kolejne ekipy podkreślały, że bezpieczeństwo energetyczne jest priorytetem, nigdy nadzwyczajnego pośpiechu u nas nie było.Teraz nie możemy się doczekać, kiedy największa, kontrolowana przez państwo, grupa energetyczna PGE ogłosi przetarg na dostawcę reaktorów. Brakuje przepisów prawnych, kadr, a nawet prezesa. Problemem może być zdobycie pieniędzy w bankach, a państwo nie kwapi się z gwarancjami, bo te dolicza się do długu, a z nim mamy poważny problem. „....(źródło)
Smart City „The Economist „ Living on a Platform „…„ Projekty Inteligentnego miasta powielają się na całym świecie .”..” Najbardziej znanym inteligentnym miastem jestMasdar , całkowicie nowe przedsięwzięcie architektoniczne w Abu Dhabi, które właśnie przywitało pierwszych mieszkańców, w planach ma mieć40 tysięcy mieszkańców. Miasto  Masdar jest zbudowane w całości na wznoszących się do góry platformach , co czyni budowanie zarządzanie instalacjami dużo łatwiejszym .Poniżej platform znajduje się inteligentna infrastruktura , włączając instalację wodną zer znajdującymi się w niej sensorami , i sieć światłowodową..Powyżej ma być pokaz dla wszelkiego rodzaju zielonych technologii. Energooszczędne budynki, małe moduły , które będą krążyć wokoło na ścieżkach ( żadne samochody nie są dozwolone. Znajduje się tam system, który wychwytuje wodę deszczową.”’...” Cisco próbuje zademonstrować coś  takiego wSengdo City , niedaleko Seulu w Korei Południowej”..”Projektowany koszt 35 miliardów dolarów i ma mieć 65 tysięcy mieszkańców.„’…”Mieszkańcy ,p[pierwszego ukończonego zespołu apartamentów już mogą cieszyć się korzyściami z wszystko ogarniającymi połączeniami .Inteligentne telefony otwierające drzwi . Klimatyzacja , żaluzje , i system bezpieczeństwa jest kontrolowany i pokazywany na we wszystkich apartamentach , a także pozwala na dostęp do wszelkiego  rodzaju usług serwisowych on line . Kilka kliknięć i użytkownik może wziąć udział w wideokonferencji  z lekarzem , załatwić lokalne sprawy urzędowe i znaleźć jak najłatwiej dostać się do pracy. „...(więcej)
Samochody Elektryczne „„Na całym świecie (m.in. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Japonia, czy Australia)rządy krajowe i lokalne zachęcają do tej podróży w nieznane sowitymi subsydiami i ulgami podatkowymi dla samochodów emitujących zero lub niewiele zanieczyszczeń, które wejdą na rynek w najbliższych trzech latach.”…” Podczas inauguracji Leafa Ghosn stwierdził, żedo 2020 r. czysto elektryczne samochody będą stanowić ok. 10% sprzedaży wszystkich nowych aut.” …Aby złagodzić nieco koszty pionierskim nabywcom,Wielka Brytania jako jeden z kilku krajów planuje od 2011 r. wprowadzić ulgi podatkowe o wartości do 5 tys. funtów (8,225 tys. dolarów). Amerykańscy nabywcy samochodów podłączanych do gniazdka – np. Chevroleta Volt produkowanego przez GM, który trafi na rynek w przyszłym roku – skorzystają na zwolnieniu podatkowym o wartości 7,5 tys. dolarów.”..W Izraelu obie firmy łączą siły z Better Place, amerykańskim przedsiębiorstwem budującym krajową sieć punktów ładowania baterii. Na stacjach będzie również wymieniać zużyte baterie na pełne. Projekt zyskał poparcie izraelskiego rządu, który wprowadził hojne zachęty podatkowe.”…Wielka Brytania i Portugalia udzielają firmom pożyczek i grantów o nieujawnionych wartościach z przeznaczeniem na budowę nowych fabryk mających produkować litowo-jonowe baterie.”.. W Stanach Zjednoczonych Nissan stał się pierwszym producentem spoza USA, który zakwalifikował się do programu grantów dla czystych technologii w motoryzacji prowadzonego przez Departament Energii.Koncern uzyska 1,6 mld dolarów niskooprocentowanej pożyczki na modernizację swojej fabryki w Smyrna w Tennessee. Produkcja aut elektrycznych miałaby tam ruszyć od 2012r.” …. (więcej)    

Żona Radosława Sikorskiego Anne Applebaum napisała artykuł pod wiele mówiącym tytułem „Koniec nuklearnego renesansu ?„ , tezy którego powinno zaniepokoić wszystkich zwolenników modernizacji Polski Anne Applebaum „ W sposób nieunikniony ogromne koszty utylizacji odpadów spadają na barki podatników, a nie branży energetycznej. Koszty oczyszczenia terenu ze skażeń, nawet w przypadku relatywnie małego wypadku, w końcu ponosi budżet. Również koszty leczenia poniesie w ten czy inny sposób społeczeństwo. Jeśli w Japonii dojdzie do naprawdę wielkiej katastrofy, cały świat zapłaci za to cenę. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Czuję podziw dla japońskich inżynierów walczących ze skutkami trzęsienia od wielu dni. Jeśli ktoś w ogóle może zapobiec katastrofie, to na pewno Japończycy dadzą radę. Ale mam też nadzieję, że fakt, iż o mały włos nie doszło do tragedii, spowoduje, że ludzie na całym świecie zastanowią się dłużej, jaka jest prawdziwa cena energii nuklearnej, i zatrzymają ruszający pełną parą nuklearny renesans.””... (więcej) Marek Mojsiewicz

Ociepleniowe strachy uderzają w rozwój gospodarczy Przypomnijmy. Szaleństwo ociepleniowe zaczęło się na konferencji w Rio w 1992 roku. Od tego czasu ociepleniowego bakcyla połknęła Unia Europejska. Potem były rozliczne - budzące coraz więcej wątpliwości - raporty opanowanej przez ekozelotów IPCC (oenzetowskiej komisji ds. zmian klimatycznych) i coraz więcej upolitycznionych konferencji z tradycyjnym biciem piany. Niestety, na biciu piany się nie skończyło i europejskie elity wzięły się ostro za ratowanie klimatu, kaskadowo powiększając koszty tej pogoni za chimerą lub zapowiadając takie wielkie koszty w przyszłości. A przy okazji nie tylko zagrażając rozwojowi gospodarczemu uczestników tych przedsięwzięć, czyli krajów UE, ale także interweniując w gospodarki innych krajów (patrz najnowszy konflikt w sprawie obciążania linii lotniczych podatkami antyociepleniowymi). Dla uczczenia początków całego tego przedsięwzięcia zorganizowano ostatnio konferencję Rio + 20. Czytając komentarze i wypowiedzi na ten temat, odczułem prawdziwą satysfakcję. Jeśli bowiem dyrektor Greenpeace nazywa te konferencję klęską epickich rozmiarów, a wtórują mu przedstawiciele innych organizacji zielonych zelotów, to normalni, rozsądni ludzie powinni cieszyć się, że zagrożenia dla ich poziomu życia, a faktycznie dla całej cywilizacji zaczynają słabnąć. Pocieszające jest też rozszerzanie się i lepsza organizacja ruchu oporu, co widać było na konferencji. Naukowi sceptycy i znani polityczni krytycy ociepleniowych szaleństw byli na Rio + 20 prawie nieobecni. Widać było jednak wyraźnie, iż co ważniejsze, ekonomicznie liczące się kraje Południa przestały lekceważyć całą sprawę i wzięły aktywny udział w tworzeniu zwłaszcza postulatów pod adresem świata i komunikatu końcowego. Dzięki nim - jak wynika z kuluarowych plotek - nie było (po raz pierwszy!) górnolotnego, czy raczej durnolotnego komunikatu, w którym państwa zobowiązywały się do rozmaitych kosztownych nonsensów. Skończyło się na takim zwyczajowym ple-ple i wsparciu medialnym politycznie poprawnego zachodniego świata. Widać było jednak, że balon (gorącego rzecz jasna!) powietrza został przekłuty i manifestacje głęboko wierzących w potrzebę ocalenia świata przed smokiem globalnego ocieplenia nie są w stanie zmienić tego faktu. Unia wciąż twardo. Przegłosują Polskę? Komisja Europejska pracuje nad nowym celem bądź wyznacznikiem redukcji emisji CO2. Oczywiście, ponieważ ogromna większość głęboko wierzących to ludzie z zamożnego - ciągle jeszcze! - Zachodu i do tego mający znaczne wpływy w polityce i w mediach, balon gorącego powietrza, nawet przekłuty, unosić się będzie jeszcze długo. Tym silniej, że ociepleniowa wiara stanowi nie tyle element wiedzy, czy nawet spójnego programu działań opartego na takiej wiedzy, ile znak rozpoznawczy szlachetnych bojowników o wielce ważne cele. Fantastyczną historyjkę, ilustrującą takie podejście głęboko wierzących opisał kiedyś ekonomista i krytyk społeczny Thomas Sowell w swej książce: Ever Wonder Why? Otóż w Anglii w późnych latach 30. XX w. panowała w kręgach intelektualnych i lewicowych moda na pacyfizm. Jednym z postulatów tego towarzystwa było wezwanie rządu brytyjskiego do jednostronnego rozbrojenia, jako przykładu dla innych. Kiedyś oksfordzki ekonomista Roy Harrod zapytany został przez swoją koleżankę, czy wsparłby taką inicjatywę. Harrod zdroworozsądkowo zadał pytanie, czy jego koleżanka uważa, że spowoduje to, iż Hitler także rozbroi swój kraj. A koleżanka skarciła go okrzykiem: Ach, Roy, czyżbyś stracił cały swój idealizm!? Pacyfistycznej idiotce nie chodziło o osiągnięcie jakiegoś skutku takimi działaniami. Opowiedzenie się za jednostronnym rozbrojeniem miało tak jak opowiedzenie się za walką z globalnym ociepleniem pokazać przynależność tych osób do towarzystwa charakteryzującego się szlachetnymi ideałami. Szkody, jakie mogłaby przynieść realizacja takich postulatów nie interesują ich zupełnie. Jan Winiecki

Rząd Tuska konsekwentnie uderza w rodziny Właśnie decyzją rządzącej koalicji Platforma - PSL, zakończy swój żywot program „Rodzina na swoim”.

1. Właśnie decyzją rządzącej koalicji Platforma - PSL, zakończy swój żywot program „Rodzina na swoim”. Program ten mówiąc najogólniej polegał na dofinansowaniu odsetek od kredytów na cele mieszkaniowe przez pierwsze 8 lat ich spłacania. Dotyczyło to zarówno mieszkań kupowanych na rynku pierwotnym jak i wtórnym jednak przy pewnych ograniczeniach dotyczących metrażu takich mieszkań jak i przeciętnej ceny metra kwadratowego mieszkania. Przez pierwsze lata po jego wprowadzeniu nie cieszył się on specjalnym zainteresowaniem, ponieważ atrakcyjną alternatywą były nisko oprocentowane kredyty we franku szwajcarskim, udzielane bez żadnych biurokratycznych ograniczeń. Jednak kryzys finansowy, a w konsekwencji gospodarczy uzmysłowił czarno na białym kredytobiorcom ryzyko kursowe związane z kredytami walutowymi, dodatkowo doprowadził do spadku cen mieszkań na rynku pierwotnym i wtórnym, a tym samym coraz więcej mieszkań spełniało warunki cenowe programu. Kredyty w ramach programu „rodzina na swoim” stały się do tego stopnia popularne, że do roku 2011 rodziny nabyły około 160 tysięcy mieszkań. Mimo niekorzystnych zmian w tym programie dokonanych przez koalicję Platforma-PSL w roku 2011 jeszcze w roku obecnym rodziny nabędą około 40 tysięcy mieszkań.

2. Mimo widocznych gołym okiem ułomności tego programu (tak naprawdę przybliżał on do własnego mieszkania tylko rodziny o przynajmniej średnim poziomie dochodów), ponieważ młodzi ludzie nie mają żadnego innego instrumentu wsparcia przez państwo zakupu mieszkań, klub parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości złożył do laski marszałkowskiej projekt nowelizacji tej ustawy wydłużający funkcjonowanie programu o kolejne 5 lat. Gdzie tam, koalicja Platforma -PSL odrzuciła ten projekt już w I czytaniu, nie proponując nic w zamian. Ta decyzja jest tym dziwniejsza,że program w zasadzie się samofinansował. Wpływy z VAT ze sprzedaży mieszkań w ramach programu według szacunku ekspertów wynoszą około 250 mln zł, kolejne 200 mln zł dają wpływy z CIT i PIT związane z ich wybudowaniem. Jednocześnie rocznie budżet dopłacał około 400-450 mln zł do odsetek od zaciągniętych kredytów. Mimo tych argumentów, ponieważ opinia rządu do projektu ustawy była negatywna, posłowie koalicji Platforma - PSL, głosowali tak jak chciał rząd.

