Kukliński, Jaruzelski: kto bohater, kto zdrajca? To nie pierwsza dyskusja na ten temat w Polsce; po powstaniach narodowych podobnych rozważań było bez liku. Historia pokazała, że mieli rację ci, którzy kolaborantów okrzyknęli zdrajcami. Teraz jest inaczej, bo dziś pamięć historyczna sięga PKWN. Przed tą datą rządził Polską król Popiel, którego zjadły myszy. Wojnę o rząd dusz wygrali w I PRL komuniści, a dzisiaj gros mieszkańców Polski wierzy w bajki o zapałce, dzielonej na czworo. Indoktrynacja była tak dogłębna, że nie ominęła ona nawet inteligencji pochodzenia ziemiańskiego w części uznanej za postępową). Owo pranie mózgu niekiedy nawet przyjmowano chętnie, było to swego rodzaju oczyszczeniem: nie tak dawno temu usłyszałem z ust bliskiej mi osoby na spotkaniu w większym gronie o pierwszych latach PRL, że socjalizm był dobry, bo biedni ludzie uzyskali dostęp do oświaty. Było to o tyle zabawne że osoba ta sama miała kłopoty na uczelni, wynikające ze złego pochodzenia. Ale pranie było solidne. Argumentacja była następująca: gdyby nie socjalistyczne państwo, to wielu ludzi nie pokończyłoby wyższych uczelni. Innymi słowy zakładano, że po wojnie, gdyby Polska stała by się wolnym państwem, panowałyby w niej stosunki, znane z Łyska z pokładu Idy. Tymczasem w II RP istniały liczne organizacje pomocy dla studentów, kwitła prawdziwa spółdzielczość, studenci wyjeżdżali na naukę zagranicę, znali języki, mieli dostęp do literatury bez cenzury słowem po wojnie to wszystko w wolnej Polsce, której nie było, ożyłoby ze zdwojoną energią i na kraj posypałyby się Noble nie tylko literackie czy pokojowe. Tymczasem komuniści i wyrosłe z tej formacji Nowe Oświecenie (komunizm plus kapitał) nadal wmawia ludziom, że bez PRL
cywilizacja do kraju by nie dotarła. Od 1945 roku zaczęto planowe zohydzanie polskości; przetrwało to w zasadzie do dziś. Ni stąd, ni z owąd, przypomina się bzdury o gettcie ławkowym (przecież było ono sprzeczne z ówczesnym prawem!), by wykazać, jak nietolerancyjna była Polska ukrywając restrykcyjną politykę PRL wobec dzieci inteligencji i ziemian, niedopuszczanych latami do studiów. Mój rodzony brat, chcąc studiować medycynę, pracował przez trzy lata w kopalni, by jako górnik dostać się na zamkniętą dla niego uczelnię. To mniej więcej tak, jakby mieszkaniec sztetl chcąc studiować prawo, musiał przed wojną przyjąć chrzest, by dostać się na uniwersytet. To oczywista bzdura, ale w przypadku mego brata był to, jak to się mówi, real. Plamę na honorze – pochodzenie ziemiańskie – zmył, zostając robotnikiem. Dopiero ten awans społeczny umożliwił mu studia na Akademii Medycznej. Na szczęście zachował on pamięć. Nie wyprał on jej tak, jak bliska mi osoba, o której wspomniałem wyżej. Może i dlatego, że jego zawód dawał mu pewien niewielki przywilej wolności. Ale na pewno u tych, którzy przyjęli PRL z dobrodziejstwem inwentarza wstyd nakazywał im (bo przecież coś tam na dnie duszy kołatać się musiało!) usprawiedliwiać się, zwłaszcza, kiedy weszli na drogę kolaboracji; owej społpecznej korupcji, początkowo może w przeświadczeniu, że dadzą sobie radę, że to tylko na chwilę, że potem odejdą, że nie będą nikomu robić nic złego, a i owszem, może pomogą. W pewnej chwili odwrotu już nie było. Było się jednym z nich. Na zawsze. Ile takich tłumaczeń znajdujemy u owych TW, którzy przecież takimi być nie chcieli! Z tej schizofrenii wyleczyć się nie da: ja słyszałem tylko o jednym wypadku, kiedy kolaborant uderzył się w piersi i przepraszał ofiary. Inni się tłumaczyli, usrawiedliwiali. Dla tych ludzi, dla beneficjantów systemu bezprawia, jakim było I PRL, Kukliński musi być zdrajcą, bo zachował się wbrew normie. Jaruzelski bohaterem, bo zachował się tak samo jak oni. Jak łajdak. Pralnia: http://www.youtube.com/watch?v=QGeDctMSLww&feature=related
ciąg dalszy: http://www.youtube.com/watch?v=OxG4Khafs3E&feature=related
odkryć Polskę: http://www.youtube.com/watch?v=KIfvUfbTdzo
Post scriptum: nienawiść do IPN wypływa z tego samego źrodła: co po patrzyć w przeszłość, budujmy przyszłość – wołają ci, których gryzie nieczyste sumienie. Sęk w tym, że na nieczystym sumieniu przyszłości zbudować się nie da. Wtedy ona runie, jak domek z kart. Nowe Oświecenie nie pojmuje, jak można rozliczać przeszłość, skoro jest demokracja. No, właśnie dlatego! Nie może być tak: teraz, po 1989 roku, mamy wolny rynek i demokrację, a wszystko, co było przed 1945 rokiem, jest złe i godne potępienia. Tak usprawiedliwia Nowe Oświecenie Millennijną Grabież: o reprywatyzacji w II PRL nadal cicho. Dzisiaj kolaboranci postrzegają się jako Konradzi Wallenrodzi. Kto im powie, że się mylą? Jan Bogatko - blog
NIKT NIE UMRZE ZA „POLSKĄ PRAWDĘ” „Zatrzeć wszelkie ślady przestępstwa. Właśnie w ten sposób, jak to czyni notoryczny przestępca kryminalny [...]. Najbardziej jednak charakterystyczną cechę tego rodzaju kryminalnego przestępstwa stanowi zawsze zaparcie się winy, fałszywe alibi lub zgoła zrzucenie winy na kogo innego” – pisał Józef Mackiewicz o zbrodni katyńskiej w artykule ”Sowiety – państwem doskonałej zbrodni”. Byłoby rzeczą absurdalną oczekiwać, że wyniki rosyjskiego „raportu” w sprawie tragedii smoleńskiej przyniesie inne rozstrzygnięcie, niż „zrzucenie winy na kogo innego”. Od pierwszej chwili wiemy, że odpowiedzialnością obarczono polskich pilotów, a pośrednio również polskiego Prezydenta i głownie ta teza była forsowana we wspólnym moskiewsko-warszawskim przekazie. To zaś oznacza, że zdaniem Rosji winę ponosi państwo polskie, a konsekwencje tego twierdzenia będą miały istotne znaczenie prawne i historyczne. Wbrew rozpowszechnianym obecnie opiniom, jakoby reakcje rządu Donalda Tuska były efektem nieudolności lub tchórzostwa obecnej ekipy, a przyjęcie wobec Rosji roli petenta świadczyło o błędnych kalkulacjach politycznych uważam, że przyczyna tych rażących zachowań jest znacznie poważniejsza i polega na współdziałaniu w zastawieniu pułapki smoleńskiej, a następnie w zacieraniu prawdy o zdarzeniu z 10 kwietnia. Mamy zatem do czynienia z zakładnikami kłamstwa smoleńskiego, a rosyjska strategia wobec grupy rządzącej oparta jest na niemal identycznym stosunku zależności, który ze wszystkich rządów „ludowej” Polski uczynił faktycznych wspólników zbrodni katyńskiej. Zachowanie ludzi Donalda Tuska ukrywających przez 9 miesięcy prawdę o okolicznościach dotyczących lądowania w Smoleńsku, potwierdza ich rolę wspólników i zakładników kłamstwa. Takich postaw nie tłumaczy się nieudolnością, ani tchórzostwem, a analogie z fałszem Katynia są w pełni uzasadnione. Zgodne ze zbrodniczą logiką narzuconą państwom Zachodu jeszcze w trakcie trwania II wojny światowej, depozyt kłamstwa katyńskiego stanowił istotną gwarancję nienaruszalności wpływów Rosji Sowieckiej w Polsce, a ukrywanie prawdy o mordzie założycielskim PRL-u stało się fundamentem pojałtańskiego „ładu w Europie”. Powstały wówczas układ i zmowa milczenia stanęły na przeszkodzie wyjaśnieniu prawdziwych okoliczności zbrodni i na dziesięciolecia zamknęły Polskę w strefie wpływów Kremla. Dlatego na Zachodzie kłamstwo katyńskie trwało w oficjalnym obiegu przez lata. W USA do 1952 roku, gdy komisja kongresmana Ray'a Johna Maddena opublikowała raport o prawdziwych okolicznościach zbrodni. Powstanie komisji, było możliwe tylko dzięki wstrząsowi, jakim dla Ameryki były informacje o egzekucjach jej żołnierzy podczas wojny w Korei. To spowodowało nacisk na ujawnianie prawdy o tego typu zbrodniach. W Wielkiej Brytanii, gdzie nie było takich doświadczeń, dokumenty dotyczące Katynia ujawniono dopiero w 2003 roku. Z tego względu, publikację „raportu MAK” należy postrzegać w znacznie szerszym kontekście, niż jako podjętą przez sprawcę próbę „zaparcia się winy, lub zgoła zrzucenia jej na kogo innego”. Nie tylko zbrodnicza kalkulacja putinowskich „siłowików” i ich nadwiślańskich pomagierów leży u podstaw forsowania rosyjskich kłamstw. Liczą one bowiem na wsparcie w tym samym mechanizmie politycznym, który przywódców „wolnego świata” uczynił wspólnikami zbrodni sowieckiej obarczając ich moralną i prawną odpowiedzialnością za kłamstwo katyńskie. Wsparcie to jest możliwe, ponieważ na wiele miesięcy przed 10 kwietnia i przez cały późniejszy okres ,Rosja nie ustaje w zabiegach mających przekonać opinię światową, że tylko „zbliżenie” z reżimem Putina i „dobrosąsiedzkie stosunki” z Rosją stanowią gwarancję budowy nowego porządku europejskiego. Czyni to o tyle skutecznie, że znajduje sprzymierzeńca w państwie z którym łączą ją historyczne więzi, ale też zbrodnicze plany dotyczące Polski. Zbyt łatwo zapomnieliśmy, że postawę Zachodu wobec Sowietów na wiele lat wyznaczyły słowa Churchilla o gotowości „sprzymierzenia się z diabłem, żeby tylko wypędzić szatana”. Tym diabłem był wówczas Stalin, mający obronić Europę przez Hitlerem-szatanem. Gdy „diabeł” wykrwawił „szatana” na ziemiach oddalonych od europejskich stolic, przyjęto strategię, iż każdy kto występuje przeciwko diabłu, będzie odtąd wrogiem cywilizowanej Europy. Rok 1989 i propagandowe ogłoszenie „upadku komunizmu” stanowił naturalną kontynuację owej mitologicznej postawy wobec „diabła”. Jego przejście na „stronę światłości” powitano jako ostateczne zwycięstwo nad szatanem totalitaryzmu i konsekwencję wspólnej walki z demonem – Hitlerem. Przyczyną tej zbiorowej mistyfikacji była m.in. konieczność moralnego usprawiedliwienia sojuszu z międzynarodowym komunizmem. Bez tego usprawiedliwienia ideowa wykładnia wojny z Hitlerem nie byłaby możliwa, albo co najmniej utrudniona. Dzięki niej, dokonano rozgrzeszenia hańby „ładu jałtańskiego”, zaaprobowano farsę procesu w Norymberdze i zapomniano komunistom zbrodnie ludobójstwa, przy których bledną wyczyny Hitlera. Na czym opierają się dzisiejsze rachuby Kremla, nietrudno zgadnąć. W czerwcu 2010 roku Gene Poteat długoletni oficer CIA, prezes Zrzeszenia Byłych Oficerów Wywiadu i szef ds. nowych technologii CIA, napisał w „Charleston Mercury”: „Doskonale zorientowany politycznie Kreml dostrzegł, że USA postanowiły się przed nim płaszczyć (tzw. reset, wycofanie się z obiecanej Polakom i Czechom budowy tarczy antyrakietowej, nasze przyzwolenie na działania Rosjan w Gruzji i na Ukrainie, nasze błagania, by nie pomagali Iranowi itd.) i odebrał to jako zgodę na to, co zrobili Rosjanie przy katastrofie polskiego samolotu. Doszli do wniosku, że nie powiemy ani słowa – i faktycznie nie powiedzieliśmy.” Nie przypadkiem, tuż po tragedii smoleńskiej w reakcjach przywódców państw zachodnich dominował ton troski, by zdarzenie to nie spowodowało kryzysu w stosunkach polsko-rosyjskich. Z największym zadowoleniem witano zatem wasalne deklaracje Tuska i Komorowskiego. Szerokim echem na Zachodzie odbiły się słowa Donalda Tuska z czerwcowego wywiadu dla Deutsche Welle: „Staramy się wyciągnąć z tej tragedii pozytywne wnioski na przyszłość. Także te polityczne. Również dotyczące coraz lepszych relacji polsko-rosyjskich, bo one są kluczem do dobrych relacji europejsko-rosyjskich. Te moje starania także sprzed katastrofy, ale też doceniam starania przywódców rosyjskich, nabrały nowego przyśpieszenia właśnie z powodu tej katastrofy”. Stratedzy płk Putina doskonale wiedzą, że nadrzędnym celem społeczeństw Zachodu nie jest prawda historyczna czy racje moralne, a dobrobyt i spokój – i za obie te wartości gotowe są one zapłacił każdą cenę. Józef Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji” przypominał: „Polityka Zachodu podczas wojny kierowała się względami narzuconymi jej przez sojusz z Sowietami; polityka Zachodu po wojnie kieruje się względami narzuconymi jej przez chęć pokojowej koegzystencji z Sowietami.” Prowadzona przez ostatnie lata rosyjska kampania propagandowo - dyplomatyczna sprawiła, że państwo to jest dziś postrzegane poprzez pryzmat potencjalnych korzyści politycznych i ekonomicznych, jakie mają płynąć z „ucywilizowania” Rosji, nawiązania z nią kontaktów handlowych, wygaszenia „polskiej rusofobii” czy otwarcia rynku rosyjskiego. Nietrudno rozpoznać te intencje, gdy komentując publikację „raportu” MAK niemiecka „Die Welt” piórem Gerharda Gnaucka wyraża obawy, że istnieje niebezpieczeństwo, iż po tym co ukazuje się w mediach polskich, „część niemieckiej opinii publicznej znów będzie patrzyła na Polaków jak na rusofobów”. „Süddeutsche Zeitung” stwierdza zaś, że "polepszająca się współpraca pomiędzy Polską a Rosją była w Niemczech mile widziana i dość bacznie obserwowana” i podkreśla obawy Niemców, że „napięcia pomiędzy Polską a Rosją oznaczają dla Berlina kłopoty”. Nie przypadkiem brytyjskie gazety odnotowują ogólnikowo główne punkty rosyjskiego raportu i polskie reakcje. „Guardian” i „Daily Telegraph” poświęcają temu po 3 zdania. Jedynie „Independent” zamieścił dłuższą notatkę, zauważając w niej, że ”konkluzje raportu zagroziły trudnym stosunkom polsko-rosyjskim, które nieco odtajały po kwietniowej katastrofie.” W oczach Zachodu „koegzystencja” z Rosją jest możliwa, jeśli państwo to otrzyma „należną” mu strefę wpływów i zaspokoi swoje mocarstwowe ambicje. W równym stopniu ten kierunek polityczny wyznacza niechęć lewicowych elit europejskich wobec Ameryki, jak intencja ograniczenia hegemonii USA. Nie powinno więc dziwić, że putinowska Rosja bez trudu znalazła sprzymierzeńców wśród przywódców Zachodu, a kwestia ustalenia prawdziwych okoliczności tragedii smoleńskiej jest drugorzędna i rozpatrywana wyłącznie w kategoriach bilansu wynikającego ze współpracy z Rosją. Nikt też na Zachodzie „nie będzie umierał” za prawdę o śmierci polskiego prezydenta. Niedawne oświadczenie przewodniczącego KE Jose Manuela Barroso, że „jest niewiele argumentów prawnych za podjęciem przez Komisję Europejską działań w sprawie śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej” wyznacza rzeczywisty poziom zaangażowania UE w proces wyjaśnienia tragedii z 10 kwietnia. Publikacja putinowskiego „raportu” dowodzi sprawności aparatu rosyjskiej dezinformacji. Nietrudno dostrzec, że fałszywa teza o pijanym generale, który doprowadził do tragedii doskonale wpisuje się w stereotypy myślenia o Polsce i Polakach, a insynuacja o naciskach ze strony Lecha Kaczyńskiego znajduje usprawiedliwienie w prowadzonej od lat kampanii zakłamywania postaci polskiego prezydenta. Opinia publiczna państw UE karmiona przez miesiące doniesieniami „Gazety Wyborczej”, przyjmie te wyjaśnienia z zadowoleniem. Dla europejskich stolic „szatanem” jest dziś groźba otwartego konfliktu z państwem Putina i utrata dotychczasowych efektów „resetu”. Dla jej zażegnania gotowe są na każdy rodzaj sojuszu z kremlowskim „diabłem” i jak najmocniejsze zaciśnięcie oczu na prawdę o smoleńskiej tragedii. Dlatego kalkulacje polityków opozycji i nadzieje części polskiego społeczeństwa na stworzenie komisji międzynarodowej i pomoc państw Zachodu, mogą okazać się chybione – szczególnie, gdy natrafią na sowiecko-rosyjski mechanizm zakładników kłamstwa i mur zmowy milczenia. W tej sytuacji Rosja może pozwolić sobie na grę va banque, licząc w równej mierze na wsparcie „partii rosyjskiej” w Polsce, jak na milczące współuczestnictwo europejskich elit. Aleksander Ścios
Chcą kondominium rosyjsko - niemieckiego dla Polski Podziwiam geniusz J. Kaczyńskiego który widzi wcześniej to co zakryty przed oczami większości, ale "wszystko co zakryte będzie jawne" Załączam urywki z jednego świetnego wpisu wspaniałego publicysty - bloggera autora serii wyśmienitych wpisów wyjaśniających mechanizmy zachodzące w naszym kraju i w świecie i demaskujących mechanizmy zdrady kraju. Uczcie się Panowie. Polecam wszystkie wpisy tego autora w salonie 24 naprawdę warto. Mamy zatem do czynienia z zakładnikami kłamstwa smoleńskiego, a rosyjska strategia wobec grupy rządzącej oparta jest na niemal identycznym stosunku zależności, który ze wszystkich rządów „ludowej” Polski uczynił faktycznych wspólników zbrodni katyńskiej. Zachowanie ludzi Donalda Tuska ukrywających przez 9 miesięcy prawdę o okolicznościach dotyczących lądowania w Smoleńsku, potwierdza ich rolę wspólników i zakładników kłamstwa. Nie tylko zbrodnicza kalkulacja putinowskich „siłowików” i ich nadwiślańskich pomagierów leży u podstaw forsowania rosyjskich kłamstw. Liczą one bowiem na wsparcie w tym samym mechanizmie politycznym, który przywódców „wolnego świata” uczynił wspólnikami zbrodni sowieckiej obarczając ich moralną i prawną odpowiedzialnością za kłamstwo katyńskie. Wsparcie to jest możliwe, ponieważ na wiele miesięcy przed 10 kwietnia i przez cały późniejszy okres ,Rosja nie ustaje w zabiegach mających przekonać opinię światową, że tylko „zbliżenie” z reżimem Putina i „dobrosąsiedzkie stosunki” z Rosją stanowią gwarancję budowy nowego porządku europejskiego. Czyni to o tyle skutecznie, że znajduje sprzymierzeńca w państwie z którym łączą ją historyczne więzi, ale też zbrodnicze plany dotyczące Polski. Prawda historyczna czy racje moralne, a dobrobyt i spokój – i za obie te wartości gotowe są one zapłacił każdą cenę. Józef Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji” przypominał: „Polityka Zachodu podczas wojny kierowała się względami narzuconymi jej przez sojusz z Sowietami; polityka Zachodu po wojnie kieruje się względami narzuconymi jej przez chęć pokojowej koegzystencji z Sowietami.” Prowadzona przez ostatnie lata rosyjska kampania propagandowo - dyplomatyczna sprawiła, że państwo to jest dziś postrzegane poprzez pryzmat potencjalnych korzyści politycznych i ekonomicznych, jakie mają płynąć z „ucywilizowania” Rosji, nawiązania z nią kontaktów handlowych, wygaszenia „polskiej rusofobii” czy otwarcia rynku rosyjskiego W czerwcu 2010 roku Gene Poteat długoletni oficer CIA, prezes Zrzeszenia Byłych Oficerów Wywiadu i szef ds. nowych technologii CIA, napisał w „Charleston Mercury”: „Doskonale zorientowany politycznie Kreml dostrzegł, że USA postanowiły się przed nim płaszczyć (tzw. reset, wycofanie się z obiecanej Polakom i Czechom budowy tarczy antyrakietowej, nasze przyzwolenie na działania Rosjan w Gruzji i na Ukrainie, nasze błagania, by nie pomagali Iranowi itd.) i odebrał to jako zgodę na to, co zrobili Rosjanie przy katastrofie polskiego samolotu. Doszli do wniosku, że nie powiemy ani słowa – i faktycznie nie powiedzieliśmy.” Obawy Niemców, że „napięcia pomiędzy Polską a Rosją oznaczają dla Berlina kłopoty” W oczach Zachodu „koegzystencja” z Rosją jest możliwa, jeśli państwo to otrzyma „należną” mu strefę wpływów i zaspokoi swoje mocarstwowe ambicje. W równym stopniu ten kierunek polityczny wyznacza niechęć lewicowych elit europejskich wobec Ameryki, jak intencja ograniczenia hegemonii USA. W oczach Zachodu „koegzystencja” z Rosją jest możliwa, jeśli państwo to otrzyma „należną” mu strefę wpływów i zaspokoi swoje mocarstwowe ambicje. W równym stopniu ten kierunek polityczny wyznacza niechęć lewicowych elit europejskich wobec Ameryki, jak intencja ograniczenia hegemonii USA. Sowiecko-rosyjski mechanizm zakładników kłamstwa i mur zmowy milczenia. W tej sytuacji Rosja może pozwolić sobie na grę va banque, licząc w równej mierze na wsparcie „partii rosyjskiej” w Polsce, jak na milczące współuczestnictwo europejskich elit. Bez dekretu Aleksander Ścios .lik:
http://cogito.salon24.pl/275606,nikt-nie-umrze-za-polska-prawde
Tonący trumny się chwyta Bogdan Klich: (do Błasika, na jego pogrzebie) Andrzeju, mieliśmy się spotkać w innych okolicznościach. Miałeś otrzymać kolejną gwiazdkę, która ci się należała. Bogdan Klich: (o Błasiku, na antenie zaprzyjaźnionej telewizji) Tak, po katastrofie CASY, uważałem, że tak należy zrobić (zdymisjonować Błasika), ale ze strony Pałacu Prezydenckiego był jednoznaczny sprzeciw. Bogdan Klich: (o plotkach, że chciał zdymisjonować Błasika) To jakaś kompletna bzdura. Nie przyszło mi to do głowy. To jest jeden z lepszych dowódców naszych Sił Powietrznych. Świetnie mi się z nim współpracuje. Dobrze wykonuje zadania, jest zdyscyplinowany, zawsze do usług. Jestem jak najlepszego zdania o generale Błasiku. Minister Obrony Narodowej, który nie chciał lub nie potrafił bronić honoru swojego generała, opluwanego w raporcie Anodiny, dzisiaj gdy jego kariera wisi na włosku (a podobno już nawet nie wisi), w dość obrzydliwy sposób chwyta się trumny generała, żeby...no właśnie, żeby co właściwie? Przekonać, że Błasik był winien katastrofy CASY, Kaczyński był winien pozostawienia Błasika, a zatem obaj są winni katastrofy smoleńskiej? Ktoś rozumie o co Klichowi chodziło w tym wywiadzie? Jaki jest sens wyciągania dzisiaj tamtej sprawy, jeśli się między Mirosławcem a Smoleńskiem najwyraźniej zmieniło zdanie o generale tak diametralnie, że się mu chciało kolejną gwiazdę przypinać? A w każdym razie jeśli się dość przekonująco odegrało na pogrzebie swój szacunek do zmarłego. Bogdan Klich odniósł dzisiaj wielkie zwycięstwo, w porę znalezione kwity na Pawlaka pozwoliły zdyscyplinować koalicjanta i kolejny raz po policzeniu głosów wszystko się zgadzało. Ale ta arytmetyczna wygrana nie czyni Klicha dobrym ministrem. Nie czyni go też honorowym człowiekiem. A odbijanie sobie dzisiaj na trupie Błasika własnych upokorzeń budzi zwyczajnie wstręt. kataryna
ORBAN FAŁSZUJE SONDAŻE Węgierska Fidesz Pana Premiera Viktora Orbana umacnia swoją przewagę w sondażach! Z ankiety, zamieszczonej w gazecie "Nepszabadsag ", wynika że poparcie dla Fidesz wśród wszystkich ankietowanych wzrosło z 33% do 34%, podczas gdy dla Węgierskiej Partii Socjalistycznej pozostało na poziomie 11%. Ale wśród osób, które zadeklarowały, że wzięłyby udział w wyborach poparcie dla Fidesz wzrosło z 62% do 65%, podczas gdy dla socjalistów spadło z 21% do 17%.(Fidesz umacnia przewagę nad socjalistyczną opozycją
Kontrowersje wokół nowej ustawy medialnej nie szkodzą premierowi Viktorowi Orbanowi. Jego partia Fidesz umacnia przewagę nad opozycją Rządząca centroprawicowa partia Fidesz według sondaży opinii publicznej umocniła w styczniu przewagę nad socjalistyczną opozycją - wynika z badań opublikowanych w piątek przez Szonda Ipsos.
Z ankiety, zamieszczonej w gazecie "Nepszabadsag", wynika że poparcie dla Fidesz wśród wszystkich ankietowanych wzrosło do 34 proc. - z 33 proc. w ubiegłym miesiącu, podczas gdy poparcie dla Węgierskiej Partii Socjalistycznej pozostało na poziomie 11 proc. Z kolei poparcie dla Fidesz wśród osób, które wzięłyby udział w wyborach, gdyby odbyły się w ten weekend, wzrosło z 62 proc. w grudniu do 65 proc. w styczniu, podczas gdy poparcie dla socjalistów spadło w tej grupie z 21 do 17 proc. Poparcie dla skrajnie prawicowej partii Jobbik pozostało na niezmienionym poziomie i wyniosło 6 proc. wśród wszystkich ankietowanych i 11 proc. wśród osób, które zapowiadają, że będą głosować. W sumie 43 proc. ankietowanych zadeklarowało, że nie pójdzie do wyborów albo było niezdecydowanych.
Fidesz z łatwością wygrał przeprowadzone w październiku wybory i obecnie dysponuje w parlamencie większością dwóch trzecich głosów. PAP). Niemożliwe! Musieli sfałszować sondaże. Bo przecież Orban zamachnął się na emerytury Węgrów – pozwalając im, o zgrozo, samym zdecydować, czy chcą pozostać w systemie kapitałowym, czy też nie, co spotkało się z jednoznaczną reakcją „rynków finansowych”, a światowej renomy Agencje Ratingowe obniżyły węgierskie ratingi. No ale może jednak nie fałszują, bo podobno tylko 100 tys. Węgró zostało w systemie kapitałowym. Ciekawe, ilu Polaków zostałoby w OFE jakby dostali taki sam wybór jak Węgrzy? Gwiazdowski
Gra w trójkącie Codziennym zajęciem bezpiecznym i popłatnym dla reżimowych dziennikarzy jest analizowanie działań i planów marionetek. Co zamierza, a co zrobi ten czy inny Guignol? Temat ten pozostawiamy mediom służalczym i zajmiemy się pociągającymi za sznurki i reżyserami. Przedstawiane poniżej opinie stanowią na razie hipotezę badawczą i wymagają dalszych analiz i wyłuskiwania faktów z zalewu dezinformacji i szumu medialnego. Miodzik z dzióbków spijają sobie kluzikowcy i przyszły premier Grzegorz Schetyna. Marionetki zapewniają, że Schetynie chodzi nie tylko o władzę, ale o coś pozytywnego w polityce, a marszałek już 24 listopada, w dzień po powstaniu klubu „PO jest Najważniejsza”, oferuje im stanowisko wicemarszałka, „jeśli będą aplikować”. Obietnica pada oczywiście w Polsat News u Zygmunta Solorza. Nagłe uczucie, nim wybuchło przed kamerami, musiało wiele miesięcy kryć się przed okiem okrutnego prezesa, który chciał zabić tę niewinną miłość. Spotkania kochanków odbywały się gdzieś w lipcu w katakumbach Muzeum Powstania Warszawskiego, ale trudności tylko wzmocniły żarliwość oblubieńców. Kluczową, czyli perspektywiczną pozycję, zajmuje wśród marionetek Paweł Kowal, który jako jeden z nielicznych rozumie, o co toczy się gra i kto jest reżyserem. Gdy pożyteczne idiotki wypowiedzą już wszystkie przygotowane dla nich kwestie i wrócą do kuchni, skąd je wyciągnął Lech Kaczyński, Kowal obejmie szefostwo. Poncyljusz jest typem zbyt zabawowym i niepoważnym. Spin doktorzy natomiast czekają tylko, kto ich wynajmie. Ciekawe, co zrobią, jeśli nikt się nie pofatyguje i dutków nie wyłoży?
