Jak wprowadzić w błąd naszego przeciwnika?„Wojna to sztuka wprowadzania w błąd.” Sun Zi „Sztuka Wojny”. Środowiska lewicowe za pogłębiającą się biedę winią ludzi zamożnych. Problem polega na tym, że biorąc pod uwagę wąską grupę globalnych bogaczy jako punkt odniesienia, większość naszych lokalnych bogaczy mogłaby być co najwyżej ich lokajami. Są niczym w porównaniu z właścicielami banków i korporacji. Majątki naszych lokajów powstały na ogół przy okazji rozmontowywania starego systemu. Na jednych i drugich rzecz jasna lewicowa krytyka nie śmie podnieść ręki. Poszukuje tradycyjnie rozwiązań w „wyrównywaniu”, które w praktyce poprzez system publicznych danin oznaczają likwidację ledwo powstałej klasy średniej. To ona stanowiła zawsze oazę niezależnego myślenia więc stanowi idealny realny cel wszystkich totalitarnych reżimów, będąc jednocześnie „kapitalistą zastępczym”. Znaczna część majątku wielkich tego świata ma charakter wirtualny. Są to elektroniczne impulsy, zadrukowane papierki lub zapisy księgowe. Można zaobserwować proces urealnienia wirtualnych dóbr, poprzez wykup za wirtualne pieniądze realnego majątku należącego do niedawna do klasy średniej. Lewicowy strzał w płot jest więc wojenną dezinformacją, wskazaniem masom nieprawdziwego wroga. Wszyscy są szczęśliwi: wielki kapitał, bo może realizować swój sen o totalnej władzy i socjaliści, którzy zniwelują wszelkie społeczne różnice czyniąc wszystkich tak samo biednymi. W tym bitewnym zgiełku nadal pożyczone na socjalistyczne dyrdymały pieniądze wymagają ciągłego płacenia odsetek, a więc stanowią formę trwałego zniewolenia. Do tego dochodzi wewnętrzny system okupacji przejadający owce naszej pracy. Aby wygrać wojnę, należy przeciwnika wprowadzać w błąd. Ostateczne zwycięstwo osiągnięte zostanie wtedy, gdy uwierzy on w naszą dezinformację. Pokonanie wroga jest zatem prostsze niż się nam wydaje. Należy zanegować podstawy potęgi przeciwnika i odrzucić wirtualny pieniądz oraz tradycyjne sposoby „przechowywania” kapitału. Jest to możliwe. Oto w zrujnowanej kryzysem Hiszpanii furorę podobno robią tzw. banki czasu. Proste systemy portalowe pozwalające na wymianę dóbr i usług, gdzie walutą staje się czas pracy. Rozwiązanie być może nie idealne, ale z barku pieniądza na rynku i możliwości jego zdobycia, ludzie przynajmniej nie chodzą głodni. Czy zatem w nadchodzących dekadach konserwatyści zrozumieją potrzebę pogodzenia się z marksistowskimi ideałami? Wydaje się być to wręcz niewyobrażalne, ale jednak wizjonerstwo Marksa może porażać. Wszystko dokonuje się jednak bez rewolucji, tzw. „kapitaliści” stają się tzw. „komunistami”, choć jedno i drugie słowo nie oddaje istoty problemu. Musi zatem pojawić się nowy język i nowe terminy opisujące rzeczywistość, gdyż tkwienie w obecnym zamkniętym kręgu zaklęć nie posuwa nas poznawczo ani o milimetr. Jedno jest pewne. Zbankrutowawszy realny socjalizm pociągnął za sobą także realnego kapitalistycznego bankruta. Stare nazwy i etykietki nie przystają już do rzeczywistości. Od prawie stu lat na zachodzie obowiązuje parodia kapitalizmu, gdyż ów pierwotny kapitalizm zakładał antytrustowość jako fundament swojego funkcjonowania. Żadna firma nie mogła opanować znaczących połaci danego rynku. Zachodnie elity zachwycone systemem chińskim być może za chwilę wpadną na pomysł restauracji krypto – monarchii, jako ustroju idealnego. A my pozostaniemy obszarem skolonizowanym znajdującym się na peryferiach nowego imperium. Tak więc na świecie nic poza etykietkami się nie zmienia. Jak zatem w owym świecie wyciosać sobie choćby minimalną przestrzeń wolności? Gdy zadamy sobie to pytanie, to być może dojdziemy do refleksji jak wielkim wybawieniem było i jest chrześcijaństwo likwidując skurwysyństwo tego świata i usiłując uczynić człowieka wewnętrznie lepszym. Bez systemu, bez przemocy i grabieży. Być może i w tym zakresie powrót do korzeni jest lekiem na nasze problemy? „Twoją jedyną bronią jest mózg. Nie mięśnie, nie miecz, ale mózg. To nie będzie tak jak w filmach. Wiele razy zostaniesz osaczony albo zaskoczony. Stracisz broń albo nie zdążysz jej dobyć. Poznasz smak porażki, paniki, zmęczenia walką. Pamiętaj, giną przeważnie ci, którzy przestali myśleć. Poddali się. Opuścili ręce. Nigdy nie przestawaj planować. Nawet na sekundę. Wszystko jest bronią. Krzyk, omdlenie, wezwanie pomocy, łyżka albo kawałek szmaty. Każde przetrwanie to zwycięstwo improwizacji.” Jarosław Grzędowicz „Pan Lodowego Ogrodu”.
Adam Kalicki
Trzeci obieg - rozmowa z Tomaszem Parolem Z Tomaszem Parolem, byłym red. naczelnym „Nowego Ekranu”, a także przyszłym red. naczelnym portalu 3obieg.pl rozmawiał Rafał Staniszewski. Z Tomaszem Parolem, byłym red. naczelnym „Nowego Ekranu”, a także przyszłym red. naczelnym portalu 3obieg.pl rozmawiał Rafał Staniszewski. 29 stycznia NowyEkran.pl na 5 dni zniknął z sieci. Z oświadczenia prezesa zarządu Nowy Ekran S.A. Andrzeja Grabowskiego wynika, że wspólnie z Pawłem Pietkunem i Mariolą Walędzik próbowaliście przejąć kontrolę nad domeną nowyekran.pl i z tego powodu NE przestał być dostępny w sieci. Czy przyznaje się Pan do tych zarzutów? To nie zarzuty, ale mataczenie groźnego przestępcy, który włamując się na moje prywatne konto w Nazwa.pl ukradł domenę nowyekran.pl o wartości kilkuset tysięcy złotych. Zostawił ślady, potwierdzenia w mailach wprowadzania zamiast moich danych swoich, potwierdzania w moim imieniu dokumentów operacji nie do niego kierowanych. Twierdzenie, że chciałem przejąć kontrolę nad domeną nowyekran.pl zawsze do mnie należącą, którą wykupiłem grubo zanim powstał portal Nowy Ekran i kilka miesięcy przed powstaniem spółki Nowy Ekran SA (obydwa byty mogły się tak nazwać dzięki mojej życzliwości - wtedy, gdyż jestem właścicielem także brandu Nowy Ekran) jest nie tylko śmieszną próbą ratowania twarzy w Internecie, ale także kłamstwem, mataczeniem i oszczerstwem pod adresem moim i przyjaciół, za które łącznie będą procesy karne i cywilne. Ten człowiek pewnie zdaje sobie sprawę, że internetowa kradzież z włamaniem własności intelektualnej znacznej wartości grozi tymczasowym aresztowaniem i stara się ukryć prawdę. Sprzedaje swoja bajkę. Nowy Ekran nie upadł przez redaktorów, ale dlatego że Prezes Zarządu Spółki Nowy Ekran dopuścił się kradzieży, a ja o tym Internautów publicznie poinformowałem. Cała redakcja w takiej sytuacji w sekundę odeszła od Grabowskiego i Opary, a oni sami nie potrafili zdjąć z serwisu mojego demaskującego artykułu. Wyłączyli więc portal. To wszystko.
Opublikował Pan później screen ze swojego konta na NetArt, na którym jest potwierdzenie zarejestrowania domeny nowyekran.pl, lecz ważnej do 14 stycznia 2012. Czy zeszłego miesiąca przedłużył Pan ważność tej domeny za własne, prywatne pieniądze, czy z funduszy Nowego Ekranu? Domena była za każdym razem w terminie przedłużana. Trzeba by być idiotą, by nie przedłużać takiej domeny - a ja za takowego się nie uważam. Domena była użyczona (bez zmiany właściciela) do podpięcia skryptu przez Spółkę Nowy Ekran i to ona za to opłacała abonament (lekko ponad 100 zł.). Chociaż tyle mogli robić za jej nieodpłatne użytkowanie. Wiem skąd te pytania, ale zadający je blogerzy zwyczajnie nie znają się na kwestii domen. Nie robi się włamu na konto i nie dokonuje kradzieży domeny nieopłaconej, bo można ją sobie kupić, nie ma też sensu kraść z włamaniem domeny od kogoś, kto nie jest jej właścicielem. Ja nie miałem powodu się włamywać gdziekolwiek bo domena była moja i miałem nad nią kontrole od 2 lat. Natomiast złodziej Grabowski musiał się włamać i ją ukraść, by ją mieć, albo złożyć mi odpowiednia ofertę finansową. Wybrał to pierwsze i mam nadzieję, że pójdzie za to siedzieć, a domena wróci do właściciela. Ten dokument pokazałem głównie by nie było wątpliwości kto domenę zakupił i kiedy. Nie przekażę jednak do sieci wszystkich dokumentów, które mam na Grabowskiego i Oparę. Ktoś kto się zna na takich postępowaniach przekonał mnie bym jak najmniej informował przestępców. Dlatego też kończę ten smutny temat. Dobre w całej sytuacji, że Grabowski z Oparą się zdemaskowali jako ludzie nieuczciwi, niewiarygodni, nie posiadający oporów moralnych, a za to narzędzie (umiejętności, kontakty, możliwości?) do dokonywania włamań. Czyżby faktycznie wypłynęło działanie służb? Nie wiem. Nie mam na to dowodów, a agentura to gabinet luster. Faktem jednak jest, że nie chcę mieć z tymi ludźmi nic więcej wspólnego- poza wygranymi procesami przeciwko nim o duże odszkodowania i zadośćuczynienia. Pieniądze się przydadzą na nowy projekt medialny.
Nowy Ekran od jakiegoś czasu nie przynosił zysku, a tylko straty. Członkowie redakcji nie dostawali wypłat. Czy nie jest tak, że po prostu chcecie stworzyć nowy portal, bo tamten projekt nie wypalił, a nagonką na Oparę i Grabowskiego chcecie dodatkowo go wypromować? Nowy Ekran powinien przynosić zyski i tak by było z pewnością, gdyby powstał dział handlowy. Takiego jednak nigdy nie było. Nikt tak naprawdę nie zajmował się profesjonalnie monetyzacją serwisu i NE nigdy nie był dochodowy. Ruch był kilkumilionowy miesięcznie, czasem tylko 5 razy mniejszy niż Onet. To wszystko dzięki redakcji nie Oparze. Jednak gdyby był nawet taki jak w Onecie to dalej byśmy nic nie zarabiali, bez sprzedaży. Tego Opara nie rozumiał i miast inwestować tam, gdzie mu podpowiadaliśmy, w rozwój, zespół, handlowców, wolał trwonić pieniądze na ludzi, na których plecach chciał wejść do wielkiej polityki. Oczywiście każdy bierze gdy mu dają, więc ludzie Ci brali, oraz przyprowadzali innych do brania. I tak Opara z zainwestowanego miliona wydał w 2011 r. 700 tys. nie wiadomo na co, bo skrypt kosztował 1/7 tego, redakcja nie była jakoś super opłacaną i było nas raptem 12 osób (15 w porywach). To musiało się zawalić, chociaż dziennikarze ratowali co mogli, pracując 20 godzin na dobą i czekają po 2-3 miesiące na wynagrodzenie. W zamian za to słyszałem od władz spółki pytania kiedy i kto złoży wypowiedzenie. Jakby na to tylko czekali. Marnotrawstwo czyjejś pracy i czyjegoś wizerunku, a obok spotykanie się z dziennikarzami Myśli Polskiej, wystawienie kolejnego biura pod wynajem, jakieś propozycje ustanowienia dziwnego ciała kolegialnego leśnych dziadków, które będzie Redaktorowi Naczelnemu mówić kto może pisać i jak a kto nie. Słowem zarzynanie trzonu NE. Gdyby nie ta kradzież i tak pewnie byśmy zostali zmuszeni do odejścia, tyle, że ja mógłbym odejść z moją domeną. Szkoda. Opara nie rozumie, że nie da się tworzyć mediów w oparciu o hipokryzję i jako wyłącznie plan polityczny. Tymczasem jego inwestowanie w portal bardziej przypominało wykładanie kasy na kampanię wyborczą. Plan polityczny upadł i cały misterny plan w …. Znasz ten cytat z Kilerów 2 prawda? Zresztą kręconych w domu Pana Ryszarda Opary. Jakby moja redakcja otrzymała dziś 700 tys. na serwis, albo chociaż 1/10 tego to przy naszej znajomości Internetu, intuicji i umiejętnościach zespołu oraz sympatyków zrobilibyśmy rewolucję w sieciowych serwisach informacyjnych i stworzyli finansowego samograja (oczywiście bez kokosów, ale i bez zalegania). Zarzut nagonki jaki postawiłeś jest fałszywy. Po to opublikowałem dokumenty, by ludzie zrozumieli, że kradzież miała miejsce i wciąż to przestępstwo trwa. Trudno byśmy wtedy milczeli. Czy tak chcemy się wypromować? Nie! Ja w ogóle chętnie bym opowiadał na pytania o plany i 3obieg.pl a nie dotyczące kwestii będącej w gestii prokuratury i sądów. Tak naprawdę to nie chcę już wracać do tematu NE, Opary i tej całej porażki. Bo to jest moja porażka. Błąd w ocenie ludzi. Fakt, zaczęli pięknie i pięknie się maskowali.
Od kilku dni na Facebooku pojawiła się strona przyszłego Pana portalu - "3Obieg". Czym ta strona się wyróżni na tle innych stron blogerskich - w tym od Nowego Ekranu, który ma niedługo być znowu dostępny? Mimo, że sytuacja naprawdę nas zaskoczyła to jednak jesteśmy zdeterminowani by 3obieg.pl powstał jeszcze przed walentynkami. Z pewnością zaskoczymy wszystkich naprawdę wystrzałowym serwisem. Może nie ze względu na funkcjonalności, bo te będziemy rozbudowywali, ale nowoczesnym wyglądem, jakością treści, wyjątkowymi autorami, a przede wszystkim poważnym i nowatorskim podejściem do blogosfery. Myślę, że pierwszy raz blogerzy będą prawdziwą konkurencją i zagrożeniem dla dziennikarskiego świata. Czytelnik otrzyma taki produkt, że nie będzie mu się chciało go zamieniać na coś innego. Jesteśmy doświadczoną redakcją, kreatywnymi ludźmi, mamy teczkę pomysłów, tysiące kontaktów, umiejętności i wolę udowodnić na co nas stać. Nawet gdy brakuje nam pieniędzy i czasu.
W ostatnich numerach "Uważam Rze" pojawił się tekst Pawła Pietkuna, jak również też Pana. Czy 3Obieg.pl nawiąże bliższą współpracę z tytułem prowadzonym przez Jana Pińskiego? Nie, 3obieg.pl nie nawiązuje współpracy z „URze”. Zresztą nie będziemy współpracować z żadnym z tygodników, nie mamy takich ofert i sami ich nie składamy. Wysyp tygodników prawicowych, to taki rzut na taśmę i to w przeciwną stronę niż biegnie świat. W czasach gdy wszędzie zamykane są tytuły papierowe, na rzecz Internetu u nas jest odwrotnie. Pada Nowy Ekran (choć mam nadzieję, że nie do końca, bo chce by moja domena była coś warta), a powstają 2 nowe tygodniki. To tylko takie tchnienie chwili. Zamierzam wraz z zespołem udowodnić, że można szybko i tanio stworzyć propozycję medialną, która będzie oparta na tym czego brakuje i w Internecie i na papierze: prawdziwej niezależności, prawdzie, wartościach, dociekliwości, umiejętności analitycznego myślenia, odwadze i autentycznym wykorzystaniu potencjału dziennikarzy obywatelskich. Proszę też się nie dziwić naszemu pisaniu w „URze”. Dziennikarze muszą publikować, a jakoś nie dostaliśmy zamówienia na teksty, ani z „W Sieci”, ani z „Gazety Polskiej” (śmiech), ani chociażby z „Naszego Dziennika”. Zresztą jestem przeciwny tworzeniu gett medialnych o czysto partyjnym charakterze. U nas się odżegnuje od czci i wiary prawicowego dziennikarza, któremu udało się opublikować w lewicowym piśmie. Ciekawe dlaczego? Przecież umieszczenie wpływowego "kreta" we wrogim obozie powinno być sukcesem. Chyba nam zależy na przekonywaniu nowych, czy nie? Lewicowi dziennikarze są sprytniejsi, sączą gdzie się da, nawet chętnie by poszli do Trwam, gdyby znaleźli dojście. Dlatego właśnie Rolicki chciał pisać w URze i nikt mu z lewackich znajomych złego słowa za to nie powiedział. Jeśli Jan Piński zaproponuje opublikuję kolejne teksty, podobnie jak u Lisickiego, Karnowskiego czy we „Wprost”, choć wątpię, by takie oferty padły. Byle nikt mi nie narzucał swojego zdania i nie cenzurował wypowiedzi. Na razie jednak bym nazwał to pisanie moje i Pawła incydentami, nie współpracą. Ale pojedynczy autorzy to przecież nie 3obieg, ten portal będzie miał wyjątkowy i unikalny charakter. Mierzymy naprawdę o wiele wyżej niż cudem istniejące tygodniki. Otwarte tylko pozostaje pytanie czy się uda. Zobaczymy.
W 2011 roku próbowaliście wystawić do wyborów parlamentarnych swoje listy. Czy w przyszłości również będziecie próbować dostać się do Sejmu? Nie. Jesteśmy redakcją, nie politykami. 2 lata temu wykorzystaliśmy jako redaktorzy ciągoty polityczne Ryszarda Opary i kilku innych (często zacnych) osób, by sprawdzić poziom autentycznej aktywności obywatelskiej w Internecie, dostęp obywateli do biernego prawa wyborczego oraz wiarygodność wyborów. Okazało się, ze mimo, iż wszyscy narzekają na to, ze politycy to karierowicze, a listy wyborcze tworzą prezesi partii, to gdy obywatele otrzymali możność ustalenia samemu list wyborczych dzięki narzędziu prawybory.net (ta domena też zresztą została mi skradziona) to mało komu się chciało to robić. I to mimo, że obywatelski komitet wyborczy był autentyczny. Okazało się także, że Państwowa Komisja Wyborcza może dokonywać dowolnych przekrętów w czasie uznawania list, komitetów, kandydatów, wyznaczając terminy i dziwne warunki, gdyż nie podlega ani sądownictwu administracyjnemu, ani powszechnemu, ani żadnemu innemu organowi kontrolnemu. Masz komitet wygrał nawet z PKW proces przed Sądem Najwyższym, ale nikt tego wyroku nie honorował. Była też smutna konstatacja. To, że PO zależy na machlojkach to wiedzieliśmy, ale wobec wykazania wielu przekrętów wyborczych i nadużyć PKW także PiS nabrał wody w usta. A argumenty były do unieważnienia wyborów, pod warunkiem otrzymania wsparcia organizacyjnego i medialnego. Widać, lepiej wysoko przegrać w ramach systemu niż wystąpić przeciwko samemu systemowi wyborczemu. Gdyby PiS wykorzystał szanse może by dzisiaj rządził a obywatele mieli by JOW. Kto wie. A może byłyby same JOWy bez PiSu, PO, SLD, Palikota, PLS, SP czy PJN? Kto wie. Teraz gdy byliśmy tak blisko sprawy i osobiście wszystko przetestowaliśmy nasi redaktorzy być może więcej rozumieją z wyborów niż inni. I przy następnych wyborach z pewnością to wykorzystamy... opisując je precyzyjnie i bardzo analitycznie. I żeby było jasne 3obieg.pl z pewnością będzie chciał dostać się do Sejmu i Parlamentu Europejskiego. Akredytując dziennikarzy (śmiech).
Na Nowym Ekranie publikowało kilku polityków, m.in. Janusz Korwin-Mikke, którzy za swoje teksty pobierali pieniądze od NE. Czy 3obieg.pl również będzie niektórym blogerom wypłacał pieniądze, a innym nie? To nie NE płaciło i nie redakcja NE, a Ryszard Opara. Robił to bo miał pieniądze i mógł z nimi robić co chciał, bez pytania się kogokolwiek z nas. I jego prawo. Szkoda, że kosztem rozwoju serwisu i w konsekwencji kosztem wypłat dla redakcji. Nie popełnimy takich błędów. Bo po pierwsze: 3obieg.pl pieniędzy nie ma. Naszym kapitałem są umysły ludzkie, właściciele tych umysłów, blogerzy, redaktorzy, komentatorzy, internauci i kontakty, źródła, kreatywność, pracowitość. A także życzliwość wielu osób, bo to dzięki niej, nie pieniądzom powstaje nowy serwis. Nie płacić nie będziemy z pewnością. Da Bóg, będzie nas stać by zapłacić redakcji. Ale też będziemy rozwijać koncepcję programów partnerskich, wspólnego zarabiania dla blogerów, komentatorów i internautów. Np na prowizji ze sprzedaży reklam.
Jesienią ubiegłego roku R. Winnicki przestał publikować na Nowy Ekranie ze względów narastających nacisków politycznych. Czy na 3Obiegu internauci będą mogli przeczytać teksty prezesa MW? Niesnaski nastąpiły pomiędzy Oparą a Winnickim, z bliżej mi nieznanych powodów politycznych. Myślę, że temu pierwszemu się zdawało, że może coś wymusić na Robercie Winnickim, a Szef MW w ripoście zwyczajnie pokazał mu gdzie jego miejsce. Nigdy natomiast nie było, żadnych nieporozumień pomiędzy dziennikarzami z redakcji, którą zarządzałem, a Młodzieżą Wszechpolską. Wręcz przeciwnie, byliśmy z Robertem w bardzo życzliwej relacji. I tak też chyba pozostało. Robert Winnicki będzie w 3obiegu mile widziany jako publicysta i będzie poddawany przez nas krytyce jak każdy polityk z krwi i kości.
Konstruktor Boeinga pogrążył Komisję Millera i MAK Zgodnie z przewidywaniami wielu komentatorów problematyki badań katastrofy smoleńskiej na wczorajszej Konferencji zorganizowanej na Uniwersytecie im. Kardynała St. Wyszyńskiego nie pojawili się eksperci Komisji Millera, szefowie BOR czy prawnicy z kancelarii premiera. Organizatorzy –doktoranci z USW dla zachowania formuły debaty zmuszeni byli do odczytywania ich oficjalnych stanowisk z dokumentów, oświadczeń i publicznych wypowiedzi na tematy poruszane podczas konferencji. Zabrakło także mocno promowanego w mediach eksperta broniącego raportu Millera i MAK prof. Pawła Artymowicza. Mimo, że zapowiadał, iż w przypadku pojawienia się choćby jednego eksperta –specjalisty od konstrukcji samolotów –„wsiada w samolot i leci.”. Taką okazja była obecność inż. dr Berczyńskiego, światowej klasy konstruktora samolotów, znakomitego specjalisty od konstrukcji skrzydeł samolotowych!*.Być może Artymowicz wiedział doskonale, że jego oczekiwania na poparcie własnych tez ze strony niewątpliwego autorytetu w dziedzinie konstrukcji –spełzły na panewce podobnie jak w przypadku ekspertyz dr Szuladzińskiego, który zamiast poparcia tez Millera i Artymowicza został ekspertem wspierającym grupę naukowców pracujących na rzecz ZP. A przede wszystkim pracujących na rzecz Rodzin ofiar i wszystkich Polaków dla których suwerenność jest równoznaczna z możliwością wyjaśnienia katastrofy. Co pięknie i mocno wyartykułował prof. Kazimierz Nowaczyk na wstępie swojej prezentacji? Ponieważ kilka dni temu byłam na spotkaniu z Komisją Laska zorganizowaną w budynku GW mogłam porównać merytoryczną zawartość obu prezentacji. Różnica jest ogromna. Zespół Laska skupił się na prezentacji własnych uprawnień eksperckich do formułowania niepodważalnych wniosków w sferach ważnych z punktu widzenia oceny przyczyn katastrofy. W warstwie merytorycznej powielał ustalenia z raportów: własnego PKWBL i MAK. Eksperci oraz naukowcy prezentujący wyniki swoich badań podczas kolejnych paneli – swoją eksperckość prezentowali w praktyce: prezentując własne obliczenia, analizy i wyniki symulacji na bazie dostępnych im danych z raportów. I tego co w raportach pomięto:, czyli zapisu TAWS 38, którego wymowa podważa ustalenia komisji.(Odsyłam do szczegółów w linku z zapisami video poszczególnych wystąpień.) Każdy z ekspertów wypowiadał się w dziedzinie w której się specjalizuje.(I tu nie mogę powrócić do spotkania z ekspertami pana Laska, podczas którego na temat opadu szczątków wypowiadał się… specjalista od meteorologii.)Naukowcy analizowali poszczególne trajektorię lotu TU 154 M w ostatnich sekundach. Analizę poszczególnych symulacji przedstawił prof. Marek Czachor. Po analizie informacje zawartych w publikacjach Nowego Państwa- prof..Czachor potwierdził, że trajektoria przedstawiona przez pana Jaworskiego odpowiada danym, jakimi naukowcy na dzień dzisiejszy dysponują. Powiedział również rzecz niezwykle dla mnie ciekawą, której jako laik nie jestem w stanie sama przenalizować. A mianowicie, ze projekcja trajektorii prof., Artymowicza którą prezentował w mediach, skorygowana właściwie o dane z TAWS 38 i inne aspekty przedstawione w formie wniosków naukowców podczas poprzedniej i tej konferencji –byłaby zbliżona, jeśli nie tożsama z trajektorią pana Jaworskiego.! Organizatorzy dołożyli wszelkich starań aby druga, nieobecna strona w debacie zaistniała wobec zgormadzonego w auli Schumana gremium. Nie zastąpi to jednak nigdy żywej dyskusji i wymiany argumentów wprost jaka miała szanse być przeprowadzona pomiędzy fachowcami. Czego wystraszył się Lasek, szefowie Bor i prawnicy? Konfrontacji z inną niż serwowana przez nich wydarzeń i interpretacji? Ze mogłoby się okazać, ze podpieranie się własnymi uprawnieniami może być zdezawuowane w konfrontacji z wiedzą naukowców? Prawników i ich mocodawców z kancelarii premiera oraz szefów BOR rozgrzeszam. Wobec druzgocących analiz przepisów prawnych przeprowadzonych w panelach dotyczących przygotowania delegaci i jej zabezpieczenia oraz zasad procedowania Komisji badania wypadków lotniczych jedni i drudzy nie znaleźliby żadnych argumentów na obronę skandalicznych zaniedbań w zakresie działania z ich dziedzin. A nikt nie lubi siedzieć publicznie pod pręgierzem bez możliwości znalezienia choćby maleńkiego argumentu na własną obronę. 19 zastrzeżeń prokuratury co do zaniedbań BOR wystarczy, żeby wyjaśnić iż szlify generalskie pan Janicki otrzymał za zaniechania a nie dokonania. (Tu uprzejmie pytanie do Komorowskiego, czy może jeszcze oglądać bez zażenowania swoje prezydenckie oblicze w lusterku podczas goleniu?) Ta konferencja obaliła mit „sekty smoleńskiej” jak określa się ludzi związanych z ZP. Rzeczowość argumentów naukowców i ekspertów pozbawionych politycznych konotacji pozbawiła prawa akolitów oficjalnych wersji raportów to używania tego określenia bez narażenia się na śmieszność. Mam dla pana Laska jeszcze smutniejszą informację: przez ucieczkę od dyskusji na argumenty- sam się prosi od wczoraj o nadanie mu etykietki ”sekta Laska”. Sekta, która nie odpowiedziała na prośby doktorantów USW, która nadal nie dopowiada na wezwania naukowców o podjęcie rzetelnej debaty merytorycznej. Ze szkoda dla Polaków, ze szkodą dla Polski. Ponieważ nie jestem ekspertem od awiacji i katastrof w przestworzach natomiast mocno zaangażowana jestem we wszelkie problemy prawne związane z katastrofą i badaniem jej przyczyn i skutków – muszę na zakończenie relacji wspomnieć o wniosku, jaki nasuwa się po analizie wystąpień prawników w panelu kończącym konferencję. Badając przepisy prawa regulujące sposoby badania katastrof samolotów można sformułować tezę, że ustna umowa pomiędzy Putinem a Tuskiem uznająca przez strony samolot za cywilny i zalecająca badanie wg załącznika 13 Konwencji Chicagowskiej była najgorszą z możliwości. Polska znalazła się w czarnej dziurze prawnej w świetle prawa międzynarodowego. Badanie zlecono Komisji MAK, której raporty podlegają pod ICAO, ale nie w tym przypadku. Ani EASA ani ICAO nie ma prawa badać raportu sporządzonego wg przepisów prawa FSR. Od raportu MAK można się odwołać do MAK i Putina. Ten ostatni zresztą raportu nie podpisał, wiec pozostaje nam madame Anodina. Tusk z przyczyn jedynie sobie znanych –wprowadzał długo w błąd opinię publiczną mówiąc o tym, że Polska może się odwoływać do gremiów międzynarodowych. Nie może. To jest jednoznaczne. Postawienie Polski w sytuacji w której została ona zdana w sprawie badania okoliczności śmierci polskiej elity(dowództwa Polskich Sił Zbrojnych, Prezydenta z małżonką i pozostałych najwyższych urzędników państwa) na jednostronną ocenę prawną państwa znanego w świecie z łamania zasad demokracji i forowania wyroków zgodnych z interesem przywódców a nie z prawem międzynarodowym –jest równoznaczna z działaniem na szkodę interesu państwa. I nie jest ważne czy Tusk i jego ministrowie działali z premedytacją czy z niewiedzy. Tego winien dochodzić Trybunał Stanu.
P.S. Każdego, któremu zapewne oficjalni propagatorzy millerowskiej wersji przyczyn smoleńskiego dramatu co do charakteru kolejnej konferencji naukowców i ekspertów w sprawie katastrofy Smoleńskiej będą siali zamęt w głowie –odsyłam do zapisów video zamieszczonych w linku na stronie niepoprawnych.pl
Artymowicz 6.07.2012 „Dr. Berczyński zgubił więc wiekszość różnicy sił, wykonał niedokładną ocenę sił powodujących wielosekundową beczkę. Mam nadzieję, że zgodzi się z moimi dokładniejszymi wynikami. Jego wynik bliższy jest natychmiastowej utracie siły nośnej w warunkach lotu nie przyspieszonego. (Może przyjął także nieco krótszy urwany kawałek skrzydła?) Ten deficyt siły rośnie jednak i po 0.25s, jak to obliczam poniżej w Dodatku, i przy autentycznym n=1.33, osiaga wartość bliską mojej. Na szczęście, nie ma żadnej dużej rozbieżności z fizyką, tylko mówimy o dwóch różnych sytuacjach!” Władysław Berczyński: Urodził się w Polsce. Ukończył Politechnikę Łódzką. Od 1969 roku pracował na tej uczelni w Katedrze Mechaniki Technicznej. Doktoryzował się w 1978 roku, na podstawie pracy o metodzie elementów skończonych. Był członkiem "Solidarności", współzałożycielem związku na Politechnice Łódzkiej. W 1981 r. wyemigrował z Polski. Przez Włochy trafił do Kanady. W 1983 r. rozpoczął pracę na Concordia University w Montrealu jako adiunkt, potem profesor nadzwyczajny. Prowadził badania nad materiałami kompozytowymi. Wynikami jego prac zainteresowała się lotnicza firma Canadair (obecnie Bombardier) i zaoferowała mu pracę. Początkowo pracował na stanowisku starszego specjalisty przy konstruowaniu samolotów dla biznesu Challenger CL-100 i CL-101. Analizował możliwości zastosowania kompozytów, które były wówczas nowością, jako elementów konstrukcyjnych samolotu. Zaprojektował i przeprowadził certyfikację zewnętrznej owiewki klapy, która była pierwszym w historii elementem kompozytowym w lotnictwie cywilnym zaaprobowanym przez Federalną Agencję Lotniczą (FAA) w Stanach Zjednoczonych[1]. Z czasem jego pracami zainteresował się amerykański Boeing i zaproponował mu etet. U amerykanów Berczyński pracował najpierw w dziale badawczym, gdzie był specjalistą od materiałów kompozytowych. Należał do Military Handbook Committee HDBK-17, zespołu określającego wymagane parametry materiałów na potrzeby zamówień wojskowych. Następnie przeszedł do działu konstrukcyjnego gdzie zajmował się analizą działania części konstrukcyjnych samolotów w różnych warunkach za pomocą metody elementów skończonych. Pracował przy samolocie pionowego startu V-22 Osprey, przy śmigłowcach CH-46 Sea Knight i CH-47 Chinook, nad modyfikacją śmigłowca Sikorsky S-76 i nad częściami skrzydła do pasażerskiego odrzutowca Boeing 757 i do śmigłowca szturmowego AH-64 Apache. W Boeingu przeszedł wszystkie sześć szczebli w hierarchii specjalistów technicznych, kończąc na najwyższej[1].