3. Jednocześnie na ostatnim przed przerwą posiedzeniu Sejmu, odbyło się I czytanie rządowego projektu ustawy, dotyczącego zmian w podatku dochodowym od osób fizycznych. Rząd Tuska chce pozbawić ulgi na dziecko rodziny z jednym dzieckiem w sytuacji kiedy ich roczne dochody przekraczają 112 tys. zł, a także odbiera wszystkim korzystającym z internetu, możliwość odliczania ulgi internetowej. To pierwsze rozwiązanie wbrew pozorom nie będzie dotyczyło rodzin, które są krezusami. Wystarczy, że oboje rodzice będą zarabiali w okolicach średniej krajowej w gospodarce i już nie będą mogli skorzystać z ulgi na wychowanie dziecka. Jako rozwiązanie o charakterze prorodzinnym przyjęte zostało z kolei podwyższenie ulgi podatkowej o 50 % ( do 1668 zł) na trzecie i podwojenie (do 2200 zł) na każde kolejne dziecko tyle tylko,że rzadko która rodzina wielodzietna ma takie dochody aby móc odliczyć od podatku ulgi w takiej wysokości.

4. Okazuje się, że zabranie ulgi na jedno dziecko i dodanie 50% ulgi na trzecie 100% na kolejne dziecko (sytuacja rodzin z dwojgiem dzieci pozostaje bez zmian) przyniesie budżetowi państwa oszczędności w wysokości około 150 mln zł co przy wydatkach budżetowych zdecydowanie przekraczających 300 mld zł stanowi zaledwie promile ale i po nie chce się schylić, rządząca koalicja Platforma – PSL. Wcześniej już zdołano zabrać becikowe (czyli świadczenie z tytułu urodzenia dziecka) rodzinom w których miesięczny dochód na członka rodziny przekracza kwotę 1922 zł, a oszczędności z tego tytułu, wyniosą kilkadziesiąt milionów złotych. Tak właśnie bez rozgłosu, rząd Tuska uderza w polskie rodziny i robi to w sytuacji kiedy Polska ma jeden z najniższych wskaźników dzietności na świecie (207 miejsce na 211 klasyfikowanych przez ONZ państw). Kuźmiuk

Liechtenstein. Ostoja tradycji i życia Księstwo Liechtenstein to jedna z ostatnich państwowo-ustrojowych pozostałości dawnej chrześcijańskiej i wolnej Europy – obok Malty, Andory czy niektórych kantonów Szwajcarii. Od kilku lat Księstwo broni się przed różnymi „postępowymi” projektami tamtejszej lewicy i eurokomuny. Księstwo Liechtenstein to kawałek dawnego Świętego Cesarstwa Rzymskiego i monarchii Habsburgów. Od roku 1806, tj. od czasu zniesienia tego Cesarstwa pod presją Napoleona, jest ono suwerenne. 1 lipca br. mieszkańcy małego Księstwa (liczącego zaledwie ok. 36 tys. obywateli) odrzucili w referendum „propozycję” miejscowej lewicy – zniesienia tradycyjnego książęcego prawa całkowitego weta w dziedzinie ustaw uchwalanych przez parlament. Za utrzymaniem pełnego prawa weta panującego księcia – zarówno wobec ustaw, jak też wobec wyników każdego referendum – zagłosowało aż 76,1 proc. uczestników tego plebiscytu (przy frekwencji prawie 83 proc. uprawnionych). Po głosowaniu premier rządu Klaus Tschütscher powiedział agencji SDA, że zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy projektu w istocie opowiedzieli się za utrzymaniem istniejącego systemu dualizmu – władzy zarówno panującego domu książęcego, jak i narodu. Konstytucyjne zgodne współdziałanie elementów monarchii i demokracji zostało potwierdzone – stwierdził Tschütscher.

Demokratyczna monarchia Warto przypomnieć, że władza prawodawcza w Księstwie Liechtenstein należy zarówno do księcia, jak i do parlamentu – liczącego 25 deputowanych, wybieranych w wyborach proporcjonalnych na cztery lata. Proceder aborcji jest w Księstwie prawnie zabroniony. Według obowiązującego kodeksu karnego z roku 1987, osoba wykonująca aborcję może zostać skazana na rok pozbawienia wolności. A jeśli aborcja jest przeprowadzana w celu osiągnięcia zysku, kara więzienia może wynieść do trzech lat. Te kary stosuje się zarówno wobec pracowników medycznych, jak też wobec kobiet, które chciały zabić własne dziecko – nawet poza granicami kraju. Aborcja jest prawnie dozwolona jedynie w przypadku, gdy lekarze uznają ją za konieczną, aby uratować zagrożone życie ciężarnej kobiety. A także wówczas, gdy ciężarna nie ma ukończonych 14 lat. Ta prawna ochrona życia poczętych dzieci, choć nie całkowita, jest najprawdopodobniej – obok tej z Malty – najbardziej skuteczna we współczesnej socdemokratycznej Europie. To głosowanie ok. 17 tysięcy obywateli zostało przeforsowane przez tych samych działaczy, którzy parę miesięcy wcześniej, we wrześniu ub. roku, zorganizowali referendum dotyczące zalegalizowania prawa do aborcji w przypadku „upośledzenia płodu” i do 12. tygodnia ciąży. To referendum wówczas im się nie udało – ponad 52,3 proc. głosujących odrzuciło ich aborcyjno-rewolucyjne projekty. Rządzący krajem 43-letni następca tronu – książę Alojzy von und zu Liechtenstein (z panującego tam od końca XVII wieku niemiecko-austro-morawskiego rodu Liechtenstein) – zapowiedział wówczas, że zablokuje każde prawo zezwalające na zabijanie nienarodzonych dzieci, nawet gdyby zostało ono przyjęte w drodze najbardziej demokratycznego głosowania. Z kolei w marcu br. książę oświadczył w parlamencie, że nie wyobraża sobie kierowania państwem, jeśli jego prawo weta zostanie ograniczone. Dodał, że aby mógł jak najlepiej kierować Księstwem, musi zachować prawo do wetowania ustaw, które są niesprawiedliwe i niezgodne z chrześcijańską tradycją kraju. Natomiast 24 maja br. zagroził lokalnym politykom i działaczom lewicy, że zrzeknie się obowiązków głowy państwa, jeśli w planowanym przez nich referendum zostanie przyjęty projekt ich ustawy „obywatelskiej” – zabraniającej mu wetowania ustaw. Książę zapowiedział również, że jeśli obywatele tego nie zrozumieją i nie zechcą zapewnić mu dotychczasowych praw, rodzina królewska będzie zmuszona do całkowitego wycofania się z życia polityczno-państwowego. Na szczęście dla małego księstwa i większości jego stałych mieszkańców ten projekt właśnie nie przeszedł. Mimo trwającej od kilku lat dość silnej propagandy na rzecz aborcji i ograniczenia praw monarchy – również tej z „postępowej” Unii Europejskiej – katoliccy mieszkańcy wypowiedzieli się za odrzuceniem demokratyczno-rewolucyjnych projektów lewicy, nie po raz pierwszy zresztą. Jednak niestety nie jest wykluczone, że być może te demoprojekty przejdą za kilka lat. Bo np. w czerwcu ub. roku tamtejszej lewicy i eurokomunie udało się już doprowadzić, po przeprowadzeniu odpowiedniego referendum, do legalizacji tzw. związków partnerskich osób tej samej płci. Zachowanie tradycji i wolności kraju jest też zagrożone w dziedzinie finansowo-gospodarczej – przynajmniej od roku 2009 i czasu znanej „afery” dziesiątków tysięcy bankowych kont obywateli Niemiec, Francji i innych państw UE – prowadzonych w bankach Księstwa, w tym w dużym banku należącym do rodziny książęcej. Władze UE oraz władze rządowe i skarbowe Niemiec, Francji i innych „euroludów” (a także USA) mocno naciskały wówczas na władze w Vaduz, aby wydały im pełne listy ich obywateli i podatników trzymających w bankach na terytorium Księstwa „nielegalne”, bo nieopodatkowane w macierzystych krajach pieniądze. Władze Księstwa Liechtenstein zasadniczo oparły się wówczas tym niemieckim i innym naciskom (choć w kilku sprawach trochę im ustąpiły). Na jak długo?

Tomasz Myslek

CBŚ jak komenda Centralne Biuro Śledcze Policji - pod takim szyldem od nowego roku ma funkcjonować obecne CBŚ, które zostanie wydzielone ze struktury Komendy Głównej Policji. Biuro będzie działać na wzór komend wojewódzkich. Resort planuje wyodrębnienie Centralnego Biura Śledczego ze struktury organizacyjnej Komendy Głównej Policji oraz przekształcenie tej komórki organizacyjnej w jednostkę organizacyjną policji, czyli w Centralne Biuro Śledcze Policji.

- Centralne Biuro Śledcze Policji będzie dysponować oddzielnym budżetem, na takich samych zasadach jak obecnie dysponują komendy wojewódzkie policji. Szef Centralnego Biura Śledczego Policji będzie podlegać komendantowi głównemu policji - poinformowała nas Małgorzata Woźniak, rzecznik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zmiany spowodują, że z KGP wydzielone zostaną też etaty obecnie przypisane do CBŚ. To w sumie 53 etaty.

- One aktualnie związane są z obsługą Centralnego Biura Śledczego Komendy Głównej Policji. W związku z czym zmiana polegać będzie na przesunięciu etatowym z Centralnego Biura Śledczego KGP do Centralnego Biura Śledczego Policji - wyjaśniła Woźniak. Plany zmian związanych z CBŚ nie przewidują ani likwidacji, ani rozbudowy struktury etatowej Komendy Głównej Policji. Jak informuje MSW, nad całością zmian w KGP od 14 marca br. pracuje specjalny zespół powołany przez komendanta głównego policji. Ma on opracować założenia organizacyjne i prawne dotyczące reformy struktury KGP. Wytyczne w tym zakresie wyznaczył Jacek Cichocki, minister spraw wewnętrznych.

Posterunki do likwidacji O zmianach w funkcjonowaniu KGP mówi głośno od początku roku, od czasu kiedy stanowisko komendanta głównego policji objął nadinsp. Marek Działoszyński. Szef policji zaznaczał jednak, że po wydzieleniu CBŚ z KGP będzie można przeanalizować ewentualne zmiany w strukturze samej KGP.

- Wydzielenie Centralnego Biura Śledczego jako jednostki organizacyjnej zmniejszy stan osobowy KGP i zapewne pewne struktury, które obecnie są w komendzie, nie będą potrzebne w takich rozmiarach - zastrzegł. Centralne Biuro Śledcze działa od 15 kwietnia 2000 roku. Powstało z połączenia działających w Komendzie Głównej Policji: Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną i Biura do Walki z Przestępczością Narkotykową. Służący w CBŚ funkcjonariusze zajmują się m.in. grupami specjalizującymi się w obrocie narkotykami, handlu bronią, amunicją czy praniem pieniędzy. CBŚ przyczyniło się m.in. do rozbicia największych polskich gangów - z Pruszkowa i Wołomina. Od roku w CBŚ działa też Wydział Operacji Pościgowych zajmujący się ściganiem najbardziej poszukiwanych przestępców. W strukturze Biura ma powstać w przyszłości Centrum ds. Uprowadzeń. Oprócz reorganizacji KGP realizowane są też zmiany na najniższych szczeblach policji. Problem dotyczy 277 z 691 posterunków. Część z nich zostanie połączona bądź przeniesiona do komend powiatowych, a inne zlikwidowane. Powstanie też 27 nowych komisariatów. Wyznacznikami są m.in. zagrożenie przestępczością, czas reakcji policji na zgłoszenie o zdarzeniu oraz koszty. Nowy model ma pozytywnie wpłynąć na skuteczność policji, a w efekcie zmian żaden z policjantów nie straci pracy. Pomysł jednak budzi spore wątpliwości wśród parlamentarzystów, m.in. PiS. Ich zdaniem, tego rodzaju decyzje rządu pozwalają "na masową likwidację posterunków policji", co w konsekwencji skutkuje obniżeniem bezpieczeństwa Polaków. Marcin Austyn

Stara kadra nie rdzewieje W sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych trwa letnie “zaklepywanie” nowych ambasadorów. Pamiętna Marynia z serialu “Rodzina Połanieckich”, czyli Anna Nehrebecka, ostatnio jest bardzo zapracowana. Jako warszawska radna PO kieruje Zespołem Nazewnictwa Miejskiego, którego zadaniem jest rozpatrywanie propozycji nadawania nazw ulicom, placom, parkom. Jak podawała niedawno stołeczna prasa, Nehrebecka negatywnie zareagowała na pomysł nazwania jednego ze skwerów imieniem Stefana Kuryłowicza – architekta, który przed rokiem zginął w katastrofie lotniczej. Był on twórcą wielu nowoczesnych budynków, w tym siedziby wydziałów lingwistycznych Uniwersytetu Warszawskiego na Powiślu, gdzie akurat mieszka radna Nehrebecka. – Za to lustro, które mi zbudował przed domem, nie powinien mieć żadnej nazwy. Podchodzę do okna i się odbijam. Macham do siebie ręką i już dostaję oczopląsu – miała stwierdzić znana niegdyś aktorka.