Własna polityka cudzymi rękoma W kierunku organu marionetek podąża również „Rzeczpospolita”, chcąc zapewnić sobie bezpieczeństwo przed Tuskiem i Gradem, co wymaga potężnych protektorów. Bogusław Chrabota odkrył 1 grudnia, że Polską rządzi oligarchia. Redaktor naczelny Polsatu nie doznał oczywiście iluminacji, lecz wykonał zadanie, wskazując kierunek propagandy w nadchodzącej rewolucji, by wszystko zostało po staremu. Już wiemy, jaki będzie image premiera Schetyny i jego rządu ekspertów, który zastąpi odpowiedzialnego za błędy i wypaczenia Tuska. Walkę z kryzysem muszą podjąć fachowcy, sprawni organizatorzy, którzy zamiast się kłócić, będą zarządzali i reformowali, a nie zajmowali się dzieleniem Polaków. Musimy wyjść z okresu błędów i wypaczeń, kiedy Tusk słusznie walcząc z faszyzmem, zaniedbał demokrację i dopuścił do rozplenienia się oligarchii. Błędom i wypaczeniom mówimy stanowcze nie! Utworzenie klubu parlamentarnego marionetek zamiast przyjęcia ich do PO na stanowiska trzeciej rangi wzmocniło pozycję marszałka. To w Sejmie bowiem toczy się gra o przyspieszone wybory, a więc koniec Tuska. Do owej operacji potrzebni są kluzikowcy. Najwyższą sztuką jest robienie własnej polityki cudzymi rękoma. Marcowe wybory oznaczałyby, że będzie można dokonać wymiany ekipy i przypieczętować koniec Tuska. Kiedy służby wojskowe zażądały od niego, by nie kandydował w wyborach prezydenckich, ten rozumiał, że oddaje prezydenturę na rzecz figuranta WSI, by się utrzymać, a oddawał, by zniknąć. Takie małe rodzinne nieporozumienie. Jeśli operacja „kozioł ofiarny” by się powiodła, Schetyna mógłby przejąć PO, a wówczas kluzikowcy staliby się jakimś Stronnictwem Demokratycznym w nowym Froncie Jedności Narodu. Z powodu ich niezdolności do jakiegokolwiek działania musiano by wprowadzić jak za dawnych dobrych czasów wspólną listę. Jeżeli natomiast opór putinowskiego „naszego człowieka w Warszawie” i kanclerskiego „Halbdeutscha” byłby zbyt silny, zawsze można byłoby dokonać rozłamu i marionetki włączyć do nowej partii pod hasłem: „Sprawni menedżerowie się nie kłócą, tylko ratują Polskę”. Z punktu widzenia skuteczności kontroli nad procesami rozłam jest lepszy, gdyż ludowi można zaoferować nową partię i dzięki temu uzyskać jego poparcie, ale także niebezpieczniejszy, ponieważ bardziej destabilizuje system. Może to trwać krótko, o ile przebiegli faszyści nie spróbują wykorzystać okazji jak w 2005 r.
Rozwiązanie idealne Po objęciu przewodnictwa w Unii w lipcu 2011 r. przez Polskę Tusk wkracza do Brukseli, a później już może spokojnie odejść na stanowisko przygotowane przez Merkel za zasługi dla Rosji i Niemiec. Lud się cieszy z wielkiego sukcesu Polski, a partię spokojnie przejmuje Grzegorz Schetyna. Rozliczenia z okresem błędów i wypaczeń okresu Tuska byłyby wtedy mniej ostre. Takie rozwiązanie jest idealne, ale niemożliwe ze względu na czas. Nie można czekać roku, by spokojnie zachować kontrolę nad wydarzeniami, gdyż kryzys finansowy uderzy na wiosnę. Od stycznia zaczną się masowe podwyżki wszystkiego. Na razie dziesięciokrotny wzrost podatku gruntowego w miastach – twierdzach PO – zostanie jeszcze powitany z entuzjazmem przez lud w TVN. Ale na długo go nie starczy. W tej sytuacji zarządzanie kryzysem wymaga ofiar – odpowiedzialnych za błędy i wypaczenia. A idealną ofiarą od dawna przewidzianą do tej roli jest Tusk. Do tego należy dodać autentyczną rywalizację na linii Schetyna–Tusk, która niezależnie od scenariusza musiała się zacząć na początku 2009 r., gdyż wtedy, posługując się ustami prof. Jadwigi Staniszkis, zaczęto lansować ówczesnego szefa MSW jako sprawnego menedżera, który dba o nowoczesne instytucje państwowe, faktycznie apolitycznego fachowca. Wszystko wskazuje, że Tusk nie odejdzie bez walki na zasłużoną emeryturę w Brukseli. Jeśli więc ją przegra, straci wszystko. Na razie ostatnie posunięcia, niczym z okresu wielkiego terroru PiS, wskazują, iż obecny premier jasno mówi: nie poświęcajcie mnie, bo was załatwię. W połowie listopada, jak za czasów krwawego Ziobry, Ryszard Krauze usłyszał zarzuty o działalność na szkodę własnej spółki Prokom Investments (3 mln pożyczki w 2006 r. dla spółki King and King). 15 listopada Jan Kulczyk nie kupił Enei. Tę potworną represję uzasadniono jakimiś kontaktami z Kadafim i nagłą utratą zaufania przez Jana K. Bieleckiego i Aleksandra Grada. Mimo to 1 grudnia okazało się, że Roman Ludwiczuk złożył propozycję korupcyjną. Taśma z nagraniem powędrowała do prokuratury i nie zniknęła. Sprawą zainteresowali się natychmiast dziennikarze, którzy pozostaliby głusi i ślepi, gdyby nie mieli rozkazu, i o niczym byśmy się nie dowiedzieli. Ludwiczuk, senator PO ukochany przez lud ziemi wałbrzyskiej, związany jest ze Schetyną, było to więc uderzenie ostrzegawcze w przyszłego premiera. Chodzi tu przede wszystkim o skalę rozgłosu, który nadano sprawie. Teraz należy spodziewać się kontrataku, np. ujawnienia czegoś przez ABW. W postkomunizmie, pomijając okres pisowskiego bezprawia, nikt nie prześladuje za korupcję, jeśli sumy wchodzące w grę są wystarczająco duże i lądują w kieszeniach elity władzy. Dlatego pytanie nie brzmi, kto kradnie, korumpuje, przekupuje itp., lecz dlaczego łamanie prawa jest ujawniane, a zwłaszcza nagłaśniane. Czyli kto chciał w kogo uderzyć, ujawniając występek, i jaki konflikt interesów za tym stoi.
Partie Polsatu i TVN Grzegorz Schetyna nie jest oczywiście sam. Powiązania, ludzie i interesy wiążą go z Zygmuntem Solorzem i szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem. Łącznikiem był tu Piotr Nurowski (służby wojskowe). Krzysztof Bondaryk pomagał kiedyś Schetynie pozyskać sponsoring Ery, kontrolowanej przez Solorza. Sam pracował w firmach Solorza. Piotr Nurowski był prezesem Elektrimu należącego do właściciela Polsatu. Doradcą Nurowskiego w Elektrimie został Janusz Tomaszewski, kierujący niegdyś grupą w AWS, zwaną „spółdzielnią” lub Partią Solorza. Mielibyśmy więc obecnie coś w rodzaju powrotu „spółdzielni” w innych okolicznościach. Jeśli TVN przestanie angażować się w popieranie kluzikowców, będzie to argument na rzecz przedstawionej tu hipotezy. Jeśli spojrzymy na zaplecze Solorza, zrozumiemy, że mamy do czynienia z wielopoziomowymi interesami. Jak wynika z badań prof. Andrzeja Zybertowicza, na dziewiętnastu bliskich współpracowników Solorza 10 miało związki z WSI, a spośród 10 firm, z którymi związany był Solorz, aż 8 nasyconych było agenturą wojskową, a nie cywilną. Głównym zapleczem Tuska jest bez wątpienia TVN. Jeśli z kolei wziąć pod uwagę zaplecze tej stacji i informacje z Raportu WSI, możemy wysnuć wniosek, że to samo środowisko stoi także za tą stacją. Dlaczego jednak układ służb wojskowych, czyli sieć powiązań tworząca zorganizowaną grupę interesów o charakterze nieformalnym i niejawnym oraz o niejawnym wpływie na instytucje kontroli społecznej miała popierać konkurujące ze sobą siły? Nasuwa się jeden wniosek: Po wyeliminowaniu krajowej służby cywilnej oraz wywiadu cywilnego doszłoby do kolejnego podziału, już w obozie zwycięzców.
W Centrum Konflikt między dwoma centrami władzy się zaostrza. Opublikowanie sondaży dających Putinowi popularność większą niż Miedwiediewowi zaledwie o 0,7 proc. oznacza, iż nie ma cara. Ten bowiem może być tylko jeden. Gdyby Putin całkowicie kontrolował sytuację, proporcje byłyby zdecydowane, np. 150 do 99 proc. Lud musi odbierać jednoznaczne sygnały, kto aktualnie dzierży knut, a zatem kogo ma kochać i na kogo głosować. Niepewność oznacza dla ludu koniec świata. Zbliża się przesilenie. Zapowiedź Putina dotycząca trzykrotnego zwiększenia budżetu wojskowego z jednej strony wskazuje na zaostrzenie kursu – skoro bowiem Zachód ustępuje, to trzeba iść za ciosem i brać wszystko. Z drugiej strony – jest to próba przekupienia wojska, by nie popierało rywala. Rywalizacja dwóch centrów władzy w Rosji musi znajdować odzwierciedlenie w kraju wasalnym, jakim stała się Polska z woli większości swoich obywateli. W Polsce rozpad partii wynajętej do rządzenia i zastąpienie jej nową byłby więc nie tylko instrumentem zapewniającym stabilizację sytuacji politycznej wobec nadchodzącego kryzysu finansowego, ale i reperkusją podziałów wewnątrz elity władzy, a dokładnie w środowisku byłych służb wojskowych. Temu procesowi mogłyby patronować dwa rywalizujące centra władzy w Moskwie lub szukać swoich partnerów nad Wisłą.
Opozycja Trzecim, najsłabszym czubkiem trójkąta jest opozycja. Musi ona odpowiedzieć na pytanie, kto jest bardziej groźnym przeciwnikiem w danym momencie. Oczywiście nie oznacza to, iż takim samym pozostanie, powiedzmy, za miesiąc. Usunięcie kogo spowoduje większą destabilizację systemu, powstanie vacuum i możliwość przeniknięcia doń, tak jak stało się to w 2005 r. Jest w interesie opozycji, by walka między obiema grupami była jak najbardziej zacięta, gdyż pogłębiłoby to między nimi rozdźwięk i zmniejszyło kontrolę nad społeczeństwem. Każde pogłębienie konfliktu jest korzystne, a tylko dynamika wydarzeń może spowodować wymknięcie się ich spod kontroli. Takiemu scenariuszowi sprzyja uczynienie odpowiedzialnym za wszystko Tuska, gdyż w ten sposób zmusi się go do obrony. Im szybciej konflikt wybuchnie w sposób otwarty, tym lepiej, gdyż prędzej będą musiały nastąpić zmiany.Należy zatem przyspieszyć wymianę po drugiej stronie. Darski
05 lutego 2011 "Jeśli nie chcesz mojej zguby, daj mi banknot, ale gruby" - miała powiedzieć jedna pani do jednego pana. Nie wiadomo czy ten pan jej ten banknot dał, czy też nie, niemniej jednak rzecz miała miejsce, bo inaczej takie sformułowanie by się nie wykluło i nie funkcjonowałoby w przestrzeni publicznej. Z grubymi banknotami- to tak jak z tzw, planami Balcerowicza, których od czasu tzw. transformacji ustrojowej było dwa, a teraz jest trzeci. Bo tych dwóch było mało. Są grube- ale prowadzą nas do zguby, a nie do dobrobytu... Żeby nas spętać socjalizmem. Już Państwu pisałem, że bardzo lubię słuchać pana profesora Leszka Balcerowicza jak mówi o wolnym rynku, bo w słowach jest oczywiście świetny, ale jak przeczytam to co jest zapisane w tych planach – to włos mi się na głowi jeży.. Co innego na wizji- co innego na fonii. I propaganda podsyca w widzach i słuchaczach wrażenie, że profesor Balcerowicz jest geniuszem ekonomicznym -co oczywiście prawdą nie jest.. Ale wystarczy przeczytać te dziesięć ustaw z pierwszego Planu, żeby się przekonać, że nic szczególnego w nich nie ma, jak poprawianie socjalizmu. No może oprócz ustawy o prawie bankowym, na mocy której zakazane zostało finansowanie deficytu budżetowego przez Bank Centralny, czyli Narodowy Bank Polski.. Pomijam dyskusję, czy powinien istnieć Bank Centralny, rodzaj monopolu pieniądza, czy też nie.. Stany Zjednoczone do 1913 roku istniały bez Rezerwy Federalnej- i jakoś funkcjonowały.. Tak jak reszta świata.. Banki centralne są rodzajem kontroli nad pieniądzem w obiegu, kto ma nad nimi kontrolę, te decyduje- na przykład o jego podaży.. Co oznacza, że może tworzyć inflację, czyli nakładać podatek na „obywateli”. Bo czym innym, jak nie poprawianiem socjalizmu są ustawy o: nowych zasadach opodatkowania, o zatrudnieniu, o szczególnych warunkach zwalniania pracowników, o prawie celnym, o kredytowaniu? Proszę przeczytać uważnie te ustawy i zobaczycie Państwo, że to jest regulowanie socjalizmu i nakładanie nowych podatków, np. popiwku.. Nic takiego, co pan Balcerowicz, Kawalec, Misiąg , Sachs i Gomułka- wypichcili- nie prowadziło do zmiany systemu w 1989 roku w grudniu. Prawdziwa zmiana systemu, to był grudzień, ale roku 1988, gdy weszła w życie ustawa Wilczka i Rakowskiego oraz gen Jaruzelskiego, która dawała ludziom wolność gospodarowania.. Oczywiście pan generał zupełnie nie orientował się w ekonomii, w końcu był żołnierzem, a nie ekonomistą, ale wprowadził to co Polakom było potrzebne.. Wolność gospodarczą. Wprowadził wbrew swoim przekonaniom, bo nie wyobrażał sobie , żeby jakikolwiek sklep mógł być prywatny(????) To dopiero umysł ekonomiczny.! Natomiast już jako prezydent podpisał te dziesięć ustaw Balcerowicza – Sachsa – Gomułki – Kawalca - Misiąga, które odchodziły już częściowo od wolności gospodarczej roku 1988.. I konserwowały socjalizm, regulując i ustalając.. Już nie wspomnę o trzymaniu stałego kursu dolara wobec złotówki przez 16 miesięcy, czy horrendalnych oprocentowaniach.. Nie zmienia się koni przy przeprawie przez rzekę, nieprawdaż? Co prawda , w takim stanie Waszyngton w Stanach Zjednoczonych obowiązuje prawo na mocy którego osoba wjeżdżająca do miasta z przestępczymi zamiarami musi się zatrzymać i powiadomić policję o przyjeździe(???) I co z tego, że jest takie puste prawo.. Lepiej, żeby go wcale nie było.. A w stanie Wirginia kury nie mogą składać jajek między godziną 20.00 a 4.00 (???). No i co - nie składają? Albo, że w stanie Indiana obywatelom nie wolno iść do kina lub teatru ani jeździć tramwajem do czterech godzin po zjedzeniu czosnku(???). W Kentucky wymaga się, aby każdy obywatel brał prysznic przynajmniej raz do roku(???). A w miejscowości Racine, w stanie Wisconsin, nie wolno budzić śpiącego strażaka(??) Na Florydzie w miejscach publicznych wolno puszczać wiatry jedynie do godziny 18.00 w czwartek, a w Arizonie – w miejscowości Tuscon, kobietom nie wolno nosić majtek(???), w Arizonie , w miejscowości Mohave County, każdy człowiek złapany na kradzieży mydła musi się myć nim tak długo, aż całe się skończy (?). Widać wyraźnie, że Stany Zjednoczone coraz bardziej upodabniają się do Unii Europejskiej, choć nie w takim tempie, ale w tym samym kierunku.. No cóż.. Demokracja! Wystarczy przegłosować.. I już prawo demokratyczne obowiązuje.. Bez względu na zdrowy rozsądek.. Tak samo w przypadku pierwszego Planu Balcerowicza, przegłosowano kosmetykę socjalizmu- i tak już zostało.. Tak jak stolicą Polski przeważnie jest Warszawa- jak ktoś dowcipnie napisał.. No i wyprowadzono z Polski- dzięki sztywności dolara do złotówki- 27- 28 miliardów złotych(????)( A kto wiedział, nie powiedział?). No i zamiast horrendalnych procentów przy istniejącej olbrzymiej inflacji( nawis inflacyjny) można było sprzedaż wszystkie państwowe nieruchomości i ziemię, żeby pozbyć się tego nawisu, to pan profesor wybrał inną drogę.. Popodnosił oprocentowanie! Ordynarnie okradając ludzi i pozbawiając ich złudzeń na przyszłość.. Jeśli chodzi o drugi Plan Leszka Balcerowicza, to gdy był on posłem ze Śląska i miał w Katowicach swoje biuro poselskie, wkradli się do niego … złodzieje, którzy niczego nie ukradli.(???). Podobno właśnie poszukiwali tego drugiego Planu, ale go nie znaleźli – więc zrezygnowali z kradzieży. Podobnie było za poprzedniej komuny z Muzeum Ruchu Rewolucyjnego.. Co jakiś czas były tam włamania i nic nie ginęło.. Oprócz notorycznie wieszaka się tam znajdującego.. Co komuniści wstawili nowy wieszak- zaraz było włamanie- i go skradli.. Reszta znajdujących się tam rzeczy złodziei nie interesowała.. Do muzeum Władysława Gomułki w Krośnie nie było żadnego włamania.. A też tam wisiały- kilkakrotnie tamtędy przechodziłem- stare garnitury i rekwizyty tego wybitnego przywódczy robotniczego.. A obecnie pan profesor Leszek Balcerowicz ogłosił swój III Plan, wcześniej zawieszając swój zegar, zwany Zegarem Balcerowicza, który umiejscowił w centrum Warszawy, żeby każdy przechodzący widział , ile rząd pospołu z parlamentem, demokratycznym parlamentem- nas zadłuża. Oczywiście gwoli prawdy, powinno być zawieszonych kilka liczników zadłużenia: każdy dotyczący poszczególnego rządu.. Tak, żeby ci co głosują na tych zadłużaczy, wiedzieli komu zawdzięczają swoją niewolę.. I każdy socjalistyczny rząd po roku 1989 – ma w zadłużaniu swój udział. Odrębny powinien być licznik obrazujący zadłużanie Polski i nas, wtedy, gdy u steru demokratycznych rządów był pan profesor Leszek Balcerowicz.. Może być większy od pozostałych- żeby się wyróżniał.! Obłuda i oszukaństwo III Planu Balcerowicza polega na tym, że słowa nie znaczą tego, do czego powinny być używane, ale próbują zamulić prawdziwe intencje pomysłodawcy. Panu profesorowi chodzi o to, żeby za wszelką cenę napełnić marnotrawny budżet państwa., likwidując zbędne wydatki, nie naruszając przy tym biurokratycznej konstrukcji- a wprost przeciwnie – jeszcze ją rozbudować. Zacznijmy od punktu szóstego Planu III, a więc: proefektwnościowe uproszczenie podatków(???). Proefektywnościowe uproszczenie podatków, co kojarzy się ze zmniejszeniem podatków, albo przynajmniej uproszczeniem ich poboru. Nic podobnego! Pod tym pojęcie kryje się likwidacja ulgi na Internet, modyfikacja( zmniejszenie) ulgi parorodzinnej, zwiększenie dochodów ze sprzedaży CO2. A więc de facto podwyżka podatków.. Punkt 5” Ograniczenie wydatków publicznych”.. publicznych tym punkcie jest utworzenie nowej biurokracji o nazwie Centrum Usług Wspólnych w Administracji Centralnej, likwidacja becikowego, obniżenie zasiłku pogrzebowego). A więc kolejna podwyżka podatków i utworzenie nowego urzędu.. Punkt czwarty: ”inne zmiany w systemie ubezpieczeń społecznych zwiększające podaż pracy”(???), wstrzymanie planowanego wydłużenia płatnych urlopów macierzyńskich, obniżenie zasiłków chorobowych z 80 do 60% wynagrodzenia) Znowu podwyżka podatków zwieszająca wpływy do biurokratycznego systemu państwowego marnotrawstwa... Punkt trzeci:’ ”Upowszechnienie systemu”(???). Chodzi o włączenie mundurowych i górników w system powszechnie obowiązujący, a więc dłuższą pracę. Czyli mniej pieniędzy z budżetu, a więcej dłuższa praca dla górników i służb mundurowych. Punkt drugi:”” Dokończenie reformy emerytalnej”(???) Ach ,dokończenie.! A nie została już dokończona przez prof. Buzka w 1999 roku, wyprowadzając z ZUS-u 100 miliardów złotych i tworząc tzw. II filar, który kosztuje przyszłych emerytów dodatkowo 7 miliardów złotych(???). W tym punkcie panu profesorowi chodzi o wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat dla mężczyzn, i 65 dla kobiet.. A jak dobrze pójdzie dla wszystkich po 67.. Czyli więcej pracować- a mniej pobierać.. Najlepiej umrzeć tuż przed wiekiem emerytalnym. Nie ma żadnej mowy o zniesieniu przymusu płacenia na tę głupotę. Bo zarobić musi biurokracja.. I punkt pierwszy: „przyspieszenie prywatyzacji”. Nie chodzi sprzedaż firm z licytacji i przekazaniu pieniędzy ze sprzedaży na fundusz Emerytalny.: chodzi o jak najszybsze pozbycie się akcji państwowych przedsiębiorstw i wrzucenie pieniędzy w marnotrawny budżet..
I to jest cała „reforma”? Słowa służą panu profesorowi do ukrycia swoich myśli.. Obskubie trochę biednych, co należałoby zrobić, ale po prawdziwej reformie. A prawdziwa reforma polegałaby na zmianie systemu, w którym rządzi biurokracja, marnotrawiąc miliardy złotych codziennie.. Ile jest niepotrzebnych instytucji zajmujących się pozorowaną działalnością przy pomocy pieniędzy z budżetu państwa? Ile jest fundacji państwowych marnotrawiących pieniądze znacjonalizowane? Ile jest biurokracji centralnej wraz z samochodami służbowymi? Ile wydajemy na idiotyczne wojny nie w naszym interesie? Ile wydajemy na tzw naukę państwową z której nic nie wynika? Ile na różnego rodzaju propagandę mającą zmienić naszą świadomość? Ile na marnotrawną służb zdrowia? Ile na biurokrację w armii, a nie na armię? Ile utopiliśmy w tzw. projektach unijnych? Ilu urzędników jest w samorządach , powiatach i województwach? Ile na drogi, z których pieniądze wsiąkają jak kamfora.. Kilometr potrafi kosztować i 270 milionów złotych..(?????)