http://niepoprawni.pl/blog/3444/debata-smolenska-na-uksw-05022013-r-%E2%80%93-zapis-wideo
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wac%C5%82aw_Berczy%C5%84ski
http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/eksperci-ostro-o-raporcie-millera,1890350
http://wiadomosci.onet.pl/temat/katastrofa-smolenska/o-katastrofie-smolenskiej-bez-konfrontacji-z-ekspe,1,5413294,wiadomosc.html
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,O-katastrofie-smolenskiej-bez-konfrontacji-z-ekspertami-Jerzego-Millera,wid,15311039,wiadomosc.html?ticaid=11003e
http://wpolityce.pl/wydarzenia/46374-eksperci-komisji-millera-zdezertowali-nie-wykorzystali-szansy-by-bronic-tez-swojego-kulawego-raportu
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,13354183,Na_UKSW_o_Smolensku___Polscy_uczeni_siedza_cicho_.html#BoxWiadTxt
http://wpolityce.pl/artykuly/46390-konferencja-na-uksw-mocne-i-rzetelne-podsumowanie-pytan-i-watpliwosci-w-sprawie-1004-szkoda-ze-bez-obecnosci-i-reakcji-drugiej-strony
Małgorzata Puternicka/1Maud
Nauka wyłożona na UKSW zmasakrowała „pogaństwo smoleńskie”, szamana Laska i pozostałych komisarzy Pod artykułem wklejam film z konferencji naukowej, ale nim przejdę do zachwytów chciałbym wstępnie poukładać tę bardzo długą dyskusję naukowców. Porządkujące uwagi proszę traktować jako subiektywne odczucie i niekoniecznie trzeba się nimi sugerować, natomiast naukowe generalne wnioski już nie podlegają dyskusji – żadnej. Cztery godziny relacji musi siłą rzeczy męczyć, dla mnie najbardziej męczący jest początek. Nie twierdzę, że przygotowania do lotu, zabezpieczenie lotu i sama organizacja nie stanowiły problemu, stanowiły i to bardzo duży problem, ale niczego nowego się nie dowiedziałem i sama prelekcja jest naprawdę nużąca. Odrobinę przeszkadzały mi aspiracje prowadzącego, profesora Jacka Rońda, dało się zauważyć ciągotki „szołmeńskie” i parcie na „samca-alfa”, ale uwagi merytoryczne łagodzą ambicje profesora, trafiał celnie, wiele razy. Jeśli można postawić zarzut polityczności, to na pewno argumentów dostarczył profesor Nowaczyk, jego ocena była wyjątkowo łagodna, spokojna i trafna, ale moim zdaniem trzeba było sobie politykę darować i trzymać się tylko akademickiego wykładu. Chyba ze dwa razy profesor Binienda pozwolił sobie na wyważone złośliwości wobec pogaństwa, szamanów i komisarzy smoleńskich, ale w tym przypadku czepiam się na siłę i dla porządku, bo chyba się nie dało uniknąć tych zasłużonych uwag. Dla bardzo znudzonych tematem i dla bardzo wymagających, prawdziwa konferencja naukowa zaczyna się od wystąpienia doktora Grzegorza Szuladzińskiego (godz. 1.35 ). Dalej jest już tylko genialniej, wyłączając ostatnie fragmenty wystąpienia profesora Nowaczyka, całość się ogląda jak legendarną „Sondę” Kamińskiego i Kurka. Przede wszystkim uderza nauka, w czystej postaci, niesamowita odskocznia po tandecie psychologiczno-naciskowej i wypatrywaniu ziemi. Nie ma w wykładach żadnych idiotycznych analogii z ptakami strącającymi samolot i samochodami ścinającymi drzewa, którymi karmiono ubogich duchem i rozumem. Jednocześnie prawie wszystkie zagadnienia są podane językiem zrozumiałym dla wszystkich, ale nie postmodernistycznym bełkotem, co też jest ważne. Po wtóre jest mnóstwo nowych informacji i chociaż stare tematy też się wałkuje, to mamy do czynienia ze świeżym spojrzeniem. No i najważniejsze, dlatego zostawiłem to sobie na koniec generalnych uwag – pewne kwestie zostają rozstrzygnięte raz i na zawsze, przynajmniej dla ludzi, bo pogan smoleńskich nic już nie przekona, będą walczyć o zabobon do końca życia swojego lub zabobonu. Doktor Grzegorz Szuladziński w krótkich słowach stwierdza jedno, samolot mógł się zderzać z 15 przeszkodami, lądować na plecach, na kołach albo na skrzydłach, nie ma to najmniejszego znaczenia. Ważne i decydujące jest rozłożenie fragmentów samolotu i to zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. Zdjęcie satelitarne i zdjęcia z oblotu komisji MAK ślepemu pokazują, że mamy do czynienia z takim układem, który przypomina wyrzucenie śmieci przez okno, a nie strącenie doniczki z parapetu. Nie potrzeba żadnej wiedzy specjalistycznej, wystarczy włączyć sobie DVD i popatrzeć jak Kargul tłucze garnki Pawlaka, a potem jak Franz Maurer strzela w łeb niejakiego Olo. Tak się przemieszczały szczątki samolotu w przestrzeni jak strzaskany łeb esbeka, zaś po czasie, co widać na zdjęciach satelitarnych, zostały przeniesione bliżej siebie, aby choć trochę przypominały potłuczony garnek Pawlaka. Na miejscu „katastrofy” nie ma żadnych śladów „ostrego hamowania”. Trzeba również przypomnieć, że mówimy o bagnie smoleńskim, w którym kadłub samolotu powinien wyryć coś na kształt rynny bobslejowej, tymczasem poszczególne kawałki samolotu po prostu wpadły w błoto jakby ktoś z wysoka wysypał dary z UNRRY. Profesor Binienda jeszcze raz pokazał, że szaman komisarzy – Maciej Lasek pogańską liturgią zabił swojego wyznawcę, tymczasem niejaki Benedict przeżył i dzięki nauce wraca do zdrowia. Benedict kosząc latarnię swoim pierdopędem zbudowanym z brezentu i sklejki, wcale nie miał szczęścia, ale po prostu fizyka go uratowała. Ewentualne zderzenie samolotu ze spróchniałą tyczką, co potwierdziły badania kanadyjskich dendrologów, mogło najwyżej pociąć na polana materiał opałowy, a nie wstrzelić 80 ton żelastwa na orbitę 30 metrów. Dodatkowo Binienda udowodnił, że ślad na skrzydle po zderzeniu z przeszkodą o średnicy 40 cm musiał mieć długość co najmniej 60 cm. Tymczasem skrzydło tupolewa nie miało żadnego śladu i w dodatku zachowało sloty, czyli te elementy na krawędzi skrzydła, które są najsłabsze i odpowiadają za aerodynamikę samolotu. Innymi niezwykle istotnymi dowodami obalającymi pogaństwo smoleńskie były symulacje komputerowe pokazujace jak się zachowa samolot, który upada kołami w dół i samolot opadający na plecy. Okazuje się, że nauka mówi dokładnie coś przeciwnego do liturgii pogaństwa smoleńskiego i siły działające na samolot spadający kołami są wielokrotnie większe od sił, które działają przy upadku „na plecy”. Jeśli do tego dołożyć podłoże, czyli bagno, to samolot przy prędkości i wysokości jaką miał Tu 154M na smoleńskim lasem, praktycznie powinien wpaść jak śliwka w … kompot i przełamać się co najwyżej na kilka części. Profesor Binienda obliczył obciążenia dla wielu wariantów, z zaniżeniem parametrów wytrzymałościowych, jakie są zawarte w ruskich dokumentach technicznych. Całość podparł archiwalnymi zdjęciami z innych katastrof, nauka podana na tacy, sterylna jak narzędzia neurochirurga. Prelekcja Biniendy zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie i uwolniła od przerzucania w kółko tych samych idiotyzmów, którymi karmiono szare masy bez szkoły. Poważna ulga i jednocześnie przypomnienie lekcji fizyki z podstawówki, a na deser – nity. Seria wystrzelonych nitów z połączeń materiałów, która mogła nastąpić tylko i wyłącznie w wyniku działa wewnętrznego ciśnienia, mówiąc wprost wybuchu. Binienda potwierdził ten fakt zarówno zdjęciami fragmentów samolotu, jaki i sekcjami zwłok, w których znaleziono nity. Powyższe wnioski nie podlegające naukowej dyskusji, są wystarczające, by odrzucić wierzenia pogaństwa smoleńskiego. Profesor Nowaczyk dołożył słynny TAWS 38, czyli ruski i millerowski przekręt z trajektorią lotu oraz czasem nagrań dla poszczególnych skrzynek To doskonale tłumaczy rozwolnienie szamanów, jakiego dostali przed ujawnieniem nagrań z Jaka, ale jak dla mnie naukowcem numer jeden tej konferencji był niepozorny, skromny, sympatyczny doktor Berczyński. Kilka zdań i pełna masakra wszystkich fanatyków oddających hołd beczce rotacyjnej połączonej z rozpadem w bagnie na milion części. Berczyński zacytował amerykańskie prawo lotnicze, są to zapisy techniczne zawierające wymogi, jakie musi spełnić samolot, aby mógł poruszać się po „amerykańskim niebie”. Najistotniejszy w kontekście „katastrofy” smoleńskiej jest wymóg określający parametry przenoszenia siły nośnej. Amerykanie zażyczyli sobie, żeby każdy samolot, który przewozi pasażerów po utracie 20% siły naośnej na dowolnym skrzydle, nie tylko nie spadał i nie koziołkował, ale potrafił utrzymać PEŁNĄ STABILNOŚĆ. Innymi słowy, po oderwaniu 20% skrzydła, samolot ma nadal być w pełni sterowny. Żaden samolot w USA, który nie spełnia tej normy, nie zostaje dopuszczony do lotów. Tak żywot zakończył tarot Artymowicza, białoruskiego wróżbity-astrologa, który ułożył domek z kart i baśń o beczce rotacyjnej. Według tarota Artymowicza, 80 tonowa maszyna, przy utracie niecałych 20% nośności na lewym skrzydle, wykona beczkę zaczynając obrót na 5 metrach wysokości, następnie siłą odrzutową na miarę pierwszej prędkości kosmicznej wejdzie na 30 metrową orbitę, pokona wznoszący się teren i spadnie na pecy do bagna rozbijając się na tysiąc części. Białoruski astrolog miał odwagę opublikować tę legendę pogan i podpisać się „profesor, fizyk, lotnik. Na białoruskich siołach zrobił karierę, w USA i Kanadzie z takim zabobonem astrolog nie dostałby prawa jazdy na furę. Jak Artymowicz uzyskał amerykańską, amatorską, licencję na jednosilnikowy samolot, nie znając prawa lotniczego, nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że to Doda fizyki i to taka, która stringi powinna sobie założyć na głowę, a krawat zawiązać w pasie. Na załączonym obrazku widać fizykę znaną od czasów Arystotelesa, której wnuk białostockiego esbeka nie opanował i już nie opanuje. Prawo lotnicze USA mówi, że Tupolew po utracie takiego kawałka skrzydła musi zachować sterowność, nauka, że powinien w najgorszym razie na przechyle doholować się do lotniska. Drugi gwóźdź do trumny pogan smoleńskich, to jednocześnie pełna kompromitacja szamana Laska, powiedziałbym wręcz – sadystyczne obnażanie „eksperta”. Berczyński z tych samych norm lotniczych wyciągnął parametry dla budowy foteli lotniczych i zwrócił uwagę, że niemal we wszystkich katastrofach obrazek jest identyczny. Samolot rozsypie się na mniej lub więcej części, ale wokół szczątek zawsze znajdziemy nienaruszone fotele. Dzieje się tak, bo fotel lotniczy ma wytrzymać przeciążenia rzędu 9G, choć przy takim przeciążeniu większość pilotów awionetek traci przytomność, o pasażerach linii lotniczych nie wspominając. W Smoleńsku kamień na fotelu nie został, wszystko rozbite w drobny mak i nie ma mowy o przeciążeniu 9G w trakcie „beczki”, bo radzieccy towarzysze białoruskiego astrologa puścili całemu światu ostatni krzyk, przytomnych i świadomych swojej śmierci, pasażerów. Moja ocena tego co się stało na ziemi radzieckiej ewoluowała od wersji o błędzie pilotów, wieży i fatalnych warunków atmosferycznych, po DWA WYBUCHY NA POKŁADZIE. Ewolucja wiązała się z kolejno potwierdzonymi naukowo faktami. Nigdy nie wierzyłem w zamach i tym bardziej nie oddawałem czci pogaństwu smoleńskiemu zanoszącemu modły do białoruskiej beczki i ruskiej budy zwanej wieżą. Dla mnie ta „katastrofa” jest naukową zagadką, której rozwiązanie po konferencji na UKSW w jednym aspekcie stało się dla mnie jasne – ten samolot nie na 100%, ale na 1000% rozpadał się powietrzu i na tyle samo procent na pokładzie musiało dojść do detonacji. Nie wiem co wybuchło, nie wiem kto i czy w ogóle ktoś to sprawił, bo z szacunku dla nauki trzeba sprawdzić wszystkie przyczyny z technicznymi włącznie, ale co do wybuchów nie mam najmniejszej wątpliwości. Jako ateista i racjonalista, odrzucam cywilizowany akt wiary jakim jest religia i tym bardziej odrzucam pogaństwo smoleńskie, natomiast nauka nie mówi, ale krzyczy – przyczyną katastrofy samolotu był wybuch, który miał miejsce w powietrzu. MatkaKurka
Janecki: Ta ustawa to coś niebywałego Rozmowa ze Stanisławem Janeckim, publicystą tygodnika "wSieci". Stefczyk.info: Portal wPolityce.pl opisał w poniedziałek ustawę, która upoważnia polskich urzędników do wezwania funkcjonariuszy obcych państw na pomoc do Polski. Jak Pan ocenia tę ustawę? Stanisław Janecki: To jest najdziwniejszy projekt ustawy, jaki czytałem w przeciągu kilku ostatnich lat. A biorąc pod uwagę projekty ustaw, które wprowadzają w Polsce rozwiązania groźne w perspektywie długofalowej, te propozycje są najbardziej szkodliwe ze wszystkich, które czytałem. Przecież ta ustawa pozwala funkcjonariuszom obcych państw, w tym tajnych służb, działać na terytorium Polski w okolicznościach niezdefiniowanych, czy zdefiniowanych w sposób mylący i przykrywkowy. Chodzi mi o takie sytuacje, jak ochrona imprez masowych czy interwencje związane z sytuacjami kryminalnymi. W mojej ocenie najniebezpieczniejsza jest jednak możliwość wykorzystania obcych służb przy zabezpieczaniu imprez masowych.
Dlaczego? Wyobraźmy sobie, że pod działaniem tej ustawy są przeprowadzane Euro 2012. I w ich czasie dochodzi, jak doszło, do zamieszek na moście Poniatowskiego. Wyobraźmy sobie, że w tłum wmieszani są agenci tajni służb zagranicznych np. rosyjskich. Oficjalnie uczestniczą wraz z polskimi służbami w zabezpieczaniu imprezy. Jednak możliwość prowokacji, podsycania agresji jest tak wielka w tej sytuacji, że ktoś, kto dopuszcza do takiej możliwości jest niezrównoważony, albo jest prowokatorem. Albo wyobraźmy sobie demonstrację niepodległościową, na którą znów przyjeżdżają lewacy. Oni atakują polskich patriotów, a potem gdzieś się chowają. I okazuje się, że w tym wszystkim uczestniczą niemieccy agenci po cywilnemu, nawiązują ze sobą łączność, działają w sposób zorganizowany itd. Przecież mamy niebezpieczeństwo wielkiej draki na skalę międzynarodową. Ktoś dopuszczający takie historie działa w sposób szalenie niebezpieczny.
Wiele osób szokuje ten projekt. Ten pomysł na pierwszy rzut oka przypomina rozwiązania znane z czasów komunizmu. Przypomina sprawę bratniej pomocy, która nigdy nie przyniosła nam nic dobrego. I sądzę, że z obecnego rozwiązania również nic dobrego nie wyjdzie. Jeśli się dopuszcza takie rozwiązania na małą skalę, to można się spodziewać, że to będzie ewoluować. W ustawie mamy zapis, że do Polski może przybyć grupa 200 obcych funkcjonariuszy, a na większą liczbę osób musi się zgodzić odpowiedni urząd. Jednak nie ma ograniczenia liczby takich grup. Takich grup może być wiele itd. Dodatkowo, w ustawie nie ma ograniczenia ws. pochodzenia służb obcych. Jeśli mówimy o działaniach formacji z krajów UE to sprawa jest mniej szokująca. Ale już zgoda na operowanie w Polsce służb z krajów spoza UE, to już jest zaproszenie do awantury. Wpuścimy do Polski służby Łukaszenki? Tak może być, jeśli się okaże, że prowadzona jest jakaś operacja np. antynarkotykowa. A przy tej okazji wraz ze służbami przybędzie do Polski cała masa agentury białoruskiej. I ludzie z tych służb będą mogli prowadzić działania. To jest coś niebywałego, w to trudno uwierzyć w XXI wieku.
Rząd powołuje się na wymogi prawa europejskiego. To jest hipokryzja i oszustwo. Żadne unijne wymogi, żadne prawo Europy nie przewidują ingerencji służb obcego państwa na terytorium III RP. Polska konstytucja jest nadrzędna w tej kwestii. Powoływanie się na ten argument w uzasadnieniu ustawy jest oszustwem lub zwykłym pretekstem, żeby taką ustawę przeforsować. Chciałbym poznać intencje tych, którzy tę ustawę wprowadzają, ponieważ gotują nam piekło. To otwiera furtkę do działania tajnych służb, tajnych operacji, do wwożenia niebezpiecznych substancji w Polsce. To może się np. skończyć porywaniem ludzi przez obce służby. Bardzo łatwo mi sobie wyobrazić, że służby rosyjskie czy białoruskie organizują korzystając z tej ustawy akcję w Polsce, w ramach której porywają dysydenta i wywożą go do swojego kraju. Przecież wielu np. Białorusinów przebywa w Polsce. Takie akcje będą możliwe przez tę ustawę. To jest więc sytuacja kuriozalna. Rozmawiał TK
Prof. Binienda: "W Polsce nie czuję się bezpiecznie" Słyszymy, że jesteśmy egzotyczni i antypaństwowi, jesteśmy przedstawiani negatywnie - mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl prof. Wiesław Binienda, inżynier z University of Akron, Ohio, badający przyczyny katastrofy smoleńskiej. wPolityce.pl: Maciej Lasek i zgromadzeni wokół niego eksperci konsekwentnie odrzucają zaproszenia do spotkania z panem i pana współpracownikami, do takiej jawnej konfrontacji i porównania ustaleń. Twierdzą, że mogą się spotkać, ale bez obecności kamer. Co więcej, Maciej Lasek nawet mówił coś o wydaniu wspólnego oświadczenia. To kompletnie niezrozumiałe… Prof. Wiesław Binienda: Ja wzywałem i wzywam przy każdej okazji pana Laska, żebyśmy się spotkali. Bo chodzi o ustalenie faktów. No bo jeżeli my nawet nie wiemy, czy samolot, jeśli miał się rozbić o brzozę, to czy miała ona 15 czy 30 cm grubości, czy miał w nią uderzyć na wysokości pięciu czy dziewięciu metrów, to co tu jest faktem? Możliwe, że ci panowie faktów po prostu nie znają i dlatego nie chcą się z nami spotkać. No więc nie ma co wspólnych oświadczeń wydawać jeżeli nawet nie mamy pewności, czy to drzewo tam istniało, czy nie. Może jakieś fakty by się znalazły, co do których moglibyśmy się zgodzić, bo w końcu o to chodzi. Natomiast gdyby pan Lasek zgodził się przyjechać do mnie do Akron, to ja gwarantuje, że tam żadnych kamer nie będzie. Usiądziemy i porozmawiamy. To jest zaledwie osiem godzin samolotem, to nie jest bardzo daleko. Samochodem z Warszawy często dłużej się jedzie do Gdańska, czy do Szczecina. Jeżeli jest tylko dobra wola i wiedza, to powinniśmy to spożytkować.
wPolityce.pl: Trudno zakładać jednak dobra wolę, jeśli pan Lasek co i rusz wypomina, że panowie bawicie się w politykę, zamiast prowadzić badania naukowe. Prof. Wiesław Binienda: No tak, to jest smutne, że tego typu oskarżenia medialne są wypowiadane w "Gazecie Wyborczej" czy podobnych mediach propagandowych. Ja mogę odpowiedzieć tylko tak, że to pan Lasek jest wyznaczony politycznie i to on spełnia taką funkcję polityczną, a nie ekspercka. Ja jestem ekspertem, swoje prace prezentuję globalnie przed ekspertami na całym świecie. Nie słyszałem, żeby pan Lasek na jakiejś konferencji tłumaczył obliczenia, dzięki którym doszedł do swoich wniosków. Nie słyszałem także, żeby jakikolwiek jego ekspert to zrobił. Nie widziałem żadnych wyników obliczeniowych czy badawczych. Podobno coś tam jest, tylko wszystko jest tajne. Nie wiem dlaczego to jest tajne, skoro raport jest skończony i czas jest, żeby go zweryfikować.
wPolityce.pl: W sferze publicznej pańskie prace są dezawuowane, wiem, że w sferze prywatnej także spotyka się pan z przykrościami… Prof. Wiesław Binienda: Wszyscy my, którzy zajmujemy się przecież sprawą Smoleńska dla dobra publicznego i nikt nam za to nie płaci, dostajemy pogróżki i listy, które nam ubliżają. Nie wiadomo od kogo. Oczywiście dostajemy też miłe listy, ale te już są podpisane imieniem i nazwiskiem. Ale jest to bardzo smutne, że są tacy ludzie, którzy chcą nam tak bardzo zaszkodzić. I piszą listy z obelgami do naszych przełożonych, a nawet do naszych kolegów. A najbardziej przykre jest to, że jeżdżę z tymi wykładami na temat katastrofy smoleńskiej po całym świecie i wszędzie jestem przyjmowany z szacunkiem, wszędzie tylko nie w Polsce.
wPolityce.pl: Dlaczego tak się dzieje? Prof. Wiesław Binienda: Nie wiem. Widocznie jest jakaś taka atmosfera jest tutaj tworzona przez liderów tego kraju, którzy mówią na nas, że jesteśmy jakimiś profesorami z trzeciorzędnych uczelni. Słyszymy, że jesteśmy egzotyczni i antypaństwowi, jesteśmy przedstawiani negatywnie i to ośmiela ludzi to działań, które niejednokrotnie mogą grozić naszemu zdrowiu czy bezpieczeństwu. Jest to naganne i smutne, że ja - Polak, nie mogę spokojnie przyjechać do Polski, aby odwiedzić grób moich rodziców, aby się przy nim pomodlić i zapalić świeczki. Chciałbym pójść w Warszawie na Starówkę, napić się herbaty czy piwa. Przyjechać tu po prostu na wakacje, odwiedzić Kraków, albo inne miasta. Niestety, nie mam takich możliwości, ponieważ w tym kraju moje zdrowie i moje bezpieczeństwo są zagrożone.
wPolityce.pl: Smutne wnioski z Polski… A jak na temat waszej pracy i sprawy smoleńskiej mówi się za oceanem? Prof. Wiesław Binienda: Większość ekspertów, która śledzi tę sprawę skupiona w agencjach federalnych, czyli jest zależna od rządu. I oni nie wypowiadają się na ten temat publicznie, taka jest zasada. Dla rządu Obamy Polska jest zbyt małym partnerem, aby domagać się wyjaśnień w sprawie Smoleńska, bo to na pewno doprowadziłoby do zaognienia relacji z Rosją. A Amerykanie właśnie po raz kolejny chcą resetu tych stosunków. Bo Rosja to jedyny kraj, który może uniemożliwić Iranowi budowę bomby atomowej, a to jest dla Obamy ważniejsze od Smoleńska i wszystkich innych spraw. Prywatnie wiem, że ci eksperci bardzo nam kibicują i bardzo dobrze wiedzą, że to co zostało napisane w raportach Millera i MAK to kłamstwa. Rozmawiał Marcin Wikło
Piecha: Zwolnienie prof. Książyka to szykana personalna Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz odwołał dyrektora Centrum Zdrowia Dziecka. Formalny powód głosi, że dyrektor nie daje gwarancji wdrożenia kompleksowego programu naprawczego. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz odwołał dyrektora Centrum Zdrowia Dziecka. Formalny powód głosi, że dyrektor nie daje gwarancji wdrożenia kompleksowego programu naprawczego. Powołany przez ministra zespół w raporcie kontrolującym działalność CZD stwierdził liczne nieprawidłowości w dotychczasowym zarządzaniu Instytutem m.in. przerost zatrudnienia. Tymczasem instytut uważa, że to raport był nierzetelny i przygotowuje do niego erratę. Jak ustaliło Radio RMF FM w raporcie do zatrudnionych w szpitalu zaliczono np. 200 osób z firmy zewnętrznej, wynajętej do sprzątania placówki, a do kosztów pracy zaliczono pensje dla kilkudziesięciu młodych lekarzy rezydentów, pomijając fakt, że płaci im... Ministerstwo Zdrowia. O decyzji ministra rozmawiamy z posłem Bolesławem Piechą, przewodniczącym Sejmowej Komisji Zdrowia:
Stefczyk.info: Panie pośle jak pan ocenia decyzję ministra Arłukowicza ws. prof. Książyka? Były powody do odwołania? To spór merytoryczny, czy ambicjonalny? Bolesław Piecha: Dobry minister zawsze otacza się osobami mądrzejszymi i kompetentnymi, bo to jest jego siła. Natomiast minister Arłukowicz absolutnie takich relacji nie przyjmuje. On uważa, że jest najważniejszy. Skoro posłał kontrolę, która stwierdziła nieprawidłowości, to on ma rację. A nawet nie pozwolono się ludziom , którzy są na miejscu, którzy wiedzą jak ten instytut działa, do tych nieprawidłowości się odnieść. Z tego co wiem liczba zastrzeżeń co do wadliwych wniosków pokontrolnych była olbrzymia. Mało tego, pan prof Książyk, który jest niewątpliwie osobą mądrzejszą jeśli chodzi o stronę merytoryczną i działalność Centrum Zdrowia Dziecka miał jeszcze odwagę, żeby bronić swoich racji. A to dla ministra za dużo. Uważam, że odwołanie pana prof. Książyka z funkcji dyrektora jest szykaną personalną w stylu pana Arłukowicza. Proszę sobie przypomnieć, jak on odpowiada na określone zarzuty merytoryczne, choćby w dyskusjach nad wotum nieufności. Zawsze wtedy pojawia się atak ad personam. To jest jedyna jego metoda. On nie jest w stanie dyskutować na argumenty. A w tej sytuacji po prostu ich brak. Są emocje i przejawem tych emocji jest pokazanie swojej siły – czyli odwołanie. Niedługo będzie miał wokół siebie wyłącznie ludzi tak samo dobrze przygotowanych jak on sam.
To nie jest pierwsza tego typu decyzja. W podobnych okolicznościach został odwołany szef Instytutu Reumatologii... Takie przykłady są też w samym Ministerstwie Zdrowia. Tam też trwała istna karuzela stanowisk. Teraz ta karuzela przesuwa się dalej. Sądzę, że z tej zawieruchy w zasadzie nic dobrego nie wyniknie, bo brak jest jakiekolwiek strategii działania ministra. Minister działa wyłącznie akcyjnie i wyłącznie przez szykany personalne, a nie poprzez dyskusję merytoryczną.
Profesor Książyk dwukrotnie przedstawiał plany naprawcze Centrum... Dwukrotnie przedkładał. Dwukrotnie były one przyjmowane. Zresztą on przecież wygrał konkurs na stanowisko dyrektora Centrum Zdrowia Dziecka przedkładając taki plan. To wszystko wskazuje na to, że minister zdrowia zmienia swoje oczekiwania jak małe dziecko. A tutaj akurat minister zdrowia nie może się tak zachowywać. Musi dokładnie wiedzieć czego chce, jakie stosować narzędzia i jakie cele mają osiągnąć. To wszystko trzeba zrobić przy sprawnie działającym Instytucie, bo przecież tam trafiają chore dzieci.A igranie ich bezpieczeństwem zdrowotnym jest niedopuszczalne. I to pan minister Arłukowicz powinien doskonale wiedzieć. Not. ansa
Ujawnić kto stał za malwersacjami! Tomasz Kaczmarek, były funkcjonariusz Centralnego Biura Antykorupcyjnego, obecnie poseł PiS, napisał premiera Tuska list, w którym zawarł dwanaście pytań w sprawie stenogramów ABW opublikowanych przez dwutygodnik "FORBES" stenogramów z kontroli operacyjnej i ujawnieniem skali patologii oraz malwersacji, jakich dopuszczali się urzędnicy podlegli PO.
W związku z oraz firm ubiegające się o kontrakty na budowę dróg, poseł Kaczmarek przygotował interpelację do premiera Tuska oraz Poseł PiS domaga się od premiera Tuska odpowiedzi na poniższe pytania:
1. Kto personalnie z rządu PO jest odpowiedzialny za tak gigantyczną skalę malwersacji przy budowie polskich dróg, a więc realizację sztandarowej obietnicy wyborczej Platformy Obywatelskiej?
2. Kiedy o procederze dowiedział się Prezes Rady Ministrów i jakie kroki podjął?
3. Kiedy o procederze dowiedział się Minister Infrastruktury i jakie kroki podjął?
4. Która służba specjalna była wiodąca w powyższych sprawach i dlaczego?
5. Kto nadzorował i koordynował działalność służb specjalnych w powyższych sprawach i jak wyglądało informowanie Prezesa Rady Ministrów o postępach śledztwa/procedury operacyjnej?
6. Czy którakolwiek z osób/firm przewijających się w przedmiotowej sprawie wpłacała pieniądze na jakiekolwiek fundusze/struktury Platformy Obywatelskiej?
7. Jakie straty poniósł Skarb Państwa w związku z opisanym w artykułach procederem?
8. Czy wskazane w publikacjach fragment dróg zostały przez wykonawców doprowadzone do standardów określonych w umowie na ich wykonanie?
9. Jakie procedury wdrożono po ujawnieniu powyższych patologii, celem uniknięcia ich powtórzenia w przyszłości?
10. Czy osoby bezpośrednio związane z legalizowaniem nawierzchni wykonanych wbrew specyfikacji dalej pracują w strukturach GDDKiA lub Ministerstwie Infrastruktury?
11. Jakie działania w przedmiotowej sprawie przeprowadził Urząd Zamówień Publicznych?
12. Czy wyciek ściśle tajnych stenogramów ma związek ze zmuszeniem do odejścia ze stanowiska Szefa ABW Krzysztofa Bondaryka? Poseł Kaczmarek skierował także wnioski do Najwyższej Izby Kontroli oraz Urzędu Zamówień Publicznych o wszczęcie kontroli. Slaw
Wspieranie rządowych, czyli oddzielanie ziarna od plew Wreszcie ktoś pomyślał, że trzeba w Polsce zaprowadzić porządek. Oddzielić ziarno od plew. Za długo trwało bezhołowie, które prowadziło do zbytniej pobłażliwości wobec zwolenników Prawa i Sprawiedliwości. Niektórzy z nich posuwali się do takiej bezczelności, że okazywali sympatię Jarosławowi Kaczyńskiemu, a po 10 kwietnia 2010, szacunek jego bratu, Lechowi. Żyjemy w państwie demokratycznym. Co do tego nie ma wątpliwości. Każdy ma więc prawo dokonywania wyboru swojego indywidualnego losu, który jak wiemy, od samych narodzin cywilizacji zależy od tego, z kim się wiążemy, kogo popieramy, a z kim nam nie po drodze. Słowem wolna wola, wolny wybór. To jedna z pięknych cech demokracji. Nikt nikogo do niczego nie zmusza. Ale warto, co jakiś czas zrobić rachunek sumienia. Zapytać, jaki masz stosunek do kluczowych dla kraju i Europy spraw. Uświadomić sobie jak wygląda twoje osobiste per saldo. Chodzisz raz w miesiącu pod Pałac Prezydencki? Chodzisz, tak? Biegasz raz w tygodniu do kościoła? Raz na tydzień kupujesz „W sieci” i „Do rzeczy? A później jeszcze polecasz te tygodniki innym? Kupujesz i polecasz. Prawda? 11 listopada, każdego roku wtapiasz się w tłum w tzw. Marszu Niepodległości? Wtapiasz się. Co nie? A wieczorem u Marcina Wolskiego, w towarzystwie Ewy Dałkowskiej i Jana Pietrzaka śpiewasz „Pierwszą brygadę”. Śpiewasz. Nie zaprzeczysz przecież. Ale tak na przykład, żeby dać dobry przykład innym, to już nie. Z panem prezydentem tego dnia w marszu, wykręciłeś się. A może zlekceważyłeś uroczystość oficjalną, albo nią wzgardziłeś? Przyznaj się. Jest demokracja. Przypomnij sobie. Pan prezydent też pięknie śpiewa. I Pierwsza Dama. Nie jesteś w stanie wykazać dobrej woli? Odrobiny życzliwości. Powiesz, że nie chcieli przy krzyżu, choć mieli do niego dwa kroki. Może się krępowali. Skąd wiesz, jaki był prawdziwy powód? Może mamusia Pierwszej Damy nie pozwoliła. Nie te korzenie. Część moich kolegów dziennikarzy ma żal, że państwo ich odsuwa. Jednych od publicznej telewizji, innych od radia. Brak dopływów powoduje, że ledwie przędą. - A tu rodzina, dzieci – mówią. Na takie dictum muszę szczerze. Prosto w oczy. – Dziś się dowiedzieli, że mają dzieci, rodziny? Nie można było wcześniej pomyśleć? Do kogo te pretensje? Teraz. Chyba tylko do siebie. To nawet zwierzęta planują. A oni? Zdawałoby się inteligentni, doświadczeni, niektórzy nawet żartować potrafią. Ale, jak co do czego, ostatnie fajtłapy. Czy można takich premiować? Czy można dopuścić, żeby rozsiewali złe ziarno? Hamowali postęp? Zamykali się na europejska kulturę i awangardowe obyczaje. Najlepiej jak każdy z nas odpowie na te i podobne pytania. Nie dawno dowiedziałem się, że w podobnej sytuacji, jak tzw. prawicowi dziennikarze, znalazła się część środowiska aktorskiego. Podobno wśród nich wybitne postaci polskich scen teatralnych, naszego kina, kabaretu. - Przepraszam, znowu muszę powiedzieć gorzką prawdę. Gdyby naprawdę byli wybitni, wiedzieli by dobrze kogo popierać. Umieliby wybrać miedzy ciasnotą i skromnym poczęstunkiem w Hotelu Europejskim a wielkimi przestrzeniami i zasobnością uginających się pod smakołykami najróżnorodniejszymi stołów w Pałacu na Wodzie w Królewskich Łazienkach. Na tym polega demokracja. Mam nadzieję, że rząd i państwo będą ciągle doskonalić narzędzia pogłębionej, acz subtelnej regulacji wspierania ludzi – najróżniejszych zresztą zawodów, nie tylko tzw. wolnych – którzy naprawdę na to zasługują. Być może ze względu na te potrzeby, nie od rzeczy byłby przegląd kadr ważniejszych placówek – m.in. redakcji wszystkich w Polsce mediów, wyższych uczelni, teatrów, instytutów naukowych itp. – tak, aby na ich czele postawić ludzi, którzy sprostają wymogom dokonywania właściwej selekcji, tak aby utorować drogę dla najzdolniejszych, najbardziej utalentowanych. Gotowych z wdzięcznością służyć państwu. Myślę, że w dalszej perspektywie trzeba również pomyśleć o ludziach związanych ze sportem. Sukcesy to nie wszystko. Tak na gorąco. Zastanawiam się, czy nasze władze powinny tak eksponować osiągnięcia Agnieszki i Urszuli Radwańskich. Ale nie chcę niczego sugerować. Jerzy Jachowicz
Kontrowersyjna ustawa. Tusk wzywa na pomoc służby obcych pań Do Sejmu trafił kontrowersyjny projekt rządu Donalda Tuska umożliwiający interwencję w Polsce służb innych państw. Projekt zakłada wspólne działania operacyjne oraz ratownicze polskich służb oraz zagranicznych (funkcjonariuszy lub pracowników Policji, Straży Granicznej, Biura Ochrony Rządu, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego lub Państwowej Straży Granicznej) na terytorium Rzeczpospolitej. Działania operacyjne dotyczą ochrony imprez masowych, ale również i wolnych zgromadzeń. A to oznacza, że do pacyfikacji buntu polskiego społeczeństwa obecne władze (wystarczy wniosek Komendanta Głównego Policji, albo w wyjątkowych sytuacjach Ministra Spraw Wewnętrznych) mogą wezwać, dla przykładu rosyjskie lub niemieckie służby: "Czy niemieccy policjanci będą mogli wjechać swymi radiowozami i strzelać do Polaków na terenie Polski? Czemu nie. Czy białoruskie, rosyjskie i jakiekolwiek inne służby z obcych państw będą mogły rozprawiać się z naszymi rodakami na obszarze naszego kraju? Czemu nie. Wystarczy tylko, aby zostały o to poproszone przez polskie władze."- [a]http://wpolityce.pl/dzienniki/korespondencje-piotra-cywinskiego/46244-piotr-cywinski-dla-wpolitycepl-polacy-na-celowniku-ekipa-premiera-tuska-przygotowuje-ustawe-ktora-umozliwi-rzadowi-wezwanie-zbrojnej-bratniej-pomocy-z-zagranicy;pisze[/a] ironicznie Piotr Cywiński w portalu wpolityce.pl. Co ciekawe będą one miały prawo użycia broni. Taką możliwość daje im art.8 ustawy: "zagraniczni funkcjonariusze jednej i „więcej niż jednej służby”, biorący udział w operacjach na lądzie, wodzie lub w powietrzu mieliby prawo do występowania w mundurach, do „wwozu na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej i posiadania broni palnej, amunicji oraz materiałów pirotechnicznych i środków przymusu bezpośredniego” oraz do „użycia broni"".- czytamy w portalu
Publicysta "Naszego Dziennika", Stanisław Michalkiewicz jest przekonany, że sprawa ma ścisły związek z pogarszającą się sytuacją ekonomiczną naszego państwa. Władza obawia się z tego powodu masowych protestów, a w związku z tym, że państwo jest kompletnie rozbrojone, wzywa na pomoc służby innych państw. Nieprzypadkowo wcześniej prezydent Bronisław Komorowski znowelizował prawo do zgromadzeń oraz wprowadził ustawę u stanach wyjątkowych. Jak pisze Michalkiewicz : "Bezpieczniackie watahy już od pewnego czasu tworzą sobie pozory legalności, żeby wziąć nas za mordę, byśmy nie mogli skutecznie zaprotestować przeciwko postępującemu rozkradaniu państwa i zwiększania długu publicznego, który jako obywatele będziemy musieli spłacać i spłacać lichwiarskiej międzynarodówce aż do końca świata". Sprawa budzi najgorsze skojarzenia. Michalkiewiczowi przypomina akurat "recydywę saską": "Stanowi to kolejny symptom recydywy saskiej. Jak pamiętamy, plagą stosunków polskich w czasach saskich był „jurgielt”, czyli rozpanoszona agentura - tak jak teraz, kiedy jest rzeczą niemal pewną, że bezpieczniackie watahy i poszczególni ubecy wysługują się państwom ościennym, które robią z Polską, co tylko chcą. W czasach saskich wszechmocna i wysługująca się obcym dworom agentura blokowała każdą próbę wzmocnienia państwa, a zwłaszcza - powiększenia wojska. Teraz tak samo - za sprawą bezpieczniackich watah państwo mamy nie tylko rozbrojone, ale w dodatku - niezdolne do stworzenia siły w żadnym segmencie swego funkcjonowania.(...) Z kolei Wiesław Johann http://wpolityce.pl/wydarzenia/46366-nasz-wywiad-johann-dla-mnie-to-jest-szokujacy-projekt-co-to-ma-byc-wzywanie-bratniej-pomocy-jak-w-w-1956-na-wegrzech-czy-w-1968-w-czechoslowacj
że ustawa rządu Donalda Tuska postuluje reaktywację Układu Warszawskiego: "To jest kuriozum. Dla mnie to jest szokujący projekt. Co to ma być? Wzywanie bratniej pomocy, jak w było w 1956 na Węgrzech, czy w 1968 w Czechosłowacji? To jest jakieś głębokie nieporozumienie."Michalkiewicz od dawna powtarza za Margaret Thatcher, że Unia Europejska jest pomysłem Niemiec na hegemonię europejską. Według niego wkraczamy w decydującą fazę budowy IV Rzeczy pokojowymi metodami ( Michalkiewicz uważa, ze od jakiegoś czasu kryzys ekonomiczny jest sterowany i wykorzystywany do tego celu). W ocenie felietonisty Radia Maryja ratyfikacja traktatu lizbońskiego była wielkim błędem Polski. Następstwa tej decyzji mogą być dla Polski nieobliczalne, z utratą niepodległości włącznie. To właśnie w traktacie lizbońskim jest zapis o „klauzuli solidarności”, który pozwala na interwencje w państwie, w którym zagrożona jest demokracja. Wydaje się, że jego rozwinięciem jest właśnie "projekt ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy lub pracowników we wspólnych operacjach lub wspólnych działaniach ratowniczych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej”. Janusz Korwin- Mikke pisze na swoim
http://korwin-mikke.pl/blog/wpis/komisja_europejska_nakazala_naszym_wprowadzic_ustawe/1637
że jej prawdziwym autorem jest Komisja Europejska: "Komisja Europejska nakazała "naszym" wprowadzić ustawę...umożliwiającą interwencje "funkcjonariuszy" Unii w Polsce. zdaje się, że "nasz Rząd" robi obstrukcję - ale naciski podobno rosną". Zaś Piotr Cywiński
w jej kontekście tak: "Jeśli zatem ktoś miał wątpliwości, czy UE nie staje się „Stanami Zjednoczonymi Europy”, teraz ma jasność. Ba, wspólnota będzie jeszcze lepiej zorganizowana niż jakieś tam USA, gdzie każdy może posiadać broń, a stanowa policja ma ściśle określony teren działania, kończący się na ich granicach właśnie". Nic więc dziwnego, że podsekretarz stanu w polskim MSZ, pan Maciej Szpunar zasłania się, zgodnością projektu z prawem Unii Europejskiej. Zastanawiające jest jednak to, dlaczego "partia interesu narodowego" Prawo i Sprawiedliwość milczy w tej sprawie. Kiedy rzecz dotyczy kolejnych afer PO, to politycy PiS błyskawicznie organizują konferencję prasową, na której alarmują polskie społeczeństwo o nadużyciach rządzących. Dlaczego, więc teraz milczą w tak fundamentalnej sprawie?Czy to nie jest przypadkiem tak jak mówi Stanisław Michalkiewicz, że PiS należy do tego samego układu co PO, i dlatego razem z partią Donalda Tuska głosował za ratyfikacją traktatu lizbońskiego?