Emerytura w Tunezji Ale już niedługo minister spraw zagranicznych wybawi panią Nehrebecką od rozstrzygania podobnych problemów. Jej mąż, Iwo Byczewski, jest bowiem kandydatem na nowego ambasadora RP w Tunezji. Czy do “turystycznego raju” zabierze małżonkę – tego jeszcze nie wiemy, ale z pewnością czułaby się ona lepiej nad brzegami Morza Śródziemnego niż w zimnej Warszawie, na dodatek upstrzonej szklaną architekturą. Jako pani ambasadorowa ma już zresztą doświadczenie, gdy w 2001 r. wyjechała do Brukseli, gdzie Byczewski był najpierw przedstawicielem Polski przy UE, a potem ambasadorem w Belgii. O brukselskim życiu tego małżeństwa swego czasu rozpisywała się prasa (zwykle w mało pochlebnym tonie), zaś sama Nehrebecka wspominała tylko, że przez Polonię belgijską jej mąż nazywany był “ambasadorem Nehrebeckim” lub wręcz “ambasadorem Połanieckim”. Dlaczego minister Sikorski sięgnął właśnie po Iwa Byczewskiego, który ma już 64 lata (będzie to więc chyba ostatnia jego posada przed emeryturą), a z dyplomacją od 2007 r. nie miał nic wspólnego? Mąż pani Nehrebeckiej był wprawdzie wiceministrem u boku Krzysztofa Skubiszewskiego, Andrzeja Olechowskiego i Władysława Bartoszewskiego, ale to przecież dawne czasy. Znacznie bardziej aktualne może być wyznanie żony Byczewskiego, jakie uczyniła w jednym z wywiadów: “Należałam kiedyś do nieistniejącej już Unii Wolności. Po 10 kwietnia [2010 r. – przyp.red.] wstąpiliśmy z mężem do PO. Stwierdziliśmy, że nie wystarczy być tylko sympatykami”. Zresztą już wcześniej, przed wyborami w 2007 r., nazwiska obojga małżonków figurowały w Komitecie Honorowym PO, któremu przewodniczył Władysław Bartoszewski, a potem wspierali Platformę już przy każdych następnych wyborach. W końcu sama Nehrebecka dała się wybrać do Rady Warszawy, a teraz mamy dopełnienie nagrody za lojalność i zaangażowanie.

Prawda z Berlina 12 lipca sejmowa Komisja Spraw Zagranicznych pod przewodnictwem Grzegorza Schetyny zaakceptowała nie tylko kandydaturę Byczewskiego. Znacznie ważniejsza wydaje się nawet osoba nowego przedstawiciela przy Unii Europejskiej, którym zostanie Marek Prawda. Zastąpi on Jana Tombińskiego, wyjeżdżającego właśnie na posadę ambasadora UE na Ukrainie. Prawda był dotąd ambasadorem Polski w Berlinie, a wcześniej w Sztokholmie. Zdążył też być dyrektorem sekretariatu ministrów Bartoszewskiego i Mellera oraz szefem Departamentu Europy Zachodniej w MSZ za czasów Geremka. Generalnie jednak i wykształcenie (skończył studia ekonomiczne w Lipsku, był na stypendium w Hamburgu), i doświadczenia dyplomatyczne (w latach 90. był I sekretarzem i radcą ambasady w Bonn) najbardziej wiążą go z Niemcami. W udzielonym rok temu wywiadzie Marek Prawda stwierdził m.in.: “W momencie, kiedy Zachód stara się pozytywnie włączyć Rosję w obieg europejski, Polska okazuje się partnerem, który może w tym skutecznie pomóc. Z kolei Rosja wydaje się coraz lepiej rozumieć, że jej droga do zbliżenia z Europą będzie krótsza przez Polskę, a nie poprzez jej ominięcie. I mimo wszystkich kłopotów, które jeszcze nam się zdarzają, jest to dla mnie dowód na odbudowę zaufania. Dzisiaj w debatach europejskich trudno sobie wyobrazić nieobecność trójgłosu polsko-niemiecko-rosyjskiego”. W tym kontekście trudno się dziwić, że minister Sikorski chce mieć w Brukseli człowieka, który będzie realizował jego skrajnie proniemiecką i jednocześnie uległą wobec Rosji linię polityczną. Kandydatury Byczewskiego i Prawdy to tylko najbardziej znamienne przykłady aktualnej polityki personalnej szefa naszej dyplomacji. Sikorski jest ministrem już piąty rok, wcześniej przez 4 lata był wiceministrem (w rządzie Buzka), toteż trudno się dziwić, że ambasady obsadza głównie ludźmi z “korporacji Geremka”, którzy pracę w alei Szucha rozpoczynali na początku lat 90. I wszystko wskazuje na to, że ów Geremkowski duch jeszcze długo będzie krążył po korytarzach MSZ… Paweł Siergiejczyk

Dlaczego spadają wpływy z podatków? Już nawet oficjele przyznają, że z finansami publicznymi jest bardzo źle, a będzie w najbliższych latach jeszcze gorzej. Na razie ratujemy się emisją pieniędzy pod pretekstem "wpłat z zysku" NBP. Od zawsze wiadomo, że jedyne istotne "zyski" tego podmiotu tworzą różnice w złotowej wycenie wartości rezerw dewizowych, które na koniec roku, w związku z deprecjacją złotego, mają z reguły wyższą wartość niż na początku, a także oprocentowanie jak najbardziej emisyjnych kredytów udzielanych przez ten specyficzny bank (innych nie udziela). Zresztą - wbrew panującej u nas ortodoksji - nie ma w tym nic złego. Słabnie jednak efektywność wszystkich podatków, w tym tych najważniejszych - podatku od towarów i usług, akcyzy i podatku dochodowego od osób fizycznych. Podatek dochodowy od osób prawnych od lat dogorywa; jest już na coraz słabszym ostatnim miejscu. Od jesieni zeszłego roku wiadomo, że prognoza dochodów podatkowych na ten rok jest zawyżona o ponad 20 mld zł, lecz ten błąd nie ma bynajmniej makroekonomicznego uzasadnienia. Wręcz odwrotnie: stan gospodarki od pięciu lat w niczym nie tłumaczy globalnego spadku efektywności fiskalnej systemu podatkowego. Na pytanie, co jest jedną z najważniejszych przyczyn destrukcji tego systemu, odpowiedzią jest dość zaskakujące słowo: "prywatyzacja". Nie idzie tu oczywiście o prawne znaczenie tego pojęcia, lecz przenośne - jako przehandlowanie zarówno sensu, jak i treści podatków w politycznej i administracyjnej praktyce w sposób sprzeczny z interesem publicznym. A tak konkretnie, to ów prywatyzacyjny rak niszczy ten system co najmniej w trzech płaszczyznach: doradczej, jurysdykcyjnej i legislacyjnej. W płaszczyźnie pierwszej polega na tym, że politycy promują określone firmy doradcze, których usługi narzucają zwłaszcza spółkom Skarbu Państwa i innym podmiotom sektora publicznego. Zacytowana w prasie rozmowa między jednym z szefów tego rodzaju spółki a ministrem skarbu, którego podwładni kazali zawrzeć umowę z jedną z tego rodzaju firm, jest przykładem zjawiska powszechnie znanego od wielu lat. Łatwo sprawdzić, kto od lat ma faktyczny monopol na obsługę tego sektora: jest to tylko kilka firm używających skromnie pod własnym adresem określeń "renomowany" i "międzynarodowy". Co to oznacza dla obciążenia podatkowego tych firm i wpływów budżetowych? Tylko i aż tyle, że taki naznaczony doradca musi mieć "sukcesy", więc dzięki swoim mocodawcom zapewnia obsługiwanym firmom nie tylko "optymalizację obciążeń podatkowych", ale musi jej zapewnić skuteczną ochronę tych działań w organach administracji rządowej. W końcu to "nasi" doradzają i ich renomowana działalność musi być efektywna - co fachowcy, to fachowcy. Nieraz słyszałem prywatnie od urzędników skarbowych, że na rzetelne skontrolowanie tej czy innej firmy podatkowej lub nawet związku sportowego są "za krótcy". A wiemy również, że to właśnie spółki Skarbu Państwa i sektora publicznego są w naszym kraju jednym z najważniejszych donatorów budżetu, więc jest z czego schodzić. Jeżeli ktoś to zjawisko chce nazwać łagodnie np. klientelizmem - proszę bardzo. Czy jednak nie jest to głównie rodzaj prywatyzacji problematyki podatkowej? Zjawisko to pojawia się również w procesie stosowania prawa podatkowego przez organy podatkowe. Formalnie władza ministra finansów i podległych mu organów jest tu ogromna. Mogą wszystko lub nawet więcej. W każdej sprawie - jeżeli chcą - mogą wydać tzw. ogólną interpretację urzędową i pieniądze same wpłyną do kasy, bo większość podatników, którzy mają coś za uszami, sama zapłaci zaległości podatkowe, nie czekając na spór, który z istoty będzie przegrany. Dlaczego tak się jednak nie dzieje, skoro świetnie wiemy, gdzie są "konfitury"? Przede wszystkim dlatego, że w przedpokojach i właściwych gabinetach kręci się aż nadto dużo lobbystów i innych ekspertów, którzy potrafią wiele "uzgodnić", tak aby nikt potem nie sięgał z Warszawy po należne pieniądze od ustosunkowanych podatników. Wielokrotnie można było zaobserwować tego rodzaju działania, gdy np. osoba kierująca departamentem odpowiedzialnym za jeden z najważniejszych podatków uzgadniała działania władz z biznesem (nie tylko podatkowym), który skutecznie "przetłumaczył", że zainteresowany podmiot lub branża może zapłacić tylko tyle, ile chce. Czy po takim dictum podskoczy ktoś w tzw. terenie? Oczywiście nie. Bo tak naprawdę to ci wielcy płacą tylko tyle podatków, ile chcą, a bardzo często nie mają takiej potrzeby. Trzecia płaszczyzna jest do perfekcji opanowana przez biznes podatkowy: żadna istotna ustawa podatkowa lub jej nowelizacja nie ma szans wyłonić się z niekontrolowanego źródła, czyli od działających w interesie publicznym urzędników czy od polityków kierujących się tym interesem. Wszystkie istotne projekty ustaw podatkowych piszą od lat "eksperci", którzy świetnie rozumieją "interesy branż", a zwłaszcza ich chęć, a raczej brak chęci płacenia podatków. Tu zwłaszcza "społeczni doradcy" stoją na straży dokonań legislacyjnych. Należy przecież tworzyć wyłącznie przepisy "korzystne dla podatników", szczególnie tych, których stać na lobbing, poparcie medialne i ekspertów. Dzięki temu wszyscy są zadowoleni, a minister finansów jest chwalony przez liberalną prasę. Wiadomo, że ich zdaniem - im gorzej z podatkami, tym lepiej. Tym językiem mówi zwłaszcza minister finansów i sądzę, że jest na swój sposób szczery: po co ma "sięgać do kieszeni podatników", szczególnie tym, którzy popierają obecną większość polityczną? Nie po to przecież zdobywa się władzę, aby w sposób "nieobliczalny" prowadzić politykę podatkową, a największym grzechem "odpowiedzialnej polityki" jest przecież "podwyższanie podatków". Ciekawe, które pokolenie spłaci rosnący w wyniku tej polityki dług publiczny.

Prof. Witold Modzelewski

Przemilczany hołd ruski Władimir Putin: „Jesteśmy narodem zwycięzców. Mamy to zapisane w genach”. Czyżby? Największego upokorzenia militarno-politycznego w swoich dziejach Rosjanie doznali od Polaków. Jedyny raz w historii – ponad 400 lat temu – przywódca rosyjski został pojmany i przewieziony poza granice Rosji – do Warszawy, gdzie korzył się przed polskim sejmem. Do dzisiejszego dnia fakty o tym są ukrywane i przemilczane. A zaczęło się od… Smoleńska. 29 października 1611 r. na Zamku Królewskim w Warszawie miał miejsce tzw. hołd ruski – wyraz wielkiego zwycięstwa państwa i oręża polskiego. Ten porównywalny tylko z Grunwaldem i odsieczą wiedeńską prestiżowy triumf Polski został całkowicie wymazany z naszej historii. Od stuleci pracowała nad tym dyplomacja rosyjska, a po II wojnie światowej cenzura PRL-u. Dziś hołd ruski i towarzyszące mu zwycięstwo militarne wciąż nie istnieją w podręcznikach i kalendarzu obchodzonych oficjalnie rocznic, a przede wszystkim w narodowej świadomości Polaków. To największa biała plama w naszej historii, której trwaniu sprzyja polityczna poprawność i serwilizm liberalno-lewicowych elit rządzących.

