Z korupcją na sztandarze „Mir domowy mieszkania moich rodziców został naruszony tylko trzy razy. Przez Wehrmacht, gestapo i CBA” – powiedział w piątek przed warszawskim sądem doktor Mirosław G. I wszystko jasne – oskarżenie o nieumyślne spowodowanie śmierci oraz dziesiątki zarzutów korupcyjnych to efekt nagonki pisowskich faszystów. I to nie doktor G. wpadł na ten pomysł. To sam obóz III RP wziął go sobie na sztandar. Doktor G. zatrzymany został w 2007 r., w czasach ponurej pisowskiej dyktatury. By dyktatura była wyjątkowo bestialska, potrzebne były ofiary. Uznano, że G. się nadaje. „Słynny kardiolog, o rękach cenniejszych niż wirtuoz pianista, bo ratujący nimi życie, idzie przez główny hol swego szpitala, ręce ma skute. Pacjenci patrzą. Może nawet ktoś złapie się za serce” – pisał dramatycznie Piotr Pacewicz 13 lutego 2007 r. w „Gazecie Wyborczej”. Zatrzymanie doktora G. miało być dowodem antyinteligenckich fobii PiS, które żeruje na manipulowaniu ciemnym ludem. „Gawiedź ma odrobinę satysfakcji: widzisz, synku, każdemu można dać w d... A wydawało mu się, że nikt mu nie podskoczy” – pisał Pacewicz. Jeszcze dalej poszedł zastępca redaktora naczelnego „GW” Jarosław Kurski, który uczynił z G. sztandar obrońców III RP: „Tak jak stosunek do Alfreda Dreyfusa określał we Francji przynależność albo do obozu katolicko-monarchistycznego, albo do republikańskiej lewicy, tak stosunek do sprawy dr. G. określa przynależność do obozu IV RP lub III RP”. Słowa ówczesnego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry zmanipulowano, by pasowały do tej linii propagandowej. W rzeczywistości podczas głośnej konferencji prasowej podkreślał on: „Muszę państwu powiedzieć, że cieszę się, jeśli można tu mówić o pewnej radości z tego, jednak w tej niezwykle smutnej, tragicznej sprawie, że pojawiła się ona i dotarła do funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego dzięki inicjatywie samego środowiska medycznego. To lekarze, ludzie, którzy też składali podobnie jak aresztowany dzisiaj przez sąd profesor, przysięgę Hipokratesa potraktowali ją na serio i poważnie i to oni uznali, że dalej patrzeć na to, co tam się dzieje, nie mogą”.
Zarzut spowodowania śmierci po… czterech latach Od zatrzymania doktora G. minęło 5 lat. W zeszły czwartek i piątek prokurator i obrona wygłosiły swoje końcowe mowy w sprawie korupcyjnej dotyczącej doktora G. Jednej z trzech. Dwie pozostałe, cięższego kalibru, trwają. Dotyczą nieumyślnego spowodowania śmierci pacjenta oraz narażenia innego pacjenta na „bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub na ciężki uszczerbek na zdrowiu”. Błyskawicznie przebiegły za to sprawy wytoczone tym, którzy mieli naruszyć dobra doktora G. Za słynne słowa „już nikt nigdy przez tego pana życia pozbawiony nie będzie” doktor G. wytoczył proces Zbigniewowi Ziobrze. Już w 2008 r. sąd prawomocnie nakazał byłemu ministrowi przeproszenie lekarza. Tymczasem zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci pacjenta prokuratura postawiła doktorowi G. dopiero… 24 czerwca 2011 r., po prawdziwej drodze przez mękę. Przypomnijmy, że chodziło o operację wszczepienia sztucznej zastawki, którą kierował doktor Mirosław G. Instrumentariuszka poinformowała po niej lekarzy, że jest przekonana o pozostawieniu w ciele pacjenta gazika. Jeden z lekarzy skontaktował się w tej sprawie z Mirosławem G. Ten jednak zapewnił go kilkakrotnie, że nie zostawił gazika w ciele pacjenta. Lekarze dyżurni odwołali przygotowaną już drugą operację. W prokuraturze zeznali, że Mirosław G. nie wyraził zgody na przeprowadzenie badań, które wykazałyby, czy w ciele pacjenta rzeczywiście został gazik. Jednak gdy stan pacjenta pogarszał się, kolejną operację przeprowadzono i gazik odnaleziono. Pacjent zmarł. Śledztwo w tej sprawie umorzone zostało po objęciu rządów przez PO w 2008 r. Jednak po wniesieniu kasacji przez Rzecznika Praw Obywatelskich śp. Janusza Kochanowskiego w 2009 r. Sąd Najwyższy nakazał ponowne rozpatrzenie zażalenia na tę decyzję. A Sąd Rejonowy nakazał prokuratorom dalej prowadzić śledztwo. Wskazał on, iż prokuratura powinna rozważyć zwrócenie się o dodatkową opinię w sprawie. W 2011 r. prokuratura, po zasięgnięciu opinii specjalisty z Austrii, uznała, że dr G. przyczynił się do śmierci pacjenta. Biegły dr Wolfgang Wandschneider z Austrii stwierdził, że zostawienie gazy w ciele operowanego było „z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością” przyczyną drastycznego pogorszenia się stanu chorego, co w konsekwencji doprowadziło do jego śmierci. Dopiero w 2010 r. prokuratura oskarżyła doktora G. o narażenie innego pacjenta na niebezpieczeństwo utraty życia lub na ciężki uszczerbek na zdrowiu przez zaniechanie zabiegu operacyjnego.
500 godzin nagrań W sprawie dotyczącej korupcji i mobbingu prokurator zażądał w czwartek dla doktora G. dwóch lat więzienia w zawieszeniu na 5 lat, 200 tys. zł grzywny oraz przepadku kwot z łapówek i obciążenia kosztami procesu.
– Dowody uzasadniały zatrzymanie kardiochirurga Mirosława G., a działanie Centralnego Biura Antykorupcyjnego wobec niego było legalne – podkreślił prokurator Przemysław Nowak. Wyliczał on dowody winy dr. G.: m.in. spójne zeznania współpracowników i podwładnych kardiochirurga, wielogodzinne nagrania z kontroli operacyjnej CBA dokumentujące wręczanie mu korzyści majątkowej (łącznie CBA dostarczyło 500 godzin nagrań). – Organy ścigania nie prowadziły postępowania w sposób tendencyjny i nie pomijały dowodów na korzyść oskarżonego – zaznaczył. Dodał, że wbrew próbom dyskredytowania nagrań CBA, stanowią one bezsprzeczny dowód w sprawie. Zostały one potwierdzone przez zeznania pacjentów Mirosława G. Odniósł się też do prób bagatelizowania jego winy: – Korupcja to patologia rzutująca na życie społeczne, polityczne i gospodarcze. Postuluje się rozszerzenie odpowiedzialności karnej za zachowania korupcyjne, które przybierają najróżniejsze postaci, również takie jak upominek czy prowizja – mówił prokurator.
Sporadycznie brał koperty i oddawał na potrzeby szpitala W końcowej mowie dr G. przedstawiał siebie nie jako winnego, lecz ofiarę. – Mam nadzieję, że już żaden chirurg nigdy nie będzie zatrzymywany przez służby specjalne w drodze na salę operacyjną – stwierdził. Nie przyznał się do brania łapówek stwierdzając jedynie, że pacjenci sporadycznie zostawiali mu koperty z pieniędzmi, które on „oddawał na potrzeby szpitala”. Zapewniał też, że nigdy nie uzależniał operacji od łapówki. Do politycznej retoryki „Gazety Wyborczej” nawiązała obrona: – CBA potrzebowało spektakularnego sukcesu, w sieć wpadł wybitny kardiochirurg, który w ogóle nie powinien znaleźć się w rejonie połowów.
– Akt oskarżenia został skierowany w 2007 roku. Później leżał rok w sądzie zanim się w ogóle nim zajęto. A mamy 2012 rok i dopiero teraz proces zbliża się ku końcowi + skomentował przebieg procesu były wiceszef CBA Ernest Bejda w rozmowie z portalem Niezależna.pl. Jego zdaniem wyrok, którego żąda prokuratura, byłby łagodny. – Prokurator wnosząc o karę w zawieszeniu, wnosi o niską karę. Ponieważ znając tego rodzaju sprawy, które toczyły się w stosunku do ludzi – powiedzmy nie tak wysoko postawionych jak pan G.. – prokuratura wnosiła o kary bezwzględne – podkreśla były wiceszef CBA. – Mamy kilkadziesiąt przyjętych łapówek. Nie widzę w tej sprawie żadnego powodu, by wnosić o zawieszenie wykonania kary. Przecież oskarżony nie ma poczucia, że robił źle – dodał. Piotr Lisiewicz
Mowa miłości a wielki maszynista Padł rozkaz aby zaostrzyć walkę z „mową nienawiści”. Zająć się tym ma były TW „Znak” na czele rządowej rady do spraw mowy nienawiści. To jeden znak że nowe wraca. Ale są też inne.
Najlepszym antidotum na „mowę nienawiści” jest jak wiadomo mowa miłości. Zwłaszcza gdy podmasujemy trochę historię i ponaginamy fakty. To pewnie skłoniło klub dinozaurów z parku jurajskiego SLD aby rok zacząć od wznoszenia toastów za Edwarda „pomożecie towarzysze” Gierka, w związku z 100-ą rocznicą przyjścia na ten świat patrona. Licząc widocznie na kolektywną amnezję społeczeństwa post-komuniści chcą podobno nawet uchwały sejmowej deklarującej rok 2013 „Rokiem Edwarda Gierka”. Jak by nie było bardziej relewantnych dla narodu rocznic, jak chociażby 200-nia rocznica śmierci księcia Józefa Poniatowskiego w nurtach Elstery… Autentycznego Polaka i autentycznego bohatera, o czym przypomniał ostatnio ksiądz Isakowicz Zaleski. Najwyraźniej inny to znak że po krótkiej recydywie wolności nowe istotnie wraca… Nie wiadomo tylko skąd ta skromność post-komunistów. Dlaczego zadowalać się tylko patronem mniejszego kalibru a nie odważnie ogłosić rok 2013 od razu „Rokiem Józefa Stalina”? Mamy przecież akurat okrągłą 60-ą rocznicę zejścia z tego świata „chorążego rewolucji”. W tych dzisiejszych trudnych czasach wielu, zwłaszcza w post-komunie, tak bardzo – aby zacytować za poetą – […] potrzebny jest maszynista, którym jest On: towarzysz, wódz, komunista – Stalin – słowo jak dzwon! Kiedy 60 lat temu w katowniach ubeckich „wielkiego maszynisty” wykańczano resztki polskich elit niepodległościowych walka z „mową nienawiści” też była prominentnie na agendzie. Wygrano ją decydowanie właśnie za sprawą niespotykanej ofensywy mowy miłości, która wszystko skutecznie zagłuszyła. Łącznie z Wolną Europą. Tak na przykład tryskał mową miłości w tych czasach wielki poeta Broniewski w swoim liryku Słowo o Stalinie: Miliony ludzi Związku Rad i krajów idących drogą socjalizmu tworzą świat nowy, niosąc w sercach i na ustach imię STALIN. Ludowa armia chińska wypędza ze swego kraju przemoc obcą i niewolę pieniądza. Kroczy naprzód z imieniem STALIN. W Wietnamie, Burmie, na wyspach Malajskich bojownicy wolności, niepodległości i sprawiedliwości walczą przeciw kolonizatorom wołając: STALIN! Górnicy francuscy trwają w strajkach i wyciągają dłonie na wschód z okrzykiem: STALIN! Chłopi włoscy zajmują obszarnicze nieużytki i odpędzani gwałtem, wołają: STALIN! Poeta, wypędzony ze swej ojczyzny za umiłowanie wolności i sprawiedliwości społecznej, piękny poeta chilijski pisze poemat o STALINIE. Zmiażdżona okrutnie Warszawa dźwiga swe okrwawione cegły tym szybciej z imieniem STALINA. Wszędzie na świecie, gdzie sięga przemoc pieniądza, bagnet żołdaka i pałka policjanta, ludzie walczą i będą zwyciężali z imieniem STALINA. Setki milionów ludzi wołają: STALIN! STALIN! STALIN!Nie mniej wzruszająco i nie z mniejszym zaangażowaniem rozsiewała mowę miłości w tych czasach inna wielka poetka Szymborska, roniąc łzy z odejścia największego zbrodniarza jakiego znała ludzkość:
Ten dzień o śmierci Józefa Stalina
Jaki rozkaz przekazuje nam
na sztandarach rewolucji profil czwarty?
- Pod sztandarem rewolucji wzmacniać warty!
Wzmocnić warty u wszystkich bram!
Oto Partia – ludzkości wzrok.
Oto Partia: siła ludów i sumienie.
Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie.
Jego Partia rozgarnia mrok.
Wśród niezliczonych gejzerów mowy miłości nie zabrakło też ówczesnego męża wielkiej poetki, poety nieco mniejszego formatu Adama Włodka:
Każdy wolnością żyjący,
każdy za wolność walczący,
w powszechność socjalizmu
wierzy na życie i śmierć
…A dzisiaj sławić pragnę
rosyjskiej mowy przyjaźń
za to że się w jej rytmie przedstawił nowy czas.
Jakaż wzruszająca jest ta mowa miłości! Jeszcze dzisiaj łapie za gardło i można łezkę uronić… Jasne że przy takiej eksplozji mowy miłości mowa „nienawiści” pod rządami komunistów nie miała żadnych szans. I znowu nie będzie miała, gdy tylko nowe wróci na dobre. (Tyle że oczywiście mowa mową ale pisanie pisaniem. Mowa miłości nie przeszkodziła Szymborskiej i Włodkowi, wraz z 51 innymi, w podpisaniu haniebnej rezolucji ZPL żądającej kary śmierci dla grupy księży skazanych w sfingowanym procesie pokazowym za rzekome „szpiegostwo” na rzecz wywiadu amerykańskiego. Więcej ciekawych szczegółów tutaj). Słowem, mowa miłości to przyszłość. Ona tak pięknie wszystko koi i kołysze. Tak wszystko łagodzi i tak miłosiernie puszcza wszystko w niepamięć. Umożliwia tym rzeczy które dawniej byłyby nie do pomyślenia… Jak na przykład to że w niepodległej Polsce AD 2013 nagroda literacka ufundowana przez Szymborską ma być pod patronatem właśnie Włodka, aktywnego kapusia UB, kablującego na swoich kolegów z ZLP w okresie największego nasilenia terroru „wielkiego maszynisty”. To też pewnie znak czasu. Ale nic to. Miłość co wszystko wybaczy. DwaGrosze
W 2012 r. fundusze dały nieźle zarobić. Jak będzie w tym roku? Niedawno zakończony 2012 rok okazał się bardzo łaskawy dla klientów funduszy inwestycyjnych. Najlepiej poradziły sobie fundusze akcyjne. Mediana stóp zwrotu z funduszy polskich akcji wyniosła 20,3%, natomiast akcji małych i średnich spółek 17,7%. Niewiele gorzej radziły sobie fundusze mieszane krajowe (16,2%) i stabilnego wzrostu (14,1%). Przypomnijmy, że główne indeksy GPW: WIG oraz WIG20 zyskały odpowiednio 26 i 20 proc.
Krajowe akcyjne z sukcesem Wśród funduszy akcji polskich do najlepszych należały Copernicus Akcji Dywidendowych (31,7%) oraz Quercus Agresywny (28,2%). Natomiast fundusz Idea Akcji udowodnił, że w tak sprzyjających warunkach rynkowych można również stracić…. i to aż 41,3%. Był to jedyny fundusz w tej grupie który nie zarobił. Z kolei w gronie funduszy akcji małych i średnich spółek na wyróżnienie zasługują PKO Akcji Małych i Średnich Spółek Plus (26,4%) oraz Investor Top 25 Małych Spółek FIO (24,9%). Trzeba również wspomnieć o funduszu Quercus lev, który ze względu na swoją politykę inwestycyjną (fundusz indeksowy, odwzorowujący zmiany wartości indeksu WIG20lev) nie został sklasyfikowany w żadnej z wyżej wymienionych grup, natomiast zanotował rewelacyjny wynik +45% - co wynika ze zastosowanej dźwigni finansowej.
Zagraniczne akcyjne słabiej Trochę gorzej radziły sobie zagraniczne fundusze akcyjne wyceniane w złotych oraz walucie, gdzie mediany stóp zwrotu wynosiły odpowiednio 10,8% oraz 15,9%. Chociaż i w tych grupach można było znaleźć prawdziwe „perełki”. Należały do nich niewątpliwie Arka BZ WBK Akcji Tureckich wyceniany w walucie euro (62,0%) i złotówkach (49,5%) oraz Investor Turcja (46,2%).
Hossa w obligacjach Niemniej jednak największym hitem inwestycyjnym zeszłego roku okazały się fundusze dłużne krajowe, w które Polacy chętnie inwestowali na fali hossy trwającej na rynku obligacji. Przeciętna stopa zwrotu wyniosła 10,55%, a najlepszym funduszom w tej grupie udało się wypracować stopy zwrotu znacznie wyższe np. UniObligacje Aktywny (20,2 %),KBC Delta SFIO (16,1%) czy też PZU Papierów Dłużnych POLONEZ (15,8%). Wyniki imponowały i były jednymi z najwyższych od blisko 10 lat, aczkolwiek zdarzyły się również trzy fundusze o ujemnej stopie zwrotu. Wśród nich najwięcej stracił Idea Premium SFIO (-21,5%), szczególnie przez nietrafione decyzje inwestycyjne w obligacje korporacyjne DSS i PBG oraz Idea Obligacji (- 6,5%) i UniWIBID (-3,8%). Stabilne i wyrównane stopy zwrotu przynosiły w 2012 roku fundusze pieniężne i gotówkowe. Przeciętna stopa zwrotu wyniosła 5,4% a funduszem, który zanotował najlepszy wynik był Amplico Pieniężny (9,3%).
Czego możemy spodziewać się w 2013 roku?
Piotr Nowak, dyrektor ds. produktów inwestycyjnych i ubezpieczeniowych w Expander Advisors, pozostaje optymistą:
Rok 2013 jawi się za to optymistycznie dla rynku akcji, a co za tym idzie dla rynku funduszy akcyjnych. Mogą oczywiście pojawiać się drobne perturbacje. Szczególnie I kwartał może dostarczyć trochę adrenaliny, jednakże nie powinno to mieć większego wpływu na ogólny rynkowy optymizm i trend wzrostowy. W opinii wielu analityków i zarządzających obecny rok będzie przede wszystkim należeć do segmentu małych i średnich spółek. Według przewidywań urosną one o około 20-25% więcej niż indeks najbardziej płynnych spółek warszawskiej giełdy. Z kolei w przypadku indeksu WIG szacowany jest wzrost od 10 do nawet 20% (wśród największym optymistów). Trzeba również zauważyć, że już niedługo, a szczególnie po kolejnych obniżkach stóp procentowych, osoby trzymające pieniądze na lokatach bankowych zaczną szukać alternatyw do nisko oprocentowanych depozytów. Natomiast fundusze (zwłaszcza akcyjne) będą kusić historycznymi wysokimi stopami zwrotu. W związku z tym potencjał napływu środków do funduszy będzie duży. Dopiero czas pokaże, czy tak optymistyczne prognozy były uzasadnione. W końcu rok temu nikt nie spodziewał się, że WIG zyska ponad jedną czwartą. Przeważały raczej obawy o upadek strefy euro i z nim związaną istotną przeceną na giełdzie. Opr. ZP
UE nie padnie! : 10 tys. wolnych etatów w Brukseli Jedna trzecia urzędników w Brukseli przejdzie do 2020 r. na emerytury. Do objęcia będą tysiące stanowisk. W nadchodzących ośmiu latach na emeryturę przejdzie jedna trzecia brukselskich urzędników i pracowników unijnych instytucji. W Parlamencie Europejskim wręcz połowa pracowników. Sama tylko Komisja Europejska do 2020 roku musi obsadzić na nowo 10 tys. z 35 tys. stanowisk – informuje portal Deutsche Welle. W marcu rozpocznie się kolejna rekrutacja kandydatów do pracy w instytucjach europejskich, tzw. konkurs otwarty. W szeregu testów oceniane są umiejętności kandydata. Kto zaliczy testy, kwalifikuje się na brukselskiego urzędnika.
[Ale, ale ... a „chody” Tatusia? A „pozycja” Mamusi? Md]
- Wszędzie panuje konkurencja - mówi David Bearfield, dyrektor Europejskiego Urzędu Doboru Kadr (EPSO). Najwyższy rangą w UE dyrektor personalny sam stawał w 1991 r. do konkursu; z sukcesem. Dziś uważa, że Unia Europejska musi być konkurencyjna. O fachowców ubiegają się też służby dyplomatyczne i ministerstwa państw członkowskich UE czy choćby służby ONZ, podkreśla. UE musi się też mierzyć z międzynarodowymi koncernami. Sumy, które gotowa jest wydać na te cele Bruksela, w listopadzie ub.r. stały się przyczyną ostrych starć, kiedy na tle dyskusji wokół unijnego budżetu do 2020 r. niektóre kraje postulowały obniżenie wydatków na unijną administrację. Eurokraci odpowiedzieli strajkiem. Przedtem Parlament Europejski, Komisja Europejska, sekretarze stanu i ministrowie ds. Europy miesiącami targowali się o wysokość budżetu Wspólnoty. Mimo nadzwyczajnego szczytu rokowania zakończyły się fiaskiem. Państwa członkowskie zgodne są tylko co do jednego – także administracja UE musi zacisnąć pasa. Na jej funkcjonowanie UE wydaje przeciętnie sześć procent swojego budżetu. W instytucjach unijnych pracuje około 44 tys. urzędników. Oprócz nich tysiące pracowników kontraktowych zatrudnionych dotąd na trzy lata, w najbliższej przyszłości przypuszczalnie na pięć lat. W sumie liczbę pracowników unijnych szacuje się na 55 tys. W 2011 r. na całą administrację wydano 8,2 mld euro z wynoszącego 126,5 mld euro unijnego budżetu. Za dużo, uważają państwa unijne i organizacje pozarządowe. Zainteresowanie dobrze płatną pracą w Brukseli jest duże, zwłaszcza dzisiaj, w czasach kryzysu. W konkursie otwartym w 2012 r. o 216 wolnych miejsc starało się blisko 41 tys. kandydatów. - Rośnie zwłaszcza liczba kandydatów z krajów południowoeuropejskich, szczególnie z Włoch, ale też z Grecji, Hiszpanii i Portugalii - mówi David Bearfield. Dwie trzecie osób przyjętych w ubiegłym roku do pracy w brukselskich urzędach stanowili jednak początkujący. Ich pensja oscyluje koło 4350 euro. Wysocy rangą urzędnicy zarabiają ok. 18 tys. euro - podaje niemiecki portal. MM
Ziemia: Skarb bez ochrony Polska jest krajem zasobnym w ziemię rolniczą, choć znaczna jej część to grunty niskich klas. Niestety, ta zasobność nie przekłada się na dostępność użytków rolnych na rynku, które mogliby kupić rolnicy chcący powiększyć swoje gospodarstwa. Trudno jest im kupić nawet ziemię, którą sprzedaje państwo. Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 2012 r. w posiadaniu rolników znajdowało się około 17,2 mln ha – to więcej niż połowa powierzchni kraju (31,3 mln ha). Przy czym same użytki rolne to 15 mln ha, resztę zajmują np. działki, na których stoją budynki gospodarcze, stawy czy nieużytki. Trzeba też zauważyć, że dominujący u nas rolnicy indywidualni mają w swoich rękach 15,4 mln ha gruntów. Niestety, z roku na rok maleje powierzchnia nieruchomości rolnych – w 2011 r. zajmowały one prawie 17,8 mln ha, czyli o prawie 600 tys. ha więcej niż w ubiegłym roku. A jeszcze w 2002 roku, podczas Powszechnego Spisu Rolnego, podano, że powierzchnia gospodarstw rolnych wyniosła 19,3 mln hektarów. Z kolei pierwszy spis rolny w III RP (1996 r.) pokazał, że wtedy w rękach rolników było blisko 21 mln ha ziemi. Ale przez ten czas wielu rolników zrezygnowało z produkcji, a ich ziemia została rozparcelowana na działki budowlane – ten proces widać zwłaszcza na wsiach leżących wokół dużych miast, które straciły rolniczy charakter.
Małe gospodarstwa Jeśli chodzi o wielkość gospodarstw, to Polska jest krajem z rozdrobnionym rolnictwem. Średnią powierzchnię gospodarstwa GUS oblicza na 11,13 ha, a Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa na 10,38 ha, ale ARiMR liczy tylko działki rolne, na które wypłaca dopłaty bezpośrednie. Niemniej obserwujemy stopniową koncentrację ziemi, bo co roku rośnie powierzchnia przeciętnego gospodarstwa. ARiMR podaje, że największe gospodarstwa mamy w województwach: zachodniopomorskim (30,67 ha), warmińsko-mazurskim (22,88 ha) i lubuskim (20,78 ha). Najmniej ziemi mają rolnicy z województw: małopolskiego (3,88 ha), podkarpackiego (4,56 ha) i świętokrzyskiego (5,49 ha). Dla porównania – w woj. dolnośląskim przeciętne gospodarstwo ma 16,05 ha, w kujawsko-pomorskim – 15,04 ha, lubelskim – 7,45 ha, łódzkim – 7,52 ha, mazowieckim – 8,50 ha, opolskim – 17,99 ha, podlaskim – 12,20 ha, pomorskim – 18,94 ha, śląskim – 7,14 ha, a w wielkopolskim – 13,41 hektara. Proces powiększania gospodarstw rolnych wymusza przede wszystkim ich specjalizacja, jeśli bowiem ktoś chce utrzymywać się z rolnictwa, to niezależnie, czy zajmuje się hodowlą zwierząt, czy uprawą roślin, musi dysponować sporym areałem (wyłączając np. gospodarstwa ogrodnicze). Niemniej rolnicy w całym kraju narzekają na brak wolnych gruntów do kupienia. Nie każdy ma szczęście, że może kupić grunty od sąsiada, który np. przechodzi na emeryturę i sprzedaje swoje nieruchomości. Sytuacja byłaby pod tym względem o wiele lepsza, gdyby nie bieda i bezrobocie, jakie dotykają miliony Polaków. Część drobnych rolników z chęcią sprzedałaby swoją ziemię innym producentom, ale tego nie robi, bo ma przynajmniej ubezpieczenie w KRUS, a to, co uda się wyhodować lub zebrać w gospodarstwie, zapewnia rodzinom minimum egzystencji.
– Gdyby w Polsce nie było takich problemów z pracą, wielu rolników już dawno sprzedałoby ziemię, żyliby z tego, co zarobiliby w mieście – mówi Agnieszka Romanowska, doradca zawodowy. – Do pozbywania się ziemi wielu rolników zniechęcają ponadto przykre doświadczenia z początku lat 90. ubiegłego wieku, gdy z zakładów przemysłowych zwalniano najpierw tzw. chłoporobotników. Przed nędzą ratowało ich wtedy tylko to, że mieli kawałek ziemi. Więc teraz swoje grunty traktują jako najpewniejsze zabezpieczenie na przyszłość – dodaje. Dlatego można powiedzieć, że mamy w kraju głód ziemi, bo chętnych na jej kupno jest więcej niż potencjalnych gruntów do nabycia.
Drogie użytki rolne Ziemia rolna w Polsce od kilkunastu lat systematycznie drożeje – w niektórych latach ten wzrost cen sięgał nawet 50 procent. Pośrednicy nieruchomości spodziewają się, że jeszcze przynajmniej przez kilka lat będziemy notować dwucyfrowy wzrost wartości działek rolnych. Co istotne, droższe są grunty sprzedawane przez osoby prywatne niż państwowa ziemia zbywana przez Agencję Nieruchomości Rolnych. Według najnowszych danych dotyczących III kwartału 2012 r. średnia cena hektara ziemi sprzedawanego przez ANR wyniosła 20 tys. 557 zł, podczas gdy prywatne grunty były o kilka tysięcy zł droższe. Najwyższe ceny uzyskano w województwach: dolnośląskim (32,7 tys. zł), wielkopolskim (27,9 tys. zł) i opolskim (23,9 tys. zł), a najniższe w województwach: świętokrzyskim (13,2 tys. zł), lubuskim (13,3 tys. zł) i lubelskim (13,6 tys. zł/ha). ANR podaje, że w porównaniu z III kwartałem 2011 r. ziemia podrożała o 3443 zł, czyli o 20 procent. GUS, który podaje ceny nieruchomości rolnych, sumując sprzedaż prywatną i państwową, informuje, że w III kwartale minionego roku za jeden hektar gruntu płacono przeciętnie 24 tys. 736 zł – to o 5 tys. zł więcej niż w III kwartale 2011 roku i prawie 7 tys. zł więcej niż w tym samym okresie 2010 roku. Co ciekawe, najwyżej wyceniano ziemię w Wielkopolsce (32 tys. zł), w woj. kujawsko-pomorskim (31,9 tys. zł) i opolskim (30 tys. zł). To potwierdza zjawisko obserwowane od lat, że największy popyt na ziemię rolniczą występuje na Kujawach i w Wielkopolsce, a przez to i grunty tam są drogie. Oczywiście, jak w przypadku każdych statystycznych zestawień, to tylko pewne dane orientacyjne, bo wartość konkretnej nieruchomości nie zależy wyłącznie od klasy ziemi, ale również od jej położenia, sąsiedztwa czy wreszcie od wielkości. Dlatego np. w Banku Ziemi można znaleźć oferty niedużych działek wycenianych po 1-2 zł za metr kwadratowy – wtedy za 3-hektarową nieruchomość trzeba zapłacić 30-60 tys. złotych. Ale też nie brakuje propozycji sprzedaży dużych gospodarstw rolnych, których wartość jest spora. Przykładami mogą być choćby nieruchomości koło Ustki: w jednym przypadku za 100 ha trzeba zapłacić 2,5 mln zł (2,5 zł za m2), a w drugim za 75 ha sprzedający chce dostać ponad 3,7 mln zł (prawie 5 zł za m2). Z kolei w Goleniowie 57 ha wyceniono na 1,25 mln zł (2,19 zł za m2). Jeszcze więcej pieniędzy – 9 mln zł – musi mieć osoba, która chciałaby kupić gospodarstwo we wsi Grabowo w gminie Gołdap. Ma ono jednak powierzchnię aż 460 ha (1,95 zł za m2). Jeśli ktoś szuka mniejszej działki, może kupić 12 ha ziemi w gminie Łęczyca za jedyne 324 tys. zł (2,7 zł za m2).
Dla porównania – trzyhektarowa nieruchomość spod Bytowa, którą sprzedaje ANR, ma cenę wywoławczą 43 tys. 850 zł (prawie 1,5 zł za m2).
Ziemia dla rolników Nie każdy może jednak kupić ziemię rolną: może to uczynić tylko ktoś, kto ma przynajmniej zawodowe wykształcenie rolnicze – może to też zrobić osoba legitymująca się średnim lub wyższym wykształceniem nierolniczym. Kwalifikacje rolnicze posiada też ten, kto osobiście prowadził gospodarstwo rolne przez 5 lat lub przez 5 lat pracował w gospodarstwie rolnym. Musi też mieć stałe zameldowanie w gminie, gdzie chce kupić grunt, ponadto po zakupie ziemi gospodarstwo takiego rolnika nie może mieć powierzchni większej niż 300 hektarów. Państwowe grunty są zbywane na przetargach ograniczonych (adresowanych do osób z danej gminy) lub nieograniczonych, ale nasze prawo stanowi, że w pewnych przypadkach ANR może zablokować transakcję kupna-sprzedaży nawet między osobami fizycznymi. Wtedy Agencja może sama nabyć taki grunt, korzystając z prawa pierwokupu (musi zapłacić tyle, na ile umówili się niedoszli kontrahenci, chyba że cenę ziemi obniży sąd). ANR może bowiem uznać, że zakup gruntu przez konkretnego nabywcę jest niezgodny z polityką rolną państwa: zazwyczaj chodzi o zapobieżenie nadmiernej koncentracji ziemi przez jednego nabywcę czy też wyeliminowanie spekulacji ziemią. Ale z takich uprawnień Agencja korzysta bardzo rzadko. Trzeba jednak pamiętać, że zanim notariusz sporządzi umowę kupna-sprzedaży, ANR sprawdzi, czy kupujący grunty rolne ma do tego prawo. Jeśli w ciągu 30 dni nie zostaną zgłoszone zastrzeżenia, uznaje się, że można bez problemu podpisać taki kontrakt.
Państwo za mało pomaga Nabycie ziemi to mimo wszystko drogi interes, bo niewielu rolników stać na jej zakup – nie mają oni aż takich zasobów finansowych w gotówce. Przyjmując bowiem, że hektar gruntu kosztuje około 25 tys. zł, rolnik musiałby wydać na jego zakup 25 ton pszenicy (w najlepszych gospodarstwach średnie plony pszenicy z hektara to około 7 ton), ponad 4 tony żywca wieprzowego lub wołowego czy też około 21 tys. litrów mleka. To bardzo dużo, bo przecież od tego, co rolnik dostaje w skupie, trzeba odliczyć koszty produkcji, więc w jego kieszeni zostaje niewiele pieniędzy i tym samym ma on ograniczone możliwości nabywcze. Dlatego tak ważne jest to, aby państwo wspierało finansowo rolników chcących kupić ziemię na powiększenie swoich gospodarstw. Niestety, okazuje się, że pomoc na zakup ziemi przez rolników indywidualnych jest mała. Teoretycznie można się starać o przyznanie kredytu preferencyjnego na zakup użytków rolnych (część odsetek płaci za rolnika budżet państwa). Może on być udzielony na utworzenie nowego gospodarstwa rolnego (musi ono mieć powierzchnię równą przynajmniej średniej wojewódzkiej, ale nie większą niż 300 ha) czy też na powiększenie już istniejącego. Zgodnie z decyzją UE z 2009 roku polski rząd może wydać na pomoc dla rolników przy zakupie 400 mln zł i dotyczy to okresu 2010-2013. Unia zakładała, że przy tym wsparciu rolnicy kupią 600 tys. ha ziemi. Ale do osiągnięcia tego wskaźnika wciąż daleko, bo Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa wypłaciła bankom do tej pory tylko niespełna 150 mln zł na dopłaty do oprocentowania kredytów na zakup ziemi – za ich pomocą rolnicy kupili niespełna 150 tys. hektarów. Z kolei Agencja Nieruchomości Rolnych udzieliła producentom rolnym pomocy przy zakupie państwowej ziemi w latach 2010-2011 na kwotę niespełna 25 mln zł (danych za 2012 rok jeszcze nie ma). Tak więc raczej nie wykorzystaliśmy do końca 2012 roku nawet połowy unijnego limitu i trudno się spodziewać, żeby w 2013 r. udało się wydać resztę pieniędzy. Chyba że administracja państwowa zacznie działać energiczniej, bo przecież obecny rok będzie ostatnim, gdy można jeszcze będzie udzielać preferencyjnych kredytów na zakup ziemi rolnej. Tym bardziej że rolnicy zgłaszają o wiele wyższe zapotrzebowanie na takie pożyczki, niż ARiMR i ANR są w stanie przydzielić. Ale problem z kredytami preferencyjnymi jest jeszcze inny. Jeśli bowiem np. jeden rolnik chce sprzedać ziemię drugiemu rolnikowi, ale ten pierwszy w przeszłości zaciągnął na zakup gruntu kredyt z dopłatą do oprocentowania, to ten drugi nie może już z takiego wsparcia skorzystać. Z tego powodu część transakcji nie dochodzi do skutku.
Cudzoziemcy czekają na 2016 rok Sytuacja na rynku gruntów rolnych zmieni się w Polsce diametralnie po 1 maja 2016 roku, gdy cudzoziemcy z państw UE będą mogli bez problemów kupować ziemię pod uprawę roślin i hodowlę zwierząt. Skończy się bowiem wtedy 12-letni okres ochronny, jaki uzyskał nasz kraj podczas negocjacji akcesyjnych – zaczął on być liczony od 1 maja 2004 r., czyli momentu przyłączenia Polski do Unii. Teraz cudzoziemcy mogą kupować grunty rolne w naszym kraju, ale pod warunkiem, że uzyskają zgodę od ministra spraw wewnętrznych, który wcześniej pyta o opinię ministra rolnictwa. – Według oficjalnych danych obywatele UE kupili dotychczas w Polsce tylko 2 tys. ha ziemi, a 100 tys. ha jest wydzierżawione przez spółki z mniejszościowym kapitałem zachodnim – mówił na jednym z posiedzeń sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi Zbigniew Abramowicz, dyrektor departamentu gospodarki ziemią w ministerstwie rolnictwa. Ale eksperci twierdzą, że te dane są zaniżone, bo tysiące hektarów ziemi zostały kupione przez obcokrajowców przez podstawione osoby, a prawdziwi właściciele tych gruntów ujawnią się po 1 maja 2016 roku. Dyrektor Abramowicz podkreślał, że także po zakończeniu okresu ochronnego cudzoziemcy będą musieli spełniać warunki przystąpienia do przetargów na zakup ziemi, czyli muszą być zameldowani przez 5 lat w danej gminie, muszą osobiście prowadzić gospodarstwo i posiadać odpowiednie wykształcenie rolnicze. – ANR powinna jednak przyspieszyć sprzedaż państwowych gruntów polskim rolnikom, aby po 1 maja 2016 roku nie wykupili tej ziemi cudzoziemcy – podkreśla Wiktor Szmulewicz, prezes Krajowej Rady Izb Rolniczych. – Na Zachodzie ziemia jest wciąż o wiele droższa niż w Polsce, ponadto w takich krajach jak Holandia czy Dania brakuje wolnych gruntów rolnych i tamtejsi farmerzy z chęcią przyjadą kupować ziemię w Polsce – podkreśla Jerzy Chróścikowski, szef rolniczej „Solidarności”. Co więcej, niektórzy specjaliści obawiają się, że obcokrajowcy wykupią nie tylko państwową ziemię, jakiej nie zdąży sprzedać ANR, ale również w ich ręce trafi wiele gruntów prywatnych. Bo zachodni kupcy będą mogli przebić oferty cenowe zgłaszane przez polskich rolników. Tu często nie będzie sentymentu – kto da więcej, ten zostanie właścicielem ziemi.