http://sejmometr.pl/sejm_druki/2202449
Targowica zaprasza „bratnią pomoc” Okupujące Polskę bezpieczniackie watahy najwyraźniej obawiają się, że w następstwie zaostrzających się objawów kryzysowych, może w naszym nieszczęśliwym kraju dojść do społecznych niepokojów, z którymi samodzielnie trudno będzie sobie im poradzić, więc podjęły próbę stworzenia pozorów legalności dla „bratniej pomocy” ze strony bezpieczniackich watah z innych krajów Eurokołchozu. Próba ta przybrała kształt projektu ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy we wspólnych operacjach lub wspólnych działaniach ratowniczych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej. Wprawdzie zagraniczni funkcjonariusze mogą dokazywać na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej już od 2008, a zwłaszcza - od 2009 roku, kiedy to wszedł w życie traktat lizboński, do którego wpisano sławną „klauzulę solidarności” - ale najwyraźniej tubylczym bezpieczniakom to nie wystarczało i postanowili pójść na całość. Wprawdzie w tytule ustawy jest mowa o „działaniach ratowniczych”, ale niech nas to nie zmyli. Chodzi przede wszystkim o „wspólne operacje”, które projekt definiuje jako „wspólne działania” prowadzone na terytorium RP z udziałem zagranicznych funkcjonariuszy albo w formie wspólnych patroli w celu „ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego”, czyli politycznego panowania bezpieczniackich watah, albo w związku „ze zgromadzeniami” - oczywiście też w celu ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego - albo wreszcie - w ramach udzielania tzw. bratniej pomocy przez specjalną jednostkę interwencyjną, czyli tamtejsze ZOMO, z innego lub z innych państw UE. Warto w związku z tym przypomnieć, że pan prezydent Komorowski - jak podejrzewam z inspiracji, albo nawet z rozkazu okupującej Polskę soldateski - już przed dwoma laty doprowadził do nowelizacji przez Umiłowanych Przywódców przepisów o tzw. „stanach nadzwyczajnych” w państwie (stan wojenny, stan wyjątkowy, stan klęski żywiołowej), a w następnym roku podpisał ustawę ograniczającą prawo do odbywania zgromadzeń. Widać zatem wyraźnie, że bezpieczniackie watahy już od pewnego czasu tworzą sobie pozory legalności, żeby wziąć nas za mordę, byśmy nie mogli skutecznie zaprotestować przeciwko postępującemu rozkradaniu państwa i zwiększania długu publicznego, który jako obywatele będziemy musieli spłacać i spłacać lichwiarskiej międzynarodówce aż do końca świata - no a teraz chcą zalegalizować sobie możliwość wzywania do pomocy bezpieczniackich band zagranicznych, żeby wspólnie nas pacyfikować, pałować i maltretować w tak zwanym „majestacie prawa”. Charakterystyczne jest również to, na jakim szczeblu ta współpraca bezpieczniackich watah ma się odbywać. Otóż jeśli przewidywany okres tłumienia rozruchów nie potrwa dłużej jak trzy miesiące, a zagraniczna wataha nie będzie liczyła więcej, jak 200 „funkcjonariuszy”, to z wnioskiem do organu państwa wysyłającego może wystąpić Komendant Główny Policji, albo szef ABW. To dodatkowa poszlaka wskazująca, że bezpieka w coraz mniejszym stopniu liczy się z Umiłowanymi Przywódcami, których grono musi być naszpikowane konfidentami, niczym wielkanocna baba - rodzynkami. Dopiero jak pacyfikacja zapowiada się na dłużej jak trzy miesiące, a liczebność zagranicznej watahy przekracza 200 „funkcjonariuszy”, to petycję o udzielenie „bratniej pomocy” wysyła minister spraw wewnętrznych albo z własnej inicjatywy albo na wniosek, to znaczy - na rozkaz szefa ABW. Takie są konsekwencje Anschlussu do Unii Europejskiej, w następstwie którego nasz nieszczęśliwy kraj został wepchnięty na równię pochyłą „zacieśniania integracji”, ale - co gorsza - stanowi kolejny symptom recydywy saskiej. Jak pamiętamy, plagą stosunków polskich w czasach saskich był „jurgielt”, czyli rozpanoszona agentura - tak jak teraz, kiedy jest rzeczą niemal pewną, że bezpieczniackie watahy i poszczególni ubecy wysługują się państwom ościennym, które robią z Polską, co tylko chcą. W czasach saskich wszechmocna i wysługująca się obcym dworom agentura blokowała każdą próbę wzmocnienia państwa, a zwłaszcza - powiększenia wojska. Teraz tak samo - za sprawą bezpieczniackich watah państwo mamy nie tylko rozbrojone, ale w dodatku - niezdolne do stworzenia siły w żadnym segmencie swego funkcjonowania. Okazuje się, że nasi okupanci mają nawet wątpliwości, czy potrafiliby w razie czego samodzielnie nas spacyfikować. Nie da się ukryć, że dobrze to nie wygląda. Bezkarność jurgieltników doprowadziła w wieku XVIII do rozbiorów Polski. Zasada przyczynowości poucza, że z tych samych przyczyn muszą wyniknąć te same skutki. Pierwsze zarysy scenariusza rozbiorowego w postaci stworzenia pozorów legalności dla „bratniej pomocy” właśnie widzimy. SM
Albo „kruchta” - albo Suchta „Stwór podeszły wiekiem, co kobietą być już przestał, a nigdy nie był człowiekiem” - pisał Tadeusz Boy-Żeleński co prawda o „matronie krakowskiej” - ale myślę, że tylko dlatego, że nie znał pani profesor Joanny Senyszyn, do której te słowa pasują idealnie. Wprawdzie jej życiorys w „Wikipedii” koncentruje się na okresie następującym po roku 1994 - ale przecież i przed rokiem 1994 też było życie, również polityczne, w którym pani Joanna uczestniczyła w szeregach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej - i to od połowy lat 70-tych, aż do jej rozwiązania. Wprawdzie w roku 1980 wstąpiła też do „Solidarności” - ale czy z potrzeby serca, czy raczej wykonując zadanie - tego pewnie już nigdy się nie dowiemy - chociaż fakt, iż pisuje w tygodniku „Fakty i Mity” skupiającym w swoim czasie, a także i dzisiaj, rozmaite typy spod ciemnej gwiazdy, przemawia raczej za tą drugą możliwością. Nawiasem mówiąc, ostatnio Sąd Apelacyjny w Warszawie, rozpoznając sprawę z powództwa Jana Kobylańskiego przeciwko Radosławowi Sikorskiemu usłużnie uznał, że określenie „typ spod ciemnej gwiazdy” nie przekracza granic dozwolonej prawem krytyki, więc chyba można już go używać również na scharakteryzowanie redaktorów „Faktów i Mitów” na czele z panem Romanem Kotlińskim, któremu - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - przytrafił się casus pascudeus z czekistami i który, w naturalnym tego następstwie, odnalazł się w dziwnie osobliwej trzódce posła Palikota. Ciekawe, czy określenia: „typ spod czerwonej gwiazdy”, albo dla odmiany - „typ spod gwiazdy sześcioramiennej”, też nie wzbudzałyby wątpliwości niezawisłego sądu? W ogóle niezawisłe sądy ostatnio chyba zanadto się rozdokazywały. A to każą Krzysztofowi Wyszkowskiemu przeprosić byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju za verba veritatis , a to stwierdzą, że określenia „cham” można używać w stosunku do prezydenta Rzeczypospolitej, a to odbiorą dziecko rodzicom, bo są „za biedni”... Czy przypadkiem nie za dużo władzy lekkomyślnie powierzyliśmy przebierańcom dodającym sobie prestiżu przy pomocy „głupich, średniowiecznych łachów” - jak Oriana Fallaci nazwała burkę, jaką kazano jej założyć na okoliczność rozmowy z ajatollachem Chomeinim? Ale mniejsza już o byłych konfidentów i niezawisłe (he,he!) sądy, bo mówimy przecież o pani profesor Joannie Senyszyn. Boy-Żeleński pisze o „stworze”, co „nigdy nie był człowiekiem”. Czy to też można odnieść do pani profesor? Z uwagi na długoletnią przynależność do kolaboranckiej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, którą założyli i kierowali sowieccy agenci i której celem było utrzymanie Polski w politycznej zależności od Związku Sowieckiego, z całą pewnością jest ona „typem spod czerwonej gwiazdy”. No dobrze - ale czy taki typ jest człowiekiem, czy nie? Jeśli nawet - to człowiekiem sowieckim, który od normalnego człowieka różni się tym, iż wyrzekł się wolnej woli. Potwierdzenie tego znajdujemy w statucie PZPR, który już na początku stwierdza, że „idea, której służy PZPR - to idea komunizmu” - która, nawiasem mówiąc, na równi z hitleryzmem została potępiona przez obowiązującą konstytucję - a członkiem partii mógł zostać tylko ten, kto uznawał te zasady ideowe.
Krótko mówiąc - był komunistą - chyba, że wstąpił do partii ze względu na karierę i korzyści materialne. Uprzejmie zakładam, że pani Joanna Senyszyn nie wstąpiła do PZPR gwoli ułatwienia sobie ścieżki kariery naukowej, czy żeby dostać talon na dużego „Fiata”, tylko z przekonania - ale to tylko potwierdza podejrzenia, że już wtedy zdecydowała się zostać człowiekiem sowieckim - bo członek partii obowiązany był nie tylko do przestrzegania „dyscypliny partyjnej” - a więc posłuszeństwa wobec szajki zwanej „komitetem”, ale również - do „szczerości” względem partii. Czy również wobec jej „zbrojnego ramienia”, czyli czekistów? Dzisiaj partyjniacy trochę się tej szczerości wstydzą i wypierają - ale czyż za komuny szczerość wobec czekistów nie była aby liściem do wieńca sławy i to w dodatku takim, co warunkował karierę? Ha! Wygląda na to, że charakterystyka Boya pasuje do pani Joanny Senyszyn idealnie pod każdym względem!
Jak przystało na zatwardziałą, mimo zewnętrznych znamion pulchności, bolszewicę, pani Joanna Senyszyn demonstruje nieprzejednaną wrogość do Kościoła katolickiego, który dla bolszewików zawsze był solą w oku, utrudniającym ruszenie z posad bryły świata. Ta banda zadufałych idiotów wyobraża sobie, iż bryłę świata można ruszyć z posad bezkarnie. Tymczasem zniszczyć fundamenty cywilizacji jest może i łatwo - ale czyż ktokolwiek ma złudzenia, że taka np. pani Senyszyn potrafi zbudować cywilizację alternatywną? O tym nie ma mowy; nawet dla głów znacznie tęższych od belwederskich kujonów byłoby to zadanie ponad siły, a cóż dopiero dla absolwentów akademii pierwszomajowych? Ostatnie głosowanie w Sejmie nad „związkami partnerskimi” najwyraźniej ją rozczarowało, bo widocznie sądziła, że już jest w ogródku i wita się z gąska. Stąd jęk zawodu, jaki wydała spod serca gorejącego, że „póki nie miną rządy kruchty, nie doczekamy się normalnej, europejskiej prawicy”. Nietrudno się domyślić, że ta „normalna, europejska” to taka, która uznaje ideowe zasady partii komunistycznej i głosuje bez skreśleń - bo taki przecież był ideał demokracji socjalistycznej, któremu pani profesor basowała, nieprawdaż? Krótko mówiąc - albo „rządy kruchty”, to znaczy - oparcie systemu prawnego na zasadach etyki chrześcijańskiej - albo rządy siuchty - typów spod czerwonej gwiazdy do spółki z typami spod gwiazdy sześcioramiennej. Ci ostatni też czasami bywają szczerzy, więc przy okazji paryskiej demonstracji sodomitów i gomorytek za legalizacją sodomskiego kuplerstwa z możliwością przywłaszczania sobie cudzych dzieci, najważniejszy w naszym nieszczęśliwym kraju Cadyk zeznał, że „związki partnerskie” to tylko wstęp do następnego ruchu. Krótko mówiąc - krok po kroku ruszać z posad bryłę świata, czyli niszczyć znienawidzoną i przez czekistów i przez Cadyków cywilizację łacińską. SM
Bye, bye - Trolle! - czyli: miałem małą blokadę w mózgu Jak wiele razy pisałem, już pod koniec lat 60.tych kursowała wśród polityków Teoria Konwergencji: na Zachodzie trochę więcej socjalizmu, na Wschodzie trochę mniej – i się spotkamy i utworzymy Europe socjalistyczna „od Atlantyku po Ural”. Jak widać po 50 latach IM się to udało – i co jest niesłychanie ważne: nikt dziś o tej Teorii nie wspomina. Widomy dowód, że Teoria Spiskowa jest prawdziwa. Gdyby to nie był spisek, autorzy tej teorii dziś przechwalaliby się na lewo i prawo trafnością swej hipotezy! Jak kilka razy pisałem, w MSW istniał - i w MSWiA nadal jest – „wydział plotki” (nazywa się oczywiście jakoś inaczej). Tak, jak i za PRL-u zajmuje się potajemnym ośmieszaniem i dezawuowaniem niewygodnych - a dyskretnym wychwalaniem „właściwych” - polityków. ABW ma teraz prawie dwa razy więcej TW, niż SB – więc jest kim te plotki rozsiewać. Ta technika została przeniesiona na cały Związek Socjalistycznych Republik Europejskich – jak wiele innych sowieckich wynalazków. A, jak powiedział był niezapomniany Józef Wissarionowicz Djougashvili, (znany lepiej pod nickiem „Stalin”): „W miarę postępówów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się”. Soso był bystrym obserwatorem. Nie sięgał jednak głębiej. Nie zadał sobie pytania: „A dlaczego ta walka musi się zaostrzać?” Odpowiedź jest oczywista: bo im więcej socjalizmu, tym większa bieda i kryzys... Więc Unia Europejska w miarę postępów w budowie socjalizmu zaostrza walkę:
http://ptr.li/YQi4yv
To samo, co robili nasi zawodowi trolle (nie mylić z tym, co robili młodzi ludzie wynajęci przez PO i PiS...) – będzie robione na skalę europejską. A teraz o mentalnej blokadzie... Jestem opozycjonistą z czasów PRL. Przywykłem do życia z ówczesną agenturą, do zwalczania i demaskowania jej. Tamtejszy Departament Plotki po prostu przez prywatne kontakty rozsiewał pożądane informacje. I byłem jakoś pewien, że obecny robi to samo. Zupełnie jakoś nie uświadomiłem sobie, że przecież nie tylko my mamy Sieć, ale ONI też! Dziwiłem się temu, że pole komentarzy po moich wpisach jest tak wyjątkowo zaśmiecane przez trolli. Dopiero teraz sobie uświadomiłem, że to po prostu płatna robota. Jestem najbardziej zdecydowanym euro-sceptykiem – więc warto wydać parę złotych, by po moich wypowiedziach nie mogło być sensownej dyskusji, by tonęła w szambie, by przypadkowy surfer dochodził do wniosku, że "Jacy komentatorzy, taki blogger". Tyle wyjaśnienia. Teraz wniosek:
Już parę dni temu zapowiadałem, że chyba zlikwiduję komentarze na moim blogu. Więc teraz je likwiduję. Nie będę za swojej pieniądze dawał zarabiać agentom PO, PiS, UE, ABW czy komu tam jeszcze! Możliwość komentowania pod blogiem - zniknie. FORUM jest otwarte. Załóżcie sobie, płatne pachołki, kilka for - i piszcie, tłumacząc swoim kasjerom, że nadal uczciwie trollujecie! Precz z moich oczu!(td)! JKM
Korwin-Mikke: Terror Powstania Styczniowego. Sztyletnicy Traugutta. Gdy byłem dzieckiem, za „komuny”, uczono mnie podziwu dla wszelkiego rodzaju „bojowników o wolność”. Bo komunizm to idea na wskroś romantyczna. Więc należało podziwiać jakobinów, komunardów, powstańców listopadowych, styczniowych, warszawskich (ciekawe: za PRL wychwalano tylko samych powstańców – a pryncypialnie potępiano tych, co decyzję o Powstaniu podjęli, choć przecież zrobili to oni na wezwanie Moskwy!). Potem dorosłem, poczytałem trochę rozmaitych pozytywistów, w szczególności krakowskich „Stańczyków”, przeczytałem z płonącymi uszami trochę zakazanej wtedy lektury (i to zakazanej skutecznie, bo niechętna PRL-owi opozycja bynajmniej tych książek nie wychwalała – przeciwnie!) – i zostałem konserwatystą. Moje sympatie są po stronie „ryczących zdziczałych żołnierzy” (to cytat z „Marsylianki”…) Ludwika XVI, a nie rewolucjonistów; po stronie „żołdactwa” („Nim chmary żołdactwa runą / Nim przejdą po naszym ciele / Na barykady, Komuno! / Do broni! – obywatele!”) i zwykłych, spokojnych obywateli, terroryzowanych przez tych rewolucjonistów z czarciej łaski. Wiersza o Komunie kończącego się: „Burzuazjo, wracaj z Wersalu, / Podziękuj swojemu „Bogu” / Jeszcze ostatnie pożary się palą / Na ulicach nie ma nikogo” musiałem nauczyć się w szkole na pamięć – ale już byłem sercem po stronie tej burżuazji. Dziś zadziwia mnie – i Bogu za to dziękuję – że po latach wychwalania rewolucyj wszelakich jeszcze są ludzie gotowi założyć mundury i strzelać do rewolucjonistów jak do psów! Bo dla mnie „rewolucja” to nie „parowóz dziejów” to nie poezja: „Umierający republikanie, brocząc po bruku krwią swoich ran, w krwi umaczanym palcem po ścianie wypisywali: No pasarán! Ogniem, żelazem napis ten ryto pośród barykad z bruku i serc. Tak się rodziła wolność Madrytu, droższa niż życie, trwalsza niż śmierć” – lecz dzieje mordów, rzezi, palenia ludźmi w kotłach lokomotyw, gwałcenia zakonnic na ołtarzach – i inne rozrywki, tak miłe rewolucjonistom. Gdy byłem dzieckiem, uczono mnie – o dziwo, zarówno w domu, jak i w szkole – że „Rząd Narodowy” cieszył się wśród Polaków niesłychanym poważaniem, że poddani carscy (pardon: „patriotyczni obywatele”) wypełniali skrupulatnie zalecenia podziemnego przecież „Rządu”. Do tego stopnia (głosiła legenda), że po wsypie Traugutta jego następca, śp. Aleksander Waszkiewicz, który stracił kontakt z podziemna siatką, rozkazy (opatrzone pieczęcią „Rządu Narodowego”) po prostu rozrzucał na ulicach – a były wykonywane. Gdy trochę podrosłem, zacząłem się zastanawiać, jak to było, że warcholscy Polacy wykonywali te rozkazy – a przede wszystkim: dlaczego płacili nakładane przez „Rząd Narodowy” (przecież bez ustawy jakiegokolwiek sejmu czy zgromadzenia narodowego…) podatki. Musiałem dość długo szukać, by znaleźć odpowiedź na to pytanie. Dziś każdy może ją znaleźć, dzięki przeglądarce Google, w ułamku sekundy np. tu (http://tiny.pl/h2w5d), wystukując hasło „sztyletnicy Traugutta”. Organizacja ta, jak podaje „Wikipedia”: „Została powołana przez Komitet Centralny Narodowy – pełniący funkcję rządu powstańczego – do ochrony własnych urzędników, ministrów oraz struktur sądowych, wojskowych i administracyjnych powstania. Organizacja, na czele której stanął Ignacy Chmieleński – syn carskiego generała – składała się z sekcji żandarmerii stałej oraz sekcji żandarmerii tajnej. Sztyletnicy z sekcji żandarmerii stałej chronili władze centralne w stolicy i na prowincji. Sztyletnicy z sekcji żandarmerii tajnej mieli za zadanie wykonywać wyroki śmierci na szpiegach, zdrajcach powstania oraz egzekwować wyroki orzeczone przez powstańcze sądy narodowe. Po przemianowaniu Komitetu Centralnego Narodowego na Rząd Narodowy organizację nazywano też Strażą Bezpieczeństwa, czyli powstańczym kontrwywiadem, a także V Oddziałem Żandarmerii (tzw. żandarmi wieszający). Sztyletnicy w toku powstania rozszerzyli działalność zbrojną o akcje o charakterze psychologiczno-terrorystycznym, by w ten sposób złamać morale carskiej administracji, aparatu policyjnego i wojskowego. Stworzone przez przywódcę organizacji Ignacego Chmieleńskiego tzw. roty sieczne skierowały ostrze terroru w stronę najwyższych sfer rosyjskiej elity rządzącej w Królestwie Kongresowym. Warszawska organizacja sztyletników, licząca 200 funkcjonariuszy i dowodzona przez naczelnika Emanuela Szafarczyka (vel Szafrańczyka), za pomocą tych specjalnych oddziałów uderzyła w centralne ogniwa rosyjskich władz. Sztyletnicy dokonali zamachów na naczelnika kancelarii tajnej w zarządzie oberpolicmajstra Warszawy Pawła Felknera, margrabiego Aleksandra Wielopolskiego, rosyjskiego namiestnika wielkiego księcia Konstantego, namiestnika Królestwa gen. Fiodora Berga, publicystę Józefa Aleksandra Miniszewskiego i generała carskiego Fiodora Fiodorowicza Trepowa. Mimo że większość tych zamachów była nieudana, to liczbę ofiar sztyletników szacuje się na 1007 osób, w tym 951 śmiertelnych. W samej Warszawie przeprowadzili w latach 1862-1864 47 zamachów. Na obszarach prowincji posuwali się do pacyfikacji całych wsi, jeśli ich ludność sprzyjała Rosjanom (np. wieś Lipie). Sztyletnicy budzili głęboki strach pośród Rosjan, byli mistrzami kamuflażu używającymi w swych akcjach uniformów oficerów, urzędników, policjantów. Obmyślając swe akcje, nigdy nie powtarzali dwa razy tego samego planu. Sztyletnicy zyskiwali w czasie powstania na znaczeniu politycznym, konsekwentnie wspierając obóz czerwonych. W czasie przewrotu czerwonych w maju 1863 roku przyczynili się do ich zwycięstwa, grożąc przywódcom białych śmiercią, a groźby swoje niejednokrotnie urzeczywistniali (zasztyletowano np. dr. Bertolda Hermaniego)”. Potem spotkałem się z (nielicznymi już) świadectwami ludzi starych, ze zgrozą wspominających inną legendę: gdy ktoś odmawiał zapłacenia podatku, w najmniej oczekiwanej chwili wpadał przez drzwi lub przez okno odziany na czarno człowiek z zarzuconą na twarzy zasłoną; z wyciem (to ważny element szkolenia) i wyciągniętym sztyletem rzucał się na nieszczęśnika i przebijał go na wskroś. Na ogół na oczach żony i dzieci – co było znakomitym, zaplanowanym elementem zastraszenia. Organizacja ta liczyła w samej Warszawie ok. 200 osób. Każdy co kilka dni dokonywał „akcji patriotycznej”. Zamachy na Rosjan można policzyć na palcach jednej, może dwóch rąk. Reszta „akcyj” była kierowana przeciwko niepłacącym podatku Polakom. Był to po prostu masowy terror. Większość „akcyj” to było zastraszenie: „sztyletnik” pojawiał się i nie zabijał. Taka wizyta zupełnie wystarczała, by delikwent (i wszyscy sąsiedzi…) ochoczo płacił na „Komitet Centralny” (potem: samozwańczy „Rząd Narodowy”) i wypełniał jego rozkazy. Tak czy owak: nawet tysiąc osób to – jak na ówczesną skalę – ludobójstwo, a na pewno terroryzm. Proszę zauważyć, jaka była skuteczność „sztyletników”. O ile zamachy przeciwko Rosjanom się na ogół nie udawały, u tyle pozostałe – niemal w 100 procentach. Bo jakie ma szanse przeżycia zwykły mieszczanin czy rolnik znienacka zaatakowany we własnym domu przez świetnie wyszkolonego nożownika? Na ogół wystarczał jeden cios. Z wybuchem bomby bywa różnie – sztylet do ostatniej chwili kierowany jest przez świadomą, wytrenowaną rękę. Ciekawa sprawa: parę lat temu ukazały się wspomnienia Stefana Dąmbskiego, który jako 16-letni chłopak na rozkaz mordował (pardon: „wykonywał wyroki”) przeciwników Polskiego Państwa Podziemnego. Książka „Egzekutor” wywołała skandal, przyjęto ją z mieszanymi, ale stłumionymi uczuciami, nigdy nie stała się popularna i czym prędzej o niej zapomniano. Bo była sprzeczna z romantyczną legendą szlachetnego Państwa Podziemnego. Natomiast – o ile wiem – nigdy nie ukazały się wspomnienia żadnego z tych „sztyletników”. A może się ukazały – i zostały przemilczane i zapomniane, jako wytwór propagandy złego carskiego reżymu? Pytam historyków… A co do samego Powstania… Cóż, śp. Stefan Bobrowski, jeden z głównych instygatorów Powstania, sprecyzował jego cele z góry i otwarcie: „Wywołując powstanie, do którego czynimy przygotowania, spełniamy ten obowiązek w przekonaniu, iż dla stłumienia naszego ruchu Rosja nie tylko kraj zniszczy, ale nawet będzie zmuszona wylać rzekę krwi polskiej; ta zaś rzeka stanie się na długie lata przeszkodą do wszelkiego kompromisu z najeźdźcami naszego kraju, nie przypuszczam bowiem, aby nawet za pół wieku naród polski puścił tę krew w niepamięć i aby wyciągnął rękę do nieprzyjaciela, który tę rzekę wypełnił krwią polską”. Istotnie, udało mu się nad podziw! Krwawy posiew pokutuje do dzisiaj. Co widać np. w sprawie „Smoleńska”. I konserwatyści muszą takim ideom przeciwstawiać się z całą mocą – nawet kosztem utraty popularności w masach (elity politycznej). Gdy ostro zaatakowałem legendę Traugutta, p. prof. Jacek Bartyzel napisał: „Przed chwilą przeczytałem, że JKM gdzieś nazwał Traugutta »zbrodniarzem wojennym«. Właśnie takimi odzywkami p. Janusz od 20 lat potrafi zniszczyć w kilka sekund ciężką pracę wielu ludzi nad zwycięstwem rozumu politycznego w Polsce. W tym konkretnym wypadku napełnił bak tym, dla których każda krytyczna refleksja nad polityczno-militarnym sensem powstania to narodowa apostazja i włażenie wiadomo gdzie »kacapom«”. Rozumiem, że zgadzamy się co do meritum, a p. Profesorowi chodzi o to, że zbyt ostre określenia mogą odrzucać. Być może i o to, że Traugutt był jednak raczej „biały” niż „czerwony”, a został dyktatorem powstania 17 października 1863 roku – podczas gdy „sztyletnicy” działali już w roku 1862. Być może – ale z drugiej strony określenia łagodne (a przecież konserwatyści mówią o tym od 150 lat!) spływają jak woda po kaczce – a kursuje zwrot „sztyletnicy Traugutta”, a nie „sztyletnicy Chmieleńskiego” czy „…Szafarczyka”. Balon powstańczej chwały nadymany jest coraz bardziej – przez władze PRL, III RP, ale przede wszystkim przez podatnych na romantyzm Polaków. I te legendę trzeba zniszczyć! Bo za chwilę zaczniemy wychwalać Irgun Cwai Leumi, talibów, Al-Qaidę i innych takich. Jej podtrzymywanie jest nad wyraz niebezpieczne i pro domo sua. Wprawdzie JE Jan Vincent (ps. „Jacek Rostowski”) jeszcze nie ucieka się przy ściąganiu podatków do takich metod jak śp. Romuald Traugutt (ps. „Michał Czarnecki”) – ale czuj duch! „Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd, jeśli zabraknie mu pieniędzy” – ostrzegał (troszkę przed Trauguttem) śp. Aleksy de Tocqueville. Więc trzeba przekłuć ten balon – bo ubóstwianie Traugutta może nam jeszcze wyjść bokiem! JKM
Dwa nurty scenariusza rozbiorowego Nasi okupanci z bezpieczniackich watah najwyraźniej przez gęsią skórkę czują, że kryzys, który coraz bardziej daje się nam we znaki, może przysporzyć im kłopotów z utrzymaniem w ryzach naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Czymże innym wytłumaczyć skierowanie do Sejmu rządowego projektu ustawy, przewidującego wykorzystanie zagranicznych funkcjonariuszy, to znaczy – policjantów, bezpieczniaków i żołnierzy – do tłumienia rozruchów i zapewniania porządku i bezpieczeństwa publicznego w Rzeczypospolitej Polskiej? Widać wyraźnie, że bezpieczniackie watahy za pośrednictwem Umiłowanych Przywódców pragną stworzyć sobie pozory legalności dla sprowadzania do Polski czy to gestapo, czy NKWD, czy innego Mosadu, żeby wspólnie nas pacyfikować, to znaczy – pałować, rozpędzać i maltretować na wszelkie sposoby – oczywiście za nasze pieniądze, bo wiadomo, że ani gestapo, ani NKWD, ani Mosad za darmo nie kiwną palcem. Okazuje się tedy, że scenariusz rozbiorowy, w który nikt nie chce wierzyć, jako w produkt potępionej przez „mądrych i roztropnych” teorii spiskowej, zaczyna przybierać konkretne kształty. Ale te targowickie przygotowania stanowią tylko jeden nurt. Drugi nurt obejmuje projekty różnych przetasowań na tak zwanej „politycznej scenie”. Ta nieszczęsna scena jest obrazem tragifarsy, symbolizowanej przez osobę legitymującą się dokumentami wystawionymi na nazwisko: „Anna Grodzka”, która dla urągowiska została wysunięta na wicemarszałka. Taka ostentacja ze strony bezpieki zdegustowała nawet Umiłowanych Przywódców, dla miłego grosza gotowych na wiele rzeczy, jeśli nawet nie na wszystko. A przecież to dopiero początek ześlizgu, na którego końcu doczekamy się pewnie kogoś takiego jak wspomniana osoba na stanowisku prezydenta – żeby cały świat w tych ciężkich czasach mógł mieć naszym kosztem trochę rozrywki. Na razie jednak bezpieka kombinuje inaczej, w związku z czym pojawiły się spekulacje, że nasza scena polityczna podzielona zostanie na trzy części: lewicę, prawicę i centrum. Lewicę ma wziąć pod kuratelę nasza duszeńka w osobie Aleksandra Kwaśniewskiego, ktory błąka sie to tu, to tam, na posadach u różnych nababów lub tyranów. Prawicę ma przejąć pobożny minister Gowin, co Podobna pokazuje, że bezpieka nie wróży długiego życia premieru Tusku, no a centrum – prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego Janusz Piechociński. Na czele zaś stanie osoba legitymująca się dokumentami wystawionymi na nazwisko: „Anna Grodzka”, albo ktoś jeszcze bardziej oryginalny – i w takim ordynku, pilnowani przez zagranicznych funkcjonariuszy, będziemy kroczyć ku swemu przeznaczeniu. Niestety ta wizja świetlanej przyszłości została ostatnio zmącona za sprawą przebierańców tworzacych tak zwany Międzynarodowy Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Odtajnił on mianowicie informacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce. Wprawdzie Leszek Miller twierdzi, że tych więzień w Polsce w ogóle „nie było” – ale przecież nawet my wiemy, że oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Na przykład oficjalnie „nie ma” Wojskowych Służb Informacyjnych, podobnie jak izraelskiej broni jądrowej. Cóż innego zresztą ma mówić Leszek Miller, skoro gdyby te więzienia w Polsce jednak „były”, to przecież za jego, jako ówczesnego premiera zgodą – co kwalifikowałoby się pod Trybunał Stanu i kryminał. Podobna sytuacja dotyka Aleksandra Kwasniewskiego, który nawet – o ile sobie przypominam – kiedyś chlapnął, że o tych więzieniach „wiedział” – ale oczywiście ani tam nie siedział, ani nawet się nie zaciągał. Tak czy owak, trochę to komplikuje bezpieczniackie projekty przebudowy politycznej sceny, zwłaszcza w punkcie z udziałem Aleksandra Kwaśniewskiego. Mniejsza zresztą już o niego, bo decyzja strasburskich przebierańców może oznaczać jeszcze jedną, ważniejszą rzecz. To oczywiście zahacza o teorię spiskową, ale co nam szkodzi wykorzystać tę teorię, skoro całkiem dobrze wyjaśnia ona niektóre zawiłe sprawy? Otóż zgodnie z teorią spiskową, decyzja strasburskich przebieranców w sprawie odtajnienia dokumentacji tajnych więzień CIA w Polsce, może być elementem szerszej operacji – mianowicie operacji eliminowania obecności w naszym nieszczęśliwym kraju amerykańskiej agentury, by pozostawić na placu boju tylko rosyjską, niemiecką i izraelską – zgodnie z zadaniami wynikajacymi ze scenariusza rozbiorowego, którego kształt przybliża nam również rządowy projekt ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy w operacjach przeciwko naszemu narodowi. SM
Prześwietlmy życiorys Komorowskiego! Mam wątpliwości, czy spora część dziennikarzy i sędziów zrobiłaby karierę w Polsce, gdyby ich rodzice nie byli w przeszłości w SB i innych służbach PRL-u. Właśnie dlatego nie tylko powinniśmy, ale musimy pytać o ich rodziców i dziadków. Musimy znać genealogię osób publicznych, by wyeliminować z życia publicznego patologiczne zachowania, które mają bezpośredni wpływ na społeczeństwo. Ci, którzy doszli do władzy dzięki rodzicom i dziadkom, cynicznie wmawiają nam teraz, że nieelegancko jest pytać o ich rodzinę. Czy Ty, młody człowieku, który dobijasz się bezskutecznie do pracy w sądzie lub walczysz o staż w wymarzonej redakcji telewizji, na pewno stajesz z innymi w równej konkurencji zgodnie ze szczytnymi zasadami liberalizmu – w której o zwycięstwie decydować powinny talent, skuteczność, siła przebicia i najlepsza oferta? Nie dowiesz się tego, bo nie zadbałeś o przejrzystość życia publicznego. Bo dałeś sobie wmówić, żeby politykę zostawić innym, którzy się znają na niej lepiej i lepiej cię urządzą.