Kreml w rękach Polaków Skomplikowana sytuacja polityczna między Polską a Rosją na początku XVII w. doprowadziła w 1609 r. do zbrojnej interwencji Rzeczypospolitej. Główną twierdzą, która stanęła na drodze wojsk polsko-litewskich, był Smoleńsk. Jego oblężenie rozpoczęło się we wrześniu (ostatecznie miasto zdobyto 13 czerwca 1611 r.). Przybyły po rozpoczęciu blokady Smoleńska hetman polny koronny Stanisław Żółkiewski uznał, że należy ją kontynuować częścią wojsk, ale najlepszym rozwiązaniem militarnym jest uderzenie w głąb pogrążonego w chaosie państwa moskiewskiego. 4 lipca 1610 r. pod jego dowództwem 7 tys. polskich huzarów zmiotło pod Kłuszynem 5–10 razy liczniejszą doborową armię rosyjsko-szwedzką. To wspaniałe zwycięstwo – porównywalne tylko z szarżą pod Kircholmem (1605 r.) – otworzyło wojskom Rzeczypospolitej drogę na Moskwę, do której wkroczyły 20/21 września, a 8 października zajęły Kreml. Żółkiewski wziął do niewoli cara Wasyla IV Szujskiego oraz jego braci Dymitra oraz Iwana.
Car na kolanach 29 października 1611 r. wielki hetman i polityk triumfalnie powrócił do Warszawy, prowadząc wziętych do niewoli władców Rosji (a także Michaiła Szeina, patriarchę moskiewskiego, oraz Filareta, patriarchę całej Rusi) – na oczach wiwatujących tłumów, przy biciu kościelnych dzwonów i armatnich wystrzałach. Pod eskortą polskich dragonów przez Krakowskie Przedmieście zostali oni dowiezieni na Zamek Królewski na uroczyste posiedzenie sejmu i senatu. Julian Ursyn Niemcewicz: „Z głośnemi okrzykami przyjęty Zygmunt od Senatu i ludu; lecz powiększył nierównie radość publiczny wjazd tryumfalny Hetmana Żółkiewskiego. Jak niegdyś wodzowie Rzymscy jak u nas Xżę Ostrogski i Tarnowski wiódł Żółkiewski w tryumfie pojmanych Carów. Wszyscy Pułkownicy i Rotmistrze na bogato przybranych koniach postępowali przodem za niemi szło do 60 karet. W ostatniej sam Żółkiewski w bogatszym nad inne powozie otwartym przez sześć białych koni Tureckich ciągniętym z nim strącony Car Szujski dwóch braci swoich mający po bokach. Kapitana od Gwardii na przodzie. Cisnął się lud zewsząd dla widzenia świetnych jeńców, Car patrzących smutnie, lecz uprzejmie pozdrawiał. Sehin, Rządzca Smoleńska, Patryarcha i przedniejsi w osobnych wiezieni kolebkach piechota i Kozacy Hetmańscy cały zamykali poczet. Gdy wszyscy na dziedzińcu Zamkowym stanęli, już Król Zygmunt na tronie dostojni Ojcowie w krzesłach swoich siedzieli, wszedł Hetman do Senatu prowadząc za rękę Cara mając braci jego za sobą”. Wasyl IV ukorzył się przed majestatem Rzeczypospolitej i złożył przysięgę, że Rosja nigdy nie zaatakuje Polski. Król podał klęczącemu przed nim carowi rękę do pocałowania. Wielcy kniaziowie Dymitr (dowódca rosyjskiej armii) oraz Iwan (następca tronu) bili twarzą o zamkową posadzkę. W trakcie ceremonii na podłodze przed zwycięskim hetmanem, królem i obecnymi dostojnikami Rzeczypospolitej leżały zdobyte na Kremlu rosyjskie sztandary, w tym carski z czarnym dwugłowym orłem.
Rosjanie likwidują ślady Wszelkie ślady i pamiątki po tamtych wydarzeniach były i są dla Rosjan wielką ujmą. Dlatego gdy tylko zaistniały po temu warunki, rozpoczęli generalną z nimi rozprawę. Dwa wielkie obrazy nadwornego malarza Zygmunta III Tomasza Dolabelli ilustrujące hołd ruski oraz zdobycie Smoleńska zostały zrabowane z Zamku Królewskiego przez wojska rosyjskie w 1707 r. Ślad po nich zaginął. Szczątki Szujskich, zmarłych w tajemniczych okolicznościach wkrótce po przewiezieniu ich do Polski, miał w wyniku nacisków wschodnich sąsiadów przekazać Rosji w politycznym geście jeszcze Władysław IV. Zniknęła także tzw. Kaplica Moskiewska, zlokalizowana obok dzisiejszego Pałacu Staszica, w której początkowo znajdowały się trumny Szujskich oraz tablice pamiątkowe. Trumny i tablice stopniowo znikały, aż wreszcie zburzono sam budynek (dzieła dopełniły władze PRL-u tuż po wojnie). Rosjanie pozbyli się pamiątek po wydarzeniach stanowiących ujmę dla ich wielkoruskiej dumy. Dzień 4 listopada jest w Rosji hucznie obchodzony jako Dzień Narodowej Jedności ustanowiony dla uczczenia wyzwolenia Moskwy z rąk Polaków (7 listopada). W zeszłym roku tego dnia patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl uznał, że zwycięstwo z 1612 r. ma dla jedności narodu rosyjskiego takie samo znaczenie jak zjednoczenie się w walce przeciwko faszyzmowi (za: Polskieradio.pl). Wydarzenia, które dla Polaków mogłyby i dziś stanowić wielkie moralne wsparcie, Rosjanie zakłamują i dyskontują – choćby w najwyżej budżetowym filmie rosyjskiej kinematografii „Rok 1612”.
W Polsce cisza W zeszłym roku próba zorganizowania na Zamku Królewskim uroczystości upamiętniających 400. rocznicę hołdu ruskiego spełzła na niczym. „Co mamy przypominać? Fatalną politykę wobec Rosji? Kto chce, to pamięta, ale nie sądzę, żebyśmy musieli organizować państwowe obchody” – powiedział dla „Rzeczpospolitej” prof. Tomasz Nałęcz, doradca prezydenta RP ds. historii i dziedzictwa narodowego. Władcy Rosji, carska ochrana i ambasador Repnin zrobili już swoje. Władze PRL-u również. Dzisiejsi Polacy także nie muszą wiedzieć. Miejsce hołdu ruskiego nie jest w żaden sposób upamiętnione na terenie Warszawy. Ani w Zamku Królewskim, ani przez Muzeum Narodowe, ani przez Muzeum Historyczne m.st. Warszawy. W żadnym z tych miejsc nie było nigdy wystawy dotyczącej tego zdarzenia. Na podstawie kwerendy w licznych oddziałach Muzeum Narodowego, a także lektury materiałów dotyczących zajęcia Kremla przez Żółkiewskiego, z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że po II wojnie światowej nigdzie na terenie Polski nie zorganizowano oficjalnych uroczystości odnoszących się do tamtych epokowych wydarzeń. Jedynym nawiązaniem do zajęcia Moskwy i Kremla jest łacińska (!) inskrypcja na zachodniej tablicy znajdującej się na warszawskiej kolumnie Zygmunta (w tłumaczeniu): „Zygmunt III (…) wziął do niewoli wodzów, stolicę i ziemie moskiewskie zdobył, wojska rozgromił, odzyskał Smoleńsk”. Reszta jest milczeniem. Paweł Paliwoda

Socjalistyczny dobrobyt W strefie euro czerwony alarm. Grecja, czy Hiszpania padają jak muchy dzięki dobrodziejstwu wspólnej waluty i wspólnego europejskiego domu. Finowie – i nie tylko oni – głośno mówią o powrocie do pieniądza narodowego. W panice przed rozpadem brukselskiego potwora kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji François Hollande apelują o ratowanie strefy euro za wszelką cenę, tym bardziej że nie pozostawiają złudzeń i eksperci Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Ich zdaniem eurozona „w każdej chwili może się rozpaść, a kroki podjęte przez przywódców państw euro nie pomagają”. Analitycy MFW postulują więc przyznanie Europejskiemu Bankowi Centralnemu prawa wypłacania pożyczek zadłużonym państwom, a tym samym uruchomienia środków, np. euroobligacji, które pomogłyby pogrążającej się w zapaści strefie euro. Wówczas, jak poinformował niedawno „The Telegraph”, bank mógłby spełniać rolę „pożyczkodawcy ostatniej szansy”, by przerwać eskalację długów państw. Unia z jej wspólnym pieniądzem miała być gigantem gospodarczym zdolnym dogonić Stany Zjednoczone. Jak było do przewidzenia okazała się kolosem na glinianych nogach, żywiącym się korupcją i bankową lichwą. Gdy kilkanaście lat temu byłem w Grecji i pytałem o to jak się żyje po wprowadzeniu euro, w odpowiedzi słyszałem same narzekania. Obniżył się poziom życia wskutek kursu wymiany drachma-euro, ceny poszły w górę, pensje w dół. To dopiero był początek i dziś Grecja, której kołem zamachowym gospodarki była zawsze turystyka, jest bankrutem, a politycy chcą powrotu do drachmy, co byłoby równoznaczne z opuszczeniem UE. Zresztą nawet z opublikowanego ostatnio raportu amerykańskiego banku Citi wynika, że do około 90 proc. wzrosło ryzyko, że Grecja opuści strefę euro w ciągu najbliższych 12-18 miesięcy, choć jeszcze niedawno prawdopodobieństwo takie szacowano na 50-75 proc. A zresztą, czy ktoś chce jeszcze Grecję w Unii? Bruksela zostawiła ją nagą i bosą, jest więc nieprzydatna do niczego. A tonąca w długach Hiszpania, która po wspólnej deklaracji Merkel-Hollande wystąpiła o nową pomoc finansową, w wysokości około 300 miliardów euro ponad przyznane jej 100 miliardów na dokapitalizowanie banków? Jej nadzieje rozwiał szybko niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble, twierdząc że kwoty, które Madryt dostał do tej pory i tak są duże. Dłużników-potencjalnych bankrutów ciągnących unijny statek na dno- coraz więcej, nikt więc nie chce robić za dobrego wujka, trwającego w eurostrefie. Fińska minister finansów Jutta Urpilainen w wywiadzie dla dziennika „Kauppalehti” powiedziała wprost, że Finlandia „nie będzie trzymać się euro za wszelką cenę. (…) Jesteśmy przygotowani na każdy scenariusz, w tym porzucenie wspólnej unijnej waluty”. Niemal równocześnie fiński rząd poinformował, że zablokuje wykorzystanie funduszu ratunkowego strefy euro EMS do wykupu obligacji zadłużonych krajów eurolandu. Być może tą drogą, mimo apeli kanclerz Merkel, pójdą i Niemcy, którym marka kojarzy się z silną pozycją ich kraju oraz dobrobytem gospodarczym, no bo jak była własna waluta, to Niemcy były lokomotywą gospodarczą regionu. Znany ekonomista i doradca finansowy Jens Ehrhardt prognozuje w artykule zamieszczonym w dzienniku “Handelsblatt”, iż system euro w obecnym kształcie nie przeżyje: „Jedynym sensownym rozwiązaniem byłoby wystąpienie Niemiec ze strefy euro. A waluta euro, pozostała w innych krajach, musiałaby zostać mocno zdewaluowana. W takich warunkach gospodarki krajów śródziemnomorskich znów mogłyby stać się konkurencyjne”. Co prawda, według stacji „Deutsche Welle” istnieje niebezpieczeństwo, że po powrocie do narodowej waluty Berlin – wskutek dużego wzrostu wartości marki – mógłby mieć podobne problemy, jakie od trzech lat ma Szwajcaria i jej drogi frank. Jednak skutki wystąpienia Niemiec ze strefy euro, czyli spadek niemieckiego eksportu i przejściowy wzrost bezrobocia – byłyby dla Niemiec i tak mniej bolesne niż wieloletnie wspieranie samej Grecji, czy Hiszpanii. Czy to co dzieje się w UE nie przypomina nam Związku Sowieckiego w okresie jego agonii? Pewnie że tak, ale Unia i Sowiety to przecież, jak zauważył Władimir Bukowski, dwie odsłony tego samego tworu totalitarnego. „W jaki sposób Związek Radziecki był rządzony? Był rządzony przez piętnastu, przez nikogo nie wybranych ludzi, którzy przed nikim nie odpowiadali i przez nikogo nie mogli zostać zwolnieni. W jaki sposób rządzona jest Unia Europejska? Przez 25 ludzi, których nikt nie wybrał, którzy przed nikim nie odpowiadają i którzy przez nikogo nie mogą zostać zwolnieni.” – mówił Bukowski podczas Konferencji Eurosceptycznej 11 kwietnia 2003 roku w auli Akademii Świętokrzyskiej w Piotrkowie Trybunalskim. „Czym był Związek Sowiecki? Związek Sowiecki był związkiem socjalistycznych republik. A czym jest Unia Europejska od momentu swojego powstania w 1992 roku? Unią socjalistycznych republik” – podkreślał. Uderzające trafnością spostrzeżeń wystąpienie rosyjskiego dysydenta zostało wtedy, rzecz jasna, jako niepoprawne politycznie przez media przemilczane. „Wiemy jak doszło do upadku Związku Sowieckiego, możemy się więc domyślać, jak dojdzie do upadku Unii Europejskiej. My już żyliśmy w tej przyszłości i wiemy jaka ona będzie. Po pierwsze wiemy więc, że efekty istnienia Unii Europejskiej będą dokładnie przeciwne tym obietnicom, które tam są teraz składane. W systemie sowieckim obiecywano nam, że jest on szczęśliwą rodziną narodów, a skończyliśmy nienawiściami między narodami, które niemal doprowadziły do wybuchu. I to samo będziemy mieli w Unii Europejskiej. Obecnie nie ma wrogości pomiędzy narodami europejskimi, ale na koniec eksperymentu europejskiego ta nienawiść będzie. Dzisiaj obiecuje się nam, że przyszłość ekonomiczna krajów europejskich będzie świetlana i będziemy mogli konkurować ze Stanami Zjednoczonymi. Dokładnie to samo obiecywali swym obywatelom przywódcy sowieccy. Ale efekty tych obietnic były łatwe do przewidzenia. Biurokracja, przeregulowanie oraz zmniejszanie możliwości współzawodnictwa doprowadzą do stagnacji i w końcu do recesji. I oczywiście możemy przewidzieć, że Unia Europejska skończy tak jak Związek Sowiecki, czyli po prostu się rozpadnie. I podobnie, jak to miało miejsce w przypadku ZSRS, bałagan po rozpadzie będzie tak potężny, że potrzeba będzie wielu generacji, by doprowadzić sprawy do porządku” – charakteryzował Bukowski na wspomnianej konferencji podobieństwa gospodarki UE do sowieckiej gospodarki planowej, która skończyła tak jak skończyła. Od tamtego wystąpienia minęło dziewięć lat, które trafność tez Władimira Bukowskiego tylko potwierdziły. Polakom zaszczepiono euroentuzjazm, ściśle według wzorców propagandy sowieckiej, odbierając prawo głosu inaczej myślącym. Pamiętamy te szampany, sondaże, zachwyty nad tym ile da nam Unia i dlaczego jak najszybciej trzeba wejść do euro. Totalne pranie mózgów uprawiane przez mainstreamowe media i polityków. Przypominam to nie bez powodu. 27 lipca CBOS przedstawił wyniki badań, z których wynika, że dwie trzecie badanych jest przeciwnych przyjęciu przez Polskę waluty euro, a jej wprowadzenie popiera co czwarty ankietowany. Dodatkowo, co trzeci Polak spodziewa się, że w najbliższych latach strefa euro skurczy się bądź rozpadnie. Więcej, w ciągu ostatniego półrocza odsetek przeciwników przyjęcia wspólnej waluty zwiększył się o 8 pkt proc. – do 68 proc. i jest najwyższy z dotychczasowych. Powiększył się także do 14 proc. odsetek przeciwników naszej obecności w UE członkostwu jest 14 proc. Ankietowanych, co oznacza to, że poparcie dla przynależności Polski do Wspólnoty jest obecnie najniższe od siedmiu lat. Co więcej, o ile trzy lata temu prawie połowa Polaków skłaniała się do przekonania, że Europa powinna się coraz bardziej jednoczyć, o tyle obecnie pogląd ten podziela niespełna dwie piąte – 38 proc. badanych. Przybyło natomiast osób przychylających się do opinii, że integracja zaszła już za daleko (odsetek tych osób wzrósł z 21 proc. do 27 proc.). Czy można się dziwić, że w mediach o tym raporcie ani widu, ani słychu? Gdyby wyniki były odwrotne mielibyśmy czołówki we wszystkich gazetach, rozgłośniach i stacjach. A że jak widać Polacy idą po rozum do głowy, no to nie można tego nagłaśniać i temat trzeba przykryć. Na zatrucia grzybami jest jeszcze za wcześnie, ale pojawiła się afera taśmowa z PSL w roli głównej i sondaż zamieciono pod dywan. Wszak ma być kolorowo i radośnie. Tak jak na Titanicu. Piotr Jakucki

