SURKONTY 1944 - początek końca... 66 rocznica bitwy pod Surkontami i śmierci mjr. Macieja Kalenkiewicza "Kotwicza" [...] W tej ostatniej wojnie, wolałbym raczej nie być Polakiem, niż skalać się sojuszem z największym wrogiem świata - bolszewickim państwem.
Józef Mackiewicz [...] Bolszewizm jest wrogiem przede wszystkim i nade wszystko, bo jest wrogiem nr 1 każdego narodu. O ile wróg, że się tak wyrazimy "normalny" niszczy przede wszystkim państwo swego przeciwnika, o tyle bolszewizm pokonując państwo, niszczy jednocześnie naród, ewentualnie narody to państwo zamieszkujące, ich dobra duchowe, ich ideały narodowe. I to niszczy w sposób gruntowny, specyficzną metodą podporządkowania polityki narodowościowej systemowi komunistycznemu. Jeżeli się mówi o "bolszewickiej zarazie", to nie z zamiarem użycia obraźliwego słowa, a raczej dosłownie, ściśle. Bolszewizm działa bowiem w sposób rozkładająco-zaraźliwy na cały naród, jak epidemiczna choroba na masy organizmów ludzkich. W oddziaływaniu bolszewizmu na wartości narodowe odnajdujemy wszelkie cechy i stadia, jakie spostrzegamy w różnych chorobach: przygnębienie, apatia, potem gnicie od wewnątrz, rozpadanie się poszczególnych członków, wreszcie zanik jednolitego organizmu społecznego, czyli śmierć. Józef Mackiewicz Katastrofa, to nie śmierć połowy ludzkości w wojnie atomowej. Katastrofa, to życie całej ludzkości pod panowaniem ustroju komunistycznego. Józef Mackiewicz 66 lat temu, w poniedziałek 21 sierpnia 1944 r., w kresowej wsi Surkonty, podczas przygotowań do kolejnej odprawy Komendanta Nowogródzkiego Okręgu Armii Krajowej mjr. Macieja Kalenkiewicza "Kotwicza", oddział polski liczący 72 żołnierzy został zaatakowany przez wojska NKWD. Po wielogodzinnej walce w okrążeniu, w tej pierwszej bitwie Antysowieckiego Powstania, mjr Maciej Kalenkiewicz "Kotwicz", hubalczyk , cichociemny, kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari i dwukrotny Krzyża Walecznych, poległ wraz z 35 swoimi żołnierzami, z których część bolszewiccy barbarzyńcy dobili bagnetami. [...] Na skutek donosu naczelnik raduńskiego rejonowego Oddziału Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych kapitan bezpieczeństwa państwowego Czikin skierował w okolice wsi Surkonty, celem likwidacji "zgrupowania bandyckiego", Grupę WywiadowczoPoszukiwawczą 3. batalionu 32.Zmotoryzowanego Pułku Strzelców Wojsk Wewnętrznych NKWD. Przybywające ciężarówki dostrzeżono w chwili, gdy zahamowały i zaczęli z nich wyskakiwać bojcy. Cichy alarm wśród chłopców "Kotwicza", rozrzuconych po odległych gospodarstwach, spowodował sprawne zajęcie stanowisk przez obsługę rkm. Spokojnie obserwowano przez lornetki Sowietów, gdy milczkiem podkradali się do zabagnionej łąki. Tam oczka wody rozbiły rytmicznie rozstawioną tyralierę i skupiły Sowietów w małe grupki. Wtedy, na rozkaz "Kotwicza", otwarto zmasowany ogień. Jego skuteczność była ogromna. Rozpiętość frontu liczyła około 1000 metrów. W pierwszej fazie walki zginęło 16-30 żołnierzy sowieckich i było kilkunastu rannych, w tym obaj sowieccy dowódcy. Straty po stronie polskiej ograniczały się do kilku zabitych i rannych. Około godz. 15.00 nastąpiła krótka narada. Część partyzantów wycofała się z lżej rannymi, "Kotwicz" postanowił zostać do wieczora, by zabrać ciężko rannych. Nie doczekał... W tym czasie oddziałom sowieckim przybył z odsieczą dowódca Grupy Wywiadowczo-Poszukiwawczej 3/32 zmot. pułku strz. kpt. Szulga i naczelnik rejonowego oddziału NKWD kpt. bezp. państw. Czikin. Według dokumentów sowieckich: "w wyniku 5-godzinnego boju [bandę] całkowicie zniszczono - zabito 53 bandytów, w tym 6 oficerów białopolskiej armii. Schwytano do niewoli - 4" . W Surkontach atakował, według ocen ocalałych oficerów AK, sowiecki batalion dowieziony na 30 ciężarówkach. Stosunek sił wynosił 10:1 na niekorzyść Polaków. W drugiej fazie bitwy oddziały sowieckie zaatakowały lewe skrzydło obrony, starając się przełamać opór polskich stanowisk, wedrzeć się na tyły obrońców i odciąć drogę odwrotu. Na prawym skrzydle rozpoczęły natarcie świeżo przybyłe oddziały NKWD. W tej fazie Sowieci zdobyli wzgórze, na którym ustawili cekaem. W tym czasie nastąpił nalot kilku sowieckich samolotów, które ostrzelały pozycję Polaków z broni pokładowej. Sowiecki cekaem swoim ogniem ze wzgórza zniszczył polski punkt dowodzenia, zabijając polską obsługę rkm, majora Macieja Kalenkiewicza "Kotwicza", rotmistrza Jana Skrochowskiego "Ostrogę" i adiutanta pchor. Henryka Nikicicza "Orwida". Ten fakt spowodował wycofanie się pozostałych partyzantów. Straty sowieckie wyniosły 132 zabitych. Po stronie AK poległo 36 żołnierzy. Nie wszyscy zginęli w walce. Jedna z ocalałych sanitariuszek tak wspomina ostatnią fazę walk: "Ale najgorsze było to, że oni razem ze mną robili obchód placu boju i wszystkich nieżyjących, ciężko rannych i lekko rannych, wszystkich dobijali bagnetami. Wszystkich! Pamiętam twarz kapitana "Hatraka" [kpt. cc Franciszek Cieplik] . On miał taką złotą szczękę i patrzył na mnie przytomnie, patrzył na mnie tak, jakby jemu było mnie żal. Ja to widziałam po jego oczach. Sołdat podszedł i pchnął go bagnetem w bok. Ja tylko widzę jego zęby wyszczerzone, bo on jego walił w brzuch, w klatkę piersiową, ile tylko chciał. I tak po kolei, każdego" . Kpt. dr Alfred Paczkowski "Wania" , cichociemny, napisał po latach: "Maciej - to Poniatowski . Jego śmierć była demonstracją i sprawą honoru". Według mjr. "Kotwicza" obecność żołnierzy polskich na Kresach Wschodnich miała „ dokumentować wobec świata przynależność ziem kresowych do Rzeczypospolitej” . Oddziały AK i oddziały samoobrony polskiej trwały na straży polskości na Kresach i dokumentowały tą przynależność aż do lat 50., tocząc nierówną walkę z bolszewicką okupacją i sowietyzacją tych ziem. GLORIA VICTIS !!!
Żołnierze Wyklęci
Mjr Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz” i bitwa pod Surkontami - 21 VIII 1944 r."...patrzy przez okno jak słońce Republiki ma się ku zachodowi pozostało mu niewiele właściwie tylko wybór pozycji w której chce umrzeć wybór gestu wybór ostatniego słowa..."
Zbigniew Herbert, "Pan Cogito o postawie wyprostowanej" - A ty dokąd? - Bić się. - Myślisz, że są jeszcze szanse? - Jak przy skoku... trzeba rzucić serce za przeszkodę.
"Hubal", reż. Bohdan Poręba „Należał do najbardziej ideowych ludzi, jakich spotkałem w swoim życiu - wspominał go po latach kolega, cichociemny, kpt. Stanisław Sędziak „Warta”. - Wierzył, że moc moralna naszych ludzi przyniesie nam i Polsce ostateczne zwycięstwo”. „Bezrukij Major” - jak nazywali go w swoich raportach funkcjonariusze NKWD – mjr Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz” był jedną z najwybitniejszych postaci Armii Krajowej. Swój partyzancki szlak rozpoczął jako zastępca legendarnego majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”, a zakończył jako symbol oporu żołnierzy Niepodległej Rzeczypospolitej, walczących o Polskość Kresów Wschodnich przeciwko Sowietom i jako jeden z pierwszych poległych z ich ręki dowódców Antysowieckiego Powstania.
„BEZRUKIJ MAJOR” Urodził się 1 lipca 1906 r. w Pacewiczach, pow. wołkowyski. Był synem Jana, ziemianina, właściciela majątku Trokienniki i działacza Narodowej Demokracji, posła na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej (1922-1927), i Heleny Zawadzkiej. Uczył się w Gimnazjum Nauczycieli i Wychowawców w Wilnie (późniejsze Gimnazjum Państwowe im. Zygmunta Augusta) i w Korpusie Kadetów nr II w Modlinie (1920-1924), gdzie uzyskał maturę. Ukończył Oficerską Szkołę Inżynierii i 17 października 1927 r. został przydzielony do 1. Pułku Saperów Legionów im. T. Kościuszki jako dowódca plutonu. Mianowany podporucznikiem w sierpniu 1926 r., dwa lata później porucznikiem. Od września 1928 r. był instruktorem w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. 23 sierpnia 1929 r. otrzymał przydział do Centrum Wyszkolenia Saperów. Podczas przewrotu majowego w 1926 r. Szkoła Podchorążych, do której należał, poparła Piłsudskiego. Kalenkiewicz wraz z kilkoma podchorążymi opowiedział się po stronie rządowej. „Myślałem - wspominał po latach - że kapitan strzeli do mnie”. To wystąpienie również nie złamało kariery młodemu podchorążemu. Przeniesiony służbowo na Wydział Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej, w 1935 r. uzyskał dyplom inżyniera urządzeń i komunikacji miejskich. W 1934 r. powtórnie otrzymał przydział w Centrum Wyszkolenia Saperów. Awansowany na kapitana 19 marca 1936 r. oraz dowódcę kompanii w Szkole Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie. W styczniu 1938 r. został przyjęty do Wyższej Szkoły Wojennej, 1 lipca 1939 r. ukończył I rok studiów. Wybuch wojny uniemożliwił mu ich dokończenie, jednak rozkazem Naczelnego Wodza w Wielkiej Brytanii przyznano mu tytuł oficera dyplomowanego. Uczestniczył w kampanii wrześniowej. Był oficerem sztabu Suwalskiej Brygady Kawalerii, a od 15 września 1939 r. grupy gen. Wacława Przeździeckiego. Po 18 września pełnił funkcję adiutanta (oficera taktycznego) 110. pułku ułanów. Od 28 września był adiutantem, a potem zastępcą mjr. Henryka Dobrzańskiego „Hubala”, dowódcy Oddziału Wydzielonego WP. W końcu listopada 1939 r. przebywał w Warszawie razem z mjr. „Hubalem”, który spotkał się z gen. Michałem Karaszewiczem - Tokarzewskim ps. „Torwid”. W czasie pobytu w oddziale brał udział w kilku starciach z Niemcami w okolicy Gór Świętokrzyskich i Lasach Starachowickich oraz Suchedniowskich, m.in. pod Chodkowem i w Cisowniku. Opracował instrukcje dotyczące tworzenia oddziałów kadrowych przez zaciąg ochotniczy do oddziałów nierozbrojonych jesienią 1939 roku. 2 grudnia opuścił oddział i przez Kielce, Kraków, Tarnów, Grybów i Przełęcz Tylicką dotarł do Koszyc i Budapesztu (9 grudnia). Z Budapesztu udał się w kierunku na Zagrzeb, Mediolan, Turyn i Modenę, skąd przyjechał do Paryża 24 grudnia 1939 roku. Od 1 stycznia 1940 r. był słuchaczem oficerskiego kursu aplikacyjnego saperów w Wersalu, a od 15 marca instruktorem tego kursu w Centrum Wyszkolenia Saperów. Wraz z kpt. Janem Górskim zgłosił gotowość grona oficerów z Wyższej Szkoły Wojennej do udziału w desantach do kraju, jako Cichociemni. Od maja pracował jako referent w biurze Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej u gen. broni Kazimierza Sosnkowskiego w Paryżu, 12 maja przeniesiony do Angers. W tym miesiącu został zaprzysiężony na Rotę ZWZ. Ewakuowany po upadku Francji, 25 czerwca 1940 r. przybył do Wielkiej Brytanii (Crawford). Tam otrzymał przydział do I Brygady Strzelców jako dowódca kompanii saperów w rejonie Biggar. Od października pracował w Oddziale III Sztabu Naczelnego Wodza jako referent w Wydziale Studiów i Szkolenia Spadochronowego. Był współtwórcą lotniczej łączności z krajem oraz polskich wojsk spadochronowych i autorem oraz współautorem podstawowych opracowań i memoriałów do naczelnych władz wojskowych w tej materii. Brał udział w szkoleniu jako instruktor na kursach w Ringway (październik). W grudniu 1940 r. przeszedł na stację wyczekiwania w Hartford (nr 17). W nocy z 27 na 28 grudnia 1941 r. miał zostać zrzucony (operacja lotnicza „Jacket”, ekipa nr 2) na zapasową placówkę położoną między Sochaczewem a Bolimowem. Przez pomyłkę skoczkowie wylądowali 22 km na północ od Łowicza na las Paulinka - Załusków przy drodze Sochaczew - Gąbin, już na terenie Rzeszy. Po skoku, wraz z trzema spadochroniarzami został zatrzymany w polu przez patrol Grenzschutzu i odprowadzony na posterunek we Wszeliwach. Przy próbie rewizji otworzyli oni ogień i zabili czterech Niemców; otrzymał wówczas ranę w lewe ramię. Zrzutkowie szybko oddalili się od miejsca walki. Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”, poważnie ranny, dotarł na punkt kontaktowy w Domaniewicach, następnie przyjechał do Warszawy. Tam przebywał na melinach przy ul. Natolińskiej 4, Służewskiej 5 i Słowackiego 6/16. Na początku 1942 r. został przydzielony do Komendy Głównej ZWZ w Warszawie jako kierownik referatu operacyjnego w Oddziale III. 19 marca 1942 r. odznaczony przez Komendanta Sił Zbrojnych w Kraju gen. Stefana Roweckiego „Grota” za walkę z Niemcami po skoku Krzyżem Virtuti Militari 5 kl. i awansowany 10 września 1942 r. do stopnia majora ze starszeństwem od 27 grudnia 1941 roku. W tym czasie używał dokumentów na nazwisko Jan Kaczmarek, właściciel przedsiębiorstwa branży piśmienno-papierniczej. Był współautorem drugiego planu powstania powszechnego W 154, zawartego w raporcie operacyjnym dowódcy Armii Krajowej nr 154/III z 8 września 1942 r., a także autorem lub współautorem większości instrukcji bojowych oraz współpracownikiem Biura Badań Technicznych Wydziału Saperów Komendy Głównej AK. Jeden z inicjatorów wydawnictwa „Załoga” i członek redakcji pisma lotniczego „Wzlot”. Z ramienia KG AK przeprowadził inspekcję Okręgów, m.in. w Kielcach i Lublinie. W sierpniu 1943 r. kierował akcją zdobywania strażnic niemieckich na granicy Rzeszy i Generalnej Guberni dla sprawdzenia proponowanych metod walki. Był inicjatorem powstania w kraju i członkiem komitetu fundacyjnego sztandaru dla I Samodzielnej Brygady Spadochronowej i razem z dwoma innymi zrzutkami stanowił poczet sztandarowy w czasie poświęcenia go w kościele Kanoniczek przy ul. Bielańskiej 3 listopada 1942 roku. W lutym 1944 r. został mianowany inspektorem KG AK z pełnomocnictwami w zakresie unormowania stosunków w Okręgu AK Nowogródek i 20 lutego wyjechał z Warszawy, wraz z legendarnym por. Janem Piwnikiem „Ponurym”, na teren Nowogródczyzny, jako stolarz z niemieckiej organizacji Todta. Celem podróży było wyjaśnienie sprawy porozumienia między por. Józefem Świdą „Lechem” (dowódcą Zgrupowania Nadniemeńskiego AK) z Niemcami i rozmów ze stroną niemiecką, które prowadzone były w Lidzie w dniach 30 grudnia 1943 r. i 4 stycznia 1944 roku. W wyniku 8-tygodniowego rozejmu z Niemcami otrzymano 5 dużych wozów z bronią i amunicją. W swoich wspomnieniach „Lech” wyjaśniał, że działania te były uzgodnione z komendantem Okręgu i miały na celu wydobycie od Niemców broni, którą planowano wykorzystać w akcji „Burza”. Komendant Okręgu ppłk Janusz Szlaski „Prawdzic”, który początkowo zgodził się na propozycje „Lecha”, w styczniu 1944 r. zmienił zdanie, gdy sprawa przestała być tajemnicą. Na początku marca „Kotwicz” wziął udział w rozprawie Wojskowego Sądu Specjalnego we wsi Szlachtowszczyzna w okolicy Wasiliszek nad por. Świdą. „Lech” przyznał się do winy, nie ujawnił jednak przyzwolenia komendanta Okręgu na swoją działalność. Wykonanie wyroku śmierci Kalenkiewicz zawiesił do zakończenia wojny na mocy swoich uprawnień jako delegata KG. 14 marca 1944 r. przejął Zgrupowanie w składzie I i IV batalionu, później VIII baonu „Bohdanka” 77. pp AK. Rejonem jego działania był teren na południe od Lidy i po obu stronach Niemna, między jego dopływami Lebiodą i Gawią (ponad 2000 km). 15 kwietnia wyjechał do Wilna i spotkał się z ppłk. Aleksandrem Krzyżanowskim „Wilkiem”, dowódcą Okręgu AK Wilno, celem zaproponowania i omówienia planu „Serce” - „Ostra Brama” (zdobycia Wilna siłami Okręgów Nowogródek i Wilno przed nadciągającą armią sowiecką), którego pomysł i podstawowa koncepcja były jego autorstwa. W tym czasie kwaterował głównie w majątku Bagatelka pod Hołdowem. Zorganizował szkołę młodszych dowódców piechoty (podchorążówkę). Celem dotarcia na teren działalności Zgrupowania „Stołpce” por. Adolfa Pilcha „Góry” i wsparcia go w oderwaniu się z rejonu Iwieńca od oddziałów niemieckich i partyzantki sowieckiej, by wspólnie uderzyć na Wilno, 23 czerwca wyruszył na czele kombinowanego oddziału „Bagatelka” (około 600 żołnierzy). 24 czerwca dotarł pod Iwie, gdzie w starciu z Niemcami został ciężko ranny w prawe ramię. 26 czerwca brał udział w zasadzce na transport niemiecki w pobliżu majątku Kwiatkowce, 4 km od Subotnik. Atakowany był też przez sowieckie oddziały partyzanckie. Później odjechał do Dziewieniszek. Mieściła się tam kwatera polowa Dowództwa Oddziałów AK Okręgów Wileńskiego i Nowogródzkiego. Wobec pogorszenia się stanu zdrowia (gangrena) 29 czerwca poddany został amputacji ręki w Antoniszkach pod Oszmianą, a następnie przeniesiony do szpitala polowego w Onżadowie. 9 lipca, ciągle gorączkując, zameldował się generałowi „Wilkowi” (taki stopień, do rozmów z Sowietami, przyjął wówczas ppłk Krzyżanowski) w Wołkorabiszkach. Nie brał udziału w zdobyciu Wilna. Po zajęciu miasta przez armię sowiecką i aresztowaniach 17 lipca 1944 r., na odprawach w Wilnie i Boguszach dowódców Armii Krajowej oraz jej żołnierzy, wycofał się wraz z oddziałem z Jaszun do Puszczy Rudnickiej. Sytuacja była dramatyczna.„Na drodze łapie mnie goniec - wspominał oficer V baonu 77 pp AK - niesie rozkaz. Przy świetle czytam: Nasi dowódcy aresztowani z Wilkiem na czele. Dowiaduję się, że idziemy na zachód w Puszczę Rudnicką. Na skrzyżowaniu dróg w pobliżu Jaszun połączyliśmy się z innymi oddziałami nowogródzkimi. Ogółem ze dwa tysiące żołnierzy”. „Wszystkie drogi i dróżki zapełnione - pisał po latach oficer VII baonu 77 pp AK. - Wszystko dąży na zachód. Batalion nasz zatrzymuje się w lesie w pobliżu wsi Gajczuny nad Wisińczą. Tam mamy doczekać nocy, by oderwać się od nieprzyjaciela. Nad nami krążą obserwacyjne samoloty sowieckie. Krążą coraz niżej. Zrzucają ulotki”. Wkrótce zaczyna nad partyzantami krążyć sowiecka eskadra lekkich bombowców. W zaistniałej sytuacji dowództwo oddziałów wileńsko - nowogródzkich zwołało odprawę oficerów i podoficerów wszystkich oddziałów. Najwyżsi rangą oficerowie ppłk Janusz Szlaski „Prawdzic” i ppłk Zygmunt Blumski „Strychański” (świeżo mianowany następca płk. „Wilka”) postanowili, aby każdy sam zdecydował o swoim losie. Oddziały zostały rozwiązane. Pozostały dwie możliwości - pozostać lub wycofać się na zachód. Ten drugi wariant wybrał m.in. płk „Prawdzic” i część III i VII baonu 77 pp AK.
Ci, którzy postanowili pozostać, stopniowo zaczęli odtwarzać struktury konspiracyjne. W meldunkach do Komendy Głównej AK szef sztabu Okręgu Nowogródek AK pisał: „Podjąłem pracę na nowo. Stosunek ludności polskiej i białoruskiej do Sowietów wrogi. Biją przedstawicieli władz sowieckich. Major „Kotwicz” objął dowództwo okręgu”. Kalenkiewicz w drugiej dekadzie lipca 1944 r. wyselekcjonował ze znajdujących się przy nim żołnierzy około setki. Zdawał sobie sprawę, że po wkroczeniu armii sowieckiej tylko małe oddziały mają szansę przeżycia. Swoją działalność rozpoczęli i inni dowódcy. Porucznik Jan Borysewicz „Krysia”, „Mściciel” wraz z szefem Biura Informacji i Propagandy Okręgu Czesławem Zgorzelskim „Rafałem” wydali odezwę w imieniu żołnierzy i oficerów AK mającą na celu uspokojenie społeczeństwa i rozproszenie nastrojów przygnębienia i rozczarowania. Po objęciu dowództwa okręgu „Kotwicz” wezwał do siebie na odprawę wszystkich pozostałych na Nowogródczyźnie oficerów. Następowała stopniowa reorganizacja Okręgu. Utworzono dwa zgrupowania. Równocześnie Kalenkiewicz nakazał wznowienie działań partyzanckich ppor. Czesławowi Zajączkowskiemu „Ragnarowi”. AK-owcy z obu okręgów znaleźli się w Puszczy Ruskiej w okolicach Dubicz. Mieli tam zaplecze wielkich lasów bersztańskich i matecznika Horiaczy Bór, a jednocześnie dobry wgląd w ruch na szosie Wilno-Grodno. Kadra oddziałów wileńskich i nowogródzkich AK prawie miesiąc trwała w puszczy na tyłach wojsk sowieckich, jednak obroża powoli się zaciskała. U progu tego okresu mjr „Kotwicz” miał poniżej dwustu żołnierzy pod bronią. Liczba ta topniała ciągle - nie wskutek dezercji, ale zwykłych ludzkich i rodzinnych powikłań. Dowódcy nie robili trudności przy zwalnianiu, bo zmniejszone stany ułatwiały aprowizację i zaopatrzenie. A w razie potrzeby można było przecież skrzyknąć pospolite ruszenie. Akcji zaczepnych nie prowadzono. Zdarzały się starcia, ale raczej przypadkowe niż zaplanowane. Kotwicz powtarzał: Nie zaczepiajcie sowietów, zwłaszcza większych oddziałów. Nie chcę sam zginąć i nie chcę, żeby zginął którykolwiek z was. Chcę, żebyście wrócili do swoich i jeszcze mieli po sześcioro dzieci. Wskazaniu „Nie zaczepiać” towarzyszyła druga instrukcja: „Ale bronić się w razie zaczepki”. Na tak wąskiej dróżce manewrowanie jest trudne. Prędzej lub później (ale zważywszy rozmach, z jakim władze sowieckie wzięły się do tępienia AK - raczej prędzej) musiała nastąpić konfrontacja. Dowódcy Smierszu odpowiadali swym stanowiskiem - a zapewne i głową - za zlikwidowanie „obcych wojsk” na zapleczu frontu. Mimo niewiarygodnej zdrady, jakiej dopuścili się Rosjanie, „Kotwicz” nie zwątpił w sens walki. 10 sierpnia w Stajach pod Dubiczami doszło do zaimprowizowanej odprawy oficerów z ocalałych jednostek AK. Prócz Kalenkiewicza był mjr Czesław Dębicki ,,Jarema”, kpt. Edmund Banasikowski „Jeż”, por. Adam Boryczka „Tońko”, dowódca resztek VI Brygady, dwaj cichociemni: kpt. Franciszek Cieplik „Hatrak” i rtm. Jan Skorochowski „Ostroga”, kpt. Bolesław Wasilewski „Bustromiak”, i inni. Oto jak kpt. „Jeż” zapamiętał tamtą odprawę:
"Wpatrywałem się z uwagą w zmizerowaną twarz Kalenkiewicza. Oficer - inwalida o jednej ręce, który nie ugiął się pod ciężarem przeżywanej tragedii i trudnych warunków życia w puszczy, otwierał przed nami swe myśli i serce. Czy istnieją podstawy do patrzenia w przyszłość z optymizmem i nadzieją? - Sądzę, że tak - mówił mjr Kalenkiewicz. - Najważniejszą podstawą tych nadziei jest naród polski, który tyle razy w swych dziejach okazał wolę walki, przeżycia niewoli i prześladowań. Drugim elementem nadziei jest wkład żołnierza polskiego w walkę u boku aliantów. W układzie sojuszu państw walczących ze wspólnym wrogiem obowiązuje zasada nienaruszalności prawa międzynarodowego, głoszącego tezę - „nic o nas bez nas”. Rozbrojenie i niszczenie oddziałów AK jest aktem wojskowej agresji przeciwko nam - sojusznikom wielkich aliantów. Nie ma żadnej podstawy prawnej, która by zezwalała Rosji Sowieckiej prowadzić niszczycielską akcję przeciwko Polsce, która jest państwem suwerennym. Okazaliśmy im czynem, krwią przelaną na Ziemi Wileńskiej, gotowość do walki ze wspólnym wrogiem. Terror i niszczenie polskości były zapłatą za bohaterstwo naszego żołnierza. Sądzę, że rządy państw alianckich o tym nie wiedzą. Trzeba jak najszybciej i za wszelką ceną powiadomić o zbrodniczej akcji Kremla." Zebrani byli przekonani, że alianci nie wiedzą ani o akcji „Burza”, ani o podstępnej likwidacji AK na Wileńszczyźnie. Wierzono, że przy sztabie Frontu Białoruskiego znajduje się grupa alianckich oficerów łącznikowych, że wystarczy przekazać im informacje... Przy sztabie sowieckim nie było oficerów alianckich, ale alianci, o czym „Kotwicz” nie wiedział, dokładnie byli o wszystkim poinformowani. Tyle że woleli nabrać wody w usta. Wiadomości o przebiegu „Burzy” przysyłano do Komendy Głównej via Londyn i do Wodza Naczelnego w Londynie. Polacy na bieżąco informowali Anglików. Otrzymanie wiadomości z Londynu o aresztowaniu sztabów Wieleńskiego i Nowogródzkiego Okręgu AK potwierdził „Bór” Komorowski w telegramie wysłanym (też poprzez Londyn) już 20 lipca. Dodatkowy meldunek na temat rozbrojenia oddziałów przesłał „Bór” do Naczelnego Wodza 22 lipca. Niemożliwością jest, by Anglicy nie otrzymali tych informacji, zwłaszcza że... na wszelki wypadek szpiegowali Polaków. Jeśli więc sprawę postanowiono przemilczeć, to zakaz mówienia o „Burzy” na Wileńszczyźnie musiał pochodzić z najwyższego szczebla, najprawdopodobniej od Churchilla. Dla dobra stosunków z Sowietami uznano, że nie było wyzwalania Wilna ani rozbrajania AK, ani - tym bardziej - mordowania ludności polskiej. Trudno powiedzieć, kiedy „Kotwicz” utracił swój optymizm i swoją nadzieję. Być może nie miał ich nigdy, a jedynie podtrzymywał na duchu swoich żołnierzy i - z conradowską wiernością - wykonywał do końca obowiązki. Po nominacji na komendanta Podokręgu Nowogródek „Kotwicz” przystąpił do reorganizacji ocalałych oddziałów. Planował utworzenie takiej bazy partyzanckiej, która zapewniłaby obronę ludności polskiej i dawałaby szansę przetrwania Armii Krajowej - przynajmniej do zakończenia wojny. „Baza - jak zanotował „Jeż” - miała składać się z dwóch zgrupowań: północnego, dowodzonego przez por. „Krysię” - Jana Borysewicza, i południowego, pod dowództwem kpt. „Licho” - Stanisława Szabuni”. W pewnym momencie „Kotwicz” brał pod uwagę także możliwość powstania - wysłał z taką sugestią dwa meldunki do Komendy Głównej. Rozumiał to powstanie jako krótką masową demonstrację, jako krzyk, który musi zwrócić uwagę świata. W nadanej 21 sierpnia 1944 roku depeszy Kalenkiewicz pisał: "Nów do KG Podtrzymuję tezę, że bolszewicy pod pretekstem poboru chcieli usunąć wrogą im ludność kresową. Po nieudaniu się tej próby zastosowali taktykę stokroć groźniejszą. Stałe aresztowania po całym terenie po kilka-kilkanaście najaktywniejszych osób i częste wypadki rozstrzeliwania. Kazałem wzmóc opór [...] Niszczyć rozpoznanych agentów sow. i szpiegów. Melduję raz jeszcze, że jesteśmy zdolni do masowego krótkotrwałego porywu. Śmiercią jednak jest dla nas dłuższe pozostawanie pod okupacją bolszewicką, w izolacji od świata wobec sowieckich metod stopniowego wyniszczania. Konieczna pilna interwencja międzynarodowa. Czy jest możliwe stworzenie w Wilnie, Lidzie, itp. amerykańskich baz lotniczych i choć częściowo je wyzyskać do omówionych celów? Kotwicz" Na walkę i powstanie KG AK zgody nie wyraziła. W swojej depeszy z 18 sierpnia 1944 r. KG mianowała Kalenkiewicza podpułkownikiem i komendantem Podokręgu Nowogródek. Depesza ta jednak nigdy nie trafiła do adresata.
SURKONTY – 21 VIII 1944 r. Kotwicz od czasu narady w Stajach nie robił dłuższych wypadów - lub mówiąc ostrożniej: nie ma wiadomości, by między 10 a 21 sierpnia oddalał się od swoich melin w Skirejkach i Surkontach, znajdujących się 18-20 km na wschód od Dubicz. Oczywiście, partyzantka wymaga stałego ruchu, ciągłych zmian miejsca postoju, ale z niewiadomych względów (może choroba, gorączka i osłabienie?) „Kotwicz” taktyki tej zaniechał, przyczaił się i czekał. Zresztą obie wioski - ściślej mówiąc: zaścianki, albo jak mówią miejscowi „okolice” - doskonale nadawały się na schronienie: były zamieszkałe przez Polaków, luźno zabudowane i przylegały do lasów. Wraz z litewską wsią Pielasa ("Kotwicz" omijał ją z daleka i poruszał się tylko nocą) osiedla te tkwią w wielkim worku, którego zachodnią granicę stanowią bagna Kamienny Most, wschodnią - niemal równie błotnista dolina Dzitwy, a u wierzchołka znajduje się miasteczko Raduń. Niecka Kamiennego Mostu ma około 10 km długości i stanowi skuteczną barierę komunikacyjną. Przecina ją tylko jedna droga - na Wawiórkę. Dobre to przy obronie, ale czasem może sprawić kłopot. Żeby zapewnić sobie inne drogi odwrotu, VII baon 77 pp zbudował tam 4 konspiracyjne przejścia. Z Kamiennego Mostu bierze początek rzeczka Przewoża wpadająca do dużego jeziora Pielasa, nad którym góruje kościół w Dubiczach. Ta sama rzeczka po wykąpaniu się w jeziorze przybiera nazwę Kotry, przecina całą Puszczę Ruską i ginie w Niemnie. Nad jej górnym biegiem rozciąga się „Święte Błoto”, na którym w 1863 roku walczył i zginął Ludwik Narbutt. Od wschodniej strony wór zamykają rozlewiska Dzitwy, rzeki leniwej i krętej. Dróg tu niewiele, tylko ścieżki, kładki przez strumyki i wąskie przejścia przez moczary, które zablokować potrafi jeden rkm. Więcej tu pól i łąk, więcej też zaścianków szlacheckich, małych, pracowitych i patriotycznych: Dowgieliszki, Raczkiewicze, Butrymy, Kierbedzie, Hancewicze, Wilbiki, Giesztowty, Janowicze, Bieńkowicze, itd. W jednej z tych wiosek - Zaleskie - ukrywała się radiostacja Okręgu Nowogródzkiego Wanda 20, obsługująca również Wilno (wpadła w ręce sowieckie 8 września 1944 r.). Po wyzdrowieniu Kotwicz zaplanował dwie odprawy. Pierwszą - w niedzielę 20 sierpnia - przeznaczał na analizę operacji „Ostra Brama”, a nazajutrz miała się odbyć odprawa poświęcona zagadnieniom intendenckim - zimowego zaopatrzenia i leż. Obie w Skirejkach. Ale nieprzyjaciel też miał plany i dobry wywiad. Najwidoczniej przedłużający się pobyt oddziałów AK na „Świętym Błocie” zwrócił uwagę agentów. W sobotę 19 sierpnia oddział „Jaremy” został zaatakowany w kolonii Borowe (3 km od Dubicz). Tkwiły tam skromne resztki dawnego zgrupowania, bo por. Adama Boryczko ps. „Tońko” udał się z dwoma plutonami „Solczy” do Puszczy Rudnickiej, żeby ściągnąć stamtąd błąkających się AK-owców. Pozostałym wojskiem „Jaremy” - trzy plutony, około stu żołnierzy - dowodził jego zastępca, kpt. Edmund Banasikowski ps. „Jeż”, który tak wspominał tamten dzień:"Sowieciarze zaatakowali nas o brzasku. Gęsta mgła utrudniała widoczność. Zaskoczenie było zupełne. Ani ludność, ani nasze patrole nie sygnalizowały obecności wojsk sowieckich w puszczy; prawdopodobnie zostały one przetransportowane w nasz rejon w ciągu nocy. Walka była krótka. Z miejsca zorientowałem się, że uratować nas może tylko wyjście z pierścienia. Uderzyliśmy na tyralierę idącą z północnego kierunku. Nasz silny ogień i błyskawiczne uderzenie spowodowały popłoch wśród bolszewików. Przebiliśmy się. Jedną drużynę rzuciłem na osłonę mjr. „Jaremy”, który po uciążliwych marszach w puszczy leżał poobcierany (stopy i pachwiny) opodal w chutorze. „Jarema” wydostał się z matni, ale potem, jadąc w przebraniu chłopskim furmanką do Wilna, został aresztowany. Kierując się instynktem, starałem się wejść jak najgłębiej w las. Nie miałem ani kompasu, ani mapy. Mapnik straciłem, gdy dostałem serię z pepeszy na podwórku chałupy, w której nocowałem. W odległości kilku kilometrów od Borowego natrafiliśmy na nie dozorowane tabory sowieckie, co wskazywało, że była to jedna z ich podstaw wyjściowych. Patrole sowieckie wkrótce zgubiły nasz ślad i strzelały na ślepo. Po 2-3 godzinach znaleźliśmy się nad rzeką Naczą. Policzyliśmy się: miałem dwóch rannych (lekko) i kilku zaginionych. Nie wiem, co się z nimi stało: polegli, dostali się do niewoli czy zawieruszyli w lesie. Po całodziennym marszu przez chaszcze i błota, przenocowaliśmy w małej wiosce przy drodze Koleśniki - Ejszyszki. Tam postanowiłem na własną rękę rozwiązać oddział, bo zdawałem sobie sprawę z beznadziejności naszej sytuacji i wiedziałem, że wojsko sowieckie przeczesuje lasy." Tego samego ranka oddziały NKWD zaatakowały oddział AK kpt. Bolesława Wasilewskiego „Bustromiaka”, liczący około 80 żołnierzy. Jego straty wyniosły 7 zabitych i 4 rannych, których unieśli z sobą koledzy. Oddział ten znajdował się w lesie w okolicy Poddubicz, a więc o kilka kilometrów od „Jaremy”, ale oba nie znały położenia i umiejscowienia sąsiada. Wydaje się to nieprawdopodobne, wydaje się, że komendant okręgu powinien być poinformowany o obecności i ruchach wileńskiego oddziału na swoim terenie, ale w tych czasach nic nie było proste i oczywiste. "Nie mieliśmy przecież - wspomina „Jeż”- ani nadajników radiowych, ani telefonów. Łączność była piesza lub konna. Rozkazy przychodziły z Wilna, punktem kontaktowym była plebania w Dubiczach. Proszę również mieć na uwadze, że od aresztowania „Wilka” do bitwy pod Borowem upłynął zaledwie miesiąc." A minęły dwa tygodnie lub niewiele dłużej od czasu objęcia komendy nowogródzkiej przez „Kotwicza”. Po Boguszach i Miednikach z siatki organizacyjnej zostały strzępy, zabrakło kluczowych osób i ogniw, kontakty trzeba było odbudować, chodów na nowo uczyć, a każde działanie opóźniała konspiracyjna ostrożność i obawa przed zdradą. Tak więc 19 sierpnia 1944 dwa oddziały AK stoczyły dwie oddzielne walki z obławą sowiecką. Natarcie na oddział kpt. „Bustromiaka” nastąpiło też o świcie. W walce uczestniczyli m.in. kpt. Franciszek Cieplik „Hatrak” i rtm. cc Jan Kanty Skrochowski „Ostroga”, przy czym ten ostatni odznaczył się „wybitną odwagą” (cytat z rozkazu). Dzięki lepszej znajomości terenu „Bustromiak” oderwał się od nieprzyjaciela i wycofał się w kierunku Surkont, kwatery majora „Kotwicza”."Bezrukij Major" - część 3>
Tymczasem w Surkontach panował spokój. Kiedy w piątek 18 sierpnia Helena Nikicicz ps. „Czarna Magda” wróciła tam po kilkudniowej nieobecności, zastała wszystkich w świetnym humorze: - Weszłam do słonecznego pokoju. Irena pisała. Major chodził na ukos przez pokój i przywitał mnie wesoło: - Pani Magdo, już jestem zdrów! Ręka zupełnie się zagoiła. Henryk był na zasadzce, wrócił nazajutrz rano. W sobotę wieczorem udaliśmy się we troje na odprawę do Skirejek. Szliśmy nocą przez ciemny las. Major powiedział: - Henryk, podaj matce rękę, bo obije bose nogi o karcze. Nad ranem przybył do Skirejek kpt. „Bustromiak” z całym oddziałem i opowiedział, co się działo w Poddubiczach. Całą niedzielę trwała odprawa. Tymczasem zaczęły nadchodzić złe wiadomości. Jakaś kobieta z dzieckiem na ręku ostrzegła, że w Pielasie były sowieckie samochody. Major odprawy nie przerwał. O zmroku cała grupa ruszyła z leśniczówki w Skirejkach w kierunku Surkont. Po drodze zatrzymano się na kolonii, gdzie już biwakował oddział osłonowy, około 60 żołnierzy. Tu odbył się dalszy ciąg odprawy. Pchor. Henryk Nikicicz „Orwid” czytał głośno opracowanie „Kotwicza” pt. „Wyprawa wileńska i kryzys rudnicki”. Spalono pęk łuczywa, zakopcono chatę. W podsumowaniu „Kotwicz” doszedł do wniosku, że gdyby łączność AK działała sprawniej i gdyby dowódcy wszystkich oddziałów zachowali się karnie i na czas przybyli pod Wilno, operacja „Ostra Brama” mogła się udać. „Kotwicz” nie mógł przeboleć, że po zdradzie sowieckiej niektóre oddziały załamały się i dały rozbroić bez strzału, że 13 brygadę z Mołodeczna wziął do niewoli 20-osobowy patrol sowiecki, że przed wywiezieniem w głąb Rosji nie udało się odbić jeńców z obozu w Miednikach... Noc miała się ku końcowi, kiedy odprawa przeniosła się do Surkont. Osłona też tam przeszła. Zrobiono to ostrożnie i w ciemnościach, żeby nie zwracać uwagi ludności. „Kotwicz” polecił złożyć rannych w zajmowanej przez niego chacie, otoczenie zajęło stodołę. Kpt. „Bustromiak”, jako dowódca oddziału, rozstawił ubezpieczenia. „Kotwicz” oczekiwał, że rano przybędzie kpt. Stanisław Sędziak „Warta” z oficerami intendentury dla omówienia zimowego zaopatrzenia oddziałów, a tymczasem dyktował coś „Orwidowi” w ogródku. Mundury ich wisiały na płocie... Był poniedziałek, 4 maja 1863 roku. Piękny, pogodny dzień wiosenny. Ale Narbutt czuł się źle, był przemęczony i przygnębiony. Złych myśli nie rozproszyła nominacja na Naczelnego Wodza Wojsk Wielkiego Księstwa Litewskiego, ani otrzymany przed trzema dniami awans na pułkownika. W partii miał kilkuset ludzi, ścigało go 3000 żołnierzy gen. Weljaminowa. Raz po raz usiłowali Narbutta osaczyć, ale powstańcy wymykali się obławom. Wreszcie ukryli się w moczarach między Dubiczami a Romanowem. Kryjówkę wydał szlachcic skatowany przez Moskali, Adam Karpowicz. Poprowadził żołnierzy przebranych za wieśniaków. Narbutt nie podejrzewał niczego, bo spodziewał się chłopów z dostawą chleba.