Co z rodzinnymi? W Konstytucji zapisano, że podstawą ustroju rolnego w Polsce jest gospodarstwo rodzinne, czyli takie, które ma nie więcej niż 300 hektarów. Ten model daje szansę na utrzymanie tradycyjnego charakteru polskiej wsi, jej bioróżnorodności, walorów przyrodniczych, środowiskowych. Ale polityka państwa nie może się ograniczać tylko do zapisu o gospodarstwach rodzinnych. Na razie w bliskiej perspektywie czasowej nie widać dla nich zagrożeń, chociaż wielu wpływowych ekonomistów i polityków opowiada się za zmianą tego modelu. Ich zdaniem, rację bytu mają tylko wielkie gospodarstwa towarowe, a te małe powinny po prostu zniknąć. To dlatego postuluje się np. likwidację KRUS, obciążenie rolników wysokimi podatkami, aby zmusić ich do sprzedaży ziemi, którą przejęłyby duże gospodarstwa, często będące w rękach obcokrajowców. Miejmy nadzieję, że taki scenariusz nigdy nie zostanie zrealizowany. Krzysztof Losz
LASEK, BONDARYK, TULEYA, czyli emocjonalny tydzień dla lemingów Decyzja tygodnia - premier łaskawie wyraził aprobatę dla "inicjatywy" powołania zespołu ekspertów do konfrontacji z "tezami Macerewicza" . Rok temu, po ogłoszeniu ekspertyzy IES, która wykluczała obecność gen Błasika w kokpicie Tu-154 i obalała jedną z głównych tez rządowego raportu, nie widział potrzeby wracania do tematu. Dzisiejsze uzasadnienie o "wyjaśnianiu bałamutnych tez" rozbawiło wszystkich do łez, dlatego wciąż otwarte pozostaje pytanie: dlaczego teraz? Czyż biedne lemingi nie będą poddane przykremu doświadczeniu dysonansu poznawczego? Po prawie trzech latach pracy ZP Macierewicza, premier nagle popiera inicjatywę tłumaczenia i wyjaśniania owych teorii spiskowych? O co kaman? Przecież słupki rosną.... Dymisja tygodnia (a nawet kadencji):owiana tajemnicą dymisja zaufanego dotąd szefa służb specjalnych, którego premier Tusk, likwidując w 2007r stanowisko koordynatora służb specjalnych, postanowił ochraniać własnym ciałem. Po pięciu latach "wzorowej pracy" Krzysztofa Bondaryka, premier piejąc peany, przyjął jego dymisję. A drzewiej chodziły słuchy, że prędzej to Bondaryk zwolni Tuska, niż odwrotnie.... Czyżby Tusk postanowił najpierw zebrać odpowiednią ilość haków na rzeczonego, żeby się odważyć? A może to Graś Bondaryka zwolnił, a Tusk się tylko podpisał? Wyrok tygodnia : po stwierdzeniu braku nacisków w IV RP przez komisję Czumy, umorzeniu śledztwa o przekroczenie uprawnień przez Mariusza Kamińskiego oraz pokazaniu łapówkarce Sawickiej gdzie jej miejsce, kolejna "zbrodnia" IV RP doczekała się wyroku skazującego. Dr G.- łapówkarz i socjopata, zwany przez III RP gwiazdą i nadzieją polskiej transplantologii, po pięciu latach procesu, dostał śmieszny, ale jednak wyrok skazujący. Przy okazji sędzia Igor Tuleya w uzasadnieniu, postanowił dokonać spektakularnego porównania działań służb specjalnych pod wodzą Mariusza Kamińskiego do czasów stalinowskich. Coś mi mówi, że mrocznym okresie stalinizmu nikt z rodziny tego sędziego przesłuchiwany nie był. Ale sędzia może zameldować wykonanie zadania - o korupcji nie mówiło się prawie w ogóle. Za to media zyskały celebrytę, a w oparach gorących komentarzy Rysiek Kalisz omal się w tefałenie nie popłakał. PRowy deal tygodnia : aktor Gerard Depardieu postanowił zostać towarzyszem Depardieu. Prawdopodobnie pozazdrościł Donaldowi Tuskowi niedzwiedziego uścisku KGB -isty. Jednocześnie, łamanie praw człowieka, ograniczanie praw opozycji i fałszowanie wyborów uznał za "wspaniałą demokrację". Putin nic nie ma przeciw takiej reklamie, zwłaszcza, kiedy akurat nie szusuje na stoku.Na szczęście dla lemingów, po burzliwym tygodniu, przekaz się ujednolicił : Putin- cool, walka z korupcją w rządzie PiSu- faszyzm i stalinizm.
http://www.rp.pl/artykul/159563,966794-Bondaryk--zasluzyl-na-pale--Niedostateczny-z-wykrzyknikiem.html
http://www.rp.pl/artykul/9158,966388-Dziwna-dymisja.html
https://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=TM1de6j80Ak Historia szefa ABW
http://vod.gazetapolska.pl/1951-byly-szef-cba-oczyszczony-z-zarzutow
LIKA
W czyjej służbie jest Aleksander Kwaśniewski Młodzi socjaliści są oburzeni, bo Aleksander Kwaśniewski okazał się taki jak w opowiastce Lecha Wałęsy sprzed wielu lat: jak rzodkiewka, czerwony na zewnątrz i biały w środku. Zamiast walczyć o socjalną sprawiedliwość, bierze z firmy Jana Kulczyka 50 tysięcy złotych miesięcznie. Powinien tymczasem pikietować jakiś zakład pracy domagając się etatów zamiast śmieciówek.
<span class="tipsy-inner-header">Grzegorz Frątczak (dziennikarz)</span><br />Skupiając się na wątku - kogo politycznie dziś uwodzi Aleksander Kwaśniewski, z przykrością muszę stwierdzić, że nikogo.<br /> Powoli staje się w społecznej świadomości takim nowym Gierkiem - bo za Kwaśniewskiego to było lepiej.<br /> Nie było kryzysu a i politycy tak sobie nie skakali do oczu jak teraz.<br /> Pamięt...<span class="tipsy-inner-header">Wiesiek Siepierski</span><br />Co łączy Kwaśniewskiego, Olechowskiego i... b. premiera Jana Olszewskiego? Mówiąc delikatnie to, że ich usposobienie stanowi antonim usposobienia "workoholic`a". Tacy lubią sobie pospać rano, pogadać, dobrze zjeść ( niektórzy i wypić), wygłosić odczyt, wystąpić ( najlepiej w wieczornym) w programi...<span class="tipsy-inner-header">Piotr Czarny</span><br />tylko Pan Redaktor nie zauważył, że wpierw jako prezydent Kwaśniewski mocno sprzyjał Kulczykowi głównie w sprawie Orlenu, a później ten go zatrudnił z pensją 50 tys.! (np. Schroder sprzyjał Rosji, bardzo na niekorzyść m.in. Polski i po zakończeniu kadencji zatrudnił go Gazprom). Nie zauważył, czy ni...<span class="tipsy-inner-header">Krystyna Sielicka</span><br />Prezydent Kwaśniewski , nie z mojej bajki , ale bardzo mi się podoba ,że na emeryturze politycznej jego wiedza, mądrość , talent jest wykorzystywany przez polskich przedsiębiorców z korzyścią dla Polski.<span class="tipsy-inner-header">Włodzimierz Foltynowicz</span><br />Pisze Pan,<br /> "Aleksander Kwaśniewski przez ostatnie lata zdobył na Zachodzie dużo nowych kontaktów, dużo nowej wiedzy. Dobrze by było, gdyby Polska zastanowiła się, jak to może wykorzystać. " <br /> <br /> Panie Machała, Polska mówi głosem polityków, a ci są krew z krwi i kość z kości z polskiego ludu, który ich ...<span class="tipsy-inner-header">Andrzej Kaźmierczak</span><br />Może Wyborcza po prostu opisuje co się dzieje z człowiekiem, który ma zjednoczyć lewicę i pociągnąć do wyborczego zwycięstwa. Prezydent Kwaśniewski to osoba publiczna i każdy ma prawo do oceny jego postępowania, jak widać ocena możliwości zbawcy lewicy w oczach red. Machały jest bardzo wysoka, zapat...<span class="tipsy-inner-header">Mario Rudnicki</span><br />kwaśniewski i kulczyk to najwięksi oszuści w polsce( chodzi o prywatyzacje tpsa) w momencie prywatyzacji tpsa była najbardziej nowoczesną firmą telekomunikacyjną na swiecie( praktycznie w 100 procentach nowa sieć i centrale) a została sprzedana za kwotę czteroletniego zysku tpsa, prywatyzacja odbyła...<span class="tipsy-inner-header">Kamil Sipowicz</span><br />mnie osobiscie nie przeszkadza ze prezydent Kwasniewski doradza Kulczykowi, natomiast jest smutne, ze wszedzie sie wciska jakis purpurat z kropidlem. rozumiem ze Warta bez kropidla by nie wystartowala i ateistow nie ubezpiecza :-h21 komentarzy Seria artykułów Gazety Wyborczej dotycząca zarobków byłego prezydenta jest dla niego kłopotliwa, bo przekonanie, że lewicowy polityk powinien nie dojadać, pracować na 6-tą rano w fabryce i nie zarabiać więcej niż średnia krajowa, jest najwyraźniej w Polsce silne. Do tego dochodzi zawsze obecna zazdrość i zawiść, jaką rodzą zarobki innych. A że raczej zarabiamy mniej niż więcej, to 50 tysięcy złotych Aleksandra Kwaśniewskiego miesięcznie (suma nie została potwierdzona) robi wrażenie. Kwaśniewski nigdy nie miał poparcia młodych socjalistów, więc wcale go nie utracił. To od lat nie był polityk z ich bajki. Kwaśniewski miał poparcie młodych, gdy wygrywał w 1995 i w 2000 roku. Ale minęło 12 lat. Polska jest ta sama, ale nie taka sama, parafrazując Kwaśniewskiego z bloga w naTemat. Kwaśniewski nie mówi językiem młodego lewicowego środowiska, nie jest wiarygodny w kwestii umów śmieciowych, bezrobocia, braku perspektyw. Jest dla młodych sytym kotem. Nie sądzę by miał powab polityczny także dla wielkomiejskiej klasy średniej. Jakiś czas temu widziałem w VIVIE sesję Jolanty Kwaśniewskiej. W długiej czerwonej sukni Kwaśniewska pozowała udając, jak pracuje. Wnętrza wyglądały na wynajęty pałac w Łazienkach Królewskich. Zamknąłem dwutygodnik, by spojrzeć na okładkę. Po sesji byłem przekonany, że trzymam pismo z 1999 roku. Ale nie. VIVA była z końca 2012 roku. Państwo Kwaśniewscy w swoich pałacowych stylizacjach wydają mi się dziś, jak z innej epoki. Pasujący do lat 90-tych, ale nie do obecnych. Jest jeszcze antyklerykalny elektorat Palikota. Kwaśniewski nie będzie miał w nim szans. Przejechanie się papamobilem dla antyklerykałów jest tak samo nie do przełknięcia, jak 50 tysięcy złotych dla młodych socjalistów. Elektorat działkowców? Znaczący, ale mało przyszłościowy i nie dający nadziei na budowę wielkiej lewicy. Kogo Aleksander Kwaśniewski dziś uwodzi? Chyba głównie media. Legendy czasem potrafią powrócić i wygrać drugą rundę. Ale nie jest to regułą, co przypomniały losy Michaela Schumachera w Formule 1.
Jest jednak coś innego, co Aleksander Kwaśniewski niewątpliwie ma. Budzi szacunek. Podczas wielu spotkań z nim przy okazji rozmów o blogu w naTemat przypomniałem sobie, że jest Kwaśniewski wciąż jednym z najzdolniejszych, najlepszych polskich polityków. Potrafiącym zgrabnie, inteligentnie i ciekawie mówić z głowy na dowolny temat krajowy i zagraniczny, analizować różne możliwości i z tym samym zainteresowaniem opowiadać o starciu PO - PIS w Sejmie, swojej podróży do Sydney, gdzie przeszedł przypięty liną po słynnym moście i o mało znanych aspektach polityki zagranicznej Ukrainy. Gdy ostatnio od byłego prezydenta wychodziłem, w hallu czekał na niego znany polityk prawicy. Kompetencje Kwaśniewskiego są uznawane po obu stronach polityki. Tabloidy rzuciły się dziś na Aleksandra Kwaśniewskiego za 50 tysięcy od Jana Kulczyka. To ciekawe, że Gazeta Wyborcza stała się inspiracją Super Expressu i Faktu. Spekulowanie o zarobkach innych nie było dotąd stylem Gazety Wyborczej. Jeśli to się zmienia, to pragnę donieść, że Leszek Miller miał drogi niemiecki samochód, a Marek Belka w NBP zarabia ze dwa razy więcej niż prezydent. Ale i tak trzy razy mniej niż na Zachodzie. Kadencja Aleksandra Kwaśniewskiego skończyła się w 2005 roku. Tak naprawdę nie skończy się nigdy. I nie dlatego, że były prezydent dostaje od państwa pieniądze. Dlatego, że raz otrzymany mandat od narodu, będzie wypełniał do końca życia. Jest oczekiwanie, że byli prezydenci zachowywać się będą w sposób honorowy, godny, szlachetny, że pracować będą na dobrą markę kraju. Były prezydent moich oczekiwań w tym względzie dotąd nie zawiódł. Doradzanie Janowi Kulczykowi wraz z byłym prezydentem Niemiec i byłym doradcą Baracka Obamy do spraw bezpieczeństwa narodowego, nie przynosi ujmy ani Kwaśniewskiemu ani Kulczykowi. Szacunek dla Jana Kulczyka, że prowadzi swoje interesy tak, że jest w stanie ściągnąć tak duże nazwiska do swojej rady. Być może Gazeta Wyborcza powinna zapytać Niemców i Amerykanów, czy są oburzeni zaangażowaniem prezydenta Horsta Köhlera i generała J. L. Jonesa w radę doradców Jana Kulczyka. Rozsądny ankietowany spytałby pewnie: Ale czy ten Kulczyk jest za coś skazany? Czy toczy się przeciwko niemu poważne śledztwo? Cóż - nic nie wiemy o tym, żeby się toczyło. Bardzo nie podoba mi się tytuł artykułu w Gazecie Wyborczej: Kwaśniewski w służbie Polski, czy Kulczyka. Z tego co mi wiadomo Jan Kulczyk nie prowadzi swoich interesów wbrew Polsce, nic nie wiem o tym, by zamierzał Polsce szkodzić. Kwaśniewski niczego nie ukrywał. Jego nazwisko jest wprost wymienione na stronie internetowej Kulczyk Holding. Doradzanie Kulczykowi nie jest działaniem na szkodę Polski. Okazuje się, że może być w Polsce działaniem na własną (polityczną) szkodę. Aleksander Kwaśniewski przez ostatnie lata zdobył na Zachodzie dużo nowych kontaktów, dużo nowej wiedzy. Dobrze by było, gdyby Polska zastanowiła się, jak to może wykorzystać. Ilu poza Kwaśniewskim jest tak obytych polityków? Jan Krzysztof Bielecki, Radosław Sikorski, Jacek Rostowski. Ktoś jeszcze? Machała
Bukiel: Proste pytania o służbę zdrowia Istnieje powszechna opinia, że politycy często kłamią. A jeśli nie kłamią wprost, to kręcą i nie przedstawiają prawdziwych powodów swoich decyzji ani rzeczywistych celów. Politycy temu zaprzeczają. Jest jednak sposób, aby ich zachowanie zweryfikować. To zadawanie prostych pytań. Osoby nie mające nic do ukrycia zawsze na nie odpowiedzą – prosto, krótko i jednoznacznie. A ci, którzy kręcą? Sam wypróbowałem ten sposób wielokrotnie. Podczas „białego szczytu”, gdy rząd przedstawił propozycję powszechnego przekształcenia szpitali w spółki prawa handlowego z możliwością ich stuprocentowej prywatyzacji, jednak bez zmiany dotychczasowych zasad (i wielkości) finansowania szpitali, pojawiły się głosy, że jest to krok niebezpieczny, bo szpitale-spółki będą uciekać od udzielania nieopłacalnych świadczeń, co może się stać groźne dla pacjentów. Rząd odrzucił takie oskarżenia, twierdząc, że jest to jedynie podburzanie pacjentów przez polityczną opozycję dla swoich partykularnych celów. Zadałem wówczas pani minister proste pytanie: co się stanie, gdy szpital-spółka będący w rękach prywatnych, korzystając z tego, że nie podlega żadnym politycznym wpływom, nie zechce podpisać kontraktu na świadczenia w jego ocenie nieopłacalne? Czy rząd zmusi taką spółkę do podpisania kontraktu metodami administracyjnymi? Odpowiedzi nie było. Przeciwnicy rozwiązań rynkowych w ochronie zdrowia lubią przypisywać właśnie „rynkowi” odpowiedzialność za wszelkie nieszczęścia i kłopoty, jakich doświadczają szpitale i inne placówki lecznicze w naszym kraju, a w ich konsekwencji – chorzy. Sztandarowym przykładem dramatycznych konsekwencji działania „niewidzialnej ręki rynku” w służbie zdrowia ogłoszono ostatnio Centrum Zdrowia Dziecka. To właśnie „ślepy rynek” miał doprowadzić tę ekskluzywną placówkę do bankructwa. W czasie niedawnej konferencji organizowanej przez PiS, dotyczącej ochrony zdrowia, jednemu z posłów tej partii, zadeklarowanemu przeciwnikowi rynku w opiece zdrowotnej, zadałem proste pytanie: kto ustala ceny za świadczenia zdrowotne udzielane przez Centrum Zdrowia Dziecka – rynek czy urzędnik? Kto decyduje o liczbie pacjentów przyjętych przez Centrum w ciągu roku – rynek czy urzędnik? Jak można się było spodziewać, poseł uciekł od odpowiedzi. Rządzący usprawiedliwiają często złą sytuację finansową szpitali nadmiernymi płacami personelu medycznego, zwłaszcza lekarzy. Dowodem na to ma być zbyt wielki odsetek przychodów szpitali przeznaczany na wynagrodzenia. Odczucia lekarzy są zwykle dokładnie odwrotne. W ich pojęciu płace za jeden etat są za niskie, a duży procent budżetu szpitala przeznaczany na „koszty osobowe” wynika po prostu z zaniżonej wyceny świadczeń zdrowotnych. W związku z powyższym w czasie pewnego spotkania delegacji OZZL z minister zdrowia Ewą Kopacz zadałem jej proste pytanie: ile, jej zdaniem, powinien zarabiać lekarz za jeden etat w placówce służby zdrowia finansowanej ze środków NFZ? Pytanie zasadne o tyle, że trudno ocenić, czy pensje lekarzy są za duże, gdy nie ustali się, ile one powinny wynosić. Poza tym płaca lekarza (podobnie jak i innego personelu medycznego) to zasadnicza część kosztów świadczeń zdrowotnych, skoro zatem chcemy mówić o merytorycznej wycenie świadczeń zdrowotnych przez Fundusz, musimy wiedzieć, jak wycenić pracę lekarza. Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Podczas pamiętnego (i nie zakończonego jeszcze) konfliktu lekarzy z rządem w sprawie sposobu wypisywania recept refundowanych głównym przedmiotem sporu był obowiązek zaznaczania przez lekarzy na recepcie stopnia odpłatności za lek i związane z tym drastyczne kary grożące lekarzom za najmniejszą pomyłkę w tym względzie. Lekarze twierdzą, że zasadniczym celem tego rozwiązania jest zastraszenie lekarzy, aby bali się oni wypisywać leki „na zniżkę”. Faktycznie tak się dzieje, dzięki czemu NFZ zmniejszy w tym roku wydatki na leki o ponad 1 mld złotych. Rządzący sprzeciwiają się takim oskarżeniom. Twierdzą, że to lekarz (a nie aptekarz – jak dotychczas) musi wskazać odpłatność za lek, gdyż według nowych zasad refundacji, stopień odpłatności dla tego samego leku jest różny w zależności od choroby i od produktu handlowego (bo każdy producent zarejestrował swój produkt w innych wskazaniach). Skoro aptekarz nie wie, na jaką chorobę został wypisany lek, nie może odpowiednio wskazać stopnia refundacji. Zadałem więc ministrowi zdrowia proste pytanie: co stoi na przeszkodzie, aby lekarz, obok wypisanego na recepcie leku, wskazał rozpoznanie choroby (wg ICD-10) i nie musiał już szukać stopnia odpłatności za lek? Minister nie odpowiedział na to pytanie. Cztery różne sytuacje i za każdym razem ten sam efekt: unikanie jednoznacznych odpowiedzi na proste pytania. Polecam zadawanie prostych pytań – zwłaszcza politykom. Krzysztof Bukiel
Czy sędzia Tuleya przeprosi za nienawiść? W Polsce toczy się bezpardonowa walka polityczna, to nie ulega kwestii, ale nie przypuszczałam, że język nienawiści zabrzmi w sali sądowej z ust przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości. Sędzia Igor Tuleya w trakcie odczytywania wyroku skazującego w sprawie doktora Mirosława G. stwierdził, że działania CBA w sprawie kardiochirurga: "budzą jednoznaczne skojarzenia, nawet nie z latami 80-tymi, ale z przesłuchaniami stosowanymi w latach 40-tych i na początku lat 50--tych, w czasach największego stalinizmu". Stalinizm, jak wiadomo, był systemem zbrodniczym, mimo to sędziemu nie drgneła powieka, gdy wypowiadał te obraźliwe dla państwowych funkcjonariuszy słowa.
"Czy jakieś sformułowania są ostre, to jest oczywiście ocenne. Każdy inaczej odbiera pewne określenia" - wyjaśniał sędzia Tuleya dziennikarzowi "Wiadomości". [1] Nie ukrywam, że tłumaczenie sędziego pocąatkowo wzbudziło mój sprzeciw. Po namyśle doszłam do wniosku, że jego wypowiedź wyjaśnia dlaczego w sprawie Alicji Tysiąc występującej przeciw "Gościowi Niedzielnemu" zapadł kuriozalny*, w mojej ocenie, wyrok nakazujący opublikowanie przeprosin za "bezprawne porównanie jej do zbrodniarzy hitlerowskich", wyrażających "ubolewanie, że skrzywdzili ją, używając języka nienawiści" [2]. Po prostu, sędzina prowadząca sprawę, w tekstach będących podstawą oskarżenia, dopatrzyła się czegoś, czego... czego w nich nie było. Pewne określenia odebrała inaczej i opierając się na własnej interpretacji dokonała oceny. Ale interpretacja to jedno, ocena to drugie.
Prowadząca sprawę Tysiąc kontra "Gość Niedzielny" sędzina, nie miała watpliwości, że porównanie kogoś/czegoś do zbrodniarzy/zbrodniczych działań jest mową nienawiści. A skoro tak, to ja również nie mam wątpliwości, że... Sędzia Tuleya dokonał bezprawnego (niezgodnego z prawdą) porównania funkcjonariuszy CBA prowadzących dochodzenie w sprawie kardiochirurga do funkcjonariuszy UB. Słowa sędziego były obraźliwe, poniżające, krzywdzące. Swoim wystąpieniem sędzia Tuley podważył wiarygodność wymiaru sprawiedliwości jako bezstronnego organu, ferującego wyroki na podstawie faktów, a nie osobistych uprzedzeń. W Polsce toczy się bezpardonowa walka polityczna, to nie ulega kwestii, ale nie przypuszczałam, że język nienawiści zabrzmi w sali sądowej z ust przedstawiciela wymiaru sprawiedliwości.
*) kuriozalny, albowiem w żadnym ze wskazanych w uzasadnieniu wyroku tekstów nie wystapiło porównanie Alicji Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich.
[1] http://www.tvp.pl/publicystyka/programy-informacyjne/wiadomosci/najciekawsze-materialy/osad-sedziego/9653903
[2] http://wyborcza.pl/1,76842,7632597,_Gosc_Niedzielny__musi_przeprosic_Tysiac_za_nienawisc.html
Paczula
List polskiego narodowca do Władimira PutinaSzanowny Panie Putin Za kilka godzin rozpoczną się w Rosji wybory prezydenckie. Za kilkanaście godzin poznamy ich przybliżony wynik. Nie wątpię, że to Pan będzie zwycięzcą, czego zarówno ja osobiście, jak i środowisko, któremu mam zaszczyt przewodniczyć , szczerze i z głębi serca Panu życzymy. Zapewne u większości współczesnych Polaków wywoła to zdziwienie, a u wielu wręcz oburzenie. Mało tego, pojawią się zapewne zdania, iż życzenie zwycięstwa właśnie Panu w wyborach, to akt serwilizmu i próba przypodobania się, a nawet, że to akt zdrady narodowej, i w istocie akt antypolski. Takie głosy świadczyć będą jedynie o tym, jak wielu moich Rodaków nie jest zdolnych do trzeźwego i samodzielnego myślenia o sprawach własnej Ojczyzny i nie ma świadomości zaistnienia koniecznych warunków dla zrównoważonej i bezpiecznej sytuacji międzynarodowej, tak w Europie jak i w świecie. Te głosy świadczyć będą jedynie o tym, jak trudnym, ale niezbędnym dziełem jest ostateczne wyjaśnienie wszelkich niedomówień z przeszłości i teraźniejszości stosunków rosyjsko-polskich. Tylko tym sposobem może dojść do wyzbycia się wzajemnej nieufności między naszymi narodami i otwarcia nowego rozdziału w stosunkach dwustronnych. Jest to ważne także dla ładu w Europie Środkowej i na całym kontynencie europejskim. Polityka prowadzona przez kierownictwo Rzeczypospolitej Polskiej przez ostatnie ponad dwadzieścia lat upatruje w bliskiej współpracy ze Stanami Zjednoczonymi oraz krajami Unii Europejskiej gwarancji pomyślności i bezpieczeństwa dla Polski i Polaków. Takiemu kierunkowi polityki zagranicznej, ale i wewnątrzkrajowej służy także polityka informacyjno-medialna adresowana do polskiego społeczeństwa oraz, co jest szczególnie niepokojące, polityka edukacyjna w stosunku do młodego pokolenia Polaków. Rosja w tym kierunku politycznym przedstawiana jest ciągle jako przeciwnik, a współpraca z Rosją na każdym polu stosunków, jako cel nawet nie drugo, a trzecioplanowy. Polska nie odnosi z wyboru atlantycko-zachodnioeuropejskiego kierunku polityki żadnych konkretnych korzyści, a wręcz przeciwnie, utraciła wiele z własnej siły gospodarczej i obronnej, suwerenności politycznej, a także poniosła straty w światowym wizerunku i autorytecie międzynarodowym. Polska stała się bezwolnym narzędziem w rękach zagranicznych gestorów, co naraża Ją na duże niebezpieczeństwo wobec angażowania Jej potencjału politycznego, wojskowego i gospodarczego w wielu rejonach toczących się już konfliktów, jak w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie, Afganistanie, bądź konfliktów przygotowywanych – w Iranie i Azji Środkowej, lub projektowanych np. na Białorusi, czy na Ukrainie. Realizatorami atlantycko-zachodnioeropejskiego kierunku polityki polskiej były i są partie oraz nieformalne grupy interesów wyłonione z tzw. Porozumienia w Magdalence i Układu Okrągłego Stołu. Ich potencjał został wyczerpany, a skutki społeczno-gospodarcze ich rządów świadczą o bankructwie zarówno koncepcji, jak i realnej polityki tych środowisk.
W Polsce dojrzewa przekonanie, że nadchodzi czas rządów partii narodowo-patriotycznych nie związanych w żaden sposób ze środowiskami Magdalenki i Okrągłego Stołu. W programie tych partii współpraca z narodowopatriotycznymi środowiskami Rosji zajmuje naczelne miejsce. Konieczne porozumienie narodów słowiańskich jest jednym z najbardziej obiecujących rozwiązań gwarantujących bezpieczeństwo i rozwój tych krajów, a dla społeczności światowej stanowić będzie stabilizacyjny element w Europie Środkowej i Wschodniej. Nie ulegając manipulacjom mediów światowych nieprzychylnych porozumieniu narodów słowiańskich, nieprzychylnych wielobiegunowemu rozkładowi polityczno-gospodarczych sił naszego globu- jesteśmy przekonani, że Pan i Pańskie zaplecze polityczne stwarza szansę na porozumienie narodowych państw słowiańskich na zasadach wzajemnego poszanowania, korzyści dwustronnych i uznania ich podmiotowości na wszystkich polach dwustronnych i wielostronnych stosunków. Dlatego jako polski patriota i narodowiec , pamiętający kilkakrotne gesty uznania dla polskich dążeń do niepodległości i suwerenności, których dał Pan dowód w Oświęcimiu, Warszawie i Gdańsku, i co przez wielu Polaków było odczytywane jako gotowość Pana do współpracy z narodowo-patriotycznymi środowiskami w Polsce – życzę Panu zwycięstwa w wyborach prezydenckich, a narodowi rosyjskiemu pomyślności i rozwoju pod Pana przywództwem.
Paweł Ziemiński Prezes Stowarzyszenia Wierni Polsce Suwerennej
Czy Tuleya może być niepełnosprytny? Może. Bez dwóch zdań, może! Zaitrygowany medialną nawalanką TVN-u postanowiłem obejrzeć sobie pana sędziego. I posłuchać takoż. No cymes! Kiedy pan sędzia odczytywał uzasadnienie wyroku odniosłem nieodparte wrażenie, że pan sędzia nie czytał go wcześniej. A szkoda. Gdyby bowiem to uczynił byłaby szansa, niewielka ale jednak, by zdał sobie sprawę, co czyta. Tak to bywa jak się odczytuje nie swój tekst, bez przygotowania... I, wyszło jak wyszło... O ile się orientuję to Wysoki Sąd, w tym przypadku, w jednej osobie sędziego Tuleyi, powinien jednak umieć pisać. Sądzę także, że powinien umieć czytać. Tyle, że znowu wychodzi na to, żem kiep. Bo jak nam pan sędzia udowodnił realizując to przedstawienie, sędzia w polskim sądzie nie musi. Nie musi ani umieć czytać, ani umieć pisać, ani umieć myśleć. Nie musi też realizować prawnych obowiązków. No nie musi i już. Jeśli bowiem w czasie trwania przewodu sądowego przyszedł był do przekonania, że CBA mogło złamać prawo, to miał pan sędzia Tuleya prawny obowiązek do bezzwłocznego powiadomienia o tym prokuratury. Rozumiem, że pan sędzia Tuleya terminy "niezwłocznego/bezzwłocznego" rozumie tak samo jak rozumie wszystko inne... Po następne żyłem przez lata w przekonaniu, że pan sędzia Tuleya, który musiał ukończyć wyższe studia prawnicze jak i wszyscy inni sądziowie, miał w szkole przedmiot o nazwie historia. Słowo daję, że tak myślałem... A tu dupa blada! Bo albo pan sędzia nie miał owego przedmiotu, albo akurat wówczas kiedy go wykładano, bywał na wagarach. No ale co z egazminem? Aż boję się pomyśleć w jakie koszta pan sędzia musiał wejśc by egzamin zdać. No albo, albo... Myślałem także, że pan sędzia Tuleya zetknął się, w trakcie procesu edukacji, z czymś takim co się nazywa logika. I znowu się na swoich przekonanich zawiodłem. Albo i nie. Albo byłem świadkiem przełomu w nauce i doświadczyłem powstania nowej dziedziny wiedzy - "tuleyowizny stosowanej". Wprawdzie moja babcia już musiała tego doświadczyć w czasach radosnych Bieruta i "Wiesława", ale nieświadoma, że ma do czynienia z "tuleyowizną stosowaną", nazywała ten rodzaj logiki, logiką szpagatową... Ale, na jednym z moich przekonań, jednak się nie zawiodłem. Otóż pan sędzia Tuleya, jak każdy inny sędzia, reprezentuje majestat Rzeczypospolitej. A to-to co mu dynda na łańcuchu noszonym na piersiach, jest tego i symbolem, i dowodem. I w tym przypadku tak właśnie jest! Pan sędzia Tuleya niewątpliwie godnie rezprezentuje majestat III Rzeczpospolitej, tworu państwopodobnego wykreowanego i rządzonego przez tysiące Tuleyów mieniących się być państwa tego elitą. I mogę być zupełnie spokojny o przyszłość pana sędziego w sądownictwie III RP. Kariera stoi przed nim otworem. Ten, jedyny bodaj w życiu, egzamin zdał celująco. Tak trzymać panie sędzio!
Gdyby jednak panu sędziemu kiedykolwiek doskwierał problem braku wiedzy, przyjdę w sukurs i gotów jestem podrzucić kilkaset linków. Żyjemy bowiem w czasach, w których, by się wielu rzeczy "naumieć", nie trzeba nawet wychodzić z domu. Ja, panie sędzio, musiałem niestety przesiadywać w bibliotekach, wypełniać setki fiszek i literaturę naówczas mi potrzebną "zdobywać". A dziś tylko klik, klik i już. Tyle, że czytać jednak trzeba umieć... Nie wszystko bowiem jest dostępne w wersji "audio". Materiał poglądowy do kolejnego Wielkiego Procesu!
Patologiczny antykomuch
Cenckiewicz: "wiele kluczowych dokumentów dla rozstrzygnięcia tej sprawy (m. in. donosy agenturalne „Bolka”) nie było znanych sędziom" Wyjaśnienie w związku z wypowiedziami dyrektora Biura Lustracyjnego IPN prokuratora Jacka Wygody W ostatnim czasie „Gazeta Wyborcza” (IPN chciał znów zlustrować Wałęsę, 21 grudnia 2012 r.) ogłosiła, że „po ukazaniu się książki Cenckiewicza i Gontarczyka, a także po zeznaniach Janusza Stachowiaka [b. funkcjonariusz SB] przed gdańskim sądem”, naczelnik krakowskiego Oddziału Biura Lustracyjnego IPN prok. Piotr Stawowy badał akta sprawy lustracyjnej Lecha Wałęsy, a w lipcu 2010 r. wydał opinię, że „nie ma nowych faktów, które mogłyby być podstawą do rozpoczęcia na nowo procesu lustracyjnego Lecha Wałęsy. Ta opinia trafiła do centrali IPN i Instytut nie skierował do sądu wniosku o ponowną lustrację Wałęsy”. Jeszcze tego samego dnia wieczorem opinię prok. Stawowego na temat książki SB a Lech Wałęsa potwierdził także dyrektor Biura Lustracyjnego IPN prok. Jacek Wygoda w rozmowie z Dorotą Kanią na łamach Niezależnej.pl (a dzień później dodatkowo w „Gazecie Polskiej Codziennie”, 22 grudnia 2012 r.) mówiąc jeszcze dobitniej, że: „książka [SB a Lech Wałęsa] ujawniła publicznie dowody i dokumenty, które nie były znane opinii publicznej. Były one jednak znane sądowi lustracyjnemu, który orzekał w sprawie Lecha Wałęsy w 2000 r.”. Niestety wypowiedzi obu prokuratorów z Biura Lustracyjnego IPN, zwłaszcza zaś słowa dyrektora Wygody, nie polegają na prawdzie, wprowadzają opinię publiczną w błąd i wpisują się w długi ciąg wypowiedzi dyskredytujących wartość poznawczą i źródłową nowatorskość książki SB a Lech Wałęsa. W związku z tym pragnę przypomnieć, że w kontekście przeprowadzonej na kartach książki SB a Lech Wałęsa analizy procesu lustracyjnego Wałęsy i związanego z tym kuriozalnego orzeczenia sądowego z sierpnia 2000 r., niezwykle istotne było odtworzenie stanu wiedzy, jakim dysponowali sędziowie badający oświadczenie lustracyjnego byłego prezydenta RP. Porównując akta zgromadzone przez Biuro Rzecznika Interesu Publicznego i Sąd Lustracyjny w 2000 r. z materiałem archiwalnym, którym dysponowaliśmy [Piotr Gontarczyk i ja] w 2008 r. przygotowując naszą książkę, zauważyliśmy, że wiele kluczowych dokumentów dla rozstrzygnięcia tej sprawy (m. in. donosy agenturalne „Bolka”) nie było znanych sędziom. Nieprzypadkowo więc poświęciliśmy tej kwestii spory fragment, który w kontekście wygłaszanych publicznie nieprawdziwych opinii, wypada tu zacytować: „Czy wobec wszystkich opisanych wcześniej faktów i metod wnioskowania Sądu Lustracyjnego jego orzeczenie można traktować jako wiarygodne rozstrzygnięcie sprawy? Przede wszystkim warto wspomnieć, że dokumentacja dotycząca lustrowanego została w ogromnej mierze zdekompletowana, w okolicznościach opisanych we wcześniejszych rozdziałach. Wiele dokumentów zostało odnalezionych przez autorów niniejszej książki już po wydaniu wyroku. Pomijając tu wspomnianą już wyżej dokumentację ze śledztwa prokuratorskiego, Sąd Lustracyjny nie dysponował będącymi wówczas w archiwum UOP ważnymi dokumentami odnoszącymi się bezpośrednio do sprawy L. Wałęsy. Warto przypomnieć w tym miejscu najważniejsze z nich:
- zachowane w oryginale dzienniki korespondencyjne gdańskiej SB, w których odnotowano fakt rejestracji w grudniu 1970 r. i wyrejestrowania w czerwcu 1976 r. TW ps. »Bolek«;
- oryginały maszynopisów doniesień i fragmentów informacji TW ps. »Bolek« wraz z podsumowaniami jego oficerów prowadzących złożone w końcu marca 1971 r. oraz w dniach 17 kwietnia 1971 r., 22 kwietnia 1971 r., 27 kwietnia 1971 r., 26 maja 1971 r., 25 listopada 1971 r. i 3 października 1972 r.;
- oryginał streszczenia materiałów z SOS krypt. »Ogień«, w której wiosną 1971 r. wykorzystywano TW ps. »Bolek«;
- oryginał Analizy stanu zagrożeń do sprawy obiektowej krypt. »MECHBUD« z 15 stycznia 1979 r. dotyczącej sytuacji w Gdańskich Zakładach Mechanizacji Budownictwa »ZREMB«, w której napisano m.in., że L. Wałęsa »w czasie pracy w stoczni był wykorzystywany operacyjnie przez Służbę Bezpieczeństwa«;
- rękopiśmienna notatka służbowa z 8 maja 1985 r. funkcjonariusza Wydziału V Departamentu Techniki MSW st. chor. T. Maraszkiewicza na temat E. Naszkowskiego i okoliczności prowadzonych działań wobec L. Wałęsy;
- rękopiśmienne oświadczenie funkcjonariusza Biura Studiów SB MSW kpt. J. Buraka z 24 maja 1985 r. w sprawie operacji SB realizowanych wobec L. Wałęsy z udziałem E. Naszkowskiego;- plan działań realizowanych przez Biuro Studiów SB MSW w ramach kombinacji operacyjnej o kryptonimie »Mieszko« z 18 października 1985 r.;
- protokół przesłuchania M. Mądrzejewskiego, któremu w 1982 r. SB podrzuciła do mieszkania kopię odręcznego doniesienia TW ps. »Bolek« z 12 stycznia 1971 r. i dwa pokwitowania odbioru pieniędzy wypłaconych przez kpt. E. Graczyka (18 stycznia 1971 r.) i rezydenta ps. »Madziar« (29 czerwca 1974 r.).Warto również pamiętać, że sędziowie Sądu Lustracyjnego działali pod ogromną presją gwałtownej kampanii propagandowej, świadomi znaczenia, jakie wyrok w sprawie Wałęsy może mieć nie tylko dla historii Polski, lecz także dla jej współczesności. Brak czasu uniemożliwił Urzędowi Ochrony Państwa dokonanie głębszej kwerendy archiwalnej, a rozwiązania przyjęte w ustawie uniemożliwiały w tym względzie właściwe działanie urzędu Rzecznika Interesu Publicznego. Jednym i drugim brakowało czasu, tak samo jak sądowi, który nie mógł wysłuchać istotnych dla sprawy świadków. Ale to tylko część prawdy. Jest tu także i druga, znacznie ważniejsza, strona medalu. Do niej należy m.in. nikły stan wiedzy merytorycznej na temat metod działania SB zaprezentowany w całości orzeczenia lustracyjnego. Uzupełniało je pomijanie lub zniekształcanie podstawowych faktów oraz dowolność w traktowaniu materiału dowodowego. Do tego dochodzi częsta rezygnacja przez sąd ze stosowania elementarnych zasad logiki i notoryczne zastępowanie analizy zgromadzonego materiału dowodowego luźnymi spekulacjami pozbawionymi merytorycznych podstaw. To tylko niektóre, najpoważniejsze zarzuty, które należy postawić omawianemu orzeczeniu. Trudno jednoznacznie stwierdzić, co w sprawie lustracji L. Wałęsy odegrało rolę decydującą: problematyczność w interpretacji niekompletnego materiału dowodowego, niesprzyjające okoliczności procesu, niekompetencja czy zła wola. Nie sposób nie odnotować faktu pominięcia – tak w czasie procesu, jak i w orzeczeniu – kwestii losów dokumentów dotyczących L. Wałęsy w latach 1992-1995. Sąd Lustracyjny dysponował aktami śledztwa V Ds 177/96, w ramach którego usiłowano wyjaśnić losy dokumentów przekazanych przez UOP prezydentowi L. Wałęsie. Jego członkowie wiedzieli więc, kto odpowiada za »wyprowadzenie« z MSW dokumentów dotyczących TW ps. »Bolek« zgromadzonych przez ministra Antoniego Macierewicza i kto »przejął« mikrofilmy znalezione w mieszkaniu Jerzego Frączkowskiego. Jednak treść dokumentów zgromadzonych w śledztwie V Ds 177/96 została przemilczana przez sędziów: Pawła Rysińskiego, Krystynę Sergiej i Zbigniewa Kapińskiego. To wydaje się najwymowniejszym elementem sprawy” (cyt. za: S. Cenckiewicz, P. Gontarczyk, SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii, Gdańsk-Warszawa-Kraków 2008, s. 272-273, pominięto przypisy i adresy archiwalne dotyczące wymienianych dokumentów). Niestety, pomimo wykazania rażącej różnicy w zgromadzonym przez Sąd Lustracyjny i autorów SB a Lech Wałęsa materiale źródłowym oraz licznych uchybieniach w postępowaniu, Biuro Lustracyjne IPN nigdy nie zdecydowało się na zakwestionowanie orzeczenia w sprawie Wałęsy z 11 sierpnia 2000 r. w oparciu o art. 21d. § 2 ustawy z 18 października 2006 r. o ujawnianiu informacji o dokumentach organów bezpieczeństwa państwa z lat 1944-1990 („Postępowanie lustracyjne zakończone prawomocnym orzeczeniem wznawia się, jeżeli: […] po wydaniu orzeczenia ujawnią się nowe fakty lub dowody nieznane przedtem sądowi, wskazujące na to, że prawomocne orzeczenie z powodu nowych faktów i dowodów jest oczywiście niesłuszne”). Nawet odnalezienie jesienią 2008 r. „uśmierconego” w orzeczeniu Sądu Lustracyjnego kpt. Edwarda Graczyka, który zwerbował Wałęsę i był jego pierwszym oficerem prowadzącym jako TW ps. „Bolek” (nie mówiąc już o innych nowych źródłach, które zostały odnalezione po ukazaniu się drukiem książki SB a Lech Wałęsa) nie zostało uznane w Biurze Lustracyjnym IPN za wystarczająco „nowy fakt lub dowód nieznany przedtem sądowi” do wznowienia postępowania lustracyjnego (sic!). Ta nieprawdopodobna wręcz ignorancja wobec faktów i kluczowych dowodów w tej sprawie doprowadziła do sytuacji, że zgodnie z cytowaną ustawą (art. 21d. § 3) „po upływie 10 lat od uprawomocnienia się orzeczenia” nie wznawia się już „postępowania na niekorzyść osoby lustrowanej”, ostatecznie w sierpniu 2010 r. bezpowrotnie utracono możliwość zakwestionowania stojącego w sprzeczności z prawdą historyczną orzeczenia lustracyjnego w sprawie Wałęsy. Krótko po wydaniu książki był to jeden z poważniejszych argumentów Wałęsy i jego sojuszników przeciwko IPN. Powołując się na bierność Biura Lustracyjnego IPN w tej sprawie starano się przekonać opinię publiczną, że książka SB a Lech Wałęsa niczego nowego nie wnosi ponad to, co zgromadził w tej sprawie sąd w 2000 r. Nie potrafię w tej chwili podać jednoznacznie przyczyn tego zaniechania. Pragnę jedynie nadmienić, że będąc współautorem książki SB a Lech Wałęsa i naczelnikiem Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Gdańsku latem 2008 r. skierowałem urzędowe pismo do dyrektora Biura Lustracyjnego IPN prokuratora Jacka Wygody, w którym wymieniłem nowe archiwalia, nieznane Sądowi Lustracyjnemu, mogące być podstawą do zakwestionowania orzeczenia z 2000 r. Znamienne, że pismo to pozostało bez odpowiedzi.