Za co urzędnicy nie odpowiadają? Nawet poważne naruszenia przepisów nie są powodem do wyciągnięcia konsekwencji karnych wobec sprawców. Tak przynajmniej uznali śledczy oceniający pracę urzędników Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Chodzi o stwierdzone w toku śledztwa "poważne naruszenie przepisów Porozumienia z 2004 roku i Instrukcji HEAD z 2009 roku" w zakresie dotyczącym dysponowania wojskowym specjalnym transportem lotniczym, jakich dopuścili się urzędnicy KPRM. Nieprawidłowości wprawdzie nie miały bezpośredniego związku z przygotowaniem do wizyt z 7 i 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu, ale dotyczyły czynności podejmowanych w okresie poprzedzającym katastrofę. Odpowiedzialność za braki - w ocenie śledczych - spoczywa na zastępcy dyrektora Biura Dyrektora Generalnego KPRM Monice Bonieckiej i radcy szefa KPRM w Biurze Dyrektora Generalnego Miłosławie Kuśmirku, w zakresie których obowiązków pozostawało dysponowanie wojskowym specjalnym transportem lotniczym. Oczywiście, co zaznaczyli śledczy, obowiązek nadzoru nad tymi funkcjonariuszami spoczywał na Tomaszu Arabskim, szefie KPRM, który scedował na podległe mu osoby nałożone na niego obowiązki koordynatora.

Liczył się tylko premier Śledczy, dokonując oceny działań urzędników KPRM, uznali, że koordynacja realizacji zapisów porozumienia była niewłaściwa. Nie ustalano chociażby obowiązkowych limitów dysponowania wojskowym specjalnym transportem lotniczym na potrzeby osób uprawnionych i nie powiadamiano stron o przyznanych limitach. W większości przypadków nie sporządzano zamówień o potrzebie wykorzystania wojskowego specjalnego transportu lotniczego. Do tego ich ewidencja, podobnie jak ewidencja wykonanych lotów, prowadzona była niedbale. Jak wskazali prokuratorzy, urzędnicy KPRM szczegółowiej zajmowali się tylko lotami premiera Donalda Tuska i w tym przypadku opracowywali kompletne zamówienia na usługi specpułku. W stosunku do pozostałych uprawnionych do korzystania z usług tej jednostki KPRM pełniła funkcję "przekaźnika" otrzymanych zawiadomień - a powinna wytworzyć zamówienie na lot i taki dokument powinien być przekazywany dalej. Tu Kancelaria Prezydenta RP była traktowana wyjątkowo, bo jej dokumentów Kuśmirek w ogóle nie przekazywał dalej, gdyż uznał, że KPRP i tak wysyła zawiadomienia do Dowództwa Sił Powietrznych i Biura Ochrony Rządu. Kuśmirek nawet nie próbował sprawdzać, czy zawiadomienia KPRP były skuteczne. W ocenie prokuratury, urzędnicy Biura Dyrektora Generalnego mieli świadomość zakresu powierzonych im obowiązków, ale "co najmniej godzili się na ich wypełnianie niezgodnie z przepisami". Jak wskazano, działania Kuśmirka były świadomie i w pełni akceptowane przez Boniecką. Tę tezę śledczy potwierdzili w ich zeznaniach oraz poprzez analizę dokumentacji wytworzonej w ramach dysponowania wojskowym specjalnym transportem lotniczym. - Niezgodne z prawem działania podległych urzędników akceptował natomiast szef KPRM Tomasz Arabski, o czym również świadczą jego zeznania - zauważyli śledczy.

Z terminami na bakier Jako działanie niezgodne z przepisami prokuratorzy wskazali m.in. niesporządzenie przez Monikę Boniecką zamówienia na wykorzystanie specjalnego transportu lotniczego podczas wizyty 10 kwietnia 2010 r. oraz złożenie przez dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych Agnieszkę Wielowieyską wniosku wyjazdowego, dotyczącego wizyty 7 kwietnia 2010 r. , po upływie wymaganego terminu, co skutkowało niezachowaniem wymaganego terminu do złożenia przez Boniecką zamówienia na wykorzystanie specjalnego transportu lotniczego w tym dniu.

Uznano jednak, że uchybienia, "łącznie z nieprecyzyjnymi zapisami w ewidencji zawiadomień, dotyczącymi lotów samolotów specjalnych w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 r., sporządzonymi przez Radcę Szefa KPRM w Biurze Dyrektora Generalnego Miłosława Kuśmirka, nie miały w konsekwencji wpływu na organizację wizyt, a przede wszystkim na bezpieczeństwo osób korzystających ze specjalnego transportu lotniczego". O terminowości nie mogło być mowy, bo urzędnicy nawet nie znali obowiązujących norm. Potwierdziła to prokuratura, która wskazała, że "pracownikom KPRM, przygotowującym wizyty Prezesa Rady Ministrów, nie były w większości znane, wymagane przepisami terminy, do złożenia zawiadomienia, a wytłumaczenie w tym zakresie pojawiło się dopiero w ich zeznaniach, na potrzeby wyjaśnienia późnego złożenia wniosku, dotyczącego wizyty 7 kwietnia 2010 roku". Zresztą prokuratura w toku postępowania "wykazała brak wiedzy urzędników w zakresie przepisów będących przedmiotem ich codziennej pracy", a dotyczyło to przede wszystkim właśnie Bonieckiej i Kuśmirka. Stąd też nieprawidłowości w ich działaniu nie były incydentalne, a w KPRM od dłuższego czasu kulał cały system dysponowania transportem lotniczym dla najważniejszych osób w państwie. Jednak w stwierdzonych nieprawidłowych działaniach urzędników prokuratorzy nie znaleźli wystarczających argumentów, by uznać, że dokonane zostało przestępstwo przeciw art. 231 ¤ 1 kk. Sprawca musi bowiem poza niedopełnieniem obowiązków wypełnić wszystkie znamiona rozpatrywanego przestępstwa, a zatem również działanie na szkodę interesu publicznego, a takiego nie stwierdzono, uznając, że "niedopełnienie obowiązków wynikających z przepisów Porozumienia z 2004 roku i Instrukcji HEAD z 2009 roku nie miało wpływu na bezpieczeństwo wykonania lotów zarówno 7 i 10 kwietnia 2010 roku, jak i podczas innych działań z udziałem najważniejszych osób w państwie korzystających ze specjalnego transportu lotniczego".

Siewiernyj? Nie pamiętam Prokuratura w toku postępowania podjęła próbę odtworzenia, kiedy w oficjalnych dokumentach KPRM pojawiła się informacja o możliwości lądowania na lotnisku Siewiernyj. Jak się okazało, pierwsza taka wzmianka pojawiła się 6 stycznia 2010 r. w e-mailu Emilii Surowskiej z KPRM, jaki wysłała do dyrektor Departamentu Spraw Zagranicznych KPRM Wielowieyskiej i jej zastępców Beaty Lamparskiej i Macieja Pawlaka. Surowska pisała, że do Katynia można polecieć "tutką" z lądowaniem w Smoleńsku, 18 km od Katynia. W maju 2011 r. Surowska zeznała, że na etapie, kiedy nieznana była jeszcze data obchodów w Katyniu, otrzymała z MSZ informację, że możliwe jest lądowanie w Smoleńsku, a po jej otrzymaniu przekazała e-mailem prośbę do Kuśmirka i do wiadomości Bonieckiej o zwrócenie się z pytaniem do specpułku, czy Tu-154M może lądować w Smoleńsku. Odpowiedź twierdząca - od Kuśmirka lub Bonieckiej - przekazana została telefonicznie, z zaznaczeniem, że na lot potrzebna będzie zgoda od MSZ Federacji Rosyjskiej, bo lotnisko jest wojskowe. I taką informację w styczniu 2010 r. Surowska przekazała e-mailem dyrekcji DSZ KPRM. W swoich zeznaniach z sierpnia 2011 r. Boniecka podkreśliła, że nie pamięta, aby udzielała informacji pracownikom Departamentu Spraw Zagranicznych w tym zakresie, a w KPRM nie rozważano technicznych możliwości lądowania Tu-154M w Smoleńsku. Boniecka zaznaczyła też, że nie miała informacji, jakoby lotnisko Siewiernyj było zamknięte. Wcześniej (w maju 2011 r.) niepamięcią w tym zakresie zasłonił się Kuśmirek. Śledczy ustalili, że pierwszym oficjalnym dokumentem w KPRM, w którym pojawia się lotnisko Siewiernyj, było pismo datowane na 15 marca 2010 r., jakie Wielowieyska skierowała do Bonieckiej z prośbą o zarezerwowanie Tu-154M na potrzeby premiera na dzień 7 kwietnia 2010 roku. Podczas przesłuchania Wielowieyska wskazywała, że w toku przygotowań do wizyty w Katyniu strona rosyjska nie proponowała innego lądowiska, zapewniając, że Siewiernyj będzie gotowe do przyjęcia samolotów. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga poinformowała, że aktualnie poza pismem skierowanym do MSW nie ma innych tego typu sygnalizacji w sprawie stwierdzonych przez śledczych uchybień w działaniach urzędników innych jednostek, w tym KPRM. Takie wystąpienia są jednak planowane. Mają one m.in. pomóc w wyciągnięciu od osób odpowiedzialnych za naruszenia konsekwencji służbowych. Marcin Austyn

110 tysięcy dla Grada? Przecież Tusk by zrobił Gradobicie... Niemożliwe, żeby minister z PO dostał w spółce państwowej posadę za 110 tysięcy. W tej partii są przecież wysokie standardy etyczne Wciąż nie mogę się doczekać oficjalnego dementi w sprawie Grada. To przecież niemożliwe, żeby tak było, jak napisała prasa, że Grad zwolnił się z funkcji ministra i dostał, czy też sam sobie przydzielił, posadę za 110 tysięcy złotych miesięcznie w spółce należącej do Skarbu Państwa. To niemożliwe z kilku powodów.