Cały system pozostaje- ale mniej będzie płacone na chorobowym. Czy to nie jest naigrywanie się z milionów ludzi? Naigrywanie się człowieka, którego propaganda wynosi pod niebiosa, jako wielkiego fachowca, ekonomistę, bo broni zysków prywatnych firm w II filarze.. Nie pieniędzy przyszłych emerytów- lecz zysków firm.. 7 miliardów złotych rocznie..(!!!) To jest ta stawka.. Jeśli obecny system przymusu ubezpieczeń ma pozostać, to lepiej wrzucić na powrót II filar do pierwszego.. Będzie taniej o co najmniej 7 miliardów, nieprawdaż? Taki jest III Plan Balcerowicza, nie naruszający systemu biurokracji socjalistycznej, karmiącej się pieniędzmi podatnika.. Jak napisało jedno dziecko w wypracowaniu:” Dedal potrafił robić różne rzeczy, więc żona Minosa urodziła mu dziecko”(????) Program ten przygotowała utworzona przez pana profesora Leszka Balcerowicza Fundacja Obywatelskiego Rozwoju(???) I znowu nazwa wprowadzająca w błąd.. Ani to Rozwoju, ani to Obywatelska.. Służąca celom propagandy.. Powinna się nazywać Fundacja Propagandy Leszka Balcerowicza.. I wszystko zgodne z zasadą: ustami i słowami usilnie zaprzeczaj temu ,co robią twoje ręce.. A robią bardzo wiele złego.. Przy tym zaprzeczając… WJR
Kutz jako pegaz Proszę się nie obawiać. O Kutzu będzie tylko przy okazji. Nie warto poświęcać mu całego felietonu, chociaż może jako egzemplifikacji stanu III RP i jej kultury, której pegazem jest Kutz właśnie… Ale do rzeczy. Będzie o mniejszościach. Bycie mniejszością wydawało się być statusem niewygodnym. Dopiero w nowoczesności, w której wszystko stoi na głowie, okazało się przywilejem. Zwłaszcza dla rzeczników kreowanej ad hoc grupy. Dla tych wszystkich mniej zdolnych polityków, którzy odpadli w krajowej konkurencji, dla artystów, którzy nie potrafili się przebić, dla intelektualistów, którzy niewiele mają do powiedzenia. Dla nich wystąpienie w roli rzecznika opresjonowanej (a opresjonowana jest, ich zdaniem, zawsze) mniejszości jest zbawieniem. Nie trzeba się wysilać, tworzyć, myśleć, analizować. Wystarczy bez końca domagać się należnych praw, gdyż ktoś kto mówi, że są ich granice, jest z definicji głosicielem dyskryminacji. Wystarczy wyrażać specyficzną wrażliwość i cały czas powtarzać to samo: o prawach mniejszości oraz wykluczeniu i dyskryminacji, której ostoją jest tradycyjna kultura danego kraju. Interesem rzeczników owych mniejszości jest wykopywanie jak najgłębszych rowów między nią a resztą. Jeśli zbiorowość nie będzie czuła się wystarczająco dyskryminowania, jeśli nie poczuje swojej obcości, to nie będzie powodu, aby interesowała się swoimi samozwańczymi reprezentantami. Im lepiej potrafią oni wmówić innym ich wspólne krzywdy, a także, co może ważniejsze, im skuteczniej przekonać, że ze swojej mniejszości czerpać potrafią korzyści, tym bardziej pozycja ich będzie rosnąć. Współcześnie zresztą nie muszą uzyskać zgody od tych, których reprezentantami się mienią. Wystarczą dobre układy w mediach i już pasowani są na rzeczników zbiorowości, której nikt o zgodę nie pytał. Najbardziej to jaskrawe w wypadku kobiet — to też mniejszość jak by to dziwnie nie brzmiało — dla większości których, jak dla większości obdarzonej zdrowym rozsądkiem, feminizm to radykalna ideologia nie mająca wiele wspólnego z rzeczywistością. Nie przeszkadza to mediom określać stanowiska feministek jako stanowiska „środowisk kobiecych”. W efekcie feminizm jest nie tylko wehikułem pozwalającym robić karierę mniej zdolnym kobietom, ale jego aktywistki mogą utrudniać ją tym, które do nich nie przystępują. Spójrzmy na konstytuującą się właśnie w Polsce mniejszość, czyli Ślązaków. To, że w narodzie polskim, jak w każdym, występują regionalne różnice, jest banałem. Nigdy jednak nie przekładały się one na pomysły autonomii dla regionów i przekształcenie państwa polskiego w federację. Nie mówię o czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów, których w rzeczywistości było trzy. Polska jest stosunkowo integralnym krajem i porównywanie jej do Niemiec, Włoch czy Hiszpanii jest absurdem. W obecnym stanie rzeczy, gdy mamy problemy ze słabością państwa i tożsamości narodowej, pomysły na tego typu decentralizację są niepokojące. Jakie jednak perspektywy kariery otwierają przed świeżo upieczonymi liderami… Światła mediów i sympatia wpływowych środowisk UE, które z oczywistych względów nie przepadają za silnymi państwami, zwłaszcza jeśli nie chodzi o państwo własne. A sympatia taka przekłada się na wymierne konkrety i to nie tylko granty i stypendia. I przyjrzyjmy się Kazimierzowi Kutzowi, przyznajmy: w miarę zręcznemu reżyserowi, któremu w życiu udało się kiedyś zrobić nawet kilka niezłych filmów i spektakli. Równocześnie człowiekowi, który nie ma nic do powiedzenia na żaden temat i zwykle robi wrażenie jakby nie za dobrze rozumiał nawet to co sam mówi, nie wspominając już o innych. W parlamencie polskim chyba cały czas trwania III RP nigdy nie zdradził się zrozumieniem czym powinna być polityka ani jakiekolwiek zjawiska społeczne. Jak pięknie za to wylewa pomyje na swoich politycznych przeciwników… Nic dziwnego, że w III RP został intelektualnym i moralnym autorytetem. Kutz od zawsze nosi się ze swoją miłością do Śląska. Teraz stał się rzecznikiem jego autonomii. Przejrzyjmy wszystkie parlamentarne wystąpienia Kutza. Czy znajdziemy tam jakąkolwiek propozycję dla regionu, interwencję w ważnych dla niego sprawach, interpelację, wniosek, cokolwiek konkretnego? Otóż nie. A na Śląsku działy się wówczas również bardzo złe rzeczy. Przejmowanie kopalni przez nomenklaturę, marnotrawstwo, brak strategii rozwoju, korupcja. A czy może Kutz zająknął się o tym w swoich niezliczonych medialnych wystąpieniach? Skądże. Nie miał czasu zajęty opowieściami o swoim do regionu przywiązaniu i insynuacjami wobec partyjnych wrogów. Jako rzecznik autonomii Śląska były reżyser znowu znajdzie się w świetle reflektorów. I nie będzie musiał wykazywać się elementarną wiedzą na jakikolwiek temat. Miejmy nadzieję, że Ślązacy obronią się przed takimi reprezentantami. Chociaż jeśli Kutz traktowany jest jako pegaz polskiej kultury… Wildstein
Ludzie honoru przez „ch” Subotnik Ziemkiewicza Kilka miesięcy temu (dokładnie: 16.10.2010) zamieściłem w „Plusie Minusie” artykuł zatytułowany „Życie w kłamstwie”. Podaję tam przykłady licznych manipulacji i zupełnie bezczelnych kłamstw „Gazety Wyborczej”, z konkretnymi przykładami i cytatami. Ograniczona objętość tekstu sprawiła, że ograniczyłem się tylko do kilku przykładów, po jakie sposoby propagandowego oddziaływania na opinię publiczną potrafi ona sięgać. Adam Michnik, znany z obyczaju reagowania na negatywne opinie o nim pozwami sądowymi, jakoś nie znalazł podstaw do procesowania się o tekst, z którego jasno wynika, iż praca, której jako redaktor naczelny przywodzi, nic nie ma wspólnego z dziennikarstwem, i przypomina raczej trudy peerelowskiego aparatu propagandy, które towarzysz Maciej Szczepański definiował jako „codzienne wbijanie miliona gwoździ w milion desek”. Choć w tekście mowa jasno, że „Wyborcza” w swych kampaniach, czy to obliczonych na uzyskanie społecznego przyzwolenia dla wątpliwych działań władzy, czy na pozbawienie kogoś czci i dobrego imienia tudzież pozbawienie go publicznej funkcji bez skrupułów sięga po kłamstwo i przeinaczania faktów, mecenas Rogowski nie przysłał mi żadnego pozwu ani nawet pisma przedprocesowego. Dudy w miech. Osobiście się nie dziwię. Nawet najlepszy prawnik nie zdołałby nawet najbardziej życzliwego sądu przekonać, że słowa „to mogło zdarzyć się w środę… to była ta elita narodu” są równoznaczne z stwierdzeniem „szkoda, że ten samolot nie spadł wtedy, gdy leciał nim Tusk”. Żadna biegłość w prawniczych kruczkach nie pomoże zaprzeczyć faktowi, że wiadomość o rzekomym wystąpieniu dyrektora Trójki na „wiecu wyborczym PiS”, będąca formalnym pretekstem usunięcia go ze stanowiska, w istocie została przez „Wyborczą” sfałszowana, a rzekomy „wiec” był organizowanym przez „Gazetę Polską” koncertem ku pamięci ofiar katastrofy. Jedyne wyjście − udawać, że nikt kłamstw i manipulacji organu nie zdemaskował i zlecać redakcyjnym pętaczynom wesołkowate felietony, jakie to śmieszne, że „oni” w kółko piszą o „Wyborczej”. Ale nie po to zatrudnia przecież Agora prawniczą eskortę, aby ta spała. Nie mogąc reagować na udokumentowany spis jej grzechów, dopadła oto pana Antoniego Klusika z Opola, który ośmielił się publicznie stwierdzić, że „Wyborcza” jest „organizacją przestępczą, wrogą naszej cywilizacji”. O, to coś dla nich. Po pierwsze, za Antonim Klusikiem nie stoi żaden koncern, żadna prawnicza kancelaria, co, zważywszy na koszta procesowania się w podobnych sprawach, czyni go przegranym zanim jeszcze mecz zdążył się zacząć. Po drugie, pan Klusik nie jest zawodowym dziennikarzem i nie wie, co to ostrożność procesowa. Że można − jak w tym celują dziennikarze wspomnianej gazety − zniesławiać kogoś do woli, jeśli używa się pewnych sugestii, na przykład nie nazywa kogoś wprost „antysemitą”, ale stale pisze o nim jako o człowieku „oskarżanym o antysemityzm”. Pan Klusik więc się podłożył, podobnie jak niegdyś minister Ziobro, który gdyby powiedział „nikt już przez tego pana życia nie straci”, to by go mógł ten pan pocałować w dłoń, ale że nieostrożnie powiedział „nikt już przez tego pana nie będzie pozbawiony życia”, to się go udało dopaść. Podłożył się oszołom − to huzia! Nic bardziej nie poprawia samopoczucia, niż mała, łatwa, zwycięska wojenka. Po niemiecku − „freudige Krieg”. W tym samym mniej więcej czasie redaktor naczelny dolnośląskiego wydania „Wyborczej” Jerzy Sawka uznał, jak się domyślam, że zapobieżenie niebezpieczeństwu wyboru pisowskiego prezydenta Wrocławia wymaga odłożenia zasad procesowej ostrożności na bok. (Pamiętacie państwo „Piłkarski Poker”? Tę scenę, jak przed meczem o wszystko działacz sportowy mówi sędziemu: „przestań mnie szanować”? No, to właśnie mam na myśli). Więc choć sprawa nieszczęśliwego wypadku z udziałem posła PiS Dawida Jackiewicza została zamknięta prawomocnym wyrokiem stwierdzającym jego niewinność, redaktor Sawka poszedł na całego i w komentarzu „Trup w szafie Jackiewicza” przestrzegł przed kandydatem, który bezkarnie zabił człowieka. W kategoriach czysto prawniczych, redaktor Sawka nie ma oczywiście najmniejszych szans − ale wszak stoi za nim gazeta oskarżona o bycie organizacją przestępczą. Więc w istocie aż takim kamikadze nie jest. Działał przecież w ramach linii swej redakcji, nakazującej obiektywizm, bezstronność w politycznych sporach i rzetelność, więc redakcja go nie opuści. Po pierwsze, redaktor Sawka już okazał się kolejnym w swej gazecie „człowiekiem bezdomnym”. Opluty poseł Jackiewicz oskarżyć go od miesięcy nie może, albowiem redaktor Sawka nie ma adresu, a redakcja oficjalnie informuje sąd, że miejsca zamieszkania swojego naczelnego nie zna i pozwu mu przekazać nie jest w stanie. W jaki sposób może redakcja nie znać adresu człowieka, który nią kieruje, i któremu, jak można domniemywać, wypłaca pensję, a więc i wypełnia arkusze do Urzędu Skarbowego, gdzie jest również rubryka „adres”? A może, może… Uważni moi czytelnicy wiedzą, że o zjawisku przedprocesowej bezdomności dziennikarzy „Wyborczej” pisałem już dawno, bo to stały numer jej prawniczego „stafu”. Żeby nie przypominać po raz kolejny przypadków pomniejszych cyngli, redakcja ta przecież przez rok nie była kiedyś w stanie ustalić miejsca pobytu samego Adama Michnika. I to w czasach, kiedy był jej rzeczywistym, a nie tylko, jak obecnie, malowanym naczelnym. Kiedy sprawa jest oczywista, to staraniem prawnika jest ją maksymalnie opóźnić, tak, aby, gdy wyrok w końcu zapadnie, był z uwagi na upływ czasu możliwie mało dolegliwy. Ukrywanie miejsca zamieszkania pracownika i nie odbieranie pism sądowych to ledwie pierwsze sztuczki z bogatego arsenału. Pamiętam na przykład sprawę, którą mecenas Rogowski znacznie przedłużył, domagając się w sądzie dowodu, że gazeta rzeczywiście napisała to, co jest w jej archiwum internetowym − czyli oryginalnego egzemplarza gazety sprzed kilkunastu miesięcy… Z jednej strony bezwzględny atak opłaconych prawników na prostego człowieka, który w nerwach powiedział parę słów bardziej otwarcie, niż pozwalają to czynić kodeksy. Z drugiej codzienna praktyka redakcji, która pouczając wszystkich o etyce i moralności nie cofa się dla realizacji propagandowych celów przed łamaniem dziennikarskiej etyki i oczywistymi manipulacjami. I która do tego stopnia nie zna miejsca pobytu swoich szefów, że potrafiła kiedyś wystawić panu Michnikowi usprawiedliwienie nie stawienia się na rozprawie, zaświadczając, że bawi on za granicą − w dniu, kiedy fotoreporter sfotografował go przed jego warszawskim mieszkaniem. Ot, prawdziwa emanacja naszych intelektualnych i duchowych elit. Prawdziwi ludzie honoru.
Pisanego przez „ch”. RAZ
Ho, ho, ho! KomorowskiPL
Bronisław Komorowski w czasie kampanii wyborczej założył konto na Twitterze. Ostatni wpis jest z 5 lipca, czyli tuż po wyborach: „Obiecuję być prezydentem wszystkich Polaków”.
I zamilkł. Ale przyroda nie znosi próżni. Powstało konto KomorowskiPL. Już podczas kampanii wyborczej prezydent był przedmiotem kpin i bohaterem mniej lub bardziej mądrych dowcipów. To zjawisko narasta lawinowo. Trzeba przyznać jednak, że prezydent nie utrudnia zadania internautom. Oto garść niedawnych wpisów:
„16 listopada: A wiecie, że w moim komputerze można w domino pograć? Ho, ho, ho!
16 listopada: Dzwoni roztrzęsiony Premier. Każe mi zgolić wąsy, żeby przykryć w mediach partię Kluzikowej. Udaję, że przerywa mi połączenie. Halo? Halo!
16 listopada: Partyjka domina najważniejsza! Kwadransik dla siebie, minister obrony nie zając, nie ucieknie! Zresztą on uwielbia własne towarzystwo, poczeka.
18 listopada: Ćwiczę jutrzejsze orędzie – „Kochany Donaldzie…”.
18 listopada: Mamy z Grześkiem chytry plan. Przyjdzie Donald, zapali cygaro, ja wezwę policję, aresztują go za złam ust. antynik. i Grzegorz zostaje premierem!
18 listopada: Czy któraś ze stacji poda exit polls z wyborów na wójta Budy Ruskiej czy mam wezwać generała (!) Bondaryka, żeby mi sami zrobili próbę?
18 listopada: Jutro piloci z 32. Bazy Lotnictwa Taktycznego organizują mi specjalny pokaz lotów na drzwiach od stodoły! To potwarz, że oszczędzamy na armii!
19 listopada: Już na szczycie NATO. Angela Merkel puściła mi oczko, przestawiła flagi i usiadła koło mnie. Na następny szczyt wysyłam Premiera!
19 listopada: Ufff, no dobrze powiedziałem? Głosujcie na kobiety i młodych. Do licha! Donald powie, że poparłem Kluzik i Poncyljusza!
19 listopada: Już po konferencji. Pytali mnie o cyberterroryzm. To te tłyttery, no nie?
21 listopada: Zwróciłem się do małżonki na piśmie o bezwzględne zachowanie ciszy wyborczej. Dzięki temu mam święty spokój i mogę trzaskać 1000 panoramicznych.
22 listopada: Hola, hola, jakie znowu wybory 107 prezydentów?
28 listopada: Był u mnie Grzegorz i zaproponował, że skoro pada śnieg, to może ulepimy bałwana. Zaoponowałem, bo Donald znów pewnie wziąłby to do siebie.
29 listopada: Ha! I u nas możliwe wycieki. Małżonka wraz z generałem Koziejem sprawdzają, czy weki dobrze zakręcone.
29 listopada: Informuję, że już 13 grudnia moje konto tłytterowe będzie gościnnie obsługiwał Prezydent Jaruzelski. Zapraszam do dyskusji z ekspertem.
11 grudnia: Obama pokazał mi blekbary, powiedziałem mu, że blekbary to nasze kobiety zbierają w lesie, jak mężczyźni idą polować.
23 grudnia: W taki dzień jak dziś kieruję podziękowania wydawnictwu, które opublikowało książkę pana Mistewicza. Świetna podpałka do kominka.
28 stycznia: Pozdrawiam Państwa hen, hen z Davos, za chwile specjalnie tutaj skomentuję sytuację w Egipcie.
28 stycznia: Niepokoi mnie napięta sytuacja w dalekim, ale wielu z rodaków bliskim Egipcie. Bardzo liczę na opamiętanie stron. Niepokoję się o nos Sfinksa.
28 stycznia: Z małżonką wielokrotnie bywaliśmy w Sfinksie na kolacjach, ostatnio nie dalej niż wczoraj. Gromadźmy się Rodacy pod Sfinksami na znak solidarności.
28 stycznia: Prezydent Mubarak na linii. Dziękuje za słowa otuchy. Zapewnia, że egipskie państwo działa sprawnie i zdaje egzamin.
28 stycznia: Davos. Straszne tu nudy bez Sławka”.
Janke
Niech szef MON posłucha, co mówi o nim wojsko, i odejdzie
Jak było do przewidzenia, niemiecki agent Bogdan Klich, pełniący z obcego nadania funkcję ministra obrony narodowej, pozostanie na swym stanowisku dzięki zgodnej współpracy PO i PSL. Tak więc psychopata ów otrzymał zielone światło od sejmowych – powiedzmy grzecznie – dziwek dla dalszego niszczenia resztek polskiej obronności.
Gajowego ciekawi, czy skandaliczna i antypaństwowa działalność min. Klicha toczy się pod dyktando wszechwładnej rosyjskiej razwiedki.
Klich sam wchodził do kokpitu
Z gen. Waldemarem Skrzypczakiem, byłym dowódcą Wojsk Lądowych i szefem Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe operującej w Iraku, rozmawia Paulina Jarosińska
Podczas sejmowej debaty nad wotum nieufności dla szefa MON padło wiele zarzutów pod jego adresem. Ale Bogdan Klich nie poczuwa się do odpowiedzialności absolutnie za nic.
– Minister Bogdan Klich uprawia od początku demagogię – puste słowa, które nic nie znaczą, tezy bez pokrycia. Tak naprawdę jakakolwiek dyskusja w mediach, a teraz okazuje się, że również w Sejmie, nie ma sensu. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości, czy Bogdan Klich nadaje się na stanowisko ministra obrony, należy powołać niezależny zespół, komisję ekspertów, którzy merytorycznie ocenią to, co zrobił on dla polskiej armii, czego nie zrobił, a powinien. Wówczas taki bilans byłby najlepszą oceną „dokonań” obecnego ministra. Otóż, nie tylko według mojej opinii, Bogdan Klich niewiele zrobił, a jeśli już coś zrobił, to źle. Jest kilka niezwykle ważnych obszarów dla polskiej armii – na wszystkich tych polach widać zaniedbania ministerstwa obrony, które ostatecznie doprowadziły do zapaści w polskiej armii. Tylko niezależna komisja mogłaby rzeczowo ocenić trzy lata rządów Klicha w resorcie obrony, a miałkie dywagowanie nad tym w mediach nie ma sensu.
Panie Generale, ale Pan dobrze zna sytuację w wojsku i może również rzeczowo ocenić Bogdana Klicha…
– Tak, znam dobrze i jeżeli słyszę, że mówi o profesjonalnej armii, to chciałbym zapytać, czy on w ogóle wie, o czym mówi!
Bogdan Klich twierdzi, że w ciągu dwóch lat dokonał nie tylko uzawodowienia, ale MON przeprowadziło „to, co zostało zapisane w programie profesjonalizacji”.
– To jest nie do pojęcia. Proces profesjonalizacji armii w Wielkiej Brytanii trwa już dziesięć lat, a Klich uważa, że u nas on się już dokonał? To jest niepoważne.
Według Klicha, to właśnie dzięki niemu polska armia ma nowy sprzęt. Jednocześnie robił on aluzje, że śp. Aleksander Szczygło nic nie zrobił dla wyposażenia armii.
– Proszę, niech wymieni ten sprzęt, oczywiście oprócz samolotów bezzałogowych, które i tak miały być kupione. W dodatku ten zakup zajął mu aż trzy lata. Programy, które za jego kadencji są realizowane, były zatwierdzane jeszcze przed nim, a jego „zasługą” jest jedynie sianie histerii, podejrzliwości, seria niezrealizowanych przetargów. To wszystko za jego rządów. Do bezmyślnych zakupów można dorzucić jeszcze ostatni zakup – landrowerów.
Czy Klich cieszy się w wojsku uznaniem?
– Generalnie dobrze by było, gdyby pan minister słuchał tego, co wojsko o nim mówi. Być może wtedy zrozumiałby, co to jest honor.
Dla „Naszego Dziennika” wypowiadali się piloci, którzy krytycznie odnosili się do szefa resortu obrony…
– Nigdy wcześniej żołnierze nie pozwalali sobie na tak otwartą krytykę, jaka ma miejsce dzisiaj. To znamienne. Proszę pani, o czym to świadczy? To już bardzo wiele mówi o kompetencjach Klicha. Pamiętam wielu ministrów i nigdy wcześniej nie było tylu krytycznych głosów pod kierunkiem szefa resortu obrony.
Klich powiedział, że nie przesądza o roli gen. Andrzeja Błasika na pokładzie tupolewa, który rozbił się na Siewiernym, jak również zapewniał, że od pogrzebu bronił jego honoru. Czy pamięta Pan konkretne oświadczenia ministra obrony narodowej, oprócz wypowiedzi tuż po ogłoszeniu raportu MAK, które można określić, jako obronę honoru generała?
– Nie pamiętam czegoś takiego. Proszę pani, po pierwsze – nie można ferować dziś żadnych wyroków i wmawiać opinii publicznej, że gen. Błasik naciskał na pilotów. Po drugie – obecność dowódcy sił powietrznych w kabinie pilotów nie powinna być żadnym novum dla Bogdana Klicha, ponieważ minister nieraz latał z dowództwem i doskonale wie, że takie sytuacje się zdarzały. Sam byłem świadkiem kilku sytuacji, w których minister widział, że generałowie wchodzą do kokpitu. Nie reagował wówczas, ponieważ dla nikogo nie było to czymś dziwnym.
A czy zdarzało się, że sam minister Klich wchodził do kokpitu? Czy był Pan świadkiem takiej sytuacji?
– Najprawdopodobniej wchodził. Jeśli dobrze pamiętam, to było tak, gdy lecieliśmy do Afganistanu. Powtórzę: takie sytuacje nikogo nie dziwiły. Wchodził również generał Błasik i nie może być mowy o tym, że było to coś nadzwyczajnego albo że powodowało to jakieś napięcia. Ja sam nie wchodziłem nigdy do kokpitu, ponieważ moja obecność nie była tam potrzebna. Wracając na moment do sprawy generała Błasika, chciałbym powtórzyć to, co już kiedyś mówiłem, a co jest dla mnie bardzo ważne i zadziwiające zarazem. Otóż Ministerstwo Obrony Narodowej dobrze wiedziało o tym, że są takie ekspertyzy wskazujące na alkohol we krwi generała, i nie wykazali się wyczuciem w tej sprawie. Nie uprzedzili opinii publicznej. To jest skandal i świadectwo tego, w jaki sposób funkcjonuje obecnie MON. Zero reakcji, zero przewidywania. Poza tym zadałem pytanie i nadal je podtrzymuję: dlaczego pozwolono, aby sprawa alkoholu, która w mojej ocenie, nawet przy założeniu, że był to alkohol „konsumpcyjny”, nie jest problemem, została w ten sposób przedstawiona? Ktoś pozwolił, aby w mediach zrobiono z tego właśnie „problem”. To wszystko obrazuje, że w Ministerstwie Obrony Narodowej pod rządami Klicha nie ma żadnej strategii długofalowej – jest tylko tymczasowe, doraźne działanie.
Tak naprawdę nie było prawdziwej determinacji, aby honoru gen. Andrzeja Błasika bronić.
– MON swoją drogą nie bronił jego honoru i pozwolił, aby taka nagonka miała miejsce. Ale proszę zauważyć, jak niewielu pilotów – przyjaciół gen. Błasika – to uczyniło! Dlaczego nie chcą się oficjalnie wypowiedzieć? Boją się? Co nimi kieruje? Czy Dowództwo Sił Powietrznych wydało oficjalne pismo w obronie swojego generała i pilotów? Kto chce, może na nich pluć, a Dowództwo milczy! Jeśli chodzi o Klicha, to on ma tę przewagę, że ma dostęp do mediów. Nie wszyscy, którzy mają wiedzę, mogą się z nią „przebić”.
Dziękuję za rozmowę.
Jerzy Buzek skompromitował Polskę Ten wybitny specjalista od lania wody i arcykapłan przerostu formy nad treścią w końcu doigrał się. Wczoraj, w piątek 4 lutego, poczta w Parlamencie Europejskim została obrabowana przy użyciu broni. Był to trzeci taki przypadek w ciągu ostatnich dwóch lat. Bank ING obrabowano w lutym 2009 roku na kwotę 60 tys. euro. Złodzieja nigdy nie odnaleziono. W maju ubiegłego roku pracownik innego banku musiał grzecznie oddać kasę. Wniosków nie wyciągnięto, bo jakoś to będzie. No i jest. Eurodeputowani określają standardy bezpieczeństwa w PE jako farsę. Jerzy Buzek, mimo wielokrotnych monitów i sygnałów – również od personelu – nie kiwnął palcem. Torysowski eurodeputowany Timothy Kirkhope określił piątkowe zdarzenie jako kompromitujące. „Charyzmatyczny” były premier a ostatnio gwiazdor Twittera, do perfekcji doprowadził umiejętność gotowania zupy na gwoździu. Jest arcymistrzem erystyki, co miałem perwersyjną przyjemność docenić na żywo. Zagada każdego i w każdych okolicznościach. Teraz leje krokodyle łzy i zapowiada stanowcze kroki, nie posiadając się z oburzenia. Gdzie był jego protestancki (w domyśle: racjonalny) i ślązacki (w domyśle: gospodarny) sznyt przez ostatni rok? Odgadnąć – niepodobna. Donald Tusk przehandlował wpływowe stanowisko w Komisji Europejskiej za 2,5 letnią kadencję Buzka i efekt propagandowy. To miało nam pomóc w realizowaniu celów podczas zbliżającej się prezydencji. Właśnie płacimy za to cenę. Propagandową. Marek Bednarz, mp.info
http://mercurius.myslpolska.pl
Gajowy sądzi, iż Buzek co najwyżej dołożył swoją niewielką cegiełkę do ogólnego obrazu totalnej kompromitacji Polski na wszystkich możliwych płaszczyznach (z wyjątkiem paru gałęzi sportu).
Mandat za płeć Żyłem już w Polsce komunistycznej, w Polsce transformującej się, w Polsce stanu wojennego, w Polsce hańbiąco niesprawiedliwej w 1968 roku. Ale nie chcę żyć w Polsce głupiej – pisze prof. Aleksander Nalaskowski.
No i stało się. Prezydent podpisał najgłupszy dokument, który mógł podpisać, a mianowicie ustawę o parytecie płciowym. Wszystko się we mnie gotuje i coraz bardziej pozbywam się złudzeń, że prezydent RP nie poprzestanie na strzelaniu kompromitujących go gaf, ale niestety będzie również szkodził. Taki charakter ma bowiem rzeczona ustawa.
Za mojego życia, a przynajmniej w jego dorosłej części, pamiętam parytet dla komunistów w 1989 roku. Tamta decyzja miała charakter polityczny i do teraz wzbudza kontrowersje. Ta dzisiejsza jest zadekretowanym populizmem podobającym się różowym gejom z Brukseli. Decyzja o parytecie płciowym to początek nawrotu komunizmu w wydaniu unijnym. A więc jeszcze gorszego niż sowiecki, bo prowadzącego do erozji zdrowego rozsądku. Komunizm sowiecki wzbudzał tworzenie się opozycji. Był totalitarnym kłamstwem okraszonym bogato łagrami. Komunizm unijny prowadzi do nieuniknionych zmian w myśleniu i przeprogramowaniu społecznej świadomości na akcje, hasła i działania populistyczne. A to tylko dlatego, aby pozbawić ten czy inny naród jego cech indywidualnych. Teraz już będzie w punktach, bo tak klarowniej. A zatem: Neokomunizm? Ależ proszę! Nieodrodną cechą komunizmu jest to, że musi się on kimś koniecznie opiekować, że musi nad kimś rozkładać swoje opiekuńcze skrzydła bez względu na to, czy ów ktoś tego chce i potrzebuje czy nie. Zatem przez długi czas była to klasa robotnicza, nad którą czuwały partyjne komitety, różnego rodzaju tajniacy i ubecy, a także media. Od całkiem niedawna, od chwili, gdy klasa robotnicza przestała być klasą robotniczą a stała się normalną grupą pracowników, których interesu bronią związki zawodowe (organizujące manifestacje i zawody wędkarskie), przedmiotem opieki stała się przyroda. Ta jest zupełnie bezbronna. I nic zatem dziwnego, że tak zwani „zieloni” są w istocie czerwoni jak komunistyczne sztandary. Bardzo szybko więc zamiast ruchów ekologicznych mamy ekofaszyzm z ekoterrorem, który skutecznie paraliżuje wiele ważnych przedsięwzięć. Teraz komunizm skupił się na mniejszościach narodowych. Wymyślanie międzykulturowości prowadzi do nieuniknionej klęski kulturowej, tak jak to się stało w Niemczech, gdzie idea tzw. „multikulti” roztrzaskała się z hukiem o azjatyckie lenistwo, brud i przestępczość. Ci, którzy tu przyjechali ze wszystkich stron świata, nie chcieli budować wspólnej kultury, ale chcieli się wzbogacić, zarobić, mieć lepiej niż u siebie. Neokomuniści tego nie dostrzegają, a wręcz ignorują owe fakty ustawicznie głosząc hasło „Obywatele wszystkich krajów mieszajcie się”, przy okazji ucząc nas (czy chcemy czy nie) tolerancji. Teraz komuniści wzięli pod opiekę kobiety. A one, utożsamiając tę opiekę z powodzeniem u mężczyzn, poszły w to jak w dym. No i mamy parytet.
A właściwie dlaczego? Nie ma żadnego dowodu naukowego, żadnych wiarygodnych badań wykonanych zgodnie z arkanami metodologii nauki, aby stwierdzić, że wprowadzenie płciowego parytetu jest czymkolwiek uzasadnione. Zgodnie z metodologią ingerencja w obszar społeczny winna polegać na likwidacji niekorzystnych zjawisk znajdujących się w tym obszarze. W przeciwnym wypadku jest tak, jakbyśmy powiedzieli „w związku z tym, że jest pan chory na grypę, zabiorę się za poskromienie stadionowych chuliganów”. Taki właśnie nonsens sobie zafundowaliśmy. Daliśmy kobietom więcej miejsc w parlamencie, bo bywają takie, które mąż tłucze za zbyt słoną zupę.
Demokratyczny krok do tyłu Tworzenie jakichkolwiek parytetów jest uderzeniem w wolność wyboru, w istotę demokracji. Ona bowiem w swej najszlachetniejszej postaci nie znosi żadnych ograniczeń wyboru. Dlatego we Francji mógł funkcjonować Le Pen, a u nas znalazło się sejmowe krzesło dla Martyniuka czy Cimoszewicza. Wybory polegają na tym, że wskazujemy kandydata z pewnej nieograniczonej puli. Każdy obywatel RP może zebrać ileś tam podpisów i zostać kandydatem. Parytet powoduje, że ów nieograniczony wybór kuleje. Trochę tak jak u Forda, który reklamując swojego forda T głosił, że „klient może wybrać auto w dowolnym kolorze pod warunkiem, że będzie to kolor czarny”. Płciowym parytetem ograniczono mi wybór. Na co któreś krzesło ma siąść kobieta a w żaden sposób mężczyzna. Chociaż ten ostatni byłby najbardziej kompetentny, musi przegrać, bo parytet wskaże średnio rozumną kobietę. Parytet jest ograniczeniem swobód zarówno wybierających jak i wybieranych. To powolne przyzwyczajanie społeczeństwa do utraty części praw na rzecz tych, „którzy wiedzą lepiej”. A to czysta postać komunizmu.