Powyższe zaniechania wpisują się w długi łańcuch zachowań i decyzji wielu urzędników państwowych III RP – polityków, funkcjonariuszy tajnych służb, prokuratorów i sędziów, wymienionych chociażby w książce SB a Lech Wałęsa, którzy już od ponad dwóch dekad fałszują historię agenturalnego uwikłania Wałęsy. Nie myślałem jednak, że przyjdzie taki czas, kiedy będę musiał bronić prawdy na temat fikcji sądowego procesu oczyszczającego Wałęsę z zarzutu kłamstwa lustracyjnego w 2000 r. w związku z opiniami wygłaszanymi przez dyrektora Biura Lustracyjnego IPN, z którym na dodatek konsultowaliśmy niektóre fragmenty książki SB a Lech Wałęsa (czego potwierdzeniem są zamieszczone w niej stosowne podziękowania). Wiele to mówi o etyce niektórych urzędników państwowych, ich podatności na wpływy i źle rokuje przyszłości polskiej lustracji. Sławomir Cenckiewicz
Polskie sądy nie mają majestatu Dyskusja której bohaterem jest sędzia Igor Tuleya jest bezprzedmiotowa. Pojmiemy to, jeśli zrozumiemy, że nie istnieje coś takiego jak majestat polskiego sądu i niezwisłość polskiego sędziego i zaczniemy go traktować jak zwyklego urzędnika. Działający po II Wojnie Światowej na ziemiach polskich aparat przymusu państwowego zwany niesłusznie Sądownictwem nigdy nie zapracował, by go traktować jako instytucje niezawisłą, posiadającą swój majestat i zajmującą się wymierzaniem sprawiedliwych wyroków. Sam status sędziego w Polsce nabywany jest w sposób, który wyklucza merytoryczne przygotowanie sędziów, ich niezależność oraz nie posiada żadnych mechanizmów gwarantujących etyczne i zgodne z prawem zachowanie tych osób podczas tzw procesu sądowego. Nie jest też przypadkiem, że 99% materiałów filmowych publikowanych na Nowym Ekranie, będących rejestracją konkretnych rozpraw sądowych ukazuje arogancję, stronniczość, poczucie bezkarności, uwiklanie lub korupcję, brak godnego zachowania a także krańcową niekompetencję sędziów. Jeżeli w końcu do nas dotrze, że od sądu polskiego zawsze otrzymamy wyrok, ale nigdy nie otrzymamy sprawiedliwego orzeczenia, że przyklad rozgrzanej sędzi z Warszawy czy dyspozycyjnego Prezesa Sądu z Gdańska, to nie wpadki i wyjątki, ale sytuacja typowa, powszechna i całkowicie akceptowana przez to środowisko, to przestaniemy się oszukiwać i poddawać manipulacji przez telewizory. Cała dyskusja nad "Sędzią" Igorem Tuleyą, który powiedział co wiedział wygłaszając laudację w obronie oskarzonego, którego skazał traci sens, jeżeli zrozumiemy, że to jest tylko zwykły urzędnik, absolutnie uzależniony od polityków i przełożonych, programowo nieprzygotowany do każdej sprawy, któremu doświadczenie życiowe podpowiada co najwyżej komu ma się wysługiwać by nie utracić posady i jak orzekać wyroki (oraz je uzasadniać) by, gdy juz przestanie być sędzią mieć szansę zostać wzietym adwokatem z ważnymi klietnami. Traktowanie poważnie czegoś takiego jak "majestat", "etyka", "niezawisłość" sędziego jest kompletnym nieporozumieniem i firmowaniem klamstwa wtlaczanego nam przez media i polityków systemowych, ze takie wartości gdzieś tam istnieją. Nie istnieją i od ponad 70 lat nie istniały, tak jak nigdy po II Wojnie Światowej nie istniał Polski Wymiar Sprawiedliwości. Istnieją co najwyżej pozytywne wyjątki, ale bardzo rzadko możemy się domyślić gdzie one są. Zazwyczaj bowiem szybko te domniemane "wyjatki" nas rozczarowują, jak to było z wychwalaną sędzią Barbarą Piwnik, bratanicą "Ponurego", która bez mrugnięcia okiem uwaliła proces FOZZ dla posadki ministerialnej, w której potem zagrzała miejsce przez raptem 9 miesiecy. Zarówno Piwnik, jaki Tuleii nigdy nikt nie miał jak nauczyć co to znaczy zachować sie godnie, odpowiedzialnie, sprawiedliwie, profesjonalnie czy niezawiśle. Natychmiast dowiedzielismy sie o nich na tyle, na ile ich sprawdzono. A Polska jest pełna ludzi pokrzywdzonych przez prokuraturę i sądownictwo. te liczby idą już w miliony. Więc jeśli sie zastanawiamy czy Tuleya powinien w TVN czy na sali to czy tamto, to dajmy spokój, on przecież do tego tylko sie nadaje i tylko po to został mianowany.Łażący Łazarz - Tomasz Parol
Poseł Macierewicz chce udostępnienia wyników badań Szef parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz (PiS) zwrócił się dzisiaj z wnioskiem do ministra obrony i Wojskowego Sądu Okręgowego w Poznaniu o udostępnienie wyników badań Komisji Badania Wypadków Lotniczych, dot. katastrofy TU-154M. W uzasadnieniu wniosku poseł Macierewicz podkreślił, że na obecnym etapie prac zespołu niezbędny jest dostęp do wyników badań Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, dotyczących katastrofy smoleńskiej.
"Bez zapoznania się z nimi zespół nie może dokończyć swoich prac, w tym sformułować ostatecznego stanowiska w przedmiocie przyczyn i okoliczności katastrofy, jak również sformułować propozycji zmian prawnych zapobiegających podobnym tragediom" - zaznaczył polityk PiS. Poseł Macierewicz napisał we wniosku, że ze względu na treść art. 134 ust. 1a i 1c Prawa lotniczego wniosek ten nie obejmuje ekspertyz uzyskanych w trakcie badania, oświadczeń uzyskanych od osób w trakcie badania, korespondencji między osobami mającymi związek z operacją statku powietrznego, medycznych lub prywatnych informacji dotyczących osób uczestniczących w wypadku, zapisów pokładowych rejestratorów mowy, zapisów nagrań instytucji zapewniających służby ruchu lotniczego i ich kopie, opinii wyrażanych w trakcie analizy informacji, włącznie z zapisami rejestratorów pokładowych.
Macierewicz podkreślił we wniosku, że zwraca się o udostępnienie wyników badań Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego na podstawie art. 134 ust. 1a ustawy Prawo lotnicze oraz ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora.
"Zwracam się też do MON, bo jest część materiałów, która teoretycznie jest w gestii ministerstwa" - podkreślił Macierewicz. Autor: gb
Smoleńska brzoza: Amerykanie wyprzedzili RosjanPobrane przez polską prokuraturę próbki smoleńskiej brzozy, która rzekomo doprowadziła do katastrofy Tu-154, nie nadają się do przeprowadzenia na nich wiarygodnych badań – mówi „Gazecie Polskiej” prof. Chris Cieszewski z Warnell School of Forestry and Natural Resources w USA. Jedynej miarodajnej analizy drewna brzozy smoleńskiej dokonał zespół amerykańskich naukowców, który pracował na próbkach pobranych zaraz po katastrofie O smoleńskiej brzozie zrobiło się ostatnio głośno w związku z decyzją Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. Jego przedstawiciele odmówili przekazania polskiej prokuraturze fragmentów drzewa wyciętych przez polskich ekspertów w październiku 2012 r., choć nasi biegli wnioskowali o ich wydanie. Analiza zabezpieczonych próbek ma potwierdzić lub wykluczyć prawdziwość rosyjskiej wersji o zderzeniu samolotu Tu-154 z brzozą. Z wiarygodnością ostatecznych wniosków może być jednak zasadniczy problem, jako że będą one oparte na niewiarygodnych próbkach drewna z tego drzewa.
Drzewo badane po 30 miesiącachTrzymetrowy fragment brzozy znajduje się w siedzibie Komitetu Śledczego FR. Jak poinformował ppłk Karol Kopczyk z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, drewno zostało „zabezpieczone”. „Miałem okazję widzieć ten dowód rzeczowy” – stwierdził Kopczyk. Jak jednak przekonują rozmówcy „Gazety Polskiej”, kluczowy dowód rzeczowy, który „miał okazję widzieć” ppłk Kopczyk, został zabezpieczony do badań zdecydowanie zbyt późno.
– Próbki brzozy zostały pobrane w październiku 2012 r., czyli trzydzieści miesięcy po katastrofie. Przez ten okres drzewo było narażone na działanie rozmaitych czynników atmosferycznych: słońca, opadów deszczu i śniegu, wilgoci oraz patogenów. Powodują one szybkie zmiany w drewnie, co jest widoczne na jego ostatnich zdjęciach (huby, granulacja drewna, widoczne destruktywne zabarwienia). W związku z tym nie jest możliwe uzyskanie miarodajnych wyników badań, dotyczących właściwości tej brzozy w kwietniu 2010 r. – mówi „GP” prof. Chris Cieszewski, pracownik badawczy w Warnell School of Forestry and Natural Resources, University of Georgia (Ateny, Georgia) w Stanach Zjednoczonych. Zdaniem prof. Cieszewskiego jedynie próbki pobrane tuż po katastrofie i przechowywane w odpowiednich warunkach (chodzi głównie o zabezpieczenie przed wilgocią, promieniowaniem ultrafioletowym i destrukcyjnym rozwojem patogenów) mogłyby pozwolić na precyzyjne określenie właściwości drewna w czasie, gdy doszło do tragedii.
– Niewłaściwie zabezpieczone drewno zmienia z czasem swoje parametry po wydarzeniu, którego dotyczy badanie. Chodzi tu m.in. o gęstość (density), moduł elastyczności (MOE), tzw. microfibril angle (MFA) i inne moduły strukturalne – tłumaczy prof. Cieszewski. Oznacza to, że wyniki badań śledczych będą niewiarygodne. Jest to kolejna kompromitacja prokuratury, której przedstawiciele mogli dokonać oględzin i pobrania próbek drzewa w pierwszych dniach po katastrofie, gdy w Smoleńsku przebywała duża grupa polskich specjalistów. Tymczasem pierwszych badań brzozy dokonano dopiero w grudniu 2011 r. Co więcej – do wysłanej wówczas do Smoleńska ekipy nie dołączono specjalisty od badania drewna, był jedynie geodeta i dwóch ekspertów lotniczych. Jakby tego było mało, efekty tych badań nie zostały opublikowane, choć apelowała o to grupa naukowców z prof. Markiem Czachorem, fizykiem z Politechniki Gdańskiej na czele. Następna wizyta wysłanników polskiej prokuratury w Smoleńsku, mająca na celu zbadanie brzozy, odbyła się dopiero w październiku 2012 r. Śledczy i biegli obejrzeli drzewo, używając m.in. promieni rentgena, a także – jak już pisaliśmy – ucięli 3,2-m. fragment pnia i zabezpieczyli gałęzie oraz próbki drewna.
Uczeni z USA wyręczają śledczych Na szczęście polskich prokuratorów, którzy tak długo czekali z zabezpieczeniem brzozy do badań, wyręczyli naukowcy, a dokładniej wieloosobowy zespół wybitnych specjalistów z USA: wspominany przez nas prof. Chris Cieszewski, prof. Mike Strub (z obydwoma uczonymi rozmawiała „GP”), prof. Joseph Dahlen i inni. Eksperci pracowali na próbkach pobranych już 13 kwietnia 2010 r.
– Dostarczył je nam Jan Gruszyński, niezależny polski dziennikarz i fotoreporter, który był w Smoleńsku tuż po katastrofie. Od tego czasu drewno przechowywane było w zamkniętym pomieszczeniu, w warunkach chronionych, w związku z czym nie straciło swoich naturalnych właściwości. W 2012 r. próbki tego drewna zostały wysłane do Vancouver w Kanadzie, do jednego z dwóch najbardziej zaawansowanych na świecie laboratoriów w tej dziedzinie (drugie jest w Londynie) – objaśnia w rozmowie z „GP” prof. Cieszewski. Te jedyne jak na razie badania słynnej smoleńskiej brzozy dały tysiące (dokładnie: 10 500) pomiarów dotyczących najrozmaitszych parametrów pochodzącego z niej drewna. Analiza była bardzo dokładna, zbadano bowiem próbki oddalone od siebie o 25 mikrometrów (mikrometr to 1/1000 milimetra); użyto przy tym metod absorpcyjnej spektroskopii w podczerwieni. Zastosowano też SilviScan – nowoczesną kombinację trzech zautomatyzowanych narzędzi: analizatora obrazu (do pomiaru wielkości włókna w przekroju poprzecznym), densytometru rentgenowskiego (do pomiaru gęstości drewna) i dyfraktometru rentgenowskiego. Próbki smoleńskiej brzozy porównano m.in. z próbkami brzozy spod Mińska Mazowieckiego.
Okazało się, że „pancerne” drzewo ze Smoleńska nie różni się istotnie (w sensie terminologii statystycznej) od innych brzóz, a nawet jest od nich trochę słabsze, bo jego liczne i rosłe gałęzie nadwątliły strukturę pnia, a otwarta więźba wzrostu (sposób rozmieszczenia miejsc sadzenia) gwarantowała maksimum produkcji drewna wczesnego (bardziej miękkiego niż drewno późne; proporcja drewna późnego w zwartych drzewostanach jest większa i dlatego drewno z drzew rosnących w zwartych drzewostanach jest mocniejsze).
Teoria „pancernej” brzozy w gruzach Pomiary dokonane na zlecenie amerykańskich naukowców przyczyniają się do zaprzeczenia oficjalnej wersji mówiącej o zderzeniu samolotu z drzewem. Przypomnijmy, że trajektoria pionowa lotu – wyznaczona przez prof. Kazimierza Nowaczyka na podstawie analizy wysokości barycznej Tu-154 – wyraźnie pokazuje, że samolot przeleciał nad brzozą (był w tym miejscu na wysokości 20 m nad ziemią). Potem jeszcze przez dwie sekundy się wznosił. Dopiero 144 m za słynnym drzewem, ok. 35 m nad ziemią, maszyna wykonała gwałtowny skręt w lewo, niezgodny z jej aerodynamiką. Rzekome zderzenie z brzozą nie mogło być więc przyczyną zmiany kierunku lotu – wbrew temu, co twierdzi komisja Millera. Nawet gdyby jednak Tu-154 zaczepił o brzozę, nie straciłby w wyniku tego zderzenia fragmentu skrzydła. Dowodzi tego symulacja komputerowa dokonana przez prof. Wiesława Biniendę przy użyciu specjalistycznego programu LsDyna3D na maszynach cyfrowych z równoległymi procesorami najnowszej generacji, przeprowadzona przy uwzględnieniu wyników badań prof. Cieszewskiego.By przekonać sceptyków, prof. Binienda przeprowadził eksperyment kilkakrotnie, zawyżając nawet niektóre parametry. Dla przykładu – skoro według raportu Millera średnica brzozy wynosiła 30–40 cm, prof. Binienda poddał badaniom drzewa o średnicy od 40 do 44 cm. Wprowadzał też do programu większą gęstość drewna, różne kąty natarcia i przechylenia etc. Okazało się, że Tu-154M za każdym razem przecina brzozę – niezależnie od wysokości uderzenia, orientacji samolotu i odległości miejsca uderzenia od końca skrzydła. Jak czytamy w opracowaniu „28 miesięcy po Smoleńsku”, przygotowanym przez zespół Antoniego Macierewicza: „Uderzenie w drzewo powoduje jedynie uszkodzenie krawędzi natarcia skrzydła, ale nie pogarsza w istotny sposób jego właściwości nośnych. Gdyby nawet doszło do takiej kolizji, samolot Tu-154M mógłby utracić niewielkie fragmenty krawędzi natarcia skrzydła (slot i nosek płata), ścinając drzewo pierwszą podłużnicą”.
Prof. Chris Cieszewski
jest pracownikiem badawczym w Warnell School of Forestry and Natural Resources, University of Georgia (Ateny, Georgia) w Stanach Zjednoczonych. Pełni także funkcję redaktora naczelnego dwóch międzynarodowych czasopism naukowych, zasiada w komitecie redakcyjnym trzech innych międzynarodowych czasopism naukowych, pracuje też jako recenzent dla 23 międzynarodowych czasopism naukowych. Jest fundatorem międzynarodowego pisma naukowego „Mathematical and Computational Forestry and Natural Resource Sciences”, organizacji zawodowej Southern Mensurationists zrzeszającej specjalistów od biometrii leśnej z 13 południowo-wschodnich stanów USA, i współfundatorem międzynarodowego pisma naukowego „Biometry, Modelling and Information Sciences”. Opublikował ponad 120 artykułów naukowych, które są cytowane w międzynarodowej literaturze badawczej (ponad 780 razy). Jest również członkiem Komitetu Organizacyjnego Konferencji Smoleńskiej i autorem najbardziej rozbudowanej i zaawansowanej strony internetowej dotyczącej tej konferencji (smolenskcrash.com).
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Mocne wyznanie Leminga: "Ogłupiali mnie długo i - o zgrozo - skutecznie. Jestem idiotą!" Głupieję z każdym dniem. Wybaczcie mi, że będę uogólniał, ale celowo napiszę w imieniu szerokiej rzeszy osób - codziennie głupiejemy. W dużym towarzystwie będę czuł się ze swoją głupotą bardziej komfortowo, może ją trochę oswoję. Jeśli uznam ją za całkiem powszechną, wówczas głupota stanie się normą, a być normalnym to przecież żaden wstyd - pisze na swoim blogu Krzysztof Stanowski, dziennikarz sportowy, założyciel portalu sportowego weszlo.com. Wczoraj sobie uświadomiłem, że na skutek odbieranych informacji staję się zwykłym, zaściankowym tumanem - i mniemam, że nie tylko ja. Doszedłem do takiego przykrego wniosku, oglądając jakąś migawkę na temat sytuacji w Izraelu. Alarmująca myśl - nie wiem, kto jest premierem Izraela, czyli nie wiem, kto za moment będzie mógł wcisnąć magiczny czerwony przycisk i zapoczątkować sporą jatkę. Kiedyś wiedziałem, teraz nie. Mogę sprawdzić, ale to już nie to samo. Wiem natomiast, że "Perfekcyjna pani domu" - taka MILF z niezłymi piersiami i zachrypniętym głosem - właśnie bierze rozwód. Kurwa, to jest niedorzeczne, wiem o rozwodzie babki, która zakłada białą rękawiczkę i wyciera kurz, a nie wiem, kto tak naprawdę decyduje o losach świata, bo przecież konflikt Izraela z Syrią to rzecz bardzo poważna. Stanowski uświadamia sobie wprawdzie, że jego niewiedza spowodowana jest prawdopodobnie intelektualnym lenistwem i błędami w selekcjonowaniu źródeł informacji, ale po zapoznaniu się z podanymi przez niego przykładami, widać gołym okiem, że selekcji nie ma żadnej:
Wiem, że Anna Mucha jeździ mercedesem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że Doda rozstała się z chłopakiem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że Włodarczyk jest z Krawczykiem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że matka Madzi tańczyła na rurze, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że młoda Kwaśniewska wzięła ślub, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że pies Kory zamówił sobie marychę, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Jestem idiotą. (...) To długa lista. Nie wiem też, kto rządzi Brazylią, Indiami, Iranem, czy Australią, nie wymienię pięciu amerykańskich aktywnych polityków, ostatnio czytałem coś o jakiejś babce z francuskiej polityki (była minister sprawiedliwości), ale tylko dlatego, że się pruła na potęgę i nie wie, z kim ma dziecko. Oszołomiony swoją bezwiedzą, stawia tezę, że tego wszystkiego, o czym nie wie, powinien się dowiadywać z telewizji, a ta podrzuca mu tylko same nieprzydatne informacje. Za to z polskiej telewizji dowiedziałem się, że Marek Siwiec odsunął się od SLD i teraz bliżej mu do Palikota. Było to wydarzenie dnia, wypowiadały się mądre głowy - że szok i niedowierzanie, że przełom, rozłam i symbol. Oglądałem z zainteresowaniem, ponieważ z synem Siwca chodziłem kiedyś do jednego liceum. Później jednak przeszło mi przez myśl: "przecież Siwiec nie ma nie tylko żadnego wpływu na losy Europy, ale też żadnego wpływu na losy Polski, ani też żadnego na losy jakiekolwiek miejscowości w tym kraju". Oglądam więc ten "transfer", a równie dobrze telewizja mogłaby informować, że mój kolega pracował w Samsungu, ale rzucił i zmienia na Sony - pisze, ubolewając że każdego dnia karmiony jest zbytecznymi informacjami. Kiedy gdzieś na Bliskich Wschodzie powoli wybuchać będzie III Wojna Światowa, będziemy najszczęśliwszym narodem świata. Jako jedyni zajmować będziemy się tym, że samochód wjechał w dom w Radomiu, albo tym, że pijany rolnik obsikał sąsiadowi płot. No i do tego, oczywiście stały zestaw: Tusk, Kaczyński, Palikot, Siwiec, Kwaśniewski, Kalisz, Kłopotek, Kurski, Ziobro, Nowak, Sikorski, Macierewicz, Boni, Arłukowicz, Wróbel… O wszystkim tym bardzo mądrze opowie Miecugow czy troszkę bardziej prześmiewczo Kuźniar. Za dziesięć lat nie wiedzieć będziemy, co to Bliski Wschód, a za trzydzieści - dlaczego ma być III Wojna Światowa i kiedy były poprzednie dwie? Wreszcie ktoś, w imieniu Lemingów, jasno i publicznie przyznaje, że Miecugow z Kuźniarem ogłupiają, a źródłem zidiocenia społeczeństwa jest TVN. Czy Stanowski jest przedstawicielem Lemingów czy jedynie autorem intelektualnej prowokacji, to rzecz wtórna. Istotniejsza jest postawiona przez niego teza. W dalszych rozważaniach stwierdza:
Mam pretensje do mediów, bo wydaje mi się, że szkołę ukończyłem jako osoba o trochę większej wiedzy o świecie. Odkąd zdałem się na zawodowych dziennikarzy, by mi tę wiedzę dostarczali, odtąd idiocieję. Moim zdaniem dzisiaj przeciętny Polak prawie nic nie wie o Polsce i ZUPEŁNIE NIC o świecie. Poważne tematy nakrywane są telewizyjną papką z gówna, i gówno na sam koniec w mojej (waszej?) głowie zostaje. Nie wierzę jednak w teorie spiskowe. Nie wierzę, że ktoś idiotę robi ze mnie celowo. Ot, idioci dla idiotów. Im naprawdę wydaje się, że Siwiec (nie Natalia, tylko Marek, chociaż Natalia w Polsce przegrywa tylko z Barackiem Obamą, a i to niekoniecznie) popierający Palikota jest istotny i że mnie naprawdę powinno interesować, że w Sylwestra ktoś kogoś jebnął gałęzią. Pracując w gazetach, tych niby poważnych, napatrzyłem się na osoby, które wierzą, że podobnymi dyrdymałami naprawiają świat. Nie pozostawiając suchej nitki na mainstreamowych mediach, Krzysztof Stanowski przyznaje, że nie umie już sobie poradzić bez wikipedii, a gdy padną jej serwery zostanie półgłówkiem "z ogromną wiedzą na temat cycków w show-biznesie i rozwodów wśród aktorów, ale za to bez podstawowych informacji na temat świata". Kiedyś leciałem do Korei, tam panowała epidemia SARS. Franek Smuda powiedział mi wówczas, tak z dobrego serca: - Uważaj, żebyś tylko nie przywiózł tego… no… esemesa! Już mnie to nie śmieszy. Mam zatruty mózg. Będę taki sam. Oby jak najwięcej takich obiecujących przebudzeń, jakie doskonale i prowokacyjnie zaprezentował Stanowski. I oby pojawiła się przy nich chęć do sięgnięcia po nieznane sobie wcześniej, lub znane i nietolerowane, źródła informacji. Mall, weszlo.com
Uważam Magdalenę Środę za niebezpieczną wariatkę Magdalena Środa to groźna i szkodliwa świruska. Podobnie jak wielu innych zwolenników aborcji, eutanazji i wyższości zwierząt nad ludźmi potrafi się maskować i działać nadzwyczaj sprytnie. Wcale nie twierdzi, że chce zabijać nienarodzone dzieci i nieuleczalne chorych. Przeciwnie, odwołując się do uczuć mówi o pokrzywdzonych kobietach, zagrożonej przyrodzie i godności ludzkiej. W dyskusji odwołuje się do koncepcji Petera Singera. Ów „bioetyk” postuluje zrównanie w prawach ludzi i zwierząt, jest także zagorzałym zwolennikiem aborcji i eutanazji. Podstawę swoich poglądów określa w następujący sposób: Nie wierzę w to, że jakiś Bóg dał nam przykazania moralne na kamiennych tablicach. Musimy się zdać na samych siebie i na własny rozsądek, żeby wytworzyć możliwie spójne stanowisko. Warto się przyjrzeć temu stanowisku. Singer postuluje na przykład zabijanie upośledzonych dzieci motywując to faktem, że przecież zabija się zwierzęta o podobnym poziomie umysłowym. Jak się okazuje nie ma takiego szaleństwa, którego by uczeni idioci tacy jak Środa nie próbowali uzasadnić.
Feministka wypowiada się na temat wdów i sierot
http://adamkuz.blogspot.com/2010/12/feministka-wypowiada-sie-na-temat-wdow.html
Magdalena Środa skazana prawomocnym wyrokiem
http://adamkuz.blogspot.com/2010/11/magdalena-sroda-skazana-prawomocnym.html
Przeczytajcie kto podpisał tę bzdurę
http://adamkuz.blogspot.com/2010/12/przeczytajcie-kto-podpisa-te-bzdure.html
Przykra wiadomość dla fanów eutanazji Ostateczne rozwiązanie problemu starców i nieuleczalnie chorych poprzez ich przejście ze stanu życia do śmierci jak mawiał Henryk Himmler wydaje się zwolennikom eutanazji proste i eleganckie. Za takim postępowaniem optują ludzie młodzi i zdrowi o postępowych poglądach. Ich głównym argumentem jest dobrowolność decyzji o samobójstwie. W rzeczywistości zwykle jest ona tak samo dobrowolna jak w przypadku więźniów Oświęcimia wchodzących do komory gazowej. Dla wszystkich fanów eutanazji mam jednak przykrą wiadomość. Wbrew pozorom wasze przekonanie, że nie będziecie chorować i nigdy się nie zestarzejecie jest błędne. Wasze durne przechwałki, że gdybym ja był w takim stanie to nie chciałbym żyć należy są śmieszne. Nie zdajecie sobie sprawy o czym mówicie a jak to do was dotrze to będzie już za późno bo uśpią was jak chorego psa czy czy kota. Dlatego nie pytajcie komu dać ostatni zastrzyk albowiem daje się go wam.Uważam Magdalenę Środę za niebezpieczną wariatkę
http://adamkuz.blogspot.com/2010/08/uwazam-magdalene-srode-za-niebezpieczna.html
Prokuratura "zdumiona" aktywnością medialną sędziego Tulei Prokuratura wyraziła "zdumienie" aktywnością medialną sędziego Igora Tulei po wyroku wobec Mirosława G. Według prokuratury sędzia "zdaje się świadomie łamać powszechnie obowiązujące w tym zakresie reguły i zwyczaj", co może burzyć zaufanie do prokuratury. W dzisiejszym oświadczeniu rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Dariusz Ślepokura napisał, że prokuratura z należytym szacunkiem i uwagą przyjęła wyrok Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa wobec dr. Mirosława G. "Respektując obowiązujący w państwie polskim podział władzy, uwzględniający aspekt niezawisłości sędziowskiej, dobrego zwyczaju i kultury prawnej Prokuratura Okręgowa w Warszawie, powstrzymuje się od komentarza w sprawie samego wyroku, jak i jego ustnego uzasadnienia" - dodał Ślepokura. Podkreślił, że jedyną możliwą i przyjętą w państwie prawa formą dyskusji z orzeczeniem niezawisłego sądu jest skorzystanie z apelacji.
"Tym samym zdumienie wywołuje aktywność medialna w kolejnych dniach sędziego orzekającego, w trakcie której on sam nawiązując do wydanego orzeczenia, zdaje się świadomie łamać powszechnie obowiązujące w tym zakresie reguły i zwyczaj" - głosi oświadczenie Ślepokury. Dodał w nim, że prokuratura nie podejmuje publicznej polemiki z wypowiedziami występującego w roli rzecznika prasowego sądu Igora Tulei, oczekując na wyniki postępowania związanego z zapowiadanymi przez sędziego zawiadomieniami o przestępstwie.
"Niepokój wywołuje jednak okoliczność, iż zachowanie, które do tej pory było domeną osób przejawiających aktywność polityczną czy niezadowolonych stron postępowania, zostało przyjęte jako właściwe przez osobę piastującą urząd sędziego. Urząd, który z racji powagi i władzy powinien kierować się umiarem, obiektywizmem, powściągliwością i odpowiedzialnością i to niezależnie od oczekiwań wiodących mediów" - oświadczył prokurator. Według niego nie sposób przy tym nie podnieść refleksji płynącej z aktywności medialnej rzecznika Sądu Okręgowego. "Medialny przekaz wypowiedzi niezawisłego sędziego, który koncentrując się na porównywaniu czynności procesowych wszystkich funkcjonariuszy publicznych, a więc także prokuratorów prowadzących postępowanie przygotowawcze, do działań stalinowskich, wydaje się jednak na obecnym etapie dowolnie i przedwcześnie burzyć w niniejszej sprawie zaufanie do organu ochrony prawnej, jakim jest prokuratura" - głosi oświadczenie. Zdaniem prokuratury jedynym skutkiem tych medialnych wystąpień jest "przekaz koncentrujący się na skrzywdzeniu oskarżonego i przekroczeniu uprawnień przez funkcjonariuszy publicznych". Poza horyzontem zainteresowania głównych mediów pozostaje kwestia potępienia łapownictwa i uznania oskarżonego przez sąd I instancji nieprawomocnym wyrokiem za winnego przyjęcia przez okres niewiele dłuższy od dwóch miesięcy korzyści majątkowej w kwocie przekraczającej 17 tys. zł - dodał Ślepokura.
Prawnicy podzieleni ws. uzasadnienia sędziego Tulei Szef Krajowej Rady Sądownictwa Antoni Górski przeprasza za niestosowne - jego zdaniem - słowa o czasach stalinowskich użyte przez sędziego Tuleję w uzasadnieniu wyroku ws. dr. Mirosława G.; b. prezes TK Jerzy Stępień uważa je za uzasadnione.
- Jako starszy kolega pana sędziego, który pamięta tamte czasy, jako reprezentant środowiska sędziowskiego chciałem przeprosić wszystkie osoby, które poczuły się dotknięte porównaniem do okresu stalinowskiego - oświadczył przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa Antoni Górski. Jego zdaniem, takie porównanie było "niestosowne", ale nie uważa on, aby była to materia na postępowanie dyscyplinarne.
- Są różne szkoły, ale ja uważam, że sędzia powinien się wypowiadać o sprawie tylko w wyroku, na sali sądowej - potem już nie - dodał. Przeciwnego zdania jest prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzej Rzepliński. - Wydany wyrok można komentować. Komentować może go także sędzia, który wyrok wydał - powiedział w rozmowie z dziennikarzami. Jak podkreślił, uzasadnienie wyroku powinno odnosić się do tego, co jest w aktach sprawy i zawierać zarówno motywy prawne, jak też publicystyczne. Rzepliński zastrzegł, że ma zbyt mało danych do oceny, czy uzasadnienie wyroku sędziego Tulei mieściło się w tych ramach. O dopuszczalności słów Tulei, że ocena pracy organów ścigania "rodzi skojarzenia" z czasami stalinowskimi, przekonany jest b. prezes TK Jerzy Stępień. Za "nieporozumienie" uważa on postulaty wszczynania przeciw sędziemu postępowania dyscyplinarnego.
- Konwejer, na który składały się nocne przesłuchania, był w czasach stalinowskich bardzo skuteczną metodą wymuszania zeznań. Przywieźli nam go towarzysze radzieccy. Wiem o tym, bo badałem swego czasu akta procesu biskupa Czesława Kaczmarka - dodał Stępień, nawiązując do pokazowego procesu kieleckiego biskupa przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. W 1953 r. oskarżonego o szpiegostwo duchownego skazano na 12 lat więzienia za kolaborację z Niemcami, usiłowanie obalenia ustroju PRL i propagandę na rzecz waszyngtońsko-watykańskich mocodawców. Biskup na skutek intensywnych przesłuchań w śledztwie przyznał się do zarzutów i odciął od Watykanu.
Jak mówił przewodniczący stowarzyszenia sędziów Iustitia Maciej Strączyński, trudno stawiać Tulei zarzut, że chciał uzasadnić wydany przez siebie wyrok w sposób zrozumiały. - Jeśli w aktach sprawy, w wystąpieniach końcowych stron, znalazły się powody, żeby mówić o czasach stalinowskich, to miał prawo tak powiedzieć - uważa szef "Iustitii".
Rozmówcy PAP są zgodni co do tego, że sędzia powinien wygłaszać takie uzasadnienia wyroków, by kierować je nie tylko do prawników, ale w pierwszej kolejności do podsądnego, a także do opinii publicznej, aby wyrok był zrozumiały.
- Robili tak choćby sędzia Barbara Piwnik czy Andrzej Kryże, a także wielu innych. Ich uzasadnienia bywały mocne i odbijały się szerokim echem w opinii publicznej - przypomniał sędzia i członek KRS Waldemar Żurek z Krakowa, rzecznik prasowy tamtejszego sądu okręgowego. Zarazem powiedział, że ma zasadę, iż sam nie komentuje jako rzecznik w rozmowie z dziennikarzami wyroków, które wcześniej sam wydał.
- Jest taka anegdota: sędzia ogłosił wyrok, mówił mądrze, a klient wychodzi z sali i pyta adwokata: panie mecenasie, to ja wygrałem, czy przegrałem? - powiedział Żurek. PAP/Radio Zet, TR,JS
NASZ WYWIAD. Płk Kowalski o zmianach w specsłużbach: Mam wrażenie, że ktoś z nami prowadzi jakąś grę. Co de facto stoi za tymi zmianami? wPolityce.pl: "Rzeczpospolita" pisze, że za odwołaniem Krzysztofa Bondaryka mogą stać problemy polityków PO i PSL związane z aferą, która lada chwila ma ujrzeć światło dzienne. Jak Pan patrzy na sprawę odejścia szefa ABW? Czy oficjalne powody Pana przekonują?
Płk Andrzej Kowalski, były funkcjonariusz SKW, ABW i UOP: Poruszamy się w świetle czystych spekulacji. Trudno odnosić się do czegoś, co ukazuje się jedynie w formie wypowiedzi jakiegoś polityka w jakimś programie. Polityk ma swoje cele, ma swoje metody działania. To, co jest zasadne w języku polityki i w świecie polityki, nie zawsze da się przełożyć na poważne refleksje. Właściwie nie widzę podstaw, by odnosić się do szczegółów doniesień w tej sprawie. Mogę jedynie odnieść się do doświadczeń związanych z obecną władzą i sposobem prowadzenia przez nią polityki. Mogę na tej podstawie zastanawiać się, czy rzeczywistość jest taka, jak nam mówi rząd. Doświadczenie ostatnich pięciu lat, w których dowiadywaliśmy się wiele razy różnych rzeczy od polityków, a następnie okazywało się, że jest inaczej, budzi podejrzenie, że i obecnie nie do końca jesteśmy wprowadzeni w rzeczywistość. W takich przypadkach mam zawsze dużą rezerwę. Wystarczy poczekać i okaże się, jaka jest prawda.