Patologiczne życiorysy Młodzi ludzie zdziwiliby się zapewne, według jakiej zasady powstawała elita III RP i na jak masową skalę powiązania reżimu komunistycznego kształtowały nasze współczesne autorytety. Było to możliwe dzięki rezygnacji z publicznego ujawnienia nazwisk pracowników SB i tajnych donosicieli. Krucjata przeciwko lustracji podjęta przez Adama Michnika i jego „Gazetę Wyborczą" okazała się skuteczna i na starcie podcięła korzenie młodej demokracji w Polsce, dewastując przejrzystość życia publicznego w naszym kraju. Setki tysięcy ojców i dziadków dysponowało argumentami nie do zbicia, aby zapewnić przyszłość swoim pociechom. Siatka powiązań, czyli koledzy „z branży" (esbecy i ich TW) na różnych szczeblach władzy, oraz silny argument w postaci materiałów kompromitujących byłych donosicieli powodowały, że pojedynczy telefon z prośbą do rektorów uczelni, szefów redakcji, przewodniczących sądów zapewniał karierę ukochanym dzieciom. Dyskretna prośba wygrania przetargu przez zięcia, przyjęcia syna na staż czy córki do pracy była de facto propozycją nie do odrzucenia. Oczywiście przy okazji załapywali się naiwniacy „bez pleców". Trudno oszacować skalę zjawiska nepotyzmu aparatczyków komuny, jednak sądząc po kadrach III RP, skala ta ukształtowała patologiczny charakter naszych elit.
Kariery miernot Teraz zaś – być może – ci właśnie, którzy doszli do władzy i stanowisk dzięki rodzicom i dziadkom, cynicznie wmawiają nam, że nieelegancko jest pytać o ich rodzinę. I w zmanipulowanym przekazie prezentują jakże słuszną prawdę – nie wolno ich obarczać odpowiedzialnością rodzinną za donosy czy tortury stosowane przez przodka. Jednak my pytamy o ich karierę i wpływ przekonań rodziny na ich działalność społeczną – czyli na nasze życie. Zarówno Monika Olejnik, jak i sędzia Igor Tuleya pełnią na tyle ważne funkcje społeczne, że mam prawo wiedzieć, czy swojej pozycji nie zawdzięczają właśnie zasługom rodziców w utrwalaniu reżimu komunistycznego poprzez pracę np. w Służbie Bezpieczeństwa PRL. Tak się jakoś – zapewne przypadkiem – dziwnie składa, że to samo pytanie dotyczy większości dzisiejszych gwiazd dziennikarstwa w Polsce z pierwszych stron tabloidów. Zgadzam się, że nie ma odpowiedzialności rodzinnej. Zdarza się też, że dzieci osób pełniących funkcje publiczne jedynie swojej pracy i zdolnościom zawdzięczają własną karierę. Jednak gdy ktoś wygłasza prowokację ideologiczno-polityczną zamiast wyroku sądowego lub skrajnie manipuluje opinią publiczną – pojawia się pytanie o przyczynę jego miernych kompetencji w zderzeniu z rozmiarem kariery. Oczywiście pierwsi oburzeni „niestosownością" lustracji rodzinnej byli osobnicy z „Gazety Wyborczej", którzy coraz bardziej sprawiają wrażenie jakiejś starczej, dziwacznej sekty. „Wyborcza" powołuje się jak zwykle na powody etyczne. I rzeczywiście. Grzebanie w życiorysach rodzin celebrytów z ul. Czerskiej mogłoby się skończyć dla młodego człowieka szokiem etycznym.
Prezydenckie nożyce Według zasady „uderz w stół, a nożyce się odezwą" sędziemu Tulei przyszedł natychmiast w sukurs pierwszy obywatel Rzeczypospolitej Komorowski Bronisław, prezydent Polski. To nasz prezydent jest posiadaczem jednego z najbardziej zawiłych życiorysów, który, z racji jego funkcji, powinien być absolutnie przejrzysty, a niestety niepokoi niewyjaśnionymi, dziwnymi doniesieniami. Wprawdzie Komorowski nie wymienił nazwiska sędziego Tulei, ale w wyraźnej aluzji wyraził swój niepokój wobec krytyki, jaka spadła akurat na tego sędziego. Prezydent więc powagą swojego urzędu usankcjonował karygodne zachowanie sędziego RP, który w miejsce uzasadnienia wyroku wygłasza niezgodny z faktami historycznymi manifest propagandowy. Tych, którzy ośmielili się zaprotestować przeciwko psuciu elementarnych standardów demokracji, prezydent wezwał do poszanowania niezależności sądownictwa. Jaki sprytny. A nie wygląda... Może warto prześwietlić jego życiorys? Ewa Stankiewicz
Ofiary miały zniszczone płuca Szokujący obraz obrażeń ciał ofiar smoleńskiej katastrofy wyłania się z dokumentów sekcyjnych, do których dotarła „Gazeta Polska”. Wynika z nich, że w kilku przypadkach stwierdzono rozedmę płuc, która objawia się zniszczeniem pęcherzyków płucnych. Dotyczyło to osób, u których za życia nie stwierdzono rozedmy. W dwóch przypadkach dotyczyło to osób, które w związku z wykonywaną pracą okresowo przechodziły szczegółowe badania lekarskie. W dokumentacji medycznej znajduje się także opis wskazujący na krótkotrwałe, ale niezwykle silne działanie ognia, co może świadczyć o działaniu fali termicznej. To właśnie m.in. ze względu na informacje zawarte w protokołach sekcyjnych do Smoleńska na przełomie września i października ubiegłego roku pojechali biegli oraz prokurator, którzy przebadali m.in. wrak Tu-154M. Wiadomo, że specjalistyczne urządzenia wykazały na niektórych badanych fragmentach TNT, czyli trotyl. Jak już pisała „Gazeta Polska Codziennie”, w najbliższych tygodniach prokuratura wojskowa podejmie decyzję na temat ewentualnych kolejnych ekshumacji trzech ciał ofiar katastrofy. Na początku grudnia 2012 r. do Wojskowej Prokuratury Okręgowej (WPO) w Warszawie trafił wniosek członka rodziny jednej z ofiar katastrofy smoleńskiej. Po lekturze protokołów sekcyjnych, które bliscy otrzymali z Rosji, okazało się, że po raz kolejny opis nie zgadza się z wiedzą rodziny, która do momentu podjęcia przez śledczych decyzji chce pozostać anonimowa. Jak wynika z oficjalnych danych Naczelnej Prokuratury Wojskowej, Rosjanie do dziś nie przekazali nam kopii pełnej dokumentacji czynności przeprowadzonych na terenie Federacji Rosyjskiej, dotyczącej „oględzin, identyfikacji oraz sekcji zwłok ofiar katastrofy samolotu Tu-154M nr 101 wraz z kopią dokumentacji fotograficznej”. Aktualnie powołani przez wojskowych śledczych biegli pracują nad opiniami dotyczącymi okoliczności, przyczyn i mechanizmu zgonu sześciu ofiar katastrofy, ekshumowanych w okresie od września do listopada 2012 r. Jak wynika z oficjalnego komunikatu, opinie powinny wpłynąć do prokuratury w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Prokuratura nie zgodziła się, aby w ekshumacjach i ekspertyzach uczestniczył światowej sławy anatomopatolog prof. Michael Baden.
Dorota Kania
DAJCIE MI PUNKT PODPARCIA Punkt podparcia Obiecałem Państwu analizę trwającego właśnie ataku na państwo polskie w formie szantażu; ataku, który – na co wiele wskazuje – ma w zamyśle doprowadzić do istotnego przemeblowania na polskiej scenie politycznej. Zanim przejdziemy do analizy rzeczywistości, kilka uwag wstępnych. Po pierwsze, nieprawdziwa jest moim zdaniem teza, że układ rządzący jest homogeniczny, to znaczy, że są ‘my’ i są ‘oni’; otóż tak po ‘ich’ jak i po ‘naszej’ stronie da się wskazać na obozy. Po stronie władzy obozy są dwa – ośrodek prezydencki i ośrodek rządowy. Obydwa te ośrodki ogłosiły już swoje cele strategiczne: ośrodek prezydencki w swoim dokumencie nazwanym Strategiczny Przegląd Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie pisze się wprost o oparciu naszego bezpieczeństwa o Rosję (a jest to więc de facto w sensie geopolitycznym powrót do sytuacji sprzed 1991 roku); z drugiej strony, niejako w odpowiedzi, mamy deklarację Donalda Tuska o jak najszybszym wejściu do strefy euro, bez względu na koszty. To oznacza całkowite włączenie polskiej gospodarki w niemiecki krwiobieg gospodarczy, bo nasze gospodarki, po dwudziestu latach rządów geniuszy, są niemalże komplementarne – tam wysokie technologie, tu surowiec, tam kwalifikacje, tu siła robocza. Jesli centrum decyzyjne przeniesie się do Berlina (a przypominam, że swego czasu z Bundestagu wyciekł projekt budżetu Irlandii) ta ‘komplementarność’ będzie się utrwalać. Donald Tusk wraz z kolegami chce dzisiaj uciec od Rosji w czułe objęcia cioci Merkel, która zabierze majątek, ale da kieszonkowe – taka teza pomocnicza.
Po drugie, nie jest prawdą, że sojusz niemiecko-rosyjski nie jest układem dynamicznym, i że w jego ramach nie dochodzi do dyskusji i wymierzonych wzajemnie przeciw sobie akcji zmierzających do poszerzenia własnej strefy wpływów kosztem sojusznika. Pamiętajmy, że zanim doszło do jego zawiązania Niemcy przystąpiły do udziału w ‘zbrodni’ na rosyjskich interesach, to jest po ‘odzyskaniu’ schedy po nieboszczce Austrii doprowadziły do aneksji Kosowa na rzecz Albanii; podążając starym szlakim z początków XX wieku naruszyły kanoniczne interesy rosyjskie na Bałkanach. Wydaje się, że w obszarze ‘znaków zapytania’ znalazły się Ukraina, Polska i kraje bałtyckie, stąd identyczna decyzja rządów Łotwy i Litwy, które obrały ‘kurs na euro’ bez względu na ekonomiczne konsekwencje. O ile w przypadku krajów bałtyckich decyduje ich wielkość oraz fakt braku wsparcia ze strony Polski, o tyle po polskiej stronie decydującym czynnikiem jest posiadanie możliwości wywierania nacisku na kształt polskiego życia politycznego w związku ze ‘sprawą smoleńską’. Przypomnijmy, że do sierpnia 2012 roku kanoniczną wersją smoleńską, wspartą autorytetem prezydenta Komorowskiego i Miedwiediewa (wspartą w czasie zanim wymienił się z Putinem), była wersja wypadku. Ona niosła ze sobą znaczne obniżenie się prestiżu kraju, co było na rękę tak Rosji jak i Niemcom. We wrześniu 2012 roku wajchowi przestawili wajchę i dopuścili by w świadomości publicznej zaistniały dwie hipotezy: wypadkowa i wybuchowa. Dopuszczenie hipotezy ‘wybuchowej’ wiązało się z widoczną porażką utrwalenia hipotezy ‘wypadkowej’, co Polska zawdzięcza wyłącznie publicystom niezależnym, którzy wypełnili pustkę powstałą pomiędzy 10 kwietnia 2010 roku, a wrześniem 2010, a po tej dacie również działaniom Zespołu Parlamentarnego i środowisku ‘niezłomnych kobiet’, włączając w to wdowy i dziennikarki – taka, typowo polska specyfika. Natomiast dopuszczenie do obiegu ‘hipotezy ‘wybuchowej’ to jeszcze nie koniec. Aby polskiej klasie rządzącej nie pozostawiać wyboru opcji całą akcję wsparto ‘Gorojaninem iz Bernaua’, którego cykliczne publikacje (rozplanowane w czasie i skorelowane z kolejnymi fazami rozgrywki wewnętrznej w Polsce) pochodzą od FSB, a to stwierdzenie pozwolę sobie wesprzeć autorytetem Bogdana Święczkowskiego. Włączenie Gorojanina jest bardzo istotne, bo jego zadaniem jest pokazanie Polakom, że jeśli będą opierać się przed przyjęciem ‘wersji wybuchowej’, to wtedy obowiązująca stanie się wersja ‘Gorojanina’, a ta ma siłę o wiele większą niż siła trotylu, o czym na końcu, bo chronologia nakazuje zająć się właśnie najpierw trotylem. Jak już wspomniałem wersja ‘wypadkowa’ spełnia swoją rolę osłabiając pozycję Polski jako hipotetycznego sojusznika militarnego kogokolwiek (a w zasadzie myślimy tu o sojuszu z USA), w związku z tym, że Polakom nie wolno powierzać żadnych militarnych technologii, bo nie są w stanie ich zabezpieczyć, ani nie dają gwarancji właściwego ich wykorzystania w razie potrzeby. Natomiast wersja wypadkowa nie narusza status quo w Polsce (rosyjsko-niemieckiego). Inaczej jest z wersją ‘wybuchową’, która musi w praktyce zmieść cały obóz Donalda Tuska, który jest tej wersji zakładnikiem w o wiele większym stopniu niż obóz prezydencki, bo to urzędnicy i funkcjonariusze podlegli rządowi zabezpieczali i nadzorowali lot, i to jego bezpośredni podwładni kierowali pracami komisji żyrując wersję MAK-owską. W przypadku przyjęcia hipotezy ‘wybuchowej’ odpada ‘przyczynienie się’ do tragedii kancelarii Kaczyńskiego (bo nie można przyczynić się do bycia wysadzonym w powietrze), a wszelkie ‘propagandowe’ próby przerzucenia odpowiedzialności na ofiary w formie ‘nacisków’, ‘niesterylności kokpitu’, ‘generałów’, ‘pośpiechu’ tracą sens. Za ‘wybuch’ odpowiada rząd i podległe mu służby. Zauważmy, że do tej pory, przy przyjętej w oficjalnych dokumentach państwowych wersji wypadkowej, wszelkie próby podkreślania rażących zaniedbań w systemie bezpieczeństwa i pracy kancelarii premiera były ‘przykrywane’ wrzutkami: ‘mogli nie wsiadać’, ‘mogli nie lecieć’, ‘mogli nie lądować’. Całą ta argumentacja (przyznajmy: sprytna i dość chętnie przyjmowana przez dużą część Polaków) w przypadku uprawdopodobnienia się wybuchu traci sens, a furia wodzonych za nos zwróci się przeciwko Tuskowi i to najprawdopodobniej w sytuacji pogarszającego się stanu portfeli. Mamy więc wybuchowy koktajl braku kiełbasy i szlachetnego pretekstu do wyrażenia swojej wściekłości. Do tego wróg staje się wrogiem wewnętrznym, a grożenie wojną z Rosją traci sens, jeśli to Moskwa wskazuje na wybuch i żąda znalezienia i ukarania sprawców, a więc odwaga znów stanieje.
Nowa opcja ‘konserwatywna’ Nie wydaje mi się natomiast, by ‘wybuchy’ szkodziły w jakiś sposób obozowi prezydenckiemu. Komorowski nie nadzorował ani pracy służb 10 kwietnia, ani prac agend rządu po 10 kwietnia. Jedyne, co można by przeciw niemu propagandowo wykorzystać to błyskawiczne przejecie obowiązków, wspominanie jego słynnych przypadków prekognicji, czy jakiegoś powodu do radości przy okazji powrotu trumien po 10 kwietnia. Ale to czy uda się coś takiego wykorzystać zależy już od ochoty i chęci mainstreamowych mediów; Komorowski i tak nie będzie się cieszył sympatią tych niszowych, jako i dziś się nie cieszy z oczywistych powodów, a wyniki badań sympatii społecznych są nieubłagane (moim zdaniem pompowane, ale tylko po to by utwierdzić w przekonaniach) – ośrodek prezydencki cieszy się poparciem circa 70% aktywnych politycznie Polaków, a więc jest uważany za nieuwikłany w bieżące spory polityczne. Każdy z akolitów Tuska, który nie chce pójść razem z Tuskiem na dno ma tylko jeden wybór: wyjść z Platformy i przepoczwarzyć się w zaplecze polityczne obozu prezydenckiego. Jesteśmy w trakcie obserwowania właśnie takiego spektaklu, przy czym rolę ‘klina’ odgrywa tutaj prezydencki przyjaciel i kompan polowań na Białorusi Palikot. Jego zadaniem, poprzez podnoszenie różnego rodzaju tematów obyczajowych, jest danie ‘konserwatywnej’ frakcji w PO pretekstu do oddzielenia się od klubu ‘z powodu różnic światopoglądowych’. Zwracam uwagę, że przywódca ‘konserwatystów’ Jarosław Gowin już wskazał na propozycje prezydenckie w sprawie ‘związków’, jako zgodne z wizją jego i jego kolegów. Sprawa aparatczyka PZPR oraz posiadacza paszportu z prawem wielokrotnego przekraczania granicy PRL, dzisiaj przebranego w spódnice, z dorobionym, sztucznym biustem i starannie wygolonym podbródkiem ma być ‘wisienką na torcie’, kompromitującą Tuska i kreującą konserwatywny wizerunek Gowina, któremu znakomita większość Polaków w wojnie o ‘babę z brodą’ otwarcie lub milcząco przyzna rację. Stanowisko Tuska w sprawie komedianta znamy; stanowisko jego klubu stanie się wyznacznikiem swoistego, wewnętrznego ‘wotum zaufania’, a głosowanie pokaże, ile szabel zostało przy Tusku. Podejrzewam, że niewiele. Obóz prezydencki nie poprzestaje jedynie na demontażu Platformy Obywatelskiej; jak widać z przebiegu obchodów 11 listopada 2012 roku oraz poszerzaniu platformy dyskusji z panami z WSI w ramach Biura Bezpieczeństwa Narodowego, buduje ‘szerokie porozumienie’ ‘sił konserwatywnych y narodowych’, z ‘wybitnymi przedstawicielami’ w osobach Halla czy Giertycha (ten ostatni odbudowuje swoją wiarygodność w oparciu o wydumany konflikt z o. Rydzykiem, bo wymagania ‘targetu’ są jakie są; przeszłe zbyt bliskie związki z patriotycznym nurtem w polskim Kościele kładą się cieniem na osobie w oczach wyborców Komorowskiego; możliwe również, że dostał taką propozycję – przystąpienie w zamian za zerwanie, i czuje się teraz jak Piasecki po rozmowie z Sierowem). W obradach BBN wzięli również udział przedstawiciele Solidarnej Polski, co jasnym znakiem, że uświadomili sobie, że bez dźwigara z Dużego Pałacu o fotelach w Sejmie, Senacie lub Europarlamencie będzie można zapomnieć. Obóz rządowy podjął w pierwszym odruchu próbę zneutralizowania ‘trotylu’- miała temu służyć akcja uzgodniona przez Grasia z Hajdarowiczem oraz zadziwiające dla niezorientowanych nagłe ‘przebudzenie’ w sprawie odzyskania wraku. Co oczywiste, wraz ze zwrotem wraku szansa istnienia trotylu na wraku minimalizuje się do zera, a po jego kilkudniowej podróży samochodowej ze Smoleńska będzie pachniał i wykazywał ślady obecności płynu ‘Lenora’. Pani Catherine Ash okazała się być jednak nie aż tak czuła na problemy polskiego obozu rządowego, co może wskazywać na to, że inna pani – pani kanclerzyca - położyła na Tusku tak zwaną laskę. Obóz rządowy – moim zdaniem – podjął jeszcze inną próbę neutralizacji ‘trotylu’ w postaci wytworzenia wrażenia, że w Polsce szaleją z nikim nie związani ‘terroryści’, dysponujący możliwościami wysadzania już nie tylko Tupolewów, ale całych parlamentów i ministerstw; sądząc po uśmiechach panów z ABW na konferencji prasowej oraz po pomyśle odebrania tej służbie uprawnień śledczych połączonym z degradacją jej znaczenia i zesłaniem jej szefa do Hiszpanii, Donald Tusk nie może być pewnym ich lojalności. W sprawie wybuchów, ale również w sprawie „Gorojanina’ obóz prezydencki zachował stoicki spokój poza jednym choć dość symptomatycznym ruchem, a więc zwołaniem nagłego posiedzenia BBN-u w sprawie ‘możliwego wpływu na wewnętrzne sprawy Polskie’. Ustalenia są tajne poprzez poufne, natomiast jak dla mnie nie ulega wątpliwości, że w czasie obrad ich uczestnikom jasno przedstawiono ‘opcje’, jeśliby się nie domyślali bądź udawali, że się nie domyślają.
Opozycja A jak sprawa wybuchów ma się do opozycji w kontekście przyszłej polaryzacji sceny politycznej na ‘obóz Komorowskiego’ i ‘obóz Kaczyńskiego’? No cóż, ustalenia Zespołu Parlamentarnego, który w tej sprawie jest głosem opozycji będą szerokim wsparciem dla wersji wybuchowej, bo żadnych innych hipotez Zespół Parlamentarny nie drążył; właściwie cały autorytet zaplecza naukowego Zespołu Parlamentarnego jest położony na szali wybuchów. Różnego rodzaju komentarze, wydźwięk prywatnych rozmów zdaje się świadczyć o tym, że przyjęcie wersji ‘wybuchowej’ jako obowiązującej opozycję zadowala, dając solidne podstawy do rozliczenia obozu Tuska i to rozliczenia poważnego, a myślę tutaj o długoletnich wyrokach więzienia włącznie. Uznanie wersji ‘wybuchowej’ spowoduje silne wzmocnienie szeregów jako rezultat zwycięstwa po dwuletniej walce z Tuskiem i jego komisjami, wzrost pozycji ‘twarzy’ tej walki, a więc Antoniego Macierewicza, który – nie widzę innych kandydatur – ma szansę stać się przyszłym liderem przejmując schedę po Jarosławie Kaczyńskim (nikt z tak zwanego ‘zakonu PC’ nie jest mu w stanie zagrozić), oraz szanse na dobry wynik wyborczy.
Pytanie, jak dobry, oraz kolejne: z kim będzie walczył PiS o rząd dusz, z jakiego typu formacją? I to jest clou, bo obóz prezydencki nie będzie zdaje się obchodził Jarosława Kaczyńskiego od lewej, ale od prawej flanki. Palikotem radziłbym sobie nie zaprzątać głowy, bo to jest narzędzie służące odseparowaniu grupy Gowina do reszty Platformy (ewentualnie przejęcie całości bez Tuska i jego najbliższych przybocznych) oraz późniejszej neutralizacji Millera i SLD. Platforma musi popierać paliwygłupy, bo przecież obrała kurs europejski, a więc wejście w klincz z lobby homoseksualnym byłoby samobójstwem – nie ma drogi powrotu na pozycje konserwatywne. Obóz Komorowskiego ma wiele atutów w ręku. Może okazać się atrakcyjny i dla konserwatywnych rusofili i dla filistra, jeśli byłby ‘związany służbowo’; możemy w najbliższym czasie spodziewać się znacznego ‘konserwatywnienia’ środowisk dotychczas liberalnych, a przyznajmy szczerze: z obyczajowego punktu widzenia Putin ma do zaoferowania więcej konserwatywnego podejścia niż Bruksela; o czym jak sądzę miała naszych ‘konserwatystów’ przekonać misja Jego Światobliwości Patriarchy Moskiewskiego i całej Rusi Cyryla I, który zapewne gorliwie udaje się w misje ekumeniczne, ale niekoniecznie bez aprobaty Cara. Osią politycznego sporu będzie więc ‘konserwatyzm oparty o Moskwę’ versus ‘konserwatyzm patriotyczny’; podziały pójdą głęboko, w tym również w poprzek Kościoła. Osłabieniem obozu opozycji byłoby natomiast niespodziewane znalezienie się w obozie kremlowskim, a więc obozie mówiącym jednym głosem przeciwko urzędującemu premierowi RP. To dałoby znakomitą pożywkę dla teorii, że oto opozycja, razem z Komorowskim i Putinem ‘wyprowadza Polskę z UE’. Przebiśniegi takiej strategii już mogliśmy obserwować, kiedy to premier Tusk z mównicy sejmowej oskarżył opozycję o współdziałanie z Rosjanami. Analizę należałoby tu uzupełnić o zmianę priorytetów dotyczącą uzbrojenia polskiej armii oraz o nowo uchwalone prawo pozwalające na ‘wzywanie’ dowolnej ilości zaciężnych spoza granicy na mocy rozporządzenia, ale to poza zakresem mojej kompetencji. Może ktoś się podejmie odpowiedzi na pytanie: jakim celom ma służyć plan wyposażenia całej polskiej armii w karabinek MSBS-5,56 w standardzie podobnym wyposażeniu oddziałów specjalnych armii NATO? Na jakiego rodzaju konflikt jest to szykowane, a przypomnijmy, że obydwie inicjatywy narodziły się w gabinetach MON, a karabinek MSBS uzyskał nawet wsparcie Ministerstwa Skarbu, co w ciężkich czasach musi wskazywać na priorytet. Teraz przyjrzyjmy się na chwilę innym konsekwencjom uznania ‘hipotezy wybuchowej’ za obowiązującą. Otóż jak były wybuchy i był trotyl, to ktoś je podłożył. Z pewnym, takim niedowierzaniem reagowałem na próby zaimplementowania publiczności poglądu, że ładunki zainstalowano w Samarze; pomijając technikalia, próba udowodnienia takiego zdarzenia byłaby możliwa przed 10 kwietnia, ale po to już nie bardzo; ponadto przypominam, że jeśli Rosjanie dopuszczą do uznania ‘hipotezy wybuchowej’, to na pewno nie w wersji ‘made in Samara’, tego możemy być pewni. Poza tym hipoteza ‘wybuchowa’ ma pewnego rodzaju luki logiczne, a najłatwiej byłoby je sprawdzić udając się do fachowca od wysadzania Tupolewów :) i zadając pytanie, gdzie umieściłby ładunki wybuchowe, gdyby chciał, żeby lecący z prędkością ponad 200 km na godzinę Tupolew upadł właśnie w tym, a nie innym miejscu i by żaden z pasażerów nie ocalał; jakiego typu ładunki by założył, w jakich ilościach, oraz jak by je zdetonował (konkrietno – jaki typ zapalnika). Przy czym, nad lukami polska publiczność przejdzie do porządku dziennego, bo sama atrakcja ‘wieszania’ winnych, już bez obawy, że mogą ich bronić ‘ruskie bagnety’, a wręcz przeciwnie, spowoduje masową euforię w społeczeństwie, które wie, że ktoś mu ‘zajumał’ portfel, ale nie wie kto dokładnie, kiedy, i w jaki sposób. ‘Wieszanie’ zrekompensuje ten ból, no i nie można nie zauważyć, że pułkownik Putin, jako sprawiedliwy wśród narodów świata, urośnie, w kontekście wdrukowanego udanie faktu, że ‘sojusznicy znów zdradzili’. Tak na marginesie, nawet jeśli moje analizy są o kant potłuc, to są nawet dla mnie dość przekonujące, więc jeśli je ktoś ‘tam’ (w co wątpię) czyta, to mogę bezwiednie wystąpić w kolejnej odsłonie ‘Jak wywołałem wojnę światową’... O la la!
Polski Breivik? ‘Wybuchy’ rodzą pewną trudność, bo trzeba będzie w Polsce znaleźć zamachowców. Próba wykreowania ‘polskiego Breivika’ się nie powiodła; próba szukania wykonawców wśród ‘kół zbliżonych’ do wojska powieść się nie może, bo uderzałaby w zaplecze obozu prezydenckiego; pozostaje albo zmajstrować nowego, lepszego Breivika, albo obarczenie odpowiedzialnością służby cywilne. W każdym razie trzeba przynieść ‘głowę zdrajcy’, a to jest zawsze sytuacja niemiła i stresująca, bo do tej pory walczyliśmy, ale umowa była, że bez ofiar. I właśnie tutaj pojawia się nam Gorajanin z Bernaua, który bez zbędnych ceregieli, pomimo prześladowań przez FSB, z zegarmistrzowską precyzją ujawnia fragmenty drobiazgowej dokumentacji tak miejsca zdarzenia, jak i ciał ofiar. Przypomina to trochę odkrywanie kart przez pokerzystę, któremu składa się wielki pikowy, a my obserwujemy jak pozostali uczestniczący w grze ‘pasują’. Jak się wydaje nie ma w tej chwili w Polsce chętnych do powiedzenia ‘sprawdzam’, stąd reakcja, w której podkreślano tylko jeden aspekt problemu, to jest aspekt naruszenia czci ofiar i państwa, które te osoby reprezentowały. Oczywiście winnym tego naruszenia jest BOR, który dopuścił się opuszczenia warty przy cele śp. Prezydenta. Natomiast nikt według mojej wiedzy nie uznał za właściwe, by – podobnie jak to się dzieje w przypadku znanej nam dokumentacji wraku – przekazać wysokiej rozdzielczości materiały do oceny właściwym ekspertom, na przykład patologom, którzy przy ograniczeniach wynikających z wydania opinii jedynie na podstawie zdjęć jakieś jednak wnioski z charakteru i rozmiaru obrażeń mogliby wydać, a przypomnijmy dodatkowo, że inaczej niż w przypadku wraku tego rodzaju ekspertyza może zostać uzupełniona o badanie ciał w drodze ekshumacji. Mnie osobiście, jako niefachowca, zainteresowały niektóre szczegóły ubiorów. Póki co, całość sprawia dość makabryczne wrażenie, że największa po II WŚ tragedia narodowa dotyczy Tu-154, a nie jego pasażerów.
Łysi jadą do Moskwy Sytuacja jest trudna i w tej trudnej sytuacji znów znów ‘Łysy’ jedzie do Moskwy, a w zasadzie dwóch Łysych, to jest przedstawiciel ‘układu Wrocławskiego’ w Platformie i konkurent Tuska – Grzegorz Schetyna oraz reprezentujący anty-Millerowską frakcję post-pezetpeerowskiej lewicy Włodzimierz Cimoszewicz. Na zaproszenie rosyjskiej Rady Regionów, coby ‘pogadać’ o stanie i perspektywach rozwoju stosunków. Jakby się ktoś interesował to w rosyjskich realiach takie kroki nie są podejmowane bez wiedzy i aprobaty Kremla. Co tam ustalą, nie wiem, ale pewnie jakiś szeroki front ‘porozumienia społecznego’ w oparciu o pałac. Jeśli będzie wystarczająco poważny, do odegrania roli jednego z frontmanów dołączy Aleksander Kwaśniewski. I tak będzie wyglądał stolik po kolejnym rozdaniu: szeroka pro-rosyjska koalicja ‘konserwatywna’, koncesjonowana ‘pro-Europejska liberalna lewica’ i pro-amerykański obóz patriotyczny. ‘Lewica’ i ‘prawica’ powinno się pisać w cudzysłowach, bo to pojęcia dzisiaj kompletnie wyprane z jakiegokolwiek znaczenia, a w polskich realiach w zasadzie nie stoją za nimi żadne określone przekonania ideologiczne. Ciekaw jestem Państwa zdania. BTW, w wigilijny wieczór, podążając za starodawnym obyczajem odblokowałem wsiech zablokowanych, więc śmiało; natomiast uprzedzam, że każdy najazd ludzi o złych a więc niemerytorycznych intencjach, skończy się ponownie w lochu, a kolejna wigilia daleko. ROLEX
Prof. Baden: Obrażenia typowe dla wybuchu Jeśli płuca są w ten sposób zniszczone od wewnątrz, oznacza to, że mogło dojść do wybuchu na pokładzie samolotu – mówi prof. Michael Baden. Tygodnik „Gazeta Polska” ujawnił informacje z dokumentów sekcyjnych. Wynika z nich, że u niektórych ofiar katastrofy smoleńskiej stwierdzono rozedmę płuc. Z dokumentów sekcyjnych, do których dotarła „Gazeta Polska”, wyłania się szokujący obraz obrażeń ciał ofiar katastrofy rządowego tupolewa z 10 kwietnia 2010 r. Wynika z nich, że w kilku wypadkach u ofiar stwierdzono rozedmę płuc, która objawia się zniszczeniem pęcherzyków płucnych.
– To, że rozpoznano rozedmę, jest naprawdę niezwykłe, ponieważ jest to rzadko spotykane u ofiar katastrof lotniczych – przyznaje w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie” światowej sławy patomorfolog prof. Michael Baden. Co ważne, rozpoznano ją u osób, u których za życia nie stwierdzono takich schorzeń. Ponadto w dwóch wypadkach diagnoza dotyczyła ofiar, które w związku z wykonywaną pracą regularnie przechodziły okresowe szczegółowe badania lekarskie. Jak tłumaczy prof. Baden, jeżeli płuca są zniszczone od wewnątrz, oznacza to, że mogło dojść do wybuchu na pokładzie samolotu. – Podczas eksplozji powietrze będące pod ogromnym ciśnieniem dostaje się do płuc i prowadzi do tzw. nagłej świeżej rozedmy, niszcząc pęcherzyki płucne. Inaczej nie da się wytłumaczyć tych zmian – mówi patomorfolog. W dokumentacji medycznej sekcji znajduje się także opis wskazujący na krótkotrwałe, ale niezwykle silne działanie ognia, co może świadczyć o działaniu fali termicznej.
Katarzyna Pawlak, Aleksandra Rybińska
Cejrowski ma sposób na fotoradary Wojciech Cejrowski ma sposób na fotoradary. Dziennik.pl podaje, że na swoim profilu na Facebooku dziennikarz napisał, że dostał od prawnika wzór pisma, który zastosuje przy najbliższej okazji, gdy dostanie mandat. "Zastosuję go z wielką przyjemnością" - zaznaczył Cejrowski.