Płciowa fasada Ustawa płciowa ma jeszcze jedną cechę. Jest tworem czysto medialnym. Wynika z obecnej w mediach poprawności politycznej, która jest w istocie eufemizmem dla pojęcia fałsz. Podam tylko taki przykład: podczas jednego z pobytów w Anglii miałem okazję zamieszkiwać u zaprzyjaźnionej rodziny brytyjskiej. Pani domu była w sklepie, w autobusie, w szkole uprzedzająco miła dla czarnoskórych Anglików. Powiedziałbym, że wręcz demonstracyjnie grzeczna. W domu natomiast jej język roił się od „czarnuchów”, „śmierdzieli”, „śmieci” w relacjach o tych samych, miło potraktowanych ludziach. Gdy ją o to zapytałem odpowiedziała: „no wiesz, poprawność polityczna, na moim stanowisku nie mogę inaczej”. Pracowała na uniwersytecie. Nie tak dawno rozmawiałem z drugorzędnym politykiem, mało znaczącym posłem. W trakcie rozmowy dotknęliśmy ustawy parytetowej. Mój rozmówca nie mówił o niej inaczej jak „ustawa pipkowa”. Przepraszam za ten wulgaryzm, ale oddaje on właśnie tę naszą parytetową schizofrenię. Bez telewizji ustawa nie miałaby szans. Jej wprowadzenie jest wynikiem grasowania w polityce i na salonach okołopolitycznych, zakompleksionych feministek. Coś sobie tym rekompensują. A co, jeśli okaże się, już po wyborach, że dana kobieta nie jest wcale w stu procentach kobietą, tak jak Stanisława Walasiewiczówna? Odebrać mandat? Przesunąć do grona facetów? No oczywiście, tak jak w sporcie, musi powstać komisja ds. badania płci wybranych z parytetu posłów.
Parytet dla wszystkich? Jest jeszcze jedno realne niebezpieczeństwo, którego się obawiam. Być może ustawa płciowa jest uwerturą do następnego kroku. A dlaczego by nie zrobić parytetu dla gejów. Skoro kobiety mogą mieć swój przywilej, to homoseksualiści także winni go mieć. Oczywiście z wyraźnym podziałem na lesbijki i tzw. gejów, a może i biseksów. Może ktoś mi zarzucić, że uprawiam tu spiskową wizję świata. Nie mam pojęcia czy to, co napisałem, jest „spiskowe” czy nie. I szczerze mówiąc jest mi to obojętne. Żyłem już w Polsce komunistycznej, w Polsce transformującej się, w Polsce stanu wojennego, w Polsce hańbiąco niesprawiedliwej w 1968 roku. Ale nie chcę żyć w Polsce głupiej, w której prezydent podpisuje wszystko, co mu podsuną. A może by tak parytet na zdrowy rozsądek, co? Aleksander Nalaskowski
Autor jest dziekanem Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK w Toruniu.
Ech, panie profesorze, ustawa nie jest wynikiem działalności marginalnych grupek feministek. Stoją za nią zupełnie inne siły. Dla ułatwienia podam, że są to te same siły, które zalały polskie media pornografią, które wprowadziły „prawa ucznia”, które promują pederastię, konkubinaty, walczą o ułatwienie aborcji, „reformują” dla nas Kościół Katolicki, lansują książki kanalii J.T. Grossa itd. – admin
Winiecki: Generacja pasażerów na gapę Ludzi myślących nie zaskakuje zauważalny schyłek cywilizacji zachodniej. Ale zawsze warto zamyślić się nad jego przyczynami. Podejmę taką próbę, przypominając dyskusję na pewnym duńskim uniwersytecie na początku lat 80. XX wieku, gdzie dyskutując nad drogami wyjścia z poprzedniego kryzysu (zwanego wówczas eurosklerozą) wykładowcy i studenci szukali różnych rozwiązań (jak i dzisiaj, głównym, choć nie jedynym, problemem były zbyt wysokie wydatki publiczne). Pewien student, zwolennik liberalizmu, stwierdził, że nie ma właściwie powodu, by państwo, czyli podatnicy, finansowali (darmowe w Danii) studia wyższe. W końcu - stwierdził - po studniach zarabia się wyraźnie więcej niż przed studiami, więc jest to opłacalna inwestycja w przyszłość. - Jak, to! - zawołał najwyraźniej oburzony, a w każdym razie zaszokowany pasażer na gapę, niewątpliwie socjalistycznej orientacji. - To znaczy, że ja mam prosić o sfinansowanie moich studiów mego tatę?. Nie wytrzymałem i zapytałem: To uważasz, że bardziej przyzwoicie jest prosić o sfinansowanie twoich własnych studiów m nie? Studenta, jak to się mówi, zatkało. Sala zaszemrała i ucichła. Nikt z kolegów nie przyszedł mu z intelektualną pomocą; najwyraźniej kołatało się w nich jeszcze jakieś poczucie przyzwoitości. Znaleźli się, rzecz jasna, lewicowi wykładowcy - dominowali zresztą na tym uniwersytecie - którzy zaczęli tłumaczyć zalety bezpłatnych studiów. Nie przekonali, ani nielicznych liberałów-wykładowców, ani liczniejszych liberalnych studentów (Dania różni się pod tym względem na plus od Szwecji czy Norwegii). Jak to lewicowcy, próbowali nabrać słuchaczy na współczucie (bo z intelektualnymi argumentami od dawna słabo na lewicy). - No dobrze, ale to postawi bariery nie do przejścia przed zdolnymi studentami z biednych rodzin! - argumentowali. Wiadomo, że to bzdura, bo od tego są rozmaite programy stypendialne dla zdolnych i kredyty bankowe spłacane po studiach (zwykle też i po osiągnięciu pewnego minimum dochodów po rozpoczęciu pracy przez absolwenta). Ponadto - na co wskazywali zwolennicy takich rozwiązań - wszystkie badania naukowe wskazują, iż wydatki na szkolnictwo wyższe są transferem zasobów od biedniejszych do bogatszych. Oczywiście ludzie zamożniejsi wolą, kiedy państwo finansuje studia ich dzieci, gdyż wtedy szewc z Liverpool współfinansuje np. studia córki adwokata z Londynu. I zamożniejsi dobrze na tym wychodzą, gdyż adwokat z Londynu zapewne n i e współfinansuje studiów syna szewca z Liverpool. Prawdopodobieństwo, że szewc wyśle syna na studia jest znacznie niższe, niż że zrobi to adwokat... Jedni krzykacze równościowi tego nie rozumieją, lub nie chcą zrozumieć, wykrzykując swoje hasło: Darmowe studia dla każdego! Inni, w Anglii nazywa się ich czasem kawiorowymi socjalistami, wiedzą doskonale, że darmocha jest w ich interesie. Jednak jazda na gapę na koszt podatników demoralizuje. Zdarza się, że czasem - choć rzadko - dostrzegają to lewicowi politycy, jak np. ostatni labourzystowski minister oświaty. Otóż w raporcie na te tematy zwrócił uwagę, że obecni młodzi ludzie, to pierwsza w historii generacja, która zdobywając wiedzę nie była finansowana przez swoich rodziców, co niekoniecznie przynosi pozytywne efekty społeczne. Więc, kiedy oglądam lub czytam o demonstrujących brytyjskich studentach, których czesne zbliża się dopiero do rzeczywistych kosztów, widzę trudności na drodze powrotnej do samodzielności. Jazda na gapę ciągle wydaje się atrakcyjniejsza. Dlatego zatrzymanie schyłku Zachodu nie będzie wcale łatwe...
Winniecki
Kokpit Z relacji (gł. ruskich), które przytacza dzisiejszy „NDz”, można by wywnioskować, że kokpit tupolewa, kokpit, którego nie widać na żadnym zdjęciu ze Smoleńska, znajdował się co najmniej w kilku miejscach – na drzewie, głęboko w ziemi oraz na powierzchni ziemi (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110205&typ=po&id=po15.txt). Brakuje tylko wersji takiej, że może tego kokpitu nie było na Siewiernym ogóle, a przynajmniej nie 10 Kwietnia w pierwszych godzinach po ogłoszeniu katastrofy. Z tego bowiem, co np. twierdzi płk Antoni Milkiewicz, który był na miejscu z polskimi ekspertami, można wywnioskować, że zdeformowany kokpit usytuowany był na pobojowisku w okolicy centropłatu i został wywieziony 11 Kwietnia. Oczywiście wywożono kokpit w taki sposób, że żadna kamera ani żaden obiektyw aparatu fotograficznego tego wywozu nie uchwyciły, no ale to drobiazg w stosunku do zagadki, że kokpitu nie widać na legendarnych zdjęciach Wiśniewskiego, kokpitu nie widzieli żadni świadkowie, co przybyli „po katastrofie” - nie przeszkadzało to jednak wcale kokpitowi znaleźć się potem na „miejscu katastrofy”. Sam Milkiewicz zresztą dodaje, że nie był świadkiem przewożenia części (z pobojowiska), więc nie wie, co się z kokpitem stało. Zakładamy jednak, że nawet jeśli Milkiewicz nie spostrzegł, jak Ruscy sprzątają po kokpicie, to chyba ów kokpit tam przy centropłacie na własne oczy widział, skoro tak twierdzi, zwłaszcza że utrzymuje, iż kokpit nie był wcale odwrócony, co miałoby przeczyć ruskiej wersji, niestety (co przyznaję z ubolewaniem i zażenowaniem), podtrzymywanej nawet przez prawników związanych z rodzinami ofiar, jakoby tupolew „spadł na plecy”. Mam nadzieję, że jakieś zdjęcia Milkiewicz porobił (nim Ruscy wywieźli ów kokpit), choćby pod kątem udokumentowania śladów uderzenia tej części samolotu o ziemię – szczególnie gdyby tych śladów... wcale nie było. No chyba, że nawet w tej kwestii się Milkiewicz zagapił. Nie tylko dość lakoniczna relacja Milkiewicza dodaje tajemniczości temu, co się stało (i działo) na Siewiernym. Niewiele więcej wszak na ten temat dowiedzieliśmy się od wyjątkowo wielomównego, choć niezbyt konkretnego płk. dr. E. Klicha, który jak wiemy od min. C. Grabarczyka, nadal jest najwłaściwszym człowiekiem na właściwym miejscu, jeśli chodzi o badanie lotniczych katastrof. Imć Klich był łaskaw przyznać po pierwsze, że 10 Kwietnia polscy eksperci przybyli tak późno na miejsce zdarzenia, że nie było mowy o rozpoczęciu jakichkolwiek prac badawczych. Po drugie, że „brzozowego skrzydła” raczej nie badali. Po trzecie, że nie brali też oni udziału w oblocie nad lotniskiem, analizach balistycznych, analizach patomorfologicznych i ani też w dokładnej wizji lokalnej terenu, co zresztą można wyczytać z „polskich uwag” do „raportu komisji Burdenki 2”. Domyślać się więc możemy, że wszyscy oni mieli pełne ręce roboty, iż na rzeczy tak elementarne, jak te wspomniane wyżej, nie mieli ani siły, ani czasu. Taką wersję potwierdzałaby słynna sentencja Klicha, że przecież nie mogli zrobić tyraliery, by przeczesywać cały teren, gdyż zajmowali się badaniami. Nie podejrzewamy, rzecz jasna, iż Ruscy celowo nie dopuszczali polskich badaczy do pewnych badań, gdyż mieliby coś do ukrycia. Z drugiej jednak strony, skoro polscy eksperci nie badali najważniejszych rzeczy, to – tak na zdrowy rozum – co do cholery badali? Może tyle, co nic – a ściślej, tyle co Ruscy, którzy na pewno zupełnie niczego na serio nie zbadali? Cóż zresztą mieli Ruscy do zbadania, skoro wszystko „co do katastrofy”, było jasne, zanim niemrawo dogaszono prowizoryczne ogniska na Siewiernym i skoro znano przebieg wydarzeń na długo nim dokonano ich dokładnej rekonstrukcji? Naturalnie, ta nadzwyczajna jasność, co do przebiegu wydarzeń, których nikt nie widział jeno coś tam z oddali słyszał, możliwa było tylko w dwóch wypadkach: 1) „znano scenariusz” zdarzenia, ZANIM do niego doszło – 2) „znano scenariusz” zdarzenia, bo do niego NIE doszło. W pierwszym wariancie wiedziano po prostu, jak dane zdarzenie będzie relacjonowane w mediach – bez względu na rzeczywisty przebieg tego, co się stało. W drugim natomiast, zastosowano określony scenariusz, by nie dopuścić do przedostania się mediów relacji o rzeczywistym przebiegu tego, co się stało. Pragnę podkreślić jedną rzecz, która osobom zajmującym się zamachem smoleńskim czasami znika z oczu. „Operacja Smoleńsk” przebiega na kilku wzajemnie uzupełniających się poziomach. Po pierwsze na poziomie medialnym – Ministerstwo Prawdy, wczuwające się w puls cara Putina, relacjonuje jak car przykazał ruskie scenariusze (nie troszcząc się nawet o ich specjalną koherencję). Po drugie, na poziomie politycznym – w ramach „hołdu ruskiego”, jaki gabinet ciemniaków złożył Moskwie, nie wchodzi w grę rzucanie jakiegokolwiek cienia podejrzenia na „stronę rosyjską”, jeśli chodzi o tragedię z 10 Kwietnia (klarownie wyraził do wybitny specjalista J. Miller, twierdząc, że jego komisji nie chodzi o obwinianie Rosjan). Po trzecie jednak, możemy z coraz większą pewnością mówić o instytucjonalnym osłanianiu ruskiego pseudośledztwa przez polskie instytucje zajmujące się badaniem „przyczyn katastrofy”. Tak kompleksowa osłona nie pozwala na „legalne” rozwianie smoleńskiej mgły – co więcej może być tak, że po „zamknięciu badań” przez „polską stronę” rozpocznie się prokuratorski pościg za paranoikami smoleńskimi, którzy kwestionują „legalizm instytucji polskiego wymiaru sprawiedliwości” i „nie przyjmują do wiadomości, że sprawa została wyjaśniona”. Wyjaśniona nawet, jeśli wszystkie dowody w niej zostały spreparowane FYM
Co się stało z kokpitem? Bardzo ciekawy artykuł "Naszego Dziennika". Polecam! "Według raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) przednia część kadłuba, z kabiną załogi, została zniszczona. Tymczasem, jeszcze w kwietniu, podczas pobytu w Moskwie śledczy prezentowali rodzinom dwie różne wersje co do usytuowania kokpitu. Według pierwszej, wisiał na drzewie. A według innej, wrył się w ziemię na głębokość kilku metrów - ustalił "Nasz Dziennik". Rosjanie przeczą sami sobie - komentują pełnomocnicy rodzin. Ich zdaniem, kwestię usytuowania tej części samolotu oraz stopień zniszczenia, jakiemu uległ kokpit, wyjaśnią dopiero protokoły z oględzin miejsca zdarzenia. Jak dotąd polska prokuratura dysponuje tylko częścią z nich". [...] "Pułkownik Antoni Milkiewicz, pilot i główny inżynier wojsk lotniczych oraz specjalista z zakresu badań wypadków lotniczych, który w pierwszych dniach po katastrofie pracował w Smoleńsku, przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że kokpit maszyny nie był ani wbity w ziemię, ani nie wisiał na żadnym drzewie, co sugerowali rodzinom pilotów Rosjanie. - Kokpit, czyli kabina samolotu, którą zajmują piloci, leżał zmiażdżony na powierzchni ziemi. Nie był w ogóle wbity w ziemię - opisuje płk Milkiewicz. - Jako jedna z części, na które rozpadł się samolot, kabina była w dużym stopniu zdeformowana - dodaje. Relacjonuje, że ta część samolotu została zabrana wraz z pozostałymi fragmentami na drugi dzień po katastrofie. Według jego relacji, kokpit nie był odwrócony, leżał w pobliżu centropłatu samolotu, czyli miejsca mocowania skrzydeł do kadłuba. Milkiewicz nie był w stanie powiedzieć, co właściwie stało się z kokpitem. Jego zdaniem, został on prawdopodobnie umieszczony wraz z pozostałymi szczątkami wraku. - Nie byłem świadkiem przenoszenia części, więc nie wiem dokładnie, co się z nimi stało - twierdzi. Jak czytamy w raporcie MAK, "Przednia część kadłuba z kabiną załogi jest całkowicie zniszczona. Fragment nosowej części kadłuba z przednią golenią podwozia znajduje się w odległości 397 m od progu pasa startowego. Fragment nosowej części kadłuba z przednią golenią podwozia znajduje się w odległości 397 m od progu pasa startowego" (str. 90 raportu). W raporcie podano, że zderzenie samolotu z ziemią nastąpiło przy kącie przechylenia 200-201 stopni. Według polskich ekspertów z polskiej komisji badającej okoliczności katastrofy, kąt był mniejszy i wynosił 160 stopni. Polscy eksperci stwierdzili też, że pierwszymi elementami konstrukcji samolotu, które zderzyły się z ziemią, była m.in. właśnie kabina załogi". [..] "jak relacjonuje płk Milkiewicz, kokpit tupolewa był wprawdzie zmiażdżony, ale nie odwrócony. Rosjanie opisali jednak odwróconą pozycję ciał pilotów". http://www.radiomaryja.pl/artykuly.php?id=110028
Rosjanie dezorientowali rodziny Według raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) przednia część kadłuba, z kabiną załogi, została zniszczona. Tymczasem, jeszcze w kwietniu, podczas pobytu w Moskwie śledczy prezentowali rodzinom dwie różne wersje co do usytuowania kokpitu. Według pierwszej, wisiał na drzewie. A według innej, wrył się w ziemię na głębokość kilku metrów - ustalił "Nasz Dziennik". Rosjanie przeczą sami sobie - komentują pełnomocnicy rodzin. Ich zdaniem, kwestię usytuowania tej części samolotu oraz stopień zniszczenia, jakiemu uległ kokpit, wyjaśnią dopiero protokoły z oględzin miejsca zdarzenia. Jak dotąd polska prokuratura dysponuje tylko częścią z nich. Z informacji, do których dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że podczas pobytu rodzin załogi w Moskwie w trakcie procedury identyfikacyjnej prezentowano im dwie odmienne i sprzeczne wersje co do usytuowania kokpitu samolotu Tu-154. Informacje takie przedstawiono m.in. pani Agnieszce Grzywnie, żonie ppłk. Roberta Grzywny, drugiego pilota w Tu-154. Według pierwszej wersji kokpit rządowej maszyny wisiał na drzewie, innym razem - był wbity w ziemię na głębokość kilku metrów. Dezinformacja ta wprowadziła wśród członków rodzin załogi dużą dezorientację. Rodziny oceniają, że prawdopodobna wydaje się ta druga wersja, wnoszą to ze stanu ubrań, jakie zostały im wydane w Mińsku (notabene z mundurów należących do ich bliskich poznikała część odznaczeń). Zastrzegają też, że nie wyrażały zgody na upublicznienie zapisów dźwiękowych z czarnej skrzynki, a publikacja stenogramu rosyjskiego sprawiła im ogromny ból.
Świadkowie o kabinie Pułkownik Antoni Milkiewicz, pilot i główny inżynier wojsk lotniczych oraz specjalista z zakresu badań wypadków lotniczych, który w pierwszych dniach po katastrofie pracował w Smoleńsku, przyznaje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że kokpit maszyny nie był ani wbity w ziemię, ani nie wisiał na żadnym drzewie, co sugerowali rodzinom pilotów Rosjanie. - Kokpit, czyli kabina samolotu, którą zajmują piloci, leżał zmiażdżony na powierzchni ziemi. Nie był w ogóle wbity w ziemię - opisuje płk Milkiewicz. - Jako jedna z części, na które rozpadł się samolot, kabina była w dużym stopniu zdeformowana - dodaje. Relacjonuje, że ta część samolotu została zabrana wraz z pozostałymi fragmentami na drugi dzień po katastrofie. Według jego relacji, kokpit nie był odwrócony, leżał w pobliżu centropłatu samolotu, czyli miejsca mocowania skrzydeł do kadłuba. Milkiewicz nie był w stanie powiedzieć, co właściwie stało się z kokpitem. Jego zdaniem, został on prawdopodobnie umieszczony wraz z pozostałymi szczątkami wraku. - Nie byłem świadkiem przenoszenia części, więc nie wiem dokładnie, co się z nimi stało - twierdzi. Jak czytamy w raporcie MAK, "Przednia część kadłuba z kabiną załogi jest całkowicie zniszczona. Fragment nosowej części kadłuba z przednią golenią podwozia znajduje się w odległości 397 m od progu pasa startowego. Fragment nosowej części kadłuba z przednią golenią podwozia znajduje się w odległości 397 m od progu pasa startowego" (str. 90 raportu). W raporcie podano, że zderzenie samolotu z ziemią nastąpiło przy kącie przechylenia 200-201 stopni. Według polskich ekspertów z polskiej komisji badającej okoliczności katastrofy, kąt był mniejszy i wynosił 160 stopni. Polscy eksperci stwierdzili też, że pierwszymi elementami konstrukcji samolotu, które zderzyły się z ziemią, była m.in. właśnie kabina załogi. Ale to nie jedyna sprzeczność między rosyjskim materiałem a stanem faktycznym, opisywanym przez polskich inżynierów, którzy pracowali w Smoleńsku. "W wyniku przeprowadzonej analizy medyczno-traseologicznej można twierdzić, że dowódca statku powietrznego, w chwili zderzenia samolotu z powierzchnią ziemi, znajdował się w lewym fotelu pilota w odwróconym (głową w dół) położeniu, przypięty pasami, utrzymując aktywną pozycję roboczą. W lewej ręce trzymał 'róg' wolantu, prawa pozostawała swobodną i najprawdopodobniej znajdowała się na dźwigniach sterowania silnikami. Zwraca uwagę całkowicie wyciągnięta w przód prawa dolna kończyna (ze stopą włącznie) próbująca nacisnąć na prawy pedał, prawdopodobnie w celu skontrowania szybko narastającego przechylenia samolotu w lewo" - czytamy na s. 100 raportu MAK. Tymczasem, jak relacjonuje płk Milkiewicz, kokpit tupolewa był wprawdzie zmiażdżony, ale nie odwrócony. Rosjanie opisali jednak odwróconą pozycję ciał pilotów. Jak wynika z polskich uwag do raportu MAK, strona polska nie otrzymała pisemnej odpowiedzi na pytania, jak zostały zrealizowane badania techniczne szczątków samolotu, jakie sprawozdania z tego ma komisja rosyjska oraz jakie są dalsze plany MAK co do badania wraku. Warto też zauważyć, że dokumentacja fotograficzna z miejsca zdarzenia również znajduje się w dyspozycji komisji rosyjskiej. Strona polska nie otrzymała ani szkicu miejsca zdarzenia, ani też materiału filmowego dokumentującego wszystkie czynności tam podejmowane. Zdaniem pełnomocników rodzin, w kwestii ustalenia stanu i położenia kokpitu pomocny byłby protokół oględzin miejsca katastrofy. Dokument ten wskazuje szczegółowo przestrzenne położenie i stan każdej części wraku, co jest bardzo przydatne w ustalaniu przyczyn katastrofy. Jak poinformowała nas Naczelna Prokuratura Wojskowa, część tej dokumentacji jest już w rękach polskich śledczych. Czy na podstawie tego, czym dysponuje prokuratura, można określić położenie i stan kokpitu? Z pytaniem tym zwróciliśmy się do NPW. Czekamy na odpowiedź.
Co się stało z kokpitem Zdaniem pełnomocników rodzin, kokpit został prawie kompletnie zmiażdżony, wskazują na to ogólnodostępne zdjęcia z miejsca katastrofy. Jak zaznaczają prawnicy, z sekwencji śladów z miejsca katastrofy i resztek samolotu można wywnioskować, że maszyna w trakcie lotu, przechodząc w lot odwrócony, zahaczyła o ziemię końcówką urwanego wcześniej skrzydła i przewróciła się na plecy i częścią grzbietową oraz kokpitem uderzyła o ziemię. - Przyjmując wielkie przeciążenie, jakie działało wtedy na maszynę, i to, że na znajdujących się w nim ludzi zwaliła się część centropłatu, plus ciężar bagażu i paliwa, właściwie niemożliwe byłoby, by kokpit się zachował - mówią prawnicy. Ich zdaniem, z kokpitu mógł zostać tylko zarys kabiny. Prawnicy nie są w stanie powiedzieć, czy wśród złożonych części wraku znalazły się wszystkie części kokpitu. Jak sugerują, część z tych elementów mogła pozostać na miejscu katastrofy, wbita w ziemię. Nie są też w stanie wytłumaczyć, dlaczego mundur ppłk. Roberta Grzywny ocalał. - Być może wpłynęło na to jakieś specyficzne złożenie się blach samolotu, nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. Tak samo jak tego, że chociaż silniki się rozpadły, ocalały ich turbiny. Być może to tylko kwestia przypadku - twierdzą. Zdaniem mec. Bartosza Kownackiego, pełnomocnika części rodzin ofiar katastrofy, dezinformacja ze strony Rosjan była celowa. - Taka dezinformacja wpływa deprymująco na rodziny. Moim zdaniem, to próba ich zastraszenia, wzbudzenia w nich poczucia winy za to, co się stało, to element budowania odpowiedzialności pilotów. Wykluczam, że Rosjanie robili to, ponieważ sami nie wiedzieli, co się właściwie z kokpitem stało. Wiemy już, że był on przedmiotem szczegółowego zainteresowania Rosjan - ocenia Kownacki. Prawnicy negują też zasadność zamieszczenia w raporcie MAK oceny stanu psychoemocjonalnego dowódcy statku powietrznego mjr. Arkadiusza Protasiuka. - Takich badań nie należy upubliczniać, ujawniając nazwisko. To samo dotyczy kwestii upubliczniania szczegółów dotyczących stanu ciała gen. Andrzeja Błasika - oceniają. Pełnomocnicy liczą, iż pewne informacje dotyczące korespondencji załogi z wieżą w ostatnich chwilach lotu, czy też ponownego przesłuchania kontrolerów lotu, czy stanu wraku i wyników oględzin miejsca zdarzenia, zdobędą polscy prokuratorzy, którzy udali się do Moskwy. - Jeżeli wyjazd zakończy się tylko samym wyjazdem, to będzie to kompletna porażka - oceniają prawnicy. Jak wynika z komunikatu Naczelnej Prokuratury Wojskowej z 26 stycznia br., w kolejnym, tj. siódmym już wniosku o pomoc prawną "strona polska zwróciła się o przesłuchanie w charakterze świadków - kontrolerów lotu z lotniska "Siewiernyj", z udziałem polskich prokuratorów wojskowych, którzy będą mieli możliwość zadawania przesłuchiwanym szczegółowych pytań". Anna Ambroziak
Rodziny działaczy PO obsadzają praskie nieruchomości Prominentni działacze zarządu Platformy Obywatelskiej na Pradze-Północ albo sami pracują w urzędzie dzielnicy, albo mają członków rodziny zatrudnionych w strukturach samorządu. Najbardziej popularny pod tym względem jest pion nieruchomości - ujawnia "Życie Warszawy". Gazeta prześledziła nazwiska polityków, którzy kierują partią Donalda Tuska na Pradze-Północ. We władzach PO w tej dzielnicy niewiele jest osób, których syn, mąż czy kuzynka nie pracowaliby w jakimś urzędzie związanym z praskim samorządem. Szefową PO na Pradze-Północ jest była radna tej dzielnicy, obecnie posłanka Alicja Dąbrowska. - To ona rozdaje polityczne karty w dzielnicy" - słyszy "ŻW" w urzędzie. W biurze posłanki pracuje np. Bartłomiej Klimkiewicz, syn szefowej Wydziału Prawnego w urzędzie dzielnicy. Ale ulubioną firmą Platformy okazał się praski Zakład Gospodarowania Nieruchomościami (ZGN). Tam znalazł pracę syn posłanki, Marcin Dąbrowski. Od listopada jest on również radnym dzielnicy, oczywiście z PO. W ZGN pracuje też kolejna działaczka PO Gabriela Szustek, o której politycy mówią "siostrzenica posłanki Dąbrowskiej". Kierowniczką ZGN na Pradze-Północ jest Bożena Salich, żona członka zarządu dzielnicowej PO Norberta Salicha. Z praskimi nieruchomościami związana jest też m.in. wiceprzewodnicząca praskiej PO - Bogumiła Sosińska. Pracuje jako naczelnik Wydziału Zasobów Lokalowych. W tej lokalówce "ŻW" znajduje też kolejną działaczkę z zarządu koła PO - Elżbietę Garwolińską. par/roody, TVN Warszawa
Prokurator pokazał Sejmowi gest Kozakiewicza
1.Andrzej Seremet, Prokurator Generalny, w oficjalnym piśmie informuje posłów, że na posiedzeniu komisji sprawiedliwości naruszono godność urzędu prokuratorskiego, w związku z czym nie zamierza w przyszłości pojawiać się na posiedzeniach komisji. Rzecz ujmując krótko - Prokurator Generalny obraził się na Sejm i ma go w dupie (przepraszam, Wańkowicz mnie upoważnił)
2. Sejm jest konstytucyjnym organem państwa. Żeby go wybrać, cały naród...no może pół narodu zrywa się na nogi i maszeruje do do urn przez błota, mokradła i kurz. Prokuratura konstytucyjnym organem państwa nie jest, naród nie zrywa się do jej wyboru, wybiera się sama, a naród jej tylko płaci. I ta prokuratura pokazuje Sejmowi gest Kozakiewicza. I słusznie, bo większość sejmowa sama tego gestu chciała.