Abstrahując od kulisów odejścia Krzysztofa Bondaryka, faktem jest, że w chwili zmian w służbach najważniejsza z nich została bez szefa. Czym to wszystko może skutkować? Najważniejszym pytaniem jest sprawa samej reformy. Co my o niej wiemy? Spójrzmy na to uczciwie. Jako obywatel zastanawiam się, czy my w ogóle rozmawiamy o czymś konkretnym. O reformie w służbach premier mówi od kilku miesięcy. Obecnie dowiadujemy się, że na przełomie lutego i marca coś więcej będzie wiadomo. Jeden z posłów opozycji, wychodząc z posiedzenia komisji ds. służb specjalnych, mówił, że właściwie nie dowiedział się niczego, o czym może powiedzieć, gdyż szczegóły reformy objęte są tajemnicą. Mamy jakieś tajne dokumenty z tym związane. To wszystko wskazuje, że ciężko się odnosić do pomysłów nagłaśnianych w mediach. Mam wrażenie, że ktoś z nami prowadzi jakąś grę. Jako obywatel demokratycznego państwa, powinienem mieć możliwość poznania założeń zmian, np. przeczytania w poważnym tygodniku polemicznych tekstów kogoś z opozycji oraz kogoś z koalicji. Dowiedziałbym się, że toczy się spór dotyczący bardzo ważnego segmentu administracji. Jeżeli widzę, że toczy się jawna debata, to mnie uspokaja. Gdy natomiast słyszę, że projekty są tajne, pytam o co chodzi. Ustawa nie może być tajna, rozporządzenie wynikające z ustawy, opisujące służby specjalne nie może być utajnione. Zespół aktów prawnych, dotyczących służb musi być, jawny.
Co zatem może być utajniane? Tu się zaczynają poważne pytania i wątpliwości. Trzeba się w ogóle zastanowić, co de facto stoi za zmianami w służbach? Jestem sobie w stanie wyobrazić, że stoi za nimi np. bardzo ważna zmiana rozpoznania sytuacji geopolitycznej w Polsce i to jest trzymane w tajemnicy. Coś się bardzo zmieniło, państwo doszło do wniosku, że nie można o tym mówić otwarcie, więc wytworzyło tajny projekt zmian, w oparciu o który wytworzono jawną narrację w tej sprawie. Jednak z zapewnień polityków, czy z dokumentów wydanych m.in. przez BBN, wynika, że nic się nie zmieniło w ocenie sytuacji międzynarodowej. Z tych materiałów dowiadujemy się, że poważnych zagrożeń dla Polski nie ma, no chyba, że ze strony ekstremizmu. Doszukiwanie się geopolitycznej podstawy zmian, nie jest więc uprawnione. Zasadne więc jest pytanie o co chodzi w reformie. Słyszymy jakieś hasła o zmianie w ABW, że ma się ona stać mniej śledcza, bardziej informacyjna. Mam wrażenie, że to dyskusja o sprawach drugorzędnych, a nie o sprawach systemowych. Skoncentrowanie dyskusji na uprawnieniach ABW jest nośne medialnie, ale może sprawić, że o zasadniczym kierunku zmian - w podstawie działań służb specjalnych w Polsce – obywatele dowiedzą się bardzo późno, a opozycja nie będzie miała szansy na recenzowanie poczynań rządu. Obawiam się, że to, co jest utajnione, może być właśnie związane ze zmianami systemowymi. Być może chodzi o to, by opinia publiczna jak najpóźniej dowiedziała się, do czego ta reforma doprowadzi.
W komentarzach dotyczących służb w Polsce pojawiają się stwierdzenia, że obecne zapowiedzi rządowych zmian wprowadzają chaos w służbach, uniemożliwiają długofalowe planowanie ich działań i stabilność pracy. Jak obecne działania wpływają na pracę specsłużb? Takie głosy w mojej ocenie są zbytnim psychologizowaniem. Dla statystycznego oficera pracującego w służbach najbardziej bolesne sygnały dotyczą jego pozycji zawodowej i uprawnień socjalnych. To jest doskonale widoczne po skali odejść ze służby. Im więcej było w ostatnim czasie słów o zmianach w przepisach emerytalnych, tym więcej osób odchodziło ze służb specjalnych. To jest najczęstszy poziom przeżywania dylematów i wątpliwości związanych z patrzeniem przez oficerów na zmiany w prawie opisującym pracę służb. Oczywiście znam oficerów oddanych przede wszystkim służbie i sprawie bezpieczeństwa państwa. Jednak to jest mniejszość, jakieś 10-15 procent. Oni szukają odpowiedzi na pytania o cel działania służb, zastanawiają się ku czemu polityka państwa zmierza. Dla większości jednak najważniejsze są kwestie stabilizacji zawodowej.
A co z tą częścią - 10-15 procent, o której Pan mówi? Dla nich zapowiedzi rządu stanowią problem. Oni widzą chaotyczność, widzą sytuację, która nie ma wiele wspólnego z długofalowością. Problem długofalowości pracy służb to nie jest abstrakcja, to jest bardzo konkretna i wymierna sprawa. Długofalowość pracy służb wynika z długofalowego planowania i myślenia o interesach państwa. Jeśli rząd interesy państwa formułuje długofalowo, to i służby mają taką perspektywę działań. Posłużę się przykładem z sąsiedztwa. Długofalowym planem niemiecko-rosyjskim było położenie rury na dnie Bałtyku. Wokół tego chodziła ogromna część administracji Rosji i Niemiec, także służby. To był ich potężny i długofalowy projekt. Taka sytuacja w Polsce widoczna była np., gdy wchodziliśmy do NATO czy UE. Wiadomo było wtedy, że to dwa długoletnie cele, wokół których również służby miały wyznaczone zadania. Jednak z przykrością muszę stwierdzić, że nie widzę obecnie takich długofalowych projektów w Polsce. Trudno więc mówić również o dalekosiężnych celach i adekwatnym planowaniu.
Co obecnie mogło by być takim celem?Powstaje pytanie, czy celem strategicznym nie jest obecnie, nie daj Boże, zbliżenie polsko-rosyjskie, zgodnie ze smoleńskim standardem. Tego można się obawiać. Nie wiemy, czy jest taki projekt, faktyczny cel, czy jedynie pewna retoryka. Nie wiemy czy odbywają się już spotkania polskich funkcjonariuszy z FSB i SWR w ramach owego zbliżenia. Możliwe jednak, że to jest faktyczny projekt obozu prezydenckiego, czy rządowego, do którego będą dopasowane działania służb specjalnych. Funkcjonariusze tego nie wiedzą, ale reformę będą musieli zrealizować. I to dla tych 10-15 procent funkcjonariuszy stanowi poważny kłopot.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
CZTERY PYTANIA do Rewińskiego o Tuska i irlandzką rodzinę. "Mnie nie można nabrać na tańczące rączki. Od razu wiedziałem, że ten królik jest na golasa" wPolityce.pl: Premier Tusk wystąpił ostatnio w inicjatywą ogłoszenia roku 2013 rokiem rodziny. Zapowiadał, że rodzinom będzie się lepiej żyło. Szef rządu wystąpił na tle zdjęcia rodziny. Jak się okazało była to rodzina irlandzka. Jak Pan to ocenia?
Janusz Rewiński: Czytałem o tej sprawie. Premier w ogóle lubi zielone. Zielone wyspy, zielone rodziny. On wszędzie ma zielono. Ja go nie akceptuję. Nie wiem czy to jest wielka kompromitacja, że premier występuje na tle irlandzkiej rodziny. Może już koledzy go tak załatwiają, żeby mu poparcie spadało... Ostatnio premier pisał też, że w domu w łóżku siedzi, z żoną zamiast z Grasiem. On gra tak sobie z nami, ociepla swój wizerunek. Lepiej jednak, by on dał spokój tym rodzinom. Niech już idzie...
Na początku pojawiły się domysły, że to rodzina niemiecka... Wiele osób wskazuje, że premier gra na Niemców.To wszystko jest straszne i śmieszne w jednym. Ja nawet nie wiem, jak to komentować. Ja jestem kabareciarzem, prześmiewcą. A to wszystko jest samo z siebie śmieszne. Jednak do stanu, w którym ludzie zaczynają się śmiać, dojrzewa się długo. To jest najgroźniejszy efekt dla władców i rządzących. To jest dla nich bardziej bolesne niż cokolwiek. Mówi się, że najbardziej władza zaczyna się bać, jak się z niej ludzie zaczynają śmiać.
W Polsce zaczynają?Nie wiem. Ja jestem stary. Mnie nie można nabrać na tańczące rączki. Ja od samego początku zwracałem uwagę, że ten człowiek macha tymi motylkami, żeby odwrócić uwagę od meritum i istoty rzeczy. Dla mnie to było oczywiste. Ja od razu wiedziałem, że ten królik jest na golasa, bez skórki nawet. Mnie on nie był w stanie tym aktorstwem z amatorskiego teatrzyku na Wybrzeżu czymś zabawić. Dlatego demaskowałem go w każdym z programów telewizyjnych, jaki miałem. Tusk dla mnie na początku był śmieszny, a nie straszny. Potem okazało się, że on jest straszny.
Jak go demaskować? Chciałbym, żeby ktoś zestawił kilka obrazów z jego udziałem. To byłoby straszniejsze niż wszelkie słowa i komentarze. Zestawić zdjęcia np. z Brukseli, gdy prezydent śp. Lech Kaczyński klepie go po ramieniu ze zdjęciami z 2009 roku z pamiętnego spotkania na Molo. Przez sztukę i obraz można wiele więcej wyrazić. To byłoby memento i przestroga. Te twarze, te umizgi, to byłoby straszne. Rozmawiał oL
Polska ziemia tylko dla polskich rolników. "We Francji ziemię rolniczą może kupić każdy, pod warunkiem, że jest francuskim rolnikiem"
1. Kończy się okres ochronny1 maja 2016 roku kończy się 12-letni okres ochronny na zakup polskiej ziemi przez cudzoziemców, ustalony przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Od tej daty obywatele państw należących do Unii będą mogli kupować polską ziemię na tych samych zasadach, na jakich mogą ja nabywać polscy obywatele.A kupować będzie co. Choć zasoby polskiej ziemi kurczą się, Mamy wciąż ponad 14 milionów hektarów ziemi rolnej (objętej dopłatami z UE), licząc po ok. 25 tysięcy złotych za ha – polska ziemia rolnicza to majątek wart co najmniej 350 miliardów złotych. Ziemia i lasy to największy majątek, pozostający wciąż jeszcze w polskich rękach, którego władza PO-PSL póki co nie była w stanie sprzedać. Dziś cudzoziemcy, ci z Unii i ci spoza UE, mogą kupować nieruchomości, w tym ziemię, tylko na podstawie zezwolenia Ministra Spraw Wewnętrznych. Skala sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom, jak wynika z oficjalnych sprawozdań MSW jest niewielka, Kilka tysięcy hektarów rocznie. Mówi się jednak o tym, że zawarto już wiele pozornych transakcji zakupu ziemi na podstawione osoby, że obywatele polscy są tylko tzw. słupami, a rzeczywistymi nabywcami ziemi są cudzoziemcy, którzy od 2016 roku będą te transakcje legalizować już na własny rachunek. Z tego powodu strajkują obecnie rolnicy w Szczecinie i mają świętą rację. Czy zatem od 2016 roku czeka nas masowy wykup polskiej ziemi rolnej?
3. Masowy wykup polskiej ziemi jest bardzo prawdopodobny Ziemia rolnicza staje się dobrem coraz bardziej cennym, z uwagi na zagrażający światu poważny kryzys żywnościowy. Według prognoz FAO – Światowej Organizacji Wyżywienia i Rolnictwa – w 2050 rok świat będzie potrzebował aż o 70 procent żywności więcej niż obecnie, w związku ze wzrostem liczby ludności z obecnych siedmiu do około dziewięciu miliardów, a także w związku z wzrostem spożycia w miarę podnoszenia się standardów życia. Tymczasem ziemi uprawnej na świecie jest coraz mniej, zajmują ja rozbudowujące się miasta, budowane drogi, linie kolejowe, zapory wodne itp. A żywność jest tylko z ziemi i z morza. Możemy poszukiwać alternatywnych źródeł energii, z atomu, czy z kosmosu, ale nie da się znaleźć alternatywnych źródeł żywności, białka z kosmosu się nie sprowadzi. I to jest powód, dla którego wielki biznes światowy interesuje się coraz bardziej produkcją żywności, chcąc nad tym przejąć pełną kontrolę.Niedawno w Parlamencie Europejskim wysłuchaliśmy informacji o wykupie ziemi rolniczej w Afryce, w czym dominują bogaci biznesmeni z Indii. Kupują tę ziemię, na razie specjalnie się nią nie zajmują, czekają na czas, gdy produkcja żywności stanie się naprawdę wielkim biznesem. Bo głodny świat za chleb zapłaci każdą cenę. Głodna Europa to będzie naprawdę doskonały klient.
4. W krajach UE ziemia rolnicza w praktyce tylko dla własnych rolników W krajach UE ziemia rolnicza jest trudno dostępna. W większości państw teoretycznie istnieje istnieje wolny handel ziemią i równe prawa dla wszystkich obywateli Unii, ale w rzeczywistości kupić ziemie rolnicza jest bardzo trudno, a dla cudzoziemca w zasadzie jest to niemożliwe.
W największym pod względem rolniczym kraju Unii Europejskiej, we Francji, ziemia rolnicza nawet nie jest droga (w granicach 4,5 – 6,0 tys. euro/ha), ale system obrotu ziemią jest ściśle reglamentowany. Istnieje prawo pierwokupu dla właścicieli sąsiednich gruntów, są też wymogi osobistego użytkowania zakupionej ziemi przez 15 lat, z zakazem jej wydzierżawiania– krótko mówiąc francuską ziemię rolnicza praktycznie może kupić tylko prawdziwy francuski rolnik. Nie kupi jej żaden cudzoziemiec, ani nawet żaden francuski pseudorolnik z Paryża. Bo Francja jest krajem, który swoje rolnictwo bardzo silnie chroni. Inny wielki kraj rolniczy UE – Niemcy – również poddają transakcje obrotu ziemią ścisłej kontroli administracyjnej. Władze państwowe mogą odmówić wyrażenia zgody na transakcje obrotu ziemia rolniczą na przykład wtedy, gdy nabycie wskazuje na spekulacyjny charakter, gdy nabywca nie ma zamiaru włączyć nabytych gruntów do swego gospodarstwa i trwale rolniczo ich użytkować. Przepisy niemieckie umożliwiają też zablokowanie transakcji ze względu na nadmierna koncentrację gruntów w rekach jednej osoby. Bariery administracyjne utrudniające obrót ziemia rolna istnieją też w Hiszpanii. Funkcjonuje tam system prawny wspierania gospodarstw priorytetowych, rodzinnych, dających pełne zatrudnienie dla jednej osoby w ciągu roku, prowadzący gospodarstwo musi uzyskiwać co najmniej 50 procent dochodów z pracy w rolnictwie, a co najmniej 25 procent dochodów z pracy we własnym gospodarstwie. Istnieje też sąsiedzkie prawo pierwokupu oraz wymóg, aby nabywca zamieszkiwał w tej samej lub sąsiedniej gminie, gdzie położone są nabywane grunty.Ciekawe bariery prawne w zakresie obrotu ziemia istnieją w Danii. Nabywca gospodarstwa rolnego w Danii musi wyzbyć się najpierw nieruchomości rolnych posiadanych w innym kraju, musi osiedlić się w Danii i samodzielnie prowadzić gospodarstwo, musi tez uzyskać wymagane prawem duńskim kwalifikacje rolnicze, przy czym te dwa ostatnie warunki dotyczą jedynie gospodarstw powyżej 30 ha. Krótko mówiąc – cudzoziemiec ma szansę nabycia gruntów rolnych w Danii, pod warunkiem, ze stanie się prawdziwym duńskim i wyłącznie duńskim rolnikiem. A poza Unią, na przykład w dwa razy większej od Polski Ukrainie wszelkie transakcje obrotu ziemią są obecnie zablokowane, do czasu stworzenia nowych zasad prawnych obrotu ziemią. Gdyb więc ktoś chciał kupić ziemię na Ukrainie, w najbliższych latach jest to prawnie niemożliwe.
5. Polska może stać się rajem dla zagranicznych spekulantów ziemią Na tle restrykcyjnych ograniczeń w obrocie ziemia rolna w większości krajów UE, Polska od 2016 roku stanie się rajem dla zagranicznych spekulantów, chcących inwestować w zakup ziemi. Nasza ustawa o kształtowaniu ustroju rolnego, z prawem pierwokupu Agencji Nieruchomości Rolnych oraz dzierżawców stwarza bardzo słabe i łatwe do ominięcia bariery prawne przed wykupem ziemi przez cudzoziemców. Poza tym polska ziemia, jak na warunki europejskie jest stosunkowo niedroga. Mimo systematycznego wzrostu cen polskiej ziemi, jest ona dziś 3-krotnie tańsza niż w zachodnich landach Niemiec (w landach dawnej NRD jest to cena zbliżona do polskich cen), 3-krotnie tańsza niż we Włoszech i 8-10 razy tańsza niż w Holandii, gdzie średnia cena wynosi obecnie 47 tysięcy Euro za 1 ha. Ziemia w Polsce jest poza tym dobra, mamy niezniszczona nadmiarem chemii gleby, niezłe warunki klimatyczne, na miejscu duży rynek zbytu – wszystko to będzie powodować duże, a może nawet wielkie zainteresowanie nabyciem polskiej ziemi rolniczej, bo tak dobrej, tak taniej i tak dostępnej ziemi rolniczej nie będzie nigdzie indziej w Europie.
6. Wyprzedaży ziemi sprzyjać będzie dyskryminacja polskiej wsi Do tego dochodzą jeszcze polskie czynniki ekonomiczne. Polska wieś, wbrew temu, co głosi oficjalna propaganda, jest biedna. Jest niszczona złą polityką. Polscy rolnicy są dyskryminowani zaniżonymi dopłatami bezpośrednimi, przy wyrównanych już kosztach produkcji coraz trudniej jest im konkurować z otrzymującymi znacznie wyższe dopłaty rolnikami zachodniej Europy. Środki na rozwój obszarów wiejskich są dzielone niesprawiedliwie, korzysta z nich tylko niewielka część najbogatszych rolników, a często korzystają z nich przedsiębiorcy wcale nie będący rolnikami. Wieś jest dyskryminowana w podziale środków budżetowych oraz europejskich funduszy spójności – tych ostatnich zaledwie 10 procent trafia na wieś, chociaż na wsi mieszka 38 procent Polaków. Rząd PO – PSL prowadzi też politykę wycofywania się państwa ze wsi, likwidowane są wiejskie szkoły, wiejskie poczty, posterunki policji, na obszarach wiejskich zwija się komunikacja, znikają przystanki PKS, likwidowane są połączenia kolejowe. Coraz trudniej jest zatem żyć na wsi i mimo wciąż wielkiego w rodzinach chłopskich [przywiązania do ziemi, coraz mniej młodych ludzi wybiera zawód rolnika, w którym praca jest ciężka i nie dająca pewności utrzymania.
7. Podatek dochodowy dla rolników – czyli tania ziemia z licytacji Do tego wszystkiego dojdzie jeszcze tania ziemia z licytacji, ta ziemia, której prawdziwi rolnicy z pobudek moralnych nie kupują, a cudzoziemcy nie będą mieli tych skrupułów. Dlaczego ziemia z licytacji? Po pierwsze z powodu oszustw, których ofiara w bardzo niesprawnym państwie padają rolnicy. To już się dzieje w znacznej skali. Rolnicy są oszukiwanie przez nieuczciwych kontrahentów, było już tysiące takich przypadków, że rolnikom nie płacono za dostarczone zboże, tuczniki, czy owoce. Rolnik, mający trudności ze zbytem swoich płodów, jest zdany na łaskę i niełaskę cwaniaków, którzy biorą towar, potem nie płacą, nikt ich za to nie ściga, policja i prokuratury umywają ręce, procedury sądowe to droga przez mękę, na ogół bezowocna, a w międzyczasie trzeba spłacać zaciągnięte kredyty, a jeśli nie, bank występuje o licytację rolnika. A teraz dojdzie jeszcze „obiecany” przez rząd PO-PSL podatek dochodowy, przez który wejdzie na wieś aparat skarbowy. Doświadczenia wielu przedsiębiorców, zwłaszcza małych firm rodzinnych, wskazują, ze jeśli władza skarbowa chce szukać, to kozła ofiarnego znajduje bardzo szybko. Jakiś drobny błąd, czasem zupełnie niezawiniony, nieświadomy, sprzed trzech czy pięciu lat powoduje takie domiary podatkowe z odsetkami, że firmy padają jak muchy i tak też będą padać gospodarstwa rolne, gdy aparat skarbowy się do nich dobierze. Nie trzeba wielkiej wyobraźni zeby przewidzieć, że będą liczne ofiary podatku dochodowego dla rolników i będzie w związku z tym tania ziemia z licytacji. Cudzoziemskim spekulantom w to graj.
8. Zablokować ten wykup Co zatem powinien zrobić polski rząd w sprawie zakupu ziemi rolniczej przez cudzoziemców?
Powinien ten wykup zablokować i to jak najszybciej, zanim będzie za późno. Drogą do tego celu powinno być wprowadzenie restrykcyjnych zasad nabywania ziemi rolnej i leśnej, na wzór francuski czy duński – tak by dostęp ziemi teoretycznie był równy dla wszystkich, ale w praktyce ziemie mógł kupić tylko polski rolnik. I to prawdziwy rolnik, który własnoręcznie orze, sieje i kosi, nie ten „rolnik z Marszałkowskiej”, kupujący ziemię dla lokaty kapitału. Trzeba się liczyć z zarzutem naruszenia Traktatu Akcesyjnego, ale wtedy trzeba się powołać na art. 345 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, który stanowi, że unijne traktaty nie mogą przesądzać zasad własności w państwach członkowskich UE, a zatem każde państwo członkowskie może ustanowić własne, równe dla wszystkich obywateli UE zasady nabywania nieruchomości rolnych i leśnych.
9.Potrzebna wola polityczna, której u obecnej władzy brak Tu trzeba by prawdziwej woli politycznej, której obecnie brak, bo powiedzmy to wprost – Polską obecnie rządzi władza bardziej przychylna dla „rolników z Marszałkowskiej”, niż dla prawdziwych polskich rolników, władza. której wcale nie zależy, żeby polska ziemia pozostała w rękach polskich chłopów. Bo przecież gdyby im zależało, to nie zgadzaliby się na dyskryminację polskich rolników w Unii Europejskiej, nie wpuszczaliby do Polski GMO (którego ekspansja zabije polskie rolnictwo rodzinne), nie „uszczęśliwialiby” rolników podatkiem dochodowym. Co zatem należy zrobić, żeby powstrzymać wykup polskiej ziemi? Przede wszystkim odsunąć od władzy tych, którzy ją obecnie sprawują i którzy nie maja politycznej woli obrony polskiej ziemi, choć niektórzy z nich na akademiach śpiewają obłudnie - nie rzucim ziemi skąd nasz ród ... Janusz Wojciechowski
Przypadki sedziego Tulei Jedenastostronicowe uzasadnienie krytykujace decyzje prokuratury o zatrzymaniu Janusza Kaczmarka, jakie powstalo w ciagu zaledwie dwoch godzin, to nie jedyny zaskakujacy przypadek w sedziowskiej karierze Igora Tulei. W innej sprawie, przed wylaczeniem sie z prowadzenia sprawy Lwa Rywina, Tuleya odrzucil wniosek poslow z komisji sledczej o zwolnienie Adama Michnika z tajemnicy dziennikarskiej. Sedzia, ktory po rezygnacji Tulei z prowadzenia sprawy Rywina przejal to postepowanie, wnioskowal o awans dla niego. Sedzia Sadu Rejonowego Warszawa Mokotow Igor Tuleya, ktory uznal decyzje prokuratury o zatrzymaniu Janusza Kaczmarka za bezzasadna i sugerowal polityczne motywy dzialania sledczych, ma byc - zdaniem czesci komentatorow - ostatnia szansa na "sprawiedliwosc" i praworzadnosc w Polsce. "Gazeta Wyborcza" nie kryla slow uznania dla pracy sedziego. Nic dziwnego. Wszak w marcu 2003 r. odmowil - mimo wyraznej prosby sejmowej komisji sledczej - zwolnienia z tajemnicy dziennikarskiej Adama Michnika, ktorego poslowie chcieli przesluchac w sprawie afery korupcyjnej dotyczacej Lwa Rywina. Dzieki decyzji Sadu Rejonowego w Warszawie wiele watkow dotyczacych "kurierskiej misji" Rywina do dzis pozostalo tajemnica. Sedzia Tuleya w 2003 r. odmowil prowadzenia przewodu sadowego w sprawie Rywina. W lipcu, tuz po wejsciu w zycie przepisu umozliwiajacego przekazywanie spraw zawilych lub o szczegolnej wadze do sadow, gdzie orzekaja sedziowie z wiekszym doswiadczeniem, Tuleya wystapil do sadu apelacyjnego z wnioskiem o przekazanie sprawy Rywina do sadu wyzszej instancji. We wniosku argumentowal, ze jest bezprecedensowa, budzi zainteresowanie spoleczne i ma medialny charakter, no i tyczy miedzy innymi redaktora naczelnego najwiekszego dziennika. Tyle ze wczesniej w zwiazku ze sprawa Rywina nie zawahal sie zagwarantowac Michnikowi prawa do milczenia. Po decyzji Tulei, ktory odmowil prowadzenia sprawy Rywina, postepowanie w tej materii przejal sedzia sadu okregowego Marek Celej. To wlasnie on zglosil zdanie odrebne do wyroku na Lwa Rywina, skazanego na dwa lata wiezienia za probe oszustwa. Celej po przejeciu sprawy Rywina zglosil sedziego Igora Tuleye do nominacji na sedziego sadu okregowego. Probowalismy wczoraj porozmawiac o tej sprawie z samym sedzia Tuleya. - Nie polaczymy pana z sedzia. To wykluczone. Nie laczymy sedziego z dziennikarzami - uslyszelismy od Agnieszki Zadroznej, przedstawiajacej sie jako urzednik Wydzialu III Sadu Rejonowego w Warszawie. To jednak nie jedyna watpliwosc zwiazana z praca sedziego Igora Tulei. Jak sie dowiedzielismy, w 2005 r. wplynal przeciwko niemu wniosek o postepowanie dyscyplinarne. Sprawa dotyczyla jednego z prowadzonych przez niego postepowan, gdzie w skladzie orzekajacym zasiadl lawnik, ktorego kadencja juz wygasla. Sedziemu zarzucono powazne uchybienia proceduralne. Postepowanie jednak nie zostalo wszczete - 6 stycznia 2006 r. rzecznik dyscyplinarny odmowil przeprowadzenia takiego postepowania. Pracownicy Sadu Rejonowego w Warszawie odeslali nas do rzecznika prasowego Sadu Okregowego w Warszawie.
- Panie redaktorze, moge tylko przekazac panu informacje, ze sedzia Igor Tuleya nie byl karany dyscyplinarnie. Natomiast informacje w takim zakresie, jak pan pyta, nie sa dostepne, bo moga byc sprawdzone tylko w aktach osobowych, a te sa chronione jako dobra osobiste - powiedzial nam sedzia Wojciech Malek, rzecznik prasowy Sadu Okregowego w Warszawie. Wojciech Wybranowski
Nieprawda, nieprawda, nieprawdaTo CBA jest jak UB, a Kaczyński co najmniej jak Gomułka. To szerszy zamysł, by całą spuściznę swoich dawnych patronów, ojców i ciotek rewolucji, przerzucić na drugą stronę. Jest to w gruncie rzeczy jakiś rozpaczliwy wręcz akt desperacji ludzi systemu. Tak sobie pomyślałem przed godziną dwudziestą jeszcze, co zrobiłaby stacja TVN 24 i w ogóle system, gdyby to oni wpadali na trop tortur stosowanych w więzieniu Guantanamo przez ludzi takiego amerykańskiego Mariusza Kamińskiego? To pierwsze pytanie. Drugie, jakie nasuwa się po fali nienawiści rozpętanej przeciwko „stalinowskim” metodom CBA, to czy chodzi tu tylko o obronę doktora G., czy też o coś więcej. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest banalnie prosta. Redaktor Knapik osobiście rozstrzelałby agentów CIA oraz zaatakował oddział amerykańskich komandosów z główki. Kalisz uniósłby się z radości nad ziemię i gadałaby trzy dni i trzy noce o zbrodni, a Janusz Palikot przyniósłby do studia odrąbaną rękę jako symbol zamachu stanu, wojny, krwawej jatki. To byłoby trzęsienie ziemi, Armagedon, wojna. Czy zdajecie sobie sprawę, co by się działo za oceanem, gdyby tam w mediach pracowała Monika Olejnik? Afera „Watergate” to byłby pryszcz, można jedynie domyślać się, że amerykański Ziobro dostałby od Pani Redaktor szpilką w zęby. A teraz realia. Oto ona, w całej okazałości, w odpowiedzi na argumenty Jacka Kurskiego dotyczące dr G. w „Kropce nad i”: Nieprawda!, Nieprawda!, Nieprawda!, Nieprawda! To najnowszy sposób polemiki. Polecam. Nie wiem doprawdy, jak można nie widzieć jeszcze tego, że system i media III RP przyjęły jak najbardziej neostalinowską narrację, tyle, że we współczesnym wydaniu, a ponadto stosują też niektóre ówczesne praktyki. Mało tego, dziennikarze udoskonalają metody propagandy lat 50- tych i w ogóle wielkie dokonania epoki im. Jakuba Bermana. Z tłuczonych cały dzień relacji red. Małgorzaty Telmińskiej (TVN 24) wyłania się obraz zbrodniczych wręcz działań CBA, o winach doktora G. nie dowiadujemy się nic lub prawie nic. To nie jest jakaś lekko przekłamana relacja z procesu, tylko zwykła kłamliwa propaganda, przy której, zdjęcia zziębniętych żołnierzy grzejących się przy koksownikach są szczytem dziennikarskiego obiektywizmu. W tym, co się dzieje obecnie w Polsce nie chodzi o to, że stosuje się podtapianie i wyrywanie paznokci, choć ludzie masowo sami się zabijają i wieszają. Nie przypominam sobie, by wcześniej, nawet „gierkowskie” media z takim niekłamanym i niebywałym zaangażowaniem ideowym, prawdziwie zetempowskim, szczuły tak ludzi przeciwko opozycji. Przypomnijmy to straszne, „mocne” określenie: element antysocjalistyczny. Co to jest w porównaniu z językiem Palikota? Gdzie tu agresja? Co to za propaganda? A jaki model państwa wyłania się z rządów Platformy i Donalda Tuska? Pogarda dla ludzi o innych przekonaniach, walka z religią i wiarą na niespotykaną dotąd skalę, powszechna inwigilacja obywateli, traktowanie opozycji jako wrogów państwa i demokracji (dawniej socjalizmu), straszenie ludzi utratą pracy, etaty tylko dla synów i cór rewolucji, oraz typowo sekciarskie rządzenie od szczebla gminy, aż po najwyższe urzędy w państwie. To jest prawdziwa III RP. W nagonce na CBA nie chodzi tylko o wybielenie win doktora G. Nie jest on przecież jakimś filarem systemu, bez przesady. Gra toczy się o coś innego. To nie my, to oni są stalinistami. To CBA jest jak UB, a Kaczyński co najmniej jak Gomułka. To szerszy zamysł, by całą spuściznę swoich dawnych patronów, ojców i ciotek rewolucji, przerzucić na drugą stronę. Jest to w gruncie rzeczy jakiś rozpaczliwy wręcz akt desperacji ludzi systemu. Ten system nie tyle się domyka, wypełnia, co zamyka. Nie poszerza swoich wpływów, tylko broni już samej twierdzy. Wygląda to trochę tak, jakby obóz III RP szykował się do wojny obronnej. To dobrze, niech się szykuje. To co dzieje się w ostatnich dniach i godzinach, to raczej objawy paraliżu, a nie siły mainstreamu. Liczmy się z tym oczywiście, że jutro znowu usłyszymy: nieprawda, nieprawda, nieprawda. GrzechG
Ogłupiali mnie długo i - o zgrozo - skutecznie. Jestem idiotą! Głupieję z każdym dniem. Wybaczcie mi, że będę uogólniał, ale celowo napiszę w imieniu szerokiej rzeszy osób - codziennie głupiejemy. W dużym towarzystwie będę czuł się ze swoją głupotą bardziej komfortowo, może ją trochę oswoję. Jeśli uznam ją za całkiem powszechną, wówczas głupota stanie się normą, a być normalnym to przecież żaden wstyd.No to - głupieję i wy głupiejecie też, tak zakładam. Wczoraj sobie uświadomiłem, że na skutek odbieranych informacji staję się zwykłym, zaściankowym tumanem - i mniemam, że nie tylko ja. Doszedłem do takiego przykrego wniosku, oglądając jakąś migawkę na temat sytuacji w Izraelu. Alarmująca myśl - nie wiem, kto jest premierem Izraela, czyli nie wiem, kto za moment będzie mógł wcisnąć magiczny czerwony przycisk i zapoczątkować sporą jatkę. Kiedyś wiedziałem, teraz nie. Mogę sprawdzić, ale to już nie to samo. Wiem natomiast, że "Perfekcyjna pani domu" - taka MILF z niezłymi piersiami i zachrypniętym głosem - właśnie bierze rozwód. Kurwa, to jest niedorzeczne, wiem o rozwodzie babki, która zakłada białą rękawiczkę i wyciera kurz, a nie wiem, kto tak naprawdę decyduje o losach świata, bo przecież konflikt Izraela z Syrią to rzecz bardzo poważna. Oczywiście, w dużej mierze wynika to z moich zaniedbań, mojego lenistwa, moich błędów przy selekcjonowaniu źródeł informacji.
Wiem, że Anna Mucha jeździ mercedesem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że Doda rozstała się z chłopakiem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że Włodarczyk jest z Krawczykiem, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że matka Madzi tańczyła na rurze, a nie wiem, kto rzadzi Izraelem.
Wiem, że młoda Kwaśniewska wzięła ślub, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Wiem, że pies Kory zamówił sobie marychę, a nie wiem, kto rządzi Izraelem.
Jestem idiotą.
Wiem, że Ewa Farna tyje, ale nie wiem, kto rządzi Chinami.
Wiem, że nowi iPhone jest dłuższy niż stary, a nie wiem, kto rządzi Chinami.
Wiem, że Depardieu został obywatelem Rosji, a nie wiem, kto rządzi Chinami.
Wiem, że jak wygląda Marta Grycan, a nie wiem, kto rządzi Chinami.
Wiem, że Krzysztof Ibisz napisał książkę, a nie wiem, kto rządzi Chinami.
Wiem, że dziewczyna Lewandowskiego trenuje karate, a nie wiem, kto rządzi Chinami.
To długa lista. Nie wiem też, kto rządzi Brazylią, Indiami, Iranem, czy Australią, nie wymienię pięciu amerykańskich aktywnych polityków, ostatnio czytałem coś o jakiejś babce z francuskiej polityki (była minister sprawiedliwości), ale tylko dlatego, że się pruła na potęgę i nie wie, z kim ma dziecko.Za to z polskiej telewizji dowiedziałem się, że Marek Siwiec odsunął się od SLD i teraz bliżej mu do Palikota. Było to wydarzenie dnia, wypowiadały się mądre głowy - że szok i niedowierzanie, że przełom, rozłam i symbol. Oglądałem z zainteresowaniem, ponieważ z synem Siwca chodziłem kiedyś do jednego liceum. Później jednak przeszło mi przez myśl: "przecież Siwiec nie ma nie tylko żadnego wpływu na losy Europy, ale też żadnego wpływu na losy Polski, ani też żadnego na losy jakiekolwiek miejscowości w tym kraju". Oglądam więc ten "transfer", a równie dobrze telewizja mogłaby informować, że mój kolega pracował w Samsungu, ale rzucił i zmienia na Sony. Karmiono mnie przynajmniej przez jeden dzień informacją tak zbyteczną, jak aktualny poziom wody w Kazimierzu nad Wisłą. Czytam, że ktoś kogoś uderzył w Zakopanem i ten drugi ktoś zmarł. No, wprost niesamowite, jest to historia, którą ewidentnie żyć powinniśmy przez cały tydzień. Kiedy gdzieś na Bliskich Wschodzie powoli wybuchać będzie III Wojna Światowa, będziemy najszczęśliwszym narodem świata. Jako jedyni zajmować będziemy się tym, że samochód wjechał w dom w Radomiu, albo tym, że pijany rolnik obsikał sąsiadowi płot. No i do tego, oczywiście stały zestaw: Tusk, Kaczyński, Palikot, Siwiec, Kwaśniewski, Kalisz, Kłopotek, Kurski, Ziobro, Nowak, Sikorski, Macierewicz, Boni, Arłukowicz, Wróbel… O wszystkim tym bardzo mądrze opowie Miecugow czy troszkę bardziej prześmiewczo Kuźniar. Za dziesięć lat nie wiedzieć będziemy, co to Bliski Wschód, a za trzydzieści - dlaczego ma być III Wojna Światowa i kiedy były poprzednie dwie?Mam pretensje do mediów, bo wydaje mi się, że szkołę ukończyłem jako osoba o trochę większej wiedzy o świecie. Odkąd zdałem się na zawodowych dziennikarzy, by mi tę wiedzę dostarczali, odtąd idiocieję. Moim zdaniem dzisiaj przeciętny Polak prawie nic nie wie o Polsce i ZUPEŁNIE NIC o świecie. Poważne tematy nakrywane są telewizyjną papką z gówna, i gówno na sam koniec w mojej (waszej?) głowie zostaje. Nie wierzę jednak w teorie spiskowe. Nie wierzę, że ktoś idiotę robi ze mnie celowo. Ot, idioci dla idiotów. Im naprawdę wydaje się, że Siwiec (nie Natalia, tylko Marek, chociaż Natalia w Polsce przegrywa tylko z Barackiem Obamą, a i to niekoniecznie) popierający Palikota jest istotny i że mnie naprawdę powinno interesować, że w Sylwestra ktoś kogoś jebnął gałęzią. Pracując w gazetach, tych niby poważnych, napatrzyłem się na osoby, które wierzą, że podobnymi dyrdymałami naprawiają świat.
Niczego nie naprawili.Po prostu teraz już nie umiem sobie poradzić bez wikipedii. Jak padną jej serwery, zostanę półgłówkiem z zalążkiem wiedzy na temat władz w Polskim Stronnictwie Ludowym czy w innej niepotrzebnej do niczego partii, z olbrzymią wiedzą na temat cycków w show-biznesie i rozwodów wśród aktorów, ale za to bez podstawowych informacji na temat świata.Kiedyś leciałem do Korei, tam panowała epidemia SARS. Franek Smuda powiedział mi wówczas, tak z dobrego serca:
- Uważaj, żebyś tylko nie przywiózł tego… no… esemesa!Już mnie to nie śmieszy. Mam zatruty mózg. Będę taki sam.