Karpowicz jak Judasz wskazał palcem i „Oto Narbutt” zawołał. Odsłoniły się świtki chłopskie, ukazały się karabiny. Już w pierwszej salwie Narbutt został ranny w nogę, nie przestał jednak dowodzić. Powstańcy bagnetami otworzyli pierścień moskiewski, ale inna kompania Rosjan odcięła im odwrót i zepchnęła w bagna. Na rozkaz Narbutta partia rozsypała się, każdy na własną rękę szukał ratunku. Narbutt cofał się ostatni. Trafiony w pierś i szyję, osunął się na ziemię. - Zostawcie mnie, już umieram - nakazał. Klimontowicz i Jakubowski uklękli, chcąc opatrzeć. Usłyszeli ostatnie jego słowa: „Dulce est pro patria mori”. [Słodko jest umrzeć za ojczyznę].
Następnego dnia włościanie pozbierali ciała 13 poległych, w kościele dubickim odprawiono modły, a potem pogrzebano wszystkich we wspólnej mogile. Władysław Karbowski, Ludwik Narbutt, Grodno 1935
Na skutek donosu naczelnik raduńskiego rejonowego Oddziału Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych kapitan bezpieczeństwa państwowego Czikin skierował w okolice wsi Surkonty, celem likwidacji „zgrupowania bandyckiego”, Grupę WywiadowczoPoszukiwawczą 3. batalionu 32. Zmotoryzowanego Pułku Strzelców Wojsk Wewnętrznych NKWD pod komendą dowódcy kompanii, starszego lejtnanta Korniejki, i zastępcy naczelnika rejonowego Oddziału NKWD, młodszego lejtnanta Bleskina. Był poniedziałek 21 sierpnia 1944 roku. Piękny, pogodny dzień letni. Było koło drugiej po południu. Obiad - zsiadłe mleko i kartofle - zjedzono ze smakiem. Warta i oficerowie - zaopatrzeniowcy ciągle nie nadchodzili. „Czarna Magda” zaniosła do ogrodu kogel-mogel z dwóch jajek. „Kotwicz” podziękował, przytrzymywał kubek kolanami i mieszał lewą ręką. Ale nie zdążył zjeść smakołyku, kiedy nadbiegł chłopak.- Sowieci! „Czarna Magda” podaje mundur, zapina. Wybiegają. „Kotwicz”, za nim „Orwid” z pepeszą. Gęsta strzelanina, przeważnie serie z broni maszynowej i automatów. Teren niesprzyjający, lekko falisty, mało zarośli. Atak sowiecki idzie od Kamiennego Mostu, odcinając drogę przewidzianą na wycofanie. Rozpiętość frontu około pół kilometra. Prawego skrzydła broni rkm. Tu są „Kotwicz”, „Ostroga” i „Orwid”. Lewego pilnują „Bustromiak”, „Hatrak” i por. Walenty Wasilewski „Jary” , brat „Bustromiaka”. Oddział AK liczy łącznie z oficerami przybyłymi na odprawę 72 osoby, w tym 4 kobiety. Przybywające 3 lub 4 ciężarówki NKWD dostrzeżono w chwili, gdy zahamowały i zaczęli z nich wyskakiwać bojcy. Cichy alarm wśród chłopców „Kotwicza”, rozrzuconych po odległych gospodarstwach, spowodował sprawne zajęcie stanowisk przez obsługę rkm. Spokojnie obserwowano przez lornetki Sowietów, gdy milczkiem podkradali się do zabagnionej łąki. Tam oczka wody rozbiły rytmicznie rozstawioną tyralierę i skupiły Sowietów w małe grupki. Wtedy, na rozkaz „Kotwicza”, otwarto zmasowany ogień. Jego skuteczność była ogromna. Rozpiętość frontu liczyła około 1000 metrów. Na prawym skrzydle przebywali m.in. „Kotwicz”, jego adiutant pchor. Henryk Nikicicz „Orwid” oraz rtm. cc Jan Skrochowski „Ostroga”, lewego skrzydła bronili kpt. „Bustromiak”, cichociemny kpt. Franciszek Cieplik „Hatrak” i por. Walenty Wasilewski „Jary”. Strzelanina o różnym natężeniu trwa „jakiś czas”. Trudno ocenić jak długo. Potem cichnie. Na polu walki zostało około 30 zabitych żołnierzy sowieckich i kilkunastu rannych. Straty AK minimalne: kilku rannych, wśród nich kpt. „Bustromiak” draśnięty kulą koło oka i skroni. Po opatrunku wraca na linię. Inny oficer dostał w udo, rana szarpana pośladka, bardzo krwawi. Korzystając z pauzy „Kotwicz” z pistoletem w lewym ręku zwołuje naradę. „Bustromiak” opowiada się za wycofaniem. „Kotwicz” też, ale nie zaraz. „Jeśli wytrzymamy do wieczora (było po godz. 15.00), będziemy mogli zabrać rannych. W dzień ich nie wyniesiemy. A jak zostawimy - marne ich widoki”. Popiera go „Hatrak”. Na tym staje: do wieczora! „Orwid” jest też na naradzie. Na uboczu wręcza „Czarnej Magdzie” złoto komendy.- Schowaj to, mamo.
- Dzięki Bogu, dziecko, że żyjesz! - Nie skończyło się jeszcze... W pierwszej fazie walki zginęło 16-30 żołnierzy sowieckich i było kilkunastu rannych, w tym obaj sowieccy dowódcy. Straty po stronie polskiej ograniczały się do kilku zabitych, w tym por. Walentego Wasilewskiego ps. „Jary”, i rannych, wśród nich kpt. „Bustromiaka” draśniętego kulą koło oka i skroni. Około godz. 15:00 nastąpiła krótka narada. „Bustromiak” opowiadał się za wycofaniem i otrzymał zgodę, by wycofać się z lżej rannymi, „Kotwicz” postanowił zostać do wieczoru, by zabrać ciężko rannych. Nie doczekał... W tym czasie oddziałom sowieckim przybył z odsieczą dowódca Grupy Wywiadowczo-Poszukiwawczej 3/32 zmot. pułku strz. kpt. Szulga i naczelnik rejonowego oddziału NKWD kpt. bezp. państw. Czikin. Wybiegli. Znowu strzelanina, jeszcze silniejsza. Samoloty. Pociski zapalające. Zajęła się stodoła gdzie leżą ranni. Gwiżdżą kule, sypią się szyby. Piekło. Ogień i śmierć. „Bustromiak” każe kobietom opuścić zabudowania, zejść do olszynki, wyprowadzić tam rannych. To niżej, fałda ich osłoni. Kapitan ma przy sobie kilku żołnierzy. - Słuchajcie chłopaki: Nie wiem, co z „Kotwiczem”. Był z „Ostrogą” przy rkm-ie Kalecińskiego. Rkm-u teraz nie słychać. Trzeba dojść i sprawdzić. Kto pójdzie? - Ja pójdę! - Wyrywa się Teresa, sanitariuszka. Ładna, młodziutka. - Ja pójdę! Wy macie broń, ja nie mam. A Kalecińskich znam z Lidy. Co im powiedzieć? - Jak zobaczysz "Kotwicza", machnij nam chusteczką. Chusteczki nie miała, pożyczyła. Pochyliła się i poszła przez łąkę. Aby dojść do górki, gdzie owies. Ze dwieście metrów. Cały czas strzelają, pryskają grudki ziemi. Z tyłu wołają do niej „padnij”, ale jak tu padać, kiedy trzeba iść. Już jest przy owsie. Idzie i woła: - Rkm, dowódca, „Kotwicz”! Rkm, dowódca, „Kotwicz”! Tak kazali. Żadnej odpowiedzi. Nikogo nie ma? Z rowu odzywa się wreszcie sierżant z kompanii „Bogdanka”: - Co się drzesz! Gdzie leziesz? Uciekaj! - Mam rozkaz dowiedzieć się, co z „Kotwiczem”. - Nie żyje. Kotwicz nie żyje, rkm nie żyje, rotmistrz nie żyje. Teraz leć, bo nas tu bagnetami rozniosą. Patrz: „Bustromiak” już odchodzi! Obejrzała się. Rzeczywiście - skradali się przygarbieni. „Bustromiak” z obwiązaną głową i czterech, sześciu, ośmiu, jedenastu żołnierzy. Karabiny niosą po partyzancku. Kierunek: wysoki łubin. Za nim las-ratunek. Teresa też w tamtą stronę. Pędem! O, tędy wycofywał się „Hatrak” - i dostał. Leży, krew tryska z ramienia fontanną. Przy nim Genia Myszkówna. Opatruje go. Ależ tu wydmuch: ze wszystkich stron strzelają. Prędzej! Wpadła do głębokiego rowu. Po łydki w mazi, ale przynajmniej miejsce bezpieczne. Nieprawda: tu ją dopadli sowieccy żołnierze... Wyciągnęli z rowu, dali 4 metalowe puszki z taśmami do km i ja te jaszczyki niosłam za nimi. A oni robili obchód pola bitwy. Naszych rannych, wszystkich: lekko rannych i ciężko rannych, żyjących i nieżyjących, przebijali bagnetem. Wszystkich! Pamiętam twarz kapitana „Hatraka”... Miał złotą szczękę, patrzył przytomnie, patrzył tak, jakby jemu było mnie żal. Widziałam to po jego oczach. Sołdat pchnął go bagnetem w bok. „Hatrak” zęby wyszczerzył, a on go w brzuch, w pierś, kilka razy. Obok twarzą w dół leżała Gienka. Nie żyła. Potrącił ją nogą, przewrócił na wznak, chciał też przebić, ale oficer zawołał: „Nie trogaj!”. Poszli dalej. W Surkontach atakował, według ocen ocalałych oficerów AK, sowiecki batalion dowieziony na 30 ciężarówkach. Stosunek sił wynosił 10:1 na niekorzyść Polaków. W drugiej fazie bitwy oddziały sowieckie zaatakowały lewe skrzydło obrony, starając się przełamać opór polskich stanowisk, wedrzeć się na tyły obrońców i odciąć drogę odwrotu. Na prawym skrzydle rozpoczęły natarcie świeżo przybyłe oddziały NKWD. W tej fazie Sowieci zdobyli wzgórze, na którym ustawili cekaem. W tym czasie nastąpił nalot kilku sowieckich samolotów, które ostrzelały pozycję Polaków z broni pokładowej. Sowiecki cekaem swoim ogniem ze wzgórza zniszczył polski punkt dowodzenia, zabijając polską obsługę rkm, majora „Kotwicza”, rotmistrza „Ostrogę” i adiutanta „Orwida”. Ten fakt spowodował wycofanie się pozostałych partyzantów. Według dokumentów sowieckich: „w wyniku 5-godzinnego boju (bandę) całkowicie zniszczono - zabito 53 bandytów, w tym 6 oficerów białopolskiej armii. Schwytano do niewoli – 4”. Kiedy we wtorek rano zbierano zwłoki i szukano mjr. „Kotwicza”, któryś sołdat zauważył na zroszonej trawie ślad. Ślad kończył się przy kopie siana. Czterech podbiegło, odgarnęli siano. Wewnątrz leżał skulony, ciężko ranny strzelec Czesław Marszałek „Żuraw”. Wyciągnęli go, szykowała się jeszcze jedna egzekucja. Gdyby nie Teresa... Wpadła w histerię: krzyczała, wrzeszczała, tupała, wyrywała się, żeby mu pomóc, osłaniała przed żołnierzami. No i nie zadźgali go na miejscu, jak tamtych. Zmarł w więzieniu w Lidzie. Teresa wybłagała trzy dni życia dla kolegi, ale tym samym odsłoniła swoje związki z oddziałem. Legenda o jej przypadkowym znalezieniu się w Surkontach prysła. Za tę „zbrodnię” sąd sowiecki skazał ją na karę śmierci. Ułaskawiona, spędziła 10 lat na zsyłce. Nie ma świadka śmierci „Kotwicza”. Jest opowieść, którą ludzie powtarzają od kilkudziesięciu lat. Pierwszy na tym skrzydle zginął „Ostroga”. Potem „Kotwicz” dostał kulę w czoło, wylot z tyłu czaszki. „Orwid” rzucił się, żeby wyciągnąć go spod ognia i w tej samej chwili padł na nogi dowódcy. Trzy kule w pierś. Tak ich razem znaleziono... Alfred Paczkowski „Wania”, cichociemny, napisał po latach: „Maciej - to Poniatowski. Jego śmierć była demonstracją i sprawą honoru”. Oddziały AK i oddziały samoobrony polskiej trwały na straży polskości na Nowogródczyźnie do lat 50., tocząc nierówną walkę z sowiecką inwazją i sowietyzacją tych ziem. W bitwie pod Surkontami straty sowieckie wyniosły 132 zabitych. Po stronie AK poległo 39 żołnierzy:
mjr/ppłk cc Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz",
kpt. Michał Pękała (?) „Bosak",
kpt. cc Franciszek Cieplik „Hatrak",
rtm cc Jan K. Skrochowski „Ostroga",
ppor. Stanisław Dźwinel „Dzwon",
ppor. Walenty Wasilewski „Jary",
pchor. Henryk Nikicicz „Orwid",
pchor. Henryk Cywiński „Wilk",
plut. Franciszek Stankiewicz Mikado",
kpr. Kazimierz Ejsmont „Irak",
kpr. (plut.?) Predoń „Kowal",
kpr. Bohdan Bednarczyk „Dan",
strzelcy i starsi strzelcy:
Jan Caputa,
Stanisław Caputa,
Jerzy Gryszel „Jurek",
Jerzy Kaleciński „Kosinus",
Zygmunt Kaleciński „Sinus",
Jerzy Kleindienst „Basia",
Bohdan Karpowicz „Sowa",
Stanisław Krukowski „Czarny",
Zygmunt Miąć „Szczerbiec",
Eugenia Myszkówna „Gienka",
Tadeusz Skobcjko „Błysk",
Władysław Sperski „Tolot",
Mieczysław Szeptunowski,
Zygmunt Werkun „Zima",
Henryk Żurawski „Marabut",
Żaczkiewicz,
Witold Żuk, i 10 żołnierzy nieznanych nazwisk i pseudonimów.
Na pobojowisku w Surkontach zostały dwie kobiety: „Czarna Magda” i warszawianka Zosia - szyfrantka. Kto żyw i mógł się ruszać - uszedł, a rannych i bezwładnych dobito lub zastrzelono. We wsi było więcej trupów niż ludności. Nim żołnierze z okrzykiem „Gdie biełyje?” wpadli do obejścia, Zosia zakopała szyfry i papiery „Kotwicza”, a „Czarna Magda” złoto komendy. Opowiadanie „Czarnej Magdy” [Helena Nikicicz], spisała Anna Kalenkiewicz - Mirowicz w 1944 roku. Siostra „Kotwicza” tak zapamiętała to spotkanie: Pamiętam z pełną wyrazistością cichy, pogodny i kolorowy wieczór jesienny w 1944 roku, kiedy matka „Orwida” do mnie przyszła. Z ganku naszego mieszkania na wysokiej górze nad Bernardyńskim jeziorem w Trokach widziałam, jak szła: wysoka, zręczna, z czarnymi włosami gładko zaczesanymi z rozdziałkiem po środku, w chłopskim ubraniu, zupełnie bosa. Pomyślałam sobie, że to ktoś z okolicy przychodzi kupić ode mnie resztki przedwojennej garderoby. Mąż mój od tygodni leżał ciężko chory, nie mieliśmy z małym synkiem z czego żyć. Jestem łączniczką majora „Kotwicza”. Uśmiechnęłam się radośnie. Wiedziałam, że nie uległ losowi prawie całej polskiej partyzantki, spodziewałam się od niego wiadomości. - Niech się pani nie śmieje - powiedziała przejmującym głosem. Przyniosła mi czapkę przeszytą kulą, koszulę i szelki - znaki spełnionego do końca obowiązku. Została u nas przez kilka dni dziwnie dostojna i prosta w swoim bólu. Była odurzona ciosami, które na nią spadły, czasem pół przytomna. Mąż i dwóch synów już poległo, najmłodszy, 15-letni z kompanii szkolnej mego brata, wywieziony został do Kaługi. Nocami zrywała się z krzykiem, wołając męża i dzieci. W dzień opowiadała równym, spokojnym głosem, bez płaczu i jęków. Opowiadała sumiennie, przypominając wszystkie szczegóły tak ważne w oczach tej prostej bohaterskiej kobiety i w moich oczach - siostry. Nie potrafiła ocenić politycznej i wojskowej roli Kotwicza, wiele z jego postępowania wydawało jej się dziwnym, ale sercem jak mało kto odczuła jego wielkość. Opowiadanie traktowała jako ostatni obowiązek, jaki miała do spełnienia. Anna Kalenkiewicz - Mirowicz tak wspomina opowieść „Czarnej Magdy: Nagle dochodzi mnie pogłoska: Major zabity. - Pani Zosiu, czy to prawda? - Tak, stało się wielkie nieszczęście - odpowiada ledwie żywa. Nie mówi mi nic o śmierci syna [pchor. „Orwid”]. Namawiam ją, by w nocy iść do Skirejek. Mówi: „Tu pani miejsce, pani Magdo”. I dopiero wtedy powiedziała o Henryku. Ale idziemy, bo przecież po ciemku nie znajdziemy ani rannych, ani zabitych. Wykradamy się w nocy. Zosia mówi, że Major i Henryk spodziewali się śmierci - poznała to po sposobie, w jaki się z nią żegnali. Henryk prosił ją o opiekę nade mną. Pewne podejrzenia nasuwa i to, że Henryk oddał mi złoto do przechowania. W Skirejkach nie ma nikogo, prócz kpt. „Sawy” [Władysław Stawowski] i „Białej Magdy” [N.N.], którzy przynieśli wiadomości z Wilna. O wschodzie słońca wracam na pobojowisko. Zosia poleciała jeszcze wcześniej, żeby wydostać zakopane papiery. Już jej nie widziałam nigdy. Później się dowiedziałam, że ją sowieci przyłapali.
Widzę: nasi leżą w błocie. Pierwszy jest w cywilu, ale to oficer z odprawy. Drugi ma książeczkę do nabożeństwa w kieszeni na piersi; mam ją oddać bratu, Murkowi, ale brata widzę zabitego opodal. Dalej chłopak, który jadł z nami ostatnie śniadanie, któremu Major deklamował z Pana Tadeusza... „nad brzegiem ruczaju” [...]. Od prawego skrzydła, gdzie atakowano sowiecki ciężki karabin maszynowy, nie mogę dojść, bo jeszcze stoją sowieci. Wreszcie odchodzą. Major leży na wznak, Henryk twarzą na jego nogach. Jego krew spływała Majorowi na nogi. Nikogo więcej już nie widziałam. Położyłam się obok, objęłam obydwóch. Słońce świeciło. Zwłoki były ciepłe. Leżałam długo, przeszło godzinę. Bałam się ich zostawić. Major miał zdjęty mundur, obaj buty. Obmyłam ich. Wykopałam przy pomocy jednego człowieka płytki dołek, nakryłam własnym płaszczem, liśćmi, darniną. Potem poszłam do ludzi, prosiłam, żeby zrobili trumny. Każdy się bał. Wreszcie zgodził się człowiek mieszkający 5 km stąd. Kpt. „Warta”, dowiedziawszy się o wpadce Zosi, był zrozpaczony. Do KO telegrafował 27 sierpnia: Przez karygodną lekkomyślność szyfrantka Zosia wpadła, wraz z nią kancelaria „Kotwicza”. [...] Jest masa ludzi zagrożonych. Trzeba wszystko zaczynać od nowa. Zosia - pomimo tortur - tajemnic nie wydała. Zmarła w więzieniu lidzkim. Z daleka czuwała nad Surkontami nowo uprzędzona siatka AK. W dniu bitwy „Zbigniew” [N.N] dotarł do Skirejek i przyprowadził z sobą oficera Okręgu Wileńskiego, który miał polecenie skontaktowania się z komendantem Nowogródka, a nie znał drogi. W leśniczówce gospodyni zawiadomiła, że mjr „Kotwicz” przeszedł do Surkont i prosił - jeśli w nasłuchu radiowym nie ma nic ważnego - o przełożenie spotkania na później. W trakcie rozmowy z gospodynią - było to koło godz. 14.00 - dobiegły z kierunku Surkont odgłosy strzałów z broni maszynowej i ręcznej. Postanowili przeczekać w Skirejkach. Kiedy ucichło, chcieli iść, ale po niespełna 15-20 minutach palba znów się rozpoczęła. Wobec czego zrezygnowali i zawrócili. Tego samego dnia poszedł z Janowicz do Surkont kpt. „Sawa” z komendy okręgu. Po drodze, koło Troczek, usłyszał strzelaninę. Zawrócił do zaścianka Zaleskie. Tam nazajutrz dowiedział się o bitwie i o śmierci „Kotwicza”. Oficer z Wilna i kpt. Sawa nieśli - na wszelki wypadek dwiema drogami - depeszę, mianującą „Kotwicza” komendantem Podokręgu Nowogródzkiego z jednoczesnym awansem na podpułkownika. Kpt. „Warta” tak wyjaśniał, dlaczego nie przybył 21 sierpnia do Surkont na umówioną odprawę kwatermistrzowską: otóż z niedzieli na poniedziałek (20 i 21 sierpnia) wraz z „Wartą” nocowali w melinie Warty w Jewsiewiczach (ponad 10 km od Surkont) oficerowie komendy okręgu: adiutant ppor. „Orlik” [Wincenty Biruk], kwatermistrz ppor. „Kazik” [N.N.] i jego zastępca ppor. „Woroszyłow” [Karol Komorowski]. Cała czwórka miała skoro świt udać się do „Kotwicza” na odprawę. Tymczasem - zaspali. Po prostu zaspali. Zamiast o 4 rano, obudzili się o godz. 8. Poszli nad Dzitwę i przy kładce spotkali wracającą z zachodniego brzegu łączniczkę Ewę. Powstrzymała ich. - Nie idźcie! Wszystko obstawione przez NKWD. Wobec tego zawrócili do Molg (o 3 km), gdzie mieścił się jeden z zapasowych składów żywności. Od strony Surkont widzieli słup dymu. Strzałów nie słyszeli, to za daleko. O bitwie dowiedzieli się nad ranem, kiedy do Jewsiewicz dowlokło się dwóch rannych z oddziału „Kotwicza”. „Warty” więc w czasie bitwy nie było. Zgodnie z planem z góry ustalonym, objął on po śmierci "Kotwicza" funkcję komendanta. W tym już charakterze wysłał do Komendy Głównej dwie depesze. "Dnia 21.8 został w Surkontach podstępnie otoczony przez sowietów wraz z częścią sztabu ppłk Kotwicz. W walce zginął ppłk Kotwicz i część oficerów oraz oddział osłaniający. Wyznaczony przez Kotwiczą na z-cę objąłem w.z. dowództwo okręgu. Mimo ciężkich warunków będę prowadził pracę z niesłabnącą energią, aż do wyznaczenia przez pana generała nowego komendanta okręgu." Trzy dni później „Warta” uzupełnia pierwszą wiadomość szczegółami: "W Surkontach zginęli Kotwicz, Ostroga, Hartak, Jary i 32 żołnierzy. Sow. dobijali rannych. Powody tragedii, niekonspiracyjne zachowanie się Kotwicza, brawura, opór i chęć zemsty za hańbę rozbrojenia w puszczy Rudnickiej. Kotwicz miał w czasie walki 2 godziny przerwy do czasu przybycia posiłków sow. Zrezygnował z wycofania choć nie miał prawie strat. Straty sow. wynoszą 132 zabitych." Jan Erdman w książce „Droga do Ostrej Bramy” pisał, że do 1982 r. depesze te stanowiły jedyne dostępne źródło informacji o bitwie pod Surkontami i wobec tego przytoczone zostały przez oba podstawowe dzieła z zakresu historii AK, a mianowicie: tom poświęcony AK w cyklu Polskie Sity Zbrojne w drugiej wojnie światowej oraz AK w dokumentach, tom IV.
Nie wdając się w roztrząsanie opinii Warty, zajmę się od razu nowym faktem, którym uzupełnia swój pierwotny raport. Myślę o 2-godzinnej przerwie, jaka - zdaniem "Warty" - nastąpiła po pierwszej fazie bitwy. Wszyscy świadkowie zgadzają się, że przerwa była, ogień ucichł i napór ustał. Ale na temat długości przerwy zdania są podzielone. Bustromiak powiedział w 1975 roku: „To była jedna bitwa, przerwa była krótka. A dowództwo radzieckie żadnych dodatkowych wojsk nie ściągało, bo i tak miało przygniatającą przewagę”. Świadek II tak (w 1980 roku) przypominał sobie bitwę: „Nie mieliśmy żadnej dłuższej przerwy. Nasilenie ognia czasami słabło, czasem ustawało. Może sowieci robili jakieś przegrupowania albo łapali drugi oddech?”. Zbigniew, w owym czasie szef nowogródzkiego BIP-u, był z dala od placu boju, ale dochodziły go odgłosy walki. Jego zdaniem strzelanina ustała na 15-20 minut. Już po ukończeniu rękopisu - w 1981 roku - Jan Erdman otrzymał jeszcze jedną ocenę tej pauzy od mieszkańca Surkont, który nie był w oddziale AK i nie brał udziału w walce, ale znajdował się w zagrodzie zajętej przez sztab "Kotwicza". Jego zdaniem, po 2-godzinnej walce nastąpiła przerwa, której długości nie podejmuje się określić z dokładnością zegarową, ale pamięta, co się wówczas zdarzyło. Kiedy ustała palba, Holeniewski (gospodarz obejścia) zwrócił się do "Kotwicza" o pozwolenie zwiezienia snopków zboża z pola. Major się zgodził, zboże zwieziono. Pracowano w pośpiechu, tak że świadek nie przypomina sobie nawet, czy zdążono zrzucić snopki do stodoły, która wkrótce spłonęła. Najwidoczniej więc istniało wtedy domniemanie, że nieprzyjaciel się wycofał albo zrezygnował z natarcia.
Ze względu na podniecenie bitewne wszystkich obecnych, ustalenie dokładnej chronologii jest zadaniem nieosiągalnym. Wnioskować jednak można, że czas potrzebny na uformowanie przekonania, że natarcie ustało i na zwiezienie snopków z pola musiał być dłuższy niż kwadrans. A z drugiej strony — musiał być chyba krótszy niż 2 godziny, skoro w pamięci uczestników obie fazy walki zlały się w całość. Czy decyzja „Kotwicza” trwania w Surkontach była trafna? Przeciw pozostaniu przemawiała partyzancka zasada unikania walki w miejscu i czasie narzuconym przez wroga. Do pozostania skłaniała obecność rannych, dla których wpadnięcie w ręce Rosjan oznaczało niechybną śmierć. Poczucie koleżeństwa i odpowiedzialności za rannych zwyciężyło. Pozostaje kwestią otwartą, czy było to zwycięstwo rozsądku. Natomiast do bajek zaliczyć wypada maksymę, przypisywaną „Kotwiczowi” przez osoby, których w Surkontach nie było, że „żołnierz polski nie cofa się po zwycięstwie”. „Bustromiak” stwierdza, że Kotwicz postanowił się wycofać, ale z rannymi pod osłoną nocy. Wróćmy na pobojowisko. „Czarna Magda” i „Zbigniew” krzątali się dokoła oddania poległym ostatniej posługi. Ciała ich pogrzebali miejscowi chłopi, zaznaczając miejsce pochówku resztkami płyt z grobów powstańców 1863 roku. Podczas Powstania Styczniowego nieopodal tego pola bitwy Rosjanie rozbili oddział Ignacego Narbutta. „Zbigniew” opowiada: We środę o świcie przyjechaliśmy do Surkont. Wieźliśmy dwie trumny. „Czarna Magda” wystarała się o 2 mundury i 2 koszule. Ten sam człowiek, który zrobił trumny, pomógł nam wydobyć zwłoki, obmyć, włożyć do trumny i zasypać bose stopy kwiatami. Tylko „Kotwicz” i „Orwid” pochowani zostali w trumnach. Zwróciłem się do miejscowego księdza z prośbą o pogrzeb i pozwolenie pochowania wszystkich na parafialnym cmentarzu przy kościele. Napotkałem opory - chyba zresztą zrozumiałe: on tu zostawał i nie mógł narażać się władzom. Był to zresztą ksiądz Litwin, co go jeszcze bardziej usprawiedliwiało. Wobec tego prosiłem go tylko o ostatni akt pogrzebu: pokropienie trumien i zwłok oraz odmówienie modlitwy za zmarłych. Grób postanowiliśmy wykopać przy leśnym cmentarzyku powstańców z 1863 roku. Okoliczna ludność chętnie - powiedziałbym nawet: zdumiewająco chętnie - wzięła udział w tym smutnym obrządku. To oni wykopali głęboką mogiłę, dość długą, by pomieścić 36 ciał. Zwoziliśmy poległych z różnych miejsc, ponieważ oddział był rozrzucony. Miejscowi prowadzili nas, bo sami nie moglibyśmy do nich trafić. Kładliśmy zwłoki na wóz i przewoziliśmy kolejno do wspólnej mogiły. Ostatnie zwłoki przywieźliśmy już wtedy, gdy ksiądz stał nad mogiłą i odprawiał egzekwie. Zaraz też przystąpiliśmy do zasypywania grobu. Działo się to bardzo dawno: 23 sierpnia 1944. Od tego czasu wiele się w Surkontach zmieniło. Rodziny Geni Myszkówny i jeszcze jednego żołnierza ekshumowały szczątki swych bliskich i przeniosły na cmentarz rodzinny. Władze sowieckie interesowały się trumnami: odkopały je w 1945 roku, oglądały ciała, ale potem pozwoliły je zakopać. Nie ma w Pielasie księdza i nie ma już kościoła. Władze przerobiły go na magazyn zboża, a dzwonnicę rozebrały. Utrudnia to odnalezienie wspólnej mogiły, bo wieża była dobrym punktem orientacyjnym. Mogiła AK znajduje się po południowo-wschodniej stronie polnej drogi, łączącej Pielasę z Surkontami. Skraj mogiły oddalony jest o 30 m od drogi, jej oś idzie prostopadle do drogi. Linie graniczne czworoboku długości około 15 m są ledwo dostrzegalne, a powierzchnia niczym się nie odróżnia od otaczającego ją ugoru, zwanego tu z litewska „dyrwanem”. Trumny „Kotwicza” i „Orwida” umieszczone są najbliżej drogi. We wrześniu 1980 roku na kopczyku o wymiarach 2 x 2 m leżały dwa kamienie, wykazujące ślady pomnikowej obróbki.
„PANIE, KIEDY TU WRÓCICIE?” Na początku lat dziewięćdziesiątych życie, a właściwie Cezary Chlebowski, autor legendarnej już dzisiaj książki, poświęconej mjr. Janowi Piwnikowi „Ponuremu”, pt. „Pozdrówcie Góry Świętokrzyskie” i główny sprawca sprowadzenia z Kresów do Krypty w Opactwie O.O. Cystersów w Wąchocku jego prochów, postanowili wraz z grupą ludzi z Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa dopisać epilog tej pierwszej bitwy Antysowieckiego Powstania. Przeczytajcie jak opowiadał o tej ostatniej bitwie, tym razem nie pod... ale o Surkonty: Ta sprawa nie dawała mi spokoju prawie przez pół wieku. Jeszcze za czasów PRL dzięki pomocy „Przeglądu Katolickiego” udało mi się rozszerzyć rozszyfrowaną listę oficerów i żołnierzy z 11 do 24. I tak pozostało do dzisiaj. Ale los zbezczeszczonych szczątków tych ludzi prześladował mnie aż do końca lat osiemdziesiątych. Jesienią 1989 r., gdy skończyła się PRL, znalazłem się w dwuosobowej grupie, której powierzono dokonanie weryfikacji składu personalnego dotychczasowej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa przy Urzędzie Premiera RP. W jakiś czas później premier powołał mnie na stanowisko wiceprzewodniczącego nowej Rady. W czerwcu 1990 r. wyjechałem do Grodna na zjazd organizacyjny Związku Polaków na Białorusi. Właściwie był to pretekst, by znaleźć się w Surkontach i zbadać możliwości pchnięcia tamtej sprawy w Mińsku. Przygotowywałem się do tego wyjazdu dość gruntownie. Po drodze z Grodna do Mińska razem z konsulem Henrykiem Kalinowskim odszukaliśmy Surkonty. Jak tam jest, wiedziałem - teoretycznie - już rok wcześniej od zafascynowanego tą sprawą pracownika naukowego Uniwersytetu Warszawskiego Marka Gołkowskiego, który wraz ze swoją rodziną całą tę okolicę objechał, obfotografował, nagrał na taśmy magnetofonowe rozmowy ze świadkami dramatu i zebrany materiał pieczołowicie mi przekazał. Ale co innego obejrzeć zdjęcia, a co innego znaleźć się samemu na pięknej olbrzymiej polanie i zobaczyć to wszystko na własne oczy. Na ledwo dostrzegalnym wzniesieniu stała olbrzymia blaszana obora, z której dochodziło porykiwanie kilkuset krów. Od jej wrót do odległych o pół kilometra pastwisk prowadził wydeptany trakt, pokryty zeschłą skorupą krowiego łajna. Pod tą skorupą leżeli ONI. „Kotwicz” i 35 żołnierzy jego pocztu. Zabici lub ciężko ranni i dobici długimi, wąskimi, czterograniastymi bagnetami. Zakopano ich płytko, niektórych tylko na pół metra. Tu i ówdzie wystawała kość. Właśnie owe kości oraz dwa głazy odwalone na bok z zatartą inskrypcją z 1863 r. wskazywały niezbicie, gdzie był ongiś powstańczy cmentarzyk, do którego w osiemdziesiąt lat później dołożono kotwiczowców. A następnie stale wyrównywano to wszystko racicami 800 krów przepędzanych tędy dwa razy dziennie. I tak trwało to przez prawie pół wieku. Trochę dalej bielała dzwonnica nowego kościółka i od niego aż na skłon wzgórza, po litewską granicę, ciągnęły się zabudowania owej dużej i wrogiej wsi Pielasy. Że też nikt przed tym nie ostrzegł „Kotwicza”. W zasadzie ziemia raduńska była bardzo dobrym wyborem na operacyjny teren antysowieckiej konspiracji. Na okolicznych cmentarzach widziałem jeszcze w owym 1990 r. tylko katolickie krzyże, a na nagrobkach cyrylicy nie dostrzegłem. 86% ludności tego powiatu jeszcze długo po wojnie, mimo panującego stalinizmu, domagało się wpisywania im w „paszporty” narodowości polskiej. Tylko sam kraniec raduńszczyzny, ten wokół chutoru Surkonty - właśnie Pielasa i pozostałych sześć wsi nad okupacyjną i obecną granicą z Litwą - był wyjątkowo nieprzychylny Polakom, a szczególnie AK. W trzy lata później dotrę w Mińsku do materiałów NKWD. I - jak się okaże - nie był to jedyny z tego źródła donos wymierzony przeciwko AK. Zresztą nawet w 1990 r. miejscowy ksiądz kościółka w Pielasie wolał rozmawiać po rosyjsku lub litewsku niż po polsku, choć język ten podobno zna. W Raduniu na rynku minęliśmy wysoki betonowy pylon z czerwoną gwiazdą na czubku, pod którym w zadbanej mogile leżą ci, którzy padli w boju z „polskimi legionierami”. Szokujące zestawienie obu pochówków - ofiar i katów. Do Mińska formalnie jechałem jako gość polskiego konsula generalnego celem wygłoszenia dla białoruskich historyków referatu o organizacji „Wachlarz”, ale miałem też cel drugi - ważniejszy. Przed kilkoma miesiącami, jeszcze w grudniu 1989 r., nasza Rada poprosiła konsula generalnego w Mińsku o pisemne zapytanie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Białoruskiej jeszcze wtedy SSR, jakie są możliwości szybkiego nadania właściwej formy zbiorowej mogile w Surkontach. Na to pismo przez pół roku ministerstwo nie odpowiadało. Na telefoniczną propozycję konsula generalnego pana Myślika Białorusini zgodzili się, aczkolwiek niechętnie, na moją wizytę u nich. Wyznaczono nam godz. 15:00. W upalne popołudnie jednak o godz. 14:10, kiedy wraz z konsulem Kalinowskim wsiadaliśmy do samochodu, na dziedziniec konsulatu wjechał motocyklista w czarnej skórzanej kurtce. - Oho, zaczynają się schody. Kurier z MID-u - poinformował mnie zaniepokojony Kalinowski.