"Szanowny Panie Komendancie, W dniu 22.07.2012 o godz. 19.30, zostało zrobione zdjęcie (rzekomo mojego pojazdu) o Numerze Rej. 12PIGS43 i przesłano dokumentację na mój adres. Jednakże obawiam się, że przesłana dokumentacja jest niestety niekompletna, a co za tym idzie, obawiam się również, że wykazany na zdjęciu z fotoradaru - pomiar prędkości - może niestety nie być prawidłowy, o ile na zdjęciu został faktycznie uwieczniony mój pojazd. Bardzo chciałbym pomóc Panu Komendantowi w ustaleniu sprawcy wykroczenia, ale najpierw proszę o rozwianie wszelkich moich wątpliwości. Jednak - do rzeczy: Oświadczam zgodnie z prawdą, iż nie wiem, czy na zdjęciu został uwieczniony mój pojazd, gdyż po polskich drogach porusza się wiele pojazdów podobnych do tych z przesłanego przez Państwa zdjęcia, natomiast tablice rejestracyjne są elementem łatwo wymienialnym i można je bez problemu podrobić i zamontować w innym pojeździe. Moje wątpliwości mogłyby zostać rozwiane w przypadku umożliwienia porównania znaków szczególnych pojazdu jak numer identyfikacyjny pojazdu czy numer silnika z danymi w dowodzie rejestracyjnym mojego pojazdu, tak jak to jest sprawdzane na przeglądach okresowych. Nie wspomnę już o tym, że na zdjęciu nie widać /ani marki ani modelu pojazdu ani rodzaju nadwozia/, a także nie mam możliwości sprawdzenia koloru pojazdu, co budzi moje wątpliwości czy to faktycznie jest mój pojazd. Tutaj jednak poproszę o przesłanie zdjęcia w wyższej rozdzielczości (i jeśli to możliwe w kolorze), co niewątpliwie pozwoli na rozpoznanie pewnych cech szczególnych sfotografowanego pojazdu, natomiast nie ulega wątpliwości, że większość samochodów, wygląda podobnie (szczególnie w perspektywie zdjęcia „od tyłu” / „z przodu”), więc i mój samochód jest podobny do tego pojazdu ze zdjęcia. Dlatego też zwracam się z uprzejmą prośbą o przesłanie fotografii w wysokiej rozdzielczości i w kolorze – rozpoznanie cech szczególnych mojego pojazdu, oraz niewykadrowanej, żeby mieć pewność, że na oryginalnym zdjęciu nie znajduje się inny pojazd, którego ewentualna obecność mogłaby zafałszować pomiar prędkości. Poproszę o przesłanie dokumentu uprawniającego Komendę Policji w Pacanowie do użycia fotoradaru marki /nazwa marki fotoradaru/ o numerze /numer fotoradaru/ w dn. 22.07.2012 na /lokalizacja sfotografowanego zdarzenia/ lub podanie odpowiednich aktów prawnych, na mocy których Komenda Policji w Pacanowie dokonała pomiaru prędkości. A także dokumentu zezwalającego funkcjonariuszom Komendy Policji w Pacanowie na prowadzenie pomiarów w lokalizacji umiejscowienia fotoradaru przy użyciu radarowego przyrządu kontroli prędkości, wydaną i podpisaną przez odpowiedzialnego za ten rejon Komendanta Policji na wskazany czas kontroli (Ustawa prawo o ruchu drogowym Dz. U. z 2005 r. nr 108, poz. 908, z późniejszymi zmianami). Poproszę o podanie dokładnego adresu umiejscowienia fotoradaru w dniu 22.07.2012 na /lokalizacja sfotografowanego zdarzenia/. Poproszę o przesłanie dokumentacji potwierdzającej, iż zgodnie z przepisami prawnymi obowiązującymi od 1 lipca 2011 r. strefa pomiaru prędkości była oznaczona znakiem D-51. a urządzenie fotoradaru było oznaczone kolorem żółtym. Poproszę o przesłanie dokumentu legalizacji wtórnej oraz ponownej/kolejnej/okresowej urządzenia użytego w czasie pomiaru. Poproszę o przesłanie dokumentacji potwierdzającej brak występowania zakłóceń mechanicznych, elektromagnetycznych i innych mających wpływ na dokonywanie pomiaru przez radarowy przyrząd pomiaru prędkości wydany przez właściwy Państwowy/ Okręgowy Urząd Miar w formie oficjalnego pisma np. świadectwa legalizacji miejsca dokonywania pomiaru lub świadectwa homologacji miejsca dokonywania kontroli. Prośbę swoją motywuję faktem, iż miejsce pomiaru prędkości musi spełniać wymagania wskazane w Rozporządzeniu Ministra Gospodarki z dnia 9 listopada 2007 r. w sprawie wymagań, którym powinny odpowiadać przyrządy do pomiaru prędkości pojazdów w ruchu drogowym. Poproszę o przesłanie informacji na temat sytuacji meteorologicznej w dniu 22.07.2012 (ze szczególnym uwzględnieniem godzin /zakres godzinowy przed i po godzinie zdarzenia/), która również ma wpływ na wynik prowadzonego pomiaru tj. temperatury oraz wilgotności względnej powietrza. Szczególnie ważnym czynnikiem jest wilgotność względna powietrza, a z tego co pamiętam to /tu wymienić np. że w miesiącu kiedy nastąpiło zdarzenie/ był dość bogaty w opady atmosferyczne, więc istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że wilgotność względna powietrza przekroczyła graniczną wartość 95%, a więc pomiar dokonany w wilgotności powietrza powyżej 95% byłby nieprawidłowy. W przesłanej przez Państwa dokumentacji brakuje danych funkcjonariuszy dokonujących kontroli i/lub instalujących urządzenie wraz z osobowym zezwoleniem do wykonywania kontroli wydanym przez KPP (Rozporządzenie Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji z dn. 18 lipca 2008 r. w sprawie kontroli ruchu drogowego Dz. U. z dnia 18 lipca 2008 art. 14), a zgodnie z kodeksem drogowym dokonujący kontroli ma obowiązek okazać te dokumenty samodzielnie lub na żądanie osoby kontrolowanej. Pomijam fakt, że wysłana do mnie korespondencja była podpisana faksem, a nie oryginalnym podpisem funkcjonariusza Policji. Stąd prośba o przesłanie stosownych dokumentów. W przesłanej przez Państwa dokumentacji brakuje również informacji o sposobie instalacji fotoradaru oraz jego osłonie w czasie przeprowadzenia pomiaru, czyli rodzaj gruntu, na jakim umiejscowiono fotoradar, kącie, jaki oś fotoradaru tworzyła z osią jezdni w chwili pomiaru. Nieprawidłowe ustawienie kąta powoduje zafałszowany pomiar prędkości, a przez to niezachowanie urzędowego wymogu dokładności pomiaru urządzenia. Nie znając kąta pomiaru urządzenia, nie można ustalić rzeczywistej prędkości mierzonego pojazdu, a urządzenia radarowe mogą pokazywać błędne dane w przypadku niezachowania wymaganego kąta między osią fotoradaru a osią jezdni. Dlatego też proszę o przesłanie stosownych dokumentów. Proszę o dokładne informacje - czy w przesłanej przez Państwa dokumentacji prędkość zarejestrowanego pojazdu jest już pomniejszona o błąd pomiarowy, który dla urządzenia /nazwa fotoradaru/ wynosi ± /podać błąd pomiarowy urządzenia/ km/h (dla prędkości poniżej 100 km)? Na jakiej podstawie prawnej Komenda Policji w Pacanowie wystawia wezwanie i mandat karny? Proszę o podanie stosownych regulacji prawnych. Uprzejmie proszę o przesłanie informacji kto jest właścicielem fotoradaru marki /nazwa fotoradaru/ o numerze /numer fotoradaru/, a także czy Komenda Policji w Pacanowie sama zajmuje się obróbką zdjęć wykonanych przez ww. fotoradar czy zleca to firmom zewnętrznym? Jeżeli tak, to proszę o podanie danych podmiotu. Na zakończenie pragnę zwrócić się do Pana Komendanta z prośbą o przesłanie ww. dokumentów (podanych w punktach), dzięki którym będę mógł rozwiać swoje wątpliwości odnośnie przesłanego mi wezwania / mandatu karnego, a także odnośnie pojazdu oraz osoby znajdującej się na zdjęciu z fotoradaru. Niekompletna dokumentacja stawia pod znakiem zapytania zasadność wskazania sprawcy wykroczenia, gdyż nie jest do końca jasnym, czy faktycznie doszło do wykroczenia, tj. czy zarejestrowane zdarzenie spełnia warunki określone w Rozporządzeniu Ministra Gospodarki w sprawie wymagań, którym powinny odpowiadać przyrządy do pomiaru prędkości pojazdów w ruchu drogowym, oraz szczegółowy zakres badań i sprawdzeń wykonywanych podczas prawnej kontroli metrologicznej tych przyrządów pomiarowych z dn. 9 listopada 2007 r. Proszę o przesłanie ww. dokumentacji w ciągu 14 dni kalendarzowych od daty otrzymania niniejszego pisma. W przypadku braku przesłania ww. dokumentacji będę mieć podstawy do przypuszczenia, iż Komenda Policji w Pacanowie nie posiada ww. dokumentów a jednocześnie, że doszło po prostu do próby wyłudzenia grzywny (przez Urzędników Administracji Terenowej w celu podreperowania moim kosztem - budżetu Państwa oraz Gminy Pacanów - co stanowi podstawę (i jest moim prawnym obowiązkiem) do złożenia w Prokuraturze doniesienia o popełnieniu przestępstwa z Art. 300 KK. Oczekując na Państwa odpowiedź, pozostaję Z poważaniem,"
Niepokorny RAZ wraca na łamy "Rzepy" To normalne, że dziennikarz publikuje tam, gdzie mu zapłacą. Nienormalne, że nie umie tego wprost powiedzieć swoim fanom. Kiedyś popularny piosenkarz, znanym pod pseudonimem artystycznym "Stachursky", miał taki przebój:
To ja - typ niepokorny
Nikt nie wie, co we mnie tkwi
Ten sam, choć niepodobny
Kochanie, proszę, wybacz mi
Bardzo pasuje do zachowania niektórych "niepokornych". P. Eowina w swoim komentarzu przypomniała deklarację Ziemkiewicza z tekstu Nigdy z Hajdarowiczem... Nigdy z Hajdarowiczem nie będę w aliansach. Powiedziałem to chyba wystarczająco wyraźnie, ale skoro do niektórych nie dotarło, to powtarzam. Facet jest albo zwyczajnym słupem Tuska, a w takim razie zadawanie się z nim nie ma sensu, albo kompletnym idiotą, co wiedzie do wniosku tego samego. Wiele przesłanek wskazuje na pierwsze, wiele na drugie, trzeba też brać pod uwagę, że oba wiarianty się nie wykluczają. (...) Owoż ja mogę mieć do czynienia i mogę negocjować czy układać się z człowiekiem innej opcji, z człowiekiem z wrogich układów, nawet z szują czy gangsterem, dopóki mam do czynienia z osobą racjonalną - zawsze mogę powiedzieć: jest pan moim wrogiem, służymy przeciwnym stronom i skłóconym ze sobą Bogom, muszę pana zabić, a pan mnie, ale to nothing personal". Natomiast nie widzę sensu zadawać się ze "słupem", ani też z szajbusem, a zwłaszcza z dwoma w jednym, bo przecież, jak zaznaczyłem, nie wyklucza się to wzajemnie. Dlatego nie zamierzam nigdy mieć nic wspólnego z żadnym przedsięwzięciem, z którym związany jest p. Grzegorz Hajdarowicz. I to też "nothing personal", mam nadzieję, że wszyscy, włącznie z szujami i gangsterami, rozumieją moje stanowisko a także zacytowała doniesienia Gazety Wyborczejz tekstu "Autorzy niepokorni wracają do Hajdarowicza" Do "Rzeczpospolitej" wracają dziennikarze, którzy zerwali współpracę z Presspublicą po tym, jak Paweł Lisicki został przez zarząd spółki zwolniony ze stanowiska redaktora naczelnego "Uważam Rze". Na łamy "Rz" powrócili Ziemkiewicz, Mazurek, Semka i Warzecha. Chciałem uzupełnić wpis p. Eowiny tym, że pojawiła się nowa linia part... niepokornych, którą PiSowskie lemingi mają powtarzać, jak za Panią-Matką. W tekście Wściekłe plotkowanie red. Ziemkiewicz daje wykładnię, jak się bronić przed zarzutami. Najpierw długie zagajenie, o tym jaka to "Wyborcza" jest zła, jak "plują", są "wściekli" itd.. Po takim "zmiażdżeniu" przeciwnika, przydałyby się fakty, więc pisze Wydawało im się, że po sławnej rozmowie pod śmietnikiem kłujący ich w oczy dziennikarze niepokorni zostali raz na zawsze załatwieni. Że będą sobie mogli pisać już tylko po ścianie własnego mieszkania, łamy pozostawiając presstytutkom władzy. I zapanuje wreszcie w głównym nurcie mediów tak bardzo postulowana jedność ideowo-polityczna. A tu się okazuje, że nawet po pacyfikacji nie udało się znaleźć dla „Rzeczpospolitej” innego naczelnego i innego zespołu, niż taki, który jeśli chce napisać na przykład o ruchu narodowym, to zamówią tekst nie u nich, a u kogoś, kto ma nazwisko i własny pogląd na sprawę. Okazuje się, że bez Semki, Mazurka, Warzechy czy Ziemkiewicza wciąż ani rusz. „Szczujnym”, jak to mawiał Jerzy Dobrowolski, redaktorom z Czerskiej Nie pozostało więc nic innego, niż żałosne podpuszczanie: nie dawajcie Chrabocie szansy, nie publikujcie, obraźcie się, „pokażcie jaja” i zostawcie „odzyskane” łamy na wyłączność jedynie słusznym autorytetom!
Symptomatyczne jest to, że RAZ zrobił bardzo wiele, aby nie napisać wprost: będę publikował u Hajdarowicza. Gdyby tak napisał, to okazałoby się, że wściekli plotkarze mają racjęi cała pierwsza połowa Ziemkiewiczowskiego artykułu jest nic nie warta. Ściślej mówiąc, wyraża wściekłość samego delikwenta, że ktoś się ośmiela go czepiać. Swego czasu nabijałem się z Ludwika Dorna nie dlatego, że wrócił na listę wyborczą PiSu, co było całkowicie racjonalne, tylko dlatego, że wymyślił sobie jakąś idiotyczną formułę sprzymierzeńca i przyjaciela ludu pisowskiego. Z Ziemkiewiczem jest podobnie. W ramach autokreacji na prawicowy autorytet nie może napisać czegoś w stylu. Współtworzę ryzykowne nowe przedsięwzięcie medialne i potrzebuję dodatkowych dochodów. Musi swoim wielbicielom napisać, że prowadzi bohaterską walkę o miejsce na łamach. Jedną przyczyną jest pewnie próżność samozwańczego "ronina", która sprawia, że prawicowcy i „prawicowcy” nie umieją przyznać się do błędu. Ale jest też tak, że jeśli ktoś wychowa swoje lemingi na romantyków, to musi im wstawiać farmazony. Dubitacjusz
Kraina, gdzie suki noszą się jak damy… Gdy oglądam w TVN czy w TVP ludzi takich jak Czarzasty rozprawiających o działalności opozycyjnej Kaczyńskiego; gdy aparatczycy państwa mordującego robotników rozdają certyfikaty patriotyzmu; gdy widzę, jak byli opozycjoniści zaprzyjaźnieni z obecnym rządem w rocznicę Grudnia ‘70 powtarzają plwociny Urbana; gdy widzę, jak Palikot wpycha się do łóżka Jaruzelskiemu; a Miller i platformersi idą płakać nad losem Narutowicza – to przypomina mi się fragment dialogu Platona o państwie, „gdzie suki noszą się jak damy”. Platon, „Państwo”: „Bo jeżeli chodzi o zwierzęta, które ludzie chowają, to o ile są bardziej swobodne tam, niż gdzie indziej, w to by nikt nie uwierzył, kto by tego sam nie doświadczył. Po prostu suki prowadzą się tam, zgodnie z przysłowiem, całkiem tak jak ich panie, a zdarzają się też konie i osły przyzwyczajone do tego, żeby się poruszać po drogach bardzo swobodnie, i z godnością i wpadają na każdego przechodnia, jeżeli im nie ustąpi. I w ogóle w ten sposób, gdzie się tylko ruszyć, wszędzie pełno wolności”. W ten okrutnie ironiczny sposób opisywał Platon wynaturzoną demokrację, w której upadają kolejne cnoty, świadczące o spoistości państwa i jego żywotności, zaś wspólnota powoli osuwa się w aksjologiczną magmę. W tym chaosie wszystkie role się mieszają, zwierzęta noszą się jak ludzie, a świat proklamowanej pełnej wolności powoli zamienia się w dyktaturę różnych grup interesów, kontrolowanych przez typów spod ciemnej gwiazdy. Kilka akapitów wcześniej zaś czytamy, jak Platon opisuje, w jaki sposób takie „pełne wolności” państwo traktuje zarówno swoich zdrajców, jak i bohaterów: „A łagodność w stosunku do niektórych skazańców, czy to nie miły figiel? Czyś jeszcze nie widział w takim państwie ludzi skazanych na śmierć albo na wygnanie, którzy mimo to siedzą na miejscu i kręcą się po mieście, jakby się nikt o takiego nie troszczył i jakby go nikt nie widział, on sobie chodzi swobodnie jak bohater, który wrócił spod Troi”. Platon opisuje ewolucję państwa, w którym, w imię tolerancji i pełnej wolności, wpierw następuje rezygnacja z ukarania zbrodni, a potem powolne odwrócenie hierarchii etycznych. Zbrodniarzowi już nie tyle zostaje wspaniałomyślnie wybaczone – zbrodniarz zaczyna zachowywać się wręcz jak bohater. Zaczyna nosić się, jakby wrócił spod Troi, rozdawać certyfikaty obywatelskiego etosu. A stąd już tylko krok od tego, żeby suki nosiły się jak ich panie, a osły zmuszały ludzi, żeby im ustępowali miejsca. Platon pisał swój dialog 2,5 tysiąca lat temu, ale przyznają Państwo, że ciężko o pełniejszy opis przemian RP. Dziś, z racji pory roku, znów wracają dyskusje o zbrodniach komuny i jej funkcjonariuszy. I jakie państwo się przed nami odsłania? Rządząca partia i sprzymierzony z nią Salon znów pozwalają dyktować w mediach narrację o przeszłości osobom skompromitowanym udziałem w zbrodniczym reżimie, zaś byli opozycjoniści, tacy jak Władysław Frasyniuk, powtarzają ubeckie świństwa w celu iście orwellowskiego wymazania roli opozycyjnej swoich konkurentów politycznych. W tym samym czasie ci żyjący jeszcze bohaterowie, którzy nie dostali akceptacji mainstreamu, są szykanowani, zapominani bądź wręcz doprowadzani sukcesywnie do bankructwa, tak jak Krzysztof Wyszkowski. Ci, którzy już odeszli – jak się okazuje, są chowani w niewłaściwych grobach, a ich ciała są profanowane przez agentów obcego państwa. Ciężko w tej sytuacji nie odnieść wrażenia, że historia zatoczyła koło i znaleźliśmy się w rozpadających się Atenach Sokratesa. W Atenach powoli osuwających się w autokrację, coraz słabszych, które może już nie za pomocą trucizny, ale za pomocą zapomnienia, nagonek, pozbawiania środków do życia – niszczą swoich największych obywateli. Źródłową zbrodnią III RP jest nie tylko nieukaranie zbrodni, ale także nieuhonorowanie bohaterów. Nie mogło to pozostać bez wpływu na państwo i wspólnotę. Jak zresztą mówił Perykles w swojej słynnej mowie pogrzebowej (abstrahując od jej konkretnego politycznego wymiaru, związanego z wzrastającym napięciem między Atenami a Spartą): „to państwo bowiem, które wyznacza najwyższe nagrody za męstwo, ma też najdzielniejszych obywateli”. Tworząc państwo, które nie jest w stanie oddać należnej czci ludziom, takim jak Wyszkowski, Gwiazda i wielu innych; żyjąc w państwie, które nie jest w stanie nawet pochować Anny Walentynowicz w jej grobie – pozbawiliśmy się możliwości tworzenia, poprzez państwowe instytucje, poprzez państwowy etos, dzielnych obywateli. Skutki tego są opłakane. Banałem jest stwierdzenie, że wspólnota, która nie jest w stanie oddać czci swoim bohaterom, także w wymiarze instytucjonalnym, jest wspólnotą ułomną. W najgorszym wymiarze – pozbawioną koniecznego spoiwa aksjologicznego umożliwiającego jej realne trwanie; w „optymistyczniejszym” sensie – niezdolną reprodukować własną historię w przyszłość. W obu wypadkach dochodzi jednak do tego samego – do zerwania nici łączącej pokolenia. To bowiem bohaterowie są tym spoiwem. Ale w III RP poszliśmy krok dalej. Nie tylko pozbawiono społeczeństwo drogowskazów etycznych i wzorców, jakimi są realni bohaterowie. Wzbudzono w społeczeństwie nienawiść do męstwa, nazywając je nudnym „kombatanctwem”, niezgodę na niesprawiedliwą rzeczywistość określono zaś nieumiejętnością osiągnięcia sukcesu w świecie po transformacji. W III RP usiłuje się stworzyć nie tyle alternatywny panteon bohaterów, co trwałą dyspozycję do przyjmowania jakiegokolwiek osobnika wskazanego przez Salon na bohatera, nie trwałego, a rotacyjnego. Raz Wałęsa jest faszystą, potem bohaterem. Herbert? Póki może się przydać – to autorytet, a potem zamienimy go w wariata. Gdy jeden bohater przestanie być użyteczny, wymienimy go od razu na innego, i tak w kółko. Mówiąc językiem Platona, stworzono świat, gdzie byle osioł i suka mogą zostać namaszczeni przez rządzących jako autorytety i bohaterowie spod Troi. W tej sytuacji ci, którzy realnie mieli odwagę przeciwstawić się złu, stają się obiektem wręcz agresji hodowanego przez „elity” III RP „obywatela”. Tłum, pozbawiany ciągle elementarnej wiedzy historycznej, nastawiony tylko na konsumpcję, boi się bohaterstwa i gardzi nim. Jak znów stwierdza Perykles: „natomiast nieznający sprawy, słysząc o czymś przerastającym jego własne możliwości, skłonny jest z zawiści uważać, że pochwały są przesadzone. Tak dalece bowiem tylko może słuchacz znieść pochwały cudzych czynów, jak dalece sam uważa się za zdolnego do czynów, o których słyszy; jeżeli zaś coś wyrasta ponad jego możliwości, zawiść budzi niewiarę”. Leming III RP i prowadzący go dyżurny autorytet wraz ze skundlonym dziennikarzem będą nienawidzić wszystko to, czego sami nie są w stanie zrozumieć. Polska Platformy, produkt finalny doktryny stojącej u źródła III RP, to ponury kraj dla prawdziwych bohaterów. Część z nich zdradziła i za frukta Salonu i możliwości zarówno środowisk postkomunistów, jak i „euroentuzjastów” sama dołącza się do procesu niszczenia pamięci, niszczenia właściwego osądu, a więc wartości wspólnoty. Jest jak słynny Temistokles, wódz grecki, który zakończył życie na służbie u swego największego wroga, króla perskiego. Jak pisze w swoim pięknym wierszu „Satrapia” Kawafis: „Przeklęty niech będzie ów dzień, gdy dałeś za wygraną […]/ i wyruszyłeś do Suzy, do króla Artakserksesa/ który wielce łaskawie przyjmuje cię na swój dwór/ ofiarowuje satrapie i tym podobne rzeczy […]/ mimo że to są dobra, których wcale nie pragniesz […]/ bo pragniesz czegoś innego; Agory, Teatru, Wieńców/ Czy cokolwiek z tych rzeczy może ci dać Artakserkses?/ Czy cokolwiek z tych rzeczy możesz znaleźć w satrapii?/ A bez nich twoje życie – cóż będzie mieć za wartość?” A Ci bohaterowie, którzy nie ugięli się przed pokusą satrapii? Przed bogactwem i potęgą perskich królów? Co z nimi? Znów Kawafis pisze w innym wierszu: „Zwiodły go wszystkie nadzieje!/ Marzył o wielkich czynach:/ że zmyje z ojczyzny hańbę, którą ta się okryła/ po klęsce pod Magnezją -/ że dźwignie Syrię z upadku […]/ Trudno, taki już los. On w każdym razie walczył/ dołożył wszelkich starań. I teraz, w tej czarnej rozpaczy/ przynajmniej z jednego jest dumny; że nawet ponosząc klęskę, potrafi okazać światu/ nieugiętą odwagę./ Reszta to sny i mrzonki./ Syria – czy to naprawdę jeszcze jego ojczyzna?/ Syria to kraj Balasa i Heraklidesa”. Ciężko o lepsze memento całego pokolenia polskich bohaterów. Pokolenia, które chciało zmyć hańbę, które przywróciło godność i którego zwiodły wszelkie nadzieje. Obyśmy tylko my, młodzi, umieli pisać o nich wiersze, na które zasłużyli.
Fragmenty dialogu „Państwo” w tłum. W. Witwickiego; „Mowy pogrzebowej Peryklesa” w tłum. K. Kumanieckiego; dwóch wierszy Konstandinosa Kawafisa, „Satrapia” i „Demetriusz Soter”, w tłum. Antoniego Libery. Dawid Wildstein
15 tysięcy firm upadnie, a wpływy do ZUS zmaleją rocznie o 2 mld zł! Oto skutki nowej dyrektywy, która ma zostać przegłosowana już w lutym W ciągu dwóch lat od wejścia w życie dyrektywy, która ma ograniczyć delegowanie pracowników do pracy za granicą, upadnie 15 tys. Polskich firm, a wpływy ze składek ZUS zmaleją o 2 mld zł rocznie - wyliczył Instytut Zatrudnienia Transgranicznego. Pod koniec lutego projekt nowej dyrektywy dot. delegowania pracowników za granicę ma być głosowany w Komisji ds. Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów. Celem dyrektywy jest zapobieganie obchodzeniu lub nadużywaniu przepisów. Instytut Zatrudnienia Transgranicznego przeprowadził na zlecenie Izby Pracodawców Polskich analizę skutków planowanej dyrektywy tzw. "wdrożeniowej", dotyczącej egzekwowania dyrektywy 96/71/WE ws. delegowania pracowników. Instytut przeanalizował obroty, zyski oraz koszty pozapłacowe 585 polskich przedsiębiorców, będących eksporterami. Pod koniec listopada i na początku stycznia spotkał się też ze 158 pracodawcami, delegującymi w sumie ponad 22 tys. polskich pracowników za granicę. IZT policzył, że wejście w życie nowej dyrektywy spowoduje w ciągu dwóch lat od jej wdrożenia likwidację lub upadłość ok. 15 tys. polskich przedsiębiorców zajmujących się delegowaniem pracowników za granicę, w tym ponad 13,5 tys. mikro-, małych i średnich przedsiębiorstw. Według Instytutu wdrożenie dyrektywy spowoduje uszczuplenie Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i innych funduszy, np. Funduszu Pracy, do których trafiają składki za pośrednictwem ZUS o ok. 2 mld zł rocznie. Z kolei wpływy do budżetu państwa z podatków mogą zmaleć o 1,8 mld zł rocznie. IZT wykazał, że w ciągu pięciu lat od wdrożenia dyrektywy na trwałe wyjedzie z kraju ok. 200 tys wykwalifikowanych pracowników. W okresie ośmiu lat trwała emigracja obejmie około 0,5 mln osób w wieku 20-40 lat oraz ich rodziny. Z danych IZT wynika, że przez rok, od lipca 2011 r. do końca czerwca 2012 r., delegowaniem pracowników za granicę zajmowało się ok. 21 tys. polskich przedsiębiorstw. Głównie były to spółki z ograniczoną odpowiedzialnością (ponad 3,5 tys. spółek) oraz firmy jednoosobowe (ponad 9,5 tys. podmiotów). Polscy przedsiębiorcy delegowali w tym czasie ponad 215 tys. pracowników za granicę. Ponad 1,5 tys. podmiotów delegowało jednocześnie powyżej 100 pracowników. Wyliczenia IZT pokazały, że składki odprowadzone w tym czasie w Polsce do ZUS od wynagrodzeń delegowanych pracowników przekroczyły 2,5 mld zł. Wpływy budżetu państwa z podatku dochodowego wpłacanego od wynagrodzeń delegowanych pracowników przekroczyły w tym czasie 2,2 mld zł. Pod koniec lutego projekt nowej dyrektywy dot. delegowania ma być głosowany w Komisji ds. Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów. Celem dyrektywy ma być zapobieganie obchodzeniu lub nadużywaniu przepisów. Dyrektywa ma przede wszystkim ma wprowadzić definicję oddelegowania, co pociągnie za sobą przede wszystkim skutki w zakresie prawa pracy. O tym, czy polska firma oddeleguje pracowników za granicę, ma decydować m.in. to, czy w Polsce prowadzi ona "znaczną część" swojej działalności i czy tu zatrudnia personel administracyjny. Warunkiem oddelegowania ma być też "wyjątkowo ograniczona liczba wykonanych umów lub kwota obrotu uzyskanego w państwie członkowskim prowadzenia działalności". Polskie firmy i eksperci obawiają się, że tak niejasne kryteria spowodują preferowanie firm z dużym kapitałem, ze "starej" Unii, na niekorzyść firm z naszego regionu Europy. Obawy polskich firm i prawników dotyczą też tego, jak nowa dyrektywa przełoży się na inne, obowiązujące już dziś przepisy dotyczące delegowania pracowników. Chodzi głównie o opodatkowanie i oskładkowanie wynagrodzeń delegowanych pracowników. PAP / lz, mall
Gen. Janicki dla „Wyborczej” naraził bezpieczeństwo państwa W rozmowie z portalem Niezalezna.pl były szef BOR płk Andrzej Pawlikowski przyznał, że prawnicy już analizują czy obecny szef BOR Marian Janicki nie popełnił przestępstwa ujawniając dziennikarzom „Gazety Wyborczej” dokumenty dotyczące zabezpieczenia wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu w 2007 roku.
– W tym przypadku mogło dojść do ujawnienia informacji niejawnych , które mogą zagrażać bezpieczeństwu państwa i funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. Prawnicy na obecnym etapie analizują czy ewentualnie zawiadomić w tym przypadku prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa – tłumaczy płk Pawlikowski. Były szef BOR podkreślił, że dwa dni temu odbyła się konferencja naukowa na temat katastrofy smoleńskiej. Jeden z paneli dotyczył zabezpieczenia wizyty przez BOR, wówczas gen. Janicki się nie pojawił, najwyraźniej wolał rozmawiać z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”.