Stan
24 godziny medialnej gorączki po tekście na Weszło To koszmar dziennikarza - nabazgrać coś na kolanie, bardziej dla odświeżenia rubryki, niż na skutek porywistej weny, w piętnaście minut, by rano dostać smsa z informacją: "wejdź na gazeta.pl". Ostatnie 24 godziny były dla mnie zaskakujące z kilku przyczyn, z kilku też pouczające. Najważniejsza nauka brzmi następująco: przyłóż się do każdego tekstu, bo nigdy nie wiesz, który akurat zacznie żyć swoim życiem. A może to być akurat ten mocno przeciętny. Pewnie wielu z was widziało - nagle tzw. mainstreamowe media zainteresowały się moim tekstem (KLIKNIJ TUTAJ), w którym napisałem, że czuję się regularnie otumaniany. Nie było w tym absolutnie nic odkrywczego, więc nie spodziewałem się wywołać najmniejszego zamieszania. Gdybym się spodziewał, to napisałbym lepiej, wiadomo. Tekst był więc średni, bez ani jednego naprawdę błyskotliwego zdania, bez puenty, nota 4/10, czyli poziom Modelskiego z Jagiellonii… Coś bym pokombinował, posiedział ze dwie godzinki, gdybym tylko wiedział… No właśnie. Pisać trzeba tak, jakby każdy miał stanowić wizytówkę. Teraz to wiem, bo przecież mnóstwo osób usłyszało o jakimś Stanowskim pierwszy i ostatni raz w życiu (pozdrawiam pana Kuźniara) i będą mnie oceniać na podstawie artykułu, którego nie uważam za specjalnie lotny. Nawet jeśli tym osobom artykuł się podobał - niewielkie to dla mnie pocieszenie. Lepszy podobałby się bardziej. Napisałem więc coś na szybko, jako zapychacz, a teraz żałuję. Mój błąd. Nie oszacowałem właściwie konsekwencji. Trzeba było przysiąść, postarać się, wysilić. Interesujące jest to, jak z byle czego dzisiaj media mogą zrobić COŚ. Gdybym był szczególnie dumny z własnego tekstu, byłbym oczywiście z rozwoju sytuacji bardzo zadowolony. Tym razem jestem zdumiony, bo przecież napisałem o czymś, co tak naprawdę wszyscy wiedzą. Media jednak pokazały siłę: mogą wziąć każdy, ale to dosłownie każdy artykuł i rozpocząć przedstawienie. Gdyby właściciele 4-5 potężnych portali skrzyknęli się, że jutro zrobią bohatera z nieświadomego pana Zdzisia z Wałcza: zrobiliby. A wy byście komentowali, czy to dobrze, że pan Zdziś chodzi w styczniu w sandałach, czy jednak polecacie coś cieplejszego. Za tydzień Zdziś byłby cenionym blogerem, może nawet usiadłby na kanapie w "Dzień Dobry TVN" i pokazał odciski na stopach. To nie jest z mojej strony kokieteria, wcale nie chcę by ktoś pisał: "Stano, nie przesadzaj, ten tekst był dobry". Gówno, a nie dobry. Normalny. Jednak echo, jakim się odbił, było zdumiewająco nieproporcjonalne. I znowu pokazuje to słabość mediów. Biorą jakiegoś gniota i wałkują na sto sposobów, nie zauważając, że robią przecież dokładnie to, o czym sam pisałem - zajmują się sprawami błahymi, zamiast w tym miejscu tym samym ludziom podać informację wartościową. Debatują, a nawet nie wiedzą, że przecież ta debata głównie ich dotyczy - że powinni ją prowadzić dyskretnie, w czasie kolegiów redakcyjnych, bo w istocie chodzi o ich wewnętrzne problemy, które mogą sami rozwiązać. Lektura tekstów o sobie zawsze jest ciekawa. Na portalu wpolityce.pl przeczytałem, że jestem przebudzonym lemingiem. Oni chyba tak tam mają, że trzymają wartę jako jedyni, a reszta kraju śpi. W istocie najwyraźniej chyba się jeszcze nie obudziłem, ponieważ gdybym czytał na co dzień wpolityce.pl to czułbym się tak samo ogłupiany - jest sto ważniejszych dla mnie spraw niż kłótnia posła Y z senatorem X, a Joachim Brudziński to dla mnie nikt więcej niż gość, który zatruwa mi życie. Jeśli więc, drodzy panowie, chcecie mnie niejako przyciągnąć do własnego obozu, to bardzo mi przykro - przewracam się na drugi bok i śpię dalej. Nie brakowało też wpisów, że ze mnie stary prawicowiec - to fajnie, okazuje się, że jednak mam jakieś poglądy polityczne, o czym nie wiedziałem. Ja od polityki i polityków wolę się trzymać jak najdalej, chciałbym tylko, by w tym kraju było logicznie i racjonalnie. A kto mi to załatwi - wszystko jedno. Na razie nie widzę kandydata. Co jasne, nie brakowało polemik. Już się nauczyłem, że do internetu teksty trzeba pisać tak, by zawierały możliwie jak najwięcej odpowiedzi na pytania bądź zarzuty, które mogą paść w komentarzach - na zasadzie wytrącania argumentów "przeciwnikom" zawczasu. Tym razem - przez zaniechanie - tego nie zrobiłem, więc tak szybciutko nadrobię zaległości. To oczywiste, że ja decyduję, jaką wiedzę nabędę z mediów i że wszystko jest kwestią odpowiedniej selekcji. Ktoś mi napisał - oglądaj program w Polsacie o 21.30, to usłyszysz te informacje, których poszukujesz. W porządku, ale w tym właśnie rzecz, że ja dzisiaj muszę się mocno wysilić, by zdobyć podstawową wiedzę, a drugie tyle wysiłku muszę włożyć w to, by pozostać głuchym na zbędną. Znam zasadę popytu i podaży, wiem jak działają media, ale uważam, że chociaż programy informacyjne mogłyby trzymać poziom i próbować ciągnąć w górę co głupszych, zamiast sprowadzać w dół mądrzejszych. Jeśli to na mnie ma spoczywać odpowiedzialność za wydobywanie istotnych informacji, to po ci wszyscy dziennikarze? Jeśli sam sobie mam być agencją informacyjną, to po co mi te zewnętrze? Dlaczego pracę wykonać ma odbiorca, który płaci, a nie dziennikarz, który ma płacone? To postawienie sprawy do góry nogami. Ja wiem, że mogę sam sobie dzień w dzień tworzyć najmądrzejszy program świata, zaglądając to tu, to tam, wyciągając coś ze stu różnych źródeł, najczęściej zagranicznych. Ale jestem zapracowany, mam co innego do roboty, chciałbym tylko, by dziennikarze podawali mi najważniejsze informacje i bym ja nie miał tego na głowie. Tylko tyle i aż tyle. O zbyt dużo proszę? Ludzie piszą - jesteś debilem na własne życzenie! Może i tak. A może jestem debilem, ponieważ w praktyce zamawiam usługi w mediach i chciałbym, by zostały zrealizowane. A nie są! Kiedy idę do restauracji to nikt mi nie mówi: tam masz składniki, weź coś sobie przyrządź, jak lubisz. A dzisiaj dziennikarze to mi właśnie mówią: sam sobie wybierz informacje, jeszcze dopowiedz do nich komentarz i wyciągnij wnioski. Nie chcę, bo to nie fair. Nie mam czasu. Spływają do mnie te wiadomości, które wysyła otoczenie i niestety są to w 99 procentach wiadomości głupie. Kto rządzi Izraelem czy Chinami - to był tylko przykład, mercedes Anny Muchy też. Można wstawić sobie dwa dowolne kraje, byle istotne na politycznej mapie świata. Ale spytajcie mnie, kto i za co dostał Nagrodę Nobla z fizyki - nie wiem. Prędzej zgadnę, kto wygrał "Róże Gali". Czytam tzw. tygodniki opinii i co mi z tego? Na koniec i tak mam materiał o tym, skąd się wzięła Natalia Siwiec. Ja wam powiem skąd, najkrócej jak się da - z dupy. Mnóstwo osób zdziwiło się - dlaczego nie widzę w tym celowości? Dlaczego nie uważam, że ogłupianie mnie jest sterowane? Czy nie rozumiem, że głupim społeczeństwem łatwiej się steruje? Może jestem naiwny, ale celowości nie widzę, widzę lenistwo. Z własnego doświadczenia wiem, ile razy ktoś mnie posądzał o niecne uczynki, szukał drugiego dna, podczas gdy ja coś napisałem - lub odwrotnie, czegoś nie napisałem - z lenistwa, z zaniedbania, lub z jakichkolwiek innych przyczyn, które nic z teorią spiskową nie miały wspólnego. Pracowałem w "Super Expressie" i w "Dzienniku", obok był jeszcze "Fakt". Ja naprawdę nie widzę tam elementów globalnego zamachu na wasze umysły, ja widzę tylko to, że traktuje się was często jak idiotów, więc pisze się jak do idiotów - byście przeczytali i nie poczuli się zmieszani. Większości tekstów nikt nie planuje, przed drukiem prawie nikt ich nie czyta, ta maszynka działa sama. Nie ma "Wielkiego Brata", który mówi: - Żądam zintensyfikowania działań mających na celu ogłupienie społeczeństwa! Nie. Przychodzi jakiś koleś i mówi, że na dzisiaj wymyślili gadającą kapustę, która porywa ludzi w Bieszczadach, albo dali 100 złotych facetowi, by dał się sfotografować jako kosmita. I ten koleś jest z siebie zadowolony, za godzinę pójdzie do domu. Inny napisze, że Krzysztof Krawczyk ma romans z Beatą Kozidrak - i też pójdzie do domu. Kto co zgłosi na planowaniu - i tyczy się to też działów politycznych - to przechodzi. Bo wszyscy chcą odbębnić kolejny dzień i spieprzać. Albo byłem bardzo mało spostrzegawczy, albo nie widziałem żadnej nakierowanej na ogłupianie ludzi maszynerii. Widziałem raczej dziennikarzy, którzy świadomie lub podświadomie zaniżali standardy, by tekst był przyswajalny dla pospolitego durnia. I tak ruszyła maszyna, która durniów produkuje i która nie może przestać działać, bo taką wyrobiła sobie grupę docelową, że próba uwolnienia się od niej i wskoczenia poziom wyżej zakończy się plajtą. Sam nie wiem, jak bym zareagował, gdyby nagle mój mózg zaczął odbierać same istotne wiadomości - może by się zbuntował, przyzwyczajony sporej dawki idiotyzmów? I zacząłbym czytać "Rewię"? Ktoś mi napisał, że jestem hipokrytą, bo przecież Weszło to też taki piłkarski Pudelek. To jakieś pomieszanie z poplątaniem. Weszło to portal jedynie o piłce nożnej, czyli w gruncie rzeczy o głupocie. Równie dobrze mógłby być to portal o Star Treku - i co, wówczas wymagalibyście treści, które zmienią wasz światopogląd? Kiedy trzeba pisać o piłce poważnie, to się pisze, o czym starzy czytelnicy wiedzą, moim zdaniem nie brakowało tu tekstów bardzo poważnych i bardzo istotnych (pamiętacie Klub Kibica?). Zresztą, nawet za tymi niby śmiesznymi tekstami o polskiej lidze na koniec kryje się jakaś ponura prawda. Ale jeszcze raz - to tylko polska liga, to tylko piłka nożna, zwykła rozrywka dla tłumów, nic ambitnego, faceci w krótkich spodenkach. To nie portal informacyjny, to nie portal, który ma komuś otwierać oczy na losy świata. Ja nie wymagam, by "Sportowa Niedziela" poszerzała moje horyzonty, bo wiem, że nie taka jest jej rola. Tam mam zobaczyć faceta grającego w ping-ponga. Tekst, który cieszy się taką popularnością, jest smutny z jeszcze jednego powodu - bo wiecie, dlaczego tak naprawdę wiele osób go polubiło, co kryje się za jego powodzeniem? To, że lubimy teksty, z którymi się zgadzamy. To jest prawdziwy przepis na sukces: napisz tekst, z którym ludzie się zgadzają, napisz tak, żeby myśleli "mam tak samo", "wyjął mi to z ust". To łatwe, wręcz banalne, jestem w stanie produkować codziennie artykuł, któremu masa osób przyklaśnie, ale przecież sto razy bardziej wartościowe zdarzają się teksty nie tak oczywiste, wzbudzające zamęt w głowie, niepokój. Wtedy jednak nie klikniecie "lubię to". A jak nie klikniecie "lubię to", to mainstream nie zauważy. Polubiliście ten tekst o mediach, bo był na swój sposób oczywisty, a kiedy jakimś cudem, za dziesięć lat, uda mi się napisać coś naprawdę mądrego, to wówczas zakłopotani szybko wciśniecie "zamknij" - przecież najbardziej lubimy te melodie, które dobrze znamy, nieprawdaż? Stan
PS Najbardziej mi się podobał tytuł na jakimś portalu "Rzeczpospolitej": "Założyciel Weszło przyznaje: - Jestem idiotą". Krótko i zwięźle:)
Promocja symbolu zbrodni Czy kampania Heyah to propagowanie wartości totalitarnych? Piotr Gontarczyk: Domyślam się, że zamiarem twórcy była jedynie niewinna zabawa, jednak tworzenie postaci zabawnej, kreskówkowej z kogoś takiego jak Lenin jest pomysłem niebezpiecznym i niemądrym.
Dlaczego? Jest to nieetyczne względem ofiar tego zbrodniarza i ich rodzin. Jeżeli żyjemy w świecie szacunku dla ludzkiego życia i wolności, to nikt nie powinien promować tych, którzy są wręcz symbolami zbrodni przeciwko tym wartościom. To może przynieść szkody głównie dla młodego pokolenia.
Chyba nikt nie bierze takiej zabawy na poważnie... Człowiek wykształcony wie, jak wielkim zbrodniarzem był Lenin, ale dla wielu ludzi młodych czy mniej rozgarniętych taka zabawa, taki pastisz może zainteresować tą ideologią lub chociaż ocieplić w ich oczach wizerunek zbrodniczego komunizmu.
Za zbrodniarzy uważa się raczej Stalina i Hitlera. Rewolucja bolszewicka, której Lenin był przywódcą, od pierwszych dni była z założenia zbrodnicza. Stalin mordował miliony, unicestwiał całe narody, Lenin robił dokładnie to samo z masami opierających się rewolucji chłopów, „wrogami klasowymi", duchownymi, no i szeroko pojętymi elitami rosyjskimi.
Nie wszyscy są zgodni, że to była ideologia zbrodnicza u podstaw. Wszystkim zbrodniarzom totalitarnym przyświecały światłe cele, ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. Nie oceniajmy więc dobrych chęci i pięknych idei, tylko bardzo konkretne działania i skutki tych działań. One są podobne w wypadku Lenina, Stalina i Hitlera.
Skala zbrodni Lenina była jednak sporo mniejsza... Od kiedy ideologia jest zbrodnicza? Od tysięcy, dziesiątek tysięcy, setek czy dopiero od milionów ofiar? Ile tu potrzeba zer? Możemy się kłócić o skalę zbrodniczości tego systemu, o to, czy mordowano ze względów rasowych czy klasowych, ale to naprawdę nie robi dużej różnicy.
Jest pan sobie w stanie wyobrazić podobną reklamę z Hitlerem? Oczywiście, że nie. To jest skutek braku Norymbergi dla zbrodniarzy komunistycznych i generalnie komunizmu. O ile ideologię nazistowską jednoznacznie ukazano i właściwie osądzono, o tyle komunizm zawsze miał w elitach na Zachodzie wielu zwolenników. Nie został należycie zdefiniowany i sprawiedliwie odrzucony. Efekt jest taki, że Pol Pot i paru jego bliskich współpracowników wychowało się na francuskich uniwersytetach. Zło jest złem; należy je więc potępiać w każdej postaci i przeciwstawiać się pokazywaniu zbrodniarzy jako zabawnych postaci z kreskówek. Michał Płociński
Przewidywanie przyszłości Krąży teraz po Sieci wycinek z IKCa z 1938 roku – pokazujący, jak prawdziwi Polacy przyjęli prognozę śp.Bushnella A.Harta, amerykańskiego historyka, który prawie dokładnie przewidział przebieg początku II Wojny Światowej. „Prawie” - bo typował, że Polska będzie mogła opierać się Niemcom trzy dni. Nie, nie chodzi o to, że twierdzono, że będzie mogła opierać się dwa tygodnie, a jak Sowiety nie wbiją nam noża w plecy, to i miesiąc. Nie: dyżurny redaktor IKCa wyjaśnił, że Polska jest w ogóle potężna, a armią to ma już taką, że Hitler będzie musiał chować się za linią Maginota – od drugiej strony.
http://www.ahistoria.pl/index.php/2012/12/jak-w-1938-roku-amerykanski-historyk-prawie-dokladnie-przewidzial-przebieg-ii-wojny-swiatowej/
Zostawiając typową polską tromtadrację na boku, pomówmy o prognozie. Jak to jest, że nikt nie słucha takich znakomitych prognoz?Odpowiedź jest taka, że na świecie są tysiące historyków i futurologów, każdy wygłasza swoją prognozę... i któraś zazwyczaj okazuje się trafna. Niestety: o tym, która była prawdziwa, dowiadujemy się post factum...
Tyczy to również działania wywiadu. Politycy opierający się na doskonałym wywiadzie bardzo często nacinają się na minę: na podłożoną kontr-informację. I wtedy efekt jest gorszy, niż gdyby żadnego wywiadu nie mieli. Czasem powstaje zjawisko natłoku informacji. Np.Józef Stalin był wręcz zalany informacjami o tym, że III Rzesza szykuje atak, na Związek Sowiecki. Wszelako był też zalany drugim strumieniem wiadomości: że żadnych przygotowań do napaści nie ma. I uwierzył tym drugim szpiegom. Gdyby nie miał żadnego wywiadu, przygotowałby się lepiej. Dziś natłok informacyj jest wielki w każdej prawie dziedzinie. Nie tylko prognoz! Człowiek czyta 40.000 stron materiałów o tym, że śp.Ronald Reagan był znakomitym prezydentem – i 50.000 o tym, że był prezydentem beznadziejnym (Lewica jest bardzo płodna – zwłaszcza przy produkcji fałszywek...). I komu ma człowiek, mający dziś 19 lat, wierzyć? Nam, ludziom wychowanym w cywilizacji europejskiej, ciągle wydaje się, że istnieje jakaś Prawda. W d***kracji prawdą jest to, co za prawdę uważa Większość – bo innej prawdy po prostu nie ma! Niedługo umrą ostatni więźniowie Brzezinki i Oświęcimia – i po paru latach teza, że Obozów Koncentracyjnych w ogóle nie było, zacznie się umacniać. Za 100 lat może i zwycięży. Jeśli historycy i redaktorzy telewizyjni tak postanowią. JKM
Miroslaw Kokoszkiewicz: “Świecznik” czy “Menora”?
Scena, jaką opiszę to wprost wymarzony temat na film Stanisława Barei. Ach gdyby śp. Pan Stanisław żył.
Miejsce akcji – gmach sejmu Rzeczpospolitej Polskiej
Czas akcji – 8 grudnia 2012 roku, siódmy dzień żydowskiego święta Chanuka
W rolach głównych: rabin Shalom Stambler, ambasador Izraela w Polsce, David Peleg, były ambasador Izraela w Polsce prof. Szewach Weiss.
Płatni statyści: Wanda Nowicka (Ruch Palikota), Jerzy Wenderlich (SLD), Robert Biedroń (Ruch Palikota) w białej jarmułce na głowie. Następuje uroczyste zapalenie siódmej świecy na dziewięcioramiennym świeczniku zwanym chanukija. Cała wymieniona przez mnie trójka statystów i jednocześnie fałszywców, obłudników oraz dwulicowców to jak wiemy niezmordowani wojownicy o „świeckość państwa”.Oto kilka cytatów.
Wanda Nowicka: „Wiarą nie należy epatować. To sfera sacrum, w życiu publicznym powinna być ograniczona do minimum. Szczególnie tej zasadzie wierne powinny być osoby publiczne, które często wykorzystują fakt przynależności do kościoła jak polityczną trampolinę.”
„Krzyż jest zakłóceniem bezstronności”
Robert Biedroń: „Myślę, że prezydent powinien stronić od obnoszenia się z religią w miejscach publicznych”
„To idealny moment, zaczynamy nową debatę o Polsce, zaczynamy od nowa układać nasz dom. Jak go mamy porządkować, kiedy w tym domu w nocy powieszono jakiś symbol religijny jakieś wiary, który dzieli społeczeństwo (…) stajemy się zakładnikami krzyża"
Jerzy Wenderlich: „Nie chcemy walczyć z kościołem, ale uważamy, że symbole religijne swoje miejsce powinny mieć w kościele(…)Kościół w Polsce "nachalnie" zagospodarowuje przestrzeń publiczną i przekracza swoje kompetencje”
"…chyba najlepszą przestrzenią do symboliki religijnej jest jednak przestrzeń kościelna. Tam jest miejsce dla krzyży, dla wszystkich innych symboli, tam się można skupić, tam wszystko to można poddać refleksji, tam wszystko to nie jest wymuszone, tam to wszystko jest naturalne. Więc przywróćmy ten stan do poziomu stania na nogach, a nie na głowie i do wiecznych awantur." To jeszcze nie koniec.
Ta sama Wanda Nowicka czcząca w budynku polskiego parlamentu żydowskie religijne święto już kilka dni później, bo 19 grudnia, tuż przed Bożym Narodzeniem ogłasza ustanowienie „Kryształowego Świecznika”, jako nagrody za budowę „świeckiego państwa” w Polsce. W kapitule nagrody ten sam Robert Biedroń, a ponadto, Magdalena Środa, Jan Hartman oraz upadły były kapłan Stanisław Obirek, który zasłynął uwiedzeniem żony izraelskiego dyplomaty.Obecność w tym „obiektywnym” gronie profesora UJ Jana Hartmana, wiceprzewodniczącego żydowskiej loży B’nai B’rith w Polsce ukazuje nam, na czym polegać ma ta „święckość państwa”. W kraju zamieszkiwanym w przeszło 90 procentach przez katolików pewna grupka mianowana przez establishment III RP, jako „elity” próbuje w bezczelny i prowokacyjny sposób wyrugować z przestrzeni publicznej chrześcijaństwo, które stanowiło od wieków spoiwo polskiego państwa i kształtowało jego tysiącletnią historię, decydowało o jego sile oraz woli przetrwania w trudnych dla narodu chwilach.
Lewacki fetysz o nazwie „święckość państwa” to ewidentnie tylko pretekst dla tej sfory zdemaskowanych naszych wrogów, których działania mają na celu zniszczenie Polski. Oni doskonale wiedzą, że:
Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem – Polska jest Polską, a Polak Polakiem Do nagrody „Kryształowego Świecznika” nominowano między innymi Lesława Maciejewskiego – za walkę o usunięcie krzyża z sali obrad Rady Miasta Świnoujście. Janusza Ostoję-Zagórskiego za zdjęcie krzyża w Sali Senatu Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy oraz tandeciarę- kabotynkę, Marię Peszek – za płytę "Jezus Maria Peszek”, na której autorka wyraziła, jakże miłe sercom „elit” przesłanie mówiące o tym, że „krzyż jej wisi” i „nie oddałaby za Polskę ani jednej kropli krwi”.
Nie oszukujmy się. Oficjalnie ustanowiono w Polsce nagrodę za walkę z Krzyżem i Kościołem, a jej nazwa zamiast „Kryształowy Świecznik”powinna brzmieć raczej „Kryształowa Menora”. Jak widać nadal obowiązuje w Polsce powiedzenie imć Jana Onufrego Zagłoby herbu „Wczele”:
„Już tak widać jest, że kto się o Radziwiłła otrze, ten sobie wytarty kubrak zaraz ozłoci. Łatwiej tu, widzą, o promocję niż u nas o kwartę gniłek. Wsadzisz rękę w wodę z zamkniętymi oczami i już szczupaka dzierżysz” Polonuska
Amerykanie wzywają Polaków, by nie przyjmowali euro: Just say "nie" "Kaczyński to rozumie, Szczerski to rozumie, Balcerowicz to rozumie (...), choć tylko częściowo" - pisze redaktor konserwatywnego amerykańskiego magazynu "National Review" nawołując do tego, by Polska nie przyjmowała euro i paktu fiskalnego. To nie pierwszy tego typu głos z USA skierowany do Polaków. Andrew Stuttaford z "National Review" nazywa euro "wampiryczną walutą". Fakt, że rząd nie ma pewności, iż zdobyłby większość potrzebną do przeforsowania paktu fiskalnego i wprowadzenia euro w Polsce (te dwie kwestie, jak wiadomo, ściśle się ze sobą łączą), amerykański autor uznał za "oznakę życia" polskiej demokracji po okresie "dołującego spektaklu eurofilii polskich elit politycznych". Głosowanie nad przyjęciem przez Polskę paktu fiskalnego w polskim Sejmie zostało odłożone. "Członkostwo w Unii Europejskiej rzeczywiście pomogło zakotwiczyć ten umęczony kraj na "Zachodzie", hojne dotacje UE też są miłe, ale to nie oznacza, że trzeba odrzucać pozostałości z takim trudem zdobytej suwerenności, w tym wypadku, poprzeć szaleństwo, którym jest strefa euro" - czytamy w artykule. Autor przywołuje opinie z debaty, jaka w ostatnich dniach przetoczyła się przez Polskę. Premiera Donalda Tuska, który przekonywał, że lepiej być "w środku" niż pozostać marginalnym krajem z własną walutą, replikę prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który mówił, że jeśli dom płonie, nikt nie spieszy się, by do niego wejść. Przytoczone są, również za "Die Welt", słowa posła PiS Krzysztofa Szczerskiego, że w 2003 roku Polacy głosowali za wejściem do Unii suwerennych państw, a nie prawie całkowitą utratą ekonomicznej suwerenności. Zacytowane są też słowa Leszka Balcerowicza przedstawianego jako symbol polskiego cudu gospodarczego i silnego złotego (tak odbierana jest polska waluta przez autora tekstu). Balcerowicz mówi, że Polska powinna przyjąć euro dopiero w momencie, gdy polska gospodarka będzie gotowa, by konkurować z zachodnioeuropejskimi gospodarkami. Zdaniem Stuttaforda to za mało, Polska w ogóle powinna odrzucić euro i dziwi się, że "tylko" 56 proc. Polaków jest przeciwko euro. "Co jest nie tak z pozostałymi 44 procentami?" - pyta retorycznie wzywając Polaków: "Just say "nie"" (Po prostu powiedzicie "nie" - to ostatnie słowo napisane jest po polsku). Rebelya.pl
Media toruńskie – analiza fenomenu Koniec szoł w telewizji. Pstryk. Telewizor gaśnie. Świat za ekranem , wykreowany na potrzeby rozrywki, znika. Jeśli chwilę poczekasz, to zobaczysz jeszcze reklamy, które, korzystając z Twojego dobrego nastroju, będą starały się to wykorzystać i wepchnąć do Twej głowy skojarzenia, które wykiełkują przy najbliższych zakupach. Przyznam się, że zastanawiałem się na czym polega fenomen toruńskich mediów (Radia Maryja i Telewizji Trwam). Dlaczego odbiera je spora (ciężko precyzyjnie ją oszacować) grupa ludzi? Dlaczego poświęcają swój czas i swoje pieniądze dla tych projektów. Szczególnie, że media owe odbiegają technicznie (co widać) i są mało dynamiczne (co także słychać). Klucze do wyjaśnienia powyższej kwestii? Jednym z nich jest na pewno moment wyłączenia radia/telewizora. Może to dziwne, ale oderwanie od rzeczywistości jest w ich przypadku mniejsze niż w zdecydowanej większości stacji. Drugim zaś umiejętność stworzenia wspólnoty. Wspólnota. To coś, co odróżnia media toruńskie od pozostałych. Jak Polsat/TVN traktują widzów? Może przykład. Pamiętam doskonale pierwszą edycję „Big Brothera/Wielkiego Brata”. Przed domem „Wielkiego Brata” organizowano szoł. Głupio było? Bardzo głupio. Pojawiali się kumple na motorach lub orkiestra górnicza. A w przerwie na reklamy prezenterka krzyczała do zgromadzonej gawiedzi wzywając ich do głośniejszego dopingu i oklasków aby to dobrze wypadło na ekranie. Ludzie po prostu byli traktowani jak zwierzęta – macie głośniej muczeć/beczeć/rżeć/kwiczeć, bo to dobrze wygląda na antenie. Nie lepiej traktowani są odbiorcy przed telewizorami. Czy Polsat albo TVN organizują zloty widzów? I po co? Czy utrzymują z nimi kontakt? Pozwalają się wypowiadać na antenie i zadawać pytania? Współuczestniczyć? Nie. Mają być po prostu wyalienowanymi, biernymi konsumentami treści i kupować reklamowane produkty. Taki jest ich pomysł na biznes. To nie jest oczywiście żadna wada, taki po prostu mają charakter Słuchacze radia powinni za to mieć zawsze dobry nastrój, bo prezenterzy życzą im „miłego dnia”, a komputer dba aby wybrane przeboje delikatnie rozkołysały i wyłączyły wszelakie wątpliwości. W przypadku mediów „toruńskich” chwila wyłączenia radia/telewizora nie jest końcem ale właśnie początkiem. Życie rzeczywiste spaja się tu z medialnym. Czegoś takiego nie ma w żadnej innej stacji. Miałem okazję odbyć wycieczkę Rodziną Radia Maryja na manifestację we wrześniu 2012. Tak, było odmawianie różańca i słuchanie pieśni patriotycznych. Czego się też dowiedziałem? Że za dwa tygodnie spotykamy się na kawie i oglądamy zdjęcia. W przyszłym miesiącu jedziemy do Częstochowy, a chwilę później wyjazd do kolejnego sanktuarium. Zbieramy też pieniądze na świątynię w Toruniu. Potem pada pytanie o to, czy znamy dobrego ortopedę (bo ktoś z ekipy potrzebuje) i kto mógłby pomóc w jednej delikatnej sprawie. Na koniec rozdanie różańców i obrazków. Tak, jest to pewien sposób na życie. Czy dobry czy zły – nie mnie to oceniać. Faktem jednak jest, że dzięki takim akcjom ludzie zyskują sens życia, poczucie wspólnoty. Mogą razem spotkać się przy kawie, pomodlić czy wyjechać na pielgrzymkę. Wyrwać się z marazmu i pewnego getta do którego wpychają ludzi starszych media komercyjne. Można oczywiście powiedzieć, że radio i telewizja staje się integralną częścią życia ze wszelkimi tego konsekwencjami. Racja. Pytanie tylko – które media się takimi nie stają? Czy Facebook dla młodych nie staje się częścią ich życia? To jest zagadnienie dla socjologów. Z pewnością niezbędne jest tu znalezienie punktu równowagi pomiędzy tymi sprawami. To jednak już całkiem osobny temat. Kto powie, że to obciach i w ogóle. Że to niemodne, że „cała” Europa „idzie do przodu” i że świat się zmienia. W takim przypadku można tylko wzruszyć ramionami. Mnie nauczano w szkole (załapałem się na samą końcówkę), że komunizm to najlepszy ustrój świata i że już wkrótce tam dojdziemy i mamy lepiej, bo kapitaliści jeszcze są z tyłu za nami. I że to jest naukowo udowodnione. No i co teraz? Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że przekaz mediów „toruńskich” bardziej stąpa po ziemi (choć jakże często mówią o rzeczach nie z tego świata) niż media komercyjne. Nie ma tam sztucznie wykreowanego blichtru. Hedonizmu i konsumpcjonizmu. Widzowie których telewizji najczęściej zapożyczają się aby poczuć bogactwo serwowane tak obficie w serialach? Przyznam się, że nie jestem wielkim miłośnikiem mediów toruńskich. Lubię posłuchać „Rozmów Niedokończonych” i czasami rzucić okiem na „Informacje Dnia”. To wszystko. Z drugiej strony unikam także telewizji komercyjnych (TVP1/2 w dużej mierze też takie są), gdzie jestem traktowany jak idiota i na koniec wmawia się mi, że to ja jestem winny tak żenującego poziomu, bo tego właśnie chcę. A czy my chcemy żyć tylko w nieustającym cyrku? Otoczeni przez sztucznie uśmiechających się tzw. „celebrytów”? W świecie niekończących się promocji i wyjątkowych okazji (co samo w sobie jest sprzecznością)? Otoczeni przez pół-idiotów czytających teksty z promptera? Ogłuszani przez prezenterów nie potrafiących poprawnie mówić po polsku? Może w tym też tkwi klucz do zagadki popularności Radia Maryja i Telewizji Trwam? Piana
Lasek: nie będzie debaty ekspertów z politykami
- Debatę eksperci mogą prowadzić z ekspertami, a nie z politykami - uważa przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Maciej Lasek i zapowiada, że nie weźmie udziału w spotkaniu z zespołem Antoniego Macierewicza nt. katastrofy smoleńskiej W grudniu szef zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską Antoni Macierewicz (PiS) zaprosił ekspertów strony rządowej na wspólną debatę nt. katastrofy, zaplanowaną na 5 lutego. Lasek, który we wtorek był gościem Sygnałów Dnia w radiowej Jedynce, powiedział, że "debatę eksperci mogą prowadzić z ekspertami, a nie z politykami".
- My staraliśmy się tego trzymać zarówno podczas prac w komisji badającej katastrofę samolotu Tu-154, jak i przy badaniu wielu innych wypadków. Panowie posłowie są ekspertami od polityki, ja od badania wypadków lotniczych, dla nich nie jestem żadnym partnerem, gdybyśmy mieli mówić o polityce i tak samo jest w drugą stronę - mówił Lasek.
Według Laska, który był członkiem komisji Millera, "nie ma płaszczyzny dyskusji, jeśli nie ma wiedzy po drugiej stronie. Będziemy rozmawiali z ekspertami, którzy wspierają zespól pana Macierewicza, ale nie wtedy, kiedy za plecami tych ekspertów stoją politycy czy kamery". Dodał, że chętnie by porozmawiał z tymi ekspertami, ale na własnych zasadach. - To my zbadaliśmy ten wypadek, my zebraliśmy cały materiał dowodowy i faktograficzny, który pozwolił na opisanie tej katastrofy (..) i teraz ktoś mówi: było inaczej, udowodnijcie to, bo ja jestem pewien, że było inaczej. To jest odwrócenie ról. Jeśli ktoś ma inne zdanie, proszę bardzo - ekspertyza na stół i konfrontujemy to z faktami, a z faktami nie można dyskutować - zaznaczył. Pytany o wniosek o udostępnienie wyników badań komisji, skierowany przez Macierewicza w poniedziałek do ministra obrony i Wojskowego Sądu Okręgowego w Poznaniu, Lasek przypomniał, że wyniki prac komisji zostały upublicznione.
- Wynikiem prac komisji jest raport wraz z załącznikami oraz protokół, który był miesiąc później - powiedział. Podkreślił, że w prawie lotniczym jest określone nie tylko, do jakich materiałów można lub nie można mieć dostępu w szczególnych przypadkach, ale również, do jakich celów. To są: postępowanie sądowe, sądowo-administracyjne, administracyjne.
- Po raz pierwszy spotykam się z sytuacją, kiedy komisja poselska miałaby przejąć uprawnienia administracji państwowej - dodał.Nie wykluczył, że zespół, którego powołanie zaproponował pod koniec zeszłego roku, zacznie prace jeszcze w styczniu.Lasek zaznaczył, że zespół nie będzie tym samym, czym była komisja. - Badanie katastrofy zostało zakończone i wznowić je można tylko w jednym określonym przypadku:, kiedy pojawiają się nowe fakty, które zmienią przyczynę lub zaproponowaną profilaktykę. Na razie takie fakty się nie pojawiły - podkreślił. Dodał jednak, że półtoraroczne milczenie po zakończeniu prac komisji spowodowało, że znaczenia nabierają wielokrotnie powtarzane hipotezy, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Rzepa
Sprawa Prezesa Giełdy – i nie tylko Jak większość ludzi wie, p.Ludwik Sobolewski, prezes warszawskiej giełdy, został zawieszony – i praktycznie na pewno zostanie usunięty. Niestety: najzupełniej słusznie. Gdyby p.Sobolewski balował z rozmaitymi panienkami czy molestował hotelowe pokojówki, jak inny finansista i socjalistyczny kandydat na prezydenta Francji – to byłbym przeciwny Jego dymisji. Prezes giełdy ma być fachowcem od Giełdy – a w prywatnym czasie może się zabawiać nawet peruwiańską lamą. Zarobił pieniądze – niech wydaje je, jak chce. Tu mamy inny przypadek. P.Prezes ma Ukochaną, a Ukochana chce wystąpić w filmie „Klątwa faraona”. Prosi o wsparcie dla filmu. Więc p.Prezes, zamiast wyjąć z własnej kieszeni milion złotych (zarabia rocznie milion z DUŻYM hakiem!) i zainwestować w film, zaczął (przez pośrednika, też zresztą umoczonego w tę produkcję) rozsyłać ze służbowego adresu giełdy, do firm działających na Gielądzie, e-maile z zachęta do finansowego wsparcia tej produkcji!!! Być może przyniesie to filmowi rozgłos, a panna Anna Szarek wystartuje do kariery – ale to zniszczyło karierę p.Prezesa. W dodatku zaczął zachowywać się, jak socjalistyczny dygnitarz:
Rada Giełdy (czyli jej rada nadzorcza) najpierw uznała, iż Ludwik Sobolewski naruszył zasady etyki biznesowej, a potem – tuż przed świętami – zawiesiła go w obowiązkach. Gdy resort skarbu, czyli główny akcjonariusz giełdy, zapowiedział zmiany w zarządzie, stało się jasne, że rządy Sobolewskiego dobiegają końca. Dostał propozycję dyskretnego odwrotu. Jeszcze zanim został zawieszony, spotkał się z wiceministrem skarbu Pawłem Tamborskim, z którym zna się od lat.„Odniosłem wrażenie, że złoży dymisję, zakomunikował to wcześniej Radzie Giełdy” – mówi Tamborski. Sobolewski: „Usłyszałem, że jeśli złożę rezygnację, to komunikat Rady Giełdy zostanie złagodzony”. Rezygnacji nie złożył, za to wysłał do Kancelarii Premiera i Komisji Nadzoru Finansowego listy kwestionujące logikę działania polskiego państwa, które najpierw honorowało go za znakomite wyniki, a teraz stawia na cenzurowanym. Decyzję o swym zawieszeniu nazwał hańbiącą dla ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego. Efronteria niesamowita.