Odebrał i pokwitował pismo, przeczytał i stwierdził: - To pismo czyni wizytę naszej delegacji w MID-zie bezprzedmiotową. Zamarłem, ale tylko na chwilę. Postanowiłem zagrać va banque: - Szkoda, że otrzymaliśmy to pismo tak późno. Nasza delegacja przecież już jest w drodze do MID-u. Kalinowski okazał najpierw bezgraniczne zdumienie, a następnie dostrzegłem w jego oku błysk kpiarstwa. Zwrócił się do kuriera: - K'sożaleniu, wy nie uspieli. Naszi ludi uże ujechali k wam. [Niestety, nie zdążył pan. Nasi ludzie już do was pojechali]. Kurier obojętnie kiwnął głową my zaś udaliśmy się w stronę konsulatu. Ale gdy tylko odjechał, popędziliśmy na sygnale (dyplomatyczne numery) do MID-u. Po drodze jeszcze raz przestudiowaliśmy otrzymane pismo. Była to odpowiedź na notę konsulatu sprzed pół roku. Wyrażała zdziwienie, że Polska nadal chce upamiętniać miejsce pochówku takich elementów, o których do dzisiaj okoliczni mieszkańcy mówią jako o okrutnikach i gwałcicielach. Miejscowa ludność nie zgadza się na żadne specjalne upamiętnianie, może być tylko mowa o ogrodzeniu tego kawałka ziemi i umieszczeniu tam tablicy z napisem: „Polskim Żołnierzom Armii Krajowej, poległym w 1944 roku”. Była to wyjątkowo podła propozycja, nie uwzględniająca umieszczenia na owej tablicy dokładnej daty boju, co oczywiście sugerowało działania Niemców. Nasz przyjazd do ministerstwa wywołał wyraźną konsternację. Udostępniono nam kopię pisma, którego przecież „nie dostaliśmy”, i zdecydowanie chłodno zaproszono do stołu rozmów. Okazano teczkę pełną autentycznych zbiorowych protestów przeciwko upamiętnianiu „polskich bandytów i morderców”. Zapytałem, czy są jakieś protesty spoza wsi, których nazwy wymieniłem. Jak przypuszczałem - nie było. Z kolei oni zapytali, czy w związku z pobytem tam w czasie wojny „polskich legionierów” były jakieś wypadki śmierci wśród mieszkańców tych wsi. - Nie było - wykrzyknął odruchowo konsul Kalinowski. - Niestety, były - skorygowałem z obłudnym zasmuceniem, wywołując konsternację u mego towarzysza i wyraźne ożywienie białoruskich rozmówców. A ja mówiłem prawdę. Kilkanaście lat wcześniej, w czasie pierwszego stypendialnego pobytu w USA, spędziłem kilka dni pod Nowym Jorkiem u przeuroczego gawędziarza Stanisława Szabuni - por. „Licho”, byłego dowódcy 2 kompanii w V batalionie kpt. Stanisława Truszkowskiego „Sztremera” z 77 pułku piechoty AK. Usłyszałem wtedy po raz pierwszy złowieszczą prawdę o wsi Pielasa. Pod koniec marca 1944 r., późnym wieczorem w Wielką Sobotę, „Licho” przyprowadził do Pielasy ciężko zgonioną przemokniętą i zmarzniętą kompanię. Na polach leżał jeszcze śnieg. Mimo iż wśród mieszkańców Pielasy była znaczna przewaga nacjonalistycznych rodzin litewskich, znanych z tego, że pochodzący z nich młodzi ludzie służyli u szaulisów, „Licho” zdecydował się zająć kwatery właśnie tu. Powody były dwa: pierwszy - skrajne zmęczenie żołnierzy, drugi - bogata Pielasa dawała nadzieję na odkarmienie partyzantów świątecznymi wiktuałami. Na wszelki wypadek jednak wystawiono podwójne warty. Przed północą przyprowadziły one do porucznika dwóch młodych Litwinów, złapanych przy próbie opuszczenia wsi. Przyciśnięci do muru zeznali, że do niemieckiej żandarmerii w Lidzie wysłał ich wójt Pielasy z wiadomością o kwaterujących tu polskich „gościach”. Niepokojąca jednak w ich zeznaniach była wiadomość, że ze wsi wysłano trzech gońców, a ujęto tylko dwóch. „Licho” poderwał więc cichym alarmem rozespaną i złorzeczącą kompanię i tuż po północy wymaszerowali, aby kilka kilometrów dalej przygotować zasadzkę na lidzkiej szosie. Czekali bardzo długo, ale się nie doczekali. Niemcy bowiem nie przyjechali, lecz przylecieli. Przed południem nadleciały dwa bombowce z lotniska w Lidzie, gdzie stacjonował cały pułk lotniczy. Najpierw z cekaemów ostrzelały wychodzących z kościoła ludzi, a potem zrzuciły na Pielasę serię bomb. W efekcie zginęło i rannych zostało prawie 20 osób, spłonęło także kilkanaście zagród. Opowiedziałem o tym wydarzeniu białoruskim rozmówcom, kończąc, że choć miało ono miejsce na pięć miesięcy przed bojem w Surkontach z pocztem „Kotwicza” i że w grę wchodziły dwa absolutnie różne oddziały, tu leży źródło całej nienawiści. Zamiast się rozprawić ze swoim wójtem, kolaborantem niemieckim, tamtejsi Litwini po dziesiątkach lat szukają odwetu na Polakach. Stwierdziłem z ulgą, że atmosfera przy stole wyraźnie się poprawiła. Zapytano, jakie są nasze życzenia w sprawie Surkont. Sprowadziłem je do czterech punktów:
1. Doprowadzenie do zamknięcia wrót fermy krowiej z obecnie używanej strony i uruchomienie ich ze strony przeciwnej,
2. Zgoda na zbudowanie przez stronę polską cmentarzyka żołnierskiego, ogrodzonego i składającego się z pojedynczych grobów,
3. Uroczyste poświęcenie go z zachowaniem polskiego ceremoniału wojskowego,
4. Zgoda na umieszczenie na kurhanie odpowiedniej tablicy z napisem zgodnym z polską tradycją.
Zauważyłem, że ten ostatni punkt zaniepokoił ich najbardziej. Aby więc dobrze ich usposobić do rozmowy na ten temat, przekazałem im podarunek od naszej Rady - tekę zawierającą kilkanaście fotogramów przedstawiających wyjątkowo zadbane cmentarze sowieckich żołnierzy w Polsce. Do tego dołączyłem jedno ze zdjęć wykonanych przez Marka Gołkowskiego w Surkontach. Zestawienie było szokujące. Nasza propozycja tekstu tablicy brzmiała: „Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów «Nów» i «Wiano» poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII i w Poddubiczach 19 VIII 1944 r.” - Pod Surkontami? Z naszymi bojcami? Za Polskę? - zaperzył się jeden z rozmówców. Na szczęście przewidziałem taką reakcję i miałem pod ręką kilka zdjęć z zagranicy, gdzie na cmentarzach polskich żołnierzy widniał zwrot „Za Polskę”. Było to: Monte Cassino, Tobruk, Narwik, Bolonia, Teheran i inne. To go uspokoiło. Zgarnęli złożone im materiały i zapewnili, że to rozważą. Ja zaś uznałem sprawę za definitywnie załatwioną. [...] Po przyjeździe do Warszawy od razu zdecydowaliśmy w Radzie o skierowaniu do realizacji budowy cmentarzyka w Surkontach. Podjęła się tego PAX-owska Fundacja Ochrony Zabytków. Jej dyrektor, obecny prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, ppłk Stanisław Karolkiewicz, przed 60 laty dowodził 1 kompanią w III batalionie 77 pułku piechoty AK na Nowogródczyźnie, dawał więc gwarancję najlepszego z możliwych wykonania tej pracy. Na realizację naszych zamierzeń w Surkontach czekaliśmy 15 miesięcy. Wreszcie w niedzielę 8 września 1991 r. na zadeszczonej polanie surkonckiej zgromadziło się prawie 2 tys. ludzi. Połowa przyjechała z kraju, reszta przybyła stąd, z całej ziemi lidzkiej i z Wilna, mimo iż nikt żadnych zawiadomień nie dawał. Były poczty sztandarowe AK z Okręgów Białostockiego, Wileńskiego i Nowogródzkiego, parę autobusów kombatantów, wojskowi werbliści i fanfarzyści oraz proboszcz katedry polowej Wojska Polskiego z Warszawy, dziś już śp. ks. mjr Tadeusz Dłubacz, celebrans uroczystości religijnych. Przyjechały rodziny poległych z żoną i córkami ppłk. dypl. Macieja Kalenkiewicza. Cmentarzyk okolony niskim murkiem kamiennym gromadził wyciągnięte w szeregi mogiły z krzyżami. Po raz pierwszy od pół wieku był uporządkowany, uznany i uczczony. W obszernym sprawozdaniu opublikowanym w „Polsce Zbrojnej” Andrzej Wernic napisał: „Dopiero obecnie, dzięki staraniom i inicjatywie Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i jej wiceprzewodniczącego dr. Cezarego Chlebowskiego można było przystąpić do uporządkowania tego miejsca. Na polu walki, wśród ugorów i łąk, nieopodal wielkiej obory kołchozu, stanął wojenny cmentarzyk: groby i symboliczny kamienny pomnik z krzyżem i napisem: Żołnierzom Armii Krajowej Okręgów «Nów» i «Wiano» poległym za Polskę pod Surkontami 21 VIII 1944 i w Poddubiczach 19 VIII 1944”. Wygraliśmy więc walkę o wszystko, łącznie z treścią tablicy. Po mszy polowej przemawiałem w imieniu Rady Pamięci przy Premierze RP. Mówić z tej pozycji, w takim miejscu i czasie oraz z takiej okazji było niezmiernie trudno. Zbyt mało tu jeszcze wtedy można było powiedzieć, za to zbyt wiele się chciało, ale rozsądek nakazywał powściągliwość. Powiedziałem więc tylko: „Czas i miejsce naszego modlitewnego spotkania mają wymiar historyczny. Trafi ono bowiem nie tylko do historii rodzin przybyłych tutaj poległych żołnierzy AK, do historii ziemi lidzkiej. Stanie się początkiem zapisu nowego historycznego rozdziału niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej i stojących na progu niepodległości Białorusi i Litwy. 47 lat temu na tej polanie rozegrał się jeden z największych dramatów wojennych. Siły bezpieczeństwa ZSRR uderzyły na tkwiący w obronie poczet ppłk. «Kotwicza». Bój był nierówny, oddział polski został pokonany. Do 13 poległych w walce akowców doszło ponad 20 dobitych bagnetami i kolbami. Rzucono ich w to miejsce. Trzykrotnie przyjeżdżały różne komisje. Wydobywano trupy, aby sprawdzić, czy jest wśród nich «bezrukij major». Niestety był. 47 lat w tej niepoświęconej ziemi czekali na katolicki pochówek. Mówię to dlatego, iż przed nami nowy rozdział historii, nowe zapisywanie naszych przyjaźni z narodami Litwy i Białorusi. Przyjechaliśmy z ziemi polskiej, na której znajduje się 475 cmentarzy wojennych żołnierzy radzieckich. Pochowaliśmy ich godnie i pięknie. Postąpiliśmy tak, gdyż śmierć łagodzi urazy i nakazuje tak nasza wiara. Ten cmentarz pozostanie pod opieką ludności zawsze wiernej Polsce i, miejmy nadzieję, także obecnych gospodarzy tej ziemi. Proszę was, gospodarze, bądźcie ludzcy dla tych, których powierzamy waszej opiece. Niech odpoczywają w spokoju”. Kiedy odchodziłem od ołtarza, złapała mnie za rękę starowinka - babuleńka, niespodziewanie pocałowała w dłoń i zapytała: - Panie, kiedy tu wrócicie? Jeszcze dziś, po ładnych parunastu latach, wspomnienie to wywołuje u mnie dławienie w gardle. Od czasu do czasu mam z Surkont sygnały, że cmentarzyk stoi nienaruszony. Zainteresowanych walką polskich partyzantów na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej (m.in. por. Jana Borysewicza "Krysi", ppor. Czesława Zajączkowskiego "Ragnera", ppor. Anatola Radziwonika "Olecha" ) po wkroczeniu sowietów, zapraszam do lektury kategorii Im poświęconej: KRESOWI STRACEŃCY> Żołnierze Wyklęci
Kompromitacja państwa ujawniona w piwnicy
1. W podziemiach Dworca Centralnego w Warszawie znaleziono tajną hurtownię mięsa, z którego produkowano kebaby i karmiono nimi ludność. Warunki sanitarne - lepiej nie wspominać.
2. Przy okazji tej wiadomości dziennikarze przeegzaminowali Sanepid. Występował pan, który nie pamiętam jaką pełni funkcję, Rozbicki sie nazywa i ten pan rozbił resztki mojej wiary w sprawność państwa. Wyznał on bowiem szczerze - i chwała mu za tę szczerość - że władze sanitarne nie mają prawie żadnej kontroli nad tymi kebabami, bo inspektorów sanitarnycyh jest w Warszawie kilkunastu, a wytwórni kebabów Bóg jeden tylko wie - ile. Pan Rozbicki udzielił porady, żeby kebabów nie jeść. Chwała Wujkowi Dobra Rada i za te sugestię, być może ratującą życie, ale nie tego bym się po władzy sanitarnej spodziewał i nie tego bym sie spodziewał po państwie. Dobra rada uderza zresztą najbardziej w tych, którzy przestrzegają norm, boi zakładam, że nie cała obcokrajowa gastronomia nie przestrzega norm sanitarnych. Ci porządni zostają jednak wrzuceni do jednego worka z flejtuchami.
3. Jak to jest? Z jednej strony słyszymy, że ktoś marny sklep otwiera i sprzedawać chce mleko i bułki - i od sanepidu opędzić sie nie może. Tu kurz, tam pyłek, tam okruszek. A z drugiej strony kwitnie i rozwija się wielki rynek obcej gastronomii poza wszelką kontrolą? Ja rozumiem - tajna hurtownia - władza nie zajrzy przecież do każdej piwnicy (choć mówiąc serio - do piwnicy Dworca Centralnego, przez który przewija się miliony podróżnych, zaglądać powinna, zwłaszcza w dobie terroryzmu). Ale jadłodajnie, w których sprzedają kebaby i inne podobne dzieła kulirne, stoją przecież na powierzchni ziemi. Pełno ich w środku Warszawy. I do licha - nikt nie kontroluje czym oni karmią ludzi?
4. Państwo mamy niestety słabe, coraz słabsze, choć 26 tysięcy nowych urzędników przybyło nam w ostatnich dwóch latach.. Ta sprawa z kebabami pokazuje szerszy i głębszy problem. Urzędnicy rozmaitych inspekcji, nie tylko sanitarnych, idą tam, gdzie najłatwiej. Bezpieczniej jest skontrolować sklepikarza Kowalskiego niż jakiegoś Turka, za którym wielce prawdopodobne jakaś mafia stoi. Po co się narażać? Na małomiasteczkowych bazarkach kupcy skarżą się, że są ścigani przez wszystkie mozliwe urzędy Rzeczypospolitej. Obok handlują na lewo rozmaici obcokrajowcy i pies z kulawa nogą się nimi nie interesuje. Sprzedają o połowę taniej, a nasi z torbami idą.
5. Ręce opadają, choć całkiem opaść nie nie powinny. Ta sprawa z mięsem do kebabów powinna być uderzeniem na alarm. Niech państwo się obudzi i zacznie wreszcie realizowac swoje funkcje. Na coś do cholery płacimy te podatki! Ja nie jestem w stanie zrobić w tej sprawie nic więcej, niż tylko swoje refleksje przekazać prezesowi NIK - niech się Izba za to weźmie! Więc przekazuję...Rawa Mazowiecka, 20 sierpnia 2010 roku Pan Jacek Jezierski Prezes Najwyższej Izby Kontroli Zwracam uwagę Pana Prezesa na serię publikacji medialnych z wczorajszego dnia (19 sierpnia), omawiających sprawę ujawnienia w podziemiach Dworca Centralnego w Warszawie nielegalnej hurtowni mięsa, służącego do produkcji kebabów. Komentarze do tego wydarzenia ze strony władz sanitarnych zdają się wskazywać, że rynek punktów gastronomicznych, prowadzonych przez obcokrajowców, pozostaje praktycznie poza wszelka kontrolą.
Zwracam uwagę na wypowiedzi przedstawiciela "Sanepidu" o nazwisku Rozbicki (mam na myśli zwłaszcza jego wywiad dla Programu I Polskiego Radia w dniu 19 sierpnia 2010 roku) w którym nie pozostawia on złudzeń co do teg, że system kontroli nad tym rynkiem praktycznie nie działa i radził on - skądinąd słusznie - żeby w tego rodzaju punktach się nie żywić. Problem odkryty w piwnicy Dworca Centralnego może być nie tylko warszawski, ale ogólnopolski. Sugeruję zatem, żeby zlecił Pan przeprowadzenie kontroli, której celem byłoby sprawdzenie, jak funkcjonuje system państwowego nadzoru i kontroli nad rynkiem obcej gastronomii w Polsce. Chodzi nie tylko o kebaby, ale też rozmaite kuchnie wietnamskie, chińskie i inne. Czy władze sanitarne maja jakąś kontrolę nad źródłami pochodzenia sprzedawanych tam produktów, nad ich jakością i bezpieczeństwem dla konsumentów? Po tym, co wczoraj usłyszałem obawiam się, że taka kontrola da porażające ustalenia, tym bardziej więc należy ją przeprowadzić i przedstawić wnioski zmierzające do usunięcia sytuacji zagrażającej zdrowiu i życiu ludzi. Z poważaniem Janusz Wojciechowski
Totalna porażka UB! Witam (dziękuję za inspirację do napisania poniższego postu blogerowi Andrzejowi A., autorowi notki pt.: "Kiedy rzucą się sobie do gardeł"). Niech żyje WSI, GRU, TVN i scalająca je SOWA! Przez 20 lat sterowali sobie polskimi i obcymi Chłopcami spod znaku UB, MSW, KGB dając im ułudę rządzenia w Polsce. Wojskowi specChłopcy i ich otoczenie - bo o nich tu mowa - siedzieli sobie spokojnie i radośnie w swoich fotelikach, popijali whiskey, palili cygara i z pasją podziwiali piękne kobiety (nawet mieli kiedyś takie stowarzyszenie miłośników owych alkoholi, tytoniu i niewiast). Tylko od czasu do czasu podczas męskich rozmów określali, którzy z "cywili" mają dla nich akurat teraz rządzić i ile z tego rządzenia można będzie "wycisnąć" kasy i wpływów! Wewnętrzną bezpiekę (czyli SB wraz z TW i otoczeniem) oraz wywiad i kontrwywiad cywilny (w mniejszym stopniu) traktowali jak "pożytecznych idiotów" lub jak (nomen omen) psa CYWILA z pamiętnego filmu o policjancie z psem. Biedny Leszek Miller został poniżony przez WSI-owych kolegów z Kwaśniakiem na czele i musiał biedaczysko startować do parlamentu z ramienia Samoobrony... Nie udało mu się. Śmieszne to było bo zieloni chłopcy wykorzystali do degradacji cywilnych specChłopców organ tych ostatnich a więc GW i Agorę by później pogrążyć tych ostatnich filmem "Trzech kumpli" (chociaż tutaj byłbym ostrożny w jednostronnym identyfikowaniu GW - co czynią niektórzy - jako organu SB. Bardziej byłbym skłonny - oczywiście jedynie hipotetycznie do weryfikacji naukowej - przychylić się do wypowiedzi innych, którzy są skłonni podejrzewać /również jedynie historycznie hipotetycznie/, że może w GW więcej jest wpływów FSB (KGB) niż SB) Zresztą to nie jedyny przypadek "rozgrywania jak infantylnych półgłówków" cywilnych specChłopców przez "wojskówkę". Podobnie było i jest z PO... WSI-oki pozwolili im uwierzyć, że coś znaczą by "kopnąć w zadek" D. Tuska nakazując mu rezygnację z kandydowania na Prezydenta i odsuwając Schetynę z wpływu na ABW (ustawiając go na niemrawym stołeczku Marszałka Sejmu. Pewnie teraz zobaczymy festiwal dyskredytacji poczynań rządu... by na zgliszczach PO wyrosła jakaś jej hybryda pod przewodnictwem pana spełniającego rolę niemal "goebbelsa" dla nowego Namiestnika Pałacu z Żyrandolami. Zresztą - nie wiem czy świadomie czy nie - ale i G. Czempiński został wykorzystany przez SOWOWYCH do odwrócenia od nich uwagi opinii publicznej i do wymierzenia władczego, prewencyjnego kopniaka cywilnym specChłopcom i PO (słynna jego wypowiedź o tym, że niby on (czyli SB) był autorem koncepcji powstania PO). WSI-oki z GRU mają wszystko w swoich rękach a przede wszystkim możliwość całkowitego "umoczenia" Tuska i całej jego ferajny w związku z tragedią (zamachem?) smoleńską... Wystarczy kilka przecieków i artykułów mówiących w sumie prawdę o karygodnych zaniechaniach rządu, które winny zakończyć się dlań dymisja a może też i Trybunałem Stanu dla Premiera i jego przybocznych. Stąd Tuskuś jest teraz trzęsącą się galaretą, Schetyna schetyniał, Niesiołowski strzela na oślep (a nóż ktoś wyciągnie jego domniemane kapusiostwo?), Gowin zgówniał a reszta siedzi cicho czekając na okruchy z "pańskiego, wsiowego stołu". Chłopcy z cywilki stracili całość wpływów (pewnie czarę goryczy przelało nieumiejętne sprywatyzowanie stoczni przez katarskich doradców Bumaru będącego w strefie wpływów WSI). B. (k...), wieloletni przyjaciel WSI, pewnie też nie może patrzeć już na swoich kolegów z PO, którzy gremialnie głosowali za rozwiązaniem WSI (lub - co jest tym samym - wstrzymali się od głosu). Stąd pewnie doradców dobiera sobie z "wojskowych" kręgów SLD i wczesnej UD czy UW. KLD zawsze zresztą było tylko 'kwiatkiem do kożuszka" dla wykreowanych przez Jaruzela "opozycjonistów" w stylu Michnika, Kuronia, Mazowieckiego, Geremka. Takiego Tuska czy Schetynę i innych KLD-owców traktowali po prostu jak młokosów, którym wystarczy dostarczyć namiastkę władzy a będą całowali im "dupska"... co zresztą dzisiaj widać, słychać i czuć... szczególnie zaś czuć strach wielki PO przed ujawnieniem prawdy o tragedii smoleńskiej... bo w tej "prawdzie" Tuskuś i PO posłużyliby oczywiście WSI-okom jako "kozły ofiarne". Tak mi się wydaje, że już całkowicie SOWOWI stłamsili BONDOWYCH i zagarnęli ich do pracy jako własnych najemników. Kojarzony z Bondowymi Olechowski raczej znajduje się o kilka szczebli wyżej niż sami SOWOWI i cywilni spec-Chłopcy nie mają co na niego liczyć...
Oj! żal mi Was Ub-ecjo! Tak daliście się wykorzystać przez GRU-WSI i nawet KGB wam nie pomogła... Jesteście zerami efektywności własnych działań. Zapewne podczas SOWICH spotkań można usłyszeć na wasz temat tylko śmiech połączony z lekceważeniem i pobłażaniem... Uczcie się zatem zachowań psa Cywila: siad, aport, daj głos, leżeć! Cieszcie się z wygodnej obroży z dobrej jakości skóry wyprawionej przez Biłgorajczyka, którą w swojej łaskawości założyli i dali wam Wasi Panowi - Chłopcy z GRU-WSI! Pozdrawiam
P.S.1 Aport! "cywilki"! WSI-oki - uważajcie na Schetynę! ("bond" tez dużo wie...) P.S.2 Tak dla wyjaśnienia:
1. Cywilni spec-Chłopcy to SB (dawniej UB) to "organ bezpieczeństwa państwa działający w strukturach resortu spraw wewnętrznych, działający w PRL w latach 1956-1990, powołany m.in. do utrwalania władzy komunistycznej oraz zapewniania porządku publicznego WEWNĄTRZ kraju" (za wkikipedią). Kontynuatorką jest dzisiejsza ABW (a cywilkę dopełniają: Agencja Wywiadu i CBA). Rosyjski odpowiednik - KGB (dzisiejsze FSB),
2. WSI to istniejąca w latach 1991-2006 struktura wywiadu i kontrwywiadu wojskowego, część składowa MON podległa Ministrowi Obrony Narodowej, będąca częścią Wojska Polskiego (za wikipedią). Ich obszarem działania pozostaje bezpieczeństwo przede wszystkim ZEWNĘTRZE. WSI zostało rozwiązane przez rząd J. Kaczyńskiego a likwidatorem był A. Macierewicz. WSI była jedyną służbą specjalną niezweryfikowaną po okresie Komuny. Tak naprawdę kręgi wojskowych specChłopców rządzą w Polsce nieprzerwanie od 1980 roku (kiedy to Wolski, domniemany agent GRU, objął w Polsce stanowisko premiera). Odpowiednik WSI w Rosji - GRU,
3. SOWOWI - towarzystwo wzajemnej adoracji skupione wokół Stowarzyszenia SOWA. Zarejestrowane oficjalnie 21 stycznia 2010 roku i założone przez ostatniego szefa WSI gen. M. Dukaczewskiego stowarzyszenie to skupia byłych funkcjonariuszy WSI,
4. BONDOWI - neologizm utworzony od nazwiska szefa ABW Pana Krzysztofa BONDARYKA... oznaczający ogólnie środowisko cywilnych specChłopców. ZOSTAW ZA SOBĄ MĄDROŚCI ŚLAD... krzysztofjaw
Przegięcie Pani Staniszkis Jeszcze przed wyborami prezydenckimi Pani profesor miała sprecyzowane zdanie o śp. Lechu Kaczyńskim a także o Jego Bracie. Czuło się sympatię a opinie miały ciepły charakter. Czytając wywiad, jakiego udzieliła w tvn24 odnoszę wrażenie, że wykonuje zadanie, przedstawiając w nie mniej ciepły sposób, odmienne zdanie. Wydaje mi się, że znając wyborczy efekt, Pani Jadwiga znów staje na rozstaju. Jadwiga Staniszkis uważa, że jedynie Jarosław Kaczyński jest w stanie zakończyć wojnę o krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Na antenie TVN24 prof. Jadwiga Staniszkis jest zdania, że Jarosław Kaczyński powinien wyjść do osób broniących krzyża przed Pałacem Prezydenckim i zaapelować o przeniesienie krzyża. - Niech przyjdzie, powie: „dziękuję za obronę krzyża, ale mój brat nie życzyłby sobie niszczenia jego pamięci w ten sposób, weźmy ten krzyż i przenieśmy do kościoła” – mówiła w TVN24 Jadwiga Staniszkis. Jadwiga Staniszkis uważa, że krzyż powinien zostać przeniesiony ze względu na jego dobro oraz pamięć o Lechu Kaczyńskim. Prof. Staniszkis twierdzi także, że zapewne nikt nie zastanawiałby się nad budowaniem Lechowi Kaczyńskiemu pomnika, gdyby nie zginął on w katastrofie Smoleńskiej. Jednocześnie Jadwiga Staniszkis podkreśliła, że Lech Kaczyński „był najlepszym prezydentem, z tych, których mieliśmy”. największy kąt przegięcia zaznaczony na czerwono. http://niezalezna.pl/article/show/id/37945
…ze sportu Mirosław Drzewiecki chce być szefem PKOl. Ma jednak poważnych rywali: Aleksandra Kwaśniewskiego i Adama Giersza.
Kwaśniewski wie, że wejście do władz MKOL jest praktycznie niemożliwe bez pomocy premiera rządu, Donalda Tuska" - przyznał w czerwcu Frasyniuk. Kwaśniewski od lat podkreśla, że jest wiernym kibicem i dobro polskiego sportu leży mu na sercu. W latach 1988-91 stał już na czele PKOl-u. W czasach PRL-u pełnił też funkcję przewodniczącego Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej. Drzewiecki narkoman, magister Kwaśniewski alkoholik, Miro chce być szefem PKOL A co dla Zbycha, Rycha i osób towarzyszących?
z ministerstwa Vincenta: Od przyszłego roku podatki i opłaty nakładane przez rząd sprawią, że za litr paliwa zapłacimy nawet o 20 groszy więcej. Wzrost cen paliw nastąpić ma niezależnie od tego, czy ropa zdrożeje na światowych rynkach. Przyszłoroczne podwyżki cen paliw uderzą nie tylko w kierowców. Odczuje je cała gospodarka. Nie koniec na tym. Wiele wskazuje na to, że w 2012 roku czeka nas wzrost akcyzy na olej napędowy. Państwo nie odpuści sobie dodatkowych wpływów do budżetu. Gdyby nie one, litr benzyny kosztowałby 1,82 zł, a diesla - 1,93 zł. Minister finansów ogłosił nowe wysokości opłat, do jakich samorządy będą mogły podnieść podatki nakładane na mieszkańców poszczególnych województw. Znając miłość Polaków do zwierząt, także tych uratowanych z zatopionych schronisk podatek od psów znów pójdzie w górę. Dzięki ministrze. Kelner
Nałęczowi się kojarzy Nałęcz dał głos. I to chyba nie jako Nałęcz profesorek-mądrala, ale już jako Nałęcz-Prezydencki Doradca i… mądrala. Dał głos że mu się kojarzy. Co się kojarzy Nałęczowi - mądrali? Nałęczowi-mądrali się kojarzy krzyż. Krzyż mu się kojarzy jako „człowiekowi lewicy” niezmiennie i zawsze tylko źle. Jako mądrali z tytułem historyka, i to historyka z upodobaniem grzebiącego się wyjątkowo w sanacji i tym wrednym dwudziestoleciu międzywojennym, krzyż mu się kojarzy z … Prezydentem Narutowiczem.
Nie, no oczywiście że nie tyle z samym Narutowiczem (to by było skojarzenie dziwne, nawet jak na Nałęcza-mądralę) ale wyjątkowo z samą śmiercią Narutowicza. Znaczy się, podczas kilkuletniej nieobecności Nałęcza-mądrali w polskiej polityce nic mu się nie kojarzyło z tym że w Polsce znowu może dojść do śmierci Prezydenta, trzeba było aby na Krakowskim Przedmieściu ktoś postawił mały, drewniany krzyż żeby się Nałęczowi skojarzyło że może w Polsce znowu dojść do jakiegoś nieszczęścia. Osobliwie, Nałęcz-mądrala nie zauważył że faktycznie Prezydent już nie żyję. Zarówno sam Prezydent, jak i 65 innych ważnych dla Polski osób. Nałęcz – mądrala nie zauważył że oni zginęli bez krzyża, krzyż nie miał w tym żadnego udziału. Ba! - mało tego – niewykluczone że w śmierci Prezydenta i pozostałych osób miał udział nie tyle krzyż co być może czerwona gwiazda! Taka sama jak ta, którą ktoś całkiem przytomnie domalował na pom… tfu, jakim tam pomniku, oczywiście: mogile - zamordowanych przez polskich, wrednych nacjonalistów żołnierzy chcących zaprowadzić w endeckiej Polsce ustrój w którym żaden Prezydent już nigdy nie zginie z rąk żadnych zacofanych, kato-endeckich sił. No, przynajmniej nie tak ostentacyjnie jak Narutowicz. Takie rzeczy się robi dyskretnie, nie na schodkach Zachęty, w biały dzień, przy wszystkich… Nie, no ludzie! Tak nie można! Weźmy taki Bierut – tak to się robi! Trzeba zachować pozory i odrobinę estetyki!
Przy mordowaniu Prezydenta Kaczyńskiego chyba tej odrobiny estetyki komuś zabrakło (to błoto – fuj!), ale o pozory chyba zadbano znowu zbyt mocno. Bo to i zestresowani piloci, i spóźniony Prezydent jak zwykle „po maluchu”, ta mgła taka gęsta i ten tłok w kokpicie… Ktoś chyba przedobrzył, bo tutejsza hołota czemuś nie za bardzo chce wierzyć w zwykłą, dwunastoczynnikową katastrofę i jątrzy. Nie pomagają nawet ułatwienia mentalne w postaci tuzina słynnych już „pewnych przyczyn”, wynalezionych przez samego Edmunda Klicha, naszego speca od katastrof. Jedni się uganiają za jakimiś kolejnymi „tomami dokumentacji” i jeżdżą w tą i z powrotem do Moskwy w nadziei że coś im tam spadnie z biurka Anodiny prosto w ręce, inni nagrywają sobie po kawałku całą dyskografię Anodiny z jej Czarnych Skrzynek (ta „dyskografia” to nie moje – znalazłem gdzieś na cudzym blogu i sobie pożyczyłem bo ładne), inni siedzą i próbują znaleźć brakujące dowody do śledztwa w studiach TVN 24 , słuchając wynurzeń naszych światowej klasy ekspertów od awiacji, którzy zawsze są gotowi na „chypcika” rzucić snop światła na jakiś szczegół w nie przygotowaniu do lotu śp. majora Protasiuka, który do tej pory umknął uwadze opinii publicznej - a taki Klich usiadł sobie w kuchni rano i bez niczyjej pomocy, przy kawie i rogaliku z białym serkiem sam wpadł że przyczyn jest dokładnie 12 i na dodatek każdą zna z osobna! Ot, fachura! Wiedział Kacap gdzie najpierw dzwonić 10 kwietnia rano, żeby mu ktoś wyjaśnił jak to było że ten Tupolew jednak spadł, choć przecież nie powinien bo lotnisko było perfekt. No, może z jednej żarówki gdzieś brakowało, ale przecież nie bądźmy drobiazgowi - „wieża” była czynna a dyspozytor przytomny, pas zamieciony a serwis Hyunday’a już otwarty. A wracając do Nałęcza-mądrali – już dawno zauważyłem słuchając np. telewizyjnych występów takich person jak dajmy na to Ireneusz Krzemiński, Magdalena Środa, Leszek Balcerowicz czy pankówy Senyszyn że tytuły profesorskie w PRL-u rozdawano jednak zbyt lekką ręką. Wyobraźcie sobie państwo że wyżej wymienieni mają naprawdę prawo postawić sobie przed nazwiskiem tytuł profesora! Słuchając każdej z tych figur osobno zawsze zastanawiałem się czy oni mają w swoich łepetynach wszystkie klepki i czy te, które mają są ułożone po kolei, tak jak należy - a tu taka zagwozdka!