- Marian Janicki nie miał odwagi pojawić się na spotkaniu. Mógł przedstawić swoje stanowisko i odnieść się do zarzutów. Zamiast tego woli grać nie fair. Jeśli chodzi o zabezpieczenie wizyty w 2007 roku to oskarżanie mnie o złe zabezpieczenie wizyty prezydenta zostało potraktowane wybiórczo. Informacje zawarte w artykule nie przedstawiają do końca stanu faktycznego oraz wzajemnie się wykluczają – mówi Pawlikowski. - Podano na przykład że Rosjanie nie zabezpieczyli samochodu pancernego dla prezydenta, ale w tekście redaktor zapomniał dodać, że samochód pancerny został zabezpieczony przez Biuro Ochrony Rządu własnymi środkami. Ponadto artykuł informuje, że nie byłem zaangażowany w nadzór wizyty , z kolei w innym miejscu podaje że podpisywałem dokumenty. To informacje wykluczające się nawzajem – mówi w rozmowie z portalem Niezalezna.pl płk. Pawlikowski. Przypomnijmy, że w trakcie „Debaty Smoleńskiej” na UKSW były szef BOR Andrzej Pawlikowski w ostrych słowach skrytykował sposób zabezpieczenia przez BOR wizyty prezydenta 10 kwietnia 2010 r. Podkreślił, że jedyna osoba z Biura będąca na płycie lotniska to funkcjonariusz pełniący rolę kierowcy, pozbawiony broni i odpowiednich środków łączności. Pawlikowski sporo miejsca poświęcił szefowi BOR Marianowi Janickiemu; zarzucił mu brak kompetencji, doświadczenia i odpowiedniego wykształcenia. O zawrotnej karierze Mariana Janickiego „Gazeta Polska” pisała na początku stycznia (Przeczytaj cały tekst „Tajemnice szefa BOR. Rzecz o Marianie Janickim”). Generał Marian Janicki, obecny szef Biura Ochrony Rządu, karierę w Biurze zawdzięcza swojemu ojcu Włodzimierzowi, funkcjonariuszowi BOR w czasach PRL, kierowcy partyjnych tuzów, i szkolonemu przez Sowietów szefowi BOR Olgierdowi Darżynkiewiczowi. To te kontakty zadecydowały o pozycji Mariana Janickiego, który służbę w MSW rozpoczął w 1987 r. w Wojewódzkim Urzędzie Spraw Wewnętrznych w Krakowie. Pytany przez „Gazetę Polską” o służbę w MO, Marian Janicki zaprzeczył, by kiedykolwiek był milicjantem. Dokumenty, do których dotarliśmy, mówią jednak coś zupełnie innego… Marian Janicki, rocznik 1961. Zaprzyjaźniony z Pawłem Grasiem – przez dłuższy czas byli sąsiadami w podkrakowskim Zabierzowie, gdzie mieszkali od siebie w odległości kilkuset metrów. Marian Janicki ma tam dom, Paweł Graś był dozorcą posiadłości niemieckiego biznesmena. O szczegółach przeszłości obecnego szefa BOR nie można dowiedzieć się z jego oficjalnego biogramu zamieszczonego na stronie BOR. Wynika z niego jedynie, że urodził się w Krakowie i jest absolwentem Akademii Górniczo-Hutniczej. Służbę w resorcie spraw wewnętrznych rozpoczął w 1987 r., a w Biurze Ochrony Rządu w 1988 r. Kolejne zapisy dotyczą lat 90. Szukając informacji na temat Mariana Janickiego w archiwach służb specjalnych PRL, dotarliśmy do dokumentów, które rzucają zupełnie nowe światło na przeszłość gen. Mariana Janickiego. Przeszłość, o której nie można dowiedzieć się z oficjalnych źródeł i o której nie wspomina Janicki. Gazeta Polska
Lewandowski: Postulaty Kaczyńskiego ws. budżetu UE - nierealne
Komisarz UE ds. budżetowych Janusz Lewandowski ocenił w czwartek, że postulat szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który uważa, że premier Donald Tusk powinien przywieźć z Brukseli 470 mld zł, jest nierealny. Dzisiaj o 20.30 rozpocznie się kolejny szczyt Unii Europejskiej poświęcony wypracowaniu budżetu unijnego na nową perspektywę finansową na lata 2014-2020. Czy tę datę będziemy pamiętać jako kolejny przykład niemocy instytucji unijnych, czy może przywódcom unijnym uda się wypracować porozumienie i powrócić w glorii do swoich stolic? Jeśli budżet zostanie przyjęty, to będzie to prawdopodobnie najważniejsze wydarzenie unijne dla nas w tym roku. Poprzedni szczyt w listopadzie 2012 roku zakończył się spektakularnym fiaskiem - pisze dr Jerzy Kwieciński, minister rozwoju regionalnego w gospodarczym gabinecie cieni BCC. Lewandowski, pytany w Brukseli o wypowiedź prezesa PiS, odpowiedział, że jest "kompletnie księżycowym zamysłem", aby w nowym wieloletnim budżecie unijnym Polska otrzymała "jakieś niebotyczne miliardy", o których wspomniał Jarosław Kaczyński. - Rozmawiamy zdaje się o poważnych celach negocjacyjnych. (...) Polska ma swój cel negocjacyjny, bardzo dobrze określony - dodał. Jego zdaniem, wszystkie kraje UE "muszą się odnaleźć w mniejszym budżecie, który zobaczą (w czwartek) po południu". Lewandowski uważa, że sytuacja na szczycie początkowo będzie prowadziła do wzrostu niezadowolenia, ale w późnych godzinach nocnych można liczyć na próbę pogodzenia stanowisk. - Oby nastąpiła, bo ciężko będzie znaleźć kolejną okazję na spotkanie tylu liderów europejskich - powiedział. Zwrócił też uwagę, że Parlament Europejski jest coraz mniej zadowolony z cięć budżetowych. "Dzisiejsze porozumienie międzyrządowe jest po prostu otwarciem się na mandat negocjacyjny z Parlamentem Europejskim, który - mam nadzieję - może to i owo poprawić" - powiedział. Zaproponowana na listopadowym szczycie przez Van Rompuya propozycja budżetu zakładała cięcia w wys. 75 mld euro w stosunku do mniej więcej bilionowej wyjściowej propozycji Komisji Europejskiej. Przewidywała wydatki UE na poziomie ok. 972 mld euro (w tzw. zobowiązaniach) w ciągu siedmiu lat, ale Niemcy, Wielka Brytania, Holandia i Szwecja domagały się dalszych cięć w wys. 30 mld euro. Teraz mówi się o dodatkowych cięciach względem listopadowej propozycji Van Rompuya w wysokości ok. 15 mld euro. Według listopadowej propozycji budżetowej Hermana van Rompuya, Polsce przypadałoby ok. 103 mld euro, w tym 72,4 mld euro z polityki spójności i reszta z Wspólnej Polityki Rolnej. Prezes PiS powiedział w czwartek, że Tusk "powinien przywieźć z Brukseli 470 mld zł". - To i tak jest mniej, niż jeszcze nie tak dawno proponowano Polsce, bo proponowano 80 mld (euro) na politykę spójności, a z prawa europejskiego wynika, że należy się nam 170 mld (zł) na politykę rolną. Łącznie to byłoby 500 mld (zł) - podkreślił Kaczyński. Zapewnił jednocześnie, że szef rządu może liczyć na poparcie PiS i wezwał go, by podczas szczytu UE rozmawiał ze wszystkimi płatnikami netto. INTERIA
Saryusz-Wolski bycie protektoratem Niemiec racją stanu Wildstein „Przyłączmy się do silniejszych, a nic nam grozić nie będzie – tak można streścić politykę rządu Tuska. Jakakolwiek próba rewindykacji własnego interesu nazywana jest pobrzękiwaniem szabelką. Kreuje się, niestety skutecznie, mentalność służalczo-żebracza”…”Rząd Tuska nie ma międzynarodowej strategii, bo trudno za taką uznać chęć przypodobania się silniejszym państwom. Jego polityka zewnętrzna nie różni się od wewnętrznej. Celem jest jak najdłuższe utrzymanie władzy, a środkiem do tego marketing polityczny, czyli manipulacja świadomością zbiorową. Szef MSZ Radosław Sikorski mówi o „płynięciu z głównym nurtem” polityki europejskiej jako naszym politycznym wyborze.”…” Minister Sikorski ogłosił rezygnację z koncepcji jagiellońskiej. Przedstawiając w krzywym zwierciadle ten z gruntu pragmatyczny projekt, uznał go za polskie sny o potędze. To, co zaproponował w zamian, trudno jednak uznać za co innego niż retorykę. Koncepcja jagiellońska to dążenie do koalicji państw zagrożonych rosyjskim imperializmem „....(więcej )
„W Chinach stosuje się na przykład roboty wykonujące pracę kelnera. „.....”Robotyzacja wkracza w nasze życie w zawrotnym tempie. Są to procesy, których postęp można właściwie ocenić dopiero z pewnej perspektywy czasu. Roboty nie są już tylko niezgrabnymi konstrukcjami udającymi ludzi a coraz częściej stają się pełnosprawnymi pracownikami zastępującymi ludzi. „.....( źródło )
Jacek Saryusz-Wolski „Unia Europejska sobie bez Wielkiej Brytanii poradzi, choć to ją osłabi, ale Wielka Brytania ryzykuje bardzo wiele. „.....”Należenie do strefy euro, czyli głównego nurtu integracji, jest ponadto w naszym geopolitycznym interesie, w odróżnieniu od dryfowania na jego peryferiach. Kwestionowanie tego kursu integracji jest sprzeczne z polską racją stanu. Nie stać nas, jak Wielką Brytanię, na ryzyko samotnego żeglowania po oceanie gospodarki i polityki światowej. Wynika to z naszej geografii i historii. „..... ”Brytyjczycy powinni dzięki niej zrozumieć, jak wielkie koszty będzie niosło za sobą wyjście ze wspólnoty i utratę jak wielkich korzyści ryzykują. „....”W naszym interesie jest przynależenie
do głównego nurtu integracji europejskiej, opartego na mechanizmach solidarności. Podejście Davida Camerona jest u samych podstaw sprzeczne z polską doktryną integracji, która kładzie nacisk na solidarność. „.....”David Cameron ….poza możliwością ogłoszenia referendum o wystąpieniu z Unii „.....”Wyłożył klasyczną konserwatywną brytyjską doktrynę integracyjną: pochwałę jednolitego rynku oraz zdecydowanie przesadzoną krytykę unijnego „centralizmu” „.......”Chce on korzystać z członkostwa, ale nie ponosić z jego racji kosztów. „.....”Wielka Brytania, mająca bardzo silną gospodarkę, która jest zarazem mocno związana zarówno handlem, jak i inwestycjami z gospodarkami innych unijnych krajów, odnosi olbrzymie korzyści z istnienia jednolitego rynku. Nie można jednak korzystać z tych dobrodziejstw wybiórczo, odmawiając udziału w innych obszarach integracji. „.....”Brytyjczycy nie sprzyjają naszemu rozwojowi tam, gdzie jego źródłem nie są swobody rynkowe, a unijna solidarność i fundusze unijne. „.....( źródło )
Marcin Hałaś „Lewicowcy gorliwie „rozmontowują" fundamenty cywilizacji europejskiej, nie zważając na to, że najprawdopodobniej nie przetrwa ona tej modernizacji „. ...”i. Warto sobie uświadomić, że to już jest wojna. A stawką jest egzystencja naszego narodu „. ..(więcej )
Tekst Saryusz-Wolski jest deklaracją polskiej racji stanu , a raczej deklaracją racji stanu nomenklatury II Komuny . Wildstein wskazał nawet źródło racji stanu Tuska , Sikorskiego , Komorowskiego , Palikota, Millera . Jest nim „ mentalność służalczo-żebraczą „Saryusz-Wolski i reszta stronnictwa pruskiego od lat trzyma się tej służalczo żebraczej racji stanu , a im bardziej się jej trzyma tym mniej większa jest depopulacja , tym więcej II Komuna wysyła przymusowych ekonomicznie polskich roboli do niemieckich , europejskich fabryk , tym więcej Polaków żyje w nędzy , tym więcej polskich dzieci znajduje się poniżej progu ubóstwa. Polska jest w swej strukturze politycznej , strukturze władzy krajem kolonialnym , afrykańskim. Elity są korumpowane przez Niemcy jałmużną . Opis prymitywnych krajów , posiadających bandycką, złodziejską elitę jest wart pochylenia się nad nim Polska to kraj biedny, zacofany technologicznie, naukowo , skrajnie skorumpowany, z gigantyczną biurokracją . Jest parodia normalnego państwa. Czołowa postać partii rządzącej jako racje stanu uznaje otrzymywanie przez oligarchię i nomenklaturę jałmużn bo dokładnie to kryje się pod terminem „unijna solidarność i fundusze unijne.”. Sytuacja jest identyczna z okresem Targowicy , dotacjami, łapówkami otrzymywanymi przez elity za sprzedaż interesów Rzeczpospolitej . Zresztą wybrane fragmenty będą najlepszą ilustracją do tekstu Syriusza Wolskiego Kaczyński „Czy nadal powinno się wymuszać poprawność polityczną, która de facto znosi dotychczasowe systemy wartości i niszczy tożsamości, zmienia społeczeństwo w manipulowaną bez trudu masę? „.....”Obecnie taka Unia oznaczać będzie po prostu potężną niemiecką Rzeszę, w granicach największych w historii. Dla Polski to żaden interes „....(więcej)
Joseph Stiglitz , wybitny ekonomista , który otrzymał Nobla . Był głównym ekonomistą Banku Światowego.
Fragment z „Wojna o pieniądz „ Song Hongbina „Przed swoim odejściem Stiglitz zabrał z banu Światowego Międzynarodowego Funduszu Walutowego sporą liczbę tajnych dokumentów . Dokument te pokazują ,że MFW żądał od państw ubiegających się o szybka pomoc podpisania tajnej umowy składającej się z 111 artykułów . Wśród nich znajdowały się zobowiązania do wyprzedaży kluczowych aktywów takich jak instalacje wody pitnej , elektrownie, gaz, linie kolejowe , firmy telekomunikacyjne ,ropa naftowa , banki itd. Kraje otrzymujące pomoc musiały zobowiązać się do przeprowadzenia serii radykalnych i niszczycielskich działań gospodarczych . Równocześnie w Banku Szwajcarii otwierano konta dla polityków ,na które transferuje się setki milionów dolarów tytułem odwzajemnienia się Gdyby politycy krajów rozwijających się odrzucili ta umowę , oznaczałoby to całkowite zamkniecie dla ich kraju kredytów na międzynarodowym rynku finansowym .” ...” Przywódcy państw odbiorców pomocy muszą jedynie wyrazić zgodę na wyprzedaż po niskich cenach aktywów państwowych , by w ten sposób otrzymać dziesięcioprocentowa prowizję , która w całości jest przelewana na ich tajne konta w bankach szwajcarskich . Użyjmy słów samego Stiglitza : „można zobaczyć , jak szeroko otwierają im się oczy” na widok gigantycznych przelewów wartości kilkuset milionów dolarów. „...(więcej)
„Tygodnik Forum „STASI w PRL. Według Urzędu ds. Akt STASI w Polsce w czasach PRL działało przynajmniej 500 agentów STASI. Szpiclowaniem sąsiedniego kraju przez NRD rozpoczęło sie wraz z wyborem w roku 1978 kardynała Wojtyły na papieża. S TASI infiltrowało przede wszystkim Solidarność. W czasie stanu wojennego pośród kurierów Solidarności , którzy przesyłali wiadomości z Polski na Zachód byli też agenci STASI. STASI działało w Polsce niezależnie od polskiej bezpieki. Większość zgromadzonych wówczas materiałów podobno zniszczono. Jednak badaczom z dawnego Urzędu Gaucka i obecnego pod rządami Birthler udało się ustalić tożsamość części ówczesnych agentów” ..” wiadomo ,że lista szpiegów STASI na całym świecie znajduje sie od dawna w posiadaniu CIA Dopiero w 2003 roku Amerykanie przekazali część tych informacji rządowi RFN” ..”. Udało się już ustalić nazwiska niektórych posłów do Bundestagu, którzy kiedyś pracowali dla STASI ”...”Agent STASI Detlef Ruser / Henryk/ , który mieszkał w Polsce zbliżył sie do środowiska , które wydawało solidarnościowe pismo „Samorządność „ między innymi do Donalda Tuska .Spotykał sie z redaktorami pisma , przychodził na spotkania Klubu Myśli Politycznej im Konstytucji 3 Maja „...(więcej )
Oskarżenia samobójcy II Komuny Leppera pod adresem Tuska i Schetyny wygłoszone z trybuny Sejmowej „ „... Wam nie trzeba pieniędzy (...) No po co wam? Te billboardy to wam z nieba spadają. Aniołki płacą za to, tak? (...) A czy jest prawdą, że również, no, niestety posłowie Sojuszu Lewicy... Też zapytam prokuratora. Pan minister Cimoszewicz w hotelu Victoria 4 marca 2001 r.(...) 120 tys. dolarów. Następnie pan ministerSzmajdziński. Carringtona pan zna. 50 tys. Ja pytam: Czy tak było? Do sądu, do prokuratury te dokumenty trafią. Co zrobi prokuratura, zobaczymy. A może byście panowie tak pojechali razem,pan Szmajdziński, pan Tusk i pan Cimoszewicz, na mecz do Wrocławia, Śląsk-Wrocław. Pojedźcie tam na ten mecz. Tam w hotelu Wrocław między godz. 9 a 9.30, 20 kwietnia 2001 r.,jeden z was (nie wiecie, który, to porozmawiajcie ze sobą) podobno – ja nie twierdzę, że tak było – podobno otrzymał kwotę 350 tys. dolarów od niejakiego pana S. Jeszcze pan Schetyna też widział to.Panie Tusk, sprawa spotkania pana z nieżyjącym ˝Pershingiem˝. Nie wiem, czy miała miejsce; może pan... Zaprzeczycie na pewno temu. 10 lipca 1998 r. podobno pożyczył panu 300 tys. zł. ...”Źródło: Wystąpienie A. Leppera w Sejmie, 21 listopada 2001 „.....(więcej ) Marek Mojsiewicz
7 Luty 2013 „Po co radary? - wystarczą dziury”- ktoś słusznie zauważył. No i wygląda na to, że po odsłonięciu w zimie , wiosennych dziur- budżet państwa socjalistycznego nie zarobi, tych zaplanowanych 1,5 miliarda złotych. No i co w takiej sytuacji zrobi pan minister Jacek Vincent Rostowski? Będzie musiał gdzie indziej poszukać tych brakujących 1,5 miliarda.. Ale gdzie? Może zmniejszyć prędkość obowiązującą z 50ku/h do 30 km/h, albo do dwudziestu , do prędkości wymuszonej przez dziury w jezdniach.. To jest sposób-, żeby pozostać w kręgu problematyki dziurowo- jezdnej oraz radarowej.. Można oczywiście poszukać ratunku- dla potrzeb biurokracji- w sądach.. Podnieść drakońsko kary finansowe.. Bo na przykład biskup Piotr J. skazany przez niezawisły sąd za jazdę „po pijanemu”, dostał od niezawisłego sądu kilka kar , za to, że „ po pijanemu” wjechał na latarnię, którą uszkodził.. Oczywiście szkoda latarni, ale jak to w życiu.. Ciągle coś się dzieje- nawet biskupowi przeszkadzała latarnia.. Chciał za wyrządzone szkody odbywać karę społeczną, ale niezawisły sąd się nie zgodził.. Wymierzył mu za to:
1 .pół roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata
2 . 4 tysiące złotych na Fundusz Pomocy Postpenitencjarnej
3 .2.4 tysiąca złotych grzywny
4. 4 letni zakaz prowadzenia pojazdów
Zwróćcie Państwo uwagę, że niezawisły sąd oprócz tych czterech kar , więcej kar nie wymierzył, oprócz propagandowego poturbowania biskupa Piotra J, o którego losie systematycznie informowały niezależnie media, co dziennie, co godzinę, żeby wszyscy słuchający mogli się dowiedzieć jaki to biskup Piotr J. jest alkoholik.. To jest jakby dodatkowa kara.. Czyli piąta.. Psu piąta noga nie jest potrzebna- ale pięć kar dla biskupa- jak najbardziej. Czy ktoś kiedyś wyobraziłby sobie karę- w postaci pracy społecznej, na przykład przy zamiataniu ulic dla biskupa? Czy to nie byłoby dodatkowe upokorzenie? Ciekawe, że biskup Piotr J. rozwalił latarnię, ale jakoś o latarni ani słowa. W końcu ona była najbardziej pokrzywdzona- została sponiewierana i trzeba będzie ją naprawić.. To są koszty, które biskup powinien- jak najbardziej ponieść.. Oczywiście w grę wchodzi sprawa moralna, bo wierni zamieszkujący obszar biskupi- w ostateczności będą musieli zapłacić za fanaberie biskupa.. To nie jest w porządku, a co jest w porządku w demokratycznym państwie prawnym.? Co to jest za Fundusz Pomocy Postpenitencjarnej???? Czy to jest kolejny fundusz, na który sądy niezależne kierują pieniądze skazanych, żeby kolejna biurokracja sobie pożyła z tych pieniędzy? Kiedyś skazańcy ponosili karę i tyle.. Dzisiaj mają psychologów więziennych, fundusze, prawa więźnia – i Bóg jeszcze raczy wiedzieć co.. Są otoczeni opieką państwa penitencjarnego.. Żyją jak pączki w maśle, za wyjątkiem tego mieszkańca Radomia, który już nie żyje- popełnił samobójstwo, bo w sądzie radomskim zagubiono kwit, który opiewał na sto złotych, a był dowodem na to, że mieszkaniec Radomia ratę zapłacił, na co miał potwierdzenie w domu, ale nikt go nie chciał słuchać, że takie potwierdzenie ma.. Zawieźli go na Kozią Górę- a tam- w desperacji- niewinny człowiek popełnił samobójstwo, bo nie wyobrażał sobie siedzenia w więzieniu za niewinność – nawet pięć dni.. Człowiek bardzo honorowy.. Ciekawe jest polskie ustawodawstwo, które za dobre karze, a za złe wynagradza- odwrotnie niż sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze.. No i kto poniesie odpowiedzialność za błędy machiny państwowej i niezależnych sądów.. Jeśli żona uzyska kiedyś odszkodowanie za śmierć męża, który nie wytrzymał nacisku machiny państwowej i popełnił samobójstwo- to przecież szkodę zapłacimy my, podatnicy.. A nie ktoś, kto kwit spłaty długu zagubił.. Oczywiście biskup Piotr J. nikogo nie skrzywdził, oprócz latarni- i za nią powinien zapłacić.. A ponieważ w państwie totalitarnym , państwo jest stroną- to państwo ustala, ile kar nałoży na poddanego państwa demokratycznego i prawnego.. BO równie dobrze biskup Piotr J. mógł ponieść karę za brak apteczki w samochodzie, trójkąta, zły stan opon. kamizelki, aktualnej opłaty OC i ogólnie za to, że jechał samochodem stwarzając tym samym niebezpieczeństwo.. Bo jeśli jako ideologię bezpiecznej jazdy przyjmuje się dogmat o nieomylności państwa w sprawie bezpieczeństwa- to „ obywatel” może być karany za wszystko.. Bo wszystko stwarza niebezpieczeństwo na jezdni.. Samo oddychanie kierowcy- już stwarza niebezpieczeństwo.. Oddychając i koncentrując się na oddychaniu- kierowca zapomina o śledzeniu drogi- tak jak w poszukiwaniu radarów.. Cztery lata bez prowadzenia pojazdów- nie wiem, czy w tym sąd niezależny uwzględnił rower.. Bo nawet biskup Piotr J. nie będzie mógł naśladować Księdza Mateusza ze znanego serialu telewizyjnego.. Nie będzie mógł prowadzić roweru- o hulajnodze nie wspominając.. A za cztery lata? Kto wie, czy za cztery lata w ogóle ktoś będzie miał prawo jazdy? Będą tłumy czekających na egzamin, niektórzy już po 100 razy- ale nikt nie uzyska prawa jazdy.. Budżet będzie już pełen pieniędzy krwawiących i zdających egzaminy- ale prawa jazdy nie dostanie nikt.. I nareszcie będzie bezpiecznie na ulicach.. To znaczy, ci, którzy się będą bali jeździć bez prawa jazdy- pozostaną w domach, a ci którzy zaryzykują- trochę pojeżdżą, aż zostaną złapani i osadzeni w Twierdzi Pietropawłowskiej.. Albo zesłani na Syberię- stosowne porozumienie podpisze rząd polski z rządem Federacji Rosyjskiej.. Aż może nastapić sytuacja- przy stopniowaniu wymagań wobec kandydatów na kierowców przez państwo demokratyczne wszyscy prawne -, że wszyscy będziemy jeździć bez prawa jazdy , ale jeździć, bo czyż do umiejętnego jeżdżenia potrzebny jest papier zaświadczający o tym, że umiemy jeździć? Potrzebna jest umiejętność jeżdżenia- i to wszystko.. A tego przeciętny człowiek zawsze jest się w stanie nauczyć.. A radary … Dopóki będą dziury- i tak trzeba jeździć tak, żeby się zawieszenie nie urwało.. I to by było na tyle.. WJR
Wczoraj pitu pitu zastanawiało się, czy obiecane nam przez rząd 300 mld zł środków z UE to dużo czy mało. Porównywali to z polskim PKB (ok 1,5 biliona zł z 2011 r.). Moim zdaniem właściwiej byłoby to porównać raczej z wysokością rocznych wydatków publicznych. Spróbujmy to policzyć! W 2011 Polska, mimo lekkiego hamowania, wydała aż 665 mld zł. Za ostatnią dekadę mamy średnio ok. 8% wzrostu wydatków publicznych rocznie. Oznacza to, że w okresie nowej perspektywy budżetowej 2014-2020, jeśli nie zbankrutujemy ani nie wejdziemy w silną recesję (a chyba tylko to może wyhamować wzrost wydatków), nasze średnie roczne wydatki za te siedem lat będą wynosiły ok. 1 biliona zł (wg. moich obliczeń ok. 838 mld w 2014 r. i 1 329 mld w 2020 r.). Jeśli pomniejszyć nasze wymarzone 300 mld zł o kwotę składki do UE, którą wówczas odprowadzimy (szacuję, że wyniesie ona między 100 a 150 mld zł, a więc 30-50% otrzymanych środków) to w latach 2014-20 średnio będziemy mieli do wydania dodatkowo między 21 a 29 mld zł rocznie. To powiększy nasze wydatki publiczne o ok. 2,5% rocznie w ujęciu netto (czyli po odliczeniu składki do UE). Czy to dużo czy mało, to już oceńcie sami...
PS W obliczeniach nie uwzględniałem inflacji i, idąć w ślad za rządem, przyjąłem optymistyczne prognozy rozwoju gospodarczego BOSAK
Bieżące komentarze:
1. Korwin zapowiada rozbicie Ruchu Narodowego. Pewnie dlatego ciągle dostajemy zapytania od jego działaczy, jakby tu można się do nas przyłączyć; mocno wiarygodnych wysyła tych swoich agentów, bo strasznie narzekają na niego i na bajzel w KNP
2. Jakiś anonim z kręgów, których zaloty RN odrzucił, próbuje siać ferment oznajmiając z kolei z namaszczeniem, że Winnicki i Zawisza dogadani są na start do Parlamentu Europejskiego z list PiSu, pod warunkiem zmarginalizowania ONR-u. Nie pozostaje mi nic innego, jak z równym namaszczeniem oznajmić, że to Jarek dogadany jest na start do PE z listy RN, ale pod warunkiem zmarginalizowania Hofmana, Błaszczaka i Brudzińskiego.
3. Rozspamował się również facebookowy trolling skierowany przeciwko RN. Chyba nie odrobili lekcji Gazety Wyborczej, że im więcej o nas mówią, tym więcej ludzi zaczyna interesować się ideą i tym szybciej rosną nasze szeregi. Tak więc wszystkim internetowym trollom, złośliwcom, plujkom -dużo pączków i Szczęść Boże! Winnicki
A jednak krew się liczy - niezalezna.pl Cała afera pt. „Grzebanie w życiorysach", medialna histeria i nagonka, wycieranie sobie pysków antysemityzmem itd., zaskoczyła mnie. Zdziwiło mnie, jak pewne środowiska trzęsą się ze strachu i jak agresywnie potrafią się odgryźć. Ale teraz rozumiem już trochę więcej z rzeczywistości, która mnie otacza. Co właściwie mieliśmy? Zupełnie odrealnione brednie o „hańbie i podłości" niebiorące pod uwagę faktu, że w tej ukochanej i cywilizacyjnie wyższej Unii Europejskiej tego typu wiedza na temat osób publicznych jest podstawą tamtejszych demokracji; że tego typu analizy to potężny dział socjologii; że jest oczywiste, iż wiedza o rodzinach osób publicznych uniemożliwia zbieranie tzw. haków na nie… Mieliśmy skrajnie cyniczną grę kwestią żydowską, maskowanie swoich interesów kategoriami etnicznymi i wypłukiwanie określenia antysemityzmu z jakiejkolwiek treści. Mieliśmy też ostentacyjne deklaracje wspólnoty krwi, która każe współplemieńcom trzymać się razem... I przyznaję, że powoli zaczynają mnie oni przekonywać, zaczynam im wierzyć, że mają rację w opisie samych siebie. To jest powrót plemienia. Nie plemienia Polaków, Żydów, Greków czy Rzymian. Ale tego komunistycznego. Którego identyfikacja pierwotnie nie jest etniczna, nawet nie kulturowa. Raczej towarzysko-instytucjonalna. Ale z czasem, wraz z kolejnymi dekadami trzymania się wspólnie, także biologiczna. Sami zresztą się do tego przyznają. Być może więc właśnie III RP Donalda Tuska stała się przestrzenią, w której plemię komunistyczne stało się też plemieniem biologicznym? Powróciło przesiąknięte aurą zbrodniczego systemu i mordu założycielskiego, na którym ten system się oparł? I zrzuca dziś szatki perspektywy publicznej i obywatelskiej na rzecz biologicznego trybalizmu? A serio, jeśli są to nadal tacy ludzie (a dlaczego mam im nie wierzyć), to czy może mnie dziwić, że cieszy ich, gdy przetrzymują bezprawnie prawie rok faceta, którego winą było krytykowanie rządu; że Olejnik w żywe oczy kłamie, iż tego typu praktyki panowały za czasów PiS-u? Czy może mnie dziwić, że Paradowska sprofanowanie ciała prawdziwej bohaterki Anny Walentynowicz komentuje mniej więcej tak (cyt. niedosłowny): trzeba było jakoś ją rozpoznać, rękawiczka w twarzoczaszce się przydała (w jej świecie zapewne jest to normalne). Czy może mnie dziwić ich orgiastyczna podnieta Palikotem, ich pogarda dla „wykopków", radość z bicia starszych ludzi pod krzyżem, dowcipów o „zimnym Lechu", szczania na znicze? Czy może mnie dziwić, że cieszą się, gdy Samuel Rodrigo Pereira wyzywany jest od zwierząt i nieludzi, a matkę Ziemkiewicza nazywa się zdechłą świnią? Czy może mnie dziwić ich zachwyt Urbanem i to, że nie przeszkadzają im jego dowcipy i kpiny z ofiar Holokaustu? Taki typ plemienia. Pięknie się nam odsłoniło. I jak intensywnie plemię to produkuje podobnych sobie obywateli... Wobec takich ludzi ciężko mieć jakiekolwiek złudzenia. Jest pewne, że polskość wymaga dziś odkrycia siebie na nowo. Wymaga nauczenia się siatek pojęciowych, które utraciliśmy, a które nas współtworzyły jako naród. Wymaga przepracowania z powrotem wielu tradycji. Czy to pozytywistycznej, czy to romantycznej. Ale to plemię nigdy nie będzie zdolne w tym współuczestniczyć. Bo potrafi już tylko identyfikować się biologicznie.
Dawid Wildstein
Dryfująca ekipa Wojny o in vitro czy związki partnerskie mają się nijak do pikujących w dół wskaźników ekonomicznych i niewydolności naszego państwa. Sprzedaż, produkcja, dynamika wzrostu PKB idą w dół, bezrobocie, bieda, emigracja – w górę – zauważa publicysta „Rzeczpospolitej” Pozorowane zmiany w Karcie nauczyciela, faktyczne wycofanie się z reformy emerytur górników, całkowite zarzucenie tematu KRUS. Do tego nieudane dla rządu głosowanie w sprawie związków partnerskich, narastające w Platformie Obywatelskiej wewnętrzne konflikty, wysyp lewicowych tematów zastępczych i zbliżające się wybory. Wszystko to każe postawić tezę: rząd nie podejmie już reformatorskiego wysiłku, nie będzie, ze szkodą dla ogółu, naruszał interesów żadnej wpływowej lub dobrze reprezentowanej grupy. Pomijając niechęć obecnego gabinetu do wielkich projektów, nie ma on już na to siły. Wewnątrz obozu władzy brakuje też co do tego przekonania. Jesteśmy zatem skazani na dryf, co w czasie kryzysu i wobec nierozwiązanych problemów jest tak naprawdę marnowaniem czasu.
Konserwowanie układów Weźmy pod lupę wypadki tylko z kilku ostatnich tygodni. Minister edukacji narodowej Krystyna Szumilas po pięciu latach prac, debat, konsultacji przedstawiła plan zmian w Karcie nauczyciela. Czy wychodzi on naprzeciw oczekiwaniom postawionych pod mur samorządów lub na przykład rodziców borykających się z niewydolną i nieprzyjazną szkołą? Czy likwiduje absurdalne przywileje pedagogów, za które wysoką cenę płacą podatnicy i gminy? Nie. Jest de facto zakonserwowaniem obecnego układu. Kolejny przykład. „Rzeczpospolita” napisała w ubiegłym tygodniu, że rząd wycofuje się de facto z reformy emerytur górników. Systemu niezwykle drogiego i dającego jednej grupie zawodowej fantastyczne przywileje. Powodującego roszczenia innych grup zawodowych. Czy rząd zdementował te doniesienia? Czy powiedział, że przedłoży projekt odpowiedniej ustawy? Nie. A przecież podczas exposé w 2011 roku premier deklarował: „Jeśli chodzi o uprzywilejowane warunki przechodzenia na emeryturę w górnictwie, będziemy proponowali utrzymanie tych przywilejów wyłącznie dla tych, którzy pracują bezpośrednio przy wydobyciu we wszystkiego rodzaju kopalniach”. Prześledźmy, co się dzieje z reformą KRUS. Także tutaj konserwuje się stan obecny, zwodząc opinię publiczną, że coś się w tej kwestii robi. Rząd nie załatwił nawet tak błahej sprawy, jak docelowy model opłacania przez rolników składek do Narodowego Funduszu Zdrowia. Jednoroczna, przejściowa ustawa (uchwalona tylko na 2012 r.) została po cichu wydłużona na ten rok. Prowizorka trwa mimo słów premiera, które padły w Sejmie, że problem zostanie rozwiązany. Donald Tusk mówił: „Ponieważ rolnictwo mimo swojej specyfiki, którą szanujemy, jest także formą działalności gospodarczej, od 2013 r. dla gospodarstw rolnych zaczniemy wprowadzać rachunkowość, a następnie opodatkowanie dochodów na ogólnych zasadach. Rozpoczniemy od największych gospodarstw, stopniowo, ewolucyjnie rozszerzając te zasady na mniejsze”. Mamy już luty 2013. I co? I nic.
Obietnice bez pokrycia Gdy prześledzi się inne zapowiedzi szefa rządu, także nie widać determinacji zmian. „Jest rzeczą konieczną (...) kontynuowanie procesu, który kulał w ostatnich latach, także za czasu, kiedy byłem premierem (...). Mówię tu o odchudzaniu administracji” – deklarował premier w Sejmie. I cóż z tego wyszło? Nie tylko, że nie dokonano redukcji liczby urzędników, to jeszcze okazuje się, że są oni suto premiowani. 40 tys. zł bonusów dla marszałków czy – jak wyliczyło w tym tygodniu radio RMF FM – 100 mln złotych rocznie na nagrody dla 15 tys. urzędników pracujących w 19 urzędach centralnych to raczej dowód na zapobiegliwą strategię braku konfrontacji z aparatem urzędniczym niż jego reformę. Kolejny cytat z premiera: – Co najmniej połowę dzisiaj regulowanych zawodów zamierzamy uwolnić od wszelkich regulacji”. I cóż dzieje się w tej kwestii? Mija drugi rok rządów obecnego gabinetu, a pierwszy pakiet deregulacyjny wciąż tkwi w Sejmie. Drugi, gotowy już pół roku temu, przechodzi żmudne konsultacje, nad trzecim trwają prace. Tutaj przynajmniej nieco do przodu sprawy te popycha determinacja ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina. W innych resortach, poza nielicznymi wyjątkami, jest albo źle, albo nijak. Jaskrawym przykładem jest znajdujący się w katastrofalnej sytuacji, zarządzany przez ministra Bartosza Arłukowicza, system ochrony zdrowia. Oprócz powtarzanych deklaracji o chęci zmian, sprzątaniu po poprzedniczce, gaszeniu doraźnych pożarów i wydłużających się kolejek do zabiegów niewiele tu się dzieje.
Światopoglądowa galopada Brak determinacji do uzdrawiania naszej rzeczywistości przykrywany jest tematami zastępczymi. Jak zauważył celnie w opublikowanym w Onecie kilka dni temu tekście „Kołowrotek ideologiczny Platformy” lider PJN Paweł Kowal, ostatnie miesiące to wysyp tematów światopoglądowych. Wrzucanych do debaty publicznej, by media zajmowały się nimi, a nie prawdziwymi problemami Polaków. „Październik: podatek dla Kościoła, listopad: in vitro, grudzień: mowa nienawiści i zagrożenie faszyzmem, styczeń: związki partnerskie. Co nas czeka w lutym? Już wraca eutanazja, a Palikot kroi ustawę pod fałszywym tytułem «testament życia«” – pisze Kowal. Ta światopoglądowa galopada nijak się ma do pikujących w dół wskaźników ekonomicznych i niewydolności naszego państwa. Sprzedaż, produkcja, dynamika wzrostu PKB idą w dół, bezrobocie, bieda, emigracja – w górę. Co dzisiaj naprawdę martwi Polaków? Ich przyszłość, praca, niewydolność i to, że instytucje publiczne pozostają nieprzyjazne. Nie widać tu żadnej spójnej wizji. Najlepszy dowód to wpisanie do budżetu państwa po stronie dochodów ponad 1 mld zł z tytułu nałożonych na obywateli mandatów. Jakież państwo planuje swój budżet na bazie represyjnego mechanizmu pościgu za obywatelem?
Tarcia wewnętrzne Obrazu dryfowania dopełnia wewnętrzna sytuacja w Platformie. Jeśli choć trochę racji ma Paweł Piskorski, który w udzielonym „Rzeczpospolitej” wywiadzie mówił, że Grzegorz Schetyna z Rafałem Grupińskim skierowali premiera na minę przy głosowaniach o związkach partnerskich, to obóz władzy bardziej przypomina rój os niż w miarę zgrany zespół ze wspólnymi celami i wizją. Rządzą już bardziej ambicje i złe emocje niż jakikolwiek program.
Na to wszystko nakładają się zbliżające się nieuchronnie wybory i zmęczenie sprawowaniem władzy. Ktoś może powiedzieć, że to jeszcze ponad dwa lata. Powinien jednak wziąć poprawkę, że ludzie, dla których sprawowanie różnego rodzaju urzędów jest sposobem na życie, muszą się zastanawiać nad tym, jaki będzie przyszły układ. A to nie zachęca do podejmowania niepopularnych decyzji, naruszania interesów wpływowych grup, walki o dobro wspólne.