Wydaje się, że poza p.Sobolewskim (i może panną Szarkówną) wszyscy się zgadzają, że to jest niedopuszczalne wykorzystywanie ważnej pozycji zawodowej. No, to teraz przyjrzyjmy sprawie... wspanialej gry – badmintona. W Sejmie działa ok. stu „zespołów poselskich”:
http://www.sejm.gov.pl/Sejm7.nsf/agent.xsp?symbol=ZESPOLY&NrKadencji=7
i obok Parlamentarnego Zespołu d/s Wolnego Ryku czy Parlamentarnego Zespołu d/s Piastówanio Ślónskij Godki dziala też np. Parlamentarny Zespół ds. Promocji Badmintona:
http://www.sejm.gov.pl/Sejm7.nsf/agent.xsp?symbol=ZESPOL&Zesp=184
Jestem miłośnikiem badmintona – ale też przekonany jestem, że WWDDost.Senatorzy i WWCCz.Posłowie tego klubu dzwonią, piszą i mailują po różnych instytucjach prosząc o wsparcie rozmaitych imprez badmintonowych.Oczywiście ze służbowych adresów i telefonów. I nie przychodzi nikomu do głowy, że jest to wykorzystywanie pozycji parlamentarzysty – który przecież nie jest wybrany i opłacany przez podatników by zajmował się promowaniem badmintona! I, kto wie: może jakaś państwowa czy samorządowa instytucja lub prywatna firma chciała dać pieniądze na ping-pong, tenis, albo squash – a po telefonie z samego Sejmu dała na badminton? Właściwie Polski Związek Tenisa Stołowego i PZT powinny zażądać teraz od Sejmu odszkodowania! JKM
Zabłąkana kula sędziego Tuleyi A la guerre, comme a la guerre - powiadają wymowni Francuzi, co się wykłada, że na wojnie, jak na wojnie. No dobrze - ale co to właściwie znaczy? Może znaczyć wiele różnych rzeczy, a przede wszystkim - że straty muszą być. No, to wiadomo, ale właściwie kto ma być stratny - czy np. napastnik, czy napadnięty? To nie jest do końca jasne, bo na wojnie zdarzają się zarówno zwycięstwa zwyczajne, jak i zwycięstwa moralne. Zwycięstwo zwyczajne ma miejsce wtedy, gdy jeden z wojujących doprowadził drugiego albo do stanu bezbronności, albo przynajmniej - do kapitulacji. Zwycięstwo moralne ma miejsce wtedy, gdy doprowadzony do stanu bezbronności pociesza się myślą, że walczył w słusznej sprawie, albo przynajmniej - że dobrze chciał. Niektórzy próbują dokonać syntezy zwycięstwa zwyczajnego ze zwycięstwem moralnym. Na przykład Józef Stalin z okazji zakończenia II wojny światowej, a w sowieckiej nomenklaturze - „wojny ojczyźnianej” - nakazał wybić medal z napisem: „nasze dieło prawoje - my pobiedili” - co sugerowało, że Związek Radziecki wygrał, bo walczył w słusznej sprawie. Nie wszyscy byli o tym przekonani; wątpliwości mieli nawet niektórzy Rosjanie. Aleksander Sołżenicyn cytuje np. rosyjskich knajaków, którzy wyśpiewywali: „Zwycięży nasza sprawa, zwycięży nasza z lewa, dlaczego każdy czmycha, dlaczego każdy zwiewa” - oczywiście w pierwszej fazie wojny, bo potem „zwiewali” już Niemcy i „samurai”. Zatem z uwagi na zmienność losów wojen i ograniczony wpływ uczestników na jej przebieg (polska piosenka wojskowa wprost deklaruje, że wprawdzie „żołnierze strzelają”, ale to „Pan Bóg kule nosi”) - nigdy nie wiadomo, w kogo trafi kula, zwłaszcza zabłąkana. Nie jest żadną tajemnicą, że bezpieczniackie watahy, które w swoim czasie założyły Platformę Obywatelską i wystrugały z bananów rząd premiera Donalda Tuska, w ramach zwalczania konkurencji nie tylko od samego początku zaatakowały bezpieczniacką watahę utworzoną przez rząd Prawa i Sprawiedliwości w postaci CBA i że wojna ta nie ustała nawet po przejęciu CBA przez zatwierdzone i sprawdzone kadry. Oczywiście teraz zatwierdzone i sprawdzone kadry nie wojują już z CBA, bo to byłoby samobójstwo „bez udziału osób trzecich”. Teraz zatwierdzone i sprawdzone kadry wojują już tylko z kadrami poprzednimi - już to bezpośrednio, już to pośrednio. W tę wojnę między bezpieczniackimi watahy uwikłany został - prawdopodobnie nie bez swojej winy - kardiolog z jednego z warszawskich szpitali, „doktor G”, którego ustrzelił jeszcze Zbigniew Ziobro w charakterze nie tylko łapownika, ale i zabójcy. Ponieważ w naszym nieszczęśliwym kraju rządy zmieniają się szybciej, niż mielą młyny sprawiedliwości, toteż proces „doktora G.” , upolowanego przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego zakończył się przed niezawisłym sądem dopiero w drugiej kadencji rządu premiera Donalda Tuska, kiedy zarówno CBA, jak i niezależną prokuraturę obsadzono zatwierdzonymi i wypróbowanymi kadrami. W rezultacie niezawisły sąd w osobie pana sędziego Igora Tuleyi stanął w obliczu potężnego dysonansu poznawczego. Z uwagi na zmianę rządu i obsadzenie CBA oraz niezależnej prokuratury zatwierdzonymi i wypróbowanymi kadrami, należałoby „doktora G.” z fanfarami oczyścić ze wszystkich fałszywych oskarżeń, jakie spreparowały przeciwko niemu wrogie watahy wyrzucone na śmietnik Historii. Z drugiej jednak strony spreparowane dowody musiały być na tyle mocne, że niezawisły sąd bez ryzyka kompromitacji, a przynajmniej - autokompromitacji, nie mógł przejść nad nimi do porządku dziennego. Któż nie byłby w tej sytuacji zirytowany do żywego? Toteż i pan sędzia Igor Tuleya nie tylko wydał wyrok salomonowy, to znaczy - trochę „doktora G.” skazał, a trochę go uniewinnił, ale dał też wyraz swojej irytacji, charakteryzując metody stosowane przez prokuraturę jako „stalinowskie”. Wywołało to liczne komentarze - również ze strony niezależnej prokuratury, która ustami złotoustego rzecznika Dariusza Ślepokury dała wyraz swemu zgorszeniu taką nielojalnością niezawisłego sądu wobec zatwierdzonych i wypróbowanych kadr. Skoro jednak zatwierdzone i wypróbowane kadry w ramach wojny między bezpieczniackimi watahy („gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych, każdy swego” - nawoływał Klucznik Gerwazy w „Panu Tadeuszu”) wojują z kadrami wyrzuconymi na śmietnik Historii, to a la guerre comme a la guerre - straty muszą być, zwłaszcza od tak zwanych kul zabłąkanych. SM
Gdy PiS wygra wybory... Media przemilczały wątek wariacki rozkładu kolei na Śląsku, w wyniku działalności Kolei Śląskich: prezes miał żółte papiery co go ochroniło od wyroku. Zastępca nie miał papierów ale miał wyrok. Gościu od układania rozkładu miał za to żółte papiery, ale niekryminalne. Kto pamięta 2005 rok jak PiS wygrał wybory i dorwał się do koryta? Jaki był lament w reżimowych mediach, czego to ministrowie z PISu nie popsują, tyle dobrze, ża w sprawach zagranicznych został dyplomata Stefan Meller więc przerażenie nie będzie. Co innego jakby pisior się dorwał: kompromitacja na każdym kroku. Dzisiaj, po wyczynach ministrów rządów Tuska, płci obojga i resortu wszelakiego, lamenty ówczesne brzmią po prostu śmiesznie. Media przemilczały wątek wariacki rozkładu kolei na Śląsku, w wyniku działalności Kolei Śląskich: prezes miał żółte papiery co go ochroniło od wyroku. Zastępca nie miał papierów ale miał wyrok. Gościu od układania rozkładu miał za to żółte papiery, ale niekryminalne. W tej ciężkiej sytuacji PO powinno oddać realną kontrolę nad Kolejami Śląskimi pisiorom, żeby jakoś ratowali sytuację. Zamiast tego mianowali prezesem pracownika IPN - czy nikomu nie przyjdzie do głowy podpompowanie do góry jakiegoś kolejarza, żeby prezesem został ktoś, kto się zna? Pisiory do takiej katastrofy by nie doprowadziły, może 20% tego dziadostwa co tamci by były w stanie nawalić? Podobnie jakiś grosz na Centrum Zdrowia Dziecka i na czerniaka by wysupłały. Tymczasem tamci wysłali lekką ręka tysiąc chorych na ten nowotwór do piachu. Tysiąc rocznie. Oczywiste dla każdego jest, że PO przelała dużą część odpowiedzialności za szpitale i przychodnie na samorządy, nie dając im odpowiednich instrumentów w tej dziedzinie, przede wszystkim finansowych (kasiora). No i samo PO rządzi i współrządzi tam. W tej sytuacji minister Arłukowicz powinien poczuć odpowiedzialność, którą ponosi. Czy PiS jednak ma świadomość, że jak znowu dojdzie do koryta to będzie trzeba to odkręcać? Przede wszystkim należy Kaczorowi przyznać prawo do wywalenia wszelakich totumfackich obecnego reżimu skąd się da. Przede wszystkim z reżimowej TV, aż do ostatniego zadeklarowanego i niezadeklarowanego platformersa. Nie może być tak, żeby mogli paru swoich wprowadzić a reszta sabotaż.
Czy PiS będzie w stanie wywalić jakieś 400 000 urzędasów? Nie zastąpić swoimi tylko wywalić i nie przyjmować nowych ? Wątpię. Tylu bowiem co najmniej naprzyjmowali tamci, mnożąc synekury dla leminżerii. Jest to zdemoralizowany i zdegenerowany żelazny elektorat PO, który prędzej sczeźnie niż się weźmie do uczciwej roboty. Temat wart osobnego wpisu. Niektóre pisiory uważają, że te urzędasy to w zasadzie jakieś grosze kosztują i się opłaca, szczególnie niższe czynowniki unijne (kreolstwo), zajmujące się rozdawnictwem perkalu i paciorków (dotacje, głównie za nasze składki). Tematyka unijna też wymaga oddzielnego wpisu: ludzie są za, bo piniondze wzięli. A jak są za to wszystko zaakceptują. I zakaz Murzynka Bambo, i dyktat światopoglądowy homoideologii, i co tam jeszcze wymyślą. Przykro mi bardzo ale kto jest za UE to automatycznie jest i za tym. Taka jest logika systemu. Kwestia fotoradarów: jak ktoś błyskotliwie zauważył na Salonie24 mało kto rozumie sens projektowanych zmian. Owszem, właściciel będzie (teoretycznie!) musiał wskazać osobę kierującą autem w momencie wykroczenia, a jak tego nie zrobi to dostanie mandat o 50% większy, ale bez punktów. Czyli biznesmeny, które kiedyś miały mandaty wkalkulowane w koszta działalności będą znowu śmigać bezkarnie, bo wysokie mandaty ich nie odstraszą a punktów nie dostaną. I o to chodzi. O te półtora miliarda wpływów z mandatów przewidziane w budżecie. Nie to jest jednak najgorsze. Przestaną czy już przestali wysyłać fotki, która jakimś tam dowodem winy są. Bo nie służy to interesowi organów ścigania. Oczywiście że konieczność udowadniania winy nie służy temu interesowi, co ma dwa skutki: mamy tu łamanie praw obywatelskich i swobód po primo. Po secundo to będą robić wałek taki, że wezwania wysyłać będą komu popadnie bez ładu i składu i uzasadnienia. I niech się tłumaczy przed sądem, jak pójdzie. A że taniej często jest zapłacić fikcyjny mandat niż użerać się w sądzie to kaska będzie leciała. Będzie to proceder całkowicie bezkarny, bo o ile konkretny mandat sąd może uchylić, to w żaden sposób nie ukaże oszustów. Co tam mamy jeszcze ciekawego i wobec czego PiS będzie bezkarny? Lotnisko w Modlinie miało być na Euro a teraz jest już po więc działać nie musi. Autostrady. Zobaczymy ile z tych nowych autostrad przetrwa zimę a ile trzeba będzie wyremontować poprzez rozebranie aż do najdolniejszej warstwy i zrobienie od nowa? Grunty wykupione niby są i ekrany dźwiękochłonne założone, tyle dobrze. Za ekrany odpowiada zresztą PiS. Nie no do końca poważnie tego nie piszę, nie wierzą żeby się tak miało posypać, zabezpieczam się jednak na wypadek... A ile autostrad jest oddanych a ile przejezdnych? Kaczor się musi nastawiać jednak na gigantyczne remonty w ciągu paru lat. I kto to będzie robił jak wszyscy pobankrutowali? Ten od ekranów jest z PO więc robił nie będzie? Kto pamięta? Na razie to wszystko, jeszcze tylko poseł Wipler szaleje z deregulacją, ciekawe, czy taki szybki będzie jak szansa realizacji będzie? I tak: znużyli mnie tamci, babranie się w andronach dr Laska zbyt męczące chwilowo. Zresztą co by nie napisał to on na pewno rozumu nie nabierze i sprawy nie przemyśli, a tamci: kto wie? Macierewicz bezsensowny apel wysłał do prokuratury, żeby wzięła się do roboty, zmieniła prokuratorów zajmujących się sprawą, zaczęła rozważać zamach. Równie dobrze by mógł zaapelować do niuch, żeby zakuli się w kajdany odstawili pod areszt śledczy. Co za czasy.
PS: Prof Zybertowicz ostatnio podsumował działalność śledczą środowiska Gazety Wyborczej jakoś tak: Ten i ów uważa III RP za swoją własność, dlatego oczekuje, że każde ważniejsze posunięcie biznesowe, inwestycja itp będzie konsultowane. I dlatego GW bardzo rzadko prowadzi takie sprawy do końca: artykuły to są straszaki mające dyscyplinować opornych. Jak Kaczor, czy nawet Karnowscy, czy ta Republika TV te roszczenia zignoruje, to poleci pirze.
SmokEustachy
Owsiak – WOŚP – WoodstockFundacja Owsiaka zbiera pieniądze zimą, a sprzęt medyczny zakupuje po około 10. miesiącach, a więc jesienią. W międzyczasie, – w okresie letnim organizuje imprezę dla młodzieży pod nazwą "Przystanek Woodstock", której zorganizowanie kosztuje niemałe pieniądze. A poza tym trzeba zauważyć, że zdeponowane w banku na lokacie terminowej pieniądze – nie podlegają rozliczeniu z działalności WOŚP. Mam zamiar zaglądnąć Owsiakowi w kieszeń, chociaż nigdy jej nie zasilałem. Chcę tu się skupić tylko na tym, że pieniądze zebrane pod hasłem zakupu sprzętu medycznego nijak się mają do finansowania imprezy dla młodzieży, która ze wszech miar nie służy szczytnym celom, a więc szerzeniu kultury, moralności, etc., a… rozwiązłości obyczajowej, seksualnej, narkomanii, alkoholizmowi i… totalnemu zdziczeniu. Część Polaków – niestety – słynie z tego, że ma słabą pamięć. Ale są wyjątki. Ponieważ należę do tych… mających dobrą pamięć, muszę przypomnieć, co działo się wokół Jerzego Owsiaka i jego Fundacji parę lat temu. Otóż w dniach 5-6 sierpnia 2005 roku Owsiak – jak corocznie – zorganizował „Przystanek Woodstock”. Tym razem w Kostrzyniu n/Odrą. Obok organizacje katolickie rozstawiły swe namioty, tworząc „Przystanek Jezus”. Obecne były także kamery TV Trwam. Ale kiedy obok na owsiakowej imprezie zaczęły się dziać rzeczy „nie z tej ziemi” – reporterzy TV nakręcili materiał, z którego powstał film dokumentalny zatytułowany „Przystanek Woodstock. Przemilczana prawda”. Kiedy ów film kilkakrotnie wyemitowano przez TV Trwam – Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy wytoczyła proces wrocławskiej fundacji Lux Veritatis, właścicielowi TV Trwam, bo poczuła się dotknięta tym filmem dokumentalnym. Ukazywał on „Przystanek” jako miejsce, gdzie deprawuje się młodzież – popiera pijaństwo, handel narkotykami i szerzy satanizm. Film pokazano 27 grudnia 2005 roku na rozprawie. Ale sąd zdecydował o utajnieniu tego fragmentu procesu. Sąd powołał się na przepis o tym, że utajnienie procesu lub jego fragmentu jest możliwe, jeśli „jawne rozpoznanie sprawy zagrażałoby porządkowi prawnemu lub moralności” – wyjaśniał wówczas rzecznik prasowy wrocławskiego sądu – sędzia Bogusław Tocicki.
– Co zatem miałoby zagrażać porządkowi i moralności?
– Treść filmu. Zapis pewnych okoliczności objętych tą relacją, – uściślił rzecznik. Jerzy Owsiak w oświadczeniu opublikowanym po rozprawie na stronie internetowej Wielkiej Orkiestry zarzucił autorom filmu manipulację. Powiedział, cyt.: „Przez kilkadziesiąt minut musiałem oglądać zmanipulowany, specjalnie zmontowany materiał. Autorzy za wszelką cenę chcieli podciągnąć obraz do głoszonej tezy. Każdy leżący jest pijany, osoba, która być może pudruje nos – na pewno zażywa narkotyki, a jeden jedyny 12-latek z puszką piwa był chyba częściej pokazywany niż Jurek Owsiak. (…) Na filmie widać było namiot, nad którym powiewała flaga z symbolem marihuany. Według autorów to „zalegalizowany punkt sprzedaży narkotyków”. Owsiak twierdził, że to kłamstwo, które ma swoje skutki. – Niedawno w USA, jakiś starszy pan zapytał mnie, dlaczego handluję narkotykami – opowiadał dziennikarzom Jerzy Owsiak. – Tłumaczył mi, że w Stanach to jest zakazane. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy – powołując się m.in. na opinie policji – stwierdziła, że „Przystanek Woodstock” to bardzo bezpieczna impreza. – Są patologie, ale my walczymy z nimi – przekonywał Owsiak. – Dlaczego ten, kto widział namiot z flagą, nie zgłosił tego naszym służbom porządkowym? Zrobilibyśmy z tym porządek. Co na to wszystko Fundacja Lux Veritatis? – Niczego nie komentujemy – powiedziano po rozprawie we wrocławskiej siedzibie fundacji. Jej pełnomocnik – mecenas Krystyna Kosińska powtarzała w sądzie to, co mówiła w listopadzie na poprzedniej rozprawie: że Wielka Orkiestra nie wskazała, jakie konkretnie fragmenty filmu naruszają jej dobra osobiste, w jaki sposób i jakie konkretnie są to dobra. Mecenas Kosińska chciała, aby Owsiak wskazał, w której minucie filmu padają obraźliwe sformułowania i czy obraźliwy jest dźwięk, obraz czy komentarz do filmu. – Obraża nas publikacja filmu – odpowiedział pełnomocnik Orkiestry – mecenas Stefan Jaworski.
– Godzi on w dobre imię Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, – podkreślił. Dobre imię? Najpierw trzeba je mieć, aby mówić o utracie. Jak można stracić coś, czego nigdy nie mieliście tow. Owsiak? – chciałoby się zapytać.
Post scriptum „Niezawisły" sąd zakazał emisji tego filmu na antenie TV Trwam i… przeproszenie Jerzego Owsiaka. Skandal!!! TV Trwam zaniechała dalszej emisji tego filmu, ale Fundacja Lux Veritatis nie przeprosiła J. Owsiaka, ponieważ uznała – odmiennie od postanowienia sądu, – iż za pokazanie prawdy się nie przeprasza.
Z ostatnich dni: Parlamentarzyści zaapelowali do Jerzego Owsiaka, by wycofał się ze swojej publicznej wypowiedzi, w której stwierdził, że: "eutanazja to pomoc starszym w cierpieniach". Ich zdaniem, słowa te "szkodzić będą przede wszystkim prowadzonej przez Owsiaka akcji, gdyż w zestawieniu z zapowiedzią zbierania pieniędzy dla seniorów, brzmią wyjątkowo niefortunnie". Satyr
DROGI ZŁA„Przesłanie” Bronisława Komorowskiego dołączone do śpiewnika uczestników tegorocznego Orszaku Trzech Króli w Warszawie można uznać za kolejne signum temporis lub dostrzec w tym incydencie żenujący przykład serwilizmu niektórych środowisk. Podobnym, choć znacznie donioślejszym epizodem, był wyjątkowy w historii polskiego Kościoła list Prezydium Konferencji Episkopatu Polski z 5 lipca 2010 roku. W tym czołobitnym homagium polscy biskupi gratulowali Bronisławowi Komorowskiemu objęcia najwyższej godności w państwie i pisali do następcy Lecha Kaczyńskiego - „Wyrażając uznanie dla odniesionego sukcesu, pragniemy życzyć, aby podjęta odpowiedzialność owocowała działaniami realizowanymi w duchu najwyższych wartości. Niech dobry Bóg daje Panu Prezydentowi potrzebne siły i konieczne łaski dla owocnego wypełnienia tego zaszczytnego zadania. Polecamy Bogu osobę Pana Prezydenta, Jego Rodzinę i wszystkich współpracowników, życząc obfitości Bożych darów na lata szczególnej odpowiedzialności za Ojczyznę i wszystkich jej obywateli.” Takiej życzliwości hierarchów nigdy nie doświadczył poprzednik Komorowskiego ani inni prezydenci III RP. W moim odczuciu - list ten nawiązywał do obcej Polakom tradycji wystąpień patriarchów moskiewskich, ślących hołdownicze adresy do Stalina, Breżniewa i Putina. W tragicznej, posmoleńskiej rzeczywistości, był aktem wyjątkowo haniebnym. Kilka lat wcześniej, dobrym obyczajem polskich hierarchów były listy KEP, wydawane przed wyborami parlamentarnymi. W roku 2005 biskupi mieli odwagę wskazać wprost, że „zgodnie z zasadami Ewangelii, nauczaniem Kościoła i głosem sumienia wybieramy kandydatów, którzy: respektują nienaruszalną wartość życia każdej osoby ludzkiej od poczęcia do naturalnej śmierci; bronią świętości rodziny i małżeństwa jako trwałego związku kobiety i mężczyzny; stawiają wyżej dobro wspólne, niż osobiste korzyści czy interesy partyjne; w prowadzeniu kampanii wyborczej nie traktowali instrumentalnie swych związków z Kościołem; dają konsekwentnie świadectwo osobistej kultury i odpowiedzialności naznaczonej szacunkiem wobec każdej osoby.” Dwa lata później, w roku 2007 apelowali o „odpowiedzialność za dobro wspólne”, a powołując się na nauczanie Jana Pawła II wskazywali, że „ważnymi kryteriami w dokonaniu właściwego, a tym samym odpowiedzialnego wyboru, powinny być prawość moralna kandydata do parlamentu, jego kompetencje w dziedzinie życia politycznego i obywatelskiego, zaświadczone dotychczasową działalnością publiczną, świadectwo życia w rodzinie oraz małej ojczyźnie. Liczą się także takie cechy osobowości, jak wyrazista tożsamość, szacunek dla każdego człowieka, postawa dialogu i umiejętność współpracy z innymi, zdolność roztropnego rozwiązywania konfliktów, miłość do Ojczyzny oraz traktowanie władzy jako służby. Wybór takich kandydatów daje większą szansę na integralny i solidarny rozwój naszej Ojczyzny.” Podczas kolejnych i bodaj najważniejszych dla Polski wyborów roku 2011, gdy tak wielu potrzebowało głosu przewodników i pasterzy - towarzyszyło nam milczenie hierarchów. Towarzyszy ono dziś tak dramatycznym zjawiskom, jak bezrobocie i totalny upadek godności pracy. Hierarchowie naszego Kościoła wykazywali zaangażowanie w tych sprawach jeszcze w roku 2001, gdy powstał głośny List społeczny Konferencji Episkopatu Polski – „W trosce o nową kulturę życia i pracy”. Zawarto w nim niezwykle mocną diagnozę ówczesnej sytuacji społeczno – politycznej. Biskupi pisali – „Elity polityczne i gospodarcze nie były w stanie wypracować spójnej i długofalowej strategii wychodzenia z kryzysu, do jakiego doprowadziły rządy realnego socjalizmu. Nałożyły się na to niedomagania moralne wielu przedstawicieli władzy - niezależnie od wyznawanej ideologii i przynależności partyjnej. Korupcja występująca na wszystkich szczeblach władz oraz chęć szybkiej poprawy statusu społecznego - nawet kosztem dobra wspólnego i narastająca przestępczość dopełniły czarę goryczy. […]Wypaczona została w ten sposób prawdziwa wizja polityki, która jest wymagającą formą miłości bliźniego i której ostateczną racją jest zaangażowanie na rzecz wspólnego dobra. […] Na te braki w rozumieniu i realizowaniu polityki nałożyło się postępujące upolitycznienie życia gospodarczego, dokonujące się w atmosferze walki o strefy wpływu w gospodarce i wykorzystywania państwa do realizacji interesów grupowych. Praktykom tym w nikłym jedynie stopniu przeciwstawiły się media, służące często kontrolującym je grupom.[…] Brak poczucia bezpieczeństwa, towarzysząca mu korupcja władz publicznych i mnożenie się niewłaściwych źródeł wzbogacenia i łatwych zysków opartych na działaniach nielegalnych czy po prostu spekulacji, jest dla rozwoju i dla porządku gospodarczego jedną z głównych przeszkód”. Dwa lata później, obradujący na Jasnej Górze biskupi uznali bezrobocie za jeden z najbardziej palących problemów współczesnej Polski. Obecnie, gdy problem ten dotyczy ponad 13 procent Polaków, a wśród ludzi młodych sięga 27 procent, gdy tysiące naszych rodaków musi opuszczać kraj w pogoni za pracą, a ponad 2 miliony skazanych jest na rejestracje w urzędach bezrobocia – nie usłyszymy ze strony KEP żadnej znaczącej diagnozy, tym bardziej, słów upomnienia pod adresem rządzących. Wskazując na niektóre ze szczególnych znaków, nie sposób zapomnieć o najważniejszym z nich. Wówczas, gdy polscy biskupi gratulowali wyboru Bronisławowi Komorowskiemu, a opluwanych i bitych przez motłoch obrońców krzyża nazywali „fanatyczną sektą” i ludźmi „zadymionymi PiS-em”, trwały już zaawansowane rozmowy Episkopatu z rosyjską Cerkwią na temat „pojednania polsko-rosyjskiego”. Podczas wizyty metropolity Hilariona, w czerwcu 2010 dyskutowano zaś o projekcie wspólnego dokumentu - "listu o pojednaniu polsko-rosyjskim, roli Kościoła katolickiego i Cerkwi prawosławnej oraz wzajemnym przebaczeniu". Idea „pojednania” znalazła zresztą wymiar konkretny, gdy kilka miesięcy później rządowa instytucja powołana dla zadekretowania „przyjaźni polsko-rosyjskiej” - Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, otrzymała wygodną siedzibę w warszawskim biurowcu Centrum Jasna. Właścicielem tego luksusowego budynku jest Archidiecezja Warszawska. Wszyscy wiemy, że 17 sierpnia 2012 roku na Zamku Królewskim w Warszawie patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl - Gundiajew oraz przewodniczący KEP abp Józef Michalik podpisali „Wspólne Przesłanie do Narodów Polski i Rosji”. Kilka dni wcześniej abp Michalik komentując „sugestie niektórych polskich środowisk obwiniających władze Rosji za katastrofę smoleńską” orzekł - "człowiek mądry w takiej sytuacji opiera się na faktach a nie na teoriach, zaś człowiek sumienia rozważa każde słowo i troszczy się, aby nie naruszało prawdy. Żeby o kimkolwiek, największym nawet wrogu, powiedzieć tak mocne słowa, trzeba znać fakty, mieć pewność. Tymczasem tej pewności nie ma. Dlatego ci, którzy posługują się takimi teoriami i hasłami robią sobie i tragedii smoleńskiej największą szkodę!" Fakt, że to właśnie wydarzenie – całkowicie zlekceważone i pominięte w dorocznych raportach Patriarchatu moskiewskiego - rzecznik Episkopatu Polski ma czelność nazywać dziś „najważniejszym wydarzeniem 2012 roku”, dowodzi nie tylko rażącej asymetrii stosunków polsko-rosyjskich oraz mentalności autora wypowiedzi, ale pokazuje realną skalę zniewolenia niektórych hierarchów i ogrom problemu przed którym wkrótce staniemy. W jednym z wielu tekstów poświęconych owemu „pojednaniu”, napisałem: „Nie ma dziś sprawy ważniejszej dla Polaków, jak głośne wykrzyczenie sprzeciwu wobec tego fałszywego aktu. Nie da się bowiem walczyć o prawdę bez wsparcia przywódców polskiego Kościoła i nie da się zachować polskości bez jej najważniejszego gwaranta. „Pojednanie” podpisane przez Kościół z wysłannikiem Putina - skazuje nas na przerażającą samotność. Tak wielką, jak zagrożenie, przed którym dziś stoimy.” Każdy dzień upływający od haniebnej daty 17 sierpnia utwierdza mnie w przekonaniu, że za to tchórzliwe milczenie w obliczu historycznego zaprzaństwa, wobec haniebnej transakcji, której przedmiotem stała się przyszłość Polaków – zapłacą nie tylko moi rodacy, czasem nieświadomi nawet istnienia problemu, ale cenę najwyższą zapłaci polski Kościół, zapłacimy wszyscy. Gdy wokół dzieją się rzeczy niespotykane w naszych najnowszych dziejach; zbezczeszczenie Obrazu Jasnogórskiego, ataki na żłóbki bożonarodzeniowe, profanacje miejsc kultu i cmentarzy, trzeba zadać pytanie – dlaczego właśnie teraz nastąpił zmasowany atak zła, jaką drogą znalazło ono dojście do ludzkich serc i sumień? Gdy obecny reżim lekceważy miliony polskich katolików i odmawia im prawa do istnienia katolickich rozgłośni, gdy traktuje biskupów jak politycznych cenzorów, nakazując im zwalczać „mowę nienawiści”, a wokół finansowania Kościoła prowadzi brudną grę, pełną gróźb i szantaży, trzeba pytać - jak mogło dojść do takich sytuacji i czy winę za nie – jak chcą hierarchowie - ponoszą zewnętrzni „wrogowie Kościoła” i nienazwane „struktury zła” ? Zło nie należy do istoty mojego Kościoła, nie leży w jego naturze, lecz ma swoje źródło w niewierności wobec Ewangelii i przekraczaniu tego, co jest misją Kościoła i jego posłannictwem. Jeśli zło uderza, jeśli rozzuchwala się i panoszy – pochodzi zawsze z naszego wiarołomstwa, z zaniechań ludzi Kościoła, z zaprzaństwa biskupów, tchórzostwa osób świeckich i duchownych. Nie trzeba wskazywać eschatologicznego wymiaru tych zdarzeń ani sięgać do skarbnicy teologii, by zrozumieć, gdzie nastąpiło najgłębsze pęknięcie i jaką drogą wdziera się zło. Aleksander Ścios
Nieprawda, nieprawda, nieprawda To CBA jest jak UB, a Kaczyński co najmniej jak Gomułka. To szerszy zamysł, by całą spuściznę swoich dawnych patronów, ojców i ciotek rewolucji, przerzucić na drugą stronę. Jest to w gruncie rzeczy jakiś rozpaczliwy wręcz akt desperacji ludzi systemu. Tak sobie pomyślałem przed godziną dwudziestą jeszcze, co zrobiłaby stacja TVN 24 i w ogóle system, gdyby to oni wpadali na trop tortur stosowanych w więzieniu Guantanamo przez ludzi takiego amerykańskiego Mariusza Kamińskiego? To pierwsze pytanie. Drugie, jakie nasuwa się po fali nienawiści rozpętanej przeciwko „stalinowskim” metodom CBA, to czy chodzi tu tylko o obronę doktora G., czy też o coś więcej. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest banalnie prosta. Redaktor Knapik osobiście rozstrzelałby agentów CIA oraz zaatakował oddział amerykańskich komandosów z główki. Kalisz uniósłby się z radości nad ziemię i gadałaby trzy dni i trzy noce o zbrodni, a Janusz Palikot przyniósłby do studia odrąbaną rękę jako symbol zamachu stanu, wojny, krwawej jatki. To byłoby trzęsienie ziemi, Armagedon, wojna. Czy zdajecie sobie sprawę, co by się działo za oceanem, gdyby tam w mediach pracowała Monika Olejnik? Afera „Watergate” to byłby pryszcz, można jedynie domyślać się, że amerykański Ziobro dostałby od Pani Redaktor szpilką w zęby. A teraz realia. Oto ona, w całej okazałości, w odpowiedzi na argumenty Jacka Kurskiego dotyczące dr G. w „Kropce nad i”: Nieprawda!, Nieprawda!, Nieprawda!, Nieprawda! To najnowszy sposób polemiki. Polecam. Nie wiem doprawdy, jak można nie widzieć jeszcze tego, że system i media III RP przyjęły jak najbardziej neostalinowską narrację, tyle, że we współczesnym wydaniu, a ponadto stosują też niektóre ówczesne praktyki. Mało tego, dziennikarze udoskonalają metody propagandy lat 50- tych i w ogóle wielkie dokonania epoki im. Jakuba Bermana. Z tłuczonych cały dzień relacji red. Małgorzaty Telmińskiej (TVN 24) wyłania się obraz zbrodniczych wręcz działań CBA, o winach doktora G. nie dowiadujemy się nic lub prawie nic. To nie jest jakaś lekko przekłamana relacja z procesu, tylko zwykła kłamliwa propaganda, przy której, zdjęcia zziębniętych żołnierzy grzejących się przy koksownikach są szczytem dziennikarskiego obiektywizmu. W tym, co się dzieje obecnie w Polsce nie chodzi o to, że stosuje się podtapianie i wyrywanie paznokci, choć ludzie masowo sami się zabijają i wieszają. Nie przypominam sobie, by wcześniej, nawet „gierkowskie” media z takim niekłamanym i niebywałym zaangażowaniem ideowym, prawdziwie zetempowskim, szczuły tak ludzi przeciwko opozycji. Przypomnijmy to straszne, „mocne” określenie: element antysocjalistyczny. Co to jest w porównaniu z językiem Palikota? Gdzie tu agresja? Co to za propaganda? A jaki model państwa wyłania się z rządów Platformy i Donalda Tuska? Pogarda dla ludzi o innych przekonaniach, walka z religią i wiarą na niespotykaną dotąd skalę, powszechna inwigilacja obywateli, traktowanie opozycji jako wrogów państwa i demokracji (dawniej socjalizmu), straszenie ludzi utratą pracy, etaty tylko dla synów i cór rewolucji, oraz typowo sekciarskie rządzenie od szczebla gminy, aż po najwyższe urzędy w państwie. To jest prawdziwa III RP. W nagonce na CBA nie chodzi tylko o wybielenie win doktora G. Nie jest on przecież jakimś filarem systemu, bez przesady. Gra toczy się o coś innego. To nie my, to oni są stalinistami. To CBA jest jak UB, a Kaczyński co najmniej jak Gomułka. To szerszy zamysł, by całą spuściznę swoich dawnych patronów, ojców i ciotek rewolucji, przerzucić na drugą stronę. Jest to w gruncie rzeczy jakiś rozpaczliwy wręcz akt desperacji ludzi systemu. Ten system nie tyle się domyka, wypełnia, co zamyka. Nie poszerza swoich wpływów, tylko broni już samej twierdzy. Wygląda to trochę tak, jakby obóz III RP szykował się do wojny obronnej. To dobrze, niech się szykuje. To co dzieje się w ostatnich dniach i godzinach, to raczej objawy paraliżu, a nie siły mainstreamu. Liczmy się z tym oczywiście, że jutro znowu usłyszymy: nieprawda, nieprawda, nieprawda. GrzechG
8 Styczeń 2013 Z”psów i wieprzów obumierającej burżuazji”- domagał się Ulijanow ps. Lenin- oczyszczenia ziemi rosyjskiej, a jak już mu się udało, to potem w całym świecie. Oczyścić świat z „psów i wieprzów obumierającej burżuazji”.. Celowo przypominam co jakiś czas słowa, „ wielkiego” twórcy rewolucji proletariackiej, bo wygląda na to, że powoli- krok po kroku- idziemy w tę samą stronę, tylko pokojowo, nie tak krwawo jak za Lenina. Leniowi chodziło o to, żeby ze wszystkich ludzi, zrobić proletariuszy- i dlatego rewolucja nazywała się proletariacką. Ale sami przywódcy opływali w zbytki.. Wywozili z Rosji ile się dało.. Gdzieś natknąłem się na informację, że sam Lenin zgromadził w szwajcarskich bankach 12 milionów dolarów- sumę zawrotną, jak na tamte czasy.. Bolszewiccy dewastatorzy plądrowali cerkwie, rabowali poddanych rewolucji, wywłaszczali, głodzili, mordowali.. Cena proletariackiej rewolucji- to 66 milionów wymordowanych Chrześcijan..(????) No nie za wszystkich odpowiedzialny jest Lenin- ten zbrodniarz, o którym nie słychać jakoś negatywnych opinii… Wprost przeciwnie! W samej Francji jest ponad sto ulic i placów imienia Lenina.. Dobrze, że Pan Bóg zabrał go do piekła już w 1924 roku, bo ile złego by jeszcze narobił? „ Dwa kroki do przodu, jeden kro wstecz”- taką filozofię postępowania miał ten psychopatyczny zbir.. Historia się jakoś dziwnie powtarza.. W lipcu 1918 roku, Swierdłow, za zgodą Lenina i Trockiego wydał dekret o ściganiu za” antysemityzm”(????) Popatrzcie Państwo.. A u nas obecnie mówi się co jakiś czas o” antysemityzmie”.. Mówi się też o homofobii ,o mowie nienawiści.. Tylko patrzeć jak lewica homoseksualna weźmie sobie na sztandary Lenina- homoseksualistę.. W ramach” mowy nienawiści”- polscy chrześcijanie będą ścigani za „: anytsemityzm”. Bo w końcu każdy Chrześcijanin- to” antysemita”.. Tak jak każdy semicki Palestyńczyk.. Moim zdaniem- to tylko kwesta czasu.. Tak jak za „ faszyzm”- cokolwiek to słowo miałoby oznaczać.. Chrześcijanin- faszysta- czy to nie barwnie brzmi? Homoseksualizm? Każdy heteroseksulaista będzie wcześniej czy później obarczony świeckim grzechem antysemityzmu.. Bo ze swej natury nie jest homoseksualistą.. Tak jak Chrześcijanin nie jest Żydem.. I dlatego jest antysemitą.. Chociaż zobowiązany jest religijnie wszystkich ludzi miłować, bronić Chrystusa i prowadzić ewangelizację. W czasach ciężkich, okupacyjnych- Polacy pomagali Żydom.. Chociaż groziła za to kara śmierci.. Mamy najwięcej drzewek w Izraelu.. Ale to nic! Robi się z nas” antysemitów..” Tak jak będzie się robiło z nas homofobów.. Każdy ruch, każdy gest, każda wypowiedź będzie traktowana jako zachowanie homofoniczne.. To tylko kwestia czasu. Mamy być tolerancyjni wobec wszystkiego co robią homoseksualiści.. A przecież to Papież Jan Paweł II mawiał, że „ homoseksualizm jest grzechem”(!!!!) Też był homofobem? Niedawno radny Platformy Obywatelskiej, pan Radomir Szumelda z Trójmiasta- ogłosił w Interencie, że jest homoseksualistą? Cały świat musi wiedzieć , że radny Szumelda z Trójmiasta, z Platformy Obywatelskiej- jest homoseksualistą? A co to za informacja? Ogłaszać wszystkim, że się ma inny, od przyjętego w zwyczaju sposób zaspokajania popędu płciowego? A ci co zaspokajają się w parku poprzez onanizm czy dziurę w płocie? Też będą wrzeszczeć w jaki sposób się zaspokajają.. I obwieszczać światu.. Ale na razie idziemy w kierunku na komunizm.. W ciągu najbliższych dwóch lat ma powstać w Polsce dziesięć wojskowych jednostek odbudowy.. Jak ustalił dziennik” Rzeczpospolita”, jednostki będą pomagać w usuwaniu skutków klęsk żywiołowych, ale też będą budować drogi i mosty.(???) Pan generał Jaruzelski jeszcze żyje- warto go spytać jak to robił.. Ale nie pytać go w okolicach 13 grudnia- bo wtedy systematycznie przebywa w szpitalu… Jak zbliża się rocznica Stanu Wojennego, o którym do tej pory trudno ustalić, czy był legalnym czy nie by- udaje się do szpitala na obserwację.. Nie może w styczniu czy lutym, ale właśnie w grudniu.. Może to rzeczywiście najlepszy czas..? W każdym razie idziemy na komunizm, kiedy przy pomocy wojska- sam byłem na początku lat osiemdziesiątych w Jednostce Kolejowej- realizowano wszelkie cele gospodarcze socjalistycznej ojczyzny przy pomocy Polskiej Zjednoczone Partii Robotniczej. Przy pomocy polityki- cele gospodarcze, tak jak dzisiaj.. A demokraci powtarzają co jakiś czas, żeby nie mieszać gospodarki z polityką.. Nie mieszać? To po co wszystko jest zamieszane? Wszędzie pełno polityki.. A rzeczywiście gospodarka nie znosi polityki.. Bo wtedy nie działa według praw rynkowych.. Jak już rozkręcą budowę mostów i dróg w sposób” na rozkaz”- za mniejsze pozornie pieniądze i przy większym marnotrawstwie niż firmy prywatne budowlane- to zaczną posyłać wojsko do kopalni, do żniw, na kolej, do telewizji.. Bardzo było przyjemnie popatrzeć na ludzi w mundurach serwujących nam informacje.. Gdyby dzisiaj wszyscy pracujący na dwóch etatach poubierali się w mundury galowe, w telewizji??? To byłby ubaw.!. ”Obywatele” zapewne pomyśleliby, ze znowu mamy stan wojenny.. Po pomyślnej epoce Gierka.. Najpierw były kredyty- tylko 25- 26 miliardów dolarów, potem było 700 rozgrzebanych budów, potem były kartki na ocet i musztardę, albo odwrotnie, no a potem był stan wojenny, powstała Solidarność, zamieszki, strzelanie.. Jak to zwykle w socjalizmie- najpierw euforia, a potem depresja i zwłoki.. Bo socjalizm , zawsze buduje się na stertach z ludzkich ciał.. W każdym razie wojsko będzie można wykorzystać także do tłumienia zamieszek, najpierw niech zdobędą doświadczenie przy wyrębie lasów- jak zgodzą się ekolodzy, każde drzewo trzeba będzie wydyskutować, czy można je wyciąć, czy nie- trochę praktyki w szpitalach- a potem na ulicę do tłumienia zamieszek razem z innym formacjami, takimi jak Policja Obywatelska, straże miejskie, tajniacy z różnych tajnych formacji- Narodowe Siły jeszcze nie powstały do końca.. Ale ORMO- też tworzyło się powoli.. A potem tylko oczyścić ziemię polską z” psów i wieprzów obumierającej burżuazji”- i wszystko wróci w stare tory.. To znaczy wielkie korporacje i sieci handlowe się zostawi- tak jak do tej pory na preferencyjnych warunkach, gospodarczych ale wykosi się „burżuazję” polską.. Te’ psy i wieprze”.. Tuczące się na krzywdzie człowieka.. W końcu rządzą w Polsce lewicowcey obrządku trockistowskiego i, którzy z Polski robią wielkie biuro.. Z którego będą zarządzać i doglądać.. Ale tylko Polaków.. Bo jakoś wielkich sieci handlowych i korporacji- nie.. One działają poza prawem polskim.. Działają na zasadzie raju podatkowego.. My byśmy też chcieli.!. Ale marzenia ściętej głowy.. Nie we własnym kraju.. Gdzieś na obczyźnie- jak najbardziej, ale Polacy w Polsce- nie.. I ściganie za „ mowę nienawiści” weszło wraz ze styczniem roku Pańskiego 2013.. Kto będzie pierwszą ofiarą tego pomysłu? Pożyjemy- zobaczymy.. Ale sprawy będą się powolutku rozkręcać.. Aż do zupełnej cenzury myśli i mowy.. Czas pomyśleć powoli o Policji Myśli.. Żeby nie było za późno- musi być zawczasu. Policja Myśli- to jest to!. I po co Pan napisał tę książkę o roku 1984, panie Orwell? Czas napisać książkę” Rok 2020”. Czas wypełnienia się baśni G. Orwella… Jak to idee zamieniają się w rzeczywistość? WJR
Niech sędzia Tuleya zapłaci za obrazę CBA Dr G., Rychu, Józef Bąk, Sawicka i inni...III RP Jak sama nazwa wskazuje Centralne Biuro Antykorupcyjne służy do tępienia korupcji. Centralne Biuro Antykorupcyjne przyłapało dr G, chirurga w ekskluzywnej klinice, na braniu łapówek. Prominentny medyk bezwstydnie brał wziątki od pacjentów i został oskarżony o ten rodzaj złodziejstwa. Łapówkarstwo jest bowiem rodzajem kradzieży, jednym z wielu. Podobnie jak z socjalizmem – mamy wiele odmian, jak choćby narodowy, centralistyczny, naukowy, demokratyczny, czy dyktatorski. Tak samo jest ze złodziejami - jedni kradną bezpośrednio z kieszeni, inni ze strychów, jeszcze inni ze sklepów lub z banków. Zależnie od zdobytej złodziejskiej sprawności. Dr G. zdzierał z pacjentów haracz w formie łapówki. Ale generalnie zalicza się przecież do złodziei. Zatem CBA spełniło swoje zadanie, złapało łapówkarza na gorącym uczynku. Prokurator spełnił także swoją powinność – sporządził akt oskarżenia. Sąd dokonał osądzenia i skazał złodzieja. Można się wykrzywiać na każdą z tych instytucji, że to za mało albo za dużo, że sędzie się wygłupił w uzasadnieniu, że prokurator przesadził, ale przecież generalnie wymiar sprawiedliwości zrobił to, co doń należało, a na samym końcu złodziejstwo zostało ukarane. Skąd zatem bierze się ten straszliwy rejwach czyniony w obronie czci doktora G, rejwach czyniony przez ludzi, którzy przecież na co dzień występują gorąco – rzekłbym nawet – płomiennie przeciwko praktykom korupcyjnym? Skąd to straszliwe zacietrzewienie tych środowisk – tzw. establishmentu, elit opiniotwórczych III RP, a także salonu, mediów rządowych, biznesmediów politycznych i wreszcie ekskluzywnego lewactwa, które jest reprezentowane w każdej z tych grup? Skąd biorą natchnienie do jego obrony, skoro przecież to jest złodziej, którego na co dzień tępią, a na dodatek udowodniono mu winę, został osądzony i skazany? Ano dlatego się tak zachłysnęli, bo dr G. jest z nich. Dosłownie i w przenośni; formalnie i nieformalnie; oficjalnie i nieoficjalnie przynależy duszą i ciałem do nich. Czyli z grubsza rzecz ujmując, do establishmentu III RP. To wiemy już na pewno z jego zachowania i z przebiegu całej sprawy. W odróżnieniu od złodzieja okradającego pasażerów tramwaju, czy włamywacza do sklepów monopolowych, dr G. jest pełnoprawnym członkiem towarzystwa, do którego należą jego obrońcy. Stąd ta determinacja w obronie złodzieja, bo „to jest nasz złodziej”. Ale nie tylko. Przecież skazanie chirurga jest tylko jedną z ostatnich spraw z długiego ciągu afer korupcyjnych, które nam zafundowała właśnie śmietanka III RP, do której należą te wszystkie autorytety moralne, obrońcy praw człowieka, środowiska naturalnego, pokoju światowego, układu gdańskiego, efektu cieplarnianego, sędziego Milewskiego i długo by jeszcze można wyliczać. Przed dr G. był przecież legion innych. Kto brał zaszczytny udział w ekskluzywnej aferze Rywina, kogo przesłuchiwała komisja śledcza, jak nie creme de la creme establishmentu biznesowego, politycznego i medialnego? Kto to są Zbychu, Miro, Grzechu, jak nie wybitni przedstawiciele świata elit rządzących, którzy spiknęli się z Rychem, prominentnym przedstawicielem sfer biznesowo-łapówkarskich? A Józef Bąk to menel jakiś, co się zaplątał po pijaku na lotnisko i dostał dwie lukratywne posady naraz? A posłanka Sawicka, akwizytorka polskiej służby zdrowia, to z pośredniaka wyskoczyła na negocjacje z agentem Tomkiem? A ci wszyscy, dzięki którym działał Ambergold, ci sędziowie, prokuratorzy, urzędnicy skarbowi i samorządowi, to jakieś szaraki? A dyrektor departamentu MSW, który wziął rekordową wielomilionową łapówkę to był kibol jakiś? Dlatego właśnie skazanie doktora G. tak straszliwie ich zabolało. Bo jego sprawa pokazała w całej krasie nędzę III RP. Tak się bowiem składa, że wszystkie afery w państwie Tuska, a było ich mrowie, są dziełem establishmentu III RP. Tego samego establishmentu, który nas poucza o państwie prawa, obowiązkach obywatelskich, a także rzetelności, uczciwości, moralności. To oficjalna wykładnia III RP. A nieoficjalna codzienna praktyka to dr G., Rychu, Zbychu, Beata Prywatyzatorka, Ambergold i Bąk Józef. Jak to gdzieś napisał Dostojewski – nie spotkałem jeszcze moralisty, któremu źle by się powodziło... Seaman
Akcji ratunkowej nie było „Anatomia upadku” koncentruje się na kwestii postawy polskich władz wobec śledztwa i badania okoliczności katastrofy, postawy prokuratury i komisji Millera. Dodatkowo prezentuje ekspertyzy niezależnych naukowców, którzy – często za własne pieniądze – przeprowadzali badania specjalistyczne ws. katastrofy - mówi Anita Gargas, laureatka polskiego Pulitzera, czyli Głównej Nagrody Wolności Słowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, autorka nowego filmu o katastrofie smoleńskiej pt. "Anatomia upadku", w rozmowie z Robertem Tekielim. Biegłaś parę dni temu na montaż zwiastuna... Już można go zobaczyć na stronie portalu Niezależna.pl. Przez pierwsze półtora dnia zdążyło go obejrzeć kilkanaście tysięcy osób.