Doprawdy, małą ilością mądrości rządzony jest ten świat i racje mają ci, którzy twierdzą że przedwojenna matura znaczy więcej niż peerelowski doktorat. Nygus
Skandynawskie refleksje Niezależnie od przyczyn politycznych warszawska „bitwa o krzyż” jest elementem ogólnoświatowego programu walki z chrześcijaństwem. W trakcie niedawnej, wakacyjnej podróży po Skandynawii i Finlandii, (Finlandia tylko dla Polaków jest krajem skandynawskim, żaden Fin nie uważa się za Skandynawa i nie jest za takiego uważany przez Norwegów i Szwedów) zauważyłem, iż zamiast klasycznej flagi z krzyżem, na wielu budynkach lub masztach w Norwegii, Szwecji i Finlandii powiewają inne, „uproszczone” flagi, na których znajduje się jedynie poziomy pas, brak jest natomiast pionowego, krótszego ramienia krzyża. Żaden spytany Skandynaw lub Fin nie był zdziwiony tym faktem, a nawet podkreślał, iż nowa wersja sztandaru jest bardziej wygodna (jako dużo węższa) i łatwiej się ją wiesza na maszcie przy domu. Nic dziwnego – laicyzacja tamtejszych społeczeństw mimo – tak zachwalanej przez lewicę – postępowości kościołów protestanckich, spowodowała, iż w kościołach nie ma wiernych, odbywają się tam natomiast festiwale muzyczne, a w pięknej, gotyckiej katedrze w Trondheim mogłem obejrzeć akrobatów, którzy salta wykonywali nieomal na ołtarzu. Pokaz z zaciekawieniem oglądał stojący obok mnie pastor. Mimo wypożyczania kościołów na takie komercyjne imprezy, brakuje pieniędzy na ich utrzymanie, stąd wiele starych wiejskich kościołów zostało sprzedanych. Spotkani Skandynawowie nie rozumieli więc przyczyn warszawskiej walki o krzyż, jednak opóźnienie przeniesienia się nowego lokatora do Pałacu Namiestnikowskiego, tłumaczyli całkiem rozsądnie potrzebą „wzmocnienia krzeseł, sof i łóżek”. Tak więc informacje o „duńskich” kaszalotach dotarły także na Półwysep Skandynawski. Zwiedzając Oslo należy wystrzegać się wizyty w tamtejszym ratuszy, którego wystrój zupełnie przypomina warszawski Pałac Kultury i Nauki. Naścienne mozaiki i malowidła przypominają walkę robotników norweskich ze szwedzkimi „imperialistami” oraz kolejne etapy reform społecznych dokonywanych przez socjaldemokratów, pozostających u włdazy o ponad 80 lat. Można przypuszczać, iż ratusz, będący swoistą świecką świątynią, ma zastępować Norwegom kościół. W ratuszu tym od połowy lat 90. odbywają się uroczystości przyznawania Pokojowej Nagrody Nobla. Ostatni laureaci reprezentują wyłącznie lewicę, dlatego też muszą czuć się komfortowo w auli ratusza. Tow. Gorbaczow musi żałować, iż w jego czasach noblowska feta miała miejsce w auli uniwersytetu. Wszystkie te przykrości wynagradza piękno skandynawskiej przyrody, a przede wszystkim monumentalne norweskie fiordy oraz przepiękne Lofoty. W odróżnieniu od zatłoczonego Południa, w Skandynawii nie ma tłoku, a na północy Norwegii można przejechać kilkanaście kilometrów nie spotykając żadnego samochodu. Nic więc dziwnego, że Norwegowie rzadko wyjeżdżają za granicę, podróżując w czasie lata po swej pięknej ojczyźnie. O przenikliwości braci Norwegów najlepiej świadczy fakt, iż w ich języku TYSK oznacza NIEMIECKI, a TYSKLAND – NIEMCY. Rosyjski to na razie russisk, ale przecież każdy język zmienia się…. Godziemba
Wieści z Leminggradu (1) Pani profesor Staniszkis, czyli wesoła „kobieta pracująca” co to żadnej pracy się nie boi i na emeryturę, w przeciwieństwie do reszty darmozjadów się nie wybiera, w sierpniu lubi (jak sama o tym pisze) podróżować po Polsce. W trakcie swych wojaży, przejeżdżając „przypadkiem” obok siedziby TVN24, wpadła tam i wyraziła swoje zdanie na temat Krzyża Smoleńskiego. Ponieważ pani profesor, jako się rzekło, żadnej pracy się nie boi więc zgłosiła chęć przeniesienia owego Krzyża „w godne miejsce” słowami: „przenieśmy wreszcie ten krzyż” czy jakoś podobnie. Zasugerowała też Jarosławowi Kaczyńskiemu aby zakończył te czuwania pod pałacem, podziękował wszystkim „broniącym” Krzyża i rozpuścił to towarzystwo w końcu do domów. Odnoszę wrażenie, że obecność w mainstreamowych mediach, które za cel stawiają sobie ogłupianie społeczeństwa, ogłupia nie tylko target, nie tylko tych, którzy tam pracują, ale również tych, którzy tam zbyt często występują. Kiedy pani Staniszkis podczas kampanii wyborczej poparła Kaczyńskiego i występowała na różnych przedwyborczych spotkaniach rejestrowanych przez niskobudżetowe internetowe telewizyjki, mówiła na nich całkiem do rzeczy. Kiedy tylko zasiada w TVN piep… znaczy się pardon!, trafi jej się wypowiedzieć różne głupstwa. Pani profesor jest sama dowodem na głoszoną przez siebie tezę o konieczności wspierania „obszarów peryferyjnych” a nie tylko metropolii. Medialne „obszary peryferyjne”, czyli niskobudżetowe telewizje internetowe prezentują ją w lepszym świetle niż „medialne metropolie”, w których strzela gafy jak Bronek w kampanii. „12 groszy tylko nie płacz proszę, 12 groszy w zębach tu przynoszę!” śpiewał kiedyś Kazik Staszewski. 19 sierpnia br. ten stary kawałek Kazika przerobił Edmund Klich, który, jak przekonują nas „medialne metropolie”, czuwa nad śledztwem w sprawie tzw. katastrofy smoleńskiej. „12 przyczyn katastrofy, odnalazłem 12 przyczyn katastrofy!” przekonywał nas pan Klich zaczepiony przez reporterów wysokobudżetowej telewizji w drodze po Coca Colę. Jakie to przyczyny? Całych 12 nie zdradził, ale też „Wiadomości” i „Fakty” mają czas ograniczony, więc pan Klich przedstawił tylko kilka: złe szkolenie pilotów, zła pogoda, złe przygotowanie organizacyjne tej podróży. Resztę możemy sobie dośpiewać sami: opóźnienie lotu, pijany prezydent, znerwicowany pilot, znerwicowany pilot z nadciśnieniem, znerwicowany pilot z nadciśnieniem i cukrzycą itd., itp. Tyle głupot trzeba nawymyślać, żeby ukryć zwykły zamach, polegający na stuknięciu się polskiego samolotu z bezzałogowym samolotem rosyj… znaczy się pardon!, nieznanych sprawców (polecam w tej materii znakomity tekst FYM- a na jego blogu). No cóż stare przysłowie mówi „co zrobi mądry człowiek aby ukryć liść? Mądry człowiek zasadzi las aby ukryć w nim liść” I tak zastępy mądrych ludzi z różnych instytucji i służb sadzą las głupot i kłamstw, żeby ukryć w nim przed nami liść prawdy. Jedno z dzisiejszego telewizyjnego przekazu od pana Klicha jest pewne. Tam skąd wyszedł, gdzie powstawał pewnie cover piosenki Kazika, zabrakło zapitki (lub inaczej mówiąc zapojki). Ale nie tylko Edmund Klich produkował się 19 sierpnia w sprawie tzw. katastrofy. Naczelny Prokurator Wojskowy odebrał od Rosjan jakieś przełomowe dokumenty razem z nieznanym dotąd nikomu filmem. Ten film jest tak tajemniczy, że zachodzi obawa, że został nakręcony jeszcze przed 10 kwietnia, choć Rosja to tak duży kraj, że można było w nim nakręcić różne filmy nawet po 10 kwietnia w miejscach, o których zwykli śmiertelnicy nawet nie śnią. I to zarówno te wysokobudżetowe jak i nisko z obszarów peryferyjnych. A zatem co jest na tym filmie? Może dowiemy się z niego nie tylko o przyczynach tzw. katastrofy smoleńskiej, ale i poznamy prawdziwych zamachowców Kennedy’ego i tajemnicze istoty – ofiary katastrofy w Roswell. To może być większy hicior niż serial „Z archiwum X”. Mnie jednak bardziej zaintrygowało co innego – dlaczego Naczelny Prokurator Wojskowy występował w garniturze a nie w mundurze? Czyżby oszczędności na sprostytuo… znaczy się, chciałem napisać – sprofesjonalizowanej armii były tak duże, że oficerom brakuje na mundury? Może by ktoś z jakiejś grupy rekonstrukcyjnej panu prokuratorowi pożyczał mundur do występów telewizyjnych? Nowy doradca Bronka ds. polityki historycznej – Tomasz Nałęcz, też profesor, w TVN rozpoczął swoją misję doradczą. Stwierdził, że Krzyż Smoleński i cała „awantura” z nim związana, przypominają mu nagonkę na prezydenta Narutowicza, zanim został zastrzelony. Ho, ho! Co za błyskotliwość u pana profesora! Jak przez 5 lat szczuto i pluto na śp. prezydenta Kaczyńskiego to pan Nałęcz cierpiał na ślepotę i głuchotę. Z niczym to mu się nie kojarzyło, mimo że zakończyło się tragiczną śmiercią nie tylko pana prezydenta, ale i innych 95 osób, w tym przyjaciół politycznych z lewicy pana profesora. Na podobną ślepotę i głuchotę cierpiał Maciej Zięba zwany ojcem, choć głowy nie dam, bo co rusz w telewizji występuje po cywilnemu, więc może porzucił już ostatecznie habit zakonny na rzecz „centrosolidarnościowego” biznesu. Teraz Maciejowi Ziębie nie podoba się brak szacunku okazywany Bronkowi z pałacu. A czy (chyba jeszcze) ojciec Zięba napiętnował publicznie Bronka, kiedy ten jeszcze jako marszałek sejmu, szydził z Lecha Kaczyńskiego? Kto sieje wiatr, zbiera burzę! W pełnym umundurowaniu za to wystąpił w TVN24 TW „Filozof”. Dramaturgia tego wystąpienia była tak ogromna i rosnąca z każdą minutą, że powinno ono być wykorzystane do kolejnej części cyklu „Egzorcysta”… „Potrzebny od zaraz”. Barierki i policja wokół pałacu prezydenckiego przypominają mi obrazki z filmów o konflikcie w Irlandii Północnej. Właściwie to na Krakowskim Przedmieściu brakuje tylko niewielu gadżetów. Drut kolczasty, zasieki, worki z piaskiem, stanowiska ogniowe karabinów maszynowych i transportery opancerzone. Wśród nich uśmiechnięty Bronek w swojej limuzynie wjeżdżający do pałacu. A może by tak od razu pójść na całość i oddzielić ten pałac od Krzyża i reszty ulicy murem jak w Berlinie w 1961 r. Po jednej stronie muru Bronek i Jacek Michałowski zawieszali by swoje tablice a drugą stronę oddałoby się do dyspozycji narodowi. Dzięki temu można by zwolnic z patrolowania Krakowskiego Przedmieścia tych policjantów co to skarżą się, że w nocy muszą patrolować i nie maja czasu na inne ważne policyjne zajęcia – np. jedzenie pączków. Nie mówiąc o strażnikach miejskich, którzy stojąc przy Krzyżu nie mają czasu na spokojne wlepianie mandatów źle parkującym kierowcom. No i pracownicy pałacu przestaliby żyć w ciągłym strachu, że przyjdzie jakiś „Rambo” albo inny Zbigniew S pseudonim „Niemiec” i będzie robił rozpierduchę przy pomocy butelki z kałem albo granatu. Tak więc warto przemyśleć… Łukasz Kołak
Rocznica ważnego zwycięstwa Mija 90 lat od polskiego zwycięstwa nad Bolszewikami w sierpniu 1920 roku. Ktoś powie – znowu rocznica, znowu ponure miny, znowu opłakiwanie, znowu napuszona powaga. Byłoby w tym stwierdzeniu wiele racji, to fakt. Niestety, w Polsce, praktycznie od narodzenia nowoczesnej tradycji upamiętniania rocznic (zabory i zwłaszcza okres po 1918 r.), kontrolę nad ich organizacją przejęli ludzie niewłaściwi. Ludzie, których sposób myślenia można nazwać mentalnością obchodowo-rocznicową. Charakterystyczne dla nich jest (a pomijam tu cały aspekt polityczno-towarzyski, lokalnych koterii i układzików, tych, co chcą się pokazać w pierwszej ławce w kościele itd.) czczenie przede wszystkim tych wydarzeń, które związane są ściśle z klęskami Polski, ze zbrodniami popełnionymi na Polakach itd. Co więcej, także rocznicom zwycięstw nadawany jest rys martyrologiczny, poprzez chociażby wspominanie przy ich okazji klęsk… Uroczystości odbywają się w nieznośnej atmosferze patosu, przemówienia rażą, czasem wręcz odrzucają, nadętym hurrapatriotyzmem. I najważniejsze – przesycenie treści niby-narodową mitologią. Mity, legendy, konfabulacje to potężny problem polskiego życia, przede wszystkim negatywnie odbijający się na świadomości narodowej i historycznej każdego, choć w minimalnym stopniu, zainteresowanego historią własnego kraju Polaka. A nie jest to wyłącznie problem przeszłości. W sposób oczywisty, sposób widzenia i podawania społeczeństwu historii Polski wpływa na teraźniejszość i na przyszłość. Wiedzą o tym organizatorzy uroczystości i w ten sposób wpływają na swoich odbiorców. Skłamałbym, gdybym pragnął dowodzić, ze Ruch Narodowy wolny jest od takich ludzi, od takich zachowań. Bynajmniej. Szczególnie widać było panowanie zjawiska obrzędowo-rocznicowego na emigracji. Czy krytyka zjawiska i mentalności oznacza, że nowoczesny Ruch Narodowy powinien odrzucić w ogóle wspominanie rocznic? Bynajmniej. Pogląd Feliksa Konecznego, zniechęconego do jemu współczesnych, rozmaitych obchodów, a postulujący likwidację uroczystości finansowanych z publicznych pieniędzy i ograniczenie ich do prywatnej organizacji i sponsoringu, choć nie sposób odmówić mu słuszności, wydaje się być na chwilę obecną w Polsce nie do przeprowadzenia. Idzie więc o to, żeby zmienić mentalność, a przez to i metodę mówienia o historii. Zamiast swoistego „kanonizowania” klęsk* (których w konsekwencji nie wolno nawet krytykować jako wydarzeń historycznych!), powinniśmy zacząć mówić o nich spokojnie, zachęcać do myślenia, proponować własne wnioski i prowokować do ich wyciągania innych. Bez aksjomatów pseudopatriotycznego mistycyzmu, bez zacietrzewienia, bez drżących rąk. Nie oznacza to szargania świętości, ale oznacza, i to pragnę podkreślić ze stanowczością, brak zgody, sprzeciw wobec praktyki ustanawiania „świętościami” klęsk i mitów. Tytułem przykładu, nie może godzić się na kanonizowanie zbrodni dokonanej na Warszawie i jej ludności przez fatalnych polityków i wojskowych odpowiedzialnych za wzniecenie powstania warszawskiego, ale nie wolno też akceptować panowania bezrozumnych mitów, uwłaczających zdrowemu rozsądkowi idolatrii. Obecnie mamy do czynienia w Polsce z trzema kultami jednostki. Jeden, to przeżywający fazę wyciszenia kult Jana Pawła II, drugi, to budowany tu i teraz, na naszych oczach, kult Lecha Kaczyńskiego, wreszcie trzeci, najpotężniejszy i najgroźniejszy – kult i towarzyszący mu mit Józefa Piłsudskiego. Mitem Piłsudskiego żywi się, jak życiodajnym płynem rusofobiczna kasta polityczna w Polsce. Opatrznościowy mąż, wskrzesiciel Ojczyzny, wielki zwycięzca wojenny, organizator państwa – jednym słowem – wielki (nad)człowiek (jeden z przedwojennych, grafomańskich panegiryków nosi tytuł „Polski Betlejemie”, sugerując… mesjański i boski charakter osoby Piłsudskiego), wymykający się ocenom zwykłych śmiertelników, ba, heros, którego oceniać nie wolno (vide przedwojenna ustawa o ochronie czci JP, którą po 89 r. chciał przywrócić KPN). Postać, której stopień wojskowy profesorowie zwyczajni piszą przez duże „M” (choć, dajmy na to, o Bolesławie Chrobrym, czy Władysławie Jagielle nie ma w zwyczaju pisać przez duże „K”). Jak wielokrotnie o tym pisaliśmy, mit Piłsudskiego zdominował polskie spojrzenie na historię po 89 r. Nie tylko powszechnie panuje w przekazie publicznym (uroczystości państwowe, samorządowe, media publiczne i prywatne), ale stał się też mitem własnym polskiej prawicy w ostatnim 20-leciu. Pomimo takiej skali zwycięstwa, będziemy z tym mitem walczyć – walczyć metodami pokojowymi, spokojnym wykładem prawdy, która z pewnością dotrze do umysłów otwartych na argumenty i chęć poznania. Po co tak długi wstęp do upamiętnienia 90-tej rocznicy Bitwy Warszawskiej? Czy to potrzebne? Tak, zwłaszcza, gdy zauważymy jak wielką rolę pełni w micie Piłsudskiego Bitwa Warszawska i jak bardzo w tym elemencie mit rozchodzi się z prawdą, z rzeczywistością. Przecież to, co oficjalnie mówi się o roli Piłsudskiego w Bitwie, zwłaszcza zaś to, co na ten temat piszą jego wyznawcy, to najczystsza, kliniczna konfabulacja! Kłamstwo na kłamstwie i kłamstwem pogania. Dlatego trzeba pisać prawdę, choćby funkcjonowała ona jedynie na marginesie, gdyż nawet tam ma szansę zostać zauważona. Zwróćmy wobec tego uwagę na kilka ważnych spraw związanych z tematyką wojny 1920 r., które nie funkcjonują w powszechnej świadomości: - wojna 1920 z Rosją bolszewicką została sprowokowana przez tzw. Wyprawę kijowską Piłsudskiego, która nie była niczym innym jak zaprzęgnięciem sił i środków ledwo co powstałego państwa polskiego w rydwan prywatnej polityki Piłsudskiego obliczonej na realizację jego tzw. Idei federacyjnej, czyli głównie dążenia do zbudowania niepodległej Ukrainy. Idea ta, oderwana od rzeczywistości i merytorycznie błędna, nie miała żadnych szans na realizację - bolszewicy jako śmiertelni wrogowie państwa polskiego to pośrednio wytwór polityki Piłsudskiego. Odmówił on udzielenia pomocy białemu gen. Denikinowi, jednocześnie zapewniając bolszewików o tym fakcie. W ten sposób mogli oni skoncentrować swoje siły na walce z Denikinem i pokonać go nie obawiając się polskiej pomocy dla białych. Piłsudski nienawidził białej Rosji bardziej niż czerwonej. Z jakichś powodów zwolennicy jego mitu twierdzą, że rzekomo biała Rosja stanowiłaby dla Polski większe zagrożenie (jest to teza nie do udowodnienia, przeciwnie, Denikin zwycięski borykałby się z tak potężnym chaosem i opozycja wewnętrzną, że spodziewanie się z jego strony realizacji pustych w istocie – wobec polskich faktów dokonanych – haseł o granicach Rosji).
- główna chwała za zwycięstwo należy się tej większości narodu i armii, która nie straciła ducha i stanęła do śmiertelnej walki pod Warszawą. Na indywidualne wyróżnienie zasługują: twórca planów Bitwy i ich wykonawca gen. Tadeusz Jordan-Rozwadowski, szef sztabu generalnego WP, jego sztabowcy, gen. gen. Władysław Sikorski i Józef Haller, premier Wincenty Witos z rządem i wielu innych.
- Piłsudski po klęskach na froncie załamał się. 6 sierpnia 1920 r. przyjął do wykonania plan bitwy przedstawiony przez gen. Rozwadowskiego, plan, którego założeń nie rozumiał i w którego powodzenie nie wierzył. Piłsudski nie podpisał się tym planie.
- 9/10 sierpnia Piłsudski przyjął do wiadomości (do wykonania; potwierdził to swoim podpisem) zmodyfikowany plan bitwy wydany jako rozkaz nr 10000.
- 12 sierpnia Piłsudski wręczył Witosowi akt dymisji ze stanowiska zarówno Naczelnika Państwa jak i Naczelnego Wodza po czym wyjechał z Warszawy. Akt dymisji był podyktowany chęcią uniknięcia odpowiedzialności za ewentualna klęskę, gdyby plan Rozwadowskiego nie wypalił. Do 15 sierpnia nie wydał żadnego rozkazu.
- w dniach 12-15 przebywał m.in. w Bobowej pod Tarnowem (gdzie w majątku Wieniawy-Długoszowskiego przebywała jego ówczesna kochanka i matka nieślubnych córek – Aleksandra Szczerbińska) oraz brał udział w uroczystościach Chrztu Św. w Puławach. W tym czasie nastąpiło przesilenie bitwy, w której Piłsudski w istocie nie uczestniczył, ani tym bardziej nią nie dowodził.
- Bitwa Warszawska rozstrzygnęła się na północy, którędy atakowały główne siły bolszewickie. Piłsudski opóźnił swoje uderzenie znad Wieprza, czym spowodował utratę szans przez Wojsko Polskie na całkowite oblężenie i zniszczenie armii bolszewickich.
- w późniejszej bitwie niemeńskiej Piłsudski przeforsował swój plan, utrudniając sytuację wojskom polskim, a chcąc uchronić Litwę przed zasłużoną karą za sojusz z bolszewikami i zabór polskiego Wilna
Tyle w telegraficznym skrócie. Już na pierwszy rzut oka widać jaka przepaść dzieli prawdę i mit. Tym bardziej przepaść tę należy zasypywać. Na korzyść prawdy oczywiście.
* – Ważne wyjaśnienie – ludobójstwo wołyńskie i małopolskie dokonane na Polakach przez banderowców z przypadłościami jest klęską. Nie należy jednak do kategorii, o której mówimy. Co więcej, jest z powodów politycznych wyrzucane poza nawias dyskursu historycznego w Polsce, poza nawias pamięci. Dzieje się tak w imię pryncypiów polityki prometejskiej oraz w interesie współczesnych banderowców, z których prometejczycy najchętniej uczyniliby „sojuszników” Polski. Z naszej strony nie chodzi tutaj więc o rozpamiętywanie masakry, ale o wiedzę, o właściwe, godne miejsce dla tej tragedii w narodowej pamięci oraz o bardzo teraźniejszą przestrogę przed podejmowaniem współpracy z bandą morderców. Adam Śmiech
Węgry: Afera związana z izraelskim inwestorem i kasynami Na Węgrzech wybuchła afera związana z izraelskim inwestorem, Joavem Blumem. Sprawa dotyczy wybudowanego przez niego kompleksu kasyn o nazwie King’s City. Media i politycy zainteresowali się jego bardzo dobrymi kontaktami z socjalistycznym rządem. W podejrzanych okolicznościach zamienił on bowiem 182 hektary gruntów rolnych o szacunkowej wartości 194 mln forintów (w przeliczeniu ponad 2,75 mln złotych) na 70- hektarową działkę w miejscowości Sukoró wartą 1,1 mld forintów (ponad 15, 6 mln złotych). W sprawę zamieszany jest także premier Viktor Orban. Jeszcze jako działacz opozycji krytykował poparcie lewicowców dla związanych z nimi biznesmenami, jednocześnie nie przeszkadzało mu to faworyzować wówczas amerykańskiego inwestora z branży hazardowej – George’a Patakiego. Były gubernator stanu Nowy Jork również chciał zakupić sporne działki w Sukoró. Urzędnik z węgierskiej Kancelarii Premiera, Gyula Budaia oskarżył byłych socjalistycznych premierów: Gordona Bajnaia i Ferenca Gyurcsány’ego o fałszywe zeznania na temat inwestycji. Powiedział, ze ma w tej sprawie dowody w postaci listów i dokumentów. Politycy wytoczyli mu proces o zniesławienie i ujawnienie tajemnicy korespondencji. Według sondażu przeprowadzonego przez żydowską Ligę Przeciwko Zniesławieniu, 67 procent węgierskich obywateli zgadza się ze stwierdzeniem, że “Żydzi maja zbyt dużą władzę w świecie biznesu.” Źródło: RP.PL
W. Brytania: pomoc społeczna opłaca prostytutki Brytyjskie ośrodki socjalne „pomagają” osobom niepełnosprawnym „godnie żyć, proponując im usługi erotyczne” – ujawniły ostatnio media. Jak donosi gazeta „The Sunday Telegraph”, program opłacany z pieniędzy podatników, realizowany jest na Wyspach od czasów rządu labourzystowskiego. W ten sposób podatnicy dopłacają do utrzymania klubów nocnych, internetowych serwisów randkowych, turystyki erotycznej itp. Jak się okazuje, wielu urzędników nie widzi w tym nic złego, że przykładowo młodym ludziom mającym np. problemy psychiczne proponuje się darmowy wyjazd do Holandii do tamtejszych domów publicznych. Program, który wciąż jest realizowany, powstał jeszcze za czasów rządów labourzystowskich i ma kosztować 520 mln funtów. Nosi on nazwę „Programu transformacji opieki społecznej dla dorosłych”. Początkowo był promowany jako program mający pomóc w zapewnieniu mobilności ludziom starszym i niepełnosprawnym. W dokumencie opublikowanym w 2007 r. możemy jednak przeczytać, że „głównym jego celem jest wprowadzenie radykalnej reformy usług socjalnych, pozwalających ludziom żyć własnym życiem, tak jak tego pragną… i promowanie ich własnych potrzeb niezależności, dobrobytu i godności”. Władze samorządowe czterech miast przyznały się do opłacania osób świadczących usługi erotyczne dla niepełnosprawnych klientów. Przedstawiciele Rady Miejskiej w Trafford wyznali, że nie widzą niczego zdrożnego w tym, aby wydawać pieniądze z funduszu przeznaczonego na pomoc dla niepełnosprawnych na wszelkiego rodzaju „usługi, które nie są nielegalne”. Z kolei przedstawiciele władz w Knowsley zapowiedzieli, że będą badać każdy przypadek budzący kontrowersje. Zdaniem organizacji, która zajmuje się wynajdywaniem osób chętnych do świadczenia usług erotycznych dla niepełnosprawnych, 53 proc. ośrodków pomocy społecznej w Wielkiej Brytanii realizuje założenia „Programu transformacji opieki społecznej”, opłacając osoby chętne, w tym: striptizerki, masażystów, prostytutki itp. do świadczenia usług erotycznych dla osób niepełnosprawnych.
Źródło: LifeSiteNews.com, AS
Rosyjski okręt wydzierżawiony Indiom Indyjska marynarka wojenna oczekuje przybycia rosyjskiego podwodnego okrętu atomowego klasy Akula-2. Indie wydzierżawiły go od Rosji na dziesięć lat. Okrętem, który jest obecnie w drodze do Indii, kieruje mieszana rosyjsko – indyjska załoga. Wydzierżawiony od Rosjan atomowy okręt podwodny otrzymał indyjską nazwę “Chakra”. Będzie istotnym wzmocnieniem indyjskiej floty okrętów podwodnych, która liczy piętnaście jednostek. Z tej liczby jedynie osiem pełni obecnie służbę na morzu. Pozostałe przechodzą remonty i modernizacje. Służące w indyjskiej marynarce wojennej jednostki to głównie radzieckie okręty klasy Kilo oraz indyjska wersja okrętów niemieckich Typ-209. Wszystkie posiadają silniki o napędzie dieslowsko – elektrycznym. Indie budują obecnie kilka konwencjonalnych okrętów podwodnych Skorpion we współpracy z Francją. Mają one zostać wprowadzone do eksploatacji w latach 2012 – 2017. Indie dzierżawiły już od Rosjan atomowy okręt podwodny klasy Charlie w latach 1988 – 1992. Służył on marynarzom indyjskim do zapoznania się z pracą na okręcie podwodnym o napędzie nuklearnym. Obecnie Indie pracują nad własną jednostką podwodną o napędzie atomowym. Pierwszy tego typu okręt został zwodowany w lipcu ubiegłego roku. Obecnie przechodzi próby na morzu. Według dostępnych informacji łódź przypomina pierwsze konstrukcje radzieckie oraz rosyjskie. Indie zamierzają wybudować do roku 2015 sześć tego typu jednostek. IAR/Kresy.pl
Izrael: Aresztowanie rabina nawołującego do zabijania gojów Rabin, który napisał książkę „Królewska Tora” usprawiedliwiającą w niektórych okolicznościach śmierć gojów, w tym dzieci, został zatrzymany przez policję izraelską.
Rabin Josef Elicur (Yosef Elitzur), mieszkający w żydowskim osiedlu na Zachodnim Brzegu Jordanu, jest podejrzany o podżeganie do nienawiści na tle rasowym i do przemocy. Elicur jest współautorem opublikowanej na początku roku książki, w której napisano, że nie-Żydzi nie są „z natury obiektem współczucia”, a ich atakowanie „może powstrzymać ich szczwane zapędy” – pisze dziennik „Haarec”. Obaj autorzy uważają również, że zabijanie dzieci „wrogów Izraela” może być dozwolone, gdyż „jest jasne, że będą żywiły wobec nas przesądy, jak dorosną”. „Wszędzie tam, gdzie wpływy gojów stanowią zagrożenie dla przetrwania Izraela, jest dozwolone ich zabijanie, nawet jeśli chodzi o sprawiedliwych wśród narodów świata” – piszą rabini. Pap
Muzułmanie chcą kolejnego meczetu w Warszawie Ratusz odpowiada, że przecież właśnie jest budowany na warszawskiej Ochocie. Muzułmanie argumentują, że meczet przy rondzie Zesłańców Syberyjskich buduje zupełnie ktoś inny a nie gmina wyznaniowa. Jest fundowany przez darczyńcę z Arabii Saudyjskiej. Tymczasem polscy muzułmanie pieniądze zebrane na budowę świątyni przekazali w 1939 roku na obronność kraju, a po wojnie utracili podarowaną im przez Piłsudskiego działkę. Grzegorz Bohdanowicz z Muzułmańskiej Gminy Wyznaniowej w Warszawie mówi: “zostaliśmy bez niczego”. Gmina nie zaprzestaje starań. Zwróciła się do posłów. Liczy na ich mediację zaraz po wakacjach parlamentarnych. Grzegorz Bohdanowicz podkreśla, że chodzi o porozumienie, a nie o kłótnie i spory. “Chcemy ugody z miastem”, wyjaśnia. Miasto odpowiada: polscy muzułmanie mogą kupić z bonifikatą działkę należącą do samorządu warszawskiego. Nie mogą natomiast odzyskać dawnej. Wszystkie możliwe terminy minęły. Marcin Ochmański ze stołecznego Ratusza przyznaje, że powojenna nacjonalizacja i dekret Bieruta “dużo tutaj namieszały”, lecz procedury są jasne. Trzeba kupić coś nowego, ale najpierw rozejrzeć się na rynku nieruchomości. Tymczasem przy rondzie Zesłańców Syberyjskich, w dzielnicy Ochota, rośnie inny meczet. Jego budowa wywołała liczne protesty mieszkańców Warszawy, obawiających się, że może on stać się ośrodkiem indoktrynacji wojującego islamu. Sławomir Nosowicz, naczelnik z Urzędu Dzielnicy Ochota, informuje, że ma to być centrum kultury muzułmańskiej wraz z salą modlitewną. Zapewnia, że nawoływań muezina do modlitwy – pięciokrotnego w ciągu dnia – nie będzie słychać na ulicach.W Polsce żyje do czterdziestu tysięcy muzułmanów. Korzenie wielu rodzin sięgają polskiego średniowiecza. Budowany właśnie meczet będzie piątą islamską świątynią w Polsce. (Polskie Radio)
Od września – mandat za wyrzuconą baterię Wyrzuciłeś baterie do kosza? Możesz dostać nawet 500 zł grzywny – podaje “Dziennik Gazeta Prawna”. Wszystko za sprawą nowelizacji rozporządzenia w sprawie nadania inspektorom Inspekcji Ochrony Środowiska uprawnień do nakładania grzywien w drodze mandatu karnego. Nowelizacja wejdzie w życie 31 sierpnia 2010 r.
Karani będą mogli być przedsiębiorcy, którzy importując baterie do Polski, nie posługują się specjalnym numerem rejestrowym. Mandaty będą dostawać także firmy nie posiadające podpisanych umów na odbiór zużytych ogniw. W przypadku mniejszych wykroczeń inspektorzy będą mogli wystawiać mandaty do 500 zł. W poważniejszych przypadkach sprawy będą kierowane do sądu.
(ks/gazetaprawna.pl)
Posoborowie w Niemczech: Atak na zwolenników życia ze strony… katolickich hierarchów Pro-liferzy w Kraju Saary rozsyłają do wszystkich mieszkańców landu modele płodu nienarodzonego dziecka w 12. tygodniu życia, zaś na placu w Saarbrücken ustawili ponad tysiąc par dziecięcych butów symbolizujących uśmierconych ludzi. Kościół twierdzi jednak, że to nie jest dobry sposób na zwrócenie uwagi na grozę aborcji. Stowarzyszenie „Durchblick” („Przejrzenie”) rozesłało do 300 tysięcy domów plastikowe modele embrionów. – Chcemy zwrócić uwagę na to, że podczas aborcji zabija się człowieka – mówi przewodniczący organizacji, Thomas Schührer. Aktywiści ustawili także na jednym z placów 1278 par dziecięcych butów, symbolizujących liczbę zamordowanych w 2009 roku w Kraju Saary nienarodzonych. Niestety, obrońcy życia spotkali się z brakiem zrozumienia ze strony katolickich hierarchów. – Bez względu na nasze fundamentalne podejście do kwestii aborcji, nie uważamy akcji stowarzyszenia „Durchblick” za odpowiedni sposób zwrócenia uwagi na godność i ochronę nienarodzonego życia i problemu aborcji – stwierdził w oświadczeniu anonimowy rzecznik diecezji Trewiru. Dodał też, że jego zdaniem bardziej sensowna jest rozmowa z matkami i ojcami dzieci. W tym zakresie „wspaniałą pracę wykonuje służba socjalna kobiet katolickich, a także Caritas”.
sks/Kath.net/Medrum.de
Niemcy: Restauracje nie obsłużą “ekstremistów”? Czy w dzisiejszym tolerancyjnym świecie można by wyobrazić sobie, że jakaś instytucja bądź restauracja odmawia obsłużenia klienta ze względu na jego poglądy polityczne? W konstytucji każdego europejskiego kraju znajdują się zapisy mówiące o prawie każdego do korzystania z wolności bez względu na rasę, płeć, narodowość, poglądy polityczne. Nie po raz pierwszy jednak okazuje się, że istnieje grupa, której praw tych można odmówić, nie narażając się na konsekwencje prawne a dodatkowo zyskując poklask mediów. Tą grupą są tzw. skrajni prawicowcy, nacjonaliści, nazywani w mediach wymiennie neonazistami bądź faszystami. Kolejna odsłona niemieckiego absurdu „antynazistowskiego” ma miejsce w mieście Regensburg (Ratyzbona). Kilkudziesięciu właścicieli restauracji, kelnerów i pracowników barów i restauracji zawarło porozumienie o nieobsługiwaniu w ich lokalach klientów, których uznają oni za prawicowych ekstremistów. Oświadczenie to grupa złożyła na łamach dziennika Donau Post we wtorek. Inicjatywa nazwana „Keine Bedienung für Nazis” czyli „żadnego obsługiwania nazistów” ma być wyrazem solidarności z młodym kelnerem, którego historia przypomina dziesiątki innych fabrykowanych na potrzeby mediów i samych „bohaterów”. Otóż kelner miał stanąć w obronie ciemnoskórej kobiety zaatakowanej przez „gang neonazistów” i zostać dotkliwie pobity. Jak będą rozpoznawać oni potencjalnych ekstremistów i jak motywować odmowę podania im posiłku? Niezależnie od tego czy historia ta jest prawdziwa czy nie, sam pomysł kelnerów i restauratorów nasuwa podobne jak w innych takich przypadkach pytania. Na przykład jak będą rozpoznawać oni potencjalnych ekstremistów i jak motywować odmowę podania im posiłku? 85 inicjatorów akcji zapowiada, że ich celem jest zorganizowanie większej kampanii. Na drzwiach ich barów będą widniały naklejki informujące o tym, że w tym lokalu nie obsługuje się „neonazistów”. Dziennikowi powiedzieli, że w ich lokalach „nie ma miejsca dla neonazistów i innych rasistów” dodając, że chcieliby aby Regensburg był miastem gdzie ludzie o różnym kolorze skóry żyją w harmonii i pokoju, a naklejki ich kampanii widniały na drzwiach każdego lokalu. Czy na takie potraktowanie wybranej domyślnie osoby lub grupy osób zezwala prawo? Istnieje duże prawdopodobieństwo, że skargi wyproszonych „ekstremistów” zostałyby oddalone przez sądy z pełnym błogosławieństwem mediów. Przekonał się o tym m.in. lider NPD Udo Voigt, któremu odmówiono wstępu do hotelu w Meklemburgii ze względu na poglądy polityczne, a sąd przyznał rację hotelowi (czytaj: Przewodniczący NPD przegrywa sprawę o dyskryminację).Czy więc są jednak dziś równi i równiejsi? Grupy uprzywilejowane i te, których dostępne dla wszystkich prawa nie obejmują w pełni? Możemy spróbować wyobrazić sobie sytuację, w której po serii bandyckich napadów w wykonaniu cygańskich przestępców na drzwiach restauracji w którymkolwiek z europejskich miast pojawiają się naklejki „Cyganów nie obsługujemy”.
We Francji czczą Lenina Wielka statua Lenina stanęła w Montpellier w południowo – zachodniej Francji – informuje portal Polskiego Radia. Autor tego skandalicznego pomysłu, Georges Frêche, prezydent regionu LanguedocRoussillon, zaliczył zbrodniczego wodza rewolucji bolszewickiej do „wielkich ludzi dwudziestego wieku”. Obok statuy Lenina na budowanym obecnie Placu XX Wieku stanęły pomniki Jaurèsa, Churchilla, Roosevelta i de Gaulle’a. Georges Frêche uważa, że Lenin zasłużył na pomnik, ponieważ był jednym z największych ludzi XX wieku, podobnie jak Mao – informuje polskieradio.pl. – Oni zmienili historię świata. Zdobycie władzy przez bolszewików w Rosji zmieniło historię Europy i doprowadziło do dekolonizacji – powiedział Frêche. W przyszłym roku Placu XX Wieku ma stanąć pięć kolejnych pomników, a wśród nich statua Mao.
Źródło: polskieradio.pl
Biorą los we własne ręce Pracownicy Famedu są od wczoraj właścicielami 91 proc. akcji własnej firmy – informuje „Rzeczpospolita”. Spółka Famed Nowe Technologie, w której 51 proc. udziałów mają pracownicy łódzkiej Fabryki Aparatury Elektromedycznej, to jedna z nielicznych firm w Polsce, które w ostatnim czasie zdecydowały się na prywatyzację pracowniczą. Transakcja nie została jednak zrealizowana w oparciu o rządowy program wsparcia prywatyzacji pracowniczo-menedżerskiej, lecz na zasadach ogólnych, dotyczących wszystkich zainteresowanych inwestorów. Rządowy program prywatyzacji pracowniczej jest obarczony wadami, dlatego nikt z niego nie korzysta – „Rządowy program prywatyzacji pracowniczej jest obarczony wadami, dlatego nikt z niego nie korzysta” – mówi „Rz” jeden z doradców współpracujących ze spółkami pracowniczymi. – „Spółki, by uzyskać poręczenie w Banku Gospodarstwa Krajowego, muszą najpierw mieć promesę kredytu w banku komercyjnym, a żaden bank nie pójdzie na takie warunki, jak 4-proc. prowizja płatna przed udzieleniem kredytu” – dodaje. Jak widać, jeśli ktoś łączy w sobie ducha przedsiębiorczości z „instynktem demokracji”, znajdzie sposób, by przejąć odpowiedzialność za swoje miejsce pracy. Byłoby jednak lepiej, gdyby przepisy to ułatwiały, a nie – utrudniały.
Poczta szwedzka ostrzegła listonoszy odmawiających dostarczania ulotek z “mową nienawiści” Grupa szwedzkich listonoszy – samozwańczych aktywistów “przeciwko nietolerancji” – odmówiła dostarczenia przesyłek pocztowych, gdyż miały one według nich zawierać treści określane mianem “mowy nienawiści”. Pracodawca, państwowa poczta Posten AB, upomniała listonoszy. Listonosze z miejscowości Södertälje zostali ostrzeżeni, że niedostarczenie ulotek kampanii wyborczej partii narodowo-demokratycznej Nationaldemokraterna – ND, jest niezgodne z zasadami funkcjonowania poczty. “Jako poczta nie możemy wypełniać roli cenzora materiałów politycznych.” – powiedział przedstawiciel poczty, Per Ljungberg, który jednak dodał, że “rozumie reakcję swoich podwładnych”. W jednej z mających być doręczonych przez pocztę ulotek, padło stwierdzenie, że “Przy Twoim poparciu zbudujemy Södertälje, a nie Bagdad”. Lewicowi pocztowcy uznali to za “mowę nienawiści” oraz za materiał mogący “wywołać niezadowolenie” w rejonach zamieszkałych przez imigrantów. Podobne akcje marksistowskich grup listonoszy miały miejsce w różnych krajach świata. Na przykład w Polsce, lewicowi aktywiści Poczty Polskiej, podżegani przez Gazetę Wyborczą zaprzestali w 2007 roku rozprowadzania pism Leszka Bubla, które uznali za “antysemickie” [link]. Co gorsza, Poczta poparła listonoszy i odmówila dostarczania miesięcznika “Tajemnice świata. Dziwny jest ten świat”, traktującego m.in. o nadreprezentatywności Żydów w różnych dziedzinach życia, i wypływających z tego konsekwencjach. W 2008 roku grupa 50 listonoszy z Vancouver odmówiła dostarczania broszury pt “Prorocze Słowo”, napisanej przez pastora Sterling Clark i mówiącej o homoseksualiźmie jako o “pladze XXI wieku i konsekwencjach tego grzechu”, gdyż uznali oni, że mają do czynienia z “mową nienawiści” [link]. Kanadyjska poczta stanęła wtedy na wysokości zadania przypominając o swej jednej i jedynej roli – jako doręczyciela opłaconych przesyłek. Niestety, lewicowi aktywiści wygodnie nie zauważają lejącej się strumieniami do skrzynek pocztowych literatury komunistycznej, promującej najbardziej krwawych przywódców rewolucji i promujących destrukcyjne ideologie. Nie widzą też niczego złego w dostarczaniu ton pornograficznych czasopism, z których wiele skierowanych jest do młodzieży.
Kolejna klęska polskiej prokuratury: Protokoły sekcji zwłok zostały jednak w Moskwie Anonsowane z wielkim szumem przez polską prokuraturę protokoły sekcji zwłok zostały jednak w Moskwie Jedenaście tomów akt z rosyjskiego śledztwa w sprawie katastrofy w Smoleńsku otrzymał wczoraj w Moskwie szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski. Przewodniczący parlamentarnego zespołu smoleńskiego Antoni Macierewicz zwraca uwagę, że wśród nich brakuje, tak istotnych dla rodzin, protokołów sekcji zwłok. Przekazanie kolejnych 11 tomów akt z rosyjskiego śledztwa odbyło się z wielką pompą i w obecności mediów. Generał Krzysztof Parulski odebrał w siedzibie Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej kopie akt zawierających m.in.: protokoły przesłuchań świadków i oględzin miejsca katastrofy, fotografie z miejsca wypadku, a także opis znalezionych tam przedmiotów osobistych oraz protokoły ekspertyz genetycznych szczątków ofiar. Specjalną pocztą trafią one niezwłocznie do kraju, gdzie – jak zapowiedział Parulski – czeka już zespół tłumaczy, który zajmie się ich przekładem. Dziękując za kopie akt, naczelny prokurator wojskowy podkreślił, że to docenia. – Mam pełną świadomość, że w praktyce kontaktów międzynarodowych wykonywanie często pojedynczych czynności trwa miesiącami, a nawet latami – mówił. – Tu otrzymaliśmy 11 tomów akt, jest to ogromny materiał dowodowy – dodał. Generał Parulski zapewnił, że akta te mają pełnowartościową rangę dowodową dla toczącego się w Polsce śledztwa. – Są dokumentami uwierzytelnionymi, przekazanymi legalnie. Jest to ogromny materiał dowodowy – oświadczył. Zastępca prokuratora generalnego FR Aleksandr Zwiagincew przypomniał, że w czerwcu strona rosyjska przekazała już 6 tomów akt. – To nie jest ostatnie takie przekazanie. W ciągu miesiąca mogą zostać przekazane dodatkowe materiały – oświadczył. Przekonywał, że taka forma współpracy to “przejaw dobrej woli prokuratury rosyjskiej”, ponieważ “takie natychmiastowe działania” nie są rzekomo przewidziane w umowach, o które opiera się współpraca prawna. Z chwaleniem polsko-rosyjskiej współpracy Zwiagincew mocno przesadził. Stan obecnych ustaleń i utajnianie przed stroną polską najważniejszych dokumentów ze śledztwa świadczy o czymś wręcz przeciwnym. Problemów dotyczących współpracy i wymiany informacji nie ukrywa już nawet premier Donald Tusk, który do tej pory starał się dowodzić, że współpraca przebiega świetnie. Zastępca prokuratora generalnego Federacji Rosyjskiej Aleksandr Zwiagnicew poinformował ponadto, że rosyjskiej prokuraturze udało się odnaleźć naocznych świadków katastrofy, którzy zarejestrowali to wydarzenie na telefonach komórkowych. Dodał, że z nagrań tych wynika, iż podana przez MAK godzina upadku samolotu Tu-154M (w rzeczywistości MAK nie ustalił godziny rozbicia samolotu, a godz. 8.41 to jedynie koniec zapisu z rejestratora CVR) jest prawdziwa. – Udało się nam znaleźć świadków tego wydarzenia, którzy na telefonie komórkowym zapisali plik wideo (z katastrofą samolotu) i zapis ten potwierdził godzinę upadku samolotu – powiedział. Według jego słów, na nagraniach tych zarejestrowano również moment, gdy pali się polski samolot.
Pakiet bardzo skromny Sceptycznie odnosi się do przekazania kolejnej partii akt poseł Antoni Macierewicz, szef Parlamentarnego Zespołu ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, stwierdzając, że materiały te czekały na odbiór przez stronę polską od ponad dwóch miesięcy. – Pakiet, który został nam przekazany, nie zawiera najważniejszych dokumentów, a więc protokołów sekcji zwłok. To niewątpliwie najważniejszy dokument, na który czeka prokuratura, ale także czekają rodziny ofiar – podkreślił Macierewicz. W jego ocenie, nadal obowiązuje decyzja wicepremiera Siergieja Iwanowa, wiceprzewodniczącego rosyjskiej komisji badającej przyczyny katastrofy, który na początku lipca powiedział, iż wszystkie dokumenty już zostały przygotowane dla strony polskiej, przekazane jej i niczego nowego nie należy się spodziewać. Strona rosyjska wyjaśnia, że dysponentem protokołów sekcji zwłok jest Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej i to on ma zdecydować o terminie ich przekazania. Mają się one znaleźć w następnej transzy przekazywanych materiałów – najwcześniej za kilka miesięcy. Macierewicz przypomniał wczoraj, że premier Donald Tusk obiecywał publicznie, iż na akredytowanego przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) Edmunda Klicha będzie czekać nowy pakiet dokumentów. – Jak państwo wiecie, pan pułkownik Klich udał się do siedziby Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i żadnych dokumentów nie otrzymał. Okazało się, że pakiet przygotowany przez pana premiera Putina i pana premiera Tuska gdzieś wyparował – ironizował Macierewicz. – Wydaje się, że zakpiono z państwa polskiego i pana premiera Tuska – dodał. Dlatego poseł po raz kolejny zwrócił się z apelem do premiera o przejęcie przynajmniej części postępowania odnośnie do katastrofy. Przypomniał też, że na miejsce katastrofy mieli jechać archeolodzy, co także obiecywał premier. – To sytuacja rozpaczliwa, która musi rodzić w społeczeństwie głęboką frustrację i uczucia głębokiego przekonania o niewiarygodności rządzących, którzy tak postępują wobec tej straszliwej tragedii – powiedział Macierewicz.