Powtórka z SLD? Od Polski 2030 r. do Polski fotoradarowej. Od programu „Powrót” do masowych emigracji i wskaźnika dzietności na poziomie 1,3. Od reformy systemu oświaty po konserwację przywilejów nauczycieli i szykującą się powtórkę z nieprzygotowanymi na przyjęcie 6-latków szkołami. Od „by wszystkim żyło się lepiej” do bezrobocia na poziomie 15 proc., podwyżek podatków i składek. Od „zielonej wyspy” po zniechęconych i zmęczonych obywateli. Zarówno obecna diagnoza, jak i niedaleka przyszłość nie napawa optymizmem. Grozi nam niestety powtórka z lat 2004–2005, gdy Polska dryfowała, ale władza uparcie trwała, mimo że nie miała już wiele pomysłów na rządzenie. Obawiam się, że podobnie będzie w ciągu najbliższych dwóch lat. Trudno się zatem zgodzić z tym, o czym pisał na łamach „Rzeczpospolitej” poseł PiS Przemysław Wipler. Nic nie wskazuje na to, że obecna ekipa odda władzę i że już w tym roku odbędą się przedterminowe wybory. Bartosz Marczuk
Lewandowski: postulaty Kaczyńskiego ws. budżetu UE – nierealne Komisarz UE ds. budżetowych Janusz Lewandowski ocenił, że postulat szefa PiS Jarosława Kaczyńskiego, który uważa, że premier Donald Tusk powinien przywieźć z Brukseli 470 mld zł, jest nierealny. Lewandowski, pytany w Brukseli o wypowiedź prezesa PiS, odpowiedział, że jest "kompletnie księżycowym zamysłem", aby w nowym wieloletnim budżecie unijnym Polska otrzymała "jakieś niebotyczne miliardy", o których wspomniał Jarosław Kaczyński. - Rozmawiamy zdaje się o poważnych celach negocjacyjnych. (...) Polska ma swój cel negocjacyjny, bardzo dobrze określony - dodał. Jego zdaniem wszystkie kraje UE "muszą się odnaleźć w mniejszym budżecie, który zobaczą (w czwartek) po południu". Lewandowski uważa, że sytuacja na szczycie początkowo będzie prowadziła do wzrostu niezadowolenia, ale w późnych godzinach nocnych można liczyć na próbę pogodzenia stanowisk. - Oby nastąpiła, bo ciężko będzie znaleźć kolejną okazję na spotkanie tylu liderów europejskich - powiedział. Zwrócił też uwagę, że Parlament Europejski jest coraz mniej zadowolony z cięć budżetowych. - Dzisiejsze porozumienie międzyrządowe jest po prostu otwarciem się na mandat negocjacyjny z Parlamentem Europejskim, który - mam nadzieję - może to i owo poprawić - powiedział. Zaproponowana na listopadowym szczycie przez Van Rompuya propozycja budżetu zakładała cięcia w wys. 75 mld euro w stosunku do mniej więcej bilionowej wyjściowej propozycji Komisji Europejskiej. Przewidywała wydatki UE na poziomie ok. 972 mld euro (w tzw. zobowiązaniach) w ciągu siedmiu lat, ale Niemcy, Wielka Brytania, Holandia i Szwecja domagały się dalszych cięć w wys. 30 mld euro. Teraz mówi się o dodatkowych cięciach względem listopadowej propozycji Van Rompuya w wysokości ok. 15 mld euro. Według listopadowej propozycji budżetowej Hermana van Rompuya Polsce przypadałoby ok. 103 mld euro, w tym 72,4 mld euro z polityki spójności i reszta z Wspólnej Polityki Rolnej. Prezes PiS powiedział, że Tusk "powinien przywieźć z Brukseli 470 mld zł". - To i tak jest mniej, niż jeszcze nie tak dawno proponowano Polsce, bo proponowano 80 mld (euro) na politykę spójności, a z prawa europejskiego wynika, że należy się nam 170 mld (zł) na politykę rolną. Łącznie to byłoby 500 mld (zł) - podkreślił Kaczyński. Zapewnił jednocześnie, że szef rządu może liczyć na poparcie PiS i wezwał go, by podczas szczytu UE rozmawiał ze wszystkimi płatnikami netto (JS; Pog)
Tu kopiuję recenzję zamieszczoną na nowyekran.pl - z ważnym dodatkiem Kto obserwował debatę w TVP p.prof.Leszka Balcerowicza z JE Janem Vincentem (ps.”Jacek Rostowski”) ten został przekonany, że ekonomia to jakaś strasznie trudna nauka – albo, że jest to po prostu bełkot. „Nieoczywistości” (angielski tytuł „Uncommon sense” lepiej oddaje ideę – ale tego nie da się wierne oddać w polszczyźnie) to dialog dwóch znakomitych ekonomistów na rozmaite tematy. Dyskusja sędziego SN w USA z laureatem Nobla z ekonomii jest precyzyjna, zrozumiała, zwięzła – i naświetla każdy problem z różnych punktów widzenia. Po prostu oderwać się od tej książki trudno. Tym niemniej ludziom miej biegłym w czytaniu tekstów jednak niebanalnych zalecałbym czytanie dziennie jedynie po parze esejów – na dany temat. Jest jednak jedna sprawa, w której się z obydwoma Autorami zasadniczo NIE zgadzam. Otóż są to Amerykanie. Europejczycy przez setki lat wypracowują ZASADY – a potem z nich dedukują, czy coś jest słuszne, czy nie. Amerykanie indukują, są pragmatykami, przy ocenie działań sprawdzają nie zgodność z zasadami, lecz praktyczne korzyści! Teoretycznie takie podejście wydaje się rozsądne. W rzeczywistości tak nie jest! Na początek przypominam sprawę anemii sierpowatej w Ugandzie: osoby o tej wadzie genetycznej mają płytki hemoglobiny nie okrągłe, lecz półksiężycowate. Dlatego absorbują mniej tlenu i Murzyni z tą cechą szybciej się męczą. Dlaczego ta populacja w wyniku ewolucji nie zanikła? Bo anemia sierpowata daje zwiększoną odporność na malarię! Inny klasyczny przykład: bezskrzydłe chrząszcze. Ta mutacja wydaje się być niekorzystna – jednak na wietrznych wyspach jest korzystna, bo chrząszcze skrzydlate są zwiewane do oceanu. Wniosek: nigdy z góry nie wiemy, która cecha jest korzystna, a która nie. Teraz wracamy do książki. Najprostszy przykład: Autorzy spierają się o zakaz używania w restauracjach tłuszczów „trans”... (Tak nawiasem: nie wiem, o co chodzi – ale właśnie dlatego mogę w tej sprawie wydawać bezstronne sądy. Ludzie, którzy wiedzą, co to jest „tłuszcz trans” na ogół mają już wyrobione o nim zdanie i są szermierzami jakiejś "sprawy". Znawcom nie powinno się powierzać żadnych decyzyj. Mogą za to być bezcennymi ekspertami...) P.Ryszard A.Posner, posługując się ciekawymi i logicznymi rozważaniami, broni zakazu podawania tych tłuszczów – natomiast p.Gary S.Becker broni stanowiska libertariańskiego – dowodząc, że w sumie dzięki nie wtrącaniu się władz w sprawy jedzenia uzyskamy różne korzyści. Dla mnie tego typu spory są absurdalne. Kto powiedział, że „lepiej” będzie, jak umrze mniej osób? Zapewne mniej narkomanów umrze, jak się ich pozamyka w dobrze pilnowanych klatkach – ale czy to jest powód, by ich zamykać? A skąd my wiemy, czy na świat nie spadnie jakaś epidemia, która wymorduje 99,9% ludzi – a ocaleją tylko ci, którzy na kilogramy żarli tłuszcze „trans”?? A jak takich nie będzie? No, to zginiemy wszyscy... Kto mi zaręczy, że coś takiego się nie zdarzy? Podobnie, jak p.prof.Becker nie wierzę w wyliczenia, że dzięki zakazowi umrze o 500 osób mniej. Nawet jednak gdyby to była prawda, to Różnorodność i Wolność są znacznie ważniejsze od życia tych ludzi. Przecież nikt ich nie zabijał – umarli, bo lubili jeść schaboszczaka smażonego na tłuszczu „trans” (cokolwiek by to nie było...) Świat pełen jest Dobrych Wujów ostrzegających nas przed wszystkim – od GMO poczynając. Każdy może ich słuchać – lub nie. (...ale dlaczego – to argument pragmatyczny – miałby w/s tłuszczów „trans” słuchać Rządu – który przecież kłamie na potęgę w innych sprawach!!). I od tego, czy i kogo słucha, będzie się miał lepiej – lub gorzej. I to jest JEGO sprawa. Gdy ktoś chce zniewolić społeczeństwo, to zaczyna od przekonywania ludzi, że rozwiąże „problemy społeczne”. Tymczasem żadnych „problemów społecznych” nie ma - a przynajmniej: jest ich znacznie mniej, niż twierdzi Chór Wujów. Jeśli milion Amerykanów umrze o 10 lat wcześniej z powodu żarcia tłuszczów „trans” - to jest to milion problemów indywidualnych, a nie żaden „problem społeczny” W ten sposób dyskusję obydwu Panów można jeszcze uprościć... A teraz uwaga ogólna. Przekonać mnie, że Wolny Rynek jest czymś złym można – ale wyłącznie przy pomocy logicznego rozumowania. Można wykazać, że ta zasada jest ze sobą czy czymś innym ważnym – sprzeczna. Natomiast (niemal nigdy...) nie można poprzez ukazanie złych konsekwencji! Nie można – bo (jak wie każdy cybernetyk) „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Więc ja oczywiście natychmiast wskażę to dobre, co z tej złej konsekwencji wyszło – i tym samym uratuję tezę o korzystności Wolnego Rynku!!!
JKM
Dymiący nagan "Smoking gun", czyli dymiąca broń, to popularny skrót myślowy pojęcia poszlaki, czyli dowodu pośredniego, informacji która pozwala interpretować wydarzenie i sformułować o nim wstępną opinię. Poszlaka nie ma wagi dowodu bezpośredniego, a co za tym idzie interpretacje na niej oparte mogą, ale nie muszą być zgodne z rzeczywistym przebiegiem zdarzenia. Jeśli policja wezwana przez sąsiadów, słyszących krzyki i strzały z broni palnej, przybywa na miejsce zdarzenia i zastaje tam trupa z ranami postrzałowymi i stojącego nad nim gościa trzymającego pistolet, który jeszcze dymi z lufy, to jakkolwiek nie jest to wystarczający dowód, by go oskarżyć przed sądem, że to on zastrzelił faceta leżącego na ziemi, to jest to istotna poszlaka, wystarczająca by go zamknąć do wyjaśnienia. Stąd "smoking gun". Naturalnie, poszlakę może potem potwierdzić sekcja zwłok, ekspertyza balistyczna broni i wydobytego z ciała ofiary pocisku, analiza odcisków palców na broni, testy chemiczne na obecność niedopalonego prochu na rękach podejrzanego etc. etc. - wtedy to już będą bezpośrednie dowody czynu. Podejrzany na podstawie poszlaki może też oszczędzić wszystkim czasu i zachodu i po prostu przyznać się do zabójstwa lub morderstwa, choć nawet wtedy wymagana będzie opinia biegłego, że jest zdrów na umyśle i wiedział co robi, gdy naciskał spust broni. W sprawie katastrofy smoleńskiej nie mamy na razie dowodów, natomiast mamy dymiący nagan dużego kalibru.
Dymiący nagan stanowią relacje z prowadzenia śledztwa przez stronę rosyjską. Śledztwo wydaje się forsować tylko jedną hipotezę, mianowicie taką, że ani Federacja Rosyjska, ani żaden jej obywatel, nie miały ze smoleńską katastrofą nic wspólnego, zaś polski prezydent zginął z woli Boga, Historii i nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Anglosasi zwięźle określaja takie spontaniczne, losowo występujące nieszczęścia słowami 'shit happens', nie wiem natomiast, jak to będzie po rosyjsku. Ja mam naturalnie głęboką wiarę, że Rosja to jest całkiem normalne państwo. W związku z tym nie mam naturalnie żadnych wątpliwości, że kiedy we właściwym czasie opublikowany zostanie raport międzynarodowej komisji badającej przyczyny katastrofy samolotu Tu-154M nr 101, dn. 10 kwietnia 2010r. w okolicach lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, to ten dokument będzie wyglądał tak samo, albo bardzo podobnie, jak raport francuskiego Bureau d'Enquêtes et d'Analyses pour la Sécurité de l'Aviation Civile (BEA) w sprawie przyczyn katastrofy samolotu Concorde, rejestracja F-BTSC, dn. 25 lipca 2000 r. w Gonesse pod Paryżem.
http://www.bea.aero/docspa/2000/f-sc000725a/htm/f-sc000725a.html
To znaczy, rosyjski raport niechybnie będzie jasny i wyczerpujący, a miejscami wręcz drobiazgowy. Będzie miał co najmniej 12.5 megabajta jako plik .pdf, i dwanaście załączników; w sumie kilkaset stron, wszystkie zostaną opublikowane w internecie natychmiast po podpisaniu raportu przez komisję. Być może ten rosyjski raport będzie nawet jeszcze większy i dokładniejszy od francuskiego, bo w końcu w katastrofie Concorde nie zginął prezydent Republiki Francuskiej z małżonką, elita życia politycznego Francji oraz dowództwo francuskich sił zbrojnych, tylko wycieczka niemieckich biznesmenów. Z raportu komisji smoleńskiej będzie naturalnie wynikało, że po usunięciu z miejsca katastrofy Tu-154M większych szczątków samolotu, zostało ono następnie kilkakrotnie przeszukane przez idącą ramię przy ramieniu tyralierę policjantów zaopatrzonych w pincety i torebki plastikowe, która starannie wyzbierała wszystkie szczątki większe niż pół paznokcia. To światowy standard takich dochodzeń, zastosowany po katastrofie Concorde, więc ja po prostu nie wyobrażam sobie, by Rosjanie mogli postąpić inaczej. Pogłoski, że na miejscu katastrofy pozostawiono jakieś szczątki, to z pewnością potwarz. W katastrofie Concorde jako jej pierwotną przyczynę zidentyfikowano pasek blachy tytanowej o wymiarach 43x4 cm, leżący w charakterze śmiecia na pasie startowym, który podczas startu Concorde przeciął jedną z opon samolotu. Ten kawałek blachy, rozmiarów szkolnej linijki, znaleziono na pasie startowym, zabezpieczono, skatalogowano, a następnie dopasowano po kilku miesiącach śledztwa do kształtu przecięcia w oponie Concorde zabezpieczonej na miejscu upadku samolotu. W dochodzeniu w sprawie przyczyn katastrofy lotu PanAm 103, który rozbił się w szkockim miasteczku Lockerbie 21 grudnia 1988 r. w wyniku eksplozji bomby w ładowni bagażowej, koronnym dowodem rzeczowym stał się strzęp płytki obwodu drukowanego o wymiarach 0,8 x 1,25 cm, który był częścią elektronicznego zapalnika czasowego bomby i został wyjęty przez policyjnych techników pincetą ze znalezionego w lesie pod Lockerbie nadpalonego kawałka koszuli. Śledztwo trwało prawie trzy lata. Faza zbierania szczątków w Lockerbie trwała pięć miesięcy. Znaleziono około 1200 fragmentów wraku. Ponad 1000 policjantow i żołnierzy ręcznie wyzbierało z powierzchni kilkunastu kilometrów kwadratowych ponad 10 tysięcy innych przedmiotów. Każdy znaleziony przedmiot opatrzono etykietką z miejscem i datą znalezienia, umieszczono w plastikowej torebce, a następnie po przewiezieniu do centralnego magazynu prześwietlono przy pomocy przemysłowej aparatury rentgenowskiej, oraz sprawdzono chromatografem gazowym na obecność śladow materiałów wybuchowych.
http://dnausers.d-n-a.net/dnetGOjg/Lockerbie.htm
Naturalnie tak samo będzie w Smoleńsku, bo inaczej być nie może. A może nawet dokladniej, bo nie był to zwykły lot pasażerski. Pogłoski, jakoby miejsce katastrofy pod Smoleńskiem zostało przeorane spychaczami w niecały miesiąc po wypadku, to z pewnością potwarz.
Załącznik medyczny do raportu o przyczynach katastrofy Tu-154M nr 101 omawiający wyniki sekcji zwłok ofiar będzie niezawodnie odpowiadał co najmniej takim standardom medycyny wojskowej jak te opisane w amerykańskich przepisach
Medical Aspects of Army Aircraft Accident Investigation (Army Regulation 40-21, Headquarters Department of the Army Washington, DC 23 November 1976, Unclassified)
http://www.army.mil/usapa/epubs/pdf/r40_21.pdf.
A zapewne nawet jeszcze ściślejszym, bo amerykańskie przepisy wojskowe sformułowano dla potrzeb rutynowych dochodzeń dotyczących śmierci członków załogi w wypadkach treningowych w lotnictwie wojskowym, a nie na potrzeby śledztwa nad przyczynami katastrofy o wadze ogólnopaństwowej, w której ginie głowa państwa i generalicja.
Zgodnie z art. 3 ust.7 tej instrukcji, w ciągu 96 godzin po zakończeniu ostatniej sekcji zwłok, wszystkie protokoły sekcji, preparaty mikroskopowe, próbki tkanek zakonserwowane w bloczkach parafinowych i innymi sposobami, zbiór fotografii ofiar przed i po przewiezieniu z miejsca wypadku oraz zdjęcia rentgenowskie mają zostać przekazane do dyspozycji wojskowego instytutu medycyny sądowej. Zgodnie z załącznikiem A, punkt 4, część E do instrukcji nr 40-21, każdy protokół sekcji każdej z osobna ofiary wypadku musi oprócz standardowego opisu medycznego zawierać następującą informację:
1. Szacunkowy czas przeżycia od momentu uderzenia o ziemię.
2. Datę i godzinę śmierci.
3. Ślady ognia na zwłokach powstałe przed i po uderzeniu samolotu o ziemię, oraz obecność na zwłokach błota, ziemi lub śladów paliwa.
4. Szacunkowy czas wystawienia zwłok na działanie ognia.
5. Położenie zwłok lub fragmentów zwłok na miejscu wypadku względem szczątków samolotu.
6. Obrażenia (osobno i szczegółowo opisane mają być obrażenia głowy, twarzy, szyi, krtani, barków, piersi, korpusu, miednicy, ramion, nóg, dłoni i stóp).
7. Przyczyny doznanych poparzeń (pożar, kontakt z paliwem, płynem hydraulicznym, innymi substancjami).
8. Przyczyny obrażeń mechanicznych (uderzenie o części samolotu - szczegółowy opis, lub o inne przedmioty - szczegółowy opis).
9. Kolejność doznanych obrażeń (opisać kolejno obrażenia odniesione przed wypadkiem, obrażenia spowodowane podczas pierwszego zderzenia z ziemią, podczas ew. kolejnych zderzeń z ziemią lub innymi obiektami, podczas ew. dalszego toku wypadku). Pogłoski, jakoby w rosyjskich protokołach sekcji pisano po prostu "przyczyna śmierci: mnogie obrażenia", to z pewnością potwarz.
Kodycyl technologiczny: Być może nie wszystko jest stracone na zawsze w smoleńskiej mgle, bo obecność w rękach prywatnych przedmiotów odnalezionych na miejscu katastrofy stwarza realną możliwość społecznego poszukiwania pełnoprawnych dowodów, by zastąpić nimi dymiący nagan. Sceptycy, kórych nie obezwładniła dotychczasowa eksplozja braterstwa polsko-rosyjskiego, zastanawiają sie m.in. nad przyczynami całkowitej dezintegracji środkowej części samolotu, czyli kabiny pasażerskiej. Odłamana część ogonowa i usterzenie zachowały się w stanie podobnym, jak widoczny na zdjęciach z miejsc podobnych katastrof lotniczych. Kabina pasażerska natomiast jest w kawałkach, rozmiarów, tak na oko, pół metra na pół metra. Ciała są podobno zmasakrowane, pozrozrywane, poparzone, choć ani wybuchu, ani dużego pożaru paliwa na miejscu wypadku nie było - prawdopodobnie ze względu na brak kontaktu gorących silników, odłamanych razem z cześcią ogonową, ze zbiornikami paliwa w skrzydłach, odłamanych kilkadziesiąt metrów dalej, jak i ze względu na brak iskier przy uderzeniu metalowego kadłuba o podmokły grunt. Nic nie wiadomo o stanie kabiny załogi. Kokpit, z natury rzeczy zawierający kluczowy materiał dowodowy, znikł z powierzchni planety. Ani jednego zdjęcia. Nie wiadomo, czy kabina pilotów odłamała się od reszty kadłuba tak samo jak część ogonowa, czyli mniej więcej w całości, poszła w drzazgi, czy magicznie wysublimowała w atmosferę. Jako niepoprawny sceptyk, nihilista i oszołom uważam, że zarówno (niedostępne nam jeszcze na razie) szczątki samolotu jak i przedmioty znalezione na miejscu wypadku oraz zwłoki ofiar mogłyby potwierdzić lub wykluczyć hipotezę eksplozji wolumetrycznej w kabinie pasażerskiej, która jest zgodna z widocznym na zdjęciach stanem wraku oraz pogłoskami na temat stanu zwłok. Osobom zainteresowanym fizyką takich eksplozji i sposobem ich przeprowadzania polecam kwerendę literatury tematu, z użyciem fraz kluczowych: UCVE (unconfined cloud vapour explosion), CCVE (confined cloud vapor explosion) oraz BLEVE (boling liquid expanding vapor explosion). O ile analiza spektrometryczna znalazłaby na miejscu katastrofy, w szczątkach samolotu lub na zwłokach ofiar tlenek etylenu,tlenek propylenu, azotan izopropylu, aluminium, magnez lubcyrkon o wysokiej czystości, w postaci pyłów o innym składzie niż stopy użyte w konstrukcji samolotu, kompleksowe związki metaloorganiczne zawierające fluor i metale lekkie, niewytłumaczalnie wysokie stężenie fluoru, albo nanocząsteczki metali, to taka sygnatura wskazywałaby na eksplozję wolumetryczną, zwaną przez Rosjan termobaryczną. Całkowicie przypadkowo tak się składa, że Rosjanie są pionierami użycia eksplozji termobarycznych w technice wojskowej. Około litr płynu w głowicy pocisku do ręcznej wyrzutni "РПО-А Шмель", eksplodującego jako aerozol wypełniający pomieszczenie w ostrzelanym "trzmielem" budynku, daje ten sam efekt, co pocisk haubicy 152mm - zawsze zabija wszystkich w pomieszczeniu i prawie wszystkich w budynku, a często burzy budynek, co Rosjanie praktycznie sprawdzili w Czeczenii. Niczego to naturalnie nie dowodzi, do czasu zbadania spektroskopem masowym (MS) przedmiotów z katastrofy, znajdujących się obecnie w rękach prywatnych.
Kodycyl medyczny: Czy te zwłoki, które przetrwały mniej więcej w całości, prześwietlono? Eksplozja termobaryczna zabija bardzo charakterystycznym mechanizmem 'blast injury' obejmującym m.in obrażenia płuc wywołane skokowym wzrostem ciśnienia w pomieszczeniu do ponad 3MPa. Te obrażenia płuc mają bardzocharakterystyczny obraz radiologiczny na zdjęciach rentgenowskich klatki piersiowej, zwany 'butterfly', czyli motylem. Najbardziej kompetentna w ocenie diagnostycznej takich zdjęć jest medycyna izraelska, z powodu dużego doświadczenia z ofiarami terrorystycznych zamachów bombowych w miejscach publicznych. Wystarczy wysłać zdjęcia rentgenowskie z prośbą o opinię. Czy oszacowano temperaturę, jaka działała na spalone zwłoki? Medycyna sądowa ma na to rozmaite sposoby. Pożar paliwa lotniczego osiąga 900-1100 stopni Celsjusza, eksplozja termobaryczna ma 2500-3000 stopni i bardzo wysoki gradient wzrostu temperatury.
Kodycyl ekonomiczny: Czy i kiedy dostaniemy z powrotem od Rosjan wrak samolotu, a raczej jego części złożone luzem na kupę, której RP jest nadal pełnoprawnym właścicicielem, bo samolot był kupiony od Rosjan i całkowicie zapłacony? Czy też zgodzimy się z Rosjanami że to bez sensu, i wrak pojedzie prosto do rosyjskiej huty, a my wielkodusznie nie będziemy się domagać nawet zapłaty za złom?
Kodycyl archeologiczny: Ewentualne zaoranie, przekopanie, zabetonowanie, (niepotrzebne skreślić) miejsca katastrofy nie pomoże jako antidotum na ewentualną komisję śledczą za 50 lat. Ślady podejrzanych substancji, jeśli się tam znajdują, bedą wykrywalne spektrometrycznie w praktyce do końca świata. To samo dotyczy ewentualnych ekshumacji ofiar przez pokolenie naszych wnuków. Może natomiast pomóc w udaremnieniu przyszłego śledztwa zdjęcie z obszaru katastrofy całej wierzchniej warstwy gruntu, przynajmniej 1 m w głąb, i jej wywiezienie w jakieś nieujawnione miejsce. Nie zdziwi mnie zatem, jeśli miasto Smoleńsk nagle zacznie budować na tym terenie np. największy na świecie podziemny parking, centrum handlowe na trzy piętra w głąb, albo super-basen kąpielowy o powierzchni kilku hektarów. StaryWiarus
NASZ WYWIAD. Bielewicz: Wyprzedaż pakietu akcji PKO BP jest skandalem. Żadne inne słowo nie określa lepiej działania na szkodę własnego kraju W polskich rękach jest już tylko 32 procent AKCJI banku PKO BP. Stało się tak po kolejnej sprzedaży przez rząd Donalda Tuska kolejnego pakietu akcji tego ostatniego państwowego banku. Budżet państwa pozbawia się nie tylko przyszłych zysków z dywidendy banku, ale traci też resztki kontroli nad systemem finansowym kraju. Czym to może grozić pytamy Jerzego Bielewicza, finansistę, prezesa stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek".
wPolityce.pl: Co oznacza dla Polski, dla jej gospodarki, sprzedanie przez rząd kolejnego pakietu akcji banku PKO BP? Jerzy Bielewicz: Mówiąc najprościej sprzedaż kolejnych pakietów akcji firm z sektorów strategicznych, w tym przypadku banku, obniżenie pakietu do 32 procent powoduje, że utraciliśmy kontrolę należną akcjonariuszowi większościowemu, a pakiet w rękach Skarbu Państwa topnieje w szybkim tempie. Projekt funduszu Inwestycje Polskie, który stanowi alibi transakcji sprzedaży akcji PKO BP, ma w mojej ocenie ukryty cel, taki oto, by kontrolę nad strategicznymi dla polskiej gospodarki firmami np z sektora energetycznego, wyprowadzić poza Ministerstwo Skarbu Państwa, Ministerstwo Gospodarki, poza organa rządowe. Jest to na rękę tym z ministrów, którzy z uwagi na zwykły brak fachowych kompetencji, boją się odpowiadać za stan firm, uciekają przed tą odpowiedzialnością, bo zwyczajnie nie mają pojęcia na czym polega nadzór właścicielski. Dobrze pokazuje to przykład LOT-u i ministra Budzanowskiego.
Politycy ten proceder nazywają wyprzedażą skarbów rodowych. Jak na to patrzy finansista? Oczkiem w głowie każdego państwa powinien być system finansowy. Ja nie znam państwa, które osiąga sukces gospodarczy, a które by nie kontrolowało swojego systemu bankowego. Ta kontrola może przebiegać na różne sposoby. Poprzez własność, ale także poprzez regulacje prawne oraz poprzez właściwy nadzór finansowy. Niestety państwo polskie nie spełnia się w roli opiekuna własnego systemu bankowego. Wręcz przeciwnie, oddaliśmy 70 procent kontroli nad sektorem bankowym, a co równie złe, zaniechaliśmy w praktyce nadzoru nad bankami należącymi teraz do zagranicznych właścicieli. A kapitał ma oczywiście narodowość. Banki kontrolowane przez kapitał niemiecki, czy przez kapitał włoski działają po pierwsze na rzecz swoich spółek-matek, po drugie na rzecz firm ze swoich krajów macierzystych. Świetnym przykładem jest chociażby Bank Pekao SA, który wspiera firmy włoskie działające na polskim rynku. Wystarczy wspomnieć perturbacji polskich firm budujących autostrady, metro w Warszawie, czy gazoport w Świnoujściu. Trzeba też dodać, że sprzedaliśmy nasze banki razem z bardzo korzystnym dla nowych właścicieli systemem prawnym. Systemem prawnym, który uprzywilejowuje banki w ich relacjach z klientami. Warto zwrócić uwagę na tzw. bankowy tytuł egzekucyjny. Pozwala on bankowi, bez poinformowania klienta, np. firmy, wejść na jego konto. Dopiero, gdy następuje egzekucja komornicza dowiaduje się on, że bank przedsięwziął wobec niego takie kroki. Klienci banków właściwie nie mają ochrony sądowej w relacjach z bankiem. W takiej sytuacji wyprzedaż kolejnego pakietu, do poziomu o wiele poniżej 51 procent, który daje realną kontrolę, jest skandalem. Żadne inne słowo nie określa chyba lepiej działania na szkodę własnego kraju. Ludzie bardzo często zapominają, że gospodarka to system naczyń połączonych. Widać to zwłaszcza na styku banków i przedsiębiorstw. Dokładnie tak jest. Powiem więcej. System bankowy w obcych rękach pozwala na drenaż kapitałowy całej gospodarki. A ten drenaż jest olbrzymi, bo transfery zysków, kapitału sięgają ponad 60 miliardów złotych rocznie. To przewyższa dwukrotnie dotacje (netto) Unii Europejskiej do naszej gospodarki, łącznie z transferami do kraju dokonanymi przez Polaków pracujących za granicą. Skonstruowano system drenażu polskiej gospodarki, ale też transferu kapitału ludzkiego i dóbr na rzecz bogatych krajów Unii Europejskiej. Nazwałbym to ironicznie systemem dyfuzyjnym, którego centrum jest gdzieś między Berlinem a Paryżem, a my realnie wspierając bogate kraje Europy Zachodniej, wpędzamy się w coraz to większą biedę. Rozmawiał Sławomir Sieradzki
PIĘĆ PYTAŃ do red. Jachowicza: Władza nie jest pewna służb, więc chce móc wezwać Legię Cudzoziemską. Rząd zapłaci i Legia zaprowadzi porządek wPolityce.pl: Rząd chce umożliwić interwencję w Polsce służb państw obcych. Mają przybywać do Polski na wniosek odpowiednich organów, np. komendanta policji. Jak Pan ocenia ten projekt? Jerzy Jachowicz: To jest pomysł wynikający prawdopodobnie ze strachu tego rządu. To jest przyznanie się do bezsilności, bezradności. Do bezradności państwa, do bezradności polskich służb powołanych do zapewnienia porządku publicznego, zapobiegania niebezpiecznym sytuacjom, wynikających z działalności samych Polaków. W mojej ocenie przepisy dotyczące pomocy służb obcych mogłyby dotyczyć jedynie walki z międzynarodowym terroryzmem, a być może i terroryzmem polskim. Jednak chodzi mi jedynie o realny akt terroru, np. porwanie zakładników, w tym dzieci, kobiet, a może i policjantów. Wezwanie obcych służb jest dla mnie dopuszczalne jedynie, gdy chodzi o wyspecjalizowane jednostki walczące z terroryzmem, w sytuacji konkretnego zagrożenia. W tej sprawie nie można być zarozumiałym i uznawać, że sami sobie poradzimy. Taki błąd popełniła niemiecka policja w czasie słynnej napaści na grupę olimpijczyków z Izraela w Monachium. Wtedy Mossad oferował swoją pomoc w akcji odbijania zakładników. Ofertę odrzucono, a cała akcja skończyła się rzezią. W związku z zagrożeniem terroryzmem zgodziłbym się na przepis, który umożliwiałby wezwanie na pomoc wyspecjalizowane służby, które mają doświadczenie w walce z terrorem. To jednak jest zupełny wyjątek.
Rząd proponuje co innego. To, co proponuje rząd - wzywanie obcych służb na pomoc w pacyfikacji zamieszek czy demonstracji, nie mieści się w głowie. To przecież dotyczy spraw wewnętrznych kraju. Czy ktoś kiedykolwiek słyszał, by jakikolwiek kraj wzywał na pomoc obcą policję? By Francuzi wzywali na pomoc Anglików? Albo Niemców? To jest tak, jak byśmy wzywali na pomoc doświadczonych bankowców z Niemiec, ponieważ nie radzimy sobie z prowadzeniem naszych banków. To się nie mieści w głowie. To jest poddanie się państwa. Państwo mówi nam oficjalnie - nie jesteśmy w stanie sobie ze wszystkim poradzić.
Mówił Pan też o strachu. Kto się czego boi? Kwestia strachu może być tu najważniejsza. Rząd być może nie jest pewien, jak się zachowają formacje powołane do pilnowania porządku, do ochrony państwowych instytucji, jak KPRM, czy będą w sposób gorliwy bronili dostępu do tych instytucji. Czy będą gorliwie bronili członków rządu? To jest kluczowe pytanie dla władz. Rządzącym strach zagląda w oczy z związku z zachowaniem służb, które zwykle są lojalne wobec każdej ekipy rządzącej, jak prokuratura, policja, sądy. Władza nie jest ich pewna, więc chce mieć możliwość wezwania Legii Cudzoziemskiej. Rząd zapłaci i Legia będzie zaprowadzała porządek. A jak wiadomo Legię wprowadzali na swoje tereny uzurpatorzy, którzy władzę zdobywali przemocą, wbrew społeczeństwu. I to Legia ochraniała pałace rządzących.
Ustawa zakłada szeroki katalog służb, które można wezwać na pomoc. Tak. Ustawa nie precyzuje tych kwestii. Na pomoc można wezwać służby z każdego państwa, z Francji, Niemiec czy Rosji. Jak Polacy znosiliby sytuację, w której Niemcy lub Rosjanie znów pilnują porządku w kraju? To było by fatalnie odebrane przez społeczeństwo.
Jakie skutki może mieć ta ustawa? Ja jednak sądzę, że ten projekt nie zostanie uchwalony. Spodziewam się, że eksperci oraz sami przedstawiciele służb porządkowych wiedzą, jakie zagrożenia płyną z proponowanych rozwiązań. Spodziewam się, że opór świata ekspertów oraz opinii publicznej będzie na tyle silny, że ta ustawa nie ma szans na przegłosowanie. Jestem optymistą w tej sprawie. Jednak cała sprawa pozostawia niezwykłą gorycz w każdym z nas. Ona się musi pojawić, gdy uświadomimy sobie, że polski rząd sięga do narzędzi, które zdawałoby się przeszły do historii. Te rozwiązania przypominają czasy z komunistycznej dominacji. Obecne rozwiązania mogą być wykorzystywane oficjalnie do walki o państwo demokratyczne. Zasłona będzie prosta - władze będą walczyć o utrzymanie demokracji, będą unieszkodliwiać zagrożenie antydemokratyczne. Tak będą mówić. To będzie oficjalna wykładania. Ta ustawa kładzie się niezwykłym cieniem na tym rządzie. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Ziemkiewicz: One to lubią Dziewczyny są zadowolone, prosperują, panują nad swoim życiem… A co ty możesz o tym wiedzieć, głupku? Plotkarskie media żyją w rytmie tzw. coming outów – czyli oznajmiania przez celebrytów, że wcale się nie wstydzą tego, co ludzie normalni uważają za powód do wstydu, albo że wcale nie podzielają poglądu dla wszystkich oczywistego. Z reguły są to wystąpienia do mdłości przewidywalne, albowiem pudelkowy świat pulsuje rytmem wtórnym względem politycznego. Gdy na przykład władza ma problem z pomylonymi smoleńskimi pochówkami, celebryci jeden przez drugiego deklarują, że wszystko im jedno, w czyim grobie będą leżeć, i w ogóle żeby ich popioły spuścić w toalecie. A jeśli władza potrzebuje odwrócić uwagę, odgrzewając wojenkę ideologiczną, to chwalą się aborcjami, jaraniem czy czym tam trzeba. Teraz na topie jest pochwała prostytucji, co każe podejrzewać, że w stręczycielską aferę z udziałem byłej żony i córki jednego z gwiazdorów rocka zamieszani są także ludzie z kręgów władzy. Jeden z tabloidów już opublikował zdjęcie ministra Adama Szejnfelda – czekajmy następnych. Celebrycki półświatek rozbrzmiewa więc głosami, że dawanie za pieniądze albo dla kariery to sprawa spoko, wszyscy tak robią i żadna w tym ujma. Co szczególnie żałosne, prostytucję zachwalają też (widzieliśmy to już po filmie pani Szumowskiej) ikony polskiego feminizmu. Nierząd jako droga „genderowego” awansu − siostry założycielki w grobach się przewracają, ale u nas feminizm to robienie na złość tacie, proboszczowi i Kaczyńskiemu. Nie mam moralnego prawa rzucać kamieniem w celebrytów chwalących się, że chodzą do burdeli albo sprowadzają sobie „dziewczynki” na chatę. Mogę tylko apelować o chwilę namysłu, szansę na łaskę otrzeźwienia. Niewiele jest bardziej obrzydliwych kłamstw niż nieformalna dewiza biznesu pornoli i burdeli: „One to lubią”. Żaden psycholog, policjant czy socjolog nie potwierdzi bajeczki o radzących sobie ze swoim życiem i zwycięskich w nim „putankach”, w którą tak chętnie wierzą ich klienci. Prawda jest taka, że mężczyzna korzystający z seksualnej posługi zawsze kogoś krzywdzi. Nawet jeśli ta osoba nie ma świadomości doznawanej szkody, tak jak rozpijany alkoholik. A zwykle ma, tylko starannie zachowuje ją dla siebie.