Po pierwsze – Grad jest politykiem Platformy Obywatelskiej, a w tej partii obowiązują wysokie, wyższe niż w innych partiach standardy moralne. Trudno zatem uwierzyć, żeby minister z Platformy Obywatelskiej dopuścił się tak wątpliwego pod względem etycznym zachowania. Owszem, mogło się to zdarzyć w PSL-u, ale nie w szlachetnej i wysoce etycznej PO.

Po drugie – niemożliwe, żeby tak wysokie wynagrodzenie zostało przyznane w spółce, która zajmuje się nieistniejącą w Polsce energią atomową. Jeszcze nie wiadomo przecież czy będzie w Polsce elektrownia atomowa i gdzie będzie, jeszcze się muchy na elektrownię nie gonią, jeszcze planów nie ma na papierze – a Grad już bierze 110 tysięcy co miesiąc? - nie, to jakieś szpetne pomówienie!

Po trzecie – jest to niemożliwe, bo nie zgodziłby się na to premier Tusk, powszechnie znany z antykorupcyjnej wrażliwości i troski o przestrzeganie zasad uczciwości w zyciu publicznym. Gdyby tak było, jak pisze prasa, to premier Tusk dawno już zrobiłby Gradowi Gradobicie.

Po czwarte – to niemożliwe, bo w Platformie jest przecież wrażliwa na najmniejsze oznaki korupcji posłanka Julia Pitera, pozbawiona co prawda funkcji ministra, ale tropiąca niezłomnie wszelkie nadużycia władzy. W myśl zasady – zero tolerancji dla korupcji – pani Pitera bezkompromisowo piętnowała nawet zakup dorsza na służbową kartę kredytową, a co dopiero 110 tysięcy miesięcznie w państwowej spółce, która jeszcze nic nie robi. Nie, to jest niemożliwe, żeby pani posłanka Pitera w tej sprawie milczała.

I po piąte – Grad jest geodetą, to co mu tam do spółki atomowej. Platforma Obywatelska obsadza funkcje publiczne wyłącznie według kryterium fachowości. Niemożliwe zatem, żeby pod rządami PO geodeta został skierowany do nadzorowania reakcji łańcuchowej. Niemożliwe, to musi być wyssane z palca pomówienie... Janusz Wojciechowski

Musztra przy wraku Praca polskich specjalistów w Smoleńsku rozpoczęła się od poważnego sporu o wstęp na teren jednostki wojskowej, na terenie której znajduje się wrak polskiego samolotu. Wprawdzie prokurator Karol Kopczyk był już tu kilka razy, i to razem z grupą biegłych. Wczoraj zostali zaproszeni do wjazdu na teren jednostki własnym samochodem. Na miejscu okazało się, że strażnicy przy bramie nie chcą wpuścić ani furgonetki polskiej ambasady w Moskwie, ani samochodu konsula towarzyszącego naszej grupie. Wjechał tylko samochód Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej, potem jeszcze jeden z rosyjskimi wojskowymi, a Polaków wciąż trzymano przy wejściu. Żołnierz przy bramie chciał, żeby grupa wchodziła pieszo, i to po szczegółowej kontroli. Kopczyk zażądał spotkania z przedstawicielem Komitetu Śledczego i po pewnym czasie udało się zakończyć spór, na który stracono trzy kwadranse. Samochód konsula (z czerwoną dyplomatyczną rejestracją) musiał jednak zostać na zewnątrz. Polska ekipa, poza ppłk. Karolem Kopczykiem, składa się z oficerów żandarmerii wojskowej oraz sztabowców zajmujących się logistyką i ruchem wojsk. Razem 13 osób. Spotkali się ze swoimi odpowiednikami z rosyjskiego Ministerstwa Obrony i Komitetu Śledczego.- Przedmiotem spotkania są techniczne ustalenia odbioru, przekazania, a następnie transportu wraku samolotu Tu-154M o numerze bocznym 101 do Polski - powiedział prokurator Kopczyk. Jednocześnie w Moskwie mjr Jarosław Sej z trzema ekspertami odbiorą przechowywane w instytucjach rosyjskich próbki biologiczne związane z ofiarami katastrofy. Podpułkownik Kopczyk dzieli zadania do wykonania w Smoleńsku na dwa rodzaje. - Pierwszy aspekt to procesowe przejęcie od strony Federacji Rosyjskiej wraku i wszystkich jego elementów. Te rozmowy będą razem ze mną prowadzili funkcjonariusze żandarmerii wojskowej - wyjaśnia prokurator. Chodzi tu o takie zorganizowanie przejęcia szczątków samolotu, żeby mógł on zostać bez żadnych wątpliwości uznany za dowód w postępowaniu prowadzonym przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Stąd konieczność uzgodnienia z Rosjanami wszystkich procedur. Każdą część trzeba będzie opisać, sfotografować, oznaczyć i sporządzić odpowiedni protokół. Dopiero wtedy wkroczą transportowcy, którzy zabiorą wrak do Polski.

Zmierzyć i zważyć To właśnie stanowi drugi temat spotkań w Smoleńsku. - Ten aspekt to zapakowanie, a następnie transport wraku i jego elementów do Polski. Fizycznie żadnych elementów nie będziemy teraz odbierali - mówi Kopczyk. Dla specjalistów ważne są szczegóły zarówno stanu wraku, jak i prawdopodobnej drogi z uwzględnieniem różnych przeszkód terenowych (mostów, zwężeń drogi itp.). Wczoraj przeprowadzono tylko krótkie rozmowy. Według Kopczyka, Rosjanie nie mieli uwag do kwestii formalnych. Następnie rozpoczęto pomiary wraku. - Rozpoczęliśmy od pomiarów elementów wielkogabarytowych wraku zasadniczego. Jest to potrzebne nie tylko do wyboru środka transportu, ale i sposobu zabezpieczenia ładunku podczas transportu - relacjonował po dniu pracy Karol Kopczyk. Przed przyjazdem do Smoleńska polscy logistycy mieli wstępne plany trzech wariantów transportu: drogowego, kolejowego i lotniczego. Według obecnych oszacowań, większe elementy konstrukcji samolotu najlepiej przewieźć drogą lotniczą. Mniejsze pojechałyby ciężarówkami. Jeszcze nie wiadomo, czy będzie można wykorzystać do tego najkrótszą i najwygodniejszą drogę przez Białoruś (jest tam autostrada), czy też konieczne będzie wybranie trasy okrężnej przez Łotwę i Litwę. Co do samolotu, to niewiadomą pozostaje możliwość skorzystania z lotniska w samym Smoleńsku dla polskich lub wynajętych przez nas samolotów transportowych. Jeśli Siewiernyj pozostanie zamknięty, to rozważa się inne lotniska rosyjskie, na przykład Briańsk. Ostateczna decyzja zostanie podjęta po wczorajszych i dzisiejszych badaniach. - Z pewnością będzie to mierzenie, ważenie części wraku. Oficerowie logistyki muszą ocenić, jakie są potrzeby, jaki sprzęt będzie użyty oraz jaką wybrać drogę transportu dla wraku i jego wszystkich elementów - powiedział przed rozpoczęciem prac Kopczyk.

Przesunięcia pod wiatą Stan wraku, według naszych specjalistów, nie zmienił się, ale Rosjanie przestawili fragmenty, gdy budowano nad nim w styczniu wiatę. Teraz części nie znajdują się nawet w przybliżeniu w obrysie samolotu. Wiata jest tak ciasna, że polscy wojskowi pracują w dość trudnych warunkach, co jeszcze potęguje upał. Dla Kopczyka przejęcie Tu-154M oznacza dostarczenie do Polski wszystkich jego elementów. - Przejęcie wraku ma polegać na przejęciu wraku zasadniczego, jak i wszystkich jego elementów, które znajdują się zarówno na lotnisku Smoleńsk Północny, jak również elementów, które znajdują się w Moskwie, w tym czarnych skrzynek i taśm - powiedział "Naszemu Dziennikowi" prokurator. Nie wiadomo, czy tak samo patrzy na to strona rosyjska, ponieważ w wypowiedziach rzecznika Komitetu Śledczego Władimira Markina zawsze mowa jest o "fragmentach wraku". Polska prokuratura nie wie, czy w operacji przekazania wraku, w tym opisywaniu jego części, będą mogli uczestniczyć przedstawiciele rodzin ofiar. - Kiedy otrzymamy informację, że będziemy mogli odbierać wrak, będziemy rozważać także taką możliwość - tłumaczył ppłk Kopczyk.

Co na to Rosjanie Z obecnego pobytu polskiej grupy rekonesansowej nie wyniknie na razie zbyt wiele. Po dzisiejszych i być może jutrzejszych pomiarach Polacy prawdopodobnie zdecydują, jaka forma transportu będzie najbardziej odpowiednia. - Nasza propozycja skrystalizuje się zapewne po zakończeniu prac pomiarowych. Następnie spotkamy się ponownie ze stroną Federacji Rosyjskiej i przedstawimy nasz plan przejęcia wraku i wszystkich jego elementów - mówił prokurator Kopczyk. Wtedy dopiero trzeba będzie uzyskać zgodę strony rosyjskiej. Jak na razie nie wiadomo, czy Rosjanie pomogą nam choćby poprzez udostępnienie ciężkiego sprzętu (np. dźwigów). To jednak sprawa uzgodnień na poziomie wielu instytucji polskich i rosyjskich, w tym Prokuratury Generalnej i MSZ. Wciąż nie wiadomo także, kiedy te ustalenia mogłyby zostać wprowadzone w życie. - Termin, jaki jest podawany, jest zawsze ten sam: po zakończeniu postępowania. A tego terminu nie znamy - mówi Karol Kopczyk. Piotr Falkowski

Sprzedają już wszystko, nawet uzdrowiska Wygląda więc na to, że rządzący nie maja już żadnych zahamowań jeżeli chodzi o prywatyzację majątku narodowego. Ba mogą tę wyprzedaż realizować nawet za bezcen.

1. Do niedawna jeszcze wydawało się, że nawet Platforma nie będzie forsowała całkowitej wyprzedaży uzdrowisk w Polsce. Jeszcze w roku 2008 minister Skarbu Państwa podpisał rozporządzenie w sprawie wykazu zakładów lecznictwa uzdrowiskowego, prowadzonych w formie jednoosobowych spółek Skarbu Państwa, które nie będą podlegały prywatyzacji. W wykazie tym znalazły się uzdrowiska w Busku - Zdroju, Ciechocinku, Kołobrzegu, Lądku- Zdroju, Rymanowie - Zdroju, Świnoujściu i Krynicy. Wszystkie będące 100% spółkami Skarbu Państwa. Ta lista uzdrowisk które nie będą prywatyzowane, została sporządzona po długotrwałych konsultacjach z resortem zdrowia, który mając corocznie niewielkie środki na rehabilitację i lecznictwo uzdrowiskowe w Narodowym Funduszu Zdrowia, słusznie uznawał, że utrzymanie tutaj własności państwowej, daje szansę na nieprzekraczanie limitów tych wydatków.

2. Niestety takiego myślenia wystarczyło w rządzie Tuska tylko do połowy tego roku. 13 czerwca minister Skarbu wydał kolejne rozporządzenie z którego wynika, że nie będzie podlegało prywatyzacji tylko uzdrowisko w Krynicy i to przejściowo, dlatego, że trwają tam inwestycje. Wszystkie pozostałe mogą już zostać sprzedane, a ich wycena została oszacowana na około 125 mln zł. Jak wyglądają te szacunki najlepiej pokazać to na przykładzie uzdrowiska w Kołobrzegu. Uzdrowisko to składa się z ośrodka sanatoryjnego „Perła Bałtyku”, 7 szpitali uzdrowiskowych, 2 zakładów przyrodoleczniczych, złóż leczniczej borowiny, unikatowych źródeł solanki, wód mineralnych i wielu innych budynków. Wszystko to zostało oszacowane na 20 mln zł. Podobnie jest w pięciu pozostałych przypadkach. Wyceny zostały przeprowadzone bez uwzględnienia, że chodzi o najbardziej unikatowe miejsca w Polsce o wielkich walorach klimatycznych i przyrodniczych oraz budynki i budowle o charakterze zabytkowym, często na miarę europejską (jak słynne tężnie w Ciechocinku).

3. Mamy więc do czynienia z niebywałym skandalem. Protestują związki zawodowe i to nie tylko te z uzdrowisk ale także te ogólnopolskie, protestują organizacje emeryckie, poważnie obawiając się znacznego utrudnienia dostępu do lecznictwa uzdrowiskowego. W tym kontekście przywoływany jest 68 artykuł naszej Konstytucji mówiący o tym, że każdy obywatel RP, niezależnie od jego sytuacji materialnej ma zapewniony przez władze publiczne równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Konstytucja podkreśla dodatkowo szczególne uprawnienia w tym względzie, kobiet ciężarnych, osób niepełnosprawnych i osób w podeszłym wieku. Zdaniem większości ekspertów prywatyzacja uzdrowisk spowoduje wyraźną podwyżkę cen usług uzdrowiskowych, co przy limitach środków na ten cel w NFZ, spowoduje że znacznie mniejsza ilość pacjentów będzie mogła w ciągu roku z nich skorzystać. Istnieje także poważna obawa, że sprywatyzowane uzdrowiska zwrócą się z ofertą do znacznie zamożniejszych pacjentów niż Polacy. Już w tej chwili niemieckie kasy chorych są w stanie zaoferować za swoich pacjentów stawki 2-3 razy wyższe, niż te które oferują oddziały NFZ.