3. Kiedy koalicja PO-PSL-SLD, ubrana w szaty obrońców praworządności, porażona pamięcią o zbrodniach Ziobry, oddzielała prokuraturę od Ministerstwa Sprawiedliwości, było dla mnie jasne (pisałem zresztą o tym kilkakrotnie) że urośnie nam za chwilę gigantyczna władza bez jakiejkolwiek społecznej kontroli. I urosła.
4. Prokurator Seremet ostrzegał już wcześniej. Oto informacja z 18 stycznia: Seremet już na zakończenie posiedzenia połączonych komisji obrony, sprawiedliwości i infrastruktury, gdzie 18 stycznia przedstawiał informację o śledztwie smoleńskim, mówił: "jeżeli usłyszeliśmy pod adresem prokuratury głównie połajanki i pouczenia oraz instrukcje, to jako prokurator generalny, który stoi na czele instytucji niezależnej, głęboko rozważę celowość zaproszenia na następne posiedzenie komisji". Jak wtedy dodawał, nie jest to "wyraz nadąsania czy przekąsu". - To jest potrzeba ochrony podstawowych interesów tej firmy i podstawowych wartości - mówił na zakończenie tamtego posiedzenia.
5. Co tam naród, co tam państwo, co tam Sejm. Najważniejsze są interesy firmy...Prokurator Generalny całą gębą!
Posłowie, którzy chcieli coś się dowiedzieć o przebiegu śledztwa w sprawie afery hazardowej, siedzieli i czekali czekali jak wystrychnięte dudki. Właściwie po co miał przychodzić, po co się tłumaczyć. Posłowie mogą mu tyle zrobić, co klient majstrowi ze skeczu o hydrauliku, pięknie odegranym przez Kobuszewskiego - oni mogą mu skoczyć... Nie mogą go odwołać, nie mogą go skontrolować, nie mogą go rozliczyć. Wybierani przez naród posłowie (lepiej czy gorzej, ale jednak wybierani) nie mają żadnego wpływu na władzę, która sama się wybiera,sama kontroluje i odpowiada sama przed sobą.
6. A jest to władza, a jest to, jak powiedział prokurator Seremet - firma - nie byle jaka, lecz taka, które może ścigać albo i nie ścigać, prowadzić śledztwo albo nie prowadzić, oskarżać albo nie oskarżyć, która może rewidować, podsłuchiwać, zajmować paszporty i majątki Żeby było jasne - większość prokuratorów pracuje rzetelnie w pocie czoła, ale nie brakuje takich, dla których ta funkcja staje się okazją do wyżycia się w poczuciu władzy i nie tylko nad przestępcami, ale często nad ich ofiarami. Starsi ludzie, których córka została najprawdopodobniej zamordowana, a prokuratura upiera się przy wersji samobójstwa, usłyszeli od pani prokurator takie wiązanki, że przykro o tym mówić. Zresztą po co mówić, skoro skargi na to nie ma żadnej.
7. Ta władza i ta firma, jeśli zechce, wykończy każdego człowieka i każdego polityka. Wystarczy, że znajdzie się policjant, który powie, jak o pośle Tomczaku - ten pan mnie obraził - i kaplica. Trafiony, zatopiony, wyeliminowany. Sejm sam sobie uchwalił takie prawe, że najmniejszy wyrok skazujący to dla polityka trup, mogiła, trumna, grób (jak śpiewał Brassens). Wśród posłów coraz powszechniejsze jest przekonanie, że z prokuratorami lepiej nie zadzierać, bo kto wie... A teraz, gdy Prokurator Generalny pokazał "fucka" całej komisji sejmowej, pojedynczy poseł już nie śmie go zapytać nawet o to, która jest godzina. Przed taką władzą nogi za pas i uciekać.
8. Co prawda jest jeszcze sąd, też niezależny i niezawisły, ale nie brakuje sądów, dla których głównym dowodem winy jest wniesienie aktu oskarżenia. Była taka drobna afera, że sędzia pożyczył od prokuratora plik i akt oskarżenia na zasadzie kopiuj wklej skopiował do uzasadnienia skazującego wyroku, żeby się nie trudzić. Wyższa instancja nie dostrzegła w tym nic złego.
9. Ja też się w końcu doigram, gdyż broniąc ludzi przed nadużyciami władzy, narażam się prokuratorom coraz częściej. Co gorsza jest jeszcze mój brat senator, który interweniował dziesiątki razy w sprawach ludzi skrzywdzonych przez nierzetelne działania prokuratury wygłosił na jej temat wiele oświadczeń, nie zawsze pochlebnych.
10. Posłowie PiS Beata Kempa i Andrzej Dera słusznie adresowali swoje pretensje na komisji nie do prokuratora, który ich olał, ale do posłów trójkoalicji PO-PSL-SD, którzy ustawą na takie olewanie pozwolili. Tak walczyli z duchem Ziobry, że wyhodowali - jak to powiedział prokurator Seremet - "firmę", która sama sobie jest sterem, żeglarzem okrętem. Jeszcze nie raz się zdziwimy, na jakie szerokie wody wypłynie.... Janusz Wojciechowski
Nie chce Seremet do góry, niech przyjdzie NIK do Seremeta
1. Gdy prokurator Seremet, obrażony na posłów, zerwał stosunki dyplomatyczne z Sejmem, skonfudowany przewodniczący Komisji Sprawiedliwości poseł Kalisz zareagował pryncypialnie i stanowczo - zamówił ekspertyzę naukową, mającą wyjaśnić, czego posłowie mogą żądać od prokuratury. Pośle Ryszardzie - może pan to zamówienie odwołać. Już odpowiadam: Posłowie nie mogą żądać od prokuratury niczego.
2. Obudził się Kalisz za późno azaliż. Teraz będzie wyjaśniał, co mogą posłowie chcieć od prokuratury..teraz! A jak trwały prace legislacyjne nad ustawą wybijającą prokuraturę na niepodległość, to klapy miał na oczach i niczego nie chciał słuchać. Wtedy trzeba było ekspertyzy robić, a nie dziś.
3. Senator PiS Grzegorz Wojciechowski, pochodzący z tej samej wsi co ja, już to zgłębił i przeprowadził obszerną korespondencję w tej sprawie prowadził z paroma instytucjami - z Prokuratorem Generalnym, z Ministrem Sprawiedliwości, z Prezesem NIK, z Premierem (vide - oświadczenia senatora Wojciechowskiego wygłoszone na 46, 49 i 57 posiedzeniu Senatu oraz odpowiedzi na te oświadczenia właściwych instytucji.).
4. Rzecz jest prosta jak konstrukcja kosiarki - posłowie nie mogą od prokuratury żadać niczego. Żadnych interpelacji ani zapytań, żadnych pytań o przebieg śledztwa. Po prostu szlaban i już. Zero uprawnień posłów wobec prokuratury.
Sami tego chciałeś, Grzegorzu Ryszardzie Dyndało Kalisz!
5.Posłowie to posłowie, ale i premier też nic nie może. Owszem, ma prawo usiąść sobie z Prokuratorem Generalnym, zrobić zdjęcie, wypić kawę i zapytać, czy ogólnie jest bezpiecznie, ale Broń Boże nie wolno mu pytać o jakiekolwiek konkretne śledztwa.
6. Przez niedopatrzenie ustawodawcy trochę inna sytuacja jest z Senatem. Otóż senatorowie mogą wygłaszać oświadczenia senatorskie dotyczące działalności prokuratury, a Prokurator Generalny musi na takie oświadczenia odpowiadać. Posła może sobie prokurator "olać", ale senatora już nie. Z tej luki korzysta między innymi mój zaprzyjaźniony senator Wojciechowski, który kieruje w sprawach prokuratury liczne oświadczenia i dostaje na nie odpowiedzi. Lepsze, gorsze, ale dostaje.
7. No i jest jeszcze druga poważna luka w ustawodawstwie dotyczącym niepodległości prokuratury... Zastanawiam sie tylko czy wiedzę o niej mam za darmo sprzedać, czy się drożyć.... OK. niech będzie moja strata - otóż jest jeszcze kontrola NIK-u.
8. Uwalniając prokuraturę spod kontroli wszelkakiej, spod kontroli NIK ustawodawca jej nie uwolnił, bo konstytucje musiałby zmieniać, do czego nu brakło szabel. Najwyższa Izba Kontroli jest bowiem organem konstytucyjnym i ma prawo do kontrolowania w Polsce niemal wszystkiego, co sie rusza, a w każdym razie wszystkiego, co się nazywa instytucją państwową. Prokuratura taką instytucją jest i kontroli NIK-u podlega, i to w pełnym zakresie, nie tylko finansowym, ale także w kwestii na przykład legalności czy rzetelności prowadzonych śledztw.Wyłożył to jednoznacznie prezes NIK w odpowiedzi na oświadczenie senatora Wojciechowskiego, wygłoszone na 57 posiedzeniu Senatu RP.
9. W odpowiedzi na to samo oświadczenie Prokurator Generalny uważa inaczej. Wbrew jednoznacznym, wyjątkowo jednoznacznym przepisom Konstytucji twierdzi, że NIK może go kontrolować tylko pod względem finansowym. Oj, rozbrykał nam sie ten prokurator w tej swojej wolności, oj rozbrykał! Nie ma pan racji, Prokuratorze. NIK może Pana kontrolować nie tylko w sprawach finansowych, ale po całości.
10. Reasumując, Państwo Posłowie z Sejmowej Komisji Sprawiedliwości: Bezpośrednio nie możecie od prokuratury żądać niczego. Ale pośrednio możecie działać poprzez NIK. Skoro prokurator Seremet zerwał z wami kontakty. podejmijcie uchwałę o zleceniu Najwyższej Izbie Kontroli skontrolowania działalności prokuratury w zakresie prawidłowości prowadzenia śledztwa smoleńskiego i śledztwa hazardowego. Jeśli chcecie, przygotuję wam gratis stosowny wniosek. Przypadkowo trochę się znam na kontroli. I jeszcze dodam, że na mocy Konstytucji zlecenia kontroli pochodzące od Sejmu i jego organów są dla NIK wiążące, wobec czego jeśli zwrócicie się o skontrolowanie prokuratury, prezes NIK nie będzie wam mógł odmówić.
11. Nie chce Sermet przyjść do sejmowej góry, niech przyjdzie NIK do Seremeta..... Janusz Wojciechowski
Głosowanie nad odwołaniem Klicha ze służbami w tle
1. Wniosek o votum nieufności dla Ministra Obrony Bohdana Klicha przedstawiony przez PiS nie uzyskał wczoraj w Sejmie większości co nie jest szczególną niespodzianką w sytuacji kiedy rządząca koalicja PO- PSL murem stanęła za swoim ministrem. Wniosek był bardzo mocno merytorycznie uzasadniony przez współpracującego z PiS-em niezrzeszonego posła Ludwika Dorna ale już od dłuższego czasu widać, że Premier Tusk zrezygnował z egzekwowania od swoich ministrów nie tylko merytorycznej ale i politycznej odpowiedzialności za to co dzieje się w ich resortach. Ostatnim ministrem który w imię takiej odpowiedzialności został zdymisjonowany przez Premiera Tuska był Minister Sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski po tym jak popełnił samobójstwo w jednym z zakładów karnych jeden ze sprawców porwania i zamordowania Krzysztofa Olewnika.
2. Abstrahując już od win ministra Klicha i zasadności wniosku o jego odwołanie należy zwrócić uwagę na atmosferę w jakim toczyła się debata w tej sprawie, a szczególnie na działania niektórych ważnych instytucji państwa. Otóż na dzień przed głosowaniem wniosku o votum nieufności dla ministra Klicha, wtedy kiedy z koalicyjnego klubu PSL zaczęły dochodzić głosy o możliwości poparcia tego wniosku przez przynajmniej kliku posłów tego klubu, w Sejmie pojawiły się informacje, że wicepremier i szef ludowców Waldemar Pawlak jest zagrożony ze względu na treść notatki jaką sporządziła na jego temat Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W notatce, którą otrzymał Premier Tusk od szefa ABW Krzysztofa Bondaryka miało chodzić o ujawnienie kontaktów wicepremiera Pawlaka z osobami podejrzanymi z kolei o współpracę z Federalną Służbą Bezpieczeństwa Rosji, następczynią KGB. Kancelaria Premiera odpowiadając na pytanie dziennikarzy o prawdziwość istnienia takiej notatki powołała się na klauzulę tajności jaką są objęte tego rodzaju dokumenty ani nie potwierdziła ani nie zaprzeczyła jej istnieniu. Znamienne jest to, że z informacjami o istnieniu takiej notatki mieli dzwonić do dziennikarzy przeddzień glosowania nad wnioskiem o votum nieufności, pracownicy Kancelarii Premiera.
3. Po pojawieniu się tych informacji okazało się,że klub PSL na dodatkowym posiedzeniu wprowadził dyscyplinę obecności i dyscyplinę głosowania swoich posłów przeciw wnioskowi o votum nieufności. Z dyscypliny wyłamał się tylko jeden pos eł ( wstrzymując się od głosu) i w związku z tym minister Klich ocalił swoje stanowisko. Jeżeli te wszystkie informacje są prawdziwe a głosowanie klubu PSL było wynikiem swoistego szantażu przeprowadzonego przez Kancelarię Premiera to trudno sobie wyobrazić aby ta sprawa nie miała dalszego ciągu. Powinna być ona wyjaśniona w ramach Komisji d/s. służb bo trudno sobie wyobrazić aby w demokratycznym państwie posłowie mieli podejmować takie czy inne decyzje w związku z tym ,że służby specjalne przygotowują notatki które mają ich do tych decyzji skłonić.
4. A swoją drogą to istnieje w Sejmie tzw. Komisja ds. nacisków pod przywództwem posła opozycji Ryszarda Kalisza, która już od ponad 3 lata doszukuje się „niegodziwości” różnych struktur państwa, które miały mieć miejsce podczas rządów PiS-u.Mimo usilnych starań do tej pory niczego takiego nie znaleziono, a kolejne postępowania prokuratorskie które toczą się z wniosków tej komisji albo z inicjatywy samej prokuratury są po kolei umarzane. W czasie kiedy szuka się różnego rodzaju nacisków w działaniu poprzedniego rządu okazuje się, ze służby specjalne mogą być wykorzystywane do nacisku na aktualnie urzędującego wicepremiera i jego zaplecze polityczne aby uzyskać oczekiwaną przez rządzących decyzję. A w mediach na ten temat cicho, nikt nie zadaje żadnych pytań, bo przecież Platforma nie może wykorzystywać służb w tak niecnych celach. Zbigniew Kuźmiuk
MAK uprawdopodobnił atak elektroniczny Sprzeczność podanych przez MAK współrzędnych miejsca, gdzie rozbił się Tu-154, i współrzędnych zatrzymania się komputera pokładowego FMS, a także różne miejsca zniszczenia samolotu i zaniknięcia zasilania komputera, mogą wskazywać na możliwość zastosowania meaconingu do zmylenia polskich pilotów. – Ponieważ część opinii publicznej podejrzewa, że katastrofa mogła być wynikiem celowego działania, należy to zweryfikować oraz odtajnić zapisy z czarnych skrzynek – uważa Marek Strassenburg Kleciak, pracujący w Niemczech polski ekspert ds. nawigacji satelitarnej, który wygłaszał prelekcje m.in. na Uniwersytecie Bundeswehry w Monachium i w Instytucie Faunhoferea w Darmstadt, był też doradcą niemieckich organów administracji państwowej. – By dokonać skutecznej manipulacji danymi, nie trzeba – jak pisała „GP” – podmieniać fragmentu hardware (komputera), który wysyła się do badań, zwłaszcza że jest to dość łatwe do wykrycia. Podana w artykule „GP” „Dlaczego zamilkł komputer pokładowy” z 26 stycznia br. informacja, że urządzenie przestało działać na wysokości 15 m nad poziomem lotniska, może być według mnie poszlaką wskazującą na atak elektroniczny. Piloci mogli mieć przeświadczenie, że są w prawidłowym miejscu ścieżki podejścia, tymczasem samolot już zboczył z kursu. Powinno to być przedmiotem badania w toku dochodzenia. Trzeba stwierdzić, w którym dokładnie momencie kończy się zapis – dodaje Marek Strassenburg Kleciak. „GP” pisała o hipotezie zastosowania meaconingu do zmylenia Tu-154 już w kwietniu 2010 r. Taką hipotezę postawili właśnie Marek Stressenburg Kleciak i Hans Dodel – niemiecki ekspert od systemów nawigacji i wojny elektronicznej, autor książki Satellitennavigation. Meaconing polega na nagraniu sygnału satelity i ponownym nadaniu go (z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą) na tej samej częstotliwości w celu zmylenia komputera pokładowego samolotu.
Skutek błędnych współrzędnych W poprzednim numerze napisaliśmy, że według raportu MAK, zanik zasilania i „zamrożenie” pamięci komputera pokładowego FMS samolotu Tu-154 nastąpiło 15 m nad poziomem lotniska. Komputer przestał działać o godz. 10:41:05. Dokładnie w tym samym czasie miało dojść do zniszczenia samolotu wskutek rozbicia o powierzchnię ziemi. Z raportu MAK wynika, że moment zderzenia tupolewa z ziemią, który miał być bezpośrednią przyczyną zniszczenia maszyny, pokrywa się z chwilą „zamrożenia” pamięci komputera. Problem w tym, że samolot nie mógł być 15 m nad poziomem lotniska i jednocześnie rozbijać się o ziemię. – Podane przez MAK współrzędne miejsca, w którym rozbił się samolot, i współrzędne zatrzymania się komputera pokładowego FMS dzieli ok. 140 m, choć powinno to być to samo miejsce – mówi „GP” K.M. (nazwisko i imię do wiadomości redakcji), mieszkający dziś za granicą wojskowy związany z kontrolą radiolokacyjną przestrzeni powietrznej, ekspert sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza. Współrzędne miejsca, w którym rozbił się samolot (dokładnie: współrzędne środka tej strefy), to według MAK 54ľ49.450’N i 32ľ03.041’E (str. 88 polskiego tłumaczenia raportu MAK). Natomiast współrzędne miejsca zatrzymania się komputera pokładowego FMS – 54°49,483’N i 032°03,161’E (str. 117 polskiego tłumaczenia raportu MAK). Informacje te odczytali Amerykanie, bo w rządowym tupolewie zainstalowany był FMS produkcji USA. – Gdy nastąpił zanik zasilania FMS, polski Tu-154M znajdował się ok. 60 m przed miejscem pierwszego zderzenia z gruntem i ok. 600 m od progu pasa. Tak wynika z obliczeń na podstawie podanych przez MAK współrzędnych – powiedział „GP” K.M. Jak zauważył na stronie Salon24. pl bloger KaNo, ze sprawą komputera FMS łączy się także tajemnicza sprawa przeniesienia części samolotu, którą raport MAK (strona 87, zdjęcie 35 wersja ang.) oznacza jako numer 33. Na stronie 84 czytamy, że nr 33 to fragment lewej konsoli statecznika poziomego ze sterem wysokości. Porównując zdjęcia obszaru katastrofy z 11 i 12 kwietnia 2010 r., można zauważyć, że element ten odpadł od samolotu jeszcze przed uderzeniem w ziemię w miejscu, w którym samolot był jeszcze w powietrzu, i w miejscu, w którym kończy się zapis komputera FMS. Choć na pierwszy rzut oka może to przemawiać za hipotezą eksplozji w powietrzu, trzeba mieć na uwadze, że taki wybuch spowodowałby rozrzucenie w tej okolicy innych części maszyny. Z porównania fotografii wynika ponadto, że opisywany element został potem przeniesiony ok. 50 m dalej w kierunku pierwszego zetknięcia się samolotu z ziemią.
Mylne komunikaty z GPS – Sygnały z satelitów systemu GPS są wykorzystywane przez komputer pokładowy FMS i TAWS, który na tej podstawie oblicza współrzędne samolotu i pokazuje pilotom jego aktualne położenie na ekranie. Współrzędne są pokazywane po wprowadzeniu ich w system jako punkt na mapie. Jest prawdopodobne, że odbiornik GPS pracujący w obwodach TAWS oraz FMS zmylony atakiem elektronicznym pokazywał pilotom błędne położenie i wysokość, które piloci traktowali jako prawdziwe położenie samolotu. W tej sytuacji ostatni zapis w pamięci systemu przed zaprzestaniem jego działania musiałby informować, że znajduje się na wyższej wysokości i w innym położeniu. Odpowiada to z grubsza różnicy między współrzędnymi miejsca, w którym rozbił się samolot, a tymi, które komputer pokładowy zarejestrował jako ostatnie współrzędne przed zaprzestaniem działania – mówi „GP” Marek Strassenburg Kleciak. Za pomocą meaconingu można spowodować, że załoga będzie otrzymywała z systemów wykorzystujących GPS mylne komunikaty o swoim położeniu. System GPS jest wykorzystywany m.in. przez komputer pokładowy FMS i system TAWS i stąd mogą wynikać różnice w faktach podanych przez MAK i komisję ministra Millera a rzeczywistością. Chociaż GPS nie jest elementem systemu lądowania w Smoleńsku, to jednak współcześnie znane są tendencje do posiłkowania się nim przy takim manewrowaniu. Zakłócenie systemu GPS mogło dotyczyć parametrów wysokości i położenia według współrzędnych geograficznych, czyli tego, co jest sednem działania tego systemu. Jednak dla załogi błędne wskazania kontrolera lotu, który podawał komunikaty upewniające „na kursie i ścieżce” z błędem odległości co najmniej 800 m, w sposób naturalny były priorytetowe, bo zaangażowanie w czynności podejścia nie pozostawia czasu na porównywanie i weryfikowanie systemów pomiędzy sobą. Teoretycznie możliwe jest też, że stanowiące zagadkę dane odczytane z komputera pokładowego Tu-154 to po prostu efekt wprowadzenia do GPS złych danych z kart podejścia otrzymanych przez Rosjan. Karta podejścia to – przypomnijmy – rodzaj instrukcji zawierającej podstawowe informacje potrzebne do właściwego wylądowania na danym lotnisku. Jak informowała już „Gazeta Polska”, z zeznań pilotów wojskowych, które znajdują się w aktach śledztwa smoleńskiego, jednoznacznie wynika, że załoga Tu-154 otrzymała karty podejścia z fałszywymi danymi (potwierdzili to także autorzy polskich uwag do raportu MAK). W kartach, które na początku kwietnia 2010 r. Rosjanie przekazali Polakom, błędnie podano m.in. położenie bliższej i dalszej radiolatarni prowadzącej oraz współrzędne progu pasa startowego na Siewiernym. Według Artura Wosztyla, pilota Jaka-40, dane z GPS po wprowadzeniu do systemu danych lotniska wskazywały, że punkt oznaczony na karcie lotniska jako środek pasa startowego znajdował się... z lewej strony podejścia na pas. – Pilot, planując lot, wprowadził do GPS dane z otrzymanych od Rosjan kart podejścia. Komputer wyprowadził go idealnie w punkt, w którym nie było lotniska – skomentował to w rozmowie z „GP” Krzysztof Zalewski z „Lotnictwa”. „Brak jakiegokolwiek oznaczenia w kartach (i brak jakiejkolwiek informacji w jakiejkolwiek innej formie), że współrzędne środka pasa (ale także i lokalizacji anten dalszej i bliższej NDB) wyrażone są w karcie w układzie odniesienia SK-42, a nie WGS-84, traktować należy po prostu jako dostarczenie błędnych, fałszywych danych. Standardowym (czyli powszechnie stosowanym) w lotnictwie jest układ WGS-84. Użycie współrzędnych w jakimkolwiek innym układzie w dokumentacji przekazywanej innemu krajowi wymaga wyraźnego zaznaczenia takiego faktu. Brak takiej informacji (tj. oczywiste założenie przez pilotów, że współrzędne są w standardowym układzie) spowodował „przesunięcie” współrzędnych pasa (dane te zostały wprowadzone zarówno do pokładowego FMS, jak i GPS) o kilkaset metrów, a więc w czasie podejścia zmylił załogę co do ich odległości od pasa” – napisał jeszcze przed opublikowaniem naszego artykułu o komputerze pokładowym bloger o pseudonimie Eye of the Beholder.