Polska też przekaże Rosji dokumenty Podczas wizyty w Moskwie gen. Krzysztof Parulski poinformował również, że we wrześniu i październiku polska prokuratura zamierza przekazać Rosji materiały związane z wnioskami strony rosyjskiej o pomoc prawną. W złożonych dotychczas przez Rosjan trzech wnioskach dowodowych zwracano się o: przesłuchanie pokrzywdzonych, czyli rodzin ofiar katastrofy samolotu; doręczenie wszystkim pokrzywdzonym rosyjskiego postanowienia o przedłużeniu śledztwa; możliwość dostępu do dokonywanego w Polsce odczytu z kopii czarnych skrzynek. Po odebraniu 11 tomów akt i rozmowie z zastępcą prokuratora generalnego Federacji Rosyjskiej Zwiagnicewem gen. Parulski udał się do Komitetu Śledczego przy Prokuraturze Generalnej Rosji, gdzie spotkał się z jego szefem, gen. Aleksandrem Bastrykinem. Po tym spotkaniu – zgodnie z zapowiedziami – naczelny prokuratur wojskowy RP miał wrócić z otrzymanymi materiałami do Warszawy. Na dziś zapowiedziano w Prokuraturze Generalnej w Warszawie specjalną konferencję prasową z jego udziałem. Jak podkreślił w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” p. o. rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Artymiak, gen. Parulski odpowie na pytania dotyczące efektów jego dwudniowej wizyty w Moskwie i przekazanych w jej trakcie materiałów. Z kolei prokurator płk Ireneusz Szeląg z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie ma zdać relację z ustaleń śledztwa z ostatnich tygodni.
Przesłuchano pracowników ambasady RP w Moskwie Wraz z naczelnym prokuratorem gen. Parulskim do Moskwy udał się także prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie ppłk Tomasz Mackiewicz. Zadaniem tego drugiego było – jak poinformował w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” płk Jerzy Artymiak – przesłuchanie pracowników polskiej ambasady w Moskwie na okoliczność przygotowania w Katyniu wizyty śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 pozostałych członków rządowej delegacji. – W środę i czwartek pułkownik Mackiewicz prowadził przesłuchania pracowników polskiej ambasady w Moskwie w charakterze świadka. To jest cel pobytu pułkownika w Moskwie – podkreślił. Kto został na tę okoliczność przesłuchany, nie wiadomo, gdyż p. o. rzecznik prokuratury odmówił podania tej informacji, powołując się na tajemnicę śledztwa. Wcześniej pojawiły się jednak informacje, że ppłk Mackiewicz planuje przesłuchać samego ambasadora RP w Moskwie – Jerzego Bahra. Zenon Baranowski, Marta Ziarnik
Przestano nas wreszcie zwodzić “dobrą współpracą z Rosją” Mówimy o sekcjach, ale skąd w ogóle wiemy, czy one się odbyły? Postanowiłam zadać takie właśnie pytanie prokuraturze i nie otrzymałam satysfakcjonującego wyjaśnienia. “Prokuratura nie ma takiej wiedzy” – brzmiała odpowiedź Z Małgorzatą Wassermann, córką posła Zbigniewa Wassermanna, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, rozmawia Jacek Dytkowski Jest Pani zadowolona ze współpracy z polskimi prokuratorami prowadzącymi śledztwo smoleńskie? - Nie mam żadnych podstaw do tego, żeby zgłaszać jakieś pretensje. Chciałabym podkreślić jedną rzecz. Osoby, które mają do czynienia po raz pierwszy z prokuraturą, są do pewnych rzeczy nieprzyzwyczajone. Natomiast ja, pracując tam codziennie, wiem, jakie panują tam warunki pracy – choćby lokalowe. Więc nie zgłaszam chociażby z tego powodu zastrzeżeń. Wiem z doświadczenia, że cała polska prokuratura zmaga się z podobnymi problemami, m.in. z niedostatkiem komputerów. Dlatego dla mnie zrozumiała jest ta sytuacja. Tymczasem ludzie, którzy czekają w kolejce w prokuraturze albo mają ciasny stolik do czytania, dziwią się tym i bulwersują. Natomiast ja nie mam tutaj żadnych obiekcji. Działania prokuratury odbieram zupełnie inaczej – robi się tam wszystko, by ułatwić naszą pracę.
Jak przebiega zapoznawanie się z aktami? - Osoby uprawnione zgłaszają się do niej z wnioskami, a ta odpowiada na nie pozytywnie lub negatywnie. Obecnie są kserowane akta sprawy. Jest to skutek podjętej wspólnej akcji z pozostałymi pełnomocnikami rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. Chodziło o to, żeby nie zakłócać pracy prokuratury – a tak by się stało, gdyby każdy robił to we własnym zakresie. Akt jest bardzo dużo, więc trzeba na nie poczekać. Kserujemy wszystkie materiały, jakimi dysponuje polska prokuratura i które nam udostępni. Niektóre bowiem objęte są klauzulą tajności. Z takich dokumentów nie wolno nawet zrobić notatek, a tylko można się z nimi zapoznać w kancelarii tajnej.
Dostrzega Pani jakąś zmianę w postawie prokuratury? - Zauważam jedną pozytywną zmianę, ale nie w śledztwie, tylko w polityce informacyjnej. Proszę zwrócić uwagę, że przez pierwsze trzy miesiące byliśmy my wszyscy i społeczeństwo zapewniani, że współpraca ze stroną rosyjską jest wspaniała, układa się rewelacyjnie i wszystko idzie prawidłowo. Natomiast ja przez cały czas mówiłam, że pokażemy, jak to wygląda w rzeczywistości. Naszym zdaniem, ona wcale się nie układa, a momentami można odnieść wrażenie, że współpraca nie istnieje. Po raz pierwszy potwierdził nasz punkt wiedzenia kilka tygodni temu prokurator generalny Andrzej Seremet. Zaczęły odzywać się rzeczywiste głosy, że jest problem ze współpracą z Rosją i nie ma odpowiedzi na zgłaszane przez Polskę wnioski. Więc jest to jedyny przełom, jaki widzę. Polega on na tym, że przestaje się społeczeństwu wmawiać, iż współpraca z Rosją istnieje i jest bardzo dobra. Natomiast faktycznie jej nie ma albo ujawnia mierny poziom.
Będzie Pani wnioskować o ekshumację ciała ojca? - Tak. Czekamy tylko na protokoły sekcji zwłok. Dopiero po zapoznaniu się z nimi podejmiemy decyzję. Chciałabym przypomnieć, że temat sekcji zwłok jest kolejnym przykładem, gdzie wszyscy – my, jako rodziny ofiar katastrofy, i społeczeństwo – byliśmy wprowadzani w błąd, i to w sposób bardzo wyraźny. Mianowicie, minister zdrowia Ewa Kopacz oraz pozostali członkowie rządu zapewniali nas, że istnieją polscy specjaliści, którzy biorą udział w sekcjach. Bardzo to dobrze pamiętam. Następnie gdy udzielałam wywiadu w mediach, zorientowałam się w pewnym momencie co do jednej rzeczy. Powiedziałam wtedy, że mówimy o sekcjach, ale skąd w ogóle wiemy, czy one się odbyły? Postanowiłam zadać takie właśnie pytanie prokuraturze i nie otrzymałam satysfakcjonującego wyjaśnienia. “Prokuratura nie ma takiej wiedzy” – brzmiała odpowiedź. Zrozumiałam zatem, że informacje, które nam przekazywano, iż sekcje były i uczestniczyli w nich Polacy, są nieprawdziwe. Polska prokuratura w czerwcu nie była w stanie tego stwierdzić, a to oznacza, że żaden z polskich specjalistów w nich nie uczestniczył. Mieliśmy więc do czynienia z wyraźnym przekłamaniem ze strony osób, które nas o tym informowały. W lipcu okazało się jednak, że materiały z sekcji istnieją. Wobec tego w dalszym ciągu nie rezygnujemy z ekshumacji, natomiast oczekujemy możliwości obejrzenia tych dokumentów, żeby przekonać się, jak to się odbyło. Być może okaże się, że sekcje były przeprowadzone w sposób satysfakcjonujący nas na tyle, że nie będzie trzeba podejmować tak drastycznych działań, jak ekshumacja. Jednak na podstawie tego, co do tej pory widziałam, wątpię w to. Dziękuję za rozmowę.
Rewolucyjna uchwała TK, chroniąca sędziów i prokuratorów – komunistycznych donosicieli Zgromadzenie Ogólne Sędziów Trybunału Konstytucyjnego podjęło 13 lipca uchwałę, z której wynika, że by pociągnąć sędziego do odpowiedzialności za kłamstwo lustracyjne, potrzebne jest uchylenie jego immunitetu. To zmiana „rewolucyjna” pokazująca starą „głęboką zażyłość” sądów i prokuratury z bezpieką. Od 1998 r kiedy w życie weszła ustawa lustracyjna, żaden sąd, nawet Sąd Najwyższy, nie występował o uchylenie immunitetów sędziów w sprawach lustracyjnych podobnie jak w procesach parlamentarzystów i prokuratorów. Jeśli teraz sądy przyjmą interpretację TK, może się okazać, że wszystkie te procesy lustracyjne trzeba będzie powtórzyć bo w żadnej z zakończonych i trwających spraw osób chronionych immunitetem o jego uchylenie nie występowano.
– Nie można wykluczyć, że osoby, które były chronione immunitetami, a które sądy prawomocnie uznały za kłamców lustracyjnych, będą teraz występowały z wnioskami o kasację – mówi „Rz” dyrektor Biura Lustracyjnego IPN prokurator Jacek Wygoda. – I będą się powoływać na uchwałę Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Szef Biura Lustracyjnego IPN prokurator Jacek Wygoda. 30 lipca Biuro Lustracyjne w Warszawie skierowało do sądu wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności sędziego TK Mariana Grzybowskiego. IPN podejrzewa, że sędzia skłamał w swoim oświadczeniu lustracyjnym. Prokurator generalny Andrzej Seremet nie wydał jak dotąd w tej sprawie oficjalnych wytycznych. A odpowiadając na pismo szefa Biura Lustracyjnego, zwrócił uwagę, że uchwała sędziów TK to jedynie wyrażenie opinii. „Z formalnego więc punktu widzenia uchwała ta nie ma mocy wiążącej dla organów stosujących prawo, ale raczej stanowi wyrażenie poglądu prawnego większości sędziów Trybunału uczestniczących w jej podjęciu”. W piśmie do Wygody Seremet sugeruje jedynie, że występowanie o uchylenie immunitetu będzie wskazane w przyszłości. – Aktualnie, z tego, co wiem, prokuratorzy nie planują skierowania żadnych wniosków wobec osób chronionych immunitetem. Wszystkie, w których przedmiotem byli sędziowie, prokuratorzy i parlamentarzyści, zostały skierowane do sądu – mówi „Rz” Wygoda. Uchwała TK nie zmienia nic w lustracji samorządowców, radców prawnych i adwokatów. Ich nie chroni immunitet. Co ciekawe, uchwałę sędziów Trybunału Konstytucyjnego zlekceważył w środę Sąd Okręgowy w Katowicach. Uznał on sędzię Monikę Tracz-Szymańską za kłamczynię lustracyjną.
Bal u Senatora Ludzie, którzy nie potrafią dostrzec historycznej i metafizycznej rangi katastrofy smoleńskiej, mają kłopot z racjonalną analizą rzeczywistości – pisze Wojciech Wencel dla „Teologii Politycznej”. Co łączy Bronisława Komorowskiego i Nikołaja Nikołajewicza Nowosilcowa? Ryzykowne pytanie, bo czy godzi się zestawiać legalnie wybranego polskiego prezydenta z carskim namiestnikiem? Przyjazne gesty Komorowskiego wobec Kremla nie mają przecież nic wspólnego z lojalnością Senatora wobec cara. A przynajmniej większość Polaków takiego związku nie dostrzega. Jest jednak coś, co ewidentnie łączy obu panów. To niechęć do odczytywania zdarzeń w perspektywie metafizycznej. „Woda ma to do siebie, że się zbiera i stanowi zagrożenie, a potem spływa do głównej rzeki i do Bałtyku” – mówi Komorowski o powodzi. „No i cóż w tym strasznego? – Wiosną idą chmury,/ Z chmury piorun wypada: – taki bieg natury” – powiada Nowosilcow o rażeniu piorunem. Słowa te wkłada Senatorowi w usta Adam Mickiewicz w trzeciej części „Dziadów”. To publiczna reakcja na gwałtowną śmierć Doktora, senatorskiego zausznika. Przed grozą Bożej interwencji Nowosilcow usiłuje się bronić racjonalizmem. W gruncie rzeczy jednak boi się księdza Piotra, który przepowiedział czas i okoliczności zgonu Doktora. Zwłaszcza, że natchniony duchowny i dla niego ma przykre proroctwo: „Ty najwięcej zgrzeszyłeś! Kary nie wyminiesz,/ Lecz ostatni najgłośniej, najhaniebniej zginiesz”. „On bredzi!” – woła zirytowany Senator, ale nie decyduje się na ukaranie księdza. Pogroziwszy mu palcem na wypadek kolejnego spotkania, każe odejść.
Wszyscy jesteśmy księdzem Piotrem Przerwany przez burzę bal u Senatora to dzisiejsza Polska. Przyjęcie zorganizowane przez Nowosilcowa jako żywo przypomina uprawianą przez PO politykę miłości. Damy i panowie tańczą, jak się im zagra. Jak nasze autorytety moralne i coraz większa grupa dziennikarzy, ale też jak zwykli wyborcy. Gdy orkiestra zaczyna grać menuet z „Don Juana”, w niepamięć idą wszystkie grzechy gospodarzy: nagonka na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, mowa nienawiści Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego, afera hazardowa, polowanie na IPN, oddanie Rosjanom śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wprawdzie po kątach słychać szepty: „Te szelmy z rana piją krew,/ A po obiedzie rom”, ale na głos wypowiadane są same komplementy: „Jaka muzyka, jaki śpiew!/ Jak pięknie meblowany dom!”. Nic w tym dziwnego. W salonie ludzie chcą się bawić, a nie roztrząsać czyjeś winy i narażać się na kłótnie. Tańczyliby do białego rana, gdyby nie burze z piorunami. Ostatnio mieliśmy takich burz kilka. Katastrofa smoleńska, powódź, mobilizacja elektoratu Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich, obrona krzyża – wszystkie te nieprzewidziane zdarzenia zaburzały na chwilę przebieg balu. W dodatku pojawił się współczesny ksiądz Piotr, traktujący je jako metafizyczne znaki. Są nim wszyscy ci, dla których katastrofa smoleńska jest czymś więcej niż wypadkiem lotniczym, powódź – czymś więcej niż skutkiem przegryzania wałów przez bobry, a renesans nastrojów patriotycznych i obrona krzyża – czymś więcej niż grą polityczną PiS-u.
Smoleńsk – źródło mitu Reakcją salonu na pojawienie się księdza Piotra jest – jak w „Dziadach” – odwołanie się do racjonalizmu. Z postawy duchownego naśmiewają się już nie tylko politycy PO i służące im media. Równie ochoczo czynią to publicyści kojarzeni z prawicą: Janusz Korwin-Mikke, Paweł Milcarek czy Paweł Lisicki. Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” ubolewa nad naszą kondycją intelektualną: „Jedni mówią o męczennikach, inni o poległych pod Smoleńskiem, jeszcze inni o ofierze złożonej przez naród albo o zbrodni. Zamiast analizy króluje mętna mistyka. (…) Zamiast widzieć ludzkie błędy, bałagan, niechlujstwo, złą organizację, tromtadrację; zamiast próbować wyciągnąć wnioski na przyszłość, tak aby podobna katastrofa nigdy się nie powtórzyła, autorzy takich wypowiedzi dzień po dniu przegrywają walkę o rozum, pławią się w cierpiętnictwie i pseudomartyrologii”. Ale czy wizjonerstwo księdza Piotra zaprzecza zdrowemu rozsądkowi? Kto naprawdę przegrywa walkę o rozum? W katastrofie smoleńskiej zginął prezydent Rzeczypospolitej, który wyjątkowo konsekwentnie realizował politykę zabezpieczenia polskiej niepodległości przez współpracę z państwami – podobnie jak my – narażonymi na wpływy Rosji. Zginęli także niemal wszyscy dowódcy polskiego wojska, szef Instytutu Pamięci Narodowej i liderzy środowisk patriotycznych. Bez względu na przyczyny katastrofy, jest to jedno z najważniejszych i najbardziej spektakularnych wydarzeń w historii Polski. Dlatego na naszych oczach staje się źródłem mitu. Funkcjonuje i będzie funkcjonować nie tylko w sferze faktów, ale i w przestrzeni symbolicznej, podobnie jak powstanie warszawskie, pontyfikat Karola Wojtyły czy Sierpień’80.
Ludzie, którzy nie potrafią dostrzec tej rangi, mają kłopot z racjonalną analizą rzeczywistości. Sprowadzając katastrofę smoleńską do „wypadku lotniczego, jakich wiele”, postępują nieracjonalnie, bo nawet jeśli był to wypadek lotniczy, trudno go porównać z jakimkolwiek innym. Wypadek, w którym ginie elita narodu, zmienia bieg historii, stając się wydarzeniem dziejowym, godnym własnej mitologii i interpretacji metafizycznej. Dlaczego więc niektórzy publicyści uparcie drwią z „mętnej mistyki”? Co zakłóca ich tok myślenia?
Psychoanaliza Putina Z jednej strony, jest to przekonanie o końcu historii i bylejakości naszego życia. Dla wielu intelektualistów nie ma już bowiem niczego godnego pieśni. Są tylko notatki w serwisach informacyjnych. Choćby zaczęła się apokalipsa i „wszelkie stworzenie żyjące w morzu zginęło”, oni będą twierdzić, ze to przez wyciek ropy z tankowca. Rozsądek w ich ujęciu to fanatyczna obrona Przypadku, Usterki i Błędu Człowieka jako sił rządzących światem. Jak głęboko sięga ten dogmatyzm, doskonale widać w tekście Lisickiego, który nie ma żadnych wątpliwości co do przyczyn katastrofy smoleńskiej. Śmierć wspierającego Gruzję prezydenta na terytorium wrogiego jej państwa to dla niego nic nadzwyczajnego. Choć rozsądek nakazywałby przynajmniej wziąć pod uwagę możliwość zamachu, on już wie, że nic takiego nie miało miejsca. Poddał Władimira Putina psychoanalizie i stwierdził, że podjęcie takiego ryzyka by mu się nie opłacało. Z drugiej strony, daje o sobie znać nienawiść do PiS-u, która zaciemnia obraz narodowego uniesienia po katastrofie smoleńskiej. Dotyczy to głównie sympatyków PO, ale też wielu zwolenników Marka Jurka, obrażonych na Jarosława Kaczyńskiego o to, że w wyborach prezydenckich ośmielił się odebrać głosy „prawdziwej prawicy”. Dobrą ilustracją jest stosunek obu grup do obrońców krzyża. Twierdzenie, że zmęczeni, poranieni, wyszydzeni ludzie pod pałacem prezydenckim prowadzą jakąś „grę polityczną”, to efekt partyjnego zaślepienia. Bo czy Jarosław Kaczyński kazał komukolwiek bronić krzyża? Czy namówił Ewę Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego do nakręcenia filmu „Solidarni 2010”? Czy aby osiągnąć partyjne cele, zmusił nas wszystkich do szczególnego celebrowania smoleńskiej ofiary? Przecież to absurd.
Biało-czerwony krzyż Nic nie poradzę na to, że Smoleńsk stał się centralnym wydarzeniem mojego życia. Tak po prostu jest. Dla mnie i podobnie myślących ludzi tragedia ta nie ma żadnego związku z doraźną walką polityczną. Nieustannie o niej przypominając, wpisując ją w narodową historię, poszukując jej eschatologicznego wymiaru, pochylamy głowy nad tajemnicą śmierci i staramy się iść ścieżką, która przez to zbiorowe doświadczenie prowadzi nas do nowego życia. Nie godzimy się, by jedno z najważniejszych wydarzeń w naszych dziejach było trywializowane i uznawane za dzieło Przypadku, tego złotego cielca XXI wieku, który wszelkimi sposobami próbuje zastąpić nam Boga. Gdzie tu miejsce na partyjną interesowność, którą się nam zarzuca? Jeśli naszym celem jest polityka, to wyłącznie w rozumieniu Arystotelesa – jako dobro wspólne. W dodatku duchowe, a nie materialne. – Tu nie chodzi o tajemnicę krzyża, lecz pewną wizję prezydentury Lecha Kaczyńskiego i niemal sakralizację jego pamięci – uważa ksiądz Adam Boniecki. Trudno pojąć, skąd ta skłonność do izolowania znaku zbawienia. Czyżby tajemnica krzyża kłóciła się z tajemnicą polskiej duszy? A może właśnie on jest kluczem do jej zrozumienia? I nie da się go ostatecznie wyprać z bieli i czerwieni, bo wciąż na nowo objawia się w naszej historii? A cóż złego jest w sakralizacji pamięci? Przecież o każdym zmarłym chrześcijaninie pisze się „świętej pamięci”. Czy poległy w Smoleńsku Lech Kaczyński na to nie zasługuje, tylko dlatego, że jego prezydentura nie była doskonała? Obawiam się, że w sporze między dwoma duchownymi bardziej bezinteresowny i, mimo wszystko, logiczny jest ksiądz Piotr z „Dziadów” Mickiewicza. Może i miewa „odloty”, ale jego dystans wobec Nowosilcowa to kwestia sumienia, a nie osobistej niechęci. Dlatego uczestnikom balu u Senatora radzę przygotować się na długotrwałą dolegliwość. Jeszcze nie raz rozpęta się burza i będziecie słuchać, co ma wam do powiedzenia typ z posępnym wzrokiem. Wykrzykniecie: „On bredzi!”. Ale świece pogasną, damy się spłoszą i menuet z „Don Juana” nie będzie już brzmiał tak samo. Wojciech Wencel
Tu jest kokpit, a tu salonka Z reguły polscy fotoreporterzy bez zgody Moskwy nie mogą sfotografować wraku tupolewa, tymczasem kilka miesięcy temu wnętrze maszyny w trakcie remontu swobodnie filmowały ekipy rosyjskich dziennikarzy Kto odpowiada za to, że podczas remontu prezydenckiego tupolewa dziennikarze jednej z rosyjskich telewizji swobodnie chodzili po pokładzie maszyny? Czy strona polska została o tym fakcie poinformowana? I czy remont Tu-154M był dostatecznie zabezpieczony? Jak wyglądał remont rządowego Tu-154M w Samarze? Maszyna stoi w śniegu pod gołym niebem z podłączonymi różnego rodzaju przewodami. Pracownicy “Awiakoru” oprowadzają swobodnie rosyjskich dziennikarzy po pokładzie maszyny. Pan w waciaku prezentuje kokpit i salonkę. Taki obraz wyłania się z filmu zarejestrowanego przez rosyjską telewizję Rossija 1. – Pierwszy raz spotykam się z czymś takim. Zakłady objęte produkcją wojskową podlegają przecież procedurom bezpieczeństwa ze strony służb specjalnych. Na miejscu powinni znajdować się oficerowie tych służb. Jeżeli zagraniczna ekipa telewizyjna była na pokładzie naszego rządowego samolotu, to powinna na to dostać pozwolenie od polskich służb – mówi Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, prokurator Prokuratury Krajowej w stanie spoczynku. Film nakręciła ekipa rosyjskiej stacji telewizyjnej Rossija 1. “Komsomolskaja Prawda”, na której stronie internetowej znaleźliśmy ten film, nie podaje daty jego nakręcenia. Na pewno był to okres zimowy – widać śnieg, jest też samolot, widać kręcących się przy nim ludzi. Samolot stoi bez żadnego zadaszenia, pod “chmurką”. Rosyjska ekipa telewizyjna swobodnie porusza się po pokładzie, zagląda nawet do kokpitu.
Film obfituje w wypowiedzi o luksusowym wręcz wystroju samolotu. Konstantin Afanasiew, przedstawiony tu jako zastępca dyrektora stacji lotniczo-badawczej samarskich zakładów “Awiakor”, zapewnia, że jest to samolot, którym Lech Kaczyński będzie mógł bardzo wygodnie latać i z którego będzie bardzo zadowolony. Podobnie zresztą jak inni pasażerowie, którzy będą nim podróżować. Afanasiew, oprowadzając ekipę dziennikarską po pokładzie maszyny, porównuje ją do pięciogwiazdkowego hotelu; zdejmuje nakrycia z foteli, zaznacza, że dostawiono “nawet” dwa fotele i stół do prowadzenia rozmów, a “zwiedzający” starają się nie dotykać fotelowych obić. Z kolei Aleksiej Gusiew, dyrektor generalny samarskich zakładów “Awiakor”, mówi, że samolot będzie służył polskim VIP-om, że maszyna wyposażona jest w jeden z najlepszych systemów nawigacyjnych na świecie. Prokuratura sprawą umożliwienia rosyjskim dziennikarzom zwiedzania rządowego samolotu się nie zajmie. – Pani mnie pyta o sytuację, która miała miejsce na kilka miesięcy przed katastrofą. Jak na razie nie ma żadnego związku między udostępnieniem dziennikarzom tego samolotu a przebiegiem katastrofy – tłumaczy płk Jerzy Artymiak, p.o. rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Stwierdza jedynie, że prokuratura wojskowa zabezpieczyła wszelką możliwą dokumentację, również techniczną, dotyczącą samolotu. Jak zauważa gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, były zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, remont samolotu zawsze powinien odbywać się pod specjalnym nadzorem inżyniera danego samolotu. W pobliżu maszyny nie może znajdować się nikt poza technikiem i ekipą remontową. Według relacji gen. Baranieckiego, procedury te zawsze były zachowane podczas remontu samolotów zagranicznych (m.in. sowiecki SU-20 i MIG-29), które były przeprowadzane w Wojskowych Zakładach Lotniczych nr 2 w Bydgoszczy. Jak podkreśla Bogdan Święczkowski, były szef ABW, podczas pobytu samolotu rządowego na terenie zakładu remontowego powinni tam również znaleźć się przedstawiciele Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, których zadaniem jest nadzorowanie wszystkiego, co dzieje się z maszyną. Jak zauważył Święczkowski, sytuacja, jaka została przedstawiona na stronie “Komsomolskiej Prawdy”, jest wręcz nieprawdopodobna. – Pierwszy raz spotykam się z czymś takim. Zakłady objęte produkcją wojskową podlegają przecież procedurom bezpieczeństwa ze strony służb specjalnych. Na miejscu powinni znajdować się oficerowie tych służb. Jeżeli zagraniczna ekipa telewizyjna była na pokładzie naszego rządowego samolotu, to powinna na to dostać pozwolenie od polskich służb – mówi Święczkowski. Potwierdza to Janusz Zemke (SLD), były wiceminister obrony narodowej, który jednocześnie zaznacza, że to niedopuszczalne, by ekipy dziennikarskie wchodziły na pokład samolotu podczas wykonywania na nim prac remontowych. Z kolei jak zauważa gen. Roman Polko, były dowódca GROM, film pokazuje wyraźnie, że samolot nie był chroniony w sposób dostateczny. Podkreśla, że z reguły służby specjalne sprawdzają samolot rządowy już po jego przybyciu do kraju. – Dziwię się, że na pokład samolotu, którym latają najważniejsze osoby w naszym państwie, mogli wejść dziennikarze obcego państwa. To tak samo jakby państwo polskie urządzało wycieczki szkolne na pokłady zagranicznych samolotów, które do nas przylatują – ironizuje Jerzy Polaczek, były minister infrastruktury. Porównuje tę sytuację z tą, w której polscy fotoreporterzy bez zgody władz rosyjskich nie mogą zrobić nawet zdjęcia wraku tupolewa. Zarówno specpułk, jak i SKW podlegają Ministerstwu Obrony Narodowej. “Nasz Dziennik” próbował ustalić, czy i kto z polskiej strony zezwolił na wejście na pokład rządowego samolotu rosyjskiej ekipy dziennikarskiej. Zadał również pytania samarskim zakładom “Awiakor” o to, czy Warszawa została poinformowana, że Rosjanie kręcą film podczas remontu Tu-154M; w jaki sposób ze strony rosyjskiej remont był zabezpieczony i kto wydał stacji zgodę na wejście na pokład samolotu. Na odpowiedź czekamy.
Kto wygrał przetarg Przetarg na remont dwóch rzą dowych Tu-154M wygrało konsorcjum firm MAW Telecom Intl SA i Polit-Elektronik, które zleciły wykonanie prac zakładowi z Samary. W przetargu oferty wstępne złożyły też Bumar oraz Metalexport-S, ale jak wynika z Protokołu postępowania o udzielenie zamówienia, którego przedmiotem jest wykonanie remontu sprzętu wojskowego MON, komisja uznała, że ich oferty nie spełniają stawianych wymogów formalnoprawnych. Zamawiającym był minister obrony narodowej działający poprzez Departament Zaopatrywania Sił Zbrojnych. Przedmiotem zamówienia był remont główny ośmiu silników D-30KU, remont głównego silnika TA-6A oraz remont agregatów zapasowych z apteczek technicznych samolotów. Postępowanie przetargowe zostało uruchomione 11 lutego 2009 roku. Jak zaznaczył w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” dyrektor generalny MAW Telecom Intl SA, Janusz Zdeb, remont polega na rozmontowaniu samolotu na czynniki pierwsze, czyli zdjęciu wszystkich agregatów i silników, które następnie są sprawdzane przez ekipę remontową pod kątem dalszej ich użyteczności. Jak podkreślił dyr. Zdeb, taka procedura została zachowana przy remoncie TU-154. Zauważył też, że poza członkami ekipy remontowej i stałym przedstawicielem specpułku nikt nie może wejść na teren zakładu bez zgody dyrektora “Awiakoru”. Dyrektor Zdeb podkreślił, że remont nadzorowała komisja remontowa, w skład której wchodzili przedstawiciele konsorcjum, kilku przedstawicieli specpułku oraz dwóch przedstawicieli MON. Samolot po przylocie jest przekazywany przez komisję zakładowi, odbywa się to na terenie otwartym, przed hangarem. Po przyjęciu maszyny przez zakład jest ona wprowadzana do hangaru, gdzie następuje jej demontaż. Po wyremontowaniu silników i agregatów samolot jest montowany. Po zakończeniu montażu i sprawdzeniu naziemnym samolot jest oblatywany dwukrotnie przez pilotów – oblatywaczy “Awiakoru”. Potem następuje wstawienie samolotu do hangaru, w którym znajduje się malarnia. Maszyna jest malowana, następnie montowane są dodatkowe elementy, jak m.in. fotele. Wreszcie maszyna jest przyjmowana przez komisję. Końcowym elementem tego przekazania jest przyjęcie samolotu przez pilotów specpułku, którzy dokonują kolejnego oblotu. Komisja przyjmuje całą dokumentację samolotu. Po oblocie, jeśli piloci nie stwierdzili żadnych usterek, samolot zostaje przyjęty przez naszą załogę, przelatuje na lotnisko graniczne Kuromocz. Służby celne sprawdzają samolot, następuje wylot do Warszawy. Po przybyciu do stolicy konsorcjum podpisuje protokół przekazania specpułkowi. Remont rozpoczął się w maju ubiegłego roku, zakończył się w grudniu. Jak zauważa dyr. Zdeb, dla samolotu skompletowanego nie jest określony czas pozostawania w hangarze lub poza nim.
Służba Kontrwywiadu Wojskowego na pytanie, jak jej funkcjonariusze zabezpieczali remont Tu-154 w zakładach w Samarze, odesłała nas do MON. Zadaliśmy je więc resortowi, jak również zapytaliśmy o to, czy strona polska została poinformowana o wejściu na pokład rządowego samolotu rosyjskiej ekipy dziennikarskiej i czy ma informacje, kto taką decyzję podjął. Od minionego czwartku czekamy na odpowiedź. Anna Ambroziak
Schetyna o udziale Komorowskiego w spisku konstytucyjnym Wywiad Michała Majewskiego z Grzegorzem Schetyną Majewski „Platforma mówiła o konieczności zmiany konstytucji, by kompetencje prezydenta i rządu były jasno rozdzielone i więcej uprawnień zostało przy Radzie Ministrów. Pan popiera ten projekt, ale jak pan wytłumaczy swojemu przyjacielowi Bronisławowi Komorowskiemu, że chce pan go ograbić z kompetencji? „ Schetyna „Prezydent Komorowski to zrozumie. Konstytucja ma już kilka lat, demokracja jest stabilna. Pora więc się zastanowić, czy wszystko jest w porządku przy podziale władz. Wydaje mi się, że nie. Życie pokazuje, że kiedy prezydent jest w twardej opozycji, to Rada Ministrów ma utrudnione rządzenie. Dlatego trzeba to przeanalizować, bez napięcia, spokojnie, pytając o radę ekspertów. Powinniśmy powołać komisję konstytucyjną. Przecież lepiej rozmawiać o ustawie w komisji niż w programach telewizyjnych i na korytarzach sejmowych. Komisja Konstytucyjna powinna pracować. Majewski „To niech pracuje.” SchetynaAle PiS się na to twardo nie zgadzał. Majewski Nie zgadzał, bo miał wtedy prezydenta, teraz prezydent jest wasz. Może teraz się zgodzi? Schetyna „Może, umówiliśmy się na spokojną rozmowę po wakacjach. Podział i kompetencje organów władzy to temat ważnej dyskusji. Czy jesteśmy w stanie rozmawiać o tym w Sejmie? Chciałbym, żeby tak było.” Majewski „Od czego to zależy?” Schetyna ”Od elementarnego porozumienia między PO i PiS.” Majewski „A skąd pewność, że prezydent Komorowski da się ograbić?” Schetyna „Zrozumie, bo jest z tego, czyli platformowego, środowiska. I to nie jest kwestia grabieży. Wszystko trzeba wyważyć i rozważyć. I nie będzie to proste. Podam przykład, myśmy proponowali system parlamentarno-gabinetowy z prezydentem, co byłoby logiczne, wybieranym przez Zgromadzenie Narodowe. Co pokazały badania? Ludzie byli oburzeni, że chce się im zabrać wybory prezydenckie! Przyzwyczaili się i już. I tego nie da się obejść. Jest w tym jakaś mądrość życiowa. A może wybierany w wyborach powszechnych prezydent będzie skuteczniejszym instrumentem kontroli? Z drugiej strony ludzie przecież nie bali się nam oddać prezydentury, choć opozycja podnosiła krzyk, że PO będzie miała za dużo władzy. Na końcu ludzie zawsze są mądrzy. Dali nam pełnię władzy i teraz nas z jej sprawowania rozliczą.” Całość tutaj
Mój komentarz Polecam przeczytać cały wywiad ze Schetyną , do którego link podałem wyżej .Bełkotliwie, swoją nowomową Schetyna wyjaśnił udział Komorowskiego w spisku na demokracje. Schetyna z Tuskiem wpadli na pomysł aby zburzyć jedyna podwalinę systemu demokratycznego w Polsce. Wybór głowy państwa, prezydenta w wyborach powszechnych. Schetyna mimowolnie ujawnił bierny, a raczej podległy udział Komorowskiego w tym planie . Na pytanie czy Komorowski pozwoli się ograbć Schetyna odpowiada ,że Komorowski „zrozumie „. Tak jakby Komorowski nic nie miał do gadania i był jakiś chłopcem na posyłki , a raczej chłopcem do podpisywania Tuska i Schetyny . Warto zwrócić uwagę na lekceważący , prymitywny stosunek Schetyny do Polaków. Dlaczego Polacy nie chcą zgodzić się na oligarchizujące Polskę pomysły Słońca Peru i Szrekogladiatora. „Bo się przyzwyczaili”. Palikot pisząc o prostactwie intelektualnym Schetyny nic nie przesadził . Spiewak pisze o systemie oligarchiczno wodzowskim , Kik uważa ,że tylko okręgi jednomandatowe mogą skończyć z patologia ustrojową Polski , z zdegenerowanym systemem partyjnym ,. Rokita apeluje aby jako lekarstwo leczące Polskę ze zdemoralizowanych elit politycznych wprowadzić jow i system prezydencki. O hiperpatologi systemu politycznego, w którym Platforma skupiła władzę w rękach Grupy Tuska, i oligarchii partyjnej wokół niej skupione pisze Krasnodębski, Staniszkis, Michalkiewicz. Dwaj aparatczycy obłąkani na punkcie władzy, obdarzeni pomocną w manipulowaniu ludźmi silna inteligencją emocjonalna i niskim poziomem intelektualnym Tusk i Schetyna chcą dokonać dalszych zniszczeń instytucjonalnych w Polsce, uprzedmiotowić społeczeństwo . Co oznacza zrealizowanie pomysłu Tuska i Schetyny i wybór prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe. Oznacza dalsze de demokratyzowanie Polski , dalsza koncentracje władzy w rękach gangów partyjnych i ich wodzów . A także wzmocnieni wpływów politycznych w Polsce przedsiębiorstw medialnych. Prezydent wbrew temu co starają się wmówić nam media i Platforma posiada bardzo silną władzę . Weto .Ukułem nawet na jej określenie władza negatywna, który już parę razy został użyty w mediach i popularyzuje się. Upowszechnienie mojego terminu pozwoli precyzyjniej dyskutować o kompetencjach i władzy prezydenta. Dzięki silnej władzy prezydent pełni dla społeczeństwa polskiego role trybuna ludowego chroniącego go przed nadużyciami władzy. Dla aparatczyków, kacyków partyjnych , szalbierzy politycznych zmorą zbierająca im sen z powiek jest system prezydencki. System którym likwiduje się oligarchiczny urząd premier obsadzany bardzo często w podejrzanych okolicznościach , często w wyniku korupcji politycznej , przez dziwne indywidua . Do tego ciągłe walki koterii partyjnych , gier interesów stojących za partnerami koalicyjnymi skutkują systemową niestabilnością tego urzędu. Ciągłymi zmianami premierów w trakcie kadencji , upadkami rządów i koalicji, chaosem na najwyższych szczeblach władzy . Czyli raj dla ludzi pozbawionych wizji politycznej , dla ludzi pokroju Tuska i Schetyny.
A teraz Schetyna z pewnością siebie ogłasza że Komorowski „ zrozumie „ co mu się każe . Jak widzimy sam Schetyna traktuje Komorowskiego jak drugorzędnego polityka. Krytykuję tandeciarstwo Komorowskiego pokazane w sprawie krzyża, jego śliska proniemiecką postawę , ale ponieważ jest prezydentem Polski trzymam kciuki za to aby z polityka drugorzędnego stał się co najmniej pierwszorzędnym , jak nie mężem stanu , aby stanął na wysokości zadania jakim jest strzeżenie wolności obywatelskich, poszerzani przestrzeni demokratycznej , wsparł konieczną cywilizacyjną modernizację Polski oraz przejął i kontynuował spuściznę jagiellońską Kaczyńskiego. Marek Mojsiewicz
Kontr-rewolucja w Niemczech? Eeee, tam.. Rządząca czarno-złota koalicja postanowiła dokonać zamachu na podstawową zdobycz socjalizmu: branie pieniędzy za nic! O czym można przeczytać na moim portalu: (Niemcy zmuszą bezrobotnych do pracy!