Dlaczego zrobiłaś film o Smoleńsku teraz? Już w trakcie realizacji poprzedniego filmu „10.04.10” wiedziałam, że nie wyczerpałam wszystkich wątków, jakie pojawiają się w związku z katastrofą smoleńską. Tamta produkcja koncentrowała się na materiałach zdobytych w Rosji, na tym, co widzieli świadkowie w okolicach lotniska Siewiernyj, i na działaniach Rosjan na miejscu tragedii. Opisywaliśmy niszczycielskie traktowanie szczątków wraku przez rosyjskich funkcjonariuszy. W ogóle nie poruszyliśmy – głównie z braku miejsca – kwestii postawy polskich władz wobec śledztwa i badania okoliczności katastrofy, postawy prokuratury i komisji Millera. „Anatomia upadku” koncentruje się właśnie na tych wątkach. Dodatkowo prezentuje ekspertyzy niezależnych naukowców, którzy – często za własne pieniądze – przeprowadzali badania specjalistyczne.
W filmie występują nowi świadkowie. Co wnoszą do naszej wiedzy o katastrofie smoleńskiej? Do nowych świadków dotarliśmy – mówię „my”, bo oprócz mnie i autora zdjęć Andrzeja Hrechorowicza w realizacji części rosyjskiej brał udział także Rafał Dzięciołowski – podczas kolejnej wyprawy do Smoleńska. Jak się okazało, choć upłynęły ponad dwa lata, wciąż tam na miejscu można zdobyć nowe informacje. Ludzie, z którymi rozmawialiśmy, opisywali fakty całkowicie odbiegające od wersji przedstawianej nam przez rosyjski MAK i komisję Millera. Nasi rozmówcy mówią, że samolot leciał kołami w dół tam, gdzie zdaniem obu tych komisji leciał już kołami w górę, a także opisują proces fragmentacji samolotu, który następował kilkaset metrów przed miejscem zderzenia maszyny z ziemią. Ponadto opowiadają, że tak naprawdę nie była prowadzona żadna akcja ratunkowa, bo karetki jadące na miejsce tragedii błyskawicznie zawracano do bazy.
Czy dobrze zrozumiałem, że zatrzymanie karetek pogotowia ratunkowego jest dla Ciebie pośrednim dowodem na związany ze Smoleńskiem spisek? Nie chciałabym stawiać tak daleko idących wniosków. Ale ogłoszenie po dziesięciu, piętnastu minutach, że nie ma kogo ratować, bez drobiazgowego sprawdzenia, czy choć jedna osoba nie przeżyła katastrofy – np. przywalona fragmentem skrzydła – musi wywołać wątpliwości.
Czy małe, rozrzucone części – jak mówią Twoi świadkowie – mogły odpaść od samolotu w wyniku kontaktu z drzewami, o wiele wcześniej, niż rosła osławiona brzoza? Nie, one odpadły już po minięciu brzozy przez tupolewa, na wysokości miejsca, w którym odezwał się alarm TAWS 38, ostatni alarm, jaki był zarejestrowany przez rejestratory pokładowe.
Sądząc ze zwiastuna, teza filmu brzmi: samolot zniszczono w wyniku dobrze przygotowanej wielopunktowej eksplozji. Na pewno film przedstawia fakty, które wskazują na to, że do wybuchu mogło dojść, a które są ignorowane przez polską prokuraturę. Robert Tekieli
Sędziemu może zwisać krzywo założony łańcuch, ale nie odpowiedzialność za własne słowa
1. Minister Sprawiedliwości Ziobro na konferencji prasowej poświęconej zatrzymaniu doktora G. powiedział zdaniem sadu, o jedno słowo za dużo, że nikt przez doktora życia nie będzie pozbawiony. Za to słowo, za to bezpodstawne przewidywanie, minister zapłacił z prywatnej kieszeni setki setki tysięcy złotych na przeprosiny szacownego doktora we wszystkich głównych mediach III Rzeczypospolitej.
2. Igor Tuleya, sędzia Sądu Rejonowego w Warszawie, ogłaszając wyrok w sprawie doktora G., powiedział o trzy słowa za dużo. Skazując doktora G. za korupcję i ogłaszając uzasadnienie wyroku, zarzucił funkcjonariuszom CBA, prowadzącym postępowanie przeciw doktorowi G., stosowanie metod jak w najgorszych czasach stalinizmu. Słowa te pan sędzia wypowiedział w obecności kamer, mikrofonów i notesów wszystkich najważniejszych mediów w Polsce. Mimo, ze pan sędzia Tuleya nie sądził funkcjonariuszy CBA, tylko ściganego przez nich ordynatora, to jednak właśnie pod adresem funkcjonariuszy wygłosił publicznie najcięższe oskarżenie, w drastyczny sposób naruszając ich dobre imię i dobra osobiste.
3. Z ustaleń sądu, którego jednoosobowy skład stanowił sędzia Tuleya, nie wynka, żeby funkcjonariusze CBA, prowadzący postępowanie, torturowali podejrzanego Mirosława G. Nie wynika, by go bili, polewali wodą, zrywali mu paznokcie, miażdżyli jadra, trzymali o głodzie i pragnieniu. Nie wynika, by dręczyli w jego obecności najbliższe mu osoby, by straszyli go pozorowanymi egzekucjami, by kazali mu siadać na odwróconym nogami do góry taborecie, by trzymali go godzinami z rękami wzniesionymi w górze, by kazali mu wykonywać setki pompek, podskoków i przysiadów, by wybijali mu zęby, łamali palce i odbijali nerki. Z ustaleń procesu nie wynika, by w stosunku do doktora G. stosowane były jakiekolwiek metody, w najmniejszym stopniu przypominające te praktyki,które w czasach najgorszego stalinizmu stosowali okrutni oprawcy Urzędu Bezpieczeństwa.Najlepszym dowodem, że tego rodzaju metody nie były w postępowaniu stosowane, jest fakt skazania doktora G. na podstawie dowodów zgromadzonych w tym śledztwie, które pan sędzia Tuleya przyrównał do metod z najgorszych czasów stalinowskich.Gdyby te dowody rzeczywiście zostały uzyskane w wyniku metod z najgorszego stalinizmu, pan sędzia Tuleya musiałby te dowody, jaklo bezprawne, odrzucić i oskarżonego doktora G. skazać. Tymczasem pan sędzia go skazał.
4. Pan sędzia Tuleya nie miał zatem żadnych podstaw, by postępowanie wykonujących swoje obowiązki funkcjonariuszy CBA przyrównać do postępowania stalinowskich oprawców spod znaku UB. To porównanie w drastyczny sposób narusza dobra osobiste funkcjonariuszy CBA, prowadzących postępowanie przeciwko doktorowi G. Skoro jednak pan sędzia Tuleya to porównanie uczynił, każdy z dotkniętych nim funkcjonariuszy CBA może wystąpić przeciw niemu z powództwem o naruszenie dóbr osobistych. Sąd rozpatrujący to powództwo będzie musiał uznać to powództwo, tak samo jak uznał powództwo doktora G. przeciw Ministrowi Sprawiedliwości.
5. Pan sędzia Tuleya na własny koszt niech przeprosi funkcjonariuszy CBA we wszystkich głównych telewizja, radiach i gazetach. Niech zapłaci za to z własnej sędziowskiej pensji setki tysięcy złotych, tak jak zapłacił były minister sprawiedliwości, Funkcjonariusz publiczny musi wszak ważyć słowa – tego nas nauczył sąd rozpoznający sprawę Ziobry.
6. O ile minister na konferencji prasowej musi ugryźć się w język raz, o tyle sędzia, funkcjonariusz publiczny najwyższego zaufania, ogłaszając wyrok musi się ugryźć w język trzy razy i zachować najwyższą wstrzemięźliwość w wygłaszaniu publicystycznych i nieopartych na faktach komentarzy. Pan sędzia Tuleya, żeby nie wiem jak się mitrężył, nie udowodni najmniejszego podobieństwa między cierpieniami młodego doktora, oskarżonego i nieprawomocnie skazanego za żerowanie na nieszczęściu ludzi – z cierpieniami tysięcy polskich patriotów w kazamatach UB w najgorszych czasach stalinizmu.
7. Nie wiem, jacy funkcjonariusze CBA prowadzili sprawę doktora G. Mam jednak nadzieję, że któryś z nich zdecyduje się na pozew o ochronę dóbr osobistych. Krzywo założony sędziowski łańcuch może zwisać, ale odpowiedzialność za słowo zwisać sędziemu nie może. Poniżający godność funkcjonariuszy bełkot sędziego nie powinien pozostać bezkarny.Odpowiedział minister, niech sędzia też odpowie. Jak wszyscy to wszyscy, babcia też. Jak pisał Tuwim – wymiar niesprawiedliwości powinien być dla wszystkich jednakowy. Wojciechowski
Polska ziemia tylko dla polskich rolników Bierzmy przykład – we Francji ziemię rolniczą może kupić każdy, pod warunkiem, że jest francuskim rolnikiem
1. Kończy się okres ochronny 1 maja 2016 roku kończy się 12-letni okres ochronny na zakup polskiej ziemi przez cudzoziemców, ustalony przed wejściem Polski do Unii Europejskiej. Od tej daty obywatele państw należących do Unii będą mogli kupować polską ziemię na tych samych zasadach, na jakich mogą ja nabywać polscy obywatele. A kupować będzie co. Choć zasoby polskiej ziemi kurczą się, Mamy wciąż ponad 14 milionów hektarów ziemi rolnej (objętej dopłatami z UE), licząc po ok. 25 tysięcy złotych za ha – polska ziemia rolnicza to majątek wart co najmniej 350 miliardów złotych. Ziemia i lasy to największy majątek, pozostający wciąż jeszcze w polskich rękach, którego władza PO-PSL póki co nie była w stanie sprzedać. Dziś cudzoziemcy, ci z Unii i ci spoza UE, mogą kupować nieruchomości, w tym ziemię, tylko na podstawie zezwolenia Ministra Spraw Wewnętrznych. Skala sprzedaży nieruchomości cudzoziemcom, jak wynika z oficjalnych sprawozdań MSW jest niewielka, Kilka tysięcy hektarów rocznie. Mówi się jednak o tym, że zawarto już wiele pozornych transakcji zakupu ziemi na podstawione osoby, że obywatele polscy są tylko tzw. słupami, a rzeczywistymi nabywcami ziemi są cudzoziemcy, którzy od 2016 roku będą te transakcje legalizować już na własny rachunek. Z tego powodu strajkują obecnie rolnicy w Szczecinie i mają świętą rację. Czy zatem od 2016 roku czeka nas masowy wykup polskiej ziemi rolnej?
3. Masowy wykup polskiej ziemi jest bardzo prawdopodobny Ziemia rolnicza staje się dobrem coraz bardziej cennym, z uwagi na zagrażający światu poważny kryzys żywnościowy. Według prognoz FAO – Światowej Organizacji Wyżywienia i Rolnictwa – w 2050 rok świat będzie potrzebował aż o 70 procent żywności więcej niż obecnie, w związku ze wzrostem liczby ludności z obecnych siedmiu do około dziewięciu miliardów, a także w związku z wzrostem spożycia w miarę podnoszenia się standardów życia. Tymczasem ziemi uprawnej na świecie jest coraz mniej, zajmują ja rozbudowujące się miasta, budowane drogi, linie kolejowe, zapory wodne itp. A żywność jest tylko z ziemi i z morza. Możemy poszukiwać alternatywnych źródeł energii, z atomu, czy z kosmosu, ale nie da się znaleźć alternatywnych źródeł żywności, białka z kosmosu się nie sprowadzi. I to jest powód, dla którego wielki biznes światowy interesuje się coraz bardziej produkcją żywności, chcąc nad tym przejąć pełną kontrolę. Niedawno w Parlamencie Europejskim wysłuchaliśmy informacji o wykupie ziemi rolniczej w Afryce, w czym dominują bogaci biznesmeni z Indii. Kupują tę ziemię, na razie specjalnie się nią nie zajmują, czekają na czas, gdy produkcja żywności stanie się naprawdę wielkim biznesem. Bo głodny świat za chleb zapłaci każdą cenę. Głodna Europa to będzie naprawdę doskonały klient.
4. W krajach UE ziemia rolnicza w praktyce tylko dla własnych rolników W krajach UE ziemia rolnicza jest trudno dostępna. W większości państw teoretycznie istnieje istnieje wolny handel ziemią i równe prawa dla wszystkich obywateli Unii, ale w rzeczywistości kupić ziemie rolnicza jest bardzo trudno, a dla cudzoziemca w zasadzie jest to niemożliwe.
W największym pod względem rolniczym kraju Unii Europejskiej, we Francji, ziemia rolnicza nawet nie jest droga (w granicach 4,5 – 6,0 tys. euro/ha), ale system obrotu ziemią jest ściśle reglamentowany. Istnieje prawo pierwokupu dla właścicieli sąsiednich gruntów, są też wymogi osobistego użytkowania zakupionej ziemi przez 15 lat, z zakazem jej wydzierżawiania– krótko mówiąc francuską ziemię rolnicza praktycznie może kupić tylko prawdziwy francuski rolnik. Nie kupi jej żaden cudzoziemiec, ani nawet żaden francuski pseudorolnik z Paryża. Bo Francja jest krajem, który swoje rolnictwo bardzo silnie chroni. Inny wielki kraj rolniczy UE – Niemcy – również poddają transakcje obrotu ziemią ścisłej kontroli administracyjnej. Władze państwowe mogą odmówić wyrażenia zgody na transakcje obrotu ziemia rolniczą na przykład wtedy, gdy nabycie wskazuje na spekulacyjny charakter, gdy nabywca nie ma zamiaru włączyć nabytych gruntów do swego gospodarstwa i trwale rolniczo ich użytkować. Przepisy niemieckie umożliwiają też zablokowanie transakcji ze względu na nadmierna koncentrację gruntów w rekach jednej osoby. Bariery administracyjne utrudniające obrót ziemia rolna istnieją też w Hiszpanii. Funkcjonuje tam system prawny wspierania gospodarstw priorytetowych, rodzinnych, dających pełne zatrudnienie dla jednej osoby w ciągu roku, prowadzący gospodarstwo musi uzyskiwać co najmniej 50 procent dochodów z pracy w rolnictwie, a co najmniej 25 procent dochodów z pracy we własnym gospodarstwie. Istnieje też sąsiedzkie prawo pierwokupu oraz wymóg, aby nabywca zamieszkiwał w tej samej lub sąsiedniej gminie, gdzie położone są nabywane grunty. Ciekawe bariery prawne w zakresie obrotu ziemia istnieją w Danii. Nabywca gospodarstwa rolnego w Danii musi wyzbyć się najpierw nieruchomości rolnych posiadanych w innym kraju, musi osiedlić się w Danii i samodzielnie prowadzić gospodarstwo, musi tez uzyskać wymagane prawem duńskim kwalifikacje rolnicze, przy czym te dwa ostatnie warunki dotyczą jedynie gospodarstw powyżej 30 ha. Krótko mówiąc – cudzoziemiec ma szansę nabycia gruntów rolnych w Danii, pod warunkiem, ze stanie się prawdziwym duńskim i wyłącznie duńskim rolnikiem. A poza Unią, na przykład w dwa razy większej od Polski Ukrainie wszelkie transakcje obrotu ziemią są obecnie zablokowane, do czasu stworzenia nowych zasad prawnych obrotu ziemią. Gdyby więc ktoś chciał kupić ziemię na Ukrainie, w najbliższych latach jest to prawnie niemożliwe.
5. Polska może stać się rajem dla zagranicznych spekulantów ziemią Na tle restrykcyjnych ograniczeń w obrocie ziemia rolna w większości krajów UE, Polska od 2016 roku stanie się rajem dla zagranicznych spekulantów, chcących inwestować w zakup ziemi. Nasza ustawa o kształtowaniu ustroju rolnego, z prawem pierwokupu Agencji Nieruchomości Rolnych oraz dzierżawców stwarza bardzo słabe i łatwe do ominięcia bariery prawne przed wykupem ziemi przez cudzoziemców. Poza tym polska ziemia, jak na warunki europejskie jest stosunkowo niedroga. Mimo systematycznego wzrostu cen polskiej ziemi, jest ona dziś 3-krotnie tańsza niż w zachodnich landach Niemiec (w landach dawnej NRD jest to cena zbliżona do polskich cen), 3-krotnie tańsza niż we Włoszech i 8-10 razy tańsza niż w Holandii, gdzie średnia cena wynosi obecnie 47 tysięcy Euro za 1 ha. Ziemia w Polsce jest poza tym dobra, mamy niezniszczona nadmiarem chemii gleby, niezłe warunki klimatyczne, na miejscu duży rynek zbytu – wszystko to będzie powodować duże, a może nawet wielkie zainteresowanie nabyciem polskiej ziemi rolniczej, bo tak dobrej, tak taniej i tak dostępnej ziemi rolniczej nie będzie nigdzie indziej w Europie.
6. Wyprzedaży ziemi sprzyjać będzie dyskryminacja polskiej wsi Do tego dochodzą jeszcze polskie czynniki ekonomiczne. Polska wieś, wbrew temu, co głosi oficjalna propaganda, jest biedna. Jest niszczona złą polityką. Polscy rolnicy są dyskryminowani zaniżonymi dopłatami bezpośrednimi, przy wyrównanych już kosztach produkcji coraz trudniej jest im konkurować z otrzymującymi znacznie wyższe dopłaty rolnikami zachodniej Europy. Środki na rozwój obszarów wiejskich są dzielone niesprawiedliwie, korzysta z nich tylko niewielka część najbogatszych rolników, a często korzystają z nich przedsiębiorcy wcale nie będący rolnikami. Wieś jest dyskryminowana w podziale środków budżetowych oraz europejskich funduszy spójności – tych ostatnich zaledwie 10 procent trafia na wieś, chociaż na wsi mieszka 38 procent Polaków. Rząd PO – PSL prowadzi też politykę wycofywania się państwa ze wsi, likwidowane są wiejskie szkoły, wiejskie poczty, posterunki policji, na obszarach wiejskich zwija się komunikacja, znikają przystanki PKS, likwidowane są połączenia kolejowe. Coraz trudniej jest zatem żyć na wsi i mimo wciąż wielkiego w rodzinach chłopskich [przywiązania do ziemi, coraz mniej młodych ludzi wybiera zawód rolnika, w którym praca jest ciężka i nie dająca pewności utrzymania.
7. Podatek dochodowy dla rolników – czyli tania ziemia z licytacji Do tego wszystkiego dojdzie jeszcze tania ziemia z licytacji, ta ziemia, której prawdziwi rolnicy z pobudek moralnych nie kupują, a cudzoziemcy nie będą mieli tych skrupułów. Dlaczego ziemia z licytacji? Po pierwsze z powodu oszustw, których ofiara w bardzo niesprawnym państwie padają rolnicy. To już się dzieje w znacznej skali. Rolnicy są oszukiwanie przez nieuczciwych kontrahentów, było już tysiące takich przypadków, że rolnikom nie płacono za dostarczone zboże, tuczniki, czy owoce. Rolnik, mający trudności ze zbytem swoich płodów, jest zdany na łaskę i niełaskę cwaniaków, którzy biorą towar, potem nie płacą, nikt ich za to nie ściga, policja i prokuratury umywają ręce, procedury sądowe to droga przez mękę, na ogół bezowocna, a w międzyczasie trzeba spłacać zaciągnięte kredyty, a jeśli nie, bank występuje o licytację rolnika. A teraz dojdzie jeszcze „obiecany” przez rząd PO-PSL podatek dochodowy, przez który wejdzie na wieś aparat skarbowy. Doświadczenia wielu przedsiębiorców, zwłaszcza małych firm rodzinnych, wskazują, ze jeśli władza skarbowa chce szukać, to kozła ofiarnego znajduje bardzo szybko. Jakiś drobny błąd, czasem zupełnie niezawiniony, nieświadomy, sprzed trzech czy pięciu lat powoduje takie domiary podatkowe z odsetkami, że firmy padają jak muchy i tak też będą padać gospodarstwa rolne, gdy aparat skarbowy się do nich dobierze. Nie trzeba wielkiej wyobraźni żeby przewidzieć, że będą liczne ofiary podatku dochodowego dla rolników i będzie w związku z tym tania ziemia z licytacji. Cudzoziemskim spekulantom w to graj.
8. Zablokować ten wykup Co zatem powinien zrobić polski rząd w sprawie zakupu ziemi rolniczej przez cudzoziemców?
Powinien ten wykup zablokować i to jak najszybciej, zanim będzie za późno. Drogą do tego celu powinno być wprowadzenie restrykcyjnych zasad nabywania ziemi rolnej i leśnej, na wzór francuski czy duński – tak by dostęp ziemi teoretycznie był równy dla wszystkich, ale w praktyce ziemie mógł kupić tylko polski rolnik. I to prawdziwy rolnik, który własnoręcznie orze, sieje i kosi, nie ten „rolnik z Marszałkowskiej”, kupujący ziemię dla lokaty kapitału. Trzeba się liczyć z zarzutem naruszenia Traktatu Akcesyjnego, ale wtedy trzeba się powołać na art. 345 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, który stanowi, że unijne traktaty nie mogą przesądzać zasad własności w państwach członkowskich UE, a zatem każde państwo członkowskie może ustanowić własne, równe dla wszystkich obywateli UE zasady nabywania nieruchomości rolnych i leśnych.
9.Potrzebna wola polityczna, której u obecnej władzy brak Tu trzeba by prawdziwej woli politycznej, której obecnie brak, bo powiedzmy to wprost – Polską obecnie rządzi władza bardziej przychylna dla „rolników z Marszałkowskiej”, niż dla prawdziwych polskich rolników, władza. której wcale nie zależy, żeby polska ziemia pozostała w rękach polskich chłopów. Bo przecież gdyby im zależało, to nie zgadzaliby się na dyskryminację polskich rolników w Unii Europejskiej, nie wpuszczaliby do Polski GMO (którego ekspansja zabije polskie rolnictwo rodzinne), nie „uszczęśliwialiby” rolników podatkiem dochodowym. Co zatem należy zrobić, żeby powstrzymać wykup polskiej ziemi? Przede wszystkim odsunąć od władzy tych, którzy ją obecnie sprawują i którzy nie maja politycznej woli obrony polskiej ziemi, choć niektórzy z nich na akademiach śpiewają obłudnie – nie rzucim ziemi skąd nasz ród … (tekst powyższy stanowi przedruk, z niewielkimi skrótami, mojego artykułu pt. „Rynek Ziemi w Europie” zamieszczonego w sobotnim „Naszym Dzienniku”). Wojciechowski
Igor ma wigor Wszyscy pamiętamy niezrównanego Igora z filmu Mela Brooksa "Młody Frankenstein" Był wesoły, ale ciut strachliwy. Nasza nowa gwiazda medialna, niezrównany Igor Tuleya, jest zdecydowanie odważny. Dzielnie tropi ostatnie bastiony stalinizmu. Młodzi ludzie nie zapominają o stalinowskich metodach polskiego wymiaru sprawiedliwości. Co roku zbierają się pod domem Stefana Michnika, przyrodniego brata Adama Michnika, byłego sędziego i adwokata oskarżonego o zbrodnie stalinowskie:
pl.wikipedia.org/wiki/Stefan_Michnik
Stefan Michnik żyje sobie spokojnie, jako bibliotekarz-emeryt na północy Szwecji. Szwedzki sąd odmówił ekstradycji Michnika, pomimo europejskiego nakazu aresztowania. Być może Szwedzi obawiali się, że Stefan Michnik wpadnie w ręce bezwzględnych tropicieli stalinizmu, takich jak sędzia Igor Tuleya? Pomimo młodego wieku, Igor Tuleya jest wyczulony na zbrodnie stalinowskie polskiego aparatu sprawiedliwości. Bez wahania odkrył i ujawnił ohydne działania duchowych spadkobierców Stefana Michnika, czyli CBA Mariusza Kamińskiego. Do piętnowania pełzającego stalinizmu CBA dołączyła się od razu stacja TVN24, która odważnie udzieliła anteny Igorowi Tulei w “Faktach po Faktach”. Do chóru dołączyła też niezrównana Julia Pitera, która ma chyba kontrakt z TVN24, stwierdzając na antenie stacji (cytat): “człowieka można zniszczyć stosując przemoc wyłącznie natury psychicznej, mówiąc mu coś, albo czymś mu grożąc”. O tym, że człowieka można zniszczyć psychicznie mówiąc mu coś, wiedzą doskonale widzowie TVN. Gdyby nie Igor Tuleya i TVN nie wiedzielibyśmy, że stalinizm wciąż pełza po naszym biednym kraju. Stefan Michnik musi zacierać ręce z satysfakcji.. Balcerac
Sommer: Efekty stołecznego socjalizmu. Ludzie przesiądą się do taksówek? Działalność socjalistów często prowadzi do paradoksów. Przykładowo: w ulepszaniu i reformowaniu komunikacji publicznej miasto stołeczne Warszawa zaszło tak daleko, że już niedługo ludzie z powodu ceny biletów zaczną się przesiadać do… taksówek. No, może trochę przesadzam. Na razie pojedynczy bilet na komunikację publiczną jest tańszy od przejazdu taksówką. Ale jeśli już policzyć przejazd dla czteroosobowej rodziny na nieco większą odległość, połączony np. z wjazdem do drugiej strefy – to okaże się, że przejazd taksówką, zwłaszcza używającą nazwy „przewóz osób”, już teraz jest tańszy! W dodatku w taksówce nie mamy do czynienia z przewozem coraz liczniejszych na „zielonej wyspie” bezdomnych, co zwłaszcza zimą jest obecnie w warszawskiej komunikacji prawdziwą plagą. I zapewnia szereg tak intensywnych doznań, że chce się z nawiedzonego w ten sposób autobusu czy tramwaju jak najszybciej uciec. A obecność bezdomnych w środkach komunikacji miejskiej zimą wynika z dwóch głównych powodów: po pierwsze – jest w nich ciepło, po drugie – bezdomni korzystają z nieformalnego zwolnienia z opłaty, bo kontrolerzy nawet do nich nie podchodzą. W efekcie propaganda stołecznych socjalistów, która zachęca warszawiaków do korzystania z komunikacji publicznej, przełożona na praktyczne działania spowoduje, że będą oni korzystali z komunikacji prywatnej, czyli taksówkowej.
Jeśli bliżej się temu przyjrzeć, to łatwo można zrozumieć, że jednak z paradoksem wcale nie mamy do czynienia. Po prostu taksówki działają na względnie wolnym rynku, a autobusy, tramwaje i metro – w komunie. W normalnych miastach stosunek ceny biletu autobusowego do przejazdu taksówkowego wynosi od 1:10 do 1:15. Jednak państwowa własność podnosi cenę biletu wielokrotnie. Dlatego właśnie ceny autobusów i taksówek w stolicy tak bardzo się zbliżyły. Natomiast autobusy prywatne w rejonie Warszawy są na kilku znanych mi trasach prawie trzykrotnie tańsze od państwowych! W odpowiedzi władze stolicy… starają się ich nie wpuszczać do miasta! O tym, co należy zrobić, by komunikacja była sprawniejsza i zdecydowanie tańsza, pisaliśmy wielokrotnie. Przypomnijmy jednak najważniejsze tezy: trzeba rozbudować metro, zlikwidować tramwaje, sprywatyzować wszystkie stołeczne linie, wreszcie umożliwić funkcjonowanie czegoś, co za wschodnią granicą funkcjonuje pod nazwą marszrutki – są to supertanie lokalne minibusy, których liczbę łatwo dostosować do popytu na przewóz. I nagle okazałoby się, że można znacznie szybciej i taniej. Chociaż z drugiej strony w sumie przyjemnie jeździ się taksówkami, nawet jeśli z uwagi na socjalistyczny reżim używają jakichś tajemniczych pseudonimów, jak np. warszawscy „night drivers”. Sommer
Amber Gold za odwołaniem Bondaryka Z posłem Tomaszem Kaczmarkiem (PiS), znanym jako agent Tomek (CBA), rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Donald Tusk przyjął dymisję wieloletniego szefa ABW, Krzysztofa Bondaryka. Co kryje się według Pana za tym wydarzeniem? - Przede wszystkim należy się odnieść do samej postawy Donalda Tuska, który po raz kolejny pokazał, że nic sobie nie robi z obowiązującego w Polsce prawa i przepisów. Artykuł 14 ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego mówi wprost, że premier powołuje i odwołuje szefa ABW po zasięgnięciu opinii prezydenta czy komisji do spraw służb specjalnych. W dniu wczorajszym pan Bondaryk został odwołany bez pozyskania takich opinii.
- Kwestie proceduralne chyba nie są tu najważniejsze. - Tak, ale ta właśnie postawa Donalda Tuska i łamanie przez niego procedur pokazuje, że premierowi bardzo zależało, żeby odwołać Krzysztofa Bondaryka ze stanowiska. Ciężko mi dzisiaj mówić wprost, jakie są rzeczywiste przyczyny tego odwołania. Myślę, że kiedyś ujrzymy kulisy tej sprawy.
- Ale nie wierzę, że nie ma Pan swojej własnej teorii na temat przyczyn dymisji wieloletniego szefa ABW. - Tak, oczywiście dymisja Bondaryka moim zdaniem związana jest ze sprawą Amber Gold.
- Mamy więc otwartą wojnę na linii premier – służby specjalne? - Premier Donald Tusk jest totalnie nieudolnym urzędnikiem, jeżeli chodzi o nadzór nad służbami specjalnymi w Polsce. Pod rządami Platformy Obywatelskiej służby specjalne są świadomie w Polsce rozmontowywane. Nie tylko Bondaryk, ale też inni szefowie specsłużb powinni zostać zdymisjonowani, ponieważ swoją działalnością i postawą szkodzą Polsce; szkodzą wszystkim odważnym żołnierzom i funkcjonariuszom, którzy walczą z przestępczością zorganizowaną.
- Ale poza zmianami personalnymi premier chce zreformować ABW, zabierając jej chociażby uprawnienia dochodzeniowo-śledcze. - To jest jakieś kuriozum, bo czemu służyć miałoby odbieranie uprawnień służących do ścigania sprawców przestępstw czy ścigania terrorystów? Ja tego nie rozumiem. Tak reforma wprawia mnie jedynie w osłupienie. - Dziękuję za rozmowę.