MAK: odczytanie danych z FMS niemożliwe – Oni podchodzili według FMS, dlatego lecieli równo w kierunku na pas. FMS nie kreuje ścieżki zaniżania, tylko poziomą. Najprawdopodobniej kierowali się trybem Vertical Speed (pionowa prędkość zaniżania). To umożliwia bardzo precyzyjne podejście. Ale każde przejście nad markerem lub NDB należy sprawdzać na przyrządach i według NDB – ocenia w rozmowie z „GP” wieloletni pilot PLL LOT. W przypadku Tu-154 podchodzącego do lądowania wystarczyłoby niewielkie przekłamanie sygnału, by doprowadzić do tragedii. Meaconing można zastosować z precyzją do 0,3 m, wysyłając fałszywe sygnały ze źródła oddalonego nawet o kilkadziesiąt kilometrów od samolotu i stopniowo zmieniając pokazywane przez ekran komputera pokładowego położenie tak, by ataku nie zauważyła elektronika pokładowa. Technicznie możliwe jest również zmylenie wysokościomierza radiowego. System zarządzania lotem FMS (UNS-1D) przeznaczony jest do realizacji zadań nawigacyjnych w czasie lotów we wszystkich regionach świata. W samolocie zamontowano – jak podaje MAK – dwa komplety tego systemu. UNS-1D współdziała z pokładowymi czujnikami urządzeń pokładowych. Ten system zarządzania lotem „zapewnia przekazanie sygnału sterującego w płaszczyźnie poziomej do automatycznego systemu pokładowego ABSU-154-2 (autopilota – przyp. red.) oraz informacji o położeniu samolotu na przyrządy załogi” – czytamy w raporcie końcowym MAK. Zamontowane w polskim Tu-154 dwa jednakowe FMS składały się z „urządzenia wprowadzania danych (CDU), zamontowanego w kabinie pilotów, komputera nawigacyjnego (NCU) i bloków wspomagających. Pamięć RAM CPU tego komputera zasilana jest z baterii, a przy utracie zasilania zewnętrznego zawartość pamięci jest „zamrażana”. Jak czytamy w raporcie, „drugi komputer nawigacyjny posiada bardzo silne uszkodzenia mechaniczne, odczytanie danych z niego nie było możliwe”. Jednak oba systemy wymieniają się danymi. Na podstawie analizy danych z jednego komputera MAK stwierdził, że oba FMS w locie były włączone i pracowały poprawnie. Zanik zasilania FMS („zamrożenie” pamięci) nastąpił w krytycznym momencie na wysokości około 15 m nad poziomem lotniska. Jeśli w czasie podejścia do lądowania polskiego Tu-154 rzeczywiście zastosowano meaconing, czego nie wykluczają nasi eksperci, wykrycie tego może być obecnie trudne przede wszystkim dlatego, że oryginały czarnych skrzynek trafiły w ręce rosyjskiej komisji Tatiany Anodiny. – Czarne skrzynki to tylko lepiej lub gorzej zabezpieczone nośniki magnetyczne i zmanipulowanie ich, zwłaszcza dla ekspertów, nie jest trudnym zadaniem. Faktem jest jednak, że pewne ślady zostają zawsze i dlatego jest to argument za odtajnieniem całości zapisów parametrycznych z czarnych skrzynek – mówi Marek Strassenburg-Kleciak. Uniemożliwienie załodze prawidłowego korzystania z GPS – czy to przez atak elektroniczny, czy to przez podanie błędnych danych w kartach podejścia – naprowadzanie pilotów w kierunku nieistniejącego pasa startowego (poprzez błędne komendy z wieży i złą pracę radiolatarni, a być może celowe rozstawienie fałszywych radionadajników) – to najbardziej prawdopodobne przyczyny zmylenia samolotu, które było początkiem katastrofy. Wciąż jednak jeszcze nie wiemy, co stało się z Tu-154 po tym, jak załoga podjęła decyzję o przerwaniu podejścia do lądowania, a także nie znamy przyczyn tak ogromnego rozczłonkowania maszyny. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Kataryna: Odbijanie sobie dzisiaj na trupie Błasika własnych upokorzeń budzi zwyczajnie wstręt
Kataryna, komentując na salonie24.pl wywiad, którego udzielił w TVN24 minister obrony narodowej Bogdan Klicha, stwierdziła: Minister Obrony Narodowej, który nie chciał lub nie potrafił bronić honoru swojego generała, opluwanego w raporcie Anodiny, dzisiaj gdy jego kariera wisi na włosku (a podobno już nawet nie wisi), w dość obrzydliwy sposób chwyta się trumny generała, żeby...no właśnie, żeby co właściwie? Przekonać, że Błasik był winien katastrofy CASY, Kaczyński był winien pozostawienia Błasika, a zatem obaj są winni katastrofy smoleńskiej? Ktoś rozumie o co Klichowi chodziło w tym wywiadzie? Zestawione przez Katarynę ze sobą wypowiedzi ministra Klicha na temat gen. Błasika robią wrażenie: Bogdan Klich:(do Błasika, na jego pogrzebie) Andrzeju, mieliśmy się spotkać w innych okolicznościach. Miałeś otrzymać kolejną gwiazdkę, która ci się należała. Bogdan Klich: (o Błasiku, na antenie zaprzyjaźnionej telewizji) Tak, po katastrofie CASY, uważałem, że tak należy zrobić (zdymisjonować Błasika), ale ze strony Pałacu Prezydenckiego był jednoznaczny sprzeciw. Bogdan Klich: (o plotkach, że chciał zdymisjonować Błasika) To jakaś kompletna bzdura. Nie przyszło mi to do głowy. To jest jeden z lepszych dowódców naszych Sił Powietrznych. Świetnie mi się z nim współpracuje. Dobrze wykonuje zadania, jest zdyscyplinowany, zawsze do usług. Jestem jak najlepszego zdania o generale Błasiku. Bogdan Klich pozostał na stanowisku dzięki sejmowej arytmetyce, kwitom na Waldemara Pawlaka i obronie premiera Donalda Tuska: Ale ta arytmetyczna wygrana nie czyni Klicha dobrym ministrem. Nie czyni go też honorowym człowiekiem. A odbijanie sobie dzisiaj na trupie Błasika własnych upokorzeń budzi zwyczajnie wstręt. ab, źródło: salon24.pl
"Nasz Dziennik": "Pracownicy Kancelarii Prezydenta sondują stanowisko Unii wobec obecności głowy państwa na unijnych szczytach" Bronisław Komorowski przygotowuje się do odgrywania aktywnej roli podczas polskiej prezydencji Rady Unii Europejskiej - twierdzi "Nasz Dziennik" w artykule Macieja Walaszczyka zatytułowanym "Komorowski rehabilituje "krzesło" w Brukseli". Pracownicy Kancelarii Prezydenta sondują stanowisko unijnych urzędników wobec obecności głowy państwa i jego roli podczas unijnych szczytów. To ciekawe, bo podczas ostatniej kampanii wyborczej Komorowski deklarował, że wojny o "krzesło w Brukseli" nie będzie. Był też brutalnym krytykiem prezydentury Lecha Kaczyńskiego, odmawiając mu konstytucyjnego prawa do współodpowiedzialności za politykę zagraniczną i bezpieczeństwo. Zdaniem "ND", szykuje się powtórka z "wojny o krzesła" i wpływ na politykę zagraniczną pomiędzy ośrodkiem prezydenckim i premierowskim. Jak podkreśla gazeta, Bronisław Komorowski "chce robić dokładnie to, za co ostro krytykował swojego poprzednika, prof. Lecha Kaczyńskiego". Czas polskiej prezydencji w Unii Europejskiej Bronisław Komorowski będzie chciał wykorzystać do zaakcentowania własnej pozycji na scenie politycznej. Tym bardziej że sytuacja w jego rodzimej Platformie Obywatelskiej pokazuje, iż w polskiej polityce do końca tego roku wiele się jeszcze może wydarzyć. Urzędnicy z otoczenia głowy państwa gorączkowo więc interesują się tym, co w drugim półroczu planują instytucje europejskie. Nie chodzi jednak o spektakularne akcentowanie polskich interesów politycznych czy gospodarczych, ale bezkonfliktową próbę wpisania się w to, co w Unii się dzieje. "ND" przypomina, że podczas ostatniej kampanii wyborczej Bronisław Komorowski deklarował, iż jeżeli wygra, to zanikną spory na linii rząd - prezydent. Jeszcze kilka miesięcy temu w rozmowie z TVP Komorowski zapewniał, że kolejnej "wojny o krzesło nie będzie". Jak mówił: "Była wojna o krzesło? Była. Była wojna o samolot? Była. Było to kompromitujące dla Polski? Było. To się nie może już więcej powtórzyć i się nie powtórzy. Odejście od tego stylu uprawiania polityki jest moim celem". W wypowiedzi dla "ND" sytuację komentuje Paweł Kowal: - To zupełnie naturalne, że prezydent będzie chciał odegrać jakąś rolę podczas tej prezydencji. Pewnie w Kancelarii Prezydenta zorientowali się, że to, za co krytykowali Lecha Kaczyńskiego, jest naturalnym prawem głowy państwa. "Nasz Dziennik" zauważa, spodziewana aktywność prezydenta zbiega się z końcem okresu "gdy wszyscy popierali Donalda Tuska". Sil
RMF FM: Prokurator generalny Andrzej Seremet złożył u prezydenta wniosek o odwołanie szefa pionu śledczego IPN Dariusza Gabrela RMF FM potwierdził w piątek 4 lutego informację o tym, że prokurator generalny Andrzej Seremet złożył kilka tygodni temu u prezydenta wniosek o odwołanie swojego zastępcy, dyrektora Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN, Dariusza Gabrela.Według naszych nieoficjalnych informacji praca prokuratorów w pionie śledczym Instytutu Pamięci Narodowej jest źle oceniania. Chodzi między innymi o wszczynanie kolejnych kontrowersyjnych dochodzeń, które kosztują olbrzymie pieniądze, a efektów jak na razie nie ma. - podaje RMF FM. Zdaniem reporterów stacji te "kontrowersyjne dochodzenia" to m.in. ponowne śledztwo w sprawie śmierci generała Władysława Sikorskiego, ponowne wyjaśnianie okoliczności śmierci Stanisława Pyjasa, czy też badanie zaangażowania służb komunistycznych Polski w zamach na Jana Pawła II (w tym przypadku prokuratorzy chcą przesłuchać Alego Agcę). Cezary Gmyz podaje więcej szczegółów w weekendowej "Rzeczpospolitej". Przywołuje słowa jednego z pracowników warszawskiego oddziału IPN:
Te najgłośniejsze postępowania prowadzi oddział IPN w Katowicach kierowany przez prokurator Ewę Koj. Nie jest tajemnicą, że prokurator Gabrel nie był zadowolony z medialnego rozgłosu wokół tych postępowań.
Red. Gmyz przypomina, że prokurator Ewa Koj z katowickiego oddziału IPN doprowadziła do posadzenia na ławie oskarżonych gen. Wojciecha Jaruzelskiego, gen. Czesława Kiszczaka oraz innych autorów stanu wojennego. Rozmówcy dziennikarza "Rz" mówią o ogromnym zaskoczeniu wśród pracowników pionu śledczego:
Jeszcze niedawno mówiło się, że Gabrel zostanie, bo uzgodnił to z nim prezes Janusz Kurtyka tuż przed swoją tragiczną śmiercią w katastrofie smoleńskie. Według informacji RMF FM los Gabrela jest już przesądzony. Problemem jest wybór jego następcy.: Według naszych informacji zarówno Andrzej Seremet, jak i Bronisław Komorowski - bo podpis prezydenta też jest potrzebny - ma swojego kandydata. Tomasz Szymborski, dziennikarz zajmujący się tematyką historyczną i lustracją , twierdzi na swoim blogu, że usunięcie Gabrela jest wstępem do wygaszania ważnych śledztw w IPN. Następnie przyjdzie czas na Biuro Lustracyjne. Komentując sprawę "kontrowersyjnych śledztw" pisze: Aż dziwne, że nie padł w tym kontekście przykład "śledztwa katyńskiego" czy proces osób odpowiedzialnych za wprowadzenie stanu wojennego. Szkoda tylko, że dziwnym trafem w infromacji nie wspomniano, ze dzięki tym śledztwom do Polski trafiły tysiące stron zeznań, złożonych w sprawie zamachu, ucięto spekujacje TVN i niektórych historyków o tym, że Naczelny Wódz zginął w zamachu. Mało? Jego zdaniem, pretekstem do odwołania Dariusza Gabrela jest publikacja w "Gościu Niedzielnym" cyklu artykułów Andrzeja Grajewskiego o szczegółach zeznań Ali Agcy i zamachu na Jana Pawła II: (...) nie rozumiem, dlaczego IPN zamiast wydać książkę, ruszył z "kampanią promocyjną" dając najprawdopodobniej w ten sposób pretekst to gruntownych zmian w tej instytucji? Poniżej podajemy informacje na temat Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu oraz jej jeszcze obecnego szefa, Dariusza Gabrela. Więcej szczegółów na temat działalności pionu śledczego IPN na można znaleźć na stronie internetowej:
Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu została powołana jako pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej wraz z wejściem w życie ustawy z dnia 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Stanowi jednocześnie część Prokuratury Rzeczpospolitej Polskiej na czele której stoi Prokurator Generalny. Na czele Głównej Komisji stoi Dyrektor Głównej Komisji będący jednocześnie zastępcą Prokuratora Generalnego, który jest przełożonym wszystkich prokuratorów pracujących w Głównej i Oddziałowych Komisjach. Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu realizuje wraz z jedenastoma Oddziałowymi Komisjami Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w całym kraju prokuratorskie funkcje śledcze w sprawach o zbrodnie popełnione na osobach narodowości polskiej lub obywatelach polskich innych narodowości w okresie od dnia 1 września 1939 r. do dnia 31 lipca 1990, o których mowa w art. 1 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej to jest zbrodnie nazistowskie, zbrodnie komunistyczne, inne przestępstwa stanowiące zbrodnie przeciwko pokojowi, ludzkości lub zbrodnie wojenne. Do zadań Głównej Komisji należy nadzór w trybie instancyjnym i służbowym postępowań karnych prowadzonych w Oddziałowych Komisjach Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Jej działalność stanowi kontynuację prac Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, która powstała w 1945 r. z zadaniem gromadzenia dokumentacji umożliwiającej osądzenie przestępców nazistowskich za zbrodnie, których dopuścili się w latach drugiej wojny światowej. W 1949 r. została zmieniona nazwa Komisji na Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce, pod którą to nazwą Główna i Okręgowe Komisje kontynuowały prace śledcze i badawcze do 1991 r. W 1991 roku Komisja, która na mocy ustawy z 4 kwietnia 1991 r. (Dz. U. 91.45.195) przyjęła nazwę: Główna Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu - Instytut Pamięci Narodowej rozszerzyła zarówno merytoryczny jak i czasowy zakres działalności. Swoim zainteresowaniem objęła nie tylko zbrodnie niemieckie popełnione w czasie okupacji hitlerowskiej, ale także zbrodnie stalinowskie oraz inne przestępstwa, które zostały zaliczone do przestępstw nie ulegających przedawnieniu, popełnione na osobach narodowości polskiej lub obywatelach polskich innej narodowości, w latach 1939-1956. Dotychczasowa działalność Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu od 2000r. do koniec pierwszego kwartału 2009 r. zaowocowała przeprowadzeniem ponad 6300 postępowań przygotowawczych, skierowaniem 242 aktów oskarżenia przeciwko 385 sprawcom zbrodni oraz uzyskaniem zeznań 67397 świadków. Dariusz Gabrel
Dyrektor Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN Urodził się 10 maja 1969 r. w Dąbrowie Białostockiej. Ukończył Liceum Ogólnokształcące w Suchowoli, a następnie, w 1992 r., Wydział Prawa Kanonicznego i Świeckiego Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Po ukończeniu studiów odbył aplikację prokuratorską i pracował jako prokurator Prokuratury Rejonowej w Sokółce. W latach 1998–2000 pełnił funkcję dyrektora w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz był członkiem Międzykościelnej Komisji Regulacyjnej przy Ministrze Spraw Wewnętrznych i Administracji. Od roku 2000 pełnił funkcję prokuratora Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie, a od 2006 – pełnił służbę w Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Dnia 15 lutego 2007 r., na wniosek Ministra Sprawiedliwości – Prokuratora Generalnego, został powołany na stanowisko Dyrektora Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu – Zastępca Prokuratora Generalnego. Polecamy także Apel w sprawie Zbrodni Katyńskiej
ab, źródło: rmf24.pl/ rp.pl/ blog Tomasza Szymborskiego/ IPN
Antypolonizm – problem prawdziwy czy wydumany Staram się unikać tego słowa. Nie lubię występować w roli ofiary, nie lubię retoryki pariasów. Antypolonizm zaś łatwo może się stać narzędziem w ręku tych, którzy obnoszą swoje rany, uciekając w ten sposób od uczciwego wejrzenia w historyczne przewiny. A przecież gdy chodzi o prawdę przeszłości, inne względy muszą ustąpić na bok. Nie widzę powodu, by wznosić fałszywe pomniki i oszczędzać polską pamięć, jeśli ceną ma być tolerancja dla zła. Wolę trzeźwość patrzenia niż zadufanie i tromtadrację. I nie zamierzam bronić tych Polaków, którzy czy to w czasie wojny, czy po niej okazali się tchórzami, rabusiami, mordercami. Tych, którzy kierując się bądź antysemityzmem, bądź żądzą zysku, grabili i zabijali. Nie uważam też, żeby odkrywanie takich faktów, a tym bardziej ich potępienie, miało cokolwiek wspólnego z negatywnym stosunkiem do Polski, Polaków czy polskości. Ba, historykom, którzy to robią, należy się szacunek. Czy to wszakże oznacza, że antypolonizm to problem wydumany? W żadnym razie. Bo tak jak zgadzam się, że winy każdego człowieka należy napiętnować niezależnie od jego pochodzenia etnicznego, tak też sprzeciwiam się temu, by zbrodniczość i niegodziwość przypisywać całemu narodowi. Wolno się wprawdzie zastanawiać, w jakim stopniu dana tradycja narodowa i cywilizacyjna ponosi odpowiedzialność za występki ludzi przez nią wychowanych, trzeba to jednak czynić z umiarem, starannie rozróżniając błędy ludzkiej natury i wady wynikające z kulturowego otoczenia. A to właśnie Jan Tomasz Gross pomija całkowicie. Niech przedstawia najbardziej nawet drastyczne opisy żydowskiego cierpienia z polskich rąk, ale w żadnym razie niech nie uogólnia! Gross jednak atakuje Polaków jako takich, buduje negatywne stereotypy i uprzedzenia, które łatwo mogą się stać źródłem etnicznej nienawiści. Z wielu jego opinii można wręcz wyciągnąć wniosek, że każdy Polak przez sam fakt swej przynależności narodowej jest podejrzany. Autor „Złotych żniw” zapomniał, że walka z antysemityzmem nie chroni przed popadaniem w inne „izmy”. I to podobnie szkodliwe. Nie jest bowiem prawdą twierdzenie, że antypolonizm w przeciwieństwie do antysemityzmu to co najwyżej niewinne uczucie. Wystarczy przypomnieć opisy żołnierzy niemieckich oddziałów wkraczających we wrześniu 1939 roku na polskie ziemie, zamieszczone choćby na kartach „Wojny Hitlera” Davida Irvinga. Otóż niemiecka okupacja Polski nigdy nie byłaby tak brutalna i nie pociągnęłaby za sobą takiej masy ofiar, gdyby nie antypolskie uprzedzenia, pogarda dla polskości, antypolonizm właśnie. Podobnie nie jest przypadkiem, że Polacy byli pierwszą grupą etniczną, która jako taka była systematycznie niszczona w Związku Sowieckim. Nie, ci, którzy mówią o antypolonizmie Grossa, nie są przewrażliwieni. Antypolonizm to nie wymysł.
I choć nie na taką skalę jak antysemityzm, w przeszłości przyczyniał się do zbrodni. Lisicki
Lisicki: Niech Gross pamięta, że antypolonizm też przyczynił się do zbrodni. "Gross atakuje Polaków jako takich" Czy antypolonizm to problem prawdziwy, czy wydumany - zastanawia się redaktor naczelny "Rzeczpospolitej" Paweł Lisicki. Jak podkreśla, zazwyczaj stara się unikać słowa "antypolonizm":
Nie lubię występować w roli ofiary, nie lubię retoryki pariasów. Antypolonizm zaś łatwo może się stać narzędziem w ręku tych, którzy obnoszą swoje rany, uciekając w ten sposób od uczciwego wejrzenia w historyczne przewiny. A przecież gdy chodzi o prawdę przeszłości, inne względy muszą ustąpić na bok. Nie widzę powodu, by wznosić fałszywe pomniki i oszczędzać polską pamięć, jeśli ceną ma być tolerancja dla zła. Wolę trzeźwość patrzenia niż zadufanie i tromtadrację. Czy to wszakże oznacza, że antypolonizm to problem wydumany? - pyta Lisicki. I odpowiada: "w żadnym razie": Bo tak jak zgadzam się, że winy każdego człowieka należy napiętnować niezależnie od jego pochodzenia etnicznego, tak też sprzeciwiam się temu, by zbrodniczość i niegodziwość przypisywać całemu narodowi. Wolno się wprawdzie zastanawiać, w jakim stopniu dana tradycja narodowa i cywilizacyjna ponosi odpowiedzialność za występki ludzi przez nią wychowanych, trzeba to jednak czynić z umiarem, starannie rozróżniając błędy ludzkiej natury i wady wynikające z kulturowego otoczenia. A to właśnie, zdaniem Lisickiego, całkowicie pomija Jan Tomasz Gross: Niech przedstawia najbardziej nawet drastyczne opisy żydowskiego cierpienia z polskich rąk, ale w żadnym razie niech nie uogólnia! Gross jednak atakuje Polaków jako takich, buduje negatywne stereotypy i uprzedzenia, które łatwo mogą się stać źródłem etnicznej nienawiści. Z wielu jego opinii można wręcz wyciągnąć wniosek, że każdy Polak przez sam fakt swej przynależności narodowej jest podejrzany. Autor „Złotych żniw" zapomniał, że walka z antysemityzmem nie chroni przed popadaniem w inne „izmy". I to podobnie szkodliwe. Lisicki zauważa, że "nie jest bowiem prawdą twierdzenie, że antypolonizm w przeciwieństwie do antysemityzmu to co najwyżej niewinne uczucie": Wystarczy przypomnieć opisy żołnierzy niemieckich oddziałów wkraczających we wrześniu 1939 roku na polskie ziemie, zamieszczone choćby na kartach „Wojny Hitlera" Davida Irvinga. Otóż niemiecka okupacja Polski nigdy nie byłaby tak brutalna i nie pociągnęłaby za sobą takiej masy ofiar, gdyby nie antypolskie uprzedzenia, pogarda dla polskości, antypolonizm właśnie. Podobnie nie jest przypadkiem, że Polacy byli pierwszą grupą etniczną, która jako taka była systematycznie niszczona w Związku Sowieckim.
"Nie, ci, którzy mówią o antypolonizmie Grossa, nie są przewrażliwieni. Antypolonizm to nie wymysł" - dodaje Lisicki, podkreślając, że "choć nie na taką skalę jak antysemityzm", to jednak antypolonizm w przeszłości przyczyniał się do zbrodni. Prej
06 lutego 2011 Nadmuchiwanie ponad objętość.. Taki tekst: według członków zarządu ZUS-u:” Zadłużenie tej instytucji w bankach w 2011 roku nie powinno przekroczyć poziomu 2 mld złotych. W roku 2011 ZUS planuje zaciągnąć w bankach komercyjnych kredyty w wysokości 1,6 mld złotych ,a przejściowo w grudniu zadłużenie wyniesie ok. 2mld złotych. ZUS ma otwartą linię kredytową w bankach na sumę 5 mld zł, a rok 2010 zakończył się zerowym zadłużeniem w bankach komercyjnych. W budżecie państwa zadłużenie ZUS wynosi 10,8 mld złotych”(????) Komentarz moich kolegów z Najwyższego Czasu:” Ostrzegamy: nie wierzcie członkom zarządu ZUS nawet wtedy, gdy mówią, która jest godzina. Na pewno jest znacznie później.. Mój komentarz: Nie wierz Grekom, nawet gdy przynoszą dary.. ZUS jest oczywiście bankrutem, bo nie dość, że nie ma w nim żadnych pieniędzy, oprócz tych, które wpływają, wymuszane rozbójniczo i demokratyczne od przedsiębiorców, są natychmiast przekazywane na bieżące wypłaty, minus koszty utrzymania tego molocha na poziomie 10- niektórzy mówią 13%(!!!!) to jeszcze- jeśli mnie pamięć nie myli- z budżetu państwa dostaje na rok bieżący 70 miliardów złotych(!!!!). To jest państwowy bankrut, na którego istnienie- wszyscy się składamy nie wiadomo w jakim celu, bo przecież nie w celu emerytalnym..(????) ZUS nie ma żadnych zaskórniaków!!!! A mój komputer ma sześć lat- w przyszłym roku oddaję go do obowiązkowej szkoły... A radziecka wódka była jak pożyczka w banku: po pewnym czasie zwracało się wszystko, i to z nawiązką.. A ludzie radzieccy nadal ją pili, tak jak przeszli emeryci wpłacają obligatoryjnie swoje ciężko zarobione pieniądze za obietnice emerytalne.. Szkot do żony leżącej na łożu śmierci: - Kochanie, idę po lekarza. Gdybyś jednak wyczuła, że zbliża się twój koniec, to nie zapomnij zgasić światła. No właśnie, a skoro biurokratyczne i demokratyczne państwo się wali, to trzeba go ratować.. Żeby przedwcześnie nie gasić światła .. Ratuje go biurokracja ratując siebie, a gnębiąc innych, którzy pod przymusem to biurokratyczne państwo muszą utrzymywać.. I tak, w takiej na przykład Warszawie, gdzie długi jeszcze dwa miesiące temu wynosiły 5,7 miliarda złotych( plus ponad miliard odsetek!) teraz wzrosły- więc musiały wzrosnąć opłaty z dzierżawy wieczystej. Bo warszawiacy nie mogą pomieszkać sobie bez dzierżawy wieczystej, na swoim, w swojej własności, tylko w dzierżawie wieczystej, z której to dzierżawy wyłącznie biurokracja ciągnie pożytki, budując na przykład wielką budowlę socjalizmu- jaką jest największy Orlik w Polsce- Stadion Narodowy.. Ostatnie wieści w sprawie kosztorysu – to 1 miliard 200 milionów złotych(???) Z wielką niecierpliwością czekam na ostateczny kosztorys tej socjalistycznej głupoty.. Miliard 500, może miliard 600- a może po prostu dwa miliardy złotych(!!!!) To jest dopiero hucpa! I dlatego między innymi 600 000 warszawiaków musi cierpieć pod rządami pani Hanny Gronkiewicz – Waltz z Platformy Obywatelskiej, kiedyś ze Zjednoczenia Chrześcijańsko- Narodowego, która się nie tarabani, tylko podnosi opłaty za użytkowanie wieczyste o 1000, 1500, 2000%(!!!!) I nie tylko ona, bo Warszawą rządzi pomyślnie Platforma Obywatelska Demokratyczna wraz z Sojuszem Lewicy Demokratycznej To jest dopiero hucpa.!. Chce wyzuć z własność 600 000 warszawiaków, oczyścić Warszawę z biedoty, a potem nastawiać biurowców i niech się święci pierwszy Maja.. A Pszczółka Maja niech sobie swobodnie lata.. Tym sposobem można wygonić wszystkich miasta prawie wszystkich. .Jakaś emerytka powiedziała wczoraj w Ministerstwie Prawdy, że będzie musiała w związku z budową Największego Orlika, pardon- w związku z podniesieniem opłat wieczystych, oddać miesięczną emeryturę w ciągu roku w wysokości 1300 złotych(???) Czy to nie bolszewicki rabunek? Czy jej jeszcze zostanie na zapłacenie komornego i kupienie sobie taniego jedzenia w supermarkecie? Słonecznik zawsze zwraca się ku Słońcu, a biurokracja ku pieniądzom podatnika, bo sama niczego nie wytwarza, oprócz stert nikomu niepotrzebnych papierów.. Tylko jej. To jest jej alibi, że pracuje i jest potrzebna.. I podnosi opłaty wieczyste.... Do chóru obrabowywaczy włączają się samorządowcy z całego kraju, w związkach miast i powiatów oraz gmin, którzy gromkim głosem nawołują do rabowania mas w celach samorządowych, bo w samorządach podobno nie ma pieniędzy. Za to jest biurokracja na każdym szczeblu, łącznie z powiatami, wartymi około 15 miliardów złotych których budżetu państwa, w których zasiadają znajomi znajomych obok tych znajomych, którzy zaznajomili się z aparatami politycznymi i demokratycznymi wcześniej i biurokratyzującymi państwo demokratyczne na szczeblu centralnym. Przyjaźń ta owocuje rozrostem biurokracji w tempie około 20 000 dusz urzędniczych w ciągu roku, co doprowadza państwo ludowe i demokratyczne do demokratycznego zawału. Wszędzie pełno znajomych, wielkie kumoterstwo państwa demokratycznego i prawnego, urzeczywistniającego zasady- a jakże- sprawiedliwości społecznej opartej na sprawiedliwości biurokratycznej, a ta na naszych pieniądzach zabranych nam pod przymusem. Co ja piszę.. Zawłaszczonych prawem demokratycznego kaduka.. I żyją sobie jak pączki w maśle.. Taka na przykład Pani Jolanta Szczypińska, posłanka z list i członkini Prawa i Sprawiedliwości, nie „ robi „ w samorządach, ale na szczeblu poselskim, też z pieniędzy podatników i głosuje demokratycznie na różnymi ustawami które mszczą się na nas okrutnie.. Ale w wolnych chwilach spędza miło czas.. Lata szybowcem, pływa kajakiem, ma już za sobą skok ze spadochronem, nawet się otworzył. Ostatnio dosiadła ognistego rumaka i ćwiczyła styl western.. i choć się trochę obawiała, koń był dla niej wyjątkowo łaskawy. Jak powiedziała w wywiadzie dla prasy:” Przypadliśmy sobie do gustu. Umiem już jeździć na amazonkę, powozić bryczką. Tu ćwiczę styl western. I muszę przyznać, że całkiem mi to wychodzi”(???) Jeszcze tylko udane powożenie czołgiem i śmigłowcem bojowym.. Tak jak jej wychodzi wszystko przy składaniu demokratycznych projektów w demokratycznym Sejmie.. Właśnie demokratyczne Prawo i Sprawiedliwość złożyło dwa projekty ustaw zakładających wprowadzenie kilkusetzłotowych” dodatków drożyźnianych” dla emerytów i rencistów, akurat przed demokratycznymi wyborami, przed którymi stanie wkrótce naród, który ciągle wybiera tych samych oprawców od dwudziestu z górą lat. Chyba to lubi skoro wybiera tych samych od dwudziestu lat i mu to nie przeszkadza.. Lubi być bity w d….ę.. Oczywiście pomijając aspekt propagandowy tych projektów, można śmiało powiedzieć, że odbiorą emerytom i rencistom, a potem im trochę dadzą z tego co odebrali wcześniej.. Odbiorą i dadzą oczywiście demokratycznie i zgodnie z prawami człowieka. Żeby prawu stało się zadość, prawu opartemu na większości parlamentarnej.. Żeby było śmieszniej. I przezabawniej. Projekt przed demokratycznymi wyborami parlamentarnymi zakłada, że emeryci i renciści dostaną od 250 do 700 złotych, a najbiedniejsze rodziny po 600 złotych(???) Panie profesorze Balcerowicz! Pan odbiera zdobycze socjalizmu, oprócz ma się rozumieć rozpędzenia biurokracji, a ci z boku ten socjalizm rozbudowują! Czy wy żeście się przypadkiem nie dogadali? Jedni rozbudowują socjalizm, a inni go próbują rozmontować, ale obie strony biurokracji nie tykają.. Czyżby to była bomba zegarowa biurokracji? Której się każdy boi jak ognia? W każdym razie oba dodatki mają być sfinansowane dzięki wprowadzeniu – uwaga!- podatku od banków i instytucji finansowych, które ten podatek przerzucą na wszystkich, w tym na emerytów i rencistów, którzy posiadają rachunki bankowe.. Wielkie rabowanie trwa, tak długo jak nie skończą się pieniądze i wszyscy nie wyjadą za granicę, tam gdzie rabują mniej.. Już kilka milionów Polaków wyjechało, bo nie widzi dla siebie przyszłości w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej.. Bezrobocie w Radomiu przekroczyło 20%, i jak powiedział jedna pani z urzędu, gdyby Radomianie nie powyjeżdżali z Radomia, to bezrobotnych byłoby 40 %(???). I słuszna jej racja, bo bezrobocie ściśle związane jest z podatkami, których wysokość bezrobocie determinuje w stanu najważniejszym.. A właśnie samorządowcy domagają się kolejnych podatków, bo w samorządowych kasach pusto, a chciałoby się powydawać i potrwonić.. Geniusze samorządności zastanawiają się jakby tu się dobrać do podatku od nieruchomości: jedni chcą go naliczać od liczby mieszkańców- inni od Produktu Krajowego Brutto(???) Naprawdę! Takie dyskusje toczą w określonych gremiach biurokratycznych, na szczeblach samorządowych, i w miejscach do tego ustanowionych, gdzie zjeżdżają się , żeby dyskutować jak nas znowu kiwnąć fiskalnie i obrabować.. Za nasze pieniądze! A dlaczego nie od wzrostu i zarostu? Od przesilenia wiosennego, od zasp śnieżnych, od pełni Księżyca, od prażącego Słońca.. Do tej pory był liczony od metra kwadratowego powierzchni, póki nie ma jeszcze w obiegu podatki katastralnego, zwanego przez niektórych wrogów tego podatku- katastroficznym.. Będzie on od wartości nieruchomości.. A nie tak jak ekologiczny - od niczego, albo nie wiadomo od czego.. Bo do czego – to wiadomo. Do marnotrawstwa biurokratycznego..Trener drużyny do zawodników w szatni: - Zasłużyliście na coś orzeźwiającego… - Roman! Otwórz okno! … ale jakby tu przewietrzyć demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady niesprawiedliwości biurokratycznej wraz z jej tyranią? Wersja egipska - to a mało.. Przyznacie Państwo. WJR
Ruch narodowy, czy ruch państwowy?Dziś wiele osób, które przyznają lub wręcz utożsamiają się w swoich poglądach politycznych, społecznych, czy gospodarczych z szeroko pojętym ruchem narodowo – demokratycznym, czy też narodowym, mającym swe korzenie w drugiej połowie XIX wieku i dalej twórczo rozwiniętym w okresie II RP, zapomniało, a nawet w ogóle nie wie, lub nie potrafi odpowiedzieć na proste pytanie, czym tak naprawdę ruch narodowy różnił się od innych polskich ruchów politycznych.