4. W ostatnim tygodniu odbyło się w Sejmie nadzwyczajne posiedzenie połączonych komisji Skarbu i Zdrowia zwołane na wniosek posłów Prawa i Sprawiedliwości. Zgłosiliśmy dezyderat, wyrażający negatywną opinię dotyczącą prywatyzacji uzdrowisk. Mimo racjonalnej argumentacji przedstawionej na posiedzeniu, w tym także tej pokazującej jak skandalicznie niskie są ceny, po których rządzący chcą sprzedać uzdrowiska (wspomniane 125 mln zł to między innymi koszt wybudowania 0,5 kilometra trasy szybkiego ruchu jaką oddano do użytku w poprzednim roku w Warszawie), posłowie rządzącej koalicji Platformy i PSL-u, dezyderat odrzucili. Wygląda więc na to, że rządzący nie maja już żadnych zahamowań jeżeli chodzi o prywatyzację majątku narodowego. Ba mogą tę wyprzedaż realizować nawet za bezcen. Kuźmiuk

Lis szukał haków na Jadwigę Kaczyńską? Reżyser Sylwester Latkowski zarzucił na Twitterze Tomaszowi Machale, współpracownikowi Tomasza Lisa, że razem z byłym naczelnym "Wprost" chcieli „prześwietlić życiorys” Jadwigi Kaczyńskiej, która leżała wówczas w szpitalu. Spore zamieszanie wywołał wpis Sylwestra Latkowskiego na Twitterze. Oświadczył on, że zdecydował się na odejście z redakcji „Wprost”, ponieważ Tomasz Lis oraz Tomasz Machała (obecnie współpracownik "Newsweeka" oraz redaktor naczelny związanego z Lisem portalu NaTemat.pl) zamierzali żerować na taniej sensacji i szukać haków na leżącą w szpitalu matkę Jarosława Kaczyńskiego.

- Niech Tomek z Tobą przyzna się, dlaczego odszedłem z "Wprost", bo chcieliście prześwietlać życiorys leżącej w szpitalu matki JK – napisał na Twitterze Latkowski.

- Nie mam pojęcia o twoim odejściu z Wprost, nigdy nie rozmawiałem o tym z Tomkiem ani żadną inną osobą. That's it - stwierdził Machała. Potem na portalu NaTemat.pl napisał: Nigdy nie brałem we "Wprost" udziału w żadnej rozmowie z Tomaszem Lisem dotyczącej Jadwigi Kaczyńskiej. Nigdy nie zajmowałem się jej chorobą, leczeniem, ani życiorysem. Nigdy o tym nie pisałem, nigdy o tym nie rozmawiałem. Dla "Wprost" robiłem wywiady jako zewnętrzny autor. Nie uczestniczyłem nawet w kolegiach redakcyjnych. Nie wiem, jakie były plany redakcji, kto jakie teksty przynosił, które były wybierane, kto je realizował. W związku ze sporem z Sylwestrem Latkowskim zadzwoniłem jednak do kilku osób, które w kolegiach uczestniczyły. I usłyszałem, że powody rozstania redaktora Latkowskiego z "Wprost" były zasadniczo inne, niż dziś Latkowski twierdzi na Twitterze. Nie chodziło o tekst o Jadwidze Kaczyńskiej, który chciałem rzekomo ja, ale o tekst o Marcie Kaczyńskiej, który przyniósł Sylwester Latkowski. Temat dotyczył prywatnego życia córki Lecha Kaczyńskiego, Latkowski chciał koniecznie sprawę opisać, redaktor naczelny się nie zgodził. Co to był za temat, nie ma teraz sensu pisać. Na wszystko są świadkowie. Latkowski odpowiedział wpisem na swojej stronie: W momencie, kiedy chciano napisać lustracyjny życiorys leżącej w szpitalu Jadwigi Kaczyńskiej, jako szef działu społecznego zaprotestowałem, a rano zjawiłem się z wypowiedzeniem, bo nie wyobrażałem sobie dalszej współpracy. Natomiast tekst na temat Marty Kaczyńskiej, o którym piszesz, jak najbardziej ukazał się we Wprost w czerwcu 2010, przy pełnej aprobacie naczelnego, ale nie ja byłem jego autorem, a jeden z dziennikarzy. Spór pomiędzy Machałą i Latkowskim rozgorzał na dobre po tym, jak portal natemat.pl opublikował zdjęcie jednej z najlepszych tenisistek stołowych w Europie (i startującej na olimpiadach mimo tego, że urodziła się bez przedramienia) z pytaniem, czy „Natalia Partyka to wielki sportowiec czy niepełnosprawna tenisistka stołowa?”.

- Szok! Nie wytrzymałem i napisałem do Toma Machały na Twitter: To k...wo. Wiem ,że klikalność, ale… Ciesz się, że masz ręce – napisał do Machały Latkowski. Po interwencji oburzonych czytelników tytuł w tekście o Natalii Partyce zmieniono. Obecnie brzmi on: „Natalia Partyka to nie tylko niepełnosprawna tenisistka stołowa. To jest wzór sportowca”. Pod tekstem Machała zamieścił swoje oświadczenie o następującej treści:

Nie pracuję w redakcji 24 godziny na dobę, ale ta sytuacja wymagała mojej szybkiej reakcji. Przepraszam, że zbyt późnej. Oryginalny tytuł tego tekstu uznałem za niewłaściwy i nakazałem jego zmianę. Przypomnę. Dziennikarz zatytułował artykuł: "Natalia Partyka to wielki sportowiec, czy niepełnosprawna tenisistka stołowa? W Londynie wzbudza wielkie zainteresowanie". Uważam Natalię Partykę za wielkiego sportowca. U podstaw jej kariery leży nie tylko gigantyczna praca, ale heroiczne przekonanie, że mimo ograniczeń ciała jest w stanie wejść na najwyższy poziom. Weszła, udział w Igrzyskach Olimpijskich jest tego dowodem. Podziwiam Natalię Partykę, wierzę że jest ona przykładem dla tysięcy, nie tylko sportowców, że poświęcenie, oddanie, ciężka praca, wyznaczenie sobie celu doprowadzą każdego do każdego miejsca. Jeszcze wyjaśnienie techniczne. Ponieważ zmiana tytułu usuwa komentarze, to poniżej dokładnie przeklejam te które się pokazały, a które były krytyczne wobec nas. Podzielam Waszą krytykę, stąd moje decyzje.

Sebastian Rutkowski · Warsaw, Poland:Tytułem to się nie popisaliście.

Paweł Rzeźniczak · Poznan University of Medical Sciences: na głupotę nie ma lekarstwa... można tylko izolować

Jakub K. Bielański · Subskrybuj · University of Gdańsk: Żenujący tytuł. Skandaliczny wręcz. Granie na uczuciach i pogoń za "klikami".

Piotr Czerniawski · Wroclaw, Poland: dodajcie jeszcze w tytule "dziwadło" i powiększcie czcionkę! Buce Piotr Łuczuk

Budżetowy tajfun Jesienią ubiegłego roku na łamach "Naszego Dziennika" ostrzegałem, że budżet 2012 to megamistyfikacja. Przeszacowane dochody, zaniżone wydatki, poziom inflacji i bezrobocie. Wiele miesięcy temu było oczywiste, że zaprojektowane w budżecie na 2012 r. podstawowe wskaźniki makroekonomiczne mają niewiele wspólnego z rzeczywistością gospodarczą i stanem polskich finansów publicznych. Wielu analityków już w ubiegłym roku określało budżet państwa na 2012 r. jako wirtualny, a zarazem błędny po stronie prognoz, życzeniowy i nierealny po stronie wykonania. Oczywistym było dla profesjonalistów, choć nie dla większości mediów zajmujących się gospodarką i finansami, że jest to wyłącznie wyraz kreatywnej księgowości MF Jana Vincenta Rostowskiego, ze skrajnie zawyżonymi dochodami podatkowymi, nierealnym bezrobociem i mocno zaniżoną inflacją. Był to tak naprawdę budżet półroczny, byle do Euro 2012. Dziś ten podobno "wyważony" budżet ministra Rostowskiego ewidentnie się wali. Przypadek, brak profesjonalizmu i realizmu czy świadoma propaganda sukcesu oparta o sztuczki księgowe? Wpływy podatkowe, zwłaszcza z podatków pośrednich, są coraz gorzej realizowane. Bardzo trudno będzie osiągnąć 132 mld zł wpływów z podatku VAT jak i założonych dochodów z akcyzy. W efekcie w tegorocznym budżecie na koniec roku może zabraknąć od 18 do 20 mld zł wpływów budżetowych. Sytuacji nie uratuje nawet spodziewany prezent - wpłata z zysku NBP w wysokości 8 mld złotych.

Załamanie finasów publicznych Również cudowne dziecko MF w budżecie, tzw. polityka konsolidacji wydatków w ramach zarządzania płynnością w finansach budżetu państwa, czyli pieniądzy jednostek sektora publicznego, resortów, agencji rządowych, instytucji rządowych oraz funduszy celowych zdeponowanych na specjalnym koncie w MF - całkowicie się załamała. Po sześciu miesiącach br. na tym specjalnym koncie MF zgromadzono zaledwie 3,8 mld złotych. W zeszłym roku o tej porze MF miało do dyspozycji ponad 23 mld złotych. Nic więc dziwnego, że międzynarodowi spekulanci walutowi, przewidując załamanie się polskich finansów publicznych w 2013 roku, już dziś sztucznie umacniają polskiego złotego, by wyjść z Polski ze swymi kapitałami po lepszej cenie. Mówi o tym nawet raport zamówiony przez NBP w ostatnich dniach. Minister Rostowski dramatycznie tnie wydatki na drogi i inwestycje, a nawet wydatki inwestycyjne i bieżące instytucji i agent rządowych. Z planowanych w budżecie na pierwsze półrocze 9 mld zł wydatków na ten cel wydano zaledwie 1,5 mld złotych. Nie ma żadnych szans na realizację wszystkich dochodów podatkowych w tegorocznym budżecie. W związku z lawiną bankructw firm budowlanych, turystycznych, handlowych oraz przewoźników także wpływy z CIT będą gorsze od zakładanych. Fatalnie spływają składki przedsiębiorców do ZUS i NFZ. Na koniec roku może być ich mniej aż o 5 mld złotych.

Gigantyczne zadłużenie Zadłużenie Skarbu Państwa zamiast maleć zaczyna rosnąć wbrew zapewnieniom ministra Rostowskiego. W stosunku do ubiegłego roku wzrosło już o ponad 30 mld zł, a przez 5 ostatnich lat o blisko 350 mld złotych. W październiku tego roku trzeba będzie dokonać odkupu obligacji SP na kwotę ponad 22 mld złotych. Krajowy Fundusz Drogowy jest już zadłużony na ponad 44 mld zł, samorządy na ponad 62 mld, zaś długi wielkich miast to już blisko 30 mld złotych. Wielu z tych pozycji MF nie zalicza do łącznej sumy zadłużenia, stosując podwójne standardy księgowości. Nie zalicza on również do długu publicznego kwot należnych z tytułu tzw. nadwykonań w szpitalach i służbie zdrowia, które sięgają już blisko 2,5 mld zł, jak również roszczeń firm budowlanych, które wzrosły do astronomicznej kwoty 3,7 mld złotych. Wykonanie deficytu budżetu państwa w połowie tego roku zbliżyło się do 80 proc. z zakładanych na cały rok 35 mld złotych.

Zaklinanie rzeczywistości Mamy początek sierpnia, a nie wiemy nawet, jakie będą podstawowe wskaźniki makroekonomiczne i założenia budżetu na 2013 rok. To jedna wielka niewiadoma i sensacyjna zagadka, choć już wiemy, że trzeba brać pod uwagę nawet najbardziej złe warianty. Widać do decydentów dotarła wreszcie świadomość, że w przyszłym roku czeka nas potężny kryzys w finansach publicznych, a co szczególnie groźne, załamanie dochodów podatkowych i budżetowych. Minister Rostowski nadal twierdzi, że czeka nas tylko spowolnienie gospodarcze spowodowane kryzysem w strefie euro. Odczujemy kryzys w realnej gospodarce. Nie uda się dotrzymać zobowiązań wobec KE zejścia z deficytem poniżej 3 proc. do PKB, należy się też spodziewać jeszcze jesienią tego roku gwałtownego wzrostu bezrobocia nawet o 150-200 tys. osób oraz wielkich problemów z płynnością, a nawet wypłacalnością wielu przedsiębiorstw, z lawiną bankructw w tle. Po pięciu latach księżycowej ekonomii, kilku wirtualnych budżetach i totalnym wzroście zadłużenia publicznego, do kwoty blisko 900 mld złotych, rząd sięga dziś w rozpaczliwy wręcz sposób po wyprzedaż resztek dochodowych przedsiębiorstw - PKO, BP, PZU SA czy wreszcie wyprzedaż sanatoriów, a nawet możliwość wyprzedaży polskich lasów.