Bałagan na kolei Na kolei skandal goni skandal. O ile, nie robią na nas już wrażenia wypowiedzi ministra Nowaka, który zdumiony jest panującym chaosem podczas wprowadzania nowych rozkładów pociągów, o tyle brak możliwości kupowania biletów krajowych i międzynarodowych na przejazdy pociągami spółki PKP InterCity w dużych miejscowościach Śląska przechodzi wszelkie granice. Dlaczego bilety można kupić tylko na siedmiu stacjach w całym województwie śląskim, które w sumie liczy blisko 5 milionów mieszkańców? Bowiem po 9 grudnia zlikwidowano Śląski Zakład Przewozów Regionalnych, a obsługę wszystkich pociągów przejęły Koleje Śląskie (należące do marszałka województwa, w którym rządzi koalicja PO-RAŚ-PSL), które nie zawarły porozumienia z PKP InterCity. Warto nadmienić, że przed tą zmianą Przewozy Regionalne dysponowały kasami w blisko dwudziestu miejscowościach województwa śląskiego. Teraz jedynie w takich miejscowościach, jak: Bielsko-Biała, Częstochowa, Gliwice, Katowice, Sosnowiec, Zabrze i Zawiercie można otrzymać bilety na pociągi PKP InterCity. Natomiast pasażerowie takich dużych miast, jak: Rybnik – 140 tys. mieszkańców, Racibórz – 56 tys., Czechowice–Dziedzice – 35 tys., Tarnowskie Góry – 65 tys., Bytom – 160 tys., Pszczyna – 25 tys. zostali pozbawieni możliwości zakupu biletów na połączenia dalekobieżne i międzynarodowe PKP InterCity, mimo że pociągi te zatrzymują się w wymienionych wyżej miastach!
Demontaż transportu kolejowego - Przeprowadzony przez rządzącą regionem koalicję PO-RAŚ-PSL faktyczny demontaż transportu kolejowego, który jest systemem naczyń połączonych stworzył stan faktyczny, który nawet trudno wyobrazić sobie w komediach klasyka gatunku, jakim był niezapomniany Stanisław Bareja i jego kultowe filmy jak “Miś” czy “Alternatywy 4” – tak skomentował tę absurdalną sytuację na śląskiej kolei poseł Jerzy Polaczek, były minister transportu w rządzie PiS, dodając, że “9 grudnia po przejęciu przez samorząd województwa śląskiego rządzony przez PO całości regionalnego transportu kolejowego w województwie, nastąpiła w tej części Polski największa od 1945 roku dezorganizacja rozkładu jazdy i towarzyszący temu do dzisiaj chaos i bałagan”. Poseł Polaczek przypomniał również, co się działo na Śląsku zaraz po wprowadzeniu nowego rozkładu jazdy: - Przez pierwsze dwa tygodnie średnio co piąty/szósty pociąg był odwoływany, a na kilkudziesięciu połączeniach nadal funkcjonuje zastępcza komunikacja autobusowa.
Od Grabarczyka do Nowaka Z kolei Czesław Warsewicz, wydawca portalu nakolei.pl zauważył: - Należy przypomnieć panu ministrowi, że po pierwsze: praprzyczyna tej sytuacji leży w szkodliwej reformie usamorządowienia, zapoczątkowanej przez ministra Grabarczyka, a kontynuowanej przez ministra Nowaka. Po drugie: minister nie jest tylko ministrem od PKP, ale od całej kolei – stwierdził Warsewicz, podkreślając, że minister transportu w swoim ręku ma narzędzia, które pozwalają na trzymanie pieczy właśnie nad całą koleją. Takim instrumentem jest np. Urząd Transportu Kolejowego, którego obowiązkiem jest zapewnienie sprawnego wprowadzenia rozkładu jazdy. - To właśnie na konstytucyjnym ministrze od transportu leży obowiązek zapewnienia bezpieczeństwa w ruchu kolejowym, a ostatnie wydarzenie na Śląsku naruszyło to bezpieczeństwo – przekonywał Warsewicz na portalu na kolej.pl Wprawdzie PKP InterCity zapowiedziało, że kasy z biletami na Śląsku na przejazdy pociągów tej spółki w przypadku pięciu stacji powinny pojawić się, ale pasażerowie niech nie będą zdziwieni, jeśli spółce ponowne przywrócenie sprzedaży biletów zajmie nawet kilka tygodni. To, co dzieje się na polskiej kolei, przypomina dantejskie sceny. Co chwila słyszymy o likwidacji połączeń pociągów pod pretekstem rzekomego braku rentowności tych przejazdów, mimo że pociągi wypełnione są po brzegi podróżującymi, głównie ludźmi dojeżdżającymi do pracy i szkoły. Przykład? 1 stycznia 2013 władze PKP zlikwidowały kurs szynobusa na linii Olecko–Ełk. Nie wspomnę już o spóźnieniach pociągów, na które często pasażerowie muszą czekać nawet po kilka godzin!
Rok porażek Niestety, miniony rok nie był rokiem, w którym sytuacja polskiej kolei miałaby się poprawić. Co więcej, Czesław Warsewicz przekonuje, że był to najgorszy rok na kolei w jej historii od 1989 roku. Co miało na to wpływ w ocenie kolejowego eksperta? Pierwsza od ponad trzydziestu lat najtragiczniejsza katastrofa kolejowa pod Szczekocinami, w której zginęło 16 osób, a prawie 50 zostało rannych; raport Europejskiego Stowarzyszenia Kolejowego, w którym uznano Polskę jako najbardziej niebezpieczny kraj UE, jeśli chodzi o wypadki kolejowe; upadłość Przedsiębiorstwa Napraw Infrastruktury - największej spółki wykonawczej w branży kolejowej, która generowała zyski; bliskie bankructwo spółki Przewozy Regionalne; spadek przewozów pasażerskich i towarowych; paraliż inwestycyjny – suma inwestycji na kolei nie przekroczyła w minionym roku 50 proc., co może przyczynić się do utraty 10 miliardów złotych dotacji unijnych. Tutaj warto zaznaczyć, że z prawie 4,5 miliardów euro przeznaczonych na lata 2007-2013, polska kolej uzyskała jedynie 8 proc. tej sumy. I wreszcie chaos na Śląsku związany z grudniowym wprowadzeniem rozkładu jazdy. Wszystko to nie powinno mieć miejsca w cywilizowanym kraju. Znamienne przy tym podsumowaniu wydają się być słowa Jerzego Polaczka, który zauważył: - Sądzę, że w państwach afrykańskich dostępność pasażera do pociągu jest dzisiaj lepsza niż w Polsce. Ministrowi transportu i PKP pozostaje tylko życzyć lepszego wejścia w ten 2013 rok. I aby nie skończył się on na kolei tak katastrofalnie, jak ten miniony. Magdalena Kowalewska
PANIE MAĆKU, PAN SIĘ NIE BOI! Z rozczarowaniem przyjęłam słowa doktora Macieja Laska, który na antenie Polskiego Radia obwieścił, iż nie zamierza spotkać się z ekspertami współpracującymi z Zespołem Parlamentarnym do zbadania przyczyn katastrofy TU154 M, a tym samym nie przyjmie zaproszenia na zapowiadaną przez Antoniego Macierewicza konferencję naukowców, która ma się odbyć 5 lutego br. na jednej z warszawskich uczelni. Szef KBWLLP najwyraźniej uznał, iż ciało, jakim jest Zespół Parlamentarny, którego funkcjonowanie jest przewidziane w polskim prawie i wpisuje się w ramy demokratycznego państwa, stanowi coś na kształt politycznego dziwadła, niepoważnego tworu, z którym nie warto rozmawiać, ani tym bardziej odpowiadać na jego inicjatywy.Pan Lasek raczył stwierdzić:
„Nie będziemy rozmawiali z ekspertami zespołu Macierewicza, wtedy kiedy za plecami tych ekspertów stoją politycy, czy kamery”. Brzmi to dość osobliwie, zważywszy na fakt, iż sam Maciej Lasek działał w ramach tzw. Komisji Millera pod przewodnictwem szefa MSWiA Jerzego Millera, będącego nie tylko czynnym politykiem rządzącego ugrupowania, ale również urzędnikiem, któremu podlegały służby odpowiedzialne za zdrowie, życie i bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie. Jakby na to nie spojrzeć Jerzy Miller był sędzią we własnej sprawie, co sprawia, iż trudno uznać wyniki badań komisji pod jego kierownictwem za w pełni obiektywne i pozbawione czynnika politycznego, którego tak bardzo wystrzega się, wręcz brzydzi, pan Lasek. Gość radiowej Jedynki powinien też wiedzieć, iż na mocy rozporządzenia szefa MON z 27 kwietnia 2010 roku zmieniającego rozporządzenie w sprawie organizacji oraz zasad funkcjonowania Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, przewodniczący Komisji badającej katastrofę polskiego Tu-154 w Smoleńsku podlegał bezpośrednio Prezesowi Rady Ministrów, a więc pierwszemu politykowi Rzeczpospolitej. Warto też dodać, że protokół wraz z całością materiałów zebranych przez Komisję przewodniczący przedstawił do zatwierdzenia Prezesowi Rady Ministrów i poinformował o tym Ministra Obrony Narodowej. A więc znowu politycy! Czy ten fakt pana Laska nie oburzał, nie przeszkadzał w pracy, jako dalekiemu od politycznego podwórka ekspertowi od katastrof lotniczych? Jak to się stało, że wtedy nie zżymał się na gorący oddech na swoich eksperckich plecach najważniejszych polityków? Nie czuł wówczas presji? Dlaczego więc czytając raport końcowy można odnieść wrażenie, że piszący go jak ognia wystrzegali się użycia słowa „wybuch”, skwapliwie zastępując go „łoskotem”, czy „pożarem”? Mogę sobie tylko wyobrazić, jak niezwykle trudnym zadaniem było napisanie raportu opisującego przyczyny katastrofy w sytuacji braku dostępu do kluczowych dowodów, a posiłkując się jedynie przysłowiowym „rzutem oka” na czarne skrzynki, czy oględzinami wraku, mającymi zastąpić skrupulatne, wielowątkowe badania, wykonywanymi w dodatku pod presją czasu. Zdaję sobie też sprawę z faktu, że rodzący się w bólach raport musiał mieć kształt dość szczególny, aby z jednej strony nie oburzył Rosjan i nie odbiegał zbyt daleko od ich ustaleń, a z drugiej nie rzucił cienia na rządzących polityków, którzy byli przecież odpowiedzialni za całokształt działań państwa zarówno przed i po 10 kwietnia 2010 r. To było arcytrudne zadanie, z uwagi też na fakt swoistej językowej autocenzury, szkoda tylko, że eksperci postanowili złożyć swoją wiarygodność na ołtarzu polsko-rosyjskiego pojednania, ale cóż, jak głosi ludowe porzekadło, kowalem swego losu każdy bywa sam. Pan Maciej Lasek, jako były członek komisji Millera jest przekonany o swojej racji, choć z drugiej strony, co zaskakujące, nie chce jej udowodnić w świetle kamer, by w ogniu debaty i w konfrontacji z ekspertami mającymi inne zdanie na temat przyczyn katastrofy zetrzeć w pył wszystkie alternatywne hipotezy. Jak na razie jedynym widomym znakiem wojennych zamiarów byłych członków komisji Millera (jak rozumiem nie wszystkich?) było wytoczenie działa w postaci profesora „debeściaka” Artymowicza, mającego pełnić rolę strzelca wyborowego w ostrzeliwaniu ZP, ale póki są to tylko ślepaki i nie zanosi się na nic większego. Zapowiadana przez Macieja Laska komisja, czy też zespół, jak można się domyślić, zafunduje Polakom debatę przy zamkniętych drzwiach, bez udziału kamer i mikrofonów, i co najważniejsze bez udziału swoich oponentów. Trudno w tej sytuacji nie odnieść wrażenia, że eksperci komisji Millera zwyczajnie boją się stanąć twarzą w twarz z ludźmi pokroju profesora Biniendy, doktora Nowaczyka, czy doktora Szuladzińskiego. Nie mają na tyle odwagi, by wykonać krok, skądinąd znany i praktykowany w środowiskach naukowych, albo zdają sobie sprawę z kruchości swoich dowodów i argumentów. Chciałoby się zanucić nieco zmienioną wersję pewnej znanej wszystkim piosenki Kultu:
„Panie Maćku, pan się nie boi”J
http://www.polskieradio.pl/7/129/Artykul/757868,Lasek-z-debaty-ws-Smolenska-nie-mozna-robic-widowiska
Martynka
1 zł ma wystarczyć do założenia spółki z ograniczoną odpowiedzialnością Obniżenie minimalnego kapitału zakładowego dla spółki z ograniczoną odpowiedzialnością z 5 tys. zł do symbolicznej złotówki przewiduje złożony w Sejmie projekt Ruchu Palikota. Według Grzegorza Byszewskiego, eksperta Pracodawców RP, taka zmiana nie wpłynie w znaczący sposób na tworzenie nowych spółek. Jak podkreśla, dla firm kapitał zakładowy to kropla w morzu ich potrzeb finansowych. Obecne przepisy Kodeksu spółek handlowych wymagają, aby kapitał zakładowy spółki z ograniczoną odpowiedzialnością wynosił minimum 5 tys. zł. Złożony w Sejmie przez Ruch Palikota projekt przewiduje, że spółkę będzie można założyć dysponując zaledwie kapitałem zakładowym w wysokości 1 zł. Zdaniem przedsiębiorców, proponowana zmiana nie wpłynie w znaczący sposób na zakładanie firm w Polsce.
– Już obecna kwota 5 tys. zł, która obowiązuje od początku 2009 roku, nie jest żadną przeszkodą w zakładaniu spółek z o.o.. Trzeba pamiętać, że wspólnicy nie muszą wnosić kapitału, muszą, czasem aportem, wnieść jakieś dobra, które posiadają. To może być laptop, samochód, jakiekolwiek dobro, które będzie potrzebne spółce w działalności. Więc wydaje się, że obniżenie do złotówki nie będzie miało znaczenia dla ilości rejestrowanych spółek – ocenia w rozmowie z Agencją Informacyjną Newseria Grzegorz Byszewski, ekspert Pracodawców RP. Dodaje, że spółce, by przetrwać pierwsze miesiące funkcjonowania, potrzeba znacznie więcej pieniędzy niż wynosi dzisiaj kwota niezbędna na wniesienie kapitału.
– 5 tys. zł na pokrycie kapitału zakładowego to za mało, aby spółka mogła zacząć funkcjonować, a nie być tylko wydmuszką, która jest zarejestrowana do innych celów – podkreśla.
Wciąż 30 dni czekania na biurokrację W ostatnim czasie wprowadzono wiele ułatwień w rejestrowaniu firm, np. możliwość rejestracja firm osób fizycznych elektronicznie w Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej, jak też możliwość zakładania spółek z o.o. przez internet w Krajowym Rejestrze Sądowym.
– Wszystkie te ułatwienia to krok w dobrą stronę, ale trzeba pamiętać o wciąż niskiej pozycji Polski w rankingu łatwości prowadzenia biznesu Doing Business. Nadal ilość procedur potrzebnych do założenia firmy jest w Polsce wyższa niż w krajach OECD i nadal założenie spółki trwa ponad 30 dni, a w krajach OECD średnio poniżej 12 dni. Osoby, które noszą się z zamiarem założenia spółki, mogą upatrywać szansy na rozwój firmy nawet w czasach kryzysu.
– Trzeba pamiętać, że w okresie kryzysu te firmy, które działają mają zwykle problemy finansowe i nie dokonują dodatkowych inwestycji, nie przebranżawiają się. W pewnym sensie przeczekują sytuację, patrzą, co będzie się działo. Wtedy takie młode, dynamiczne przedsiębiorstwa mogą wejść w niezagospodarowane obszary, w które te duże firmy nie zdecydowały się wejść, bo czekają. Jeżeli mamy dobry pomysł, to każdy moment na wejście na rynek jest dobry – uważa Grzegorz Byszewski. Z drugiej strony, zła sytuacja gospodarcza sprawia, że w praktyce dużą przeszkodą w rozwoju firmy jest finansowanie początków jej istnienia.
– Dostęp do kapitału jest stosunkowo trudny ze względu na sytuację gospodarczą, ze względu na to, że wymogi, jakie należy spełnić, żeby dostać kapitał są dość wysokie, ale też idziemy w dobrą stronę. Koszt kapitału spada w związku z tym, że NBP obniżył stopy oprocentowania, więc będzie tańszy kapitał. Są różne banki, musimy szukać takiego, który będzie widział szanse w naszej inwestycji – podsumowuje Grzegorz Byszewski.
Przez internet taniej, ale tylko z kapitałem pieniężnym Od 1 stycznia 2012 r. spółki z o.o. mogą być także zakładane przez internet w Krajowym Rejestrze Sądowym. Polega to na założeniu przez wspólników konta w systemie informatycznym i wypełnieniu formularza umowy spółki, dostępnych pod adresem http://www.ems.gov.pl/. Formularz należy podpisać podpisem elektronicznym. Umowa spółki zostaje zawarta w ciągu jednego dnia od wprowadzenia do systemu informatycznego wszystkich danych koniecznych do jej zawarcia i z chwilą opatrzenia ich podpisem elektronicznym. Co ważne, przy rejestrowaniu spółki przez internet wspólnicy spółki z o.o. mogą wnosić wyłącznie wkłady pieniężne na pokrycie kapitału zakładowego. W takim wypadku pokrycie kapitału zakładowego (czyli wniesienie kwoty co najmniej 5 tys. zł.) powinno nastąpić nie później niż w terminie siedmiu dni od dnia wpisu spółki do rejestru. Spółkę z o.o. można także założyć alternatywnie w sposób tradycyjny, podpisując umowę spółki przed notariuszem. Koszt takiej umowy jest uzależniony od wysokości kapitału założycielskiego spółki. Np. przy kapitale zakładowym wynoszącym 5 tys. zł koszt umowy spółki z o.o. wyniesie 195,2 zł. W przypadku tradycyjnego założenia spółki z o.o. można wnosić zarówno wkłady pieniężne, jak i niepieniężne. Tradycyjne założenie spółki wiąże się jednak nie tylko z kosztami zapłacenia taksy notarialnej od umowy spółki, ale też z koniecznością poniesienia np. opłaty sądowej za wpis do KRS oraz opłaty za ogłoszenie wpisu spółki z o.o. do Monitora Sądowego i Gospodarczego (obie te opłaty wynoszą łącznie 600 zł). Newseria.pl
Fiat zaczął zwalniać więc potrzebni kolejni doktorzy G. i sędziowie T
1. W głównych mediach od paru dni tylko doktor G., a teraz już i sędzia T. więc łatwiej zepchnąć w informacyjny niebyt, rozpoczęcie procesu zwolnień 1500 pracowników w fabryce Fiata w Tychach. Właśnie od wczoraj pracownicy w tej firmie, są wzywani na indywidualne rozmowy do swoich przełożonych i to one oraz tzw. indywidualne oceny pracownicze, mają przesądzić o tym kto znajdzie się za bramą (pod ochroną są tylko osoby powyżej 56 roku życia i osoby wychowujące samotnie dzieci). Wicepremier Piechociński, który tuż po objęciu stanowiska ministra gospodarki we wszystkich mediach opowiadał jak to będzie bronił każdego miejsca pracy w Tychach, teraz jakoś się nie odzywa.
2. Wprawdzie w ostatni piątek w Sejmie miała miejsce debata nad informacją bieżącą rządu, dotyczącą jego działań związanych z tym grupowym zwolnieniem w fabryce w Tychach i inaugurację swojej działalności jako minister gospodarki miał w tej sprawie Piechociński ale niestety nie wypadł przekonująco. To prawda, że funkcjonuje on rządzie od kilkunastu dni i musiał odpowiadać za nieswoje winy ale to co zaprezentował nie wróży, przełomu ani w odniesieniu do tego zakładu i zwolnionych pracowników, a także całej branży motoryzacyjnej. W związku ze spadkiem popytu na nowe samochody w Europie i w związku z faktem, że ponad 90% produkowanych w Polsce samochodów jest przeznaczonych na eksport, tę branżę czekają poważne kłopoty czego konsekwencją na razie są przestoje produkcyjne, praca na jedną czasami tylko na dwie zmiany, a w perspektywie głębokie redukcje zatrudnienia. Recepty które przedstawił w Sejmie Piechociński, to rozszerzenie niektórych stref ekonomicznych, wydłużenie okresu ich działania do 2026 roku i restrykcyjne badania techniczne samochodów używanych sprowadzanych przez Polaków z zagranicy, a także kontynuacja rządowego programu Gimbus polegająca na wsparciu samorządów w autobusy do przewozu dzieci. Oprócz tego programy osłonowe dla zwalnianych przygotowane przez właściwe Powiatowe Urzędy Pracy. To wszystko może przynieść jakieś efekty najwcześniej za rok, a na razie po zwolnieniach w Tychach rozpoczną się zwolnienia u kooperantów (sam Piechociński przyznał, że likwidacja 1 miejsca w fabryce samochodów, powoduje likwidację od 7 do 10 miejsc pracy u kooperantów), co oznacza, że w wyniku zwolnień w Tychach, stracimy od 11 do 15 tysięcy miejsc pracy u kooperantów.
3. Dzięki królowaniu w mediach informacji o doktorze G i sędzim T., nie przebiła się także na ich czołówki, kolejna informacja z rynku pracy, że na koniec grudnia 2012 roku, stopa bezrobocia wzrosła do 13,3% czyli bez pracy było aż 2 miliony 140 tysięcy Polaków. Tylko w ciągu dwóch ostatnich miesięcy 2012 roku, bezrobocie wzrosło o blisko 150 tysięcy i wszystko wskazuje na to, że w kolejnych miesiącach nowego roku bezrobocie, będzie rosło przynajmniej o 80 tysięcy nowych bezrobotnych miesięcznie. Na rynku pracy szykuje się tej wiosny prawdziwy dramat, natomiast rząd Tuska jest pełen optymizmu, ponieważ minister Rostowski ciągle blokuje około 7 mld zł środków Funduszu Pracy na aktywne formy ograniczania bezrobocia. W końcówce prac nad budżetem na 2013 rok w grudniu poprzedniego roku, widząc gwałtownie pogarszającą się sytuację na rynku pracy jako posłowie Prawa i Sprawiedliwości w komisji finansów publicznych, złożyliśmy poprawkę aby chociaż 1 mld zł z tej nadwyżki w Funduszu Pracy, przeznaczyć dodatkowo na aktywne formy ograniczania bezrobocia. Gdzie tam większość koalicyjna Platformy i PSL-u, tę poprawkę odrzuciła w zasadzie bez przedstawienia żadnych merytorycznych argumentów, dlaczego to robi. A więc w kolejnych miesiącach tego roku co i rusz będą potrzebni jacyś nowi doktorzy G. czy sędziowie T. aby odwracać uwagę od prawdziwych problemów jakie będą dotykać tysiące Polaków. Kuźmiuk
Przepis, który stawia banki ponad sądami i pozwala zrujnować każdego kredytobiorcę. Latem ubiegłego roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że Bankowy Tytuł Egzekucyjny, jest niezgodny z konstytucją. Pomimo tego banki cały czas mogą korzystać z tego narzędzia, które stawia je ponad prawem.
Prawo z piekła rodem Trudno w to uwierzyć, ale do dziś w polskim Prawie Bankowym obowiązuję przepisy, które po II Wojnie Światowej wprowadzono, by rugować Polaków z ich własności. W 1944 roku komuniści wzorem rozwiązań sowieckich ustanowili bank państwowy, który miał odtąd stanowić część systemu bezwzględnej władzy. Jak inne instytucje państwowe obdarzyli go cechą omnipotencji. Ustanowili oto, że wyciągi z ksiąg bankowych mają moc dokumentu urzędowego i ich wiarygodność nie może być podważana przez obywateli, co więcej, także przez sądy. Mimo przemian politycznych te przepisy nie zostały dotąd zmienione, co gorsza w międzyczasie oddano sektor bankowy pod kontrolę w obce ręce. Zawiało grozą? I dobrze... Bo z tych samych zapisów prawnych, co niegdyś komuniści, korzystają teraz zagraniczni właściciele banków działających w Polsce, wspierając przy tym bez skrupułów firmy ze swoich macierzystych krajów kosztem miejscowej konkurencji. Niestety, nowelizacje Prawa Bankowego w 1989 i 1997 roku miały charakter jedynie kosmetyczny. Po dziś dzień na podstawie ksiąg bankowych, bank wystawia tzw. Bankowy Tytuł Egzekucyjny (BTE), od sądu w sposób mechaniczny i z automatu - w ciągu trzech dni uzyskuje klauzulę wykonalności, która uprawnia do zajęcia nieruchomości i kont kredytobiorcy. Wtedy dopiero nieszczęsny klient banku zwykle dowiaduje się jaki los mu przeznaczono. Dwa sposoby przeciwdziałania określone w prawie: zażalenie nadania klauzuli wykonalności BTE oraz pozew przeciw egzekucji nie wstrzymują działań komornika. Znane z nierychliwości sądy odstraszają od podjęcia kroków prawnych przez kredytobiorców nawet, jeśli prawda i racja leżą po ich stronie. W 2009, w roku opcji walutowych wszczęto zaledwie 70 postępowań przeciw-egzekucyjnych podczas, gdy wystawiono ponad 700 tysięcy BTE. Cóż z tego, że kilku „naciętych na opcje” wygrywa po latach w sądach, jeśli znakomita większość poszkodowanych została zmuszona pod groźbą BTE do „niesprawiedliwej ugody”, bo BTE jest przecież niczym innym dla banków, jak narzędziem zwyczajnego szantażu. Wg prezesa Związku Banków Polskich (ZBP) w 2012 roku wystawiono ponad 1 milion BTE przy 48 postępowaniach przeciw-egzekucyjnych... Latem ubiegłego roku Trybunał Konstytucyjny orzekł, że zapisy Prawa Bankowego dotyczące klientów indywidualnych, a nadające wyciągom z ksiąg bankowych status dokumentu urzędowego nie są zgodne z Konstytucją RP. Senat RP przedstawił propozycję dostosowania prawa do orzeczenia Trybunału, rozciągając poprawki również na klientów korporacyjnych (Artykuły 94 i 95). W zeszłym tygodniu na posiedzeniu Podkomisji ds Instytucji Finansowych, posłowie Prawa i Sprawiedliwości uznali, że zgodnie z logiką orzeczenia Trybunału i decyzją Senatu należy z Prawa Bankowego wykreślić Artykuły 96 do 98, eliminując tym samym BTE z obiegu prawnego w Polsce.
Próba sił Wyeliminowanie BTE z obiegu prawnego miałoby charakter zmiany ustrojowej. Nie jest przypadkiem, że połowa członków Rady Gospodarczej przy premierze RP to przedstawiciele zagranicznych banków, którzy z całą pewnością nie sprzeniewierzą się swoim pracodawcom. Znaleźli się tam (z JK Bieleckim na czele), bo taką siłę przetargową dało im obowiązujące w Polsce prawo. Oni to bowiem stanowią o własności i kredycie sprawując w praktyce rzeczywiste władztwo. Przeciw zmianom w Prawie Bankowym będzie oczywiście ZBP, jako organizacja o charakterze moim zdaniem czysto lobbystycznym. Z drugiej strony wyzbycie się BTE z obiegu prawnego uwolni polską przedsiębiorczość i może okazać się najlepszym sposobem na ożywienie gospodarcze i przeciwdziałanie nadchodzącej nieubłaganie recesji. Wytrwałym polecam swoje wystąpienie na forum Zespołu Parlamentarnego do spraw Obrony Demokratycznego Państwa Prawa: http://sejm.gov.pl/Sejm7.nsf/transmisje_arch.xsp?unid=2089652CAD3D5701C1257AC400558073
Jerzy Bielewicz
Balcerowicz z zachwytem o zagnaniu starców do pracy z profesorem Górą „65 lat to za mało. Będziemy pracować jeszcze dłużej, niezależnie co nasi politycy dzisiaj o tym mówią. Swoim studentom w SGH Marek Góra powtarza, że jeśli wierzą w to, że przejdą na emeryturę przed 75. rokiem życia, to są naiwni. Kuroń „„Jaka demokracja?” -zagrzmiał mocno znieczulony bohater opozycji. „ Chamów trzeba za mordę trzymać i do roboty gonić”.Sądził zapewne, że na imprezie są sami swoi i tu się pomylił „....(więcej)
Fragment wywiadu z profesorem Górą „65 lat to za mało. Będziemy pracować jeszcze dłużej, niezależnie co nasi politycy dzisiaj o tym mówią. Swoim studentom w SGH Marek Góra powtarza, że jeśli wierzą w to, że przejdą na emeryturę przed 75. rokiem życia, to są naiwni. „....(więcej)
Balcerowicz „starzenie się polskiego społeczeństwa. Jeżeli się nie podejmie środków zaradczych, doprowadzi to do zmniejszenia się liczby osób pracujących, a zwiększenie się liczby niepracujących.„....”zacznę od plusa. Czyli od wydłużenia wieku emerytalnego„....”Ale podniesienie wieku emerytalnego to jedyny ruch rządu, który ma kompensować spadek zatrudnienia związany ze starzeniem się społeczeństwa. To jest nie wystarczające. „.. Wiemy, że mamy niskie zatrudnienie wśród ludzi młodych, które wynika z różnych barier. „....” Z punktu widzenia zatrudnionych przy niedobrych okolicznościach zewnętrznych zawsze jest lepiej obniżyć płace, ograniczyć premie itd”..... ”Jakie jest uzasadnienie do utrzymywania 100-procentowych zasiłków chorobowych dla pewnych uprzywilejowanych grup? Żadne społeczne. I nie sądzę, żeby był wielki opór polityczny większości ludzi w Polsce, gdyby te przywileje usunięto. „....Wywiad Balcerowicza z Bogusławem Chrabatą …..(źródło)
Polecam przeczytanie całego wywiadu z Balcerowiczem . Kunszt bełkotu. Ale można wychwycić pewien wzór , strategię Balcerowicza dla Polski , a raczej dla Polaków. Instrukcję Balcerowicza dla II komuny jak sobie z Polakami radzić , w jakim kierunku transformować system gospodarczy i społeczny Polski Jeśli rząd ma prawo , a jak widzimy ma zagnać Polaków do pracy aż do 67 roku życia, to kto nomenklaturze II Komuny zagnać Polaków do roboty aż do 75 roku. Nikt . Tylko naiwni wierzą ,że II Komuna z jednej strony nie przyspieszy rozłożonego pierwotnie procesu na lat a, a z drugiej nie zaczną podnosić wieku emerytalnego. Co proponuje Balcerowicz . Zapędzenie Polaków jak najdłużej do pracy. Obniżenie płacy dla młodych Polaków , obniżenie świadczeń społecznych. Jak widzimy socjalizm ma być utrzymany w II Komunie kosztem Polaków. A mamy w II Komunie klasyczny socjalizm , czyli chore, bandyckie podatki , niewydolna, chora bizantyjska biurokracja , niewydolne chore szkolnictwo, niewydolną chorą służbę zdrowia, brak innowacyjności , zacofanie technologiczne , które w stosunku do Azji sprowadzi i wkrótce Polskę do poziomu bantustanu afrykańskiego , drobiazgową kontrole przedsiębiorstw , korupcję , chore państwo, pogłębiającą się nędzę ludzi Jak widzimy Balcerowicz znalazł na to wszystko receptę . Zagnać starców do pracy aż do śmierci , a młodych zapędzić do pracy opłacanej na poziomie niewolnika. Głównie zapewne do firm zagranicznych . Bo w jednym jest Balcerowicz ortodoksyjnym liberałem . W całkowitej likwidacji strategicznej politycznej kontroli nad kluczowymi działami gospodarki . Banki, energetyka ,stan konkurencji na rynku mediów najbardziej innowacyjne przedsiębiorstwa najlepiej oddać w obce ręce. Przypomnę tutaj ,że akurat Niemcy maja całkowicie odmienne zdanie do Balcerowicza . Po ujawnieniu tak zwanej doktryny prezydenta Niemiec Koehlera został on zmuszony do natychmiastowej dymisji . Pokazuje to jaką atrapa jest urząd prezydenta w Niemczech a z drugiej strony jak istotną strategię rządu niemieckiego ujawnił Oddam tutaj głos żonie Sikorskiego Anne Applebaum „ co faktycznie powiedział prezydent / Niemiec /: „kraj takiej wielkości jak nasz, tak skupiony na eksporcie a więc zależny od handlu zagranicznego musi być świadom, że użycie wojska jest konieczne w nadzwyczajnych sytuacjach, by chronić nasze interesy „......”Ale wydaje się dziwne, że prezydent państwa, którego gospodarka zależy od eksportu (w tym do krajów rządzonych przez autorytarne reżimy), nie ma prawa głośno rozważać militarnych konsekwencji, jakie wynikają z decyzji podejmowanych w kategoriach ekonomicznych. „....(więcej)
Czyli Balcerowicz proponuje coś zupełnie odwrotnego niż robią inne państwa , niż dyktuje zdrowy rozsądek . W kraju socjalizm, wysokie podatki , administracyjne zarządzanie praca w tym niewolnicza pozbawiająca perspektyw prac dla młodych i z przymusowa praca , zapędzenie przy użyciu prawa starców do pracy . Ilustracją problemu abdykacji państwa , jak proponuje Balcerowicz z politycznego zabezpieczenia ekonomicznych interesów Polaków jest sprawa pierwiastków ziem rzadkich. „Problemem metali ziem rzadkich zajął się W USA sam Obama . Użalał się nad losem amerykańskich ….robotników , którzy nie będą mogli pracować w zaawansowanych technologicznie branżach . „..(więcej)
Koncepcja Balcerowicza wbrew pozorom wpisuje się , wspiera proces przekształcania się Polski w socjalistyczne społeczeństwo pracujących za grosze aż do śmierci chłopów pańszczyźnianych i żyjącej z ich ekonomicznej eksploatacji klasy oligarchii socjalistycznej. „W Grecji, według Eurostatu, 31 proc. ludności popadło w 2011 roku w ubóstwo „....”Grecja, Hiszpania i Portugalia znalazły się w 2012 r. na drodze do przekształcenia się w "społeczeństwa dwuklasowe", tj. takie, w których ludzie coraz bardziej dzielą się na bogatych i biednych, a zanika klasa średnia- biją na alarm europejscy socjologowie. „....”Średnio dochody tych drugich będą 15-krotnie przekraczały zarobki pierwszych. „...(więcej)
Lęki Komorowskiego są odpowiedzią na chore pomysły Balcerowicza Komorowski „Jeśli zależy namna (…) zapobieżeniu sytuacji, w której Rosja nie pójdzie drogą autorytarnego kapitalizmu (jaki realizowany jest w Chinach), to należy ją przyciągać, a w tym procesie sami Rosjanie dokonają wyboru europejskiej drogi do dobrobytu i bezpieczeństwa. „...(więcej)
Polsce i Polakom potrzebny jest kapitalizm . Taki jak w Chinach .Likwidacja przymusowych ubezpieczeń społecznych , likwidacja podatku vat , uwolnienie przedsiębiorców od omnipotencji urzędników. A tak jak i oni będziemy mieli 4 procentowe bezrobocie i wzrost PKB po 10 procent rocznie . ( Propaganda socjalistyczna Zachodu wobec sukcesu Chin) Komorowski boi się ,że Rosja zacznie budować u siebie kapitalizm zamiast europejski socjalizm nazwany eufemistycznie „europejską drogą do dobrobytu i bezpieczeństwa” . Socjalistyczna Europa i II Komuna w Polsce zbankrutowały . O czym najlepiej świadczy polityka pracy przymusowej. Nie jestem zwolennikiem autorytaryzmu , wolę klasyczny ustrój I Rzeczpospolitej , czyli ustrój republikański . Przypomnę jednak słowa Miltona Friedmana The Economist „ W 1980 roku Milton Friedman , laureat nagrody Nobla z ekonomi i apostoł wolnego rynku odbył swoją pierwsza podróż do Chin „.....” Friedman argumentował ,że ekonomiczna wolność jest podstawowym warunkiem dla wolności politycznej. Ale w swojej książce z 1962 roku „ Kapitalizm i Wolność „ skapitulował i stwierdził , że wolność ekonomiczna jest istotniejsza , może istnieć bez wolności politycznej„ ….” (więcej)
video Sadowski „ podniesienie wieku emerytalnego to nie reforma „Balcerowicz „Są ludzie, którzy wierzą w socjalizm. To była totalna dominacja polityki w gospodarce. I są ludzie, którzy wierzą w częściowy socjalizm - i to się nazywa interwencjonizmem. „....”Trzeba oczywiście pilnować systemu politycznego, żeby nie było złych inicjatyw. „.... ”Elastyczny rynek pracy jest jednym z największych zabezpieczeń przed wybuchem bezrobocia wtedy, kiedy sytuacja gospodarcza się pogarsza. Elastyczny rynek pracy daje możliwości wyboru, czy będziemy zwalniać pracowników czy będziemy obniżać ich płace. Z punktu widzenia zatrudnionych przy niedobrych okolicznościach zewnętrznych zawsze jest lepiej obniżyć płace, ograniczyć premie itd. „.....”dobre dochodzenie do euro to jest głębsze reformowanie polskiej gospodarki. Co to znaczy w praktyce? Po pierwsze, że powinniśmy mieć trwale uzdrowione finanse publiczne. Mamy ciągle za duży dług publiczny. Jesteśmy pod tym względem na drugim miejscu w krajach naszego regionu, za Węgrami. „....”Zdementował pan plotki jakoby zakładał pan partię polityczną. A w Polsce przydałaby się partia z liberalnym programem gospodarczym Dobrze byłoby, żeby w polskim systemie politycznym pojawiły się dużo silniejsze nurty reformatorskie, wolnorynkowe. To może być w ramach istniejących partii. Tak jest w Stanach Zjednoczonych. Gdyby ktoś młodszy założył partię o charakterze wolnościowym, to też byłoby dobrze. Ja osobiście większość swojego czasu i energii poświęcam na wzmocnienie obywatelskiej przeciwwagi dla grup roszczeniowych w ramach społeczeństwa obywatelskiego. Ona jest bardzo potrzebna w każdym kraju. Każde państwo podlega naciskom roszczeniowym, aby utrzymać przywileje, zwiększyć wydatki budżetu itp”....(źródło)
Fragment wywiadu z profesorem Górą „65 lat to za mało. Będziemy pracować jeszcze dłużej, niezależnie co nasi politycy dzisiaj o tym mówią. Swoim studentom w SGH Marek Góra powtarza, że jeśli wierzą w to, że przejdą na emeryturę przed 75. rokiem życia, to są naiwni. „...”Są dwie drogi, by uniknąć bankructwa systemu emerytalnego. Obniżyć świadczenia albo podnieść wiek emerytalny. Polska robi te dwie rzeczy naraz. Czy musimy być aż takim prymusem? Nie chodzi o to, by się z kimkolwiek ścigać. Gdyby Polska nic nie zrobiła, za pięćdziesiąt lat musiałaby wydawać na emerytury ok. 25 procent PKB i byłby to jeden z najwyższych wskaźników w krajach OECD. Natomiast dzięki reformom będziemy mieli jeden z najniższych, wynoszący około 8,8 proc. PKB. W rezultacie przeznaczając więcej na płace, będziemy zmniejszać lukę rozwojową i zwiększać dobrobyt. A jeżeli młodym ludziom zabierzemy pieniądze wprowadzając wyższe podatki, by sfinansować szybko rosnące wydatki na emerytury, to oni – nie mając pewności jutra i poczucia bezpieczeństwa – będą nadal emigrować i nie będą decydować się na posiadanie dzieci. Emigrują, bo wolą pracować za granicą nawet poniżej swoich kwalifikacji niż w Polsce na umowach śmieciowych. Bez składek na ZUS, a więc też bez godziwej emerytury w przyszłości. Problem ten dotyczy całej Unii Europejskiej. Tam nazywa się to „pokoleniem 1000 euro”. To nie tylko sprawa braku perspektyw. Według Eurostatu dzisiaj ryzyko ubóstwa ludzi w wieku 25–50 lat jest większe niż osób ponad 65-letnich. Nie widzę więc uzasadnienia, by trzydziestolatek, który chce mieć dzieci i dom, miał finansować sześćdziesięciolatka, który może sam na siebie zarobić. Powinniśmy się zastanowić, czy przypadkiem nie zgubiliśmy w tym wszystkim idei solidarności międzypokoleniowej.”...(więcej)
Marek Mojsiewicz