PAŃSTWO TO FORMA, A NARÓD TO TREŚĆ Zaobserwować można prześciganie się w ogłaszaniu, kto jest uprawniony do spuścizny endeckiej, kto jest tym „prawdziwym” kontynuatorem ruchu narodowego, kto jest „prawdziwym” narodowcem, a kto już nim nie jest – kto jest koncesjonowany, a kto jest w opozycji do systemu demoliberalnego. Kto zatem jest prawdziwym narodowcem? Niech inni się kłócą i niech odpowiadają na tego typu absurdalne pytania. W moim szkicu chciałbym przede wszystkim zwrócić uwagę, na pewne różnice jakie występują pomiędzy ruchem narodowym, a ruchem państwowym. Niezrozumienie różnicy między tymi pojęciami dość powszechne występuje w grupach, które używają endeckiej terminologii. Oczywiście, nie można wytoczyć jakiejś jednej głównej linii demarkacyjnej pomiędzy silnym narodem i silnym państwem, ponieważ jedno wpływa na drugie, pozytywnie lub negatywnie, ale można wskazać, na pewne różnice, które powinny kierować nasze myśli i działania, w kierunku, który jest nam bliższy. Dziś wiele osób zapomina, że państwo i jego instytucje są jedynie środkami do celu, jakim jest dobro narodu i jego poszczególnych obywateli. Przekładając to na grunt rodzimy, należy stwierdzić, że państwo polskie i jego instytucje, są jedynie i aż środkami, które mają zapewnić dobrobyt narodu polskiego, a ściślej ujmując jego obywateli. Dywagacje, czy to naród stworzył państwo, czy też państwo stworzyło naród, pozostawiam teoretykom. Zauważam jednak pewne oczywiste fakty, iż często jest tak, że narody nie mają swoich państw, a mimo to trwają, a czasami, choć raczej rzadko, nawet się rozwijają pomimo braku swojego państwa. Częściej jednak ulegają powolnej degradacji i znikają w wieczności. Narody mogą więc istnieć bez państwa, ale ich rozwój jest z reguły ograniczony np. Serbołużycznie w Niemczech, Palestyńczycy, czy też Kurdowie. Dlatego państwo jest niezbędne, aby narody mogły realnie funkcjonować, aby mogły się rządzić i rozwijać według swoich praw, dążności, wyborów, kultury i tradycji. Narody mają prawo do samostanowienia, a najlepszym instrumentem jest państwo. Oczywiście, globalizacja, wymogła konieczność uczestniczenia w międzynarodowych organizacjach, czy to politycznych, gospodarczych, czy też wojskowych. Od tego nie uciekniemy i jest to nawet korzystne dla poszczególnych członków. Pokazał to choćby ostatni kryzys finansowy i gospodarczy, że żaden naród, ani żadne państwo, nie jest samotną wyspą, ale elementem ogólnoświatowego systemu gospodarczego i finansowego. Niektóre państwa stanęły na skraju bankructwa, jak Islandia, czy Estonia, a ostatnio Grecja, choć ponoć państwo nie może zbankrutować. Inaczej wygląda Unia Europejska i Polska z naszej polskiej perspektywy, a inaczej np. z perspektywy Chin, które liczą się z Unią Europejską, a niekoniecznie z Polską. Narody mogą istnieć bez państwa, ale aby w pełni mogły się rozwijać muszą posiadać własne niepodległe i suwerenne państwo. Co zaś z państwami wielonarodowymi? Z reguły się rozpadają, częściej w wyniku konfliktów zbrojnych np. Jugosławia, z której powstała Serbia, Chorwacja, Macedonia Słowenia, Czarnogóra, Bośnia i Hercegowina (kolejny sztuczny twór), a także słusznie nieuznawane przez dużą część społeczności międzynarodowej Kosowo. Rozczłonkowanie państw następuje także drogą pokojową, choć rzadziej np. Czechosłowacja, na Czechy i Słowację. Sztuczne twory państwowe rozpadają się na państwa narodowe, tak jak Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, a narody sztucznie podzielone łączą się w jedną całość np. połączenie Republiki Federalnej Niemiec z Niemiecką Republiką Demokratyczną. Sztuczne połączenia powodują niekończące się konflikty o podłożu narodowościowym np. niewielka Sri Lanka (Cejlon), gdzie walczą ze sobą rządzący Syngalezi i nie mający władzy Tamilowie i ich zbrojne ramie Tamilskie Tygrysy. Tak więc, dążnością narodu polskiego w okresie porozbiorowym była niepodległa Polska, co ziściło się w 1918 roku, ale państwo samo w sobie miało i ma charakter utylitarny względem narodu. Podobnie w okresie PRL-u, wolna Polska wydała się celem samym w sobie, ale przecież tym celem nie była i nie jest. Rok 1989 był jedynie symbolem, kiedy to zakończył się okres PRL, a powstała III RP. Ale, ani II RP, ani III RP nie były narodowym celem ostatecznym, którym jest przecież dobro narodu i jego poszczególnych członków. Państwo to forma, a naród to treść. I nic, ani nikt tego nie zmieni. Nawet w krytykowanej Konstytucji RP z 1997 roku stoi jak byk, że „Władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do narodu” (art. 4 ust. 1 Konstytucji) i, że to „naród sprawuje władzę (…)” (art. 4 ust. 2 Konstytucji). Oczywiście, w naszej Konstytucji, która jakby nie było jest najwyższym rangą aktem prawotwórczym w Polsce, są też inne zapisy, bardziej kontrowersyjne, które podlegają interpretacji sędziów Trybunału Konstytucyjnego.
WŁADZA ZWIERZCHNIA NARODU WEDŁUG TRYBUNAŁU KONSTYTUCYJNEGO Niezwykle ważne, choć niezadowalające, dla zwolenników suwerenności, integralności i niepodległości państwowej, było orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z dnia 31 maja 2004 r. (sygn. akt K 15/2004)1, w którego sentencji stwierdzono, iż art. 8 ustawy z dnia 23 stycznia 2004 r. – Ordynacja wyborcza do Parlamentu Europejskiego (Dz. U. 2004 r. Nr 25 poz. 219) w zakresie, w jakim przyznaje prawo wybierania posłów do Parlamentu Europejskiego w Rzeczypospolitej Polskiej obywatelom Unii Europejskiej niebędącym obywatelami polskimi oraz art. 9 powołanej ustawy, w zakresie, w jakim przyznaje prawo wybieralności do Parlamentu Europejskiego w Rzeczypospolitej Polskiej obywatelom Unii Europejskiej niebędącym obywatelami polskimi, nie są niezgodne z art. 4 ust. 1 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. W uzasadnieniu do wyroku Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że w pełni podziela pogląd, że Konstytucja posługuje się pojęciem narodu w sensie politycznym, a nie etnicznym i w rozumieniu norm konstytucyjnych, u podstaw których legło sformułowanie preambuły do Konstytucji stwierdzające „my, Naród polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej”, pojęcie Naród określa wspólnotę, którą tworzą obywatele Rzeczypospolitej. Art. 4 Konstytucji formułuje zasadę zwierzchnictwa Narodu, której treścią jest uznanie woli Narodu jako jedynego źródła władzy i sposobu legitymizowania sprawowania władzy. Oznacza ona, że źródłem władzy w Rzeczypospolitej Polskiej nie może być jednostka, grupa społeczna ani organizacja. Nie jest jednak trafne odnoszenie zasad oraz trybu wyborów do Parlamentu Europejskiego, do wzorca zawartego w art. 4 ust. 1 Konstytucji. Art. 4 ust. 1 Konstytucji odnosi się do władzy zwierzchniej w Rzeczypospolitej Polskiej. Ustawa zasadnicza ustanawia bowiem zasady i procedury odnoszące się do funkcjonowania instytucji Rzeczypospolitej. Konstytucja Rzeczpospolitej Polskiej jest najwyższym aktem stanowiącym podstawy prawnej egzystencji Państwa Polskiego, regulującym zasady sprawowania władzy publicznej na jego terytorium, tryb powoływania, funkcjonowania oraz zakres kompetencji konstytucyjnych organów Państwa. Toteż wyraźnie należy podkreślić, że Konstytucja odnosi się do sprawowania władzy w Polsce. Zasad tych nie można przenosić wprost na funkcjonowanie innych, poza państwem, struktur, za których pośrednictwem Rzeczpospolita realizuje swoje interesy. Należy jednocześnie podkreślić, że właśnie z Konstytucji czerpie swoją legitymizację decyzja narodu o przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej, czyli o przekazaniu organizacji międzynarodowej kompetencji organów władzy państwowej w niektórych sprawach (v. art. 90 ust. 1 Konstytucji). Wola Narodu, wyrażona zgodnie z art. 90 ust. 3 Konstytucji w decyzji o przystąpieniu do Unii Europejskiej, oraz podpisanie i ratyfikacja przez konstytucyjne organy Państwa Traktatu Akcesyjnego zadecydowały o przyjęciu przez Polskę nie tylko zawartych w tym traktacie norm prawnomaterialnych stanowiących treść procesu integracji, ale również obowiązujących w ramach Unii Europejskiej mechanizmów decyzyjnych i odpowiadającej im struktury organów Unii Europejskiej. Parlament Europejski nie jest organem sprawującym władzę w Rzeczypospolitej Polskiej, lecz organem realizującym określone funkcje w strukturze Unii Europejskiej. Sposób legitymizowania organów Unii Europejskiej nie należy do materii polskiej Konstytucji, lecz do materii prawa Unii Europejskiej i prawa polskiego realizującego zasady Unii w sferze jurysdykcji Państwa Polskiego. Należy w tym miejscu dodać, że kwestia niestosowalności zasad stanowiących treść art. 4 ust. 1 Konstytucji do regulacji zawartych w Ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego w żadnej mierze nie dotyczy problemu prymatu Konstytucji wobec prawa europejskiego ani prawa europejskiego wobec Konstytucji. W rozstrzyganej kwestii nie mamy do czynienia z pierwszeństwem norm prawnych zawartych w tych dwóch systemach, lecz z dwoma sferami regulacji należącymi do różnych systemów prawnych. Zasada zwierzchnictwa Narodu dotyczy źródeł i mechanizmu władzy w Rzeczypospolitej. Zasady prawa wyborczego do Parlamentu Europejskiego dotyczą mechanizmu wykonywania zadań przez Unię Europejską, której Polska stała się równoprawnym członkiem i za której pośrednictwem realizuje swoje interesy, po przekazaniu tej organizacji niektórych kompetencji państwowych. Trybunał, orzekł tak, aby – jak można podejrzewać – nie naruszyć jakichkolwiek interesów międzynarodowych, ale nie mógł pominąć tego, że w Polsce suwerenem jest naród oraz, że to naród sprawuje najwyższą władzę w naszym kraju. Sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, żeby nie wiem jak karkołomnych chcieli dokonywać interpretacji zapisów Konstytucji, to muszą się zgodzić, że jednak naród jest najważniejszy. Niemniej jednak, zawsze mogą wyciągnąć wnioski, że jak Polacy zgodzili się w referendum 2004 roku na integrację z Unią Europejską, to już nie mają nic do powiedzenia, ponieważ za nich będą decydowali politycy. I zdecydowali, bez przeprowadzania referendum ogólnokrajowego, o przyjęciu przez Polskę Konstytucji Europejskiej tzw. Traktatu Lizbońskiego, a sędziowie Trybunału nie widzieli potrzeby, aby przeprowadzanie referendum w tej sprawie było konieczne. Pewnie podobnie będzie z rezygnacją z waluty polskiej – złotego, na rzecz waluty europejskiej – euro, choć nawet sławni finansiści jak George Soros, czy jeden z najlepszych analityków świata – Nouriel Roubini, twierdzą, że upadek euro jest wielce prawdopodobny i to raczej jest kwestia czasu, a nie faktu. Tymczasem w Traktacie Akcesyjnym jest przepis, iż Polska zobowiązuje się do przyjęcia euro, ale nie wskazano konkretnej daty. Warto zapytać się w ogólnonarodowym referendum, poprzedzonym rzetelną kampanią informacyjną, czy i kiedy Polacy, chcieliby przyjąć walutę euro. Tak, czy inaczej, nawet w Konstytucji z 1997 roku jest jednoznaczne wskazanie, że w Rzeczpospolitej Polsce to naród jest najważniejszy, nie ta, czy inna klasa społeczna, nie ta czy inna grupa zawodowa, nie ta, czy inna osoba, nie ten, czy innych urząd lub instytucja, ale właśnie naród.
JAK ROZRÓŻNIĆ PODEJŚCIE NARODOWE, OD PAŃSTWOWEGO Ruch narodowo – demokratyczny tzw. endecja była nazywana tak dlatego, że w pierwszej kolejności, zawsze dbała o rozwój polskiego narodu, a niepodległe państwo traktowała właśnie, jako najwłaściwszą i najlepszą formę zorganizowania narodu. Dlatego ruch był przeciwko powstaniom narodowym, które wyniszczały najbardziej wartościowe jednostki polskiego społeczeństwa, a po każdym kolejnym przegranym powstaniu wzmagały się represje wobec polskiego narodu i jego aktywności na różnych polach. Oczywiście, endecy nie odrzucali walki zbrojnej jako takiej, ale jeśli już miało być powstanie, to tylko takie, które dawało realne możliwości osiągnięcia zwycięstwa np. jedyne w pełni polskie wygrane powstanie, a mianowicie Powstanie Wielkopolskie z 1918 roku, było inspirowane i przeprowadzone w głównej mierze przez endeków. Zresztą Wielkopolska była ostają ruchu narodowego przed 1918 rokiem i w czasie II RP. Dlatego ruch narodowo – demokratyczny kładł ogromny nacisk na walkę o polską kulturę i edukację, co służyło stworzeniu świadomego narodu polskiego. Wydawano gazety i biuletyny, organizowano koła samokształceniowe, różnego rodzaju stowarzyszenia, fundacje i instytucje, docierano do wszystkich warstw społecznych, ze szczególnym uwzględnieniem chłopów polskich i robotników. Ta wytężona praca organiczna, praca u podstaw, doprowadziła już na początku XX wieku do tego, że polski naród był w pełni świadomy swej tradycji, swej kultury i swoich dążności, a tworzyły go wszystkie warstwy i grupy społeczne. Dlatego też endecy powołali ruch wszechpolski, który po 123 latach niewoli i rozczłonkowania państwa, a później narodu polskiego, miał doprowadzić do szybkiego i bezkonfliktowego zjednoczenia narodu polskiego. Tymczasem, pomimo bycia pod zaborami rosyjskim, pruskim i austriackim, udało się tak przygotować polski naród do niepodległości i samodzielności, że II RP nie była państwem sezonowym, jak przypuszczało w 1918 roku wielu przywódców światowych mocarstw. II RP była państwem wielonarodowym i to był jednym z głównych jej problemów, ale i wówczas liderzy endecji wiedzieli, że Polska nie może i nie powinna być tylko dla Polaków. Stanisław Grabski, widział ten problem w następujący sposób: „Sprzeczne jest jednak, także z polską racją staniu hasło: Polska dla Polaków. Z faktu, że naród polski jest suwerenem państwa polskiego wypłynie nie tylko prawo Polaków do Polski, ale i obowiązki wobec Polski. Pierwszym obowiązkiem suwerennego narodu jest dobrze rządzić swoim państwem. Nie władać nim tylko – ale rządzić; nie narzucać przymusem swą wolę – ale kierować dążeniem ogółu ludności. Gdy zaś trzecia część ludności Rzplitej nie jest etnicznie polska, gdy całe województwa mają w większości ludność mówiącą po rusińsku lub białorusku, rządzenie Polską wymaga rządzenia nie tylko Polakami, ale i Rusinami, Białorusinami, Niemcami, […] Żydami, kierowania ich rozwojem kulturalnym, ich pojęciami prawno-politycznymi, ich życiem gospodarczym, ich społecznymi tendencjami. Nie można jednak kierować myślą i uczuciami ludności, którą się odsuwa od współudziału w korzyściach, jakie państwo daje swym obywatelom, a choćby tylko od wszelkiego udziału w zarządzie państwem. Nie może państwo polskie dopuścić do rozwoju jakichkolwiek separatystycznych dążeń nacjonalizmu niemieckiego, żydowskiego, ukraińskiego, białoruskiego. Musi je zwalczać z całą stanowczością. Ale nie może gnębić języka rusińskiego, niemieckiego, białoruskiego, traktować każdego nie-Polaka, jako poddanego, tylko mającego wszystkie obowiązki do spełnienia, ale mniejsze od Polaków prawa, czy jako z góry o nielojalność wobec państwa podejrzanego. Bo minęły czasy, gdy państwo mogło władać trwałe ziemiami, których ludność w większej części była mu wroga. By rządzić naprawdę Polską, musi naród polski wytworzyć we współżyjącej z nim w granicach Rzpolitej ludności niepolskiej korzyści tego współżycia. Ażeby świadomość ta powstała, trzeba przede wszystkim dać te korzyści, i dać je tak, by jasne dla każdego było, że płyną one właśnie ze współżycia z narodem polskim. Mówię umyślenie: musi wytworzyć tę świadomość naród polski, a nie tylko rząd polski. Bo nie na wiele zda się przyjmowanie do rządów państwowych grekokatolików, czy prawosławnych, chcących lojalnie Polsce służyć, jeżeli społeczeństwo polskie będzie ich odsuwać od towarzyskiego, rodzinnego nawet z sobą współżycia” 2.
POLACY MIESZKAJĄCY ZA GRANICĄ W Polsce zamieszkuje ponad 38 milionów Polaków. Poza granicami kraju, według różnych szacunków od 15 do 20 milionów. Ruch polityczny, który mówi o sobie narodowy, powinien uświadomić sobie, że naród polski, to nie tylko Polacy mieszkający w Polsce, ale i za granicą, a szerzej, także osoby polskiego pochodzenia, które z reguły mieszkając w innym państwie, posiadają jego obywatelstwo, a nawet czują się członkami innego narodu, ale bardzo często chcą poznać kraj swoich przodków, poznać jego kulturę, nauczyć się polskiego języka. To będą nasi najlepsi ambasadorowie. Będąc choćby ostatnio na Malcie, poprosiłem o zrobienie zdjęcia przypadkowo napotkaną starszą panią. Okazało się, że jest Brazylijką, a po krótkiej wymianie zdań, stwierdziła, że jej dalekimi kuzynami byli Polacy mieszkający w Brazylii. Najlepszym przykładem są tu sportowcy. Czy to wina M. Klosego lub L. Podolskiego, że wychowując się praktycznie całe swoje życie w Niemczech grają dla piłkarskiej reprezentacji Niemiec?
I dlaczego rodzina Euzebiusza Smolarka przekazała Ebiemu, mieszkającemu za granicą takie wychowanie, że postanowił, pomimo braków językowych, grać dla polskiej reprezentacji piłkarskiej przysparzając nam dużo wzruszeń. Dlaczego, prywatnie sympatyczny człowiek i dobry piłkarz Roger Guerreiro otrzymał w trybie ekspresowym polskie obywatelstwo, choć jego związki z Polską do czasu przyjazdu do Warszawy i występu w Legii były żadne, a Ludowic Obraniak, którego przodkami byli Polakami, a który gra i strzela bramki w czołowym francuskim klubie OSC Lille, musiał sam kompletować i zbierać dokumenty, a obywatelsko otrzymał po długich rozmowach i pod naciskiem kibiców piłkarskich? Przecież takie osoby to skarb, zarówno Ci, którzy odkrywają na nowo swoją polskość, jak i ci, którzy z różnych powodów, głównie życiowych, postanowili jednak wybrać inną ojczyznę. Kto pamięta, że obecny ulubieniec kibiców i nie tylko, a mianowicie trener polskich piłkarzy ręcznych Bogdan Wenta, który jako trener osiąga ogromne sukcesy sportowe, grał jako czynny zawodnik w reprezentacji Niemiec w piłkę ręczną? Polacy mieszkający za granicą to część narodu polskiego i ruch narodowy musi o nich myśleć. Tu trzeba włożyć dużo wysiłków w zdobycie wiedzy na temat sytuacji Polaków mieszkających za granicą. Jest to przecież środowisko niejednolite, część to emigracja zarobkowa, część polityczna. Pewna grupa chce wracać do kraju swoich przodków w poszukiwaniu lepszych perspektyw życiowych i państwo powinno to im zapewnić. Inni z kolei pragną pozostać w innym państwie, tam żyć i mieszkać, ale z całego serca czują się częścią polskiego narodu i pragną w ramach swoich możliwości i zdolności wspierać polskość.
Tymczasem polska dyplomacja i służba konsularna częściej skłóca naszych rodaków za granicą, aniżeli ich integruje, pomaga, lub w pozytywnym sensie wykorzystuje dla polskiej sprawy. Wspomniałem sportowców, jak wielu jest jednak artystów, ludzi nauki, przedsiębiorców, działaczy, a nawet polityków mających polskie korzenie lub będących obywatelami państwa polskiego. Zorganizowanie tej ogromnej siły powinno być jednym z podstawowych celów ruchu narodowego, tym bardziej, że polskość za granicą smakuje szczególnie. Brak takich działań lub wręcz negatywne przykłady działalności instytucji państwowych, powodują, że za granicą, zamiast wsparcia między rodakami tworzą się antagonizmy. Przecież ostatnia emigracja zarobkowa do Wielkiej Brytania lub Irlandii, to potężny elektorat, który nabył już pełne prawo do uczestniczenia w życiu politycznym tych państw, a zorganizowanie tej masy naszych rodaków w jedną całość powodowałoby ogromną siłę nacisku na rządy państw, w których zamieszkują. Nie tylko tam, ale np. w Niemczech, Stanach Zjednoczonych, czy na Litwie. Polski rząd i polscy politycy, zamiast toczyć jałowe spory z Łukaszenką, powinni raczej skupić się na pomocy, zorganizowaniu i pozytywnych wykorzystaniu Polaków mieszkających za granicą. Dlaczego Niemcy w Polsce mają status mniejszości narodowej, a Polacy w Niemczech podobnego statusu nie ma mają? Dlaczego niemiecka Polonia, która zamieszkuje w Niemczech od ponad 70 lat, jako jedyna, nie została zrehabilitowana po II wojnie światowej, podczas, gdy inne nacje terroryzowane i eksterminowane przez nazistów taki status otrzymały tuż po wojnie? To jest pole działalności dla ruchu narodowego, przed ruchem, który myśli głównie o państwie i wzmocnieniu jego instytucji.
KULTURA, TRADYCJA, EDUKACJA, RELIGIA Ruch narodowy swoje wysiłki powinien kierować, aby wychowanie i edukacja była prowadzona w duchu patriotycznych, tolerancji, poszanowania do drugiego człowieka i innych narodów, znajomości i umiłowania dla polskiej kultury i tradycji, zasad i praw, które ukształtowały nasz naród. Ostatnio głos w dyskusji na temat polskości i polskiego języka, który jest jednym ze spoiw i fundamentów naszego narodu zabrali polscy biskupi. Jest to głos ważny, albowiem coraz bardziej rozpływamy się ze swoją polską tożsamością i wrażliwością w sztucznie narzucanej i tworzonej tzw. tożsamości europejskiej, gdzie nawet krzyż w szkole budzi kontrowersje spotykając się z sądowym nakazem jego zdjęcia. Obrazuje to kolejny w tego rodzaju problematyce wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który stwierdza, że brak przepisów w polskim prawie o dziedziczeniu dla homoseksualistów, jest naruszeniem przyjętej przez Polskę Europejskiej Konwencji o Podstawowych Prawach Człowieka i Obywatela. Skoro nie ma problemu, aby byli komuniści, a nawet malwersanci byli członkami Komisji Europejskiej, a wyznanie katolika, iż nie popiera związków homoseksualnych, ponieważ nie pozwala mu na to wiara, uniemożliwia mu objęcie teki komisarza w Komisji Europejskiej, to w którym kierunku zmierzamy? Tym bardziej, należy odnotować głos polskich biskupów przekazany wiernym w postaci listu, który był czytany w kościołach podczas niedzielnej mszy świętej w dniu 17.01.2010 roku. Oczywiście nie we wszystkich parafiach i nie przez wszystkich księży, pomimo wyraźnego nakazu biskupów, ponieważ część duchownych zapewne uznała, że temat jest nie istotny. List pasterski Episkopatu Polski 3 zatytułowany jest „Bezcenne dobro języka polskiego”. Biskupi wskazują, że język ojczysty to bezcenne dobro każdego narodu. Wyraża się w nim jego zbiorowa pamięć, tradycja, historia i kultura. Język jednoczy naród, pozwala budować jego moralną siłę i trwać mimo zmiennych kolei losu. Jako synteza wartości narodowych stanowi podstawę tożsamości narodu. Język polski, ukształtowany przez wieki naszych dziejów, należy do narodowej skarbnicy kultury. Broniliśmy go, gdy był zagrożony. Po utracie niepodległości zaborcy eliminowali język polski ze szkół i urzędów. Chcieli w ten sposób zapanować nad społeczeństwem polskim nie tylko politycznie, ale także kulturowo. Decydującą rolę odegrał wówczas Kościół, który ponad granicami zaborów jednoczył Polaków przez tę samą wiarę, kulturę religijną i język. Dziedzictwo polskich poetów i pisarzy wieków średnich, renesansu i baroku, zostało zachowane dzięki odwadze duchownych i świeckich, którzy w liturgii i w codziennym życiu domowym posługiwali się polską mową, kultywując pamięć o wspaniałej przeszłości naszej kultury narodowej. Choć Polska – na skutek wojen, grabieży i zaborów – straciła ogromną część tworzonych przez wieki dóbr kultury, to jednak Polacy obronili swoją tożsamość, a stało się to w znacznej mierze dzięki językowi. Znajdował on najpełniejszy wyraz w twórczości literackiej w kraju i na emigracji. Wielkie dzieła sztuki rodziły się pomimo klęski, która nie zdołała złamać ducha narodu umacnianego wiarą i modlitwą w ojczystym języku. Ojczyzna bowiem – jak pisała Maria Konopnicka – „to ta ziemia droga, gdziem ujrzał słońce i gdziem poznał Boga, gdzie ojciec, bracia i gdzie matka miła w polskiej mnie mowie pacierza uczyła”4. Wybitna twórczość polskich romantyków, pozytywistów i twórców Młodej Polski stała się skuteczną bronią w walce o duchową suwerenność Polaków. (…) Literatura przypominała dzieje Polski, uczyła miłości Ojczyzny i zachęcała do pracy. Dzieła literackie polskich autorów znalazły uznanie w świecie, czego dowodem były liczne tłumaczenia na inne języki i przyznawane nagrody. Dzięki nim świat dowiadywał się o Polsce, mimo że nie było jej na mapach Europy. Przemoc zaborców okazała się bezsilna wobec naszej kultury. Nasz naród – jak mówił w UNESCO Jan Paweł II – przetrwał najstraszniejsze doświadczenia dziejów; wielokrotnie skazywany na śmierć pozostał przy życiu i pozostał sobą pośród rozbiorów i okupacji w oparciu o własną kulturę, która okazała się silniejszą potęgą od tych, które chciały ją zniszczyć5. Biskupi wskazują dalej zagrożenia dla kultury narodowej i polskiego języka. Wraz z rozwojem kultury masowej, nasiliły się w ostatnich latach zjawiska degradacji kultury i języka polskiego. W środkach masowego przekazu – w telewizji i w radiu, w filmach, piosenkach, gazetach i na forach internetowych – widać wyraźnie upadek języka i obyczaju. Zjawiska te budzą uzasadniony niepokój. Współczesny świat, o którym mówi się, że jest „globalną wioską”, zbyt łatwo pozwala się zdominować przez negatywny model kultury masowej, narzucany w radiu i telewizji. Postępująca komputeryzacja społeczeństwa oraz rozwój elektronicznych środków komunikacji często prowadzą do zubożenia języka. Zjawisko to obejmuje wszystkie grupy społeczne. Zubożenie języka obserwujemy u dzieci i młodzieży, u dorosłych i starszych, u polityków i ludzi kultury. Spotykamy się z nim na ulicy i w tramwaju, w szkole i w pracy, w gazetach i książkach, w teatrze i w programach rozrywkowych. Szczególnie niepokojącym zjawiskiem jest wulgaryzacja języka i lekceważenie kultury narodowej. Jesteśmy świadkami wprowadzania do przestrzeni publicznej zwrotów prymitywnych i obraźliwych, niegodnych chrześcijanina i Polaka. Tradycję narodową przedstawia się w sposób karykaturalny, zaś o bohaterach mówi się z pogardą. Bolesną i niebezpieczną tego konsekwencją jest niepokojący brak szacunku dla dziejów i dokonań własnego narodu. Profesorowie i wykładowcy wyższych uczelni podkreślają, że w wyniku obniżania wymagań edukacyjnych w zakresie języka polskiego i historii narodowej, zanika znajomość przeszłości oraz umiejętność poprawnego mówienia i pisania w ojczystym języku. Socjologowie zwracają natomiast uwagę, że istnieje wprost proporcjonalna zależność między agresją słowną i wulgaryzacją języka, a przemocą fizyczną i wulgarnością zachowań. Jednocześnie biskupi skierowali apel do wszystkich Polaków, w kraju i za granicą, aby zaangażowali się w inicjatywy zmierzające do obrony kultury i piękna polszczyzny. Jego motywacją powinno być poczucie godności osobistej, szacunek dla samego siebie, dla naszych bliźnich, dla kraju ojczystego i jego kultury, która ujmuje i budzi uznanie poznających ją cudzoziemców. „Wyrazem naszego szacunku do człowieka – mówił kiedyś Sługa Boży Kard. Stefan Wyszyński – jest posługiwanie się mową ojczystą, przemawianie językiem czystym, pięknym, takim, który jak czerpak umie z myśli ludzkiej wziąć całą treść, by zamknąć ją w słowie. A co nie da się zamknąć w słowie, będzie się obficie przelewało, tworząc więź słów z myślą i duchem, ducha z miłością. Dopiero wtedy będzie to poezja, będzie to kultura, będzie to słowo pożywne jak pokarm. Takie właśnie słowo potrzebne jest współcześnie”6. Chciałbym słuchać częściej takiego jasnego i mocnego głosu polskich biskupów. Ten głos może być drogowskazem dla ludzi ruchu narodowego, że to właśnie ten ruch polityczny powinien kierować szczególną uwagę na sprawy polskiej kultury i edukacji, jako spoiwa łączącego nasz naród, a jednocześnie będących fundamentem jego rozwoju. To nie jest temat zastępczy, ale temat podstawowy dla idei narodowo – demokratycznej.