Zgodnie z nowym programem niemieckiego rządu bezrobotni mieliby wykonywać pracę, sprzątając ulice, troszcząc się o seniorów w domach opieki i dbając o czystość stadionów czy kościołów za wynagrodzenie w wysokości 900 euro miesięcznie. Pomysł napotyka oczywiście na sprzeciw samych bezrobotnych, związków zawodowych i lewicowców. - Nie jest to nic innego jak zmuszanie ludzi do pracy za głodową płacę – twierdzą obrońcy praw bezrobotnych z partii Lewica. Zastrzeżenia mają również Zieloni i SPD, a gazeta internetowa gegen-hartz.de, wzywa bezrobotnych do protestów przeciwko niewolnictwu i pójścia na barykady. Z pierwszych badań wynika, że co piąty bezrobotny zamierza dobrowolnie zrezygnować z zasiłku, byle tylko nie zostać zmuszonym do pracy. Węgierski prawicowy rząd chce zrobić porządek z żebrakami, pijakami i narkomanami - zapowiada ich usunięcie z ulic. Jednocześnie chce zmusić nierobów do pracy. P. Szandor Pintér, węgierski minister spraw wewnętrznych, chce za pomocą nietypowych środków, wzorem burmistrza Nowego Jorku, p. Rudulfa Giulianiego, zwiększyć bezpieczeństwo na ulicach miast. - Ta część społeczeństwa, która pogardza pracą, zostanie do niej przyzwyczajona, a żebracy będą usunięci z ulic - powiedział szef węgierskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.) To na podstawie obszerniejszego tekstu w „Rzeczypospolitej”: (Koniec z próżniaczym życiem na zasiłku? Rząd chce zmusić bezrobotnych do pracy. Chce objąć ich nowym projektem o nazwie "Praca dla dobra społeczeństwa". Wielu z nich zapowiada opór. Praca dla dobra społeczeństwa – tak nazywa się nowy projekt rządu, którym zamierza objąć bezrobotnych. Takich jak Arno Dübel okrzyczany przez „Bild” najbardziej bezczelnym bezrobotnym ostatnich dziesięcioleci. Arno ma 54 lata i od ponad 30 lat nie skalał się żadną pracą. – Nie narzekam. Żyję dobrze – mówił ostatnio w popularnym talk-show niemieckiej telewizji, chwaląc się, że nie musi nawet robić zakupów w taniej sieci Aldi, lecz stać go na znacznie droższą Edekę. Wspierać i żądać Ilu jest takich jak Arno, uchylających się uporczywie od pracy, nie wie nikt. Rząd liczy jednak wydatki na zasiłki i doszedł do wniosku, że trzeba je obciąć i zmusić przynajmniej część bezrobotnych do pracy. Jeżeli nie perswazją, to niemal siłą. – Praca dla społeczeństwa jest konsekwencją zasady: wspierać i żądać – mówi Ursula von der Leyen (CDU), minister pracy w rządzie Angeli Merkel. Zgodnie z nowym programem bezrobotni mieliby wykonywać pracę w miejscu zamieszkania, sprzątając ulice, troszcząc się o seniorów w domach opieki i dbając o czystość stadionów czy kościołów. Pomysł nie jest nowy, ale nikomu nie udało się go nigdy wprowadzić w życie. Katastrofą zakończyły się próby zatrudnienia bezrobotnych do odśnieżania w czasie ostatniej zimy, jak i wcześniejsze pomysły stworzenia dla nich sezonowych miejsc pracy w rolnictwie. Wielu unika pracy jak Arno, który nie ukrywa dezaprobaty dla nowego programu rządowego. Jest jednym z długotrwałych bezrobotnych i otrzymuje swoje 359 euro miesięcznie zasiłku, tzw. Hartz IV. Urząd pracy troszczy się o jego czynsz, koszty leczenia i różnego rodzaju dodatkowe zapomogi. To właśnie odbiorców pomocy Hartz IV rząd chciałby zatrudnić do prac dla dobra publicznego, oferując pomoc finansową zatrudniającym ich gminom, organizacjom charytatywnym czy Kościołom. Pomysł napotyka jednak na sprzeciw samych bezrobotnych, związków zawodowych, a także wielu fachowców. – Nie jest to nic innego jak zmuszanie ludzi do pracy za głodową płacę – twierdzą obrońcy praw bezrobotnych z partii Die Linke (Lewica). Zastrzeżenia mają Zieloni i SPD. „Nie” dla niewolnictwa Projekt znajduje się już w pierwszej fazie realizacji, spośród rzeszy bezrobotnych wyłaniane są osoby kwalifikujące się do pracy na rzecz społeczeństwa. Za kilka miesięcy osoby te otrzymają ofertę nie do odrzucenia. Praca za 900 euro miesięcznie lub sankcje za odmowę. Jakie będą sankcje, jeszcze nie wiadomo, ale wszystko wskazuje na to, że nie mogą być zbyt dolegliwe, bo odbiorcy Hartz IV żyją na granicy ubóstwa i trwa właśnie dyskusja, czy nie należałoby im zwiększyć świadczeń. „Nie zgodzimy się na współczesną formę niewolnictwa” – alarmuje gazeta internetowa gegen-hartz.de, wzywając bezrobotnych do protestów i pójścia na barykady. – Pierwsze efekty rządowego programu już są – pisał niedawno „Süddeutsche Zeitung”, informując o wynikach badań, z których wynika, że co piąty odbiorca Hartz IV zamierza dobrowolnie zrezygnować z zasiłku, byle tylko nie zostać zmuszonym do pracy. 359 euro miesięcznie musi starczyć Bez pracy jest dziś w Niemczech 3,2 mln osób. Jedna trzecia otrzymuje zasiłek dla bezrobotnych wypłacany przez rok po utracie zatrudnienia, w wysokości 60 – 70 proc. ostatnich dochodów. Reszta to odbiorcy zasiłku określanego mianem Hartz IV. Są to bezrobotni, którzy w okresie roku nie znaleźli zatrudnienia lub nie przyjęli oferowanej pracy. Hartz IV wynosi 359 euro miesięcznie, z tym że bezrobotny otrzymuje dodatkowo zapomogę na dzieci i wynajem mieszkania. Hartz IV wprowadził rząd Gerharda Schrödera wbrew opinii publicznej. Było to jedną z przyczyn utraty władzy przez rząd SPD i Zielonych w 2005 roku. — p. jen. Piotr Jendroszczyk).
W dużym skrócie: niemiecki nierób powinien mieć €700 by związać koniec z końcem. Jak zarobi 500 – to mu się €200 dopłaca. Ci, którzy pracować nie chcą – choć przecież ARBEIT MACHT FREI – otrzymują w gotówce z programu „Hartz IV” €359 – plus dodatek mieszkaniowy, żywnościowy, rodzinny oraz ubezpieczenie. I właśnie te pieniądze chce odebrać nierobom bezlitosna władza!Zmiana ma polegać na tym, że zamiast tych 359 €urosów dostana oni ofertę: albo świadczycie pracę na cele społeczne (30h wzgl. 20H tygodniowo) za co otrzymacie €900 (wzgl. €720) – albo wam obcinamy dobrodziejstwa z Hartz IV: Niestety: zamiast powiedzieć: „Nie dostaniecie ani centa!!” chrześcijańsko-liberalna koalicja mówi o sankcjach. „Jakie będą sankcje, jeszcze nie wiadomo, ale wszystko wskazuje na to, że nie mogą być zbyt dolegliwe, bo odbiorcy Hartz IV żyją na granicy ubóstwa i trwa właśnie dyskusja, czy nie należałoby im zwiększyć świadczeń”. Więc skończy się to zapewne obniżką tego socjalu o €50... Albo brakiem podwyżki. My wiemy, że socjalizm to ustrój niewolniczy: tak samo jak niewolnik tyrał pod przymusem w oliwkowym gaju na Pliniusza, który w tym czasie popijał winko i pisał po łacinie, tak dziś ja tyram pod przymusem na jakiegoś nieroba – który popija pod kioskiem piwko i używa ”łaciny” w nieco innym sensie. Ale zasada jest ta sama: gdy ktoś musi pracować na rzecz kogoś innego, to jest jego niewolnikiem. Najzabawniejsze, że niemieccy lewacy rozumują dokładnie odwrotnie. Niemiecki tekst o „Hartz IV” ozdobiony jest widoczkiem transparentu: „JESTEŚMY WOLNYM LUDEM, A NIE NIEWOLNIKAMI HARTZ IV” Warto by może pokosić się o egzegezę tego hasła! Kontr-rewolucja w Maywood Nasze państewko pod naciskiem stolicy, czyli Brukseli, nieustannie zwiększa liczbę urzędników. Ich pensje to też nie drobiazg – ale, co najgorsze, ci urzędnicy na każdym kroku przeszkadzają nam żyć i pracować. Tak czy owak: łże-liberałowie spod Czerwonej Gwiazdy, czyli POłykacze naszych POdatków – postanowili je właśnie podnieść, by tych urzędników opłacić. Popatrzmy teraz na to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych, w których od 90 lat rósł i krzepł socjalizm. Oto JE Barak Hussein Obama zwołuje, mimo wakacji, specjalną sesję Kongresu, by uchwalić $26 miliardów pomocy dla stanów, które załamują się pod kolejnymi socjalistycznymi programami: MedicAid, BlueCross, „znaczki żywnościowe” i zasiłki w gotówce dla nierobów, „samotnych matek”, mniej lub bardziej fałszywych „niepełnosprawnych”, strrraszliwie „uciskanych” mniejszości seksualnych i rasowych... Ustawa przeszła głosami Czerwonej Hołoty, czyli Demokratów. Przywódca Republikanów w Izbie Reprezentantów p.Jan Boehner oświadczył: "Jesteśmy niewypłacalni. Nie mamy pieniędzy na ratowanie stanów. Czas, żeby same wzięły się do roboty i nie oglądały na Waszyngton, żeby im pomógł" , a inny poseł, p. Stefek Buyer wołał: "Nie róbmy tego! Obudź się, Ameryko! I pamiętaj w listopadzie!" (bo już niedługo wybory...). Tyle z Waszyngtonu. A teraz przenosimy do kalifornijskiego miasteczka, które się obudziło: do Maywood. Jak donosi tygodnik „Najwyższy CZAS!” (pewno już wyprzedany...) 21-VI-2010 w Maywood (13 kilometrów od Los Angeles) zrobiono to, co powinien był zrobić półtorej roku temu JE Donald Tusk w Polsce: wyrzucono z pracy WSZYSTKICH urzędników miejskich. I przyjęto nowych? Nie! Zamiast miejskiej policji pojawili się wynajęci ochroniarze. O zieleń miejską dba wynajęta firma (nb. byli to... pracownicy z sąsiedniego Bell, co doprowadziło do skandalu w tym miasteczku!) - itd. I okazało się, że jest to nie tylko o połowę tańsze – ale i jakość usług nieporównanie wzrosła. Ochroniarze – wiedzący, że nie chroni ich autorytet munduru, a w razie czego zostaną wywaleni z roboty na zbity pysk – okazali się bardzo sprawni i jednocześnie mili dla mieszkańców. Jak pisze p.Olgierd Domino: „Jedno jest pewne – naśladowców Maywood już wkrótce znajdzie. Siedem amerykańskich miast już deklaruje wprowadzenie podobnych rygorystycznych cięć w celu zrównoważenia budżetów. A więc dni miejskich darmozjadów są policzone. Szkoda, że tylko w dalekiej Kalifornii…”. A w Europie Unia rozważa, jak po Węgrzech i Grecji „pomagać” Portugalii, Irlandii, Hiszpanii... Czyli dać tym państwom pieniądze, które rozkradną tamtejsi politycy i urzędnicy. W Polsce przepisy nie pozwalają na to, co zrobiono w Maywood – ale może by np. Wielkie Księstwo Luksemburg dało innym państewkom Unii przykład, że można żyć bez urzędników? Najwyższy czas! JKM
Jak nie mgła, to dym... Pan generał Parulski przywiózł z Moskwy 11 tomów kopii akt sporządzonych przez rosyjską komisję, pod przewodnictwem generała Tatiany Anodiny badającą przyczyny smoleńskiej katastrofy. Tymczasem pan Edmund Klich nie może doprosić się różnych materiałów. Najwyraźniej w stosunku do niego obowiązuje wersja podana do wiadomości jeszcze w lipcu przez rosyjskiego wicepremiera Sergiusza Iwanowa, że Polska „otrzymała już wszystko” – natomiast do pana generała Parulskiego ma zastosowanie wersja odmienna. Ale bo też, w odróżnieniu od pana Edmunda Klicha, pan generał Parulski potrafi docenić to, co dostał. Okazuje się , że przekazane mu kopie akt mają „rangę międzynarodową”. Niby oczywiste, bo Rosja przekazała te papiery Polsce w ramach współpracy międzynarodowej, ale czołobitność zawsze była w Moskwie mile widziana. Dlatego pan premier Donald Tusk wprawdzie 2 sierpnia, w ramach groźnego kiwania palcem w bucie, rozkazał podległym sobie dygnitarzom wystąpić do Rosji z „kategorycznym oczekiwaniem”, ale najwyraźniej przestraszony własną odwagą zaraz dodał, że w związku z dymem, jaki na skutek pożarów zasnuł Moskwę, może być trudno o szybkie rezultaty. Ano, w Rosji tak już jest; jak nie mgła, to znowu dym, jak nie dym, to znowu mgła. SM
Salonowcy przeciw proletariuszom “Panie Boże, jeśli jesteś, zbaw duszę moją, jeśli ją mam“. Wypowiedź JE abpa Józefa Życińskiego dla TVN-24 była do tej modlitwy francuskiego żołnierza z epoki francuskiej rewolucji bardzo podobna. Ale chyba nie można inaczej w sytuacji, gdy Ekscelencja z jednej strony nie chce narazić się Salonowi i razwiedce, ale z drugiej – nie może otwarcie potępić katolickiego proletariatu, który hasło obrony krzyża potraktował nie jako rodzaj efektownej przenośni, tylko dosłownie. W rezultacie ciska gromy na tych, co to “nadużywają krzyża”, bo występują “przeciwko Chrystusowi” – ale na podobnie krytyczne słowa wobec “młodych, wykształconych, z dużych miast”, których przy pomocy Facebooka “skrzyknął”, podobnież sam z siebie, 22-letni kucharczyk z bufetu przy Akademii Sztuk Pięknych, Dominik Taras, żeby “napiętą atmosferę” wokół krzyża “rozładowali śmiechem” – już się nie odważył. Owszem, skrytykował tych, którzy z krzyża robią “happening”, ale najwyraźniej miał na myśli tych, co to się przy obronie krzyża “pogubili”. No bo jakże inaczej, kiedy “zabawa”, jaką, kosztem tych, co to niby się “pogubili”, urządzili sobie “młodzi, wykształceni, z wielkich miast”, tak bardzo spodobała się żydowskiej gazecie dla Polaków? Warto zatem rzucić okiem na jednych i drugich. Wśród tych, co to się “pogubili”, był nie tylko ksiądz Stanisław Małkowski, przyjaciel księdza Jerzego Popiełuszki, podobnie jak i on przewidziany do “uciszenia” przez gang “człowieka honoru” generała Czesława Kiszczaka, ale również fizyk atomowy, prof. Mirosław Dakowski. To są m.in. te “mochery” (pisownia oryginalna z plakatu “młodych wykształconych”), których “zabijali śmiechem” wyglądający na alfonchów dżentelmeni z tombakowymi łańcuchami na byczych karczychach, wyzwolone z majtek panienki i zabździani “pyfkiem” obrońcy laickiego charakteru państwa, słowem – “młodzi, wykształceni”. Przesiąknięta fałszem i krętactwami perora Jego Ekscelencji znakomicie ilustruje zaawansowanie operacji, jaką razwiedka, zapewne w łączności i intensywnym dialogu z jej europejskimi kolaborantami, przeprowadza na polskim Kościele. Wspominałem w poprzednich komentarzach, że niezależnie od oficjalnie wypowiadanych słów potępienia, przedłużaniem groteskowej wojny krzyżowej w Polsce tak naprawdę wszyscy są zainteresowani. Jarosław Kaczyński – bo niezależnie od roli, jaką obrona krzyża pełni w forsowaniu przezeń kultu swego brata – liczy on, wraz z całym PiS-em, że sentymenty, jakie niedawna katastrofa smoleńska i dzisiejsza wojna krzyżowa budzą w części społeczeństwa, wytworzą siłę nośną, która wepchnie PiS nie tylko do samorządów, ale w przyszłym roku – również do Sejmu. Platforma Obywatelska – bo eskalacja wojny krzyżowej pozwala jej ocalać w oczach swoich zwolenników resztki wizerunku promotora nowoczesności w sytuacji widocznej już gołym okiem katastrofy finansów państwa i zastoju gospodarki, będących skutkiem rabunkowej eksploatacji kraju i zasobów obywateli przez pasożytującą na państwie bandę zdemoralizowanych tajniaków. Sojusz Lewicy Demokratycznej – bo przedłużanie i eskalacja wojny krzyżowej stwarza mu szansę uwiedzenia “młodych, wykształconych” półgłówków skleconą ad hoc ideologią zapateryzmu i powiększenia w ten sposób podstawowej wyborczej bazy, tworzonej przez stare, ubeckie dynastie, których początki giną w mrokach niemieckiej okupacji. I przede wszystkim – razwiedce, która pod różnymi wcieleniami, od 65 lat toczy tę samą wojnę. W Polsce bowiem, po rozgromieniu przez sowieciarzy Armii Krajowej, trwa polityczna wojna między razwiedką, jej konfidentami i gotowymi na wszystko ambicjonerami z jednej i Kościołem katolickim z drugiej strony. Transformacja ustrojowa w zasadzie niczego tu nie zmieniła, bo pojawiły się wprawdzie partie polityczne, ale po pierwsze – to efemerydy, a po drugie – w części zostały wykreowane – jak np. Unia Demokratyczna, czy obecnie – Platforma Obywatelska – przez razwiedkę i zdalnie przez nią kierowane. W tej sytuacji jedyną siłą rzeczywiście autonomiczną i cieszącą się w społeczeństwie politycznym wpływem jest Kościół katolicki, którego niekwestionowanym przywódcą i zarazem przywódcą niekomunistycznej części społeczeństwa był prymas Stefan Wyszyński. Warto zwrócić uwagę, że prymas Wyszyński nigdy nie dał się zwabić na żaden modny “katolicyzm salonowy”, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że siła Kościoła i jego własna pozycja polityczna wobec komuny zależy od zaufania katolickiego proletariatu. I kiedy zapytano go kiedyś o powody rezerwy wobec tzw. intelektualistów, odpowiedział, że o ile to możliwe, stara się naśladować Pana Jezusa. No a Pan Jezus, wiadomo – obcował z rybakami i celnikami, a jak ognia unikał spoufalania się z faryzeuszami – ówczesnymi odpowiednikami dzisiejszych intelektualistów. To właśnie dlatego środowiska żydowsko-agenturalne, które na etapie “opozycji demokratycznej” poszły na współpracę z Kościołem, po dogadaniu się z razwiedką podczas “okrągłego stołu”, natychmiast zmieniły front, czego ilustracją było rozpętanie przez “Głos Cadyka” walki “z państwem wyznaniowym” i “ajatollahami”. Ta kampania przyniosła rezultaty w postaci przesadnego lęku przed oskarżeniem o polityczne zaangażowanie, którym środowiska żydowsko-agenturalne nieustannie Kościół szantażują, oraz podziału duchowieństwa na partię nieubłaganego postępu oraz “ciemnogród”. W jakim stopniu do tego pęknięcia przyczyniło się zaangażowanie części hierarchii i księży we współpracę z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa – trudno to ocenić, ale nie można wykluczyć, że właśnie ten czynnik mógł mieć charakter decydujący, zwłaszcza że istnieją poważne poszlaki, iż werbunek duchowieństwa przez razwiedkę wcale nie zakończył się z rozpoczęciem transformacji ustrojowej i że Wojskowe Służby Informacyjne zdążyły zwerbować sobie w tym środowisku agenturę, która już żadnej lustracji nie musi się obawiać. Ta okoliczność rzuca snop światła na przyczyny, dla których JE abp Józef Życiński, “bez swojej wiedzy i zgody” TW “Filozof”, tak się dzisiaj miota między Scyllą powinności względem jednego a Charybdą zobowiązań wobec drugiego pana. Na tę sytuację nakłada się presja ze strony sił kierujących Eurosojuzem na “neutralność światopoglądową państwa”, która w praktyce oznacza postępujące rugowanie nie tylko Kościoła, ale przede wszystkim – chrześcijaństwa z terenu publicznego, a zwłaszcza – etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego państwa, który odtąd ma opierać się na demokratycznej etyce sytuacyjnej: dobre jest to, co aktualna większość uzna za dobre. Stan docelowy najlepiej scharakteryzował francuski prezydent Mikołaj Sarkozy w swojej wizji Kościoła w “laickiej republice”. Jeśli Kościół wyrzeknie się wszelkich pretensji do przywództwa moralnego (a więc m.in. forsowania etyki chrześcijańskiej jako podstawy systemu prawnego) i pozwoli przekształcić się w rodzaj pozarządowej organizacji socjalno-charytatywnej lub koncern przemysłu rozrywkowego, to nie tylko będzie tolerowany, ale może nawet korzystać z państwowego wsparcia finansowego. Z tego punktu widzenia sytuacja w Polsce przedstawia jeszcze wiele do życzenia, toteż nie ulega najmniejszej wątpliwości, że tubylczej razwiedce zostały powierzone odpowiednie w tym względzie zadania. Są one tym łatwiejsze, że w ciągu ostatnich 20 lat Kościół w znacznym stopniu uzależnił się od finansowego wsparcia ze strony państwa oraz Unii Europejskiej, co czyni go podatnym na rozmaite szantaże. I w tym momencie, za sprawą pragnienia Jarosława Kaczyńskiego, by swego brata otoczyć legendą na podobieństwo tej, jaką masoneria i kamaryla wykreowała wokół Józefa Piłsudskiego, razwiedka – poprzez oświadczenie Bronisława Komorowskiego w wywiadzie dla “Głosu Cadyka” z 12 lipca – sprowokowała groteskową wojnę krzyżową, która Kościół czyni zakładnikiem tego kultu oraz elementem owej siły nośnej, na którą liczy PiS. Oczywiście nie to jest zasadniczym celem razwiedki. Celem tym jest podcięcie korzeni politycznej siły Kościoła, nie tylko poprzez oddzielenie kościelnych salonowców od kościelnego proletariatu, ale przede wszystkim – poprzez doprowadzenie do zwalczania kościelnego proletariatu rękoma kościelnych salonowców. Właśnie się okazało, że przynajmniej na Jego Ekscelencję można liczyć. SM
21 sierpnia 2010 Oto idzie zima - trzeba zbierać chrust! Demokratom socjalnym wydaje się, że im więcej będą rozdawać- to wejdą do nieba bez zgody Pana Boga. Bo Pan Bóg kocha paserów.. Tak im się wydaje. Najpierw ukradną przy pomocy wysokich podatków- a potem rozdają.. ukradzione! To demokrata Lenin uknuł powiedzenie” grab zagrabione”.(!!!) Bo własność- jego zdaniem pochodzi z kradzieży, a nie pracy.. Sam głównie pasożytował.. Właśnie ruszył kolejny socjalistyczny program” dla młodych rolników”. Onanizuje go, pardon- organizuje go znany socjalista ludowy i socjalny , pan Marek Sawicki , minister rolnictwa i jeszcze do tego rozwoju wsi.. Jakby samego rolnictwa nie było za dużo. Porządek naturalny znacząco różni się od porządku socjalistycznego. W porządku naturalnym, każdy zdobywa pieniądze i bogactwo sam, bez dotacyjnych dopłat wyrównawczych i niezrównoważonych psychicznie i ekonomicznie, a w porządku socjalistycznym- wszystkie chwyty dozwolone. Pieniądze pochodzące z kradzieży rozdaje się według klucza politycznego.. Każdy swojemu elektoratowi. Tym razem” ludowcy” poprzez zbiurokratyzowane agencje restrukturyzacji i modernizacji rolnictwa, rozdają „ młodym rolnikom” po 75 000 złotych(!!!). Równie dobrze można byłoby rozrzucać ukradzione podatnikom pieniądze i wpłacone do Unii Europejskiej jako składka członkowska, wracające do poniektórych jako dotacja- rozrzucać z helikopterów socjalnych jak popadnie.. Kto złapie – to jego! Wszystko to przy oklaskach tłumu wyciągającego ręce po socjalne kajdany swojej niewoli…Ten zgiełk przy „ kolejkach społecznych”, ten tumult przy” darmowym” rozdawnictwie, ten tłumny hałas zagłuszający zdrowy rozsądek– to nic innego jak socjalizm w pełnej krasie.. „Młodzi rolnicy” tłumią się przy biurokratycznych agencjach po „ darmowe pieniądze.”.. Każde rozdawnictwo pieniędzy w demokracji to sprawa polityczna.. Polskie Stronnictwo Ludowe dołowane przez media w demokratycznych sondażach postanowiło pokazać co potrafi. I podciągnąć swoje notowania w demokratycznej farsie. Teraz „ młodzi rolnicy’ będą chwalili pod demokratyczną głupotę, swoich dobroczyńców, którzy rozdają nie swoje pieniądze, w państwie demokratycznego bezprawia, jako formie zorganizowanego zła i demoralizacji.. Bo co to za państwo, w którym zorganizowane grupy, napadłwszy na państwo jako dobro wspólne, kręcą nim , w swoim partykularnym interesie przeciwko pozostałym uczestnikom dobra wspólnego? Wiadomo, że idzie zima, czyli wybory samorządowe i demokratyczne i wszyscy demokraci zbierają demagogiczny chrust.. Trzeba masom organizować igrzyska. Jedni fundują stadiony za 1 miliard 200 milionów-( cały naród buduje swoje stadiony!) inni zrzucają z socjalnych helikopterów „ darmowe” pieniądze wprost w ramiona biurokratycznej agencji rozwiązującej problemy alkoholowe, pardon- socjalne, i modernizującej biurokrację rolniczą, a jeszcze inni… Całe rolnictwo na „ darmowym” garnuszku narodu. To jest pomysł! Socjalizm- niczym przysłowiowa słoma- wystaje z socjalistycznego buta. I z jaką butą to robią! Z jakim przekonaniem o słuszności rozdawniczej głupoty! I nie widzą rozbieżności interesów państwa i interesów jednostki. No właśnie co zrobi demokratyczny Sojusz Lewicy Demokratycznej, oprócz ciągłych obietnic” darmowej oświaty”, „ darmowej służby zdrowia”, „ darmowych zasiłków” socjalistycznych? I” darmowych” biletów na gapę w państwowych autobusach na cudzy koszt? Cały naród na „ darmowym” garnuszku w każdej dziedzinie.. Prawo i Sprawiedliwość obiecywało, że wszyscy Polacy powinni spędzać urlop”, darmowy urlop”, na plażach Egiptu(????) Ładne miejsce, żeby cały skołowany demokracją naród tam przenieść, chociażby na okres wakacji, na koszt państwa, czyli ich samych! I niektórzy w to uwierzyli, głosując na socjalizm proponowany przez Prawo i Sprawiedliwość .Cały naród buduje i organizuje „ darmowy” wypoczynek na plażach Egiptu.. Umysły zdemokratyzowanych i zdemoralizowanych „ obywateli” propagandą demokratyczną w sposób naturalny łakną rozdawnictwa.. Kto więcej da- ten jest lepszy! Pan Andrzej Lepper proponował jedynie marne 900 złotych zasiłku socjalnego dla każdego.. Co to jest 900 złotych? Mimo, że nowych złotych? 100 milionów starych złotych – to jest to.!. Potem było 300(!!!) dla każdego - ale skończyła się demokratyczna kadencja i wszyscy zapomnieli o tym wariactwie, tylko jeszcze niektórzy, przypominają” Wałęsa oddaj te sto milionów”.. Odrzucenie spojrzenia przez pryzmat jednostki na rzecz mas.. Bo demokracja to masowość wariowania.. Muszą być igrzyska i oklaski.. Musi być marnotrawstwo i demagogia. Musi zaginąć zdrowy rozsądek. Który w żaden sposób nie mieści się w kanonach głupoty- jaką jest demokracja totalna.. Zbudować państwo na demagogii? Czy to się w ogóle da? Na lotnych piaskach demokratycznej iluzji.. Pan prezydent Kwaśniewski rozdawał” darmowe mieszkania” dla młodych małżeństw.. I został dwukrotnie prezydentem demokratycznym. Trzeba przyznać uczciwie: tylko w jednej demokratycznej kadencji wspominał o” darmowych mieszkaniach”.. Nie pamiętam jakie demagogiczne danie serwował na rzecz drugiej kadencji.. W każdy razie nieźle tańczył disco-polo, co podobało się tłumom. A jakby wystąpił w „ Tańcu z gwiazdami”? Trzecia kadencja demokratyczna - murowana! Ale trzeba byłoby zmienić konstytucję, choć niekoniecznie, bo na przykład, żeby wysłać polskie wojsko do Iraku, bez zgody demokratycznego parlamentu, łamiąc Konstytucję- dało się. I nikt do tej pory nie stawia Go przed Trybunałem Stanu.. Czy pan Aleksander Kwaśniewski jest szczególnym „ obywatelem” demokratycznym? Bywał na spotkaniach Bilderberg Grup, takiej międzynarodowej organizacji wpływowych osób, decydujących o losach świata.. Której to grupy założycielem był dr Józef Retinger. Ten sam, który trzymał się kurczowo generała Sikorskiego jako jego doradca, ale ten jedyny raz, kiedy generał zginął w Liberatorze, go nie było.. Uratował się wtedy jedynie pilot Prchal, który wsiadając za stery samolotu od razu zapięty by w kamizelkę ratunkową, albo jak twierdził zeznając- założył ją, gdy czuł, że zbliża się katastrofa(????)-, jako jedyny członek załogi.. Skąd wiedział, że będzie katastrofa? A samolot na wodzie wodował, a nie nurkował.. A wszystkie ciała były zmasakrowane jakby je ktoś porąbał siekierami.. I nieudały się kilkakrotne próby zamachu na dr Retingera organizowane przez Armię Krajową. To właśnie ten człowiek zakładał w 1954 roku Bilderberg Grup.. Ja nie mam z tym nic wspólnego, bo w tym roku właśnie się urodziłem.. Demokratyczny rząd Platformy Obywatelskiej przeżył oto 1000 dni wakacji.. A my razem z nim! I nie były to vacatio legis.. Teraz ustami prezydenta- poprosił jeszcze o 500 dni, kolejnych wakacji.. I nie będą to vacatio legis.. I też jakoś przeżyjemy. Gorzej będzie w nowym Roku Pańskim, a teraz demokratycznym ,bo zaleje nas krew podwyższonych podatków.. Ale każdy się schowa, gdzie będzie mógł. Jaką norę sobie znajdzie indywidualnie.? Na razie najlepiej w szarej strefie.. Strefie wolności we własnym- podobno -wolnym kraju.. System kontroli jest na szczęście nieszczelny, zawsze można jeszcze znaleźć szczelinę w której można się ukryć przed tyranią państwa.. Widziałem jak Policja Obywatelska robiła kocioł na drodze, sprawdzając wszystkich jadących „ obywateli” alkomatami.. To po prostu partacka robota! Można było wymknąć się z kotła wjeżdżając w poprzeczną ulicę.. Mogliby chociaż obejrzeć jeden z odcinków’ Stawki większej niż życie” i zobaczyć jak to robili Niemcy. Blokowali budami wszystkie ulice zamykając nieszczęśników w kotle zamkniętym. Bo co to za kocioł, jak jest otwarty..? Wszyscy „obywatele” z niego przeciekają.. Idzie zima samorządowa, a ma być gorąco, więc potrzebny jest demagogiczny chrust.. Wszystkie gangi przygotowują się do kolejnego kołowania mas. Ale w sposób demokratyczny. To jakby mniej boli.. I żaden demokratyczny gang nie chce się oderwać od mas.. Zgodnie z uwagami towarzysza Lenina! Proroka raju, apostoła piekła.. Zawsze blisko mas.. I jak pisał:” Niech pokojowe pieski społeczeństwa burżuazyjnego, skamlą i wyją nad każdą drzazgą straconą przy wyrębie wielkiego, starego lasu”(!!!!) A las musi zostać wyrąbany! WJR
SKRAJNI NACJONALIŚCI DOJDĄ DO WŁADZY? Zagrożenie faszyzmem na Ukrainie jest rzeczywistością, którą trudno zbagatelizować. Po zdobyciu władzy we Lwowie i Tarnopolu „Swoboda” może z czasem zdobyć władzę i w Kijowie. A to może doprowadzić do wojny domowej na Ukrainie. Politycy ukraińscy aktywnie przygotowują się do wyborów do władz lokalnych w kraju, które mają się odbyć 31 października 2010 r. Badania opinii społecznej zapowiadają w skali krajowej zwycięstwo rządzącej Partii Regionów Ukrainy (PRU), zwłaszcza we wschodnich i południowych obwodach Ukrainy. Inna sytuacja jest na zachodzie kraju, gdzie do władzy rwie się skrajnie nacjonalistyczna organizacja „Swoboda”. Propaganda i gloryfikacja formacji zbrodniczej OUN-UPA sprzyja popularyzacji wodza „Swobody” Oleha Tiahnyboka, który jest pewny, iż zdobędzie niebawem władzę na zachodniej Ukrainie. Według danych Ukraińskiego Centrum Badań Społecznych „Socioinform”, e wyborach 31 października do Rady Miejskiej Lwowa wygra neonazistowska „Swoboda” z wynikiem 25,5 proc. głosów lwowian. Drugie miejsc w wyborach zdobędzie Partia „Bat’kiwszczyna” Julii Tymoszenki – 14,3 proc. Trzecie miejsce do Rady Miejskiej Lwowa zdobędzie „Nasza Ukraina” Wiktora Juszczenki – 8,9 proc. głosów. Badanie odbywało się 9–14 sierpnia. W badaniu wzięło udział 800 respondentów ze Lwowa. Błąd statystyczny wynosi 3 proc. Według informacji służby prasowej organizacji nacjonalistycznej „Swoboda” w wyborach do Rady Miejskiej Tarnopola na nacjonalistów może zagłosować 33,4 proc. mieszkańców miasta. „Swoboda” już rządzi w obwodzie tarnopolskim. Zagrożenie faszyzmem na Ukrainie jest rzeczywistością, którą trudno zbagatelizować. Po zdobyciu władzy we Lwowie i Tarnopolu „Swoboda” może z czasem zdobyć władzę i w Kijowie. A to może doprowadzić do wojny domowej na Ukrainie - przy granicy z Polską. Eugeniusz Tuzow-Lubański
ARABSKI ZRÓWNAŁ "SOLIDARNOŚĆ" Z SB W kancelarii premiera Donalda Tuska opracowano rozporządzenie do nowelizacji ustawy o IPN, zgodnie z którym członkowie NSZZ "Solidarność" nie mogą kandydować do Rady Instytutu. W dokumencie związkowców zrównano m.in. ze współpracownikami organów bezpieczeństwa państwa. Działacze "Solidarności" są oburzeni - pisze "Nasz Dziennik". Ich zdaniem, rozporządzenie jest niezgodne z Konstytucją. Posłowie opozycji dodają natomiast, że nie tylko te zapisy, ale cała nowa ustawa o IPN nadaje się do Trybunału Konstytucyjnego. Kontrowersyjne przepisy w rozporządzeniu prezesa Rady Ministrów z 2 czerwca 2010 r. w sprawie zgromadzenia elektorów oraz zgłaszania kandydatów do Rady Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu można znaleźć w piśmie Tomasza Arabskiego, szefa kancelarii premiera, skierowanym do prof. dr. hab. inż. Józefa Lubacza, przewodniczącego Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego. Zgodnie z załącznikami nr 1 i 2 dokumentu kandydat do Rady Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narowowi Polskiemu musi podpisać oświadczenie, że nie należy do związku zawodowego. (wg, "Nasz Dziennik")
TUPOLEW NIE BYŁ ZABEZPIECZONY PODCZAS REMONTU Kilka miesięcy temu wnętrze maszyny w trakcie remontu swobodnie filmowały ekipy rosyjskich dziennikarzy. Kto odpowiada za to, że podczas remontu prezydenckiego tupolewa dziennikarze jednej z rosyjskich telewizji swobodnie chodzili po pokładzie maszyny? - pyta "Nasz Dziennik". Jak wyglądał remont rządowego Tu-154M w Samarze? Maszyna stoi w śniegu pod gołym niebem z podłączonymi różnego rodzaju przewodami. Pracownicy “Awiakoru” oprowadzają swobodnie rosyjskich dziennikarzy po pokładzie maszyny. Pan w waciaku prezentuje kokpit i salonkę. Taki obraz wyłania się z filmu zarejestrowanego przez rosyjską telewizję Rossija 1. “Komsomolskaja Prawda”, na której stronie internetowej "Nasz Dziennik" znalazł film, nie podaje daty jego nakręcenia. Na pewno był to okres zimowy – widać śnieg, jest też samolot, widać kręcących się przy nim ludzi. Samolot stoi bez żadnego zadaszenia, pod “chmurką”. Rosyjska ekipa telewizyjna swobodnie porusza się po pokładzie, zagląda nawet do kokpitu. Film obfituje w wypowiedzi o luksusowym wręcz wystroju samolotu. Konstantin Afanasiew, przedstawiony tu jako zastępca dyrektora stacji lotniczo-badawczej samarskich zakładów “Awiakor”, zapewnia, że jest to samolot, którym Lech Kaczyński będzie mógł bardzo wygodnie latać i z którego będzie bardzo zadowolony. Afanasiew, oprowadzając ekipę dziennikarską po pokładzie maszyny, porównuje ją do pięciogwiazdkowego hotelu; zdejmuje nakrycia z foteli, zaznacza, że dostawiono “nawet” dwa fotele i stół do prowadzenia rozmów, a “zwiedzający” starają się nie dotykać fotelowych obić. Z kolei Aleksiej Gusiew, dyrektor generalny samarskich zakładów “Awiakor”, mówi, że samolot będzie służył polskim VIP-om, że maszyna wyposażona jest w jeden z najlepszych systemów nawigacyjnych na świecie. Prokuratura sprawą umożliwienia rosyjskim dziennikarzom zwiedzania rządowego samolotu się nie zajmie - informuje "Nasz Dziennik". (wg, "Nasz Dziennik")
1. Napisałem wczoraj - trzeba zabrać ten krzyż, znak Oczyzny zjednoczonej w obliczu cierpienia... Odpowiedział mi "Horhe" - krzyż jest znakiem ojczyzny pana Wojciechowskiego, nie mojej. Mojej ojczyzny znakiem jest Orzeł Biały, który patrzy z góry na wszystkie kulty...
2. ...Na wszystkie kulty - powiada Pan. Orzeł Biały jednakowo patrzy z góry na chrześcijaństwo, na islam, na animizm.... a może i na satanizm? To przecież też kult. Może patrzy tak samo na kult Boga i kult pieniądza? W taki razie - szanowny panie Horhe - to jest pański Orzeł Biały, nie mój.
3. Mój Orzeł Biały nie jest tak hardy. Mój Orzeł Biały nie patrzy z góry na nikogo. Na moejego Orła Białego patrzy z góry Bóg!
4. Mój Orzeł Biały patrzy ze szczególnym szacunkiem na krzyż. Patrzy tak, jak napisał w dzisiejszym "Naszym Dzienniku" Ksiądz Biskup Józef Zawitkowski. "...Dlaczego tych dzieci Nikt nie nauczył w szkole, że Warszawa krzyżami się mierzy Od nowej Jerozolimy
aż do Wisły są Aleje Jerozolimskie to przecież Droga Krzyżowa a na Placu Trzech Krzyży stoja trzy krzyże - jeden Chrystusowy..." "...Jeszcze krzyże w Poznaniu w Gdańsku, krzyże w kościołach krzyże przydrożne, w szkołach, szpitalach, urzędach, w znakach drogowych i na cmentarzach Wyrzućcie je I juz nie ma Polski Tylko w tym znaku Tylko pod tym znakiem Polska jest Polską a Polak Polakiem..."