Warianty budżetu W budżecie na 2013 r. nawet wielce kreatywne zdolności naszego MF w sferze sztuczek księgowych nie wystarczą, by stworzyć bajkową scenerię finansów publicznych w przyszłym roku. Tym razem nie ma szans na kilka wariantów budżetu, w tym wariant optymistyczny. Nawet najbardziej wirtualne i fantastyczne wskaźniki makroekonomiczne i budżetowe nie rozwiążą fundamentalnych problemów finansów publicznych w Polsce. Tym bardziej, że budżet państwa będzie musiał uruchomić dodatkowe, znaczące środki, być może wielu miliardów złotych z tytułu gwarancji dla bankrutujących firm i całych branż. Równie istotne problemy mogą pojawić się z zasileniem budżetu ze strony środków unijnych. Unijny budżet na 2013 r. już jest w opałach i może być mniejszy o 5-10 mld euro. Dodatkowego zasilenia finansowego będą potrzebowały samorządy po inwestycyjnych ekscesach związanych z Euro 2012, restrukturyzacją i komercjalizacją szpitali, rosnącymi problemami oświaty i załamaniem się inwestycji drogowych. Już blisko 170 gminnych budżetów jest na progu bankructwa, groźba bankructwa dotyczy również kilku dużych polskich miast. Nie da się dalej opierać wpływów budżetowych na mandatach od kierowców, zresztą i w tej dziedzinie minister Rostowski, mimo zamontowanych 300 nowych radarów, poniósł spektakularną klęskę. Z zaplanowanych w budżecie na ten rok wpływów z mandatów od kierowców na poziomie 1,2 mld złotych jak na razie wpłynęło zaledwie ok.10 mln złotych. I nic tu nie pomoże, nawet karanie mandatami za brak zimowych opon. Zamiast znaczących dochodów z Euro 2012 mamy same straty, spadek sprzedaży, spożycia indywidualnego, które w III kw. może spaść nawet poniżej 3 procent. Wyhamuje również produkcja przemysłowa i to znacząco, bo do zaledwie ok. 1 proc.

Nowelizacja budżetu 2012? Nie można też wykluczyć konieczności nowelizacji tegorocznego budżetu późną jesienią. Może się okazać, że w obliczu rozmiarów kryzysu wkraczającego do Polski w ogóle nie da się sporządzić realistycznego budżetu i trzeba będzie przygotować bądź prowizorium budżetowe, bądź nawet funkcjonować w oparciu o projekt budżetu. Z pewnością grożą nam podwyżki podatków i opłat, w tym na pewno podatków i opłat lokalnych, całkowite wstrzymanie niedokończonych inwestycji drogowych i rabunkowa wyprzedaż resztek majątku narodowego.

Przed nami jeszcze kryzys sektora bankowego w Polsce prawie całkowicie uzależnionego od kłopotów ich zagranicznych banków - właścicieli. Unia bankowa będzie dla nas śmiertelnie niebezpieczna. Bankowy Fundusz Gwarancyjny właśnie przygotowuje rozwiązania prawne tzw. uporządkowanej likwidacji, regulacyjnie niewypłacalnych banków - tzw. resolution. Zapewnił sobie on również otwartą linię kredytową w NBP, mającą zapewnić pełną płynność dla gwarancji depozytów na wypadek pogłębienia się kryzysu europejskiego. Niewykluczone również, że rząd w ramach ostatniej deski ratunku sięgnie po resztę naszych pieniędzy w OFE, pozostało tam ok. 230 mld złotych. Sztuczki księgowe, wirtualne budżety oraz kosmicznie rosnące zadłużenie były w ostatnich latach fundamentem bajki o "zielonej wyspie". Zbliża się jednak ponura rzeczywistość budżetowa 2013 roku, czyli huragan "Vincent". Czarna dziura polskich finansów publicznych i budżetowe tsunami a.d. 2013 coraz wyraźniej wyłania się z za horyzontu. Janusz Szewczak

Sędzia z przestępczą preszłością sądzi ludzi Sędzia skazana w poznańskiej aferze "testamentowej" nadal sądzi ludzi. Wymiar sprawiedliwości potrafi dla siebie być łaskawy.

1. Gdy o tej historii usłyszałem, nie chciałem w nią uwierzyć. Ktoś powiedział mi, że pani sędzia, uwikłana w gigantyczną aferę z wyłudzaniem własności kamienic w Poznaniu przy pomocy sfałsoszowanych testamentów, sędzia będąca żoną radcy prawnego, głównego organizatora tej afery, podobno nadal sądzi ludzi. Nie dowierzając w to, zwróciłem się do senatorów Prawa i Sprawiedliwości, którzy na moją prośbę 24 maja br. skierowali do MinistraSprawiedliwości następujące oswiadczenie:

SzanownyPanie Ministrze! Kilka lat temu miała miejsce w Poznaniu dość głośna medialnie tak zwana afera testamentowa polegająca na wyłudzaniu własności nieruchomości na terenie Poznania za pomocą sfałszowanego testamentu. Według posiadanych przez nas informacji w tej sprawiedoszło do skazania osoby blisko spokrewnionej z jednym z sędziów okręgu poznańskiego, a wobec tego sędziego toczyło siępodobno postępowanie karne. Prosimyo informacje, czy tak było w rzeczywistości. Czy jakiś sędziaw okręgu poznańskim miał związek z aferą testamentową?Czy stawiane mu były jakieś zarzuty? Jaki był wynik tej sprawy?Czy ta osoba w dalszym ciągu pełni funkcję sędziego?

Z poważaniem Bogdan Pęk Grzegorz Wojciechowski Wojciech SkurkiewiczMarek Martynowski Andrzej Pająk Jan Maria Jackowski Krzysztof Słoń

2. W odpowiedxi, udzielonej 8 czerwca br.Minister Sprawiedliwości poinformował senatorów, ze wyrokiem Sądu Rejonowego w Gorzowie Wielkopolskim z 20 listopada 2006 roku w sprawie II. K. 213/06, zmienionym wyrokiem Sadu Okręgowego w Gorzowie Wielkopolskim z 10lipca 2007 r. w sprawie VI Ka 234/07, sędzia Sadu Rejonowego dladzielnicy Poznań Stage Miasto i Wilda, S-Z, została skazanaza przestępstwo z art. 231 & 3 kodeksu karnego, polegające na trzykrotnym nieumyślnym niedopełnieniu obowiązków sędziego w ten sposób, że działając w celu korzyści majątkowej, będąc uprawniona do wystawienia dokumentu, poświadczyła nieprawdę w postanowieniach o stwierdzenie nabycia spadku, wiedząc, ze przedstawione w tych sprawach testamenty zostały sfałszowane – za co została skazana na karę 1 roku pozbawienia wolności, z warunkowym zawieszeniem wykonania tej kary na okres próby wynoszący 2 lata.

Okrespróby pomyślnie minął i pani sędzia S-Z dalej sądzi ludzi, tyleże nie w Poznaniu już, a w Łodzi. W 2008 roku postepowanie dyscyplinarne w sprawie odwołania pani sędzi z urzędu zostało umorzone, gdyż termin przedawnienia karalności wykroczenia dyscyplinarnego minął. W 2009 roku natomiast da dobra słuzby uznano za właściwe służbowe przeniesienie pani sędzi z Poznania do Łodzi. Niewiem, w czym łodzianie gorsi od poznaniaków, że sędzia przestępczyni w Poznaniu sądzić nie może, ale w Łodzijak najbardziej.

3. Wymiar sprawiedliwości potrafi być wyrozumiały i pobłażliwy dla własnych funkcjonariuszy. Tu nawet taki cud prawniczy jest możliwy, że sędzia, która - jak wynika z wyroku - działała w celu korzyści majątkowej i dobrze wiedziała, ze przedłożone jej w sprawie o stwierdzenie nabycia spadku testamenty zostały sfałszowane (bo to mąż pani sędzi je fałszował) – mimowszystko biedaczka działała nieumyślnie, wobec czego zasługiwała na łaskawość kolegów sędziów i karę pozbawienia wolności w zawieszeniu. To jest dopiero sztuka prawniczych wygibasów – wiedziała, ze testamenty są sfałszowane, działała w celu korzyści majątkowej (i to wielomilionowej), a mimo wszystko działała nieumyślnie.Prawdziwi mistrzowie prawa sądzą w Gorzowie Wielkopolskim. To tak jakby uznać, ze sprawca napadł kogoś nieumyślnie, pobił, zgwałcił i ograbił. A mówi się nierzadko, że sądy takiesą bezwzględne, takie surowe, że nie potrafią dostrzec człowieka, zrozumieć ludzkich słabości i skomplikowanych ludzkich losów. Ależ potrafią, ależ potrafią!

4. Żarty na bok, bo sprawa jest poważna,a wręcz groźna. Sędzia uwikłana w gigantyczną aferę, polegającą na wyłudzaniu własności kamienic w Poznaniu, majątku o wartości idącej w dziesiątki milionów złotych, prxy pomocy sztuczek prawniczych ponosi jedynie symboliczną odpowiedzialność, po czym jakby nigdy nic, zakłada togę, łańcuch z Orłem w Koronie– i wymierza wyroki w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej. Potrzebne jest w tej Rzeczypospolitej wielkie, naprawdę wielkie sprzątanie... Janusz Wojciechowski

Sędzia wytyka błędy Radzie Zarzuty Fundacji Lux Veritatis wobec Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji znalazły potwierdzenie w zdaniu odrębnym do wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Chodzi o wyrok, jaki wydał Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie 25 maja br. Sąd rozpatrywał skargę Fundacji Lux Veritatis na decyzję Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, która odrzuciła wniosek o przyznanie Telewizji Trwam miejsca na naziemnym multipleksie cyfrowym. Sąd wprawdzie podtrzymał uchwałę KRRiT, ale podjął wtedy swoją decyzję niejednogłośnie. Z orzeczeniem nie zgodził się sędzia Andrzej Wieczorek. Wczoraj Fundacja odebrała pisemne uzasadnienie zdania odrębnego do wyroku. Wynika z niego, że sędzia Wieczorek podzielił zarzuty podnoszone w trakcie procesu przez Fundację Lux Veritatis.

- W mojej ocenie, sędzia uznał, że wszystkie zarzuty, które Fundacja złożyła do sądu, a wcześniej do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, są w pełni zasadne - mówi Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji. Podczas procesu koncesyjnego Rada zachowywała się zbyt arbitralnie, nadużywając administracyjnej władzy.

- Rozdzielając tak rzadkie dobra, jakimi są miejsca na multipleksie, KRRiT oczywiście może poruszać się w ramach tzw. uznaniowości administracyjnej. Ale ona ma swoje ramy, które muszą być jasno określone. Ze złożonego zdania odrębnego wynika, że owa uznaniowość administracyjna została przez Radę zrozumiana bardzo dowolnie, bo Rada nie określiła na przykład, dlaczego uznaje dokumenty jednej strony, a drugiej nie - zaznacza dyrektor Kochanowicz. Sędzia wychwycił m.in., że KRRiT nie stosowała takich samych kryteriów przy ocenie poszczególnych uczestników postępowania koncesyjnego. Istotną kwestią jest też opinia sędziego Wieczorka dotycząca rozłożenia na raty opłaty koncesyjnej dla jednego z nadawców.

- Sędzia zauważył, że nawet jeśli Rada zakładałaby rozłożenie na raty opłaty koncesyjnej, to wszystkie podmioty powinny wiedzieć, że taka możliwość istnieje, i zostać poinformowane, na jakich zasadach owe raty będą udzielane - zwraca uwagę Lidia Kochanowicz. Tymczasem, co podkreślił sędzia, Rada w ogóle nie mogła rozpatrywać tego rodzaju wniosków, ponieważ zgodnie z ordynacją podatkową na raty można rozłożyć zobowiązanie podatkowe, a ono powstaje dopiero w chwili wydania decyzji. Jak poinformowała "Nasz Dziennik" Lidia Kochanowicz, prawnicy Fundacji będą teraz szczegółowo analizować treść zdania odrębnego, przygotowując apelację do Naczelnego Sądu Administracyjnego.

- Widać w nim obiektywizm sędziego. Widać, że sędzia rozpatrzył sprawę merytorycznie, bez odnoszenia się do podmiotów, których sprawa dotyczyła - dodaje Kochanowicz. W jej ocenie, fakt, że zarzuty Fundacji znalazły uznanie u jednego z sędziów, potwierdza, iż warto się nad nimi jeszcze raz pochylić i dogłębnie je zbadać. Przypomnijmy, że w toku przeprowadzonego procesu koncesyjnego KRRiT przyznała miejsca na pierwszym multipleksie cyfrowym (MUX-1) czterem podmiotom (Lemon Records, Stavka, ATM Grupa i Eska TV), a wniosek Telewizji Trwam został odrzucony. Od tej decyzji Fundacja złożyła odwołanie do wojewódzkiego sądu administracyjnego, a wkrótce sprawa trafi przed Naczelny Sąd Administracyjny.

Marcin Austyn


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
817
817
Wyciąg z ustawy o gosp. nieruchomościami - 2009.98.817, Budownictwo 2, Budownictwo, Urbanistyka, Gos
817
817
817
817
(113) TDron KSnr2id 817
817
817
Dz U 2009 nr 98 poz 817
man ft 817
817
817
concert 817 p
817
Akumulator FT 817

więcej podobnych podstron