DEMOGRAFIA, POLITYKA PRORODZINNA, SILNA KLASA ŚREDNIA Wskazując, na te elementy, na które powinien szczególnie zwracać uwagę ruch polityczny, który mówi o sobie „narodowy” to polityka pronatalistyczna i prorodzinna, jak również budowa silnej klasy średniej, która co do zasady powinna zmierzać ku samodzielności w postaci samozatrudnienia, własnej działalności gospodarczej. Demografia to temat, który wskazuje, że siła poszczególnych narodów zależy od jego liczebności. Narody, które się starzeją, będą powoli wymierać i tracić wpływy na arenie regionalnej czy światowej. Mogą też o 180 stopni odwrócić się od swoich korzeni, ponieważ zostaną zastąpione przez żywioły obce danej tradycji i kulturze. Starzenie się społeczeństw europejskich już przestało być niedostępną informacją. Każdy rozsądny człowiek zdaje sobie sprawę, że polityka pronatalistyczna może być kluczem do przetrwania poszczególnych narodów i jego członków. Starsze pokolenie było skupione na pracy, ale też zajmowało się rodziną. Dziś młodsi rodzice skupieni są na konsumpcji, głównie tego, co wytworzyły starsze pokolenia i nie zajmują się rodziną. Już teraz, przykładowo we Francji, problem imigrantów islamskich wymknął się spod kontroli, a wokół Paryża zacisnęła się pętla składająca się z dzielnic wyłącznie muzułmańskich. Jeśli w porę, polityka demograficzna, sprzyjająca odrodzeniu się i rozwojowi tradycyjnej rodziny, nie zostanie wypracowana, a następnie wprowadzona w życie, to szybko okaże się, że będzie już za późno. Polityka demograficzna powinna jako jeden z najważniejszych elementów brać pod uwagę politykę prorodzinną. W tej mierze pojawiły się pewne zręby m.in. ulga podatkowa dla rodzin posiadających dzieci, czy tzw. becikowe. Jedno i drugie było zasługą polityków Ligi Polskich Rodzin, wbrew politykom Prawa i Sprawiedliwości, a szczegółowe rozwiązania przygotowywał poseł z Lubelszczyzny Andrzej Mańka. Niestety, nie wszystkie weszły w życie, jak choćby wprowadzenie możliwości wspólnego rozliczania się podatkowego przez małżeństwa razem ze swoimi dziećmi. Dziś osoba samotnie wychowująca dziecko lub dzieci, przy rocznym rozliczeniu podatkowym uwzględnia wychowywane dzieci, a tradycyjna rodzina, gdzie jest mąż i żona, nie ma możliwości uwzględniania wychowywanych dzieci przy rozliczeniu dochodów. Przecież to jawna dyskryminacja rodzin tradycyjnych, gdzie jest mąż, żona i dziecko. Na szczęście, już mamy coraz bardziej wydłużone urlopy macierzyńskie, a od tego roku wprowadzone zostały urlopy dla ojców. Wracając jednak do rozwiązań z 2007 roku. Są to bardzo dobre przykłady na rozróżnienie polityki prorodzinnej od polityki socjalnej. Przed tzw. becikowym był jednorazowy zasiłek dla matek ubogich z tytułu urodzenia dziecka w kwocie 1000 złotych i był to instrument polityki socjalnej. Natomiast tzw. becikowe, nie brało i nie bierze pod uwagę, kryteriów dochodowych, ale sam fakt urodzenia dziecka. Becikowe może otrzymać i matka uboga, a więc łącznie z zapomogą jest to 2000 złotych, i każda inna matka, która nie kwalifikuje się do zapomogi. Nie chodzi przecież o to, aby płacić za urodzenie dziecka, ale wskazać, że państwo popiera narodziny nowego członka narodu, że jest to pozytywne i wskazane, aby rodziny miały potomstwo. Kolejny instrument to ulga podatkowa, przy rocznym rozliczeniu podatku dochodowego. Torównież instrument polityki prorodzinnej, a nie socjalnej. Jeśli bowiem rodzice pracują i zarabiają to tylko wówczas mogą skorzystać z tej ulgi, ale nie jest to jedyny warunek, ponieważ drugi to posiadanie dzieci, a im większa ilość dzieci, tym większa kwotowo ulga. Podobnie, im większy dochód, tym większa możliwość korzystania z ulgi. Z ulgi nie korzystają ani ci, którzy nie pracują i nie zarabiają, ani ci, którzy co prawda uzyskują dochód, ale nie mają dzieci. Nie chodzi tutaj, o wskazanie konkretnych rozwiązań, ale wskazanie różnic pomiędzy polityką prorodzinną, a polityką socjalną. Podobnie, obecny projekt ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, jest projektem de facto ideologii państwowej, a stoi w sprzeczności z podejściem narodowym, albowiem to państwo i jego urzędnicy, a nie nawet sąd, mają decydować o tym, czy rodzina jest dysfunkcjonalna, czy też nie, a jeśli okaże się, że rodzina nie jest taka, jakby oczekiwało państwo, to dziwne komisje powoływane na najniższym szczeblu samorządowym, będą miały prawo odebrać dzieci rodzicom. Rodzice słusznie protestują przeciwko temu pomysłowi, ponieważ jak zaznaczają, dzieci nie są „państwowe”, ale rodziców, tak jak rodzice, są dla dzieci, ponieważ rodzice i dzieci stanowią jedną rodzinę, która jest podstawowym elementem każdego narodu. Innym zadaniem, które powinno być priorytetem dla ruchu narodowego to budowa silnej klasy średniej. Ludzie ubodzy, pozbawieni poczucia bezpieczeństwa finansowego, myślą minimalistycznie: o podstawowej kwocie pieniędzy, aby przeżyć z miesiąca na miesiąc, zapłacić wszystkie opłaty, i jak nie stracić pracy. Trzeba sobie to powiedzieć wprost: ruch narodowy nie jest ruchem ludzi, czy grup społecznie wykluczonych. Owszem, myśli również i o nich, ale nie powinno to być podstawą jego działalności. W ramach wzrastania statusu materialnego, zmienia się zazwyczaj status społeczny i podejście do spraw publicznych. Ludzie coś chcą dać od siebie innym i co najważniejsze mogą to dać. Chętnie angażują się w organizacje pozarządowe, w projekty lokalne i pomoc innym ludziom np. niepełnosprawnym lub ubogim. Mają także czas i możliwości na politykę, tę samorządową i tę państwową. Silna klasa średnia to niezależność i kreatywność. Poseł lub senator, który obawia się co będzie robić po skończeniu kadencji i myśli gdzie się tu znowu załapać, nigdy nie będzie miał dobrych pomysłów służących całemu społeczeństwu. Podobnie jest na niższych szczeblach. Nie dotyczy to tylko polityki, ale i innych dziedzin życia. Silna klasa średnia, stawianie na sektor prywatny i na własność to powinność ruchu narodowego. Dobrym przykładem rozróżnienia tego co narodowe i państwowe jest choćby ostatnia upadłość państwowych stoczni produkcyjnych w Szczecinie i Gdyni. Państwowe stocznie padły, ponieważ były źle zarządzane, był przerost zatrudnienia, nie myślano o inwestycjach. Zresztą jak mogły normalnie funkcjonować, jak w momencie podpisywania kontraktów na produkcję nowych statków już było wiadomo, że każdemu z armatorów trzeba będzie dołożyć kilka milionów dolarów, ponieważ tyle będzie wynosiła strata na produkcji konkretnego statku. Nie będę tu wchodził w szczegółowe rozpatrywanie przyczyn upadku i negatywnych jego konsekwencji, ale fakt jest faktem, upadły stocznie państwowe, w które łożono z państwowej kasy setki milionów złotych. Mało kto wie, że istnieje Gdańska Stocznia Remontowa S.A., w której grupie znajduje się kilkanaście różnych spółek, w tym produkcyjna Stocznia Północna S.A., która została sprywatyzowana w 2001 roku, a prywatyzacja była menadżersko – pracownicza. Kapitał jest polski, narodowy. Stocznia produkuje, remontuje i przerabia statki, zatrudnia ponad 3000 osób, przechodzi bez większych problemów światowy kryzys finansowych i gospodarczy. Nie wyciąga ręki po publiczne pieniądze, a związkowcy nie urządzają strajków. Co więcej, stocznia państwowa w Gdyni upadła, a prywatna Stocznia Remontowa w Gdańsku, bez rozgłosu wydzierżawiła od zarządcy kompensacyjnego największy i najbardziej morski element upadłej, państwowej stoczni. W oficjalnym komunikacie Ministerstwo Skarbu Państwa poinformowała, że 25 lutego między Bud – Bank Leasing Sp. z o.o. a Gdańską Stocznią „Remontową” im. Józefa Piłsudskiego S.A. została podpisana umowa na czas nieoznaczony na dzierżawę największego elementu postoczniowego, czyli suchego doku SD II wraz z terenem przydokowym. Równoczesne rozmowy odnośnie dzierżawienia doku były prowadzone również z firmą Crist Sp. z o.o. Jednak w wyniku negocjacji przeprowadzonych 24 lutego podpisana została umowa ze stocznią „Remontową” na korzystnych warunkach, określonych przez Zarządcę Kompensacji. Czy zarządzanie państwowe, czy prywatne jest lepsze? Myślę, że odpowiedź narzuca się sama. Rafał Wiechecki
Rafał Wiechecki – adwokat, prawnik i ekonomista, wykładowca akademicki, poseł na Sejm RP V kadencji, Minister Gospodarki Morskiej w latach 2006-07, członek „Business Club Szczecin”
Przypisy:
1. LexPolonica nr 368621, OTK ZU 2004/5A poz. 47, www.trybunal.gov.pl
2. Krzysztof Kawalec, „Stanisław Grabski o Sejmie, samorządzie i zadaniach państwa”, Wyd. Sejmowe, Warszawa 2001, strona 72-73,
3. Podpisali: Pasterze Kościoła Katolickiego w Polsce, Jasna Góra, 26 listopada 2009 r.
4. M. Konopnicka, Co Ojczyzna?, w: Śpiewnik historyczny, Warszawa 1919, s. 3.5. Por. Jan Paweł II, W imię przyszłości kultury. Przemówienie w siedzibie UNESCO, 2 VI 1980 r., 14, w: Tenże, Nauczanie papieskie, III, 1, Poznań-Warszawa 1985, s. 732.
6. S. Kard. Wyszyński, Z rozważań nad kulturą ojczystą, Poznań 1979, s. 244.
Artykuł ukazał się w kwartalniku Myśl.pl, numer 17, wiosna 2010 r.
Zlikwidować Senat, wprowadzić Seremet
1. Zrywając stosunki z Sejmem - Seremet stworzył pewien problem, dotyczący relacji między głównymi organami państwa - Sejmem, Senatem i Seremetem.
2. Stosunki Sejm-Senat są jasne, reguluje je Konstytucja, Sejm uchwala ustawy, Senat zgłasza poprawki, Sejm je odrzuca - z grubsza wiadomo o co chodzi. Większy problem dotyczy relacji Sejm-Seremet i Senat-Seremet.
3. Rzecz w tym, że Sejm i Senat są w Konstytucji, a Seremetu nie ma. W dalszej perspektywie potrzebna jest nowelizacja, wprowadzająca Seremet do Konstytucji. Ale na razie trzeba te stosunki jakoś określić na gruncie obowiązującego prawa.
4. Stosunki Sejm-Seremet. Te stosunki właściwie nie istnieją, odkąd Seremet je zerwał. Zerwał je po tym, jak posłowie go wezwali, a on przywykł, ze wzywać to my, a nie nas - i nie przyszedł oraz zapowiedział, ze przychodził nie będzie. Sejm stoi tu na pozycji straconej. Choćby i przez megafony wzywał, Seremet nie musi do Sejmu przychodzić, nie musi z niczego sie tłumaczyć, nie musi informować, sprawozdawać, odpowiadać na interpelacje - nic z tych rzeczy!
Seremet jest instytucją całkowicie od Sejmu niezależną. Sejm może natomiast (pisałem o tym wczoraj) wysłać NIK celem skontrolowania Seremetu, a Seremet obowiązany jest tej kontroli sie poddać. Ale jak sie nie podda, też mu nikt nic nie zrobi.
5. Stosunki Senat-Seremet. Stosunki Senat-Seremet są trochę korzystniejsze dla Senatu i mniej korzystne dla Seremetu. Wprawdzie Senat jako całość też nic nie może wymagać od Seremetu, natomiast mogą mieć wymagania poszczególni senatorowie. Mają oni bowiem prawo wygłaszać oświadczenia senatorskie, odnoszące się do działalności Seremetu, a Seremet obowiązany jest na nie odpowiadać. Ten ostatni obowiązek może być nieco uciążliwy dla Seremetu.
Można się w związku z tym spodziewać, że wkrótce Seremet obrazi sie także i na Senat i jego noga i tam więcej nie stanie.
6. Sądzę, że wyjściem z tej złożonej sytuacji mogłoby być wpisanie Seremetu do Konstytucji i zapewnienie mu nadrzędnej roli nad Sejmem i Senatem. Zresztą można by przy okazji wrócić do starego postulatu PSL i znieść Senat, wprowdzając na jego miejsce Seremet. Zgromadzenie Narodowe mogłoby się wtedy składać z dwóch izb - Sejmu i Seremetu. Ale Zgromadzenie Narodowe nie mogłoby wtedy obradować w Sejmie, bo Seremet do Sejmu nie przyjdzie. Potrzebny byłby jakiś osobny gmach, który należałoby wznieść ze względu na Seremet.
7. Proponuję, żeby zastąpienia Senatu Seremetem nie odkładać, zanim Seremet obrazi się na całe państwo, ogłosi niepodległość, oflaguje i wprowadzi własny hynn - Marsz Prokuratorów - na melodię marsza torreadorów z opery "Carmen". Prokuratorów niezależnych szyk Niestraszny im poseł ni byk! Janusz Wojciechowski
Druga wersja książki Grossa Pod Wawelem krążą już dwie wersje paszkwilu. Pierwszą z nich w listopadzie ubr. do redakcji wydawnictwa „Znak”- przesłał z Nowego Yorku sam autor. Napisana jest ona topornym językiem, pełnym najróżniejszych błędów. Aż dziw bierze, że człowiek z wykształceniem uniwersyteckim może tak nieporadnie posługiwać się słowem pisanym. Druga wersja, zredagowana przez specjalny zespół „Znaku”, napisana jest już poprawną polszczyzną. Co więcej, powykreślano w niej niektóre akapity, a w ich miejsce powstawiano całkiem inne. Zakres ingerencji redaktorskich jest bardzo duży. Nie zmieniono jednak zaciekłych ataków na Kościół katolicki, w tym zwłaszcza na księdza kardynała Adama Stefana Sapiehę, metropolitę krakowskiego. W tych dniach prezes Henryk Woźniakowski ogłosił. że we wtorek 8 lutego w siedzibie przy ul. Kościuszki 37 odbędzie się konferencja prasowa, na której dziennikarze dostaną tzw. szczotki książki. Na razie dostawali je tylko wybrani, czyli dziennikarze „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”, którzy w ramach „braterskiej współpracy” zajmą się promowaniem paszkwilu. Ponoć już zostały wytypowane osoby z tego środowiska, które mają napisać entuzjastyczne recenzje. Samo środowisko „Znaku” jest bardzo podzielone. Niektórzy uważają. że wydanie paszkwilu jest strzałem w stopę, bo zniechęci czytelników do kupowania książek wydawnictwa, a autorów do dalszej współpracy. Większość pracowników siedzi jednak cicho, bo się boi , zwłaszcza, że niedawno odbywała się „rzeź niewiniątek”, polegająca na daleko idącej redukcji etatów. Z pracy zwolniono wielu osób, nawet takich, co dla Henryka Wożniakowskiego i Jerzego Illga harowali przez kilkanaście lat.
Do redakcji przychodzi nadal wiele protestów. Warto je pisac nadal. Lista e-maili, na które można je wysyłać jest na stronie:
http://www.znak.com.pl/oNas,strona,kontakt,tytul,Kontakt
http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=8&nid=3763
ADL – O co walczy naprawdę? ADL propaguje integrację rasową, równość i wielokulturowość, jeden z jej sloganów brzmi: „Różnorodność jest naszą największą siłą”. ADL ( Anti-Defamation League of B’nai B’rith) znana jest prawdopodobnie prawie wszystkim na świecie. Ta żydowsko – syjonistyczna organizacja, z siedzibą w Nowym Jorku, posiada oddziały w 42 krajach i podaje się za jedną z najważniejszych na świecie organizacji walczących o prawa człowieka, zwalczająca dyskryminację rasową i podziały etniczne. Niewątpliwie program społeczno – polityczny ADL jest odbiciem dążeń znaczącej części społeczności żydowskiej na świecie. I to jest powodem by postawić sobie pytanie: jaki jest prawdziwy program etniczny ADL? ADL propaguje integrację rasową, równość i wielokulturowość, jeden z jej sloganów brzmi: „Różnorodność jest naszą największą siłą”. To wyjątkowo silne lobby sponsoruje działalność mającą na celu odrzucenie wszelkich podziałów rasowych, potępiając w szczególności dyskryminację Żydów.
Głównym celem działalności ADL w USA w latach 60′ było wprowadzenie Civil Rights Act w 1964 roku. Ustawa ta przyczyniła się do stworzenia zintegrowanego rasowo społeczeństwa w Stanach Zjednoczonych. Faktycznie, ADL odrzuca wszelkie formy dominacji rasowej, tzn wszystkie sytuacje, w których jedna grupa etniczna dminuje nad inną, zwłaszcza jeśli tą grupą „dominującą” jest „rasa biała”. Jednym słowem, tam gdzie współżyją ze sobą różne grupy etniczne w obrębie jednego społeczeństwa, ADL występuje jako obrońca takiego stanu rzeczy. Krytycy utrzymują, że ten „program moralny” ADL jest niczym innym jak fasadą ideologiczną, metodą promocji interesów żydowsko – syjonistycznych pod płaszczykiem moralności. Według tego punktu widzenia, publiczna opozycja przeciwko dyskryminacji etnicznej czy rasowej jest używana w interesie żydowsko – syjonistycznego nacjonalizmu kulturalno – etnicznego. ADL propaguje uniwersalną równość i wymieszanie rasowe dla nie – Żydów przy zachowaniu jednocześnie separatystyczno – ekskluzywistycznej tożsamości dla Żydów. Judaizm (historycznie) charakteryzował się separacją genetyczną i kulturalną od innych grup ludności. W szczególności stosował podwójne miary moralne: altruizm i współpracę między Żydami a rywalizację z goim. Dlatego też, z tego punktu widzenia, społeczności żydowskie osiadłe poza Izraelem – gdzie Żydzi są mniejszością – potrzebują narodów tolerujących ich długoterminową politykę nieasymilowania się i grupowej solidarności. W społeczeństwie zintegrowanym, złożonym z różnych grup etnicznych o różnych interesach i rywalizujących ze sobą jest bardzo trudno rozwinąć zorganizowany ruch, który przeciwstawiłby się zorganizowanej grupie żydowskiej. Poza tym, w społeczeństwach zintegrowanych poza Izraelem, w których nie – Żydzi mają słabo rozwinięte poczucie tożsamości jest mniej prawdopodobne, że Żydzi zostaną uznani za element niezdolny do asymilacji i obcy. W konsekwencji w takich „zintegrowanych” społeczeństwach poza Izraelem, Żydzi mogą tylko zyskiwać władzę i wpływy. Jak to więc z tym jest? ADL naprawdę zainteresowana jest tworzeniem społeczeństwa wielokulturowego gdzie wszystkie grupy etniczne współżyją na zasadzie równości? Czy raczej program ten jest w rzeczywistości ideologiczną maską pod którą ADL promuje program żydowsko – syjonistyczny: dominacja żydowska w Izraelu, gdzie Żydzi są większością, lecz „równość rasowa” i wielokulturowość poza Izraelem, gdzie Żydzi są mniejszością i taki stan rzeczy przynosi im ogromne korzyści? Na szczęście jest możliwość zweryfikowania tych przeciwstawnych hipotez: społeczeństwo Izraela. W starym numerze New York Timesa ukazał się kontrowersyjny artykuł rozważający zastąpienie syjonistycznego Państwa Izrael, państwa żydowskiego, nowym organizmem dwunarodowym, zintegrowanym etnicznie i świeckim, gdzie Żydzi i Arabowie żyliby razem jako równi sobie pod względem politycznym i socjalnym.”Nie do pomyślenia jest, że Izrael miałby zostać zastąpiony państwem dwunarodowym, w którym Żydzi i Palestyńczycy żyliby razem w demokratycznej harmonii”- to teza tego artykułu. Prezes amerykańskiej ADL, Barbara B.Balser na wspomniany artykuł odpowiedziała „listem do wydawcy”. List ten, jak należy przypuszczać, prezentuje oficjalne stanowisko ADL. Odrzuca pomysł państwa dwunarodowego, zintegrowanego etnicznie i świeckiego, gdzie Żydzi i Arabowie mogliby żyć razem jako równi sobie. Określa takie rozwiazanie jako „działanie anty – izraelskie” dążące do zniszczenia suwerenności żydowskiej na w Ziemi Świętej. ADL jasno opowiada się za zachowaniem suwerenności żydowskiej (czytaj – dominacji żydowskiej nad nie – Żydami). Takie stanowisko sugeruje, że to co mówią krytycy ADL jest prawdą. Jeżeli prawdą byłoby, że podstawowym motywem działalności ADL jest dążenie do równości i wielokulturowości oraz zaprzestanie wszelkiej formy supremacji rasowej czy etnicznej to można by się spodziewać, że taki program byłby promowany także w Izraelu (gdzie Żydzi są większością) w sposób tak samo entuzjastyczny jak dzieje się to na całym świecie (gdzie Żydzi są mniejszością).
Lecz tak się nie dzieje. Dlatego trudno uwierzyć, że działacze ADL szczerze wierzą w ideały, które głoszą i które usiłują wprowadzić w życie na całym świeci podczas gdy w Izraelu są najbardziej zagorzałymi zwolennikami społeczeństwa podzielonego, w którym dyskryminacja jest częścią porządku prawnego i supremacji żydowskiej zagwarantowanej przez prawo.
Edward Rothstein, “Seeking an Alternative to a Jewish State”, New York Times, 22 listopad 2003.
Barbara B. Balser, Letter to the Editor, The New York Times, 25 listopad 2003.
Jarosław Ruszkiewicz
http://spiritolibero.polacy.eu.org/554/adl-o-co-walczy-naprawde-/
Nie zapominajmy też, że ADL jest maszynką do robienia pieniędzy i niezłym sposobem na życie dla jej przywódców – admin
Raport MAKu i kompromitacja…polskich elit (!) Krzyku bylo co niemiara! Rosjanie swymi sugestiami i ocenami nas kompromitują. Tak jakby Rosjanie byli winni błędów, ktore My – Polacy popełniliśmy. Premier p.Donald Tusk zawiódł: nie przewidział treści raportu i… spóźnił się z replika.. Tak jakby rolą Premiera Rządu Polski była publiczna dysputa z Międzypaństwowa Komisją Techniczną. Wszystko stracone – Nasz Premier nie przewidział, że od orzeczenia MAKu odwołania być nie może! Itd… Itp… Kociokwik… TRAGEDIA….! A ja myślę inaczej. Myślę, że to żenujące, gdy politycy i dziennikarze plotą takie bzdety!!! MAK stwierdzil TO, co uznał za słuszne stwierdzić. Wszak od tego jest. Posiada kompetencje i określoną renomę. Jego rolą [jest] wydanie zaleceń, które umożliwią uniknięcie podobnych katastrof w przyszłości. Rzekomo „nie uwzględnił naszych, polskich uwag”. Guzik prawda! Zgodnie z tradycją – przy braku wcześniejszych prób konsultacji ze strony drugiej – polskie uwagi dopięto do raportu w formie załącznika. KROPKA! Mamy zastrzeżenia, że wyjawiono, iż w krwi Dowódcy Polskich Sił Powietrznych był alkohol. Cóż…wolno mieć zastrzeżenia, tak jak i MAKowi wolno decydować o tym, co ich zdaniem jest ważne, lub nie. Na tej samej zasadzie MAK nie przedstawił analizy pracy kontrolerów sprowadzających samolot. Szok wywołała prezentacja nagrań ostatnich sekund lotu. TAK – tego raczej się nie praktykuje. Pamiętajmy jednak, że już od pierwszych dni po katastrofie w polskich mediach były przecieki z tych nagrań! Zauwazmy, że to MY, POLACY, jako pierwsi upubliczniliśmy zapisy z kabiny, które zazwyczaj publiczność poznaje dopiero podczas procesu w sądzie. A teraz o rzekomo „przegranej sprawie”… FAKT: raportu MAKu nie zmienimy. Nikt go nie zmieni. Głupie i naiwne były propozycje, aby „nasz” premier negocjował z „ich” Premierem. Toć to nie targowisko. Tu nie ma nic do negocjowania! Raport MAKu jest dla „latających” jako instrukcja. Winnych raport MAKu nie wskazuje !!! Niezaleznie od zawartych w nim sugestii.
Winnych wskazać winni prokuratorzy, a stosowną karę orzeknie SĄD. Tak wiec istotne dla wyciągania ostatecznych wniosków będą raporty polskiej i rosyjskiej prokuratury. Te raporty oceni sąd. Przed sądem swe wnioski będą mogli zgłosić pokrzywdzeni (rodziny ofiar i zwiazki zawodowe/stowarzyszenia pilotow). Strony postępowania będą miały możność wnioskowania o powołanie nowych biegłych i ekspertów. Bzdurą, wręcz wyjątkową, jest twierdzenie, że „Raport MAKu pozbawia nas możliwosci bronienia naszych racji”. Jeszcze większa bzdurą jest oczekiwanie, że do sprawy winni włączyć się Prezydent, Premier, Rzad, Sejm, Senat… Po dziesieciu latach od katastrofy sąd we Francji wydał wyrok i skazał winnych katastrofy Concorda. We Francji skazano amerykańskie linie lotnicze na zapłacenie kary i skazano na karę więzienia amerykańskiego mechanika, który zamontował w amerykańskim samolocie część, której upadek na pas „miał później przyczynić się do przebicia baku Concorda”. Wszystkie strony (skazani, „zwycięzcy” i… prokurator) odwołali się. Amerykańskie linie wskazują, że problemy niedostatecznej solidności zbiorników Concorda znane były od dawna. Kolejna rozprawa za rok lub dwa. W tym wypadku zderzają się interesy firm z USA i Francji. Nigdy jednak ani prezydent USA, ani jego odpowiednik z Francji, głosu nie zabierali. Bierzmy z nich przykład: co boskie niech osądza Bóg, ludzkie problemy załatwiajmy miedzy soba. Krzysztof Pytel z Reims, 5.02.2011