5. Można być Polakiem, nawet wybitnym, nawet wielkim, nie wierząc w Boga. Bóg sobie z tym poradzi. Ale nie można być Polakiem odrzucając krzyż. Historia Polski zaczęła się od chrztu, od krzyża Bez krzyża Polski nie było. Bez krzyża Polski nie ma. I bez krzyża Polski nie będzie. Janusz Wojciechowski
Wszystko albo nic Subotnik Ziemkiewicza PiS bardzo ostatnio pomaga Tuskowi i Platformie. Także w sprawie, w której, jak się wydaje, Jarosław Kaczyński (bo PiS to w praktyce od dawna już tylko on) absolutnie nie ma powodu im pomagać − w sprawie katastrofy smoleńskiej. Istnieje mnóstwo faktów, z których rząd powinien się wreszcie zacząć tłumaczyć, a z których wytłumaczyć się prawdopodobnie nie jest w stanie. Jest ich tak wiele, że zasadne zaczyna być pytanie, czy odrzucenie złożonej przez prezydenta Miedwiediewa propozycji wspólnego śledztwa i oparcie się, zamiast na właściwej umowie dwustronnej, na konwencji chicagowskiej, (dotyczącej samolotów cywilnych, choć rządowy Tupolew był maszyną specjalnego pułku wojskowego) nie wynikało z czegoś więcej, niż charakterystyczny dla naszej niemal całej „elity” serwilizm wobec obcych mocarstw i strach przed zachowaniami grożącymi niezadowoleniem z ich strony. Czy mianowicie Donald Tusk nie uznał, że śledztwo czysto rosyjskie ułatwi mu odsunięcie w czasie ujawnienie kompromitujących jego rząd faktów i uniknięcie odpowiedzialności za niedociągnięcia? O tych sprawach pisaliśmy wielokrotnie. Katastrofa była już trzecią w ostatnich latach w polskim lotnictwie wojskowym, która przebiegła według niemal identycznego schematu. Oczywista jest wina rządu za niewłaściwe wyszkolenie pilotów, brak ćwiczeń na symulatorach, trudną sytuację personalną elitarnego pułku, ignorowanie procedur bezpieczeństwa, a wręcz stworzenie bodźców do ryzykownego zachowania (premie za oszczędność paliwa!). Oczywista jest odpowiedzialność za brak właściwego przygotowania wizyty, brak planu zapasowego, nie przekazanie w porę niezbędnych danych stronie rosyjskiej i nie wystąpienie o należyte zabezpieczenie z jej strony. Oczywista jest wreszcie odpowiedzialność rządu za niewłaściwe postępowanie po katastrofie, za pozostawienie ciała prezydenta oraz wszystkich urządzeń należących do samolotu i jego pasażerów (nawet, jeśli nie było tam żadnych danych czy technologii objętych tajemnicą, co nie jest pewne, nikt w pierwszej chwili nie mógł być pewien, czy ich tam nie ma), za niedopilnowanie właściwych procedur identyfikacji zwłok, za publiczne opowiadanie zwykłych kłamstw (w rodzaju zapewnień pani minister zdrowia czy „wrzutki” o jadących do Smoleńska archeologach). A do tego dodać jeszcze trzeba odpowiedzialność polityczną lidera PO za agresywną i kłamliwą propagandę szerzoną przez jego prominentnych współpracowników, mającą na celu obciążenie winą za katastrofę byłego prezydenta i pozbawienie go, nie tylko w ten sposób, czci oraz dobrego imienia. Lista jest bardzo długa. W normalnym kraju już od miesięcy z gmachów rządowych, zwłaszcza z MON, MSZ i Kancelarii Państwa wynoszone byłyby głowy całymi koszami, i jest więcej niż wątpliwe, by swoje ocalili premier i lider rządzącej partii. W każdym razie musiałby bardzo ciężko walczyć o jej uratowanie. U nas nie musi, co wynika nie tylko z faktu, iż wiernie stoi przy nim przytłaczająca większość mediów prywatnych, a publiczne sparaliżował już strach przed nieuchronnym przejęciem przez władzę. Wynika to także z faktu, iż opozycja nie formułuje zarzutów, które formułować powinna. Woli występować z tezami idącymi znacznie dalej, posuniętymi aż do sugestii potężnego spisku, w ramach którego samolot został celowo strącony przez rosyjskie służby specjalne. I to najlepiej przy świadomej współpracy części polskich czynników oficjalnych. Mówiąc poważnie − hipotezy o zamachu nie można z góry odrzucić. Jedynym argumentem za takim odrzuceniem jest przekonanie, że na coś tak niesłychanego Rosja nie mogłaby się ważyć. Jest to ten sam argument, którym Zachód przez wiele lat odrzucał np. prawdę o Katyniu i wielu innych, dziś niewątpliwych zbrodniach ZSSR. Oczywiście, dzisiejsza Rosja nazywa się inaczej, ale jest prostą kontynuacją tamtego zbrodniczego państwa, jej obecne służby są wciąż tymi sami służbami, a premier Putin i większość elity państwowej to przecież ich wychowankowie. Niemniej, hipoteza zamachu jest tą najdalej idącą i powinna być traktowana jako ostateczna. To znaczy, brana publicznie pod uwagę dopiero po wykluczeniu innych możliwości. Tym bardziej, że trudno wskazać racjonalny cel zamachu. A zarazem, lista wspomnianych wyżej niedociągnięć polskich władz oraz równie długa lista nieprawidłowości po stronie rosyjskiej jak na razie każe raczej zakładać, że katastrofa była skutkiem splotu karygodnych zaniedbań, zignorowania zasad bezpieczeństwa i elementarnych procedur lotniczych oraz nieprzygotowania lotniska do przyjmowania tego rodzaju maszyn w trudnych warunkach pogodowych. Wszystko to w połączeniu z błędami ludzkimi. Startując od razu z hipotezą najdalej idącą, brzmiącą mniej prawdopodobnie i przy obecnym stanie wiedzy trudną dla opinii publicznej do poważnego traktowania, opozycja niejako zdejmuje z rządu odpowiedzialność za jego oczywiste, choć mniej spektakularne niż celowy zamach winy. Propaganda establishmentu już od pierwszych dni po katastrofie formułuje fałszywą alternatywę – albo uznajesz za oczywiste, że zawinił pilot i nie wiadomo po co pchający się do Katynia prezydent, albo jesteś wariatem plotącym androny, że Ruskie wyprodukowali sztuczną mgłę i zestrzelili Kaczyńskiego rakietą. PiS i sprzyjające mu środowiska wolą jednak raczej mówić o „zbrodni smoleńskiej” niż o katastrofie. Taka zbrodnia doskonale pasowałaby bowiem do wizji świata, jaka jest dla PiS korzystna. Odbierałaby ona całkowicie legalność władzy wybranej głosami większości społeczeństwa, i, cokolwiek o tak głosującym społeczeństwie kto myśli, wciąż cieszącej się w nim większym od opozycji poparciem. Cofałaby nas też w epokę walk o niepodległość, w czas wojennej mobilizacji przeciwko sowieckiemu okupantowi i jego lokalnym kolaborantom. Odsunęłoby to wszystkie pytania o zdolność PiS do sprawowania władzy, program gospodarczy, itp. − tak samo, jak swego czasu nie zadawano takich pytań opozycji antypeerelowskie czy Armii Krajowej. Wiara, że po Smoleńsku jesteśmy znowu w tym samym punkcie, co przed Okrągłym Stołem, jest więc dla „żelaznego elektoratu” bardzo wygodna, ustawia świat na znanych pozycjach, pozwala odwołać się do wyuczonych od pokoleń odruchów i sposobów działania. Ma tylko jedną wadę: całkowicie nie nadaje się na strategię polityczną w demokratycznym państwie, w którym o władzy decydują wybory. Tylko że − jak wszystko wskazuje − PiS, to znaczy Jarosław Kaczyński, nie chce już takiej strategii. Jeśli bowiem odrzucić śliskie dociekania psychologiczne, to jego postępowanie po przegranych wyborach prezydenckich można logicznie wyjaśnić tylko w jeden sposób: Kaczyńskiego nie interesuje tego rodzaju zwycięstwo, jakie może mu dać dobry wynik wyborczy. Zresztą niektórzy z jego sympatyków mówią to zupełnie otwarcie. Powiedzmy, że utrzymałby swój wizerunek z wyborów prezydenckich, że by się uśmiechał, gratulował Komorowskiemu zwycięstwa, deklarował szacunek i współpracę z PO, a na wylewanie mu na głowę kolejnych nocników przez Niesiołowskiego i Palikota reagował tylko wznoszeniem oczu do nieba i odwoływaniem się do wyborcy. I wygrałby za rok wybory. Ale czy wygrałby aż tak, żeby móc rządzić samodzielnie? Mało prawdopodobne. Albo powstałaby koalicja „wszyscy przeciwko Kaczyńskiemu”, albo on sam musiałby wejść w jakąś koalicję. I znowu ugrzązłby w „imposybilizmie”, a media dzień po dniu bombardowałyby go zarzutami i obrzydzały; słowem, powtórzyłaby się historia sprzed kilku lat. Kaczyński, będący już w innym niż parę lat temu punkcie swego życia i służby, stawia więc sprawę inaczej: wszystko albo nic. Przekonamy społeczeństwo, że Polska nie jest niepodległa, że obecna władza jest nielegalna, że trzeba wszystko odrzucić i wszystko rozpocząć jeszcze raz, od nowa; nie będziemy się wdawać w żadne konszachty z tą władzą, bo tylko utracilibyśmy wiarygodność. Nie interesują nas zgniłe kompromisy, interesuje nas drugi Sierpień i zmiana całkowita, rewolucyjna. Że dziś wydaje się to absolutnym urojeniem? Fakt. Ale, jak wielokrotnie pisałem, Jarosław Kaczyński dwa razy w życiu przeżył cud, a jak ktoś przeżył dwa cudy, to nikt go nie przekona, że trzeci nie jest możliwy. A na razie niech Polska gnije. W opisanym tu sposobie rozumowania − musi przegnić do cna, żeby się odrodzić. A co będzie, jak przegniwszy do cna, bynajmniej nie dostanie szansy odrodzenia się pod rządami Kaczyńskiego, tylko znowu zniknie z mapy? Na nie wiadomo jak długo? Ciekawe, czy prezes PiS się nad tym zastanawia. RAZ
Oddał życie, ma obelisk w Pradze W Pradze został odsłonięty pomnik Ryszarda Siwca, który 42 lata temu dokonał samospalenia na warszawskim stadionie Dziesięciolecia. Był to dramatyczny protest przeciwko władzy totalitarnej i udziałowi Polski w zbrojnej interwencji Układu Warszawskiego w Czechosłowacji w 1968 roku.Ryszard Siwiec dokonał samospalenia podczas uroczystości dożynkowych 8 września 1968 roku, w obecności szefów partii, dyplomatów i 100 tys. widzów. Komunistyczne władze nakazały wyretuszowanie śladów zdarzenia z dziennikarskich i filmowych relacji. Milczeli także świadkowie - ludzie obecni na stadionie byli przekonani, że mają do czynienia z szaleńcem. W obecności grającej nieprzerwanie orkiestry, tańczących zespołów i ekipy rządowej, płonąca postać pozostała niemal niezauważona. Ryszard Siwiec cztery dni później zmarł w wyniku poparzeń obejmujących ponad 85 proc. ciała. Pozostawił dramatyczny testament adresowany do swoich dzieci i przesłanie nagrane na taśmie magnetofonowej: "Usłyszcie mój krzyk. Krzyk szarego, zwyczajnego człowieka!". - Ludzie, w których może jeszcze tkwi iskierka ludzkości, uczuć ludzkich, opamiętajcie się! Usłyszcie mój krzyk, krzyk szarego, zwyczajnego człowieka, syna narodu, który własną i cudzą wolność ukochał ponad wszystko, ponad własne życie, opamiętajcie się! Jeszcze nie jest za późno -! Powyższe słowa pochodzą z testamentu Ryszarda Siwca który 38 lat temu, podczas dożynek na Stadionie Dziesięciolecia podpalił się, protestując przeciwko inwazji wojsk układu warszawskiego na Czechosłowację. Po latach prezydent Czech Vaclav Havel przyznał pośmiertnie Ryszardowi Siwcowi jedno z najwyższych odznaczeń w Czechach - Order Tomasza Masaryka I klasy. Prezydent Słowacji pośmiertnie odznaczył go Orderem Białego Podwójnego Krzyża, najwyższym wyróżnieniem przyznawanym cudzoziemcom. W 1991 roku Maciej Drygas nakręcił film opowiadający o Siwcu. W obrazie reżyser zamieścił odnaleziony kilkusekundowy fragment nagrania płonącego Ryszarda Siwca, utrwalony przez operatora Polskiej Kroniki Filmowej. Ryszard Siwiec urodził się w 1909 roku. Z wykształcenia był filozofem. Podczas II wojny walczył w AK. Po wojnie nie chciał uczyć w szkole aby nie brać udziału w komunistycznej indoktrynacji młodzieży. Przez lata na prywatnej maszynie pisał i powielał ulotki podpisując je Jan Polak. Nagonka Marca 1968 oraz agresja na Czechosłowację z udziałem wojsk polskich przekonała go, że należy wstrząsnąć sumieniem rodaków. Postanowił zaprotestować własną śmiercią. Jadąc do Warszawy pociągiem napisał list pożegnalny do żony, po akcie samospalenia przechwycony na poczcie przez Służbę Bezpieczeństwa, w konsekwencji czego dotarł do niej dopiero po 20 latach! Zanim oblał się rozpuszczalnikiem, rozrzucił w tłum ulotki z protestacyjnym apelem. Płonąc, krzyczał Protestuję i nie pozwalał gasić płomieni. Zmarł po 4 dniach w szpitalu w wyniku odniesionych oparzeń (ponad 85% powierzchni ciała). Jego protest został przemilczany przez wszystkie media oficjalne. Bezpośrednim świadkom SB wmawiała, że Siwiec był niezrównoważony psychicznie. W 2003 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski przyznał Siwcowi pośmiertnie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Jednak jego rodzina odmówiła przyjęcia odznaczenia. Usłyszcie mój krzyk! Jadąc do Warszawy pociągiem napisał list pożegnalny do żony, po akcie samospalenia przechwycony na poczcie przez Służbę Bezpieczeństwa, w konsekwencji czego dotarł do niej dopiero po 22 latach. - Kochana Marysiu, nie płacz. Szkoda sił, a będą ci potrzebne. Jestem pewny, że to dla tej chwili żyłem 60 lat. Wybacz, nie można było inaczej. Po to, żeby nie zginęła prawda, człowieczeństwo, wolność ginę, a to mniejsze zło niż śmierć milionów. Nie przyjeżdżaj do Warszawy. Mnie już nikt nic nie pomoże. Dojeżdżamy do Warszawy, pisze w pociągu, dlatego krzywo. Jest mi tak dobrze, czuję spokój wewnętrzny jak nigdy w życiu -.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Ryszard_Siwiec
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,81048,8272071,W_Pradze_bedzie_o...
http://www.przemysl24.pl/ludzie/ryszard-siwiec.html
http://www.zgapa.pl/zgapedia/Ryszard_Siwiec.html
POLACY, opmiętajcie się, jeszcze nie jest za póżno! kryska
Litwa nie chce ruchu bezwizowego Po zapowiedzi polskiego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, iż zwróci się do państw UE o akceptację objęcia całego obwodu kaliningradzkiego umową o małym ruchu granicznym, litewskie MSZ 10 sierpnia poinformowało, że Wilno nie przyłączy się do polskiej inicjatywy. Stanowisko Wilna, blokujące tę inicjatywę u jej początków, rozczarowuje Moskwę, która zabiega o poparcie Wilna i Warszawy, by przeforsować w UE maksymalną liberalizację zasad ruchu pomiędzy obszarem Schengen a Rosją. Moskwy nie satysfakcjonuje zgoda Wilna na zastosowanie wyjątkowych zasad małego ruchu granicznego, pozwalających na swobodne przemieszczanie się nawet w pasie 50 km (oficjalnie jest to 30 km). Na jesieni 2009 roku, gdy litewskim MSZ kierował bezpartyjny dyplomata Vygaudas Usackas (często goszczący w Kaliningradzie i Moskwie), Polska, Litwa i Rosja były bliskie wypracowania rozwiązania zadowalającego Rosję, czyli znoszącego wizy dla mieszkańców obwodu. Odwołanie Usackasa i zastąpienie go konserwatystą Audronisem Azubalisem, mniej skłonnym do wsłuchiwania się w postulaty rosyjskie, położyło kres debacie nad zniesieniem wiz dla mieszkańców obwodu. Wilno obawia się sporych strat dla gospodarki przez nasilenie kontrabandy towarów, których cena na Litwie jest wyższa ze względu na obciążenia podatkowe. Wysoki poziom przestępczości w obwodzie i patologie (narkomania, duża liczba zakażeń HIV) Litwa uznaje za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Wobec rosyjskiej presji na zniesienie wiz Wilno powołuje się przede wszystkim na konieczność respektowania zasad ustanowionych przez układ z Schengen. To ścisłe trzymanie się postanowień wypracowanych wspólnie w Unii pomaga władzom litewskim chronić w relacjach z Rosją interesy swojego kraju, nawet za cenę odsunięcia w czasie powrotu do politycznego dialogu dwustronnego z Moskwą. Informację podajemy za Ośrodkiem Studiów Wschodnich. Nowa Myśl Polska
Aby się żyło dostatniej… W 2011 r. czekają nas podwyżki i zaciskanie pasa Podniesienie podstawowej stawki podatku VAT do 23 proc., podwyżka akcyzy na papierosy o 4 pkt. proc., podwyżka opłat paliwowych – to niektóre z propozycji rządu na przyszyły rok i lata 2012-2013. Ekonomiści bardzo krytycznie podchodzą do planów podwyżki podatków pośrednich, ostrzegając przed inflacją oraz brakiem strukturalnych reform. Rząd ograniczając deficyt budżetowy planuje podniesienie podatku VAT o jeden punkt procentowy (do 23 proc.), politycy nie wykluczają nawet 25 proc. stawki VAT, czyli najwyższej możliwej w UE, chociaż na razie minister Michał Boni, szef doradców premiera, obiecuje, że tak dużej podwyżki nie będzie. Wzrosną akcyza na papierosy i opłaty paliwowe. Polska Organizacja Przemysłu i Handlu Naftowego ostrzega, że z powodu wyższych opłat cena litra paliwa skoczy o 5-7 groszy. Analitycy rynku paliw szacują, że benzyna wzrośnie nawet o około 20 groszy za litr niezależnie od cen ropy na świecie. W 2012 r. kończy się okres zwolnienia węgla kamiennego i koksu z podatku akcyzowego, zatem ceny tych surowców także wzrosną. Podniesienie o 1 pkt. procentowy od stycznia 2011 r. większości stawek VAT ma zwiększyć przyszłoroczne dochody o ok. 5,5 mld zł. Jako dodatkowy mechanizm zabezpieczenia finansów publicznych wprowadzone mogą być warunkowo dwie dalsze podwyżki stawek VAT, każda o kolejny 1 punkt procentowy. Jeśli relacja państwowego długu publicznego do PKB przekroczy 55 proc. w 2011 r., to pierwsza z dodatkowych podwyżek będzie obowiązywać od lipca 2012 r., zaś kolejna od lipca 2013 r. Natomiast w przypadku przekroczenia relacji 55 proc. długu do PKB dopiero w 2012 r., dodatkowe podwyżki nastąpią odpowiednio od lipca 2013 r. i lipca 2014 r. W każdym przypadku będą miały one 3-letni horyzont czasowy. Już teraz gwałtownie rosną ceny zbóż. W styczniu 2010 r. możemy spodziewać się kolejnych wzrostów cen żywności, mimo że rząd obniży z 7 proc. do 5 proc. stawkę VAT na podstawowe produkty żywnościowe. Producenci chleba już dziś ostrzegają jednak, że cena chleba może wzrosnąć o 1/3, bo tyle właśnie stanowią koszty transportu, a koszt paliw ma decydujący wpływ na cenę pieczywa. - Na pewno będziemy mieli do czynienia ze wzrostem inflacji w Polsce. Czy przerodzi się to we wzrost w kolejnych miesiącach 2011 r. na razie trudno powiedzieć. Dużo zależy od kursu walutowego – uważa Rafał Antczak, wiceprezes Deloitte Polska. Jeśli inflacja będzie rosła, możemy spodziewać wzrostu stóp procentowych. A tym samym podwyżek kosztów kredytu. Spodziewam się, że podwyżki stóp w Polsce będą małe; 25-50 pkt. bazowych, trudno powiedzieć, czy to gwałtownie ostudzi koniunkturę – mówi Rafał Antczak - gospodarstwa domowe mimo trochę wyższych stóp będą dalej pożyczać, biedniejsze będą miały kłopoty z zaciąganiem kredytów. Jak to się wagowo rozłoży trudno jeszcze powiedzieć - podsumowuje. Wieloletni Plan Finansowy Państwa 2010-2013 przygotowany przez rząd nie przewiduje waloryzacji progów podatkowych PIT. - Obciążenie podatkowe gospodarstw domowych zwiększa się; efektywna stawka podatku PIT rośnie, bo zaczynają wygasać ulgi podatkowe – tłumaczy Rafał Antczak, który bardzo źle ocenia propozycję podwyżki VAT-u. - Przedsiębiorcy marzą o jednolitej stawce podatku VAT, która poprawiłaby efektywność całego systemu podatkowego. Popełniliśmy błąd wprowadzając tak zróżnicowane stawki VAT w początkach lat 90-tych. Teraz mamy kolejną próbę komplikowania systemu. Z ekonomicznego punktu widzenia ta podwyżka nic nie zmienia - mówi Rafał Antczak - to jest za mała skala i suma, aby istotnie zmniejszać deficyt finansów publicznych. Jest jednak bardzo złym sygnałem dla przedsiębiorców. Przez ostatnie 5 lat był consensus, że nie podnosimy podatków, obciążenie fiskalne oraz składki na ZUS i tak są bardzo wysokie w Polsce. - W Grecji też funkcjonuje skomplikowany system podatkowy i represyjny aparat fiskalny, a to doprowadziło do rozbudowania gospodarki nieformalnej. Polska musi postawić sobie pytanie, w która stronę zmierzamy: czy z niefunkcjonalnym państwem i hasłami socjalnymi, które nie rozwiązują problemów i z dwoma równoległymi gospodarkami (oficjalna i nieoficjalną) czy w stronę nowoczesnego, sprawnego państwa. Zwłaszcza małe i średnie firmy będą funkcjonowały w gospodarce nieformalnej, bo to będzie jedyny sposób na przeżycie – podsumowuje Rafał Antczak.- W Polsce racjonalna, uzasadniona poziomem rozwoju gospodarczego skala fiskalizmu została już dawno przekroczona (stopa wydatków sektora publicznego wynosi prawie 50% PKB), a zatem każdy wzrost podatków będzie przynosił tylko negatywne skutki – uważa prof. Feliks Grądalski, szef Katedry Teorii Systemu Rynkowego (Szkoła Główna Handlowa). - Wpływy do budżetu zależą od struktury systemu podatkowego, aktywności gospodarczej i konsumpcyjnej podmiotów oraz od kosztów procesu fiskalnego. Nie wolno przy tym zapomnieć o zależności opisywanej przez krzywą Laffera, która mówi, że przy rozbudowanym fiskalizmie podniesienie podatku spowoduje spadek wpływów – dodaje prof. Grądalski. Rząd zakłada, że w latach 2010-2013 dług publiczny w relacji do PKB będzie oscylował tuż poniżej drugiego progu ostrożnościowego, tj. 55 proc. PKB. Prognoza ta opiera się m.in. na założeniach dotyczących dochodów i wydatków państwa, oraz na kontynuacji osiągania wysokich przychodów z prywatyzacji i wzmocnienia kursu złotego wobec euro i dolara. W latach 2011-2013 średnioroczne tempo wzrostu PKB ma osiągnąć odpowiednio 3,5 proc., 4,8 proc. oraz 4,1 proc., natomiast średnioroczna inflacja (CPI) ma wynieść 2,3 proc. w 2011 r. i po 2,5 proc. w latach 2012-2013. Ekonomiści oceniają te założenia jako optymistyczne. - Założenia odnoszące się do wzrostu płac realnych i silnego spadku bezrobocia są wątpliwe, w związku z perspektywą jedynie umiarkowanej poprawy koniunktury gospodarczej (a także wobec pominięcia w Planie propozycji reform rynku pracy). Ponadto założony silny wzrost funduszu płac prawdopodobnie zawyża dochody ZUS-u oraz wpływy z podatku PIT –uważa prof. Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów, którego zdaniem realizacja celów ekonomicznych została jednoznacznie podporządkowana priorytetom politycznym w latach 2011-2012. Tymczasem Europa obniża podatki. Pionierami w naszym regionie są: Słowacja i Estonia. Słowacja w 2004 r. wprowadziła liniową taryfę podatku PIT ze stawką 19 proc., ale co ważniejsze, z ciągle rosnącą kwotą wolną od podatku od 3 tys. euro do obecnej 4027 euro (ponad 16 tys. zł.). - Kwota ta jest multiplikowana liczbą dzieci. W rezultacie duża liczba gospodarstw domowych nie płaci podatku dochodowego – tłumaczy prof. Grądalski. Jeszcze odważniej w rozwiązaniach podatkowych poszła Estonia. W roku 2004 r. obniżyła stawkę podatku liniowego do 18 proc. i sukcesywnie zwiększała kwotę wolną od podatku, która obecnie wynosi około 7 tys. zł. (W Polsce jest to nieco ponad 3 tys. zł). To, co jednak dynamizuje gospodarkę Estonii jest likwidacja podatku od zysku przedsiębiorstwa, jeśli nie został on podzielony. Firma estońska płaci jedynie 18 proc. od tej części zysku i tylko wtedy, kiedy zostaje ona „wyprowadzona” poza firmę. Tak długo jak długo zysk jest reinwestowany, CIT wynosi zero. Przypomnijmy, że firma w Polsce płaci podatek (19 proc.) w momencie księgowego wykazania zysku w bilansie a właściciel firmy po raz drugi obciążony jest podatkiem od należnej mu dywidendy. Trudno więc dziwić się, że polska gospodarka ledwo dyszy, a inwestycje zagraniczne omijają nasz kraj szerokim łukiem. Wracając do Estonii należy podkreślić, że wpływy do budżetu systematycznie rosną, 14-proc. kryzysowy spadek PKB w 2009 r. został zaledwie w ciągu kilku miesięcy odrobiony, a kraj spełnia restrykcyjne warunki wejścia do strefy Euro - podsumowuje prof. Gradalski, który sugeruje rządzącym, rekompensować wzrost podatku VAT obniżką podatku PIT do liniowej stawki 15 proc. z kwotą wolną od podatku w wysokości 10 tys. zł rosnącą wraz z liczbą dzieci. - Sugerowałbym także pilne rozważenie estońskiego wariantu opodatkowania przedsiębiorstw podatkiem CIT. W efekcie dałoby to ogromny impuls do akumulacji kapitału wewnętrznego i tym samym ograniczałoby uzależnienie naszej gospodarki od zewnętrznych rynków finansowych. Katarzyna Gontarczyk
Uczcić jednego z największych zbrodniarzy wszechczasówPrzecierając oczy ze zdumienia, cytujemy za http://www.polskieradio.pl/wiadomosci/swiat/artykul183702.html
Nowy pomnik Lenina obok Churchilla i Roosevelta Wielka statua Lenina stanęła w Montpellier w południowo – zachodniej Francji. Jest to jeden z pięciu postawionych tam pomników, które mają uczcić „wielkich ludzi dwudziestego wieku”. Oprócz wodza Rewolucji Bolszewickiej na budowanym obecnie Placu XX Wieku stanęły pomniki Jaurèsa, Churchilla, Roosevelta i de Gaulle’a. Jednak to właśnie uczczenie Lenina jest powodem licznych protestów. Autorem tego kontrowersyjnego pomysłu jest równie kontrowersyjny polityk Georges Frêche, niejednokrotnie oskarżany o wypowiedzi o charakterze rasistowskim. Jest on prezydentem regionu Languedoc-Roussillon. Georges Frêche uważa, że Lenin zasłużył na pomnik, ponieważ był jednym z największych ludzi XX wieku, podobnie jak Mao. „Oni zmienili historię świata. Zdobycie władzy przez bolszewików w Rosji zmieniło historię Europy i doprowadziło do dekolonizacji” – powiedział Georges Frêche. W przyszłym roku stanie tam jeszcze pięć kolejnych pomników, a wśród nich statua Mao. Prawica ostro skrytykowała pomysł Frêche’a, a Partia Zielonych zapowiedziała, że usunie pomniki Lenina i Mao przy najbliższej okazji.
rk,Informacyjna Agencja Radiowa (IAR) Oczekujemy również na postawienie pomników Stalinowi, Pol Potowi, Idi Aminowi oraz „Austriakowi” Fritzlowi. Temu ostatniemu za niebanalne podejście do życia rodzinnego. – admin
Prowincjonalni równiarze Zastanawiam się, jak reagowałyby polskie władze państwowe, gdyby pijany tłum wesołków usiłował usunąć menorę, którą co roku stawia się przed Pałacem Kultury w Warszawie? Ciekawym, jakie komentarze można by było przeczytać wówczas w większości polskich gazet i obejrzeć w telewizji? Czy również - jak dzisiaj w przypadku krzyża przed Pałacem Prezydenckim - nagłaśniano by opinie, że w przestrzeni publicznej nie ma miejsca na menorę i trzeba ją przenieść do najbliższej synagogi? Wydarzenia w Warszawie, których jesteśmy świadkami, pokazują, jak bardzo niedokształcona jest część polskiej młodzieży; jak łatwo zagrać na jej "światowych" kompleksach; jak bardzo - mimo otwarcia granic i niskich cen biletów lotniczych - są to ludzie zamknięci w zboczeniach polskiego prowincjonalizmu. Patrząc na te podpite, rozochocone gęby bluźniące i profanujące największy symbol naszej cywilizacji i jeden z największych polskich symboli narodowych, można tylko zapłakać nad głupotą "Made in Poland". Oni nie wiedzą, co tak naprawdę czynią. Dlaczego nie wiedzą? No, dlatego, że przez minione 20 lat byli poddani tubalnej kampanii ogłupiania; że starano się im odebrać dumę, podziw dla tradycji i umiłowanie własnej historii. Ci, którzy to robili, również i dzisiaj sterują ową podpitą głupawką happeningu przeciwników krzyża. Po co? No, można się bez zbytniego wysiłku domyślać. Smutne są więc dwie rzeczy.
1. Jak łatwo zagrać młodym Polakom na poczuciu bycia gorszym, "jeszcze nie dość europejskim", nie dość postępowym, nie do końca ucywilizowanym, nie dość tolerancyjnym itd. Jest to kompleks, który przeżera wiele polskich środowisk, a objawia się stwierdzeniem w rodzaju "no u nas to jeszcze dużo brakuje", albo "u nas ludzie tego nie rozumieją". Stąd też płyną wyzwiska pod adresem "zacofanych moherów", stąd szydzenie z rozmodlonych matek. A w takich Stanach Zjednoczonych, które dla wielu młodych Polaków rzekomo stanowią wzór, krzyż i udział symboliki religijnej w życiu publicznym są obecne na każdym kroku. Polscy równiarze cały czas przeglądają się w oczach tej rzekomo lepszej Europy - pytając - no i jak? Jestem już wystarczająco przyczesany, nadaję się już do waszego klubu? Zamiast pytać sumienia co dobre, a co złe, oni zastanawiają się, co się podoba jakimś tam cudzoziemcom, którzy nie bardzo mają pojęcie, co to jest Polska. Zamiast przyrównywać własne działanie i cele do wartości naszej kultury, równiarze zastanawiają się, czy u nas jest już tak jak u nich. Jest efekt przerzucenia na kolejne pokolenie niedokształconych Polaków kompleksu, jaki był szeroko rozpowszechniony w pokoleniach dojrzewających w zadrutowanym PRL-u. Tych z PRL-u można tłumaczyć peerelowską propagandą i drutami. Czy tych dzisiejszych można wytłumaczyć propagandą TVN-u? Wracając zaś do pouczających porównań z kolegami Żydami, to chciałbym tym wszystkim polskim równiarzom polecić do namysłu stosunek izraelskiej młodzieży do ortodoksów. A wszak ortodoksyjne środowiska żydowskie są sto razy bardziej tradycyjne niż jakiekolwiek polskie "moherowe berety". Mimo to cieszą się szacunkiem młodzieży; mimo to traktowane są jako istotny element żydowskiej tożsamości. Dlaczego?
2. Druga smutna refleksja to brak stosownej reakcji instytucji państwa na znieważanie jednego z najważniejszych polskich symboli tożsamościowych. Polska oplata drzewo krzyża jak bluszcz. Bez katolicyzmu nie będzie polskiego narodu i nie będzie wielkości Polski. Oczywiście zlikwidowanie tego splotu jest wielkim pragnieniem wielu środowisk europejskich. I nie tylko. Krzyż w Polsce nigdy nie był zamknięty w kościołach, lecz stanowił cywilizacyjny fundament porządku świata. To na krzyżu rozpościerał się polski orzeł, to krzyż dawał siłę do narodowej pracy. Krzyż pozwalał znosić cierpienie dla kraju. Był pierwszą figurą, jaką z przeżutego chleba robili polscy lokatorzy zaborczych i okupacyjnych kazamatów. Ten splot chcą obecnie rozerwać wrogowie Polski. Liczą na kontestację i szyderstwo niedokształconych i ogłupionych; liczą na parcie do konsumpcji ludzi biednych; zanęcają schlebianiem żądzom i przyzwoleniem na znoszenie hamulców moralnych. O to toczy się walka, a to, co stało się i dzieje przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, to tylko jeden z wielu jej frontów. Nawiasem mówiąc, gdzie są młodzieżowe środowiska prawicowe; gdzie warta wszechpolaków, gdzie oddziały patriotycznej młodzieży sportowej? Skoro nie ma straży miejskiej, a policja "nie ma podstaw", żeby interweniować, wystarczy postawić koło krzyża z 50 rosłych, wysportowanych chłopaków. Ot, jakąś straż studencką wyszkoloną w dżiu-dżitsu, oczywiście bez żadnych kastetów... Na podchmielonych z pewnością by to wystarczyło, a innym nieco zmieniło spojrzenie. Jest przecież w Polsce wiele patriotycznej młodzieży. Niestety niedostatecznie zorganizowanej, a gdy tylko ktoś podejmuje taką próbę, od razu dyżurni etatowi prowokatorzy wchodzą do akcji. Jak wyjść z tego klinczu? Andrzej Kumor
Wielkie kłamstewka i maleńkie kłamstwa Największym i najobrzydliwszym kłamstwem, jakie ostatnio zbulwersowało media, najwybitniejszych dziennikarzy, polityków i dyżurnych komentatorów było pomówienie, jakiego dopuścił się Jarosław Kaczyński posądzając Bronisława Komorowskiego o popieranie prywatyzacji szpitali. Do akcji jak pamiętamy musiała wkroczyć „rozgrzana sędzia” Agnieszka Matlak. Są jednak kłamstwa, z których do dziś nikt nie jest rozliczany, a te same media, dziennikarze, politycy i komentatorzy biorą czynny udział w mataczeniu i ukrywaniu prawdy przed społeczeństwem. Żadna stacja telewizyjna nie zaprasza na przykład lekarzy sądowych i patomorfologów by wypowiedzieli się na temat sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Chodzi o to czy owe sekcje w ogóle miały szansę się odbyć w tak krótkim czasie? Każdy uczciwy specjalista od medycyny sądowej musiałby, bowiem odpowiedzieć, że żadnych sekcji zwłok fizycznie być nie mogło. Wiemy dziś na pewno, że po przybyciu polskich lekarzy i patomorfologów do Moskwy usłyszeli oni, że już jest po wszystkim. Wiemy również, że wszystko to, co mówiła Ewa Kopacz na temat wzruszenia i podziwu, z jakim przyglądała się współpracy rosyjskich i polskich lekarzy i patomorfologów to bezczelne kłamstwo. Podobnie jak to z przeszukaniem miejsca katastrofy na metr w głąb ziemi z drobiazgowym jej przesiewaniem włącznie. Czy widzieliście jakiegoś dziennikarza, który próbowałby zadać na ten temat pytania Ewie Kopacz? Warto w tym miejscu przypomnieć, że po katastrofie Casy pod Mirosławcem 23 stycznia 2008 roku, z uwagi na identyfikacje ofiar i sekcje zwłok, 20 trumien ze zwłokami oficerów wystawiono dopiero 18 lutego 2008 roku. Wtedy to dopiero zaczęły odbywać się pogrzeby. W Moskwie nie czekano nawet na dostarczenie przez wszystkie rodziny ofiar ubrań na ostatnią drogę dla swoich bliskich. Kto tego nie zdążył na czas uczynić musiał pogodzić się z pospiesznie zalutowaną przez Rosjan trumną. Kłamstwo o sekcjach zwłok i udziale w nich polskich specjalistów miało pomóc w szybkich pochówkach. Inaczej bez wyników sekcji zwłok, których nie ma do dziś, autopsje musiano by wykonać w Polsce. Kto się tego obawiał? Dlaczego prokuratura wojskowa wzięła udział w tej tragicznej, niezgodnej z prawem hucpie? Dlaczego do dziś nie ustosunkowała się do wniosku o ekshumację złożonego przez żonę Przemysława Gosiewskiego? Drugie kłamstwo, które dzięki mediom i politycznym hienom z SLD i PO żyje już przeszło trzy lata to sprawa śmierci Barbary Blidy. Warto tu wymienić takich najbardziej cynicznych kłamców i „przyjaciół” zmarłej jak Leszek Miller, Tadeusz Iwiński, Ryszard Kalisz, Grzegorz Napieralski. Przyjaciół, którzy w wyborach parlamentarnych, które odbyły się jeszcze za życia pani Blidy w 2005 r, nie znaleźli dla niej miejsca na partyjnej liście. Tu zadam retoryczne pytania. Czy ktoś, kto chce naprawdę pozbawić się życia przez powieszenie używa papierowego sznurka? Czy ktoś, kto się chce na poważnie rozstać z życiem rzucając się pod koła pojazdu wybierze do tego celu rower? Większość opinii publicznej nie wie tego, co niemal od początku, łącznie z wymienionymi graczami śmiercią i wielkimi „przyjaciółki” zmarłej, wiedzą organa ścigania i prokuratura. Nie mieliśmy nawet do czynienia ze świadomą próbą samobójstwa, a jedynie próbą samookaleczenia i wywołania skandalu, który uniemożliwiłby na jakiś czas aresztowanie byłej posłanki Otóż Barbara Blida wiedziała doskonale, że strzela do siebie z tak zwanej „bezpiecznej”, niepenetrującej amunicji, która nie zabija. Odpowiednia ilość środka miotającego i pocisk w kształcie woreczka wypełnionego śrutem ma za zadanie jak informuje producent Mesko, jedynie obezwładnić. Ponad 90% samobójstw przy użyciu broni palnej odbywa się poprzez strzał w głowę lub usta. Dlaczego więc Barbara Blida strzeliła sobie w klatkę piersiową? Otóż jest to kategoryczne zalecenie producenta amunicji. Strzał w głowę lub szyję może, bowiem okazać się śmiertelny. Nie mieliśmy więc nawet do czynienia ze świadomą próbą samobójstwa, a jedynie próbą samookaleczenia i wywołania skandalu, który uniemożliwiłby na jakiś czas aresztowanie byłej posłanki. Jednym słowem doszło do śmierci na skutek nieszczęśliwego wypadku. Może ten suchy i na zimno przedstawiony opis faktów, kogoś razi, ale zapewniam, że na tle tego haniebnego spektaklu, jaki odgrywają media, komisja śledcza i „przyjaciele” Barbary Blidy z SLD to zaledwie małe piwo. Mirosław Kokoszkiewicz
Kolejny generał wybiera emeryturę – Kryzys państwa, symptom drugiej epoki saskiej Gen. Wiesław Michnowicz odpowiedzialny w Sztabie Generalnym za szkolenie polskich żołnierzy odchodzi do cywila. Oficerowie polskiej armii nieoficjalnie przyznają, że generał zdecydował się na ten krok, bo brakuje pieniędzy na szkolenie żołnierzy. Informację potwierdził ppłk. Tomasz Mazurek z wydziału prasowego Sztabu Generalnego. Jako jej powód podając sprawy osobiste – dodał ppłk. Mazurek. – Już kiedyś szkoliliśmy armię za pomocą jednego naboju. Teraz sytuacja jest podobna, dlatego nie dziwię się, że gen. Michnowicz zrezygnował ze stanowiska. Przecież za to, co się dzieje odpowiada osobiście – ocenia w rozmowie z „Rzeczpospolitą” jeden z generałów. Sprawę szkolenia negatywnie ocenia też były dowódca jednostki specjalnej GROM, gen. Roman Polko. – Brakuje obiektów szkoleniowych, sprzętu, ale przede wszystkim pieniędzy. Sądzę więc, że w tej sytuacji decyzja gen. Michnowicza jest racjonalna – ocenił. Dotychczasowy odpowiedzialny za szkolenie generał nie jest jedynym, który w ostatnim czasie zdecydował się na pożegnanie z wojskiem. W maju taką decyzję podjął zastępca szefa Sztabu Generalnego gen. Mieczysław Stachowiak. Wojsko opuścił też gen. Krzysztof Załęski, p.o. szefa Sił Powietrznych. W ciągu ostatnich miesięcy dymisję złożyło również wielu niższych rangą oficerów w różnych rodzajach wojsk. maj/Rp.pl
Druga epoka saska Odejście z wojska gen. Michnowicza to symptom zjawiska jeszcze groźniejszego niż samo niedofinansowanie Armii. Nieobniżalnego progu wydatków 1,95 % na obronę należy twardo bronić, a wydatki obronne – optymalizować. Jednak fundamentalny kryzys przeżywa samo państwo. Nie istnieje porozumienie między rządem i opozycją co do koniecznych, wyjętych z pola konfliktu politycznego, kierunków walki z kryzysem finansowym. Instytucje państwowe, które powinny być poza polem sporu partyjnego, są w jego ogniu. Politycy nie szanujący się nawzajem – swoim zachowaniem podważają szacunek dla państwa. Państwo nie ma realnej reprezentacji, stojącej ponad sporem partyjnym. Prezydent, który od początku urzędowania angażuje się w spór z opozycją, nie będzie jej budował (o ile nie podejmie innej polityki). Wszystko to jest „skutecznością” brutalnej walki o władzę dominujących sił politycznych, z których jedna ma niedowład zmysłu państwa, a druga myśli w kategoriach „państwo to ja”. Polsce potrzebny jest zasadniczy przełom polityczny – dla którego jedyną alternatywą jest postępujący rozkład polityki państwa i życia publicznego. Nawiasem mówiąc – każdy kto czytał Konopczyńskiego wie, że w czasach saskich życie polityczne („kto kogo”) było niezwykle ciekawe. Tylko Polska nie prowadziła żadnej polityki. Marek Jurek
Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa zajęta stawianiem pomników bolszewickim najeźdźcom nie zauważa likwidacji powstańczych grobów w Poznaniu Na Poznańskich cmentarzach znajduje się wiele grobów powstańców wielkopolskich. Jak podało RMF24 na niektórych z nich pojawiły się naklejki z informacją o likwidacji grobu. Informację tego rodzaju nakleiła spółdzielnia “Uniwersum” administrująca poznańskimi cmentarzami. Powodem ma być brak opłat. Dla władz tej spółdzielni cmentarz nie jest miejscem pamięci a przedsiębiorstwem nastawionym na zysk. Stąd też ten brak szacunku dla grobów ludzi, którzy walczyli o polskość tych ziem. Dziwi też postawa władz miasta, która doprowadziła do zaistniałej sytuacji. Bodek
Sierpień`80 - sierpnień`2010 Trzydzieści lat temu, pomimo uśmierzenia buntu Grudnia`70, stoczniowcy nadal podtrzymywali żądanie budowy pomnika dla poległych kolegów.Z początku władze PRL obiecywały zgodę na umieszczenie przy Bramie nr. 2 tablicy, ale po kilku miesiącach „konsultacji" tajna policja przystąpiła do represjonowania osób głośno domagających się upamiętnienia ofiar. SB wraz z dyrekcją organizowały akcje usuwania kwiatów i zniczy spor murów stoczni przez „aktyw społeczny", a wszystkie osoby składające hołd poległym zostały poddane inwigilacji. TW „Bolek" skrupulatnie donosił, którzy z kolegów tkwią w oporze. Represje okazały się skuteczne. Władze PRL zapewniły sobie spokój na 10 lat. Dopiero 18 sierpnia 1980 r. Tadeusz Szczudłowski, działacz ROPCiO, który właśnie wyszedł z więzienia za zorganizowanie manifestacji w rocznicę 3 Maja, namówił stoczniowych cieśli, by zmontowali wielki drewniany krzyż i ustawił go na placu przed Stocznią. Miąłem zaszczyt mu w tym pomagać, ponieważ Tadeusz słusznie obawiał się, że, w trakcie trudnej operacji kopania dołu i zabetonowywania podstawy krzyża, może dojść do „spontanicznych protestów" ze strony tych mieszkańców Gdańska, a może i funkcjonariuszy z Warszawy, którzy uważają, że miejsce krzyża jest w kościele, a nie na terenie miejskim. Zaraz potem pojawił się w Sali BHP projekt (zresztą już wcześniej przygotowywany) Pomnika Poległych Stoczniowców. Żądanie wybudowania pomnika złożonego z wielkich krzyży stało się niezbywalnym warunkiem zakończenia strajku. I, oczywiście, rozpoczęły się nowe „konsultacje". Najwybitniejsze autorytety artystyczne i architektoniczne zaangażowały się w argumentowanie, że lepsza będzie tablica, bo pomnik może szpecić sylwetkę miasta. Pytano, dlaczego właściwie krzyż ma być znakiem pamięci dla ludzi niewierzących? W końcu uznano, że jeśli już musi być pomnik, tonie wysoki, ponieważ grunt jest niestabilny i krzyże mogą się przewrócić... A w ogóle, to powinien to być pomnik pojednania narodowego, bo przecież ginęli nie tylko stoczniowcy, ale i milicjanci. Członkowie Społecznego Komitetu Budowy Pomnika Poległych Stoczniowców oraz przewodniczący NSZZZ Solidarność Lech Wałęsa i Kościół zgodzili się na pomnik Pojednania z tablicą na cokole: „Ofiarom Grudnia - Społeczeństwo". Ale wtedy pojawiła się na scenie strażniczka pamięci narodowej - Anna Walentynowicz i powiedziała: „W tej sprawie Wałęsa nie ma nic do gadania" (Ten i następne cytaty za książką Sławomira Cenckiewicza „Anna Solidarność - życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki"). Ks. Henryk Jankowski przekazywał SB, że „Wałęsa uznał interwencję Walentynowicz w sprawie pomnika za „nieodpowiedzialne awanturnictwo" i że „jak będzie miał sprzyjające okoliczności", to „skorzysta z okazji, aby rozprawić się z tą babą". Dalej w tym meldunku czytamy: „Ks. H(enryk) Jankowski w sposób ostry zwrócił jej uwagę na nieodpowiedzialne poczynania i powodowanie konfliktów w ramach „Solidarności". Zalecił jej, aby zaniechała inspiracji i działań zmierzających do zmiany ustalonego już napisu na pomniku ofiar grudniowych w Gdańsku. Tego samego dnia /.../ Lech Wałęsa zwołał zebranie przedstawicieli Zakładowych Komitetów Solidarności zapraszając też B(ogdana) Borusewicza /.../ postawił sprawę działalności Walentynowicz w kwestii zmiany napisu, żądając od zebranych, aby opowiedzieli się za jego stanowiskiem lub Walentynowicz. Wszyscy opowiedzieli się za L(echem) Wałęsą." A jednak miliony ludzi z całego świata składają hołd narodowi polskiemu pod złożonym z trzech gigantycznych krzyży Pomnikiem Poległych Stoczniowców. Nic to, że Walentynowicz na jego poświęcenie nie została zaproszona. Dzisiaj grupa kobiet i mężczyzn czyni dzieło podobne do tego, którego dokonała Anna Solidarność. Modlą się pod krzyżem upamiętniającym również Jej śmierć i domagają się pomnika. I tak jak 30 lat temu, wszyscy - władze, Kościół, komitet harcerski i Wałęsa - domagają się by zaniechali inspiracji i działań powodujących konflikty. Premier III RP, dla którego „polskość to nienormalność", znieważanie krzyża oraz bicie i upokarzanie jego obrońców nazywa „happeningiem" i „osobliwym Hyde Parkiem", który „jeśli nawet dla niektórych nieprzyjemny, nie jest dla miasta jakoś szczególnie groźny."Zniknął już Gierek, Babiuch i Kania. Nie ma już PZPR i SB. Ale gdy na Zamku Jaruzelski ściska się z Komorowskim w towarzystwie Tuska, Wałęsy, Kwaśniewskiego i Millera, to znaczy, że przed Polakami nadal stoi to samo zadanie, którego niegdyś tak pięknie dokonała Anna Solidarność. Krzysztof Wyszkowski
Musimy sprzedawać szybko...
1. Musimy sprzedawać szybko mówi Jan Bury wicemister skarbu w wywiadzie dla Rzeczpospolitej. Ta szybka sprzedaż ma dotyczyć 4 koncernów sektora energetycznego: PGE, Tauron, Enea i Energa. Dwa pierwsze są już sprzedawane przez giełdę, dwa kolejne z udziałem inwestorów strategicznych, choć 16% akcji Enei sprzedano także na GWP za 1,1 mld zł. Dlaczego rząd decyduje się prywatyzować sektor z jednej strony niezwykle istotny dla naszego bezpieczeństwa energetycznego z drugiej bardzo zyskowny obecnie, a jeszcze bardziej w przyszłości?. Sytuacja jest niezwykle podobna do tej z roku 2000. Wtedy także ze względu na spowolnienie gospodarcze i duży deficyt budżetowy zdecydowano się prywatyzować swoiste „kury znoszące złote jajka”. To wtedy sprywatyzowano Telekomunikację Polską przy czym inwestorem był francuski państwowy operator telekomunikacyjny France Telekom i PZU dla którego inwestorem było Eureko. Obydwie prywatyzacje choć przyniosły wówczas spore dochody do budżetu państwa to z punktu widzenia interesów naszej gospodarki i społeczeństwa, okazały się bardzo niekorzystne. W przypadku TP S.A. francuski inwestor ograniczył się do drenażu finansowego spółki w wyniku czego mamy najdroższe usługi telekomunikacyjne w Europie w dodatku niskiej jakości. O prywatyzacji PZU lepiej nie wspominać. Właśnie zapłaciliśmy kilkanaście miliardów złotych odszkodowania za powolne wycofanie się Eureko z tej inwestycji.
2. Teraz także sytuacja wygląda nie wesoło. Minister Finansów najpierw doprowadził budżet państwa do zapaści, a teraz wręcz żąda ,żeby tę wyrwę finansową zasypać przychodami z prywatyzacji nieważne czego i za jaką cenę. Minister Skarbu zgłasza więc karkołomny program prywatyzacji, głównie energetyki. Kompletnie nieprzygotowana jest do tej pośpiesznej prywatyzacji sama energetyka.
Grupy energetyczne wytwarzają energię i zajmują się jej dystrybucją mogą więc łatwo manipulować cenami energii tak aby zysk realizował ten podmiot który kupi w elektrowni energię i będzie ją sprzedawał dalej. Jeżeli grupę energetyczną nabędzie inwestor zagraniczny, a głównie tacy wchodzą w grę to zyski mogą być realizowane u dystrybutora,którego siedziba będzie za granicą na przykład w raju podatkowym. Nie dość,że pozbywamy się stałego źródła dochodów w postaci dywidendy to jeszcze sprywatyzowane firmy energetyczne nie będą płaciły w Polsce podatku dochodowego bo zyski będą osiągały tylko i wyłącznie za granicą. Energetyka nalega również na uwolnienie cen energii. Wprawdzie ceny dla odbiorców przemysłowych są już wolne od stycznia 2009 roku co zaowocowało ich podwyżkami nawet o 50% , to uwolnienie cen wobec odbiorców indywidualnych w obliczu prywatyzacji grozi skutkami społecznymi trudnymi do przewidzenia. I nic tu nie da ustawa, która ma na celu dostarczanie energii elektrycznej uboższym rodzinom po niższych cenach bo obejmie ona 50 tys. gospodarstw a więc 5% wszystkich odbiorców indywidualnych.
3. Po roku 2012 kiedy zacznie być realizowany znacznie intensywniej tzw. pakiet klimatyczny i coraz więcej uprawnień do emisji CO2 firmy energetyczne będą musiały kupić na wolnym rynku, wzrost cen jeszcze bardziej przyśpieszy. Dotyczy to w sposób szczególny naszej energetyki,która aż 90 % energii produkuje z węgla, a to jest związane z ogromną emisją CO2. Do roku 2012 aż 90% pozwoleń na emisję CO2 producenci energii elektrycznej dostają za darmo, a tylko 10 % kupują na wolnym rynku i mimo to mamy już do czynienia z ogromna presją na podwyżki cen energii elektrycznej. Na ten jak widać nieuchronny proces wzrostu cen energii elektrycznej nałoży się rozpoczęty już proces prywatyzacji naszej energetyki do czego nie jest ona kompletnie przygotowana.
4. W tej sytuacji stwierdzenia wiceministra skarbu odpowiedzialnego za energetykę, żeby sprzedawać ją szybko, są wyjątkowo nieodpowiedzialne. Ministrowi rekomendowanemu zresztą przez PSL wypada w tej sytuacji przypomnieć przysłowie ludowe , „że pośpiech jest wskazany jedynie przy łapaniu pcheł”. Przy wyprzedaży majątku narodowego, (bo to co robi ten rząd trudno nazwać prywatyzacją), pośpiech jest najgorszym doradcą i oznacza kompletny brak odpowiedzialności za najważniejsze sprawy państwa, chyba zgodnie ze znanym powiedzeniem „po nas choćby potop”. Zbigniew Kuźmiuk
PRAWDA JEST NAJWAŻNIEJSZA Szanowna Redakcjo,Według wyświetleń wyszukiwarki Google, na stronie internetowej Redakcji jest umieszczony tekst, pochodzący z przedruku, a zniesławiający moją osobę. Kwestia dotyczy nieprawdziwych oskarżeń ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, jakobym był oficerem prowadzącym kontakt informacyjny ,,Prorok,, (źródło polskiego wywiadu w Watykanie), w kontekście zbierania informacji, które mogły być przydatne do zorganizowania zamachu na życie papieża Jana Pawła II-go, w dniu 13 maja 1981 roku. W świetle odtajnionej dokumentacji rezydentury rzymskiej wywiadu o kryptonimie ,,Baszta,, (sygn. Akt IPN BU 003171/5 t.1) jest to całkowitą nieprawdą, gdyż to źródło było prowadzone przez innych oficerów wywiadu rezydentury rzymskiej, a ich nazwiska i kryptonimy ( w komplecie) tam figurują. W tej sprawie, wobec duchownego toczy się postępowanie karne (sygn. akt sprawy: III K 71/10) w Sądzie Rejonowym dla Warszawy Mokotowa, z art.212 & 2 KK. Do tegoż Sądu, w oparciu o treść art.359 kpk, wystąpiłem z Wnioskiem o to, aby postępowanie sądowe było JAWNE na wszystkich jego etapach. Moja decyzja związana jest z tym, że mass-media, w gigantycznej skali (tak krajowe, jak i zagraniczne) podchwyciły to oskarżenie i powieliły go także w wymiarze globalnym, przedrukowując lub omawiając treść wywiadu księdza, udzielonego najpierw dla ,,Polski The Times,,lub dla innych mediów. Miało to miejsce 30.01.2009 r., a także i w kolejnych dniach. Dla ciekawości dodam, że wstępna kwerenda tytułów, które przedrukowały, lub w inny sposób powieliły nieprawdziwe oskarżenia sięga już liczby 300, a jeszcze jest daleko do jej zakończenia. Jestem zdania, że postępowanie JAWNE umożliwi mass-mediom, a poprzez nie opinii publicznej, skonfrontowanie oskarżeń ze stanem faktycznym, znajdującym pełne potwierdzenie w materiałach źródłowych, t.j. w zachowanej dokumentacji historycznej, która jest już znana, tak badaczom krajowym i niektórym zagranicznym. Obecnie proszę, jeśli jest taka dobra wola, aby Redakcja, na tejże samej stronie WWW, zestawiła to moje oświadczenie z zamieszczonymi na niej przedrukami dotyczącymi przedmiotowej kwestii. Z wyrazami szacunku Dr Edward Kotowski
MEDIA PARTYJNE JAK NIGDY rozmowa z Jarosławem Sellinem „Przyjęta teraz nowelizacja jest szczególnie niebezpieczna, bo upartyjnienie wprowadza jako rozwiązanie ustrojowe, systemowe. Udział przedstawicieli ministerstw w radach nadzorczych zwiększa się z 11 do ok. 30 procent” – z Jarosławem Sellinem, posłem Polski Plus, rozmawia Rafał Kotomski ("Gazeta Polska"). Wiem, że miał pan jeszcze jakieś złudzenia przed sejmowym głosowaniem nad kandydatami do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Skąd się brały? Docierały do mnie sygnały z klubu PO, że nie wszyscy rozumieją politykę kierownictwa, by nie wybrać żadnego z kandydatów zgłoszonych przez PiS. I dlaczego tak dużo oddaje się lewicy.
Zasłona dymna, bo w końcu i tak najważniejsza była dyscyplina partyjna.To prawda, choć wyłamało się czterech posłów Platformy i zagłosowało na mnie. Miła niespodzianka, mimo wszystko.
Ostatnich czterech sprawiedliwych z Platformy? Tak tego nie oceniam. Znam więcej posłów PO, których szanuję i lubię. Choć dostosowali się do tej dyscypliny. Zresztą nie chodzi o mnie…
…lecz o sprawę. Właśnie, a sprawa polega na tym, że od wielu lat wszystkie środowiska polityczne mówią o dwóch chorobach toczących media publiczne. Pierwsza to nadmierna komercjalizacja programu i coraz większe upodobnianie oferty do mediów prywatnych. A druga to upartyjnienie władz.
Upartyjnienie, a nie upolitycznienie. Dla mnie polityka jest aktywnością szlachetną i nie kojarzy mi się wyłącznie z negatywami. W formie solidnej debaty powinno być jej w mediach publicznych dużo. Nie rozumiem retoryki, że jeśli coś jest polityczne, to znaczy złe. Zwłaszcza gdy używają jej politycy. Ci z PO mówili, że gdy będą mieli władzę, to naprawdę odpartyjnią media publiczne, oddadzą społeczeństwu, a środowiska twórcze i dziennikarskie będą miały na nie największy wpływ. Tymczasem wybór członków KRRiTV i nowelizacja ustawy nie wyszły poza logikę parytetów i interesów partyjnych. Mało tego, ustrojowo jeszcze bardziej upartyjniły media publiczne.
I mamy w krajowej radzie dwóch dawnych polityków PO, po jednym z PSL i SLD oraz członka Stowarzyszenia Ordynacka. Nie stawiam tezy, że ludzie, którzy otarli się kiedyś o politykę, nie mają prawa być w KRRiTV czy władzach mediów. Problem, by znaleźć ludzi, którzy będą działać na rzecz mediów, a nie środowisk politycznych, z których się wywodzą. Zdystansują się od nacisków, oczekiwań i „gorących telefonów”.
W przypadku pana kandydatury zgłoszonej przez PiS można było używać politycznych argumentów. Ale Maciej Iłowiecki to przecież człowiek, który całe życie jest związany z mediami. Dla mnie to człowiek-legenda w polskim środowisku dziennikarskim. Szlachetna karta w czasach PRL, w wolnej Polsce wiceprzewodniczący pierwszego składu KRRiTV, który wykazał się niezależnością sądów i decyzji, nauczyciel wielu dziennikarzy. Odrzucenie tej kandydatury pokazuje, że najważniejsze było piętno: „kto go zgłaszał”.
Znowelizowana ustawa medialna pozwala odwoływać członków rad nadzorczych, a tym samym zarządów mediów publicznych, właściwie w każdej chwili. Jak pan to ocenia? Jeżeli do tej pory formułowano zarzut o upartyjnieniu mediów, to był to zarzut w stosunku do praktyki działania. Przyjęta teraz nowelizacja jest szczególnie niebezpieczna, bo upartyjnienie wprowadza jako rozwiązanie ustrojowe, systemowe. Udział przedstawicieli ministerstw w radach nadzorczych zwiększa się z 11 do około 30 proc. To ma być odpartyjnienie? W dodatku będą to przedstawiciele ministrów z konkretnej partii, bo minister skarbu i kultury są przecież z Platformy Obywatelskiej. Wielka hipokryzja, bo samo rozwiązanie ustrojowe zachęca: upartyjniajcie jeszcze dalej!
Tajemnicą poliszynela są zobowiązania Platformy wobec nadawców komercyjnych. Sądzi pan, że możliwa będzie choćby prywatyzacja telewizyjnej Dwójki? Sytuacja jest skomplikowana. Telewizja publiczna ma 41 proc. udziałów w rynku, resztę zajmują telewizje prywatne. Czyli pozycja TVP jest wciąż mocna, co jest walorem polskiego ustroju medialnego. Ale stacje prywatne na pewno nie są zainteresowane takim rozkruszeniem tej potęgi, by powstała z tego kolejna telewizja prywatna. To uderzyłoby w ich interesy, byłoby wejściem trzeciego gracza do obecnego, swoistego duopolu.
Czyli wariant węgierski? Ze słabą i nieliczącą się telewizją publiczną? Na pewno nadawcom prywatnym zależy, by TVP była mniej agresywna na rynku reklam. Zresztą, moim zdaniem, to dobry kierunek, żeby media publiczne nie biły się o ilość widzów, tylko o ich jakość. By oferta programowa w sposób istotny różniła się od tej z mediów komercyjnych, a nie do niej maksymalnie zbliżała. Powinniśmy jednak uznać, że Teatr Telewizji z 3-proc. oglądalnością jest równie wartościowy jak nadawany w tym samym czasie w stacji komercyjnej film z oglądalnością na poziomie 20 proc. Gdybyśmy myśleli tak wspólnie, to byłoby to pro publico bono. Nie wiem jednak, czy Platforma będzie chciała pójść w tym kierunku, bo oznaczałoby to, że trzeba przeznaczyć więcej środków publicznych na utrzymanie publicznych mediów. Realizowanie bardziej ambitnych programów i schodzenie z rynku reklamowego byłoby możliwe tylko przy zagwarantowaniu dużo większych niż w ostatnich latach środków publicznych dla nich przeznaczanych. Trzeba albo uszczelnić system abonamentowy – a Platforma od kilku lat go zwalcza, de facto zachęcając do jego niepłacenia – albo uruchomić jakiś nowy system finansowania. Krótko mówiąc, nowy podatek.
Na razie Platforma z rzadką dla siebie energią zabrała się za upartyjnianie. Jakich mediów publicznych pan się spodziewa? Przypuszczam, że Jan Dworak, nowy szef KRRiTV, będzie się starał wykraczać poza logikę realizowania interesów partyjnych. Ale nie wiem, czy starczy mu sił i czy w tym składzie uda mu się to zrealizować. Podział wpływów w mediach publicznych raczej będzie wyraźnie określony.
Bo najważniejsze, by z mediów publicznych wyeliminować wpływy PiS i pozbyć się ludzi słusznie czy niesłusznie uważanych za „pisowców”, prawda? Myślę, że poziom zacietrzewienia politycznego jest tak duży, iż polityków PO właściwie tylko to interesowało. A utrzymanie potężnych wpływów SLD, może nawet ich zwiększenie, okazało się mniej ważne. Najważniejsze, by wyeliminować wpływy ludzi kojarzonych z PiS.
Tworzy się gotowa przestrzeń dla debaty medialnej na linii Żakowski–Lis–Paradowska. A co z milionami ludzi, którzy myślą inaczej? Czy to normalne w demokratycznym państwie, że zostają bez swojej reprezentacji w mediach publicznych? Oczywiście, to jest bolesne. Ale obawiam się też czegoś głębszego. Jeżeli nie będzie nikogo, kto pilnowałby obecności wrażliwości konserwatywnej w debacie toczonej w mediach publicznych, to wrażliwość ta zostanie po prostu wyrugowana. Zepchnięta do niszy, na medialny margines, nieobecna w głównym nurcie. W ostatnich latach co prawda pojawiły się w mediach publicznych układy partyjne PiS z SLD czy z LPR i Samoobroną – ale wrażliwość konserwatywna mogła przedostać się do tego głównego nurtu. Teraz spodziewam się jej eliminowania.
Kiedyś Bronisław Wildstein wyszedł z programu na żywo, bo Stefan Niesiołowski nazwał go „pisowcem”. To jest właśnie kierunek myślenia: każdy, kto dyskutuje, ma czelność krytykować, to „pisowiec”. I wszystko jasne. Pół biedy, jeśli takie oceny formułują politycy. Martwi mnie to, że w samym środowisku dziennikarskim jest nadmierna skłonność do przypinania takich łatek. Robią to dziennikarze, których spokojnie można byłoby nazwać „lewicowymi”, „dworskimi”, „platformerskimi”, „salonowymi”. A nikt tego nie robi. Smutne, że niektóre osoby mają taką łatwość etykietowania swoich kolegów po fachu.
Nadchodzi wielka czystka w mediach publicznych. Tak przypuszczam. Obawiam się, że ci, których oskarżano o sympatie ideowe czy polityczne z szeroko rozumianym obozem PiS i takie łatki im przypinano, będą znikać ze stanowisk, tracić swoje programy. Bo taki jest sens przeprowadzanych właśnie zmian.
Od kilku lat jest pan politykiem, ale wcześniej był dziennikarzem i doskonale pan zna środowisko. Jak mają się teraz, według pana, zachować ci zaetykietowani i do zwolnienia? Myślę, że trzeba bronić tego, co się da. Choć pole manewru wydaje się wąskie. Zawsze aktualne może być hasło Kuronia „nie palić komitetów, tylko budować własne”. Trzeba tworzyć nowe instytucje medialne, rozpychać się w internecie, z którego młode pokolenie najczęściej czerpie dziś wiedzę i gdzie szuka opinii. Zdolnych i ciekawych ludzi o wrażliwości konserwatywnej jest dzisiaj w mediach dużo. Swoją siłą intelektualną równoważą już dominujący establishment lewicowo–liberalny. Ciągle brakuje jednak kapitału i inwestorów, którzy chcieliby tworzyć takie nowe media. Po tym, co się stało z ustawą medialną, wrażliwość konserwatywna będzie na pewno wypłukiwana z mediów publicznych. Ale wierzę, że ludzie zdolni, ambitni i na ogół dość młodzi poradzą sobie z tym. Dziękuję
Uczcić jednego z największych zbrodniarzy wszechczasów Przecierając oczy ze zdumienia, cytujemy za http://www.polskieradio.pl/wiadomosci/swiat/artykul183702.html
Nowy pomnik Lenina obok Churchilla i Roosevelta Wielka statua Lenina stanęła w Montpellier w południowo – zachodniej Francji. Jest to jeden z pięciu postawionych tam pomników, które mają uczcić „wielkich ludzi dwudziestego wieku”. Oprócz wodza Rewolucji Bolszewickiej na budowanym obecnie Placu XX Wieku stanęły pomniki Jaurèsa, Churchilla, Roosevelta i de Gaulle’a. Jednak to właśnie uczczenie Lenina jest powodem licznych protestów. Autorem tego kontrowersyjnego pomysłu jest równie kontrowersyjny polityk Georges Frêche, niejednokrotnie oskarżany o wypowiedzi o charakterze rasistowskim. Jest on prezydentem regionu Languedoc-Roussillon. Georges Frêche uważa, że Lenin zasłużył na pomnik, ponieważ był jednym z największych ludzi XX wieku, podobnie jak Mao. „Oni zmienili historię świata. Zdobycie władzy przez bolszewików w Rosji zmieniło historię Europy i doprowadziło do dekolonizacji” – powiedział Georges Frêche. W przyszłym roku stanie tam jeszcze pięć kolejnych pomników, a wśród nich statua Mao. Prawica ostro skrytykowała pomysł Frêche’a, a Partia Zielonych zapowiedziała, że usunie pomniki Lenina i Mao przy najbliższej okazji.
rk,Informacyjna Agencja Radiowa (IAR) Oczekujemy również na postawienie pomników Stalinowi, Pol Potowi, Idi Aminowi oraz „Austriakowi” Fritzlowi. Temu ostatniemu za niebanalne podejście do życia rodzinnego. – admin Marucha
Wielka debata I znów dziękuję mym miłym gościom – tym razem konkretnie Alfie – za zwrócenie uwagi na b. ciekawy artykuł. – admin Staje się niezwykle pilne, aby do świadomości Polaków dotarła rzetelna odpowiedź na pytanie o suwerenność państwową. Nie może to być odpowiedź zero-jedynkowa, lecz pełna i obnażająca liczne przekłamania. Nie może to być odpowiedź dotycząca wyłącznie strony formalno-prawnej, lecz dotycząca całokształtu bytu narodowego. Nie może to być także odpowiedź emocjonalna, odwołująca się do minimalistycznego patriotyzmu. Pytanie o suwerenność jest bowiem pytaniem fundamentalnym, tworzącym podstawowy punkt widzenia na procesy i wydarzenia zachodzące w ciągu wielu lat w Polsce oraz warunkującym rzetelne rozeznanie przyszłych problemów i możliwości.
Fatalne zaniedbanie Pytanie o suwerenność zostało celowo zepchnięte w Polsce na margines wszelkich dyskusji publicznych, których zresztą jest niewiele. Spowodowało to zatrważające wyjałowienie myśli społecznej i politycznej, a także jej oderwanie od realnych zjawisk gospodarczych i demograficznych, od galopującego zacofania w sferze nauki i techniki, od upadku kultury itp. Wbrew pozorom, procesy te powinny być najważniejszym przedmiotem myśli społecznej, jeśli ma ona zachować realizm i społeczną użyteczność. Pytanie o suwerenność i jego synonimy są pytaniami organizującymi całość zapatrywań na te procesy, z natury rzeczy skomplikowane, nieharmonijne i nierównomierne. Jeśli jednak zastanowić się, dlaczego są one przemilczane (w skrajnym przypadku bagatelizowane), zwłaszcza w kręgach władzy państwowej, konkluzja nasuwa się sama. Jest to przejaw zakłamania i zwodzenia społeczeństwa ukrywającego nieprzyjemną lub wręcz groźną dla tych kręgów odpowiedź. Najważniejsze są podstawy egzystencjalne społeczeństwa. Suwerenność państwowa zakłada, iż warunki egzystencjalne dla społeczeństwa (duchowe i materialne) są powszechnie znane i bezdyskusyjne, a ocena ich znaczenia nie wymaga szczególnych predyspozycji (lecz uczciwości, kultury i kompetencji). Dlatego sieć ograniczająca podważanie warunków egzystencji może i powinna być szczelna i trudna do rozerwania. Innymi słowy, na podstawowym poziomie dobro publiczne nie podlega dyskusji i nie ma żadnych ograniczeń, które władze mają prawo wprowadzać. To jest właśnie istota suwerenności. W szczególności, odpowiedź na pytanie o suwerenność musi obejmować rozeznanie w sprawach społeczno-ekonomicznych. Chodzi tutaj o najważniejsze wymiary życia społeczno-gospodarczego. Po pierwsze, proces utraty suwerenności diametralnie zmienia warunki życia społeczno-gospodarczego, albo mówiąc dosadnie – rujnuje społeczeństwo i zagraża jego egzystencji. Dzisiaj mamy kolosalną przepaść między oficjalną oceną „dorobku” ostatniego dwudziestolecia (popularyzowanego wbrew faktom i elementarnej logice przez agendy rządowe) a bezstronną analizą makroekonomiczną tego okresu. Z czasem małe kłamstwa i oszustwa stały się większe, dochodząc do absurdalnych rozmiarów. Założenie, że można forsować je w nieskończoność (korzystając z przewagi w środkach masowego przekazu) jest naiwne. Takie spektakle zawsze kończą się klęską lub narzuceniem brutalnej dyktatury policyjnej. W tym właśnie przełomowym momencie znajduje się Polska. Znajdujemy się prawdopodobnie w przededniu (oby krótkotrwałej) dyktatury policyjnej. Społeczeństwo polskie traci ostatnie dobra materialne. Tracąc te dobra, traci podstawy egzystencji. Nie traci ich oczywiście z własnej woli, ani z powodu nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. W sprawach tzw. prywatyzacji (czyli agresywnego przejmowania lub likwidacji kapitału polskiego) nie miało ono nic do powiedzenia. Przyjmowane przez Sejm ustawy były często jaskrawo sprzeczne z interesem ekonomicznym Polski. Jednocześnie owa „prywatyzacja” sama stała się potężnym czynnikiem demoralizacji władzy i biznesu. Kapitał zagraniczny (w tym szczególnie zachłanny i bezwzględny kapitał finansowy oraz przestępczości międzynarodowej) zyskał status nienaruszalności. Służby specjalne, które powinny chronić interesy ekonomiczne Polski, zostały „przekierowane” na obce interesy. Wprowadzono oficjalnie doktrynę neoliberalizmu, której istotą jest rozbijanie wspólnot. Tak więc z jednej strony osłabiano społeczeństwo polskie wyzuwając je z należnych dóbr i warunków materialnych, zaś z drugiej – osłabiano niszcząc więzi społeczne i organizacyjne. Na tych przesłankach ukształtowany został najbardziej nieefektywny system rządów. Na te procesy i wydarzenia należy spojrzeć przez pryzmat utraty suwerenności. W innym przypadku będą one postrzegane jako fatum losu lub przejaw braku instynktu samozachowawczego. Ujmowanie sygnalizowanych procesów czy wydarzeń poza dyscyplinującym poszukiwaniem odpowiedzi na pytanie o suwerenność jest fatalnym zaniedbaniem. Pojawia się wówczas okazja do przemycania dwulicowych stanowisk: rzekomej troski o interesy polskie, a zarazem likwidowania kolejnych obszarów suwerenności. Po drugie, pytanie o suwerenność wymaga rozpoznania, czy współcześnie pojawiły się jakieś realne warunki harmonijnej współpracy międzynarodowej w duchu „ustępowania z suwerenności”. Trzeba oczywiście odsunąć się od propagandowych lub pseudonaukowych dywagacji o zmierzchu państw narodowych, potrzebie wzmocnienia prawa międzynarodowego i konieczności skoncentrowania prerogatyw politycznych na poziomie globalnym. Nie można zapominać jednakże, że rzeczowa ocena sytuacji w świecie współczesnym wskazuje na potrzebę ścisłej współpracy międzynarodowej i instytucji o zasięgu światowym, niestety zarazem istnieje wielkie (i nadal rosnące) ryzyko przechwycenia tych prerogatyw przez czynniki prące do dominacji lub przez siły imperialne. Światowy kryzys ekonomiczny uwalnia nas od dwóch iluzji. Od jednej, jakoby instytucje międzynarodowe (zwłaszcza finansowe i polityczne) służyły ogólnemu dobru, a nie stanowiły terenu realizacji ambicji narodowych i korporacyjnych (w duchu dominacji lub imperializmu). Od drugiej, jakoby problemy globalne, których rozwiązanie wymaga kooperacji międzynarodowej, mogły być długo odkładane ad acta. Postulat ograniczenia suwerenności w imię nieodzownej kooperacji międzynarodowej nie może być w tych warunkach wystawianiem weksla in blanco. Widać gołym okiem, że brakuje podstawowych przesłanek ograniczania własnej suwerenności, ponieważ te ograniczanie jest stale i bezrozumnie nadużywane przez dominujące siły. Tak wygląda dziś w Unii Europejskiej, która okazuje się bardziej sprawnym instrumentem realizacji partykularnych interesów korporacyjnych i narodowych, szkodliwych dla zdominowanych ekonomicznie i politycznie krajów, aniżeli organizacją działającą w duchu europejskiej solidarności. Na tym tle konieczne jest rozstrzygnięcie, czy dwudziestoletnie doświadczenie okresu tzw. transformacji w Polsce oraz problemy uzewnętrznione i spotęgowane przez kryzys światowy dają podstawy, by oczekiwać jutrzenki dla pozbawionej suwerenności Polski. Po co się dalej zwodzić?! Utrata suwerenności owocuje ubóstwem i uciskiem, utratą wolności i upodleniem, a dalej buntem i klęskami. Po co się zwodzić?! Utrata suwerenności przekreśla na dziesiątki lat szanse dla obecnych i przyszłych pokoleń Polaków. Doświadczenie historyczne jest znowu w cenie.
Szanse na odzyskanie świadomości Wielu przenikliwych ludzi, analizujących gwałtowne zmiany w gospodarce światowej i towarzyszące im zaburzenia geopolityczne dostrzega w nich niepowtarzalną szansę odzyskania przez Polskę suwerenności państwowej. To jest szansa porównywalną z tą, która powstała u schyłku I Wojny Światowej i tak dobrze została wykorzystana. Ale na przeszkodzie piętrzą się jak zwykle przeszkody. Po pierwsze, wiedza o obecnych przemianach w gospodarce światowej, stanowiących nie tyle skutek globalnego kryzysu ekonomicznego, ile raczej scenariusz nadal rozkręcającego się kryzysu, na ogół jest w Polsce słaba albo traktowana jako „specjalistyczna”. To oczywiście nie może być przypadkowe, gdyż liczne ośrodki propagandowe (krajowe i zagraniczne) mobilizują całą energię dla propagowania tezy, że współczesny kryzys jest zjawiskiem krótkotrwałym, drugorzędnym, a nie potężnym wstrząsem tektonicznym. W szczególności, chodzi o zaciemnienie i zafałszowanie społecznych i gospodarczych skutków kryzysu ekonomicznego w Polsce, a przy tym o zdjęcie z obecnych władz rządowych i parlamentarnych odpowiedzialności za obecny stan rzeczy. Szansa odzyskania suwerenności jest bowiem dla nich niebezpieczna. Wydobycie na światło dzienne wiedzy o zachodzących w świecie przemianach i dokonanie nieodzownych przewartościowań jest dzisiaj pierwszym i najważniejszym warunkiem rozpoznania wspomnianych szans odzyskania suwerenności. Trzeba przy tym liczyć się z oporem ukształtowanych i utrwalonych przez ponad dwadzieścia lat kompradorskich ośrodków politycznych i finansowych, które nie tylko zdominowały urzędy i rynek, lecz także wplątały się w liczne sieci wywiadowcze i kryminalne. Chociaż ośrodki te są słabe, praktycznie niezdolne do samoistnego działania (bez silnego wsparcia zewnętrznego), jednak mogą być wykorzystane do kolejnego, bezpardonowego ataku na pozostałości suwerenności w sferze gospodarczej, co już widać (np. próbę zalegalizowania przy ich pomocy przejęcia zasobów naturalnych Polski przez kapitał zagraniczny). Jednak także wsparcie zagraniczne nie jest tak pewne jak przez ostatnie kilkanaście lat. Do takiego stwierdzenia upoważnia przede wszystkim fakt słabnięcia – zwłaszcza pod względem finansowym – zagranicznego „sponsoringu”, a przede wszystkim zwrot dokonujący się w opinii światowej. Opinia światowa szybko przeszła od aplauzu lub milczącej zgody do zdecydowanej dezaprobaty praktyk finansowych, politycznych i militarnych stanowiących kanwę imperialnych sukcesów (głównie Stanów Zjednoczonych). Po trzecie, o ile kompradorskie ośrodki polityczne i finansowe są raczej słabe i nieliczne, o tyle ich zaplecze – masa oportunistyczna – zmienia zwrotnicę. Dzisiaj względy oportunistyczne przestają działać na korzyść wspomnianych ośrodków, a ich usługi podtrzymujące dobrą koniunkturę dla tej masy są coraz gorsze. Jakąś przeszkodą jest jeszcze inercja i ślepota. Po czwarte (wielu ludzi stawiałoby to na pierwszym miejscu), proces wyzywania Polaków był pomyślany jako osłabianie i nadal jest traktowany jako oznaka ich postępującej słabości. W tym rachunku obliczonym na osłabianie Polaków łatwo rozpoznać prymitywny darwinizm. Kryje się w nim błąd lekceważenia uśpionej siły duchowej, a także determinacji „nie mających nic do stracenia”. Kryje się w nim błąd ignorowania polskiego doświadczenia historycznego. Na czym polega istota szans odzyskania suwerenności państwowej? Polega na tym, że założenie (lub cel) likwidacji Polski jako organizmu państwowego i narodowego w zmienionych warunkach globalnych jest nierealne. A bez tego założenia (lub celu) dalsze osłabianie i niszczenie potencjału Polski przeciwstawi ją dotychczasowym fałszywym sojusznikom – grabieżcom, a więc będzie dodatkowo osłabiało ich pozycję międzynarodową; wzmocni niebezpieczne dla nich siły odśrodkowe, sprowokuje działania odwetowe. To nie są bajki, to realna konsekwencja uporczywej kontynuacji imperialistycznych ambicji. Warto powtórzyć raz jeszcze. Pytanie o suwerenność Polski jest pytaniem fundamentalnym. Wyraża ono punkt widzenia, który ujawnia powierzchowność licznych oświadczeń i „uzasadnień” dotyczących sytuacji i perspektyw Polski, praktycznie we wszystkich wymiarach życia narodowego. Czyli jest to pytanie stawiające wymóg wytężonej pracy nad identyfikacją i objaśnieniem procesów społeczno-gospodarczych, które przebiegały w Polsce w perspektywie przynajmniej ostatnich dwudziestu lat. Jest to również pytanie, które weryfikuje propagandowe i pokrętne objaśnienia dzisiejszych realiów, często niestety będące jawnym nadużyciem zaufania społecznego, kombinacją technik marketingu politycznego, dezinformacji, a w ostatecznym rachunku eliminacji sprzeciwu wszelkimi sposobami. Jest to pytanie o szanse w gruntownie zmieniających się dzisiaj uwarunkowaniach globalnych. prof. Artur Śliwiński