Kiedy znany rysownik bredzi, że te dziewczyny, którym płaci, dobrze wiedzą, co robią, panują nad swoim życiem i w ogóle są zadowolone, trudno nie spytać: a co ty możesz o tym wiedzieć, głupku? Naprawdę ci się zdaje, że gdyby było odwrotnie, szczerze cię o tym poinformują i poproszą, żebyś się nad nimi użalił? Nie poruszałbym sprawy, gdyby nie to, że w naszym obłąkanym świecie celebryckie brednie to potęga. Nie ma jednego lekarza, który by potwierdzał, że marihuana jest nieszkodliwa − ale to nie specjaliści kształtują opinię, zwłaszcza młodych, tylko różni popularni kretyni. Nie można pozwalać, by i z prostytucją zaczęło być tak samo.
PS. Mój znakomity sąsiad W.Ł. zawstydził mnie, dając piękny przykład chrześcijańskiej postawy „gdy kto w ciebie rzuci kamieniem, ty rzuć w niego chlebem”. Na moją niedopuszczalnie krytyczną recenzję swej książki odpowiedział, jak państwo zauważyli, sugestią, że nie muszę męczyć czytelników, bo jestem utrzymankiem pięknej kobiety. Co fakt, to fakt. W imieniu swoim i żony serdecznie dziękuję. RAZ
Gmyz: Jaka gazeta, taki bohater Kontrofensywa sekty smoleńskiej, która ulokowała się przy ul. Czerskiej w Warszawie, trwa. Oto „Gazeta Wyborcza” zawsze pierwsza na froncie walki z PiS ujawnia, że za rządów tej zbrodniczej formacji wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego były gorzej chronione przez BOR. Właściwie nie do końca jestem pewien, co kto ujawnia. Tekst wygląda bowiem, jakby został napisany przez oficera prasowego tej formacji, a może nawet samego szefa BOR Mariana Janickiego. Łamie jedną z podstawowych zasad dziennikarskiej solidności. W ani jednym miejscu nie dano głosu stronie, wobec której formułuje się zarzuty. Zacytowano jedynie wypowiedź płk. Andrzeja Pawlikowskiego z wtorkowej konferencji na UKSW, która dotyczyła roku 2010, a nie czasów, kiedy to on stał na czele BOR. Mało tego, jak ujawnił Pawlikowski, dziennikarz „Gazety Wyborczej” nawet nie próbował się z nim skontaktować. Cóż, czytelnik „GW” musi mieć komfort, czytając gazetę. Nie może być zaskakiwany treściami, które mogłyby zaburzyć narrację. Zdjęcie klauzuli z teczki dotyczącej zabezpieczenia wizyty Lecha Kaczyńskiego jest rzeczą bez precedensu. W innych sprawach generał Janicki pilnie strzeże tajemnic BOR. Od dwóch lat dziennikarze nie są w stanie na przykład uzyskać informacji na temat kursów oficerskich, jakie przeszedł sam generał. Zarówno BOR, jak i MSW zasłaniają się tutaj faktem, że jego akta personalne są chronione klauzulą. W istocie ma ona przykryć fakt, że generał nigdy żadnych kursów oficerskich wymaganych na stanowisku szefa BOR nie ukończył. Podobnie jak nie ma też wymaganego na tym stanowisku wykształcenia magisterskiego. Jest zaledwie inżynierem o specjalności w ceramice. Od katastrofy smoleńskiej Janicki przez rządzących jest chroniony mimo oczywistych niekompetencji, jakimi wykazał się BOR pod jego kierownictwem. Jak się wydaje, obecny lokator Pałacu Namiestnikowskiego nie czuje się do końca bezpieczny. Dość powiedzieć, że ochronę Kancelarii Prezydenta przy ul. Wiejskiej powierzono prywatnej firmie ochroniarskiej. Tylko patrzeć, jak BOR zniknie z Krakowskiego Przedmieścia czy sprzed kancelarii premiera. I powiem szczerze. Zastąpienie BOR prywatną firmą ochroniarską w normalnej sytuacji by mnie oburzało. Jednak mając świadomość „kompetencji” generała, przez podwładnych zwanego Mańkiem, uważam taką decyzję za racjonalną i zwiększającą bezpieczeństwo Kancelarii Prezydenta. Jeśli bowiem uświadomimy sobie, że na czele formacji chroniącej najważniejsze osoby w państwie stoi człowiek, który w trakcie katastrofy smoleńskiej robił zakupy na bazarku, to nie dziwi nic. Jeśli dodamy do tego, że w swoich zeznaniach i wypowiedziach dla mediów posługiwał się metodą „na trupa”, oskarżając funkcjonariusza, i wkładał mu w usta słowa, których ten nie może już sprostować, bo zginął w Smoleńsku, to obraz będzie pełniejszy. Całości dopełnia zaś scena opisana w jednym z przypisów do raportu Millera. Opisuje, jak funkcjonariusze Janickiego, którzy chcieli sprawdzić lotnisko, są przeganiani od bramy przez ciecia. To symbol rządów Janickiego w BOR. GMYZ
Tak czy owak, winny Nowak
1. Po gigantycznej batalii na Konwencie Seniorów, udało się umieścić w porządku obrad obecnego posiedzenia Sejmu, Informację Prezesa Rady Ministrów na temat wstrzymania przez Komisję Europejską wypłaty 4 mld euro funduszy UE na projekty drogowe zrządzane przez GDDKiA. Piszę o batalii, bo rządząca koalicja Platforma-PSL, chciała za wszelką cenę zablokować debatę na ten temat, uzasadniając tę decyzję, ewentualnym negatywnym jej wpływem na toczone właśnie w Brukseli rozmowy nad ostatecznym kształtem budżetu UE na lata 2014-2020, w tym środkami dla naszego kraju. Ostatecznie jednak do debaty doszło, a nieobecnego premiera, który udał się do Brukseli, reprezentowali minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska i minister transportu, budownictwa i gospodarki morskiej Sławomir Nowak.
2.Przypomnę tylko, że w ostatnich dniach zostały upublicznione dwie niekorzystne decyzje KE, dotyczące zablokowania kwoty 3,5 mld zł na już zrealizowane inwestycje drogowe, a także wstrzymania wszystkich pozostałych środków w kwocie 4 mld euro (kwota łączna, która pozostała do przekazania Polsce), które miały być przekazane Polsce na realizację inwestycji drogowych do końca obecnej perspektywy finansowej na lata 2007-2013. Okazało się, że chodzi o zmowę cenową w odniesieniu do trzech różnych inwestycji drogowych (modernizacji drogi ekspresowej E-8 Piotrków Trybunalski-Rawa Mazowiecka, także drogi ekspresowej E-8 Jeżewo-Białystok i budowy autostrady A-4 Radymno -Korczowa). ABW wykryła je już w 2008 roku, trwa jeszcze postępowanie prokuratorskie w tej sprawie ale wiedzę na ten temat KE nie powzięła jak twierdzi premier Tusk na skutek informacji od polskiego rządu, ale na skutek doniesień prasowych z Polski a także skarg europosłów pochodzących z krajów UE, których firmy uczestniczą w realizacji projektów drogowych w naszym kraju. W rezultacie transzę 957 mln euro środków drogowych dla Polski (około3,5 mld zł), KE zablokowała już 21 grudnia, a opinia publiczna w Polsce dowiedziała się o tym dopiero teraz i to tylko dlatego, że informację upublicznili urzędnicy Komisji.
3.Ten skandal ze zmową cenową na 3 wspomniane wyżej inwestycje, pokazuje, że w przetargach drogowych prowadzonych przez GDDKiA pond nadzorem ministerstwa transportu, byli i chyba ciągle bywają jednak równi równiejsi. Podczas gdy jedne firmy realizujące kontrakty drogowe ogłaszają upadłości, inne wygrywające przetargi drogowe, mają się świetnie. Jeden z portali internetowych opublikował ostatnio podsłuchaną przez ABW rozmowę właścicielki firmy Erbedim z Piotrkowa Trybunalskiego (spółka była uczestnikiem konsorcjum które wygrało przetarg na modernizację trasy S-8 z Piotrkowa Trybunalskiego do Rawy Mazowieckiej) z jej mężem, prezesem tego przedsiębiorstwa. Treść rozmowy jest dosłownie porażająca. Prezes firmy mówi do żony (właścicielki firmy) o wygranym przetargu na modernizację tej trasy, jako o transakcji życia. Rzeczywiście za modernizację 60 kilometrów dwujezdniowej drogi pomiędzy Piotrkowem Trybunalskim, a Rawą Mazowiecką i przystosowaniem jej do parametrów drogi ekspresowej, GDDKiA zdecydowała się zapłacić aż 1,77 mld zł, podczas gdy jak to porównuje wspomniany prezes, Chińczycy za budowę od podstaw 30 km odcinka autostrady, mieli dostać tylko 0,75 mld zł.
4. Minister Nowak podczas wczorajszej debaty ,widział w tym zablokowaniu 4 mld euro, winę wszystkich innych, a nie swoją. A więc winna jest ABW, która jego zdaniem nie przekazała informacji o zmowach ani do GDDKiA ani do ministerstwa transportu, winny jest Urząd Zamówień Publicznych, który nie dostrzegł żadnych nieprawidłowości w przeprowadzonych przetargach, winni są wykonawcy inwestycji, którzy okazali się nieuczciwi, wreszcie winna jest KE, która pochopnie zablokowała środki dla Polski. Absolutnie bez winny jest za to w tej sprawie sam minister, a także nadzorowana przez niego GDDKiA. Zabierając głos w tej debacie, zwróciłem ministrowi uwagę, że jak żaden inny (on i jego poprzednik z Platformy, minister Grabarczyk), mieli przygotowane przez poprzedników z Prawa i Sprawiedliwości, ustawodawstwo (między innymi specustawę drogową pozwalającą na szybkie pozyskiwanie gruntów pod budowę dróg), a także wynegocjowane w 2007 roku środki z budżetu UE w wysokości 68 mld euro i środki z budżetu krajowego. Mimo wydania w ciągu 5 lat ponad 100 mld zł na budowę dróg, nie ma żadnego pełnego ciągu drogowego z Zachodu na Wschód (A-2, A-4) ani z Północy na Południe (A-1), natomiast są masowe upadłości w sektorze budowlanym realizującym projekty drogowe w tym wielkich firm giełdowych. Pytałem czy minister zdaje sobie z tego sprawę i co zrobił, żeby temu wszystkiemu zapobiec. Minister znowu wymieniał winnych ale samego siebie do tej grupy nie zliczył, choć gołym okiem widać, że tak czy owak jednak winny jest przede wszystkim Nowak i jego poprzednik minister Grabarczyk, którzy jak widać, nie sprawowali żadnego nadzoru nad GDDKiA, która wydawała przecież ponad 20 mld zł w każdym roku ostatniego 5-lecia. Kuźmiuk
Będę trzymał kciuki, żeby Donald bawidamek wypłakał jak najmniej miliardów Jarosław Kaczyński na pewno wie, że kwota jaką uda się wyrwać na europejskim plenum jest kwestią trzeciorzędną, ale politycznie rozgrywa Tuska jak na polityka przystało. Mam też nadzieję, że Kaczyński wie dlaczego 300 miliardów to raj obiecany naiwnym, ale bez względu na marne pożytki płynące z obciążonej lichwą zapomogi, trzeba korzystać z okazji, aby zbudować silną pozycję polityczną Polski. O ile tak właśnie z wiedzą Kaczyńskiego jest, to nie dziwi mnie prosty komunikat wysłany przez kamery do telewidzów. Lud przed telewizorami zapamiętał sobie, jak muł drogę do domu, obiecane 300 miliardów i trzeba ludowi 300 miliardami oczy mydlić, taka jest polityka. Z ekonomią, a raczej rachunkiem, bo to bardziej realne jest już całkiem inaczej, tutaj się z próżnego gadania do pustego łba nie nalejesz. Jedyna istotna kwota z UE, która powinna nas interesować, nazywa się: „dopłaty bezpośrednie”. Niezręcznie mi o tym pisać, ponieważ jestem beneficjentem dopłat bezpośrednich, ale nie to warunkuje moją opinię, tylko rachunek. Dopłaty bezpośrednie są jedynymi dopłatami, na których nie tracimy ani grosza i nie dostarczamy zysków najsilniejszym gospodarkom europejskim, powiększając tym samym dystans cywilizacyjny. Żywa gotówka, czysty zysk, o który warto się bić i co Tusk zupełnie odpuścił. Fundusze spójności z kolei są pułapką lichwiarską, sterowaną odgórną biurokracją UE, chociaż nie twierdzę, że przy inteligentnym zarządcy nie da się i z tej puli rozsądnie korzystać. Znając jednak polskie realia, należy trzymać kciuki, żeby się Tuskowi udało jak najmniej uzyskać, bo im więcej wypłacze, tym więcej zapłacimy lichwy i „doli” do kolesiów budujących „autostrady”. Wielu ludzi zastanawia się nad fenomenem teflonowego Tuska i wielu zapomina o nieśmiertelnej ludzkiej podniecie – kasa. Tusk zapewnił szerokim kręgom dopływ kasy, który w normalnej rynkowej gospodarce nie miał prawa popłynąć. Żaden prywatny inwestor nie wybudowałby czegoś takiego jak pas w Modlinie, a już na pewno nie odpuściłby wykonawcy bubla. Tusk daje kasę brakorobom na tandetne usługi i wytwory usług, urzędasom na łapówy i elektoratowi europejską kiełbasę postępu. Stąd determinacja Tuska, by postawić na fundusze spójności, nie na rolników. Donald potrzebuje skredytowanej skarbonki dla swojego politycznego zaplecza, żywą kasę dla rolników ma w poważaniu, tutaj nie zbije kokosów politycznych i towarzyskich. Przez chwile chciałbym sobie pomarzyć albo chociaż pobujać w obłokach i uznać, że mamy w Polsce męża stanu, nie premiera Donka. Jaki byłby optymalny scenariusz dla Polski, z czym Polska powinna pojechać na plenum UE? Odpowiedź jest bardzo prosta, mąż stanu pojechałby do EU z następującą strategią. Pozornie cisnąć na fundusze spójności, ale grać o dopłaty bezpośrednie. Zadanie łatwe i przyjemne, ryzyka żadnego, bo nawet przy utracie lichwiarskiej i wirtualnej daniny z funduszu spójności, Polska zyskuje jako kraj, który rozgrywa europejską politykę, co więcej rozgrywa nie mając zbyt mocnej karty, z czym się akurat zgadzam, gdy słucham rozmaitych zlęknionych „ekspertów”. Planem Polski powinno być wysoka pozycja negocjacyjna, skupiona uwaga całej Europy, jak swego czasu na Irlandii, umocnienie politycznej pozycji kraju. Cena paru wirtualnych milionów euro, bo maksymalnie taki byłby koszt niepokornej postawy, to są grosze, które machiną lichwiarską rozrosłyby się do miliardów długu. Do tej wiktorii wystarczy dołożyć miliardy w żywej gotówce i nie obciążone kredytem, czyli dopłaty bezpośrednie. Myślę, że zrównanie dopłat nie było realne, ale taki postulat wyjściowy dający końcowe podniesienie o kilkadziesiąt procent jak najbardziej możliwy. Niestety stanie się dokładnie odwrotnie i to w każdym aspekcie. Tusk i owszem bez zająknięcia odda parę miliardów z funduszu spójności, ale nie za wysoką pozycję polityczną i negocjacyjną, tylko za zdjęcia z paroma celebrytami europejskimi. O czyściutkiej kasie nawet się nie zająknie, ze strachu przed Francją i Niemcami. I gdy już przegra wszystko, co można było przegrać, mniej więcej tej samej klasy media odtrąbią polityczny awans Donalda – narodził się EUROPEJSKI mąż stanu. Usłyszymy o myśleniu długodystansowym, o ratowaniu szlachetnej idei wspólnoty i niebywałej odwadze, która wzniosła się ponad narodowy interes. Gdyby się jakoś strasznie nie udało, zawsze znudzony Ostachowicz może odpalić temat numer jeden i jak bardzo nie musi się wysilać niech zaświadczy pierwszy przykład z brzegu. Tusk w piątek rano wraca do Polski, na korytarzu całuje Bęgowskiego vel Grodzką w niedźwiedzią łapę i o czymś takim jak budżet europejski zająkną się działy gospodarcze na ostatnich stronach, czcionką 8 pix. Koniec bujania w obłokach, schodzimy na ziemię i widzimy Donalda Tuska, biseksualnego bawidamka sterowanego marketingiem, a nie męża stanu. MatkaKurka
NASZ WYWIAD. Prof. Morawski: III RP to twór zbudowany nie na gruzach PRL, ale na fundamencie. To nie dzieło obywateli wPolityce.pl: W marcu 2012 roku na konferencji poświęconej polskiemu systemowi prawnemu wygłosił Pan wykład, w którym wskazywał Pan na rolę konstytucji jako instrumentu budowy wspólnoty narodowej. Tłumaczył Pan, że ustawa zasadnicza buduje wspólnotowość. W ostatnim czasie słyszymy natomiast wiele o coraz głębszych podziałach wśród Polaków. Czy dobrze zbudowany system prawny wpływa na zasypywanie takich podziałów? Prof. Lech Morawski, redaktor naczelny kwartalnika „Prawo i więź”: Nie wiem, jak można zasypać przepaść między uczciwym obywatelem, a szubrawcem. Ci ostatni sami zresztą się uniewinnili ogłaszając rozliczne akty amnestyjne i delegalizujące wszelkie próby rzeczywistej lustracji. Musze powiedzieć, że ogromne wrażenie zrobił na mnie tekst M.Rymkiewicza, w którym dowodził on, że logikę naszych losów historycznych, od czasów Targowicy, zaborów, PRL aż po dzień dzisiejszy określa podział naszego społeczeństwa na dwa narody: naród patriotów, który nawet w najgorszych czasach walczył o naszą wolność i suwerenność i naród kolaborantów, który zawsze wiernie współdziałał z kolejnymi okupantami. Tego podziału nie da się nigdy zasypać i zapomnieć. Nie znam żadnego powodu, dla którego miałbym wybaczyć, że byłem zmuszony przez 40 lat do mieszkania w kraju, w którym nie mogłem mówić i robić tego co uważałem za słuszne, którego władza odmawiała mi przez dziesiątki lat paszportu. To nie ja wykopałem tą przepaść. Uczynili to „mędrcy” z Magdalenki z ich grubymi kreskami, polityką pojednania i powszechnej amnezji. To oni, a nie my, stworzyli te podziały i to oni je utrzymują łamiąc elementarne normy przyzwoitości. Nikt nie powinien wierzyć i nikt nie powinien nawet o tym marzyć, że można zmusić uczciwego człowieka, by pogodził się z faktem, że wczorajsi kolaboranci i grabarze wolności stali się dzisiaj strażnikami rządów prawa i praw człowieka i nikt przyzwoity nie pogodzi się z faktem, że komunistyczna nomenklatura stała się właścicielem ogromnej części narodowego majątku. Tą częścią, która pozostała w rękach państwa, rządzi zresztą zwykle również ona, we właściwy dla siebie sposób.Mówił Pan również, że w czasie transformacji Polacy nauczyli się dbania o własne interesy, ale nie nauczyli się dbania o dobro wspólne. Jaką rolę systemu prawnego widzi Pan w nauce dbania o dobro wspólne? Myślę, że po 150 latach zaborów, okupacji, najpierw niemieckiej, a potem sowieckiej, a więc czasie, w którym Polacy nie żyli w swoim własnym państwie i nie widzieli w związku z tym żadnego powodu, by przestrzegać postanowień władzy i współdziałać w realizacji jej zamierzeń, jest to najtrudniejsze zadanie. Państwo musi przekonać obywateli, że jest ich państwem i że jego cele są celami wszystkich Polaków. Państwo nasze nie czyni tego i to jest nasz największy dramat. Ciągle mam wrażenie, że obecny rząd bardziej dba a o to, by lepiej wypaść w oczach funkcjonariuszy UE niż w oczach swoich własnych obywateli. Myślę, że w końcu zapłaci za to wysoką cenę. Ważną role w tym aspekcie odgrywa edukacja. Idea, by przekształcić wydziały nauk prawnych i społecznych w przedsiębiorstwa komercyjne produkujące dla potrzeb rynku Fachidioten, specjalistów, którzy potrafią wprawdzie napisać pozew, ale nie wiedzą, co się dzieje w otaczającym ich świecie, jest zatrważająca.
Dlaczego? To z takiej gleby wyrastają prawnicy, którzy napiszą i zrobią wszystko, co im każe władza, ta w Warszawie lub ta w Brukseli. I znowu dokonuje się to pod dyktando urzędników unijnych. Wystarczy przypomnieć, że to pod dyktando biurokracji brukselskiej napisano sławetną Deklarację bolońską, dokument, który łamie fundamentalną zasadę prawa unijnego, że zakresie kultury i edukacji nie powinno dochodzić „do harmonizacji przepisów ustawowych i wykonawczych Państw Członkowskich” (art.2 ust.5 TFUE), bo to przecież właśnie różnorodność kulturowa i duchowa jest największym bogactwem naszego Kontynentu. Autorzy naszych reform zapomnieli wreszcie, że edukacja winna wychowywać nie tylko specjalistów, ale również dobrych obywateli. Dobry obywatel to wielki skarb każdego państwa, bo bez dobrych obywateli żadne państwo nie będzie w stanie dokonać ani małych ani wielkich rzeczy. Ideę edukacji obywatelskiej skompromitował komunizm, ale fakt, że skompromitował on również - powiedzmy - budownictwo mieszkaniowe nie jest przecież żadnym powodem, by nie budować mieszkań. Państwo, które nie przywiązuje wagi, by wychowywać swoich młodych obywateli w przekonaniu, że troska o dobro wspólne i przywiązanie do swojej ojczyzny jest ich najwyższym obowiązkiem, samo pozbawia się największego sojusznika w realizowaniu swoich zadań i podcina korzenie, na których się opiera. Demontaż polskiej humanistyki, nauk społecznych i prawnych, który dokonuje się pod auspicjami obecnego rządu, budzi moje największe obawy. W najbliższych numerach "Prawa i Więzi" ukażą się publikacje, w których podejmiemy debatę na ten temat. Rządzący muszą wreszcie zrozumieć tą prostą prawdę, że uniwersytety służą kształceniu światłych obywateli, tak jak szpitale leczeniu chorych, a nie mnożeniu zysków i czynieniu oszczędności. W najnowszym numerze pisma „Prawo i Więź” piszecie Państwo m.in. o rozliczaniu przeszłości. Czy brak rzeczywistego rozliczenia z PRL w obszarze prawodawstwa oraz sądownictwa daje dziś zatrute owoce? Czy takie rozliczenie jest jeszcze potrzebne? Kant gdzieś napisał, że gdyby na bezludnej wyspie pozostał tylko jeden skazany na karę śmierci człowiek, to wyrok należałoby wykonać, gdyż tego wymaga sprawiedliwość. Cywilizowany świat nadal ściga nazistowskich zbrodniarzy i morderców, mimo że niektórzy z nich mają ponad 90 lat i nie stanowią dla nikogo żadnego zagrożenia. Zbrodniarzy karze się nie dlatego, że stanowią zagrożenie, ale dlatego, że są zbrodniarzami. Jeśli zaś chodzi o filozofie pojednania i wybaczenia, to twierdzę, że jednać się można wyłącznie z tymi, którzy wyrazili skruchę i szczerze wyznali wszystkie swoje grzechy (tak było w Afryce Płd. w słynnych komisjach pojednania), a nie z tymi, którzy całe swoje życie oszukiwali i mataczyli i czynią to po dzień dzisiejszy. Kant dobrze rozumiał, że wyroki i decyzje władzy stanowią sygnał dla obywateli, czy w życiu warto jest być przyzwoitym człowiekiem, czy bardziej opłaca się być zwykłą świnią. Gdy znajduje się w polskich urzędach, przechadzam po korytarzach polskich uniwersytetów, gdy obserwuje debaty w naszym Sejmie, słucham enuncjacji rządu i uzasadnień niektórych wyroków sądowych, to mam wrażenie, że ustawicznie słyszę pochrząkiwanie tych ostatnich. I to jest właśnie cena filozofii pojednania za wszelką cenę i wybaczania wszystkim wszystkiego. Brak lustracji i dekomunizacji był najgorszym błędem III RP i dopóki będzie żył ostatni szubrawiec z czasów PRL będzie nim nadal.
Dlaczego? Wspaniałomyślna polityka wybaczanie wszystkim wszystkiego doprowadziła wreszcie do sklonowania komunistycznego etosu, który stał się podstawą funkcjonowania III RP. W ten sposób mentalność funkcjonariuszy PRL staje się mentalnością elit w III RP i te ostatnie powielają w swoich zachowaniach wzorce postępowania, które odziedziczyły po tych pierwszych. Dramatyczne jest przy tym to, że zjawisko klonowania komunistycznego etosu dotyczy również najmłodszego pokolenia. Z tego to powodu tożsamość konstytucyjna młodych Polaków staje się od samego początku tożsamością zniekształconą, a młodzi Polacy, którzy biorą udział w życiu publicznym, szybko przejmują, jak to ujął nasz wielki socjolog A. Podgórecki, mentalność swoich komunistycznych wujków. Korupcja, protekcjonizm, serwilizm i porażający konformizm to nieodłączne cechy tej mentalności.
Czy obecna Polska z jej nierozliczoną przeszłością, z obecnym systemem prawnym może być prawdziwie sprawiedliwym i demokratycznym krajem? Nie może i nigdy nim nie była. III RP to twór zbudowany nie na gruzach PRL, ale na jej fundamencie. Poczucie sprawiedliwości władców III RP, to poczucie sprawiedliwości funkcjonariuszy PRL. W ogromnej większości są to zresztą te same osoby. III RP to nie dzieło obywateli tego kraju, którzy w wolnym i uczciwym dyskursie mogli wybrać państwo o jakim od pokoleń marzyli, ale wytwór układu liberałów i postkomunistów, którzy właściwie niewiele się od siebie różnią. Na naszych oczach spełniło się proroctwo Orwella, gdy w jednym z ostatnich fragmentów swojej książki Folwark zwierzęcy przedstawia symboliczna scenę, w której walka o wyzwolenie kończy się zbrataniem się świń z ludźmi w taki sposób, że nie jesteśmy już w stanie rozróżnić jednych od drugich. Przeciwnicy tego, co tutaj piszę, twierdzą, że w rozmowach okrągłego stołu, które doprowadziły do utworzenia RP, zawarto porozumienie, a umów należy dotrzymywać. Prawo zna oczywiście instytucje ugody i pojednania, ale nie zna nic takiego jak instytucja „dżentelmeńskiego” porozumienia między komunistyczną władzą, a niektórymi opozycjonistami zawartego ponad głowami obywateli i w ich imieniu. Ktoś może uważać, że Pakt w Magdalence nie ma wprawdzie mocy prawnej, ale ma moc moralną. Problem polega jednak na tym, że im więcej o nim wiemy, tym bardziej staje się oczywiste, że był on zwykłym poddziałem łupów między tymi, którzy oddali władzę, a tymi którzy chcieli ją przejąć. To właśnie ten Pakt był aktem założycielskim III RP i polską parodią amerykańskiej Deklaracji Niepodległości. To na tej parodii wspiera się aksjologia Konstytucji z 1997 roku i to jest kolejny powód, by ją w końcu zmienić.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
PIĘĆ PYTAŃ do red. Jachowicza: Władza nie jest pewna służb, więc chce móc wezwać Legię Cudzoziemską. Rząd zapłaci i Legia zaprowadzi porządek wPolityce.pl: Rząd chce umożliwić interwencję w Polsce służb państw obcych. Mają przybywać do Polski na wniosek odpowiednich organów, np. komendanta policji. Jak Pan ocenia ten projekt? Jerzy Jachowicz: To jest pomysł wynikający prawdopodobnie ze strachu tego rządu. To jest przyznanie się do bezsilności, bezradności. Do bezradności państwa, do bezradności polskich służb powołanych do zapewnienia porządku publicznego, zapobiegania niebezpiecznym sytuacjom, wynikających z działalności samych Polaków. W mojej ocenie przepisy dotyczące pomocy służb obcych mogłyby dotyczyć jedynie walki z międzynarodowym terroryzmem, a być może i terroryzmem polskim. Jednak chodzi mi jedynie o realny akt terroru, np. porwanie zakładników, w tym dzieci, kobiet, a może i policjantów. Wezwanie obcych służb jest dla mnie dopuszczalne jedynie, gdy chodzi o wyspecjalizowane jednostki walczące z terroryzmem, w sytuacji konkretnego zagrożenia. W tej sprawie nie można być zarozumiałym i uznawać, że sami sobie poradzimy. Taki błąd popełniła niemiecka policja w czasie słynnej napaści na grupę olimpijczyków z Izraela w Monachium. Wtedy Mossad oferował swoją pomoc w akcji odbijania zakładników. Ofertę odrzucono, a cała akcja skończyła się rzezią. W związku z zagrożeniem terroryzmem zgodziłbym się na przepis, który umożliwiałby wezwanie na pomoc wyspecjalizowane służby, które mają doświadczenie w walce z terrorem. To jednak jest zupełny wyjątek.
Rząd proponuje co innego. To, co proponuje rząd - wzywanie obcych służb na pomoc w pacyfikacji zamieszek czy demonstracji, nie mieści się w głowie. To przecież dotyczy spraw wewnętrznych kraju. Czy ktoś kiedykolwiek słyszał, by jakikolwiek kraj wzywał na pomoc obcą policję? By Francuzi wzywali na pomoc Anglików? Albo Niemców? To jest tak, jak byśmy wzywali na pomoc doświadczonych bankowców z Niemiec, ponieważ nie radzimy sobie z prowadzeniem naszych banków. To się nie mieści w głowie. To jest poddanie się państwa. Państwo mówi nam oficjalnie - nie jesteśmy w stanie sobie ze wszystkim poradzić.
Mówił Pan też o strachu. Kto się czego boi? Kwestia strachu może być tu najważniejsza. Rząd być może nie jest pewien, jak się zachowają formacje powołane do pilnowania porządku, do ochrony państwowych instytucji, jak KPRM, czy będą w sposób gorliwy bronili dostępu do tych instytucji. Czy będą gorliwie bronili członków rządu? To jest kluczowe pytanie dla władz. Rządzącym strach zagląda w oczy z związku z zachowaniem służb, które zwykle są lojalne wobec każdej ekipy rządzącej, jak prokuratura, policja, sądy. Władza nie jest ich pewna, więc chce mieć możliwość wezwania Legii Cudzoziemskiej. Rząd zapłaci i Legia będzie zaprowadzała porządek. A jak wiadomo Legię wprowadzali na swoje tereny uzurpatorzy, którzy władzę zdobywali przemocą, wbrew społeczeństwu. I to Legia ochraniała pałace rządzących.
Ustawa zakłada szeroki katalog służb, które można wezwać na pomoc. Tak. Ustawa nie precyzuje tych kwestii. Na pomoc można wezwać służby z każdego państwa, z Francji, Niemiec czy Rosji. Jak Polacy znosiliby sytuację, w której Niemcy lub Rosjanie znów pilnują porządku w kraju? To było by fatalnie odebrane przez społeczeństwo.
Jakie skutki może mieć ta ustawa? Ja jednak sądzę, że ten projekt nie zostanie uchwalony. Spodziewam się, że eksperci oraz sami przedstawiciele służb porządkowych wiedzą, jakie zagrożenia płyną z proponowanych rozwiązań. Spodziewam się, że opór świata ekspertów oraz opinii publicznej będzie na tyle silny, że ta ustawa nie ma szans na przegłosowanie. Jestem optymistą w tej sprawie. Jednak cała sprawa pozostawia niezwykłą gorycz w każdym z nas. Ona się musi pojawić, gdy uświadomimy sobie, że polski rząd sięga do narzędzi, które zdawałoby się przeszły do historii. Te rozwiązania przypominają czasy z komunistycznej dominacji. Obecne rozwiązania mogą być wykorzystywane oficjalnie do walki o państwo demokratyczne. Zasłona będzie prosta - władze będą walczyć o utrzymanie demokracji, będą unieszkodliwiać zagrożenie antydemokratyczne. Tak będą mówić. To będzie oficjalna wykładania. Ta ustawa kładzie się niezwykłym cieniem na tym rządzie. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Problemy czołowe
*Rząd jako spółka z n.n. *Zasadnicze dążenia...*Balcerowicz liderem ONR?
*Kwaśniewski owszem, ale nie zanadto * Agent i spisek: stałe elementy gry
Rządy łże-liberałów do spółki z ludowcami ( spółki z n.n. - z nieograniczoną nieodpowiedzialnością) weszły w fazę, znaną nam już – toutes proportions gardees – z tzw. schyłkowych okresów rządów Gomułki i Gierka. Te „schyłkowe okresy” (jakkolwiek trwały długo) charakteryzowały się wynajdywaniem coraz bardziej absurdalnych pretekstów, byle tylko oskubać obywateli choćby jeszcze ze złotówki. Dekadenci PRL-owscy uzasadniali swą gospodarczą impotencję a to „poszukiwaniem rezerw”, a to „niezbędnymi oszczędnościami”. Ale nawet gdy znajdywano takie „rezerwy” lub potencjalne „oszczędności” – żadnego z nich pożytku nie było, bo system marnował nawet te „znaleziska”: kończyło się na postępującej nędzy. Marnował – ale nie do końca; bo chociaż nie było z nich żadnego pożytku „dla obywatela” – to dla partyjno-bezpieczniackiej nomenklatury pożytek był: tytuł do wypłacenia sobie premii, gratyfikacji, udzielania awansów i zaszczytów. Jak to celnie ujął potem Urban w stanie wojennym: „Rząd się zawsze wyżywi”. To samo obserwujemy dziś, gdzie nie splunąć, tyle, że beneficjentami dzisiejszego „poszukiwania rezerw i oszczędności” (co teraz nazywa się „racjonalizacją kosztów i zatrudnienia”) jest znacznie szersza nomenklatura: to już nie aparat jednej partii, ale co najmniej dwóch partii „koalicyjnych”, to finansowane z budżetu aparaty partii obecnych w parlamencie, to europosłowie, to rozdęta poza granice absurdu biurokracja państwowa i (a bo to my gorsi? - ryba śmierdzi od głowy...) administracja samorządowa, to wreszcie bodaj już siedem tajnych służb specjalnych... Toteż nie dziwi „dojna” rola fotoradarów, wzrost kosztów uzyskania prawa jazdy, drakońska podwyżka mandatów, ustawiane przetargi na budowę dróg (gdzie była ABW?...), Amber Gold, bankructwo LOT, Inwestycje Polskie, podwyżki podatku od miejskich nieruchomości, prawie 30-procentowy wzrost cen lekarstw itd., itp. Media informują zarazem: „Urzędy skarbowe coraz częściej uchylają się od wiążących interpretacji przepisów podatkowych”. A na cholerę jakieś wiążące interpretacje, gdy idzie o najskuteczniejsze oskubanie? W pewnej szkole krążył pod ławkami stary, wytłuszczony zeszyt, w którym ukradkiem rozczytywała się dziatwa szkolna; zawierał on zwierzenia i przemyślenia starszej koleżanki, która już miała pewne doświadczenia z mężczyznami... Jedno z przemyśleń brzmiało: „Mężczyzna zasadniczo dąży do wsadzenia”.
Zasadniczo rząd Tuska też dąży do wsadzenia, do wsadzenia swych lepkich łap w nasze kieszenie, do oskubania obywateli - i tego uderzającego podobieństwa do PRL-owskiej „filozofii rządzenia” ukryć już niepodobna. Doszło do tego, że nawet Leszek Balcerowicz, „czołowy architekt” ustroju gospodarczego III Rzeczpospolitej („weź PRL, dodaj trochę wolnego rynku, wyłącz 260 obszarów koncesjonowanych, zastrzeżonych dla ludzi bezpieki, przypraw republiką bananową, posyp „politpoprawą”, nie lustruj zbyt długo, podlej sosem demokratycznym, dobrze wymieszaj”) powiada, że w sporze z biurokracją państwową na tle oświaty samorządowcy powinni „czynnie wystąpić przeciw polityce rządu”. Czynnie – tak, jak niedawno przeciwnicy ACTA, którzy wyszli na ulice! A to dopiero! To już sam główny architekt gospodarki III Rzeczpospolitej przyznaje, że w ramach tego systemu nic nie da się zrobić, pora wystąpić „czynnie”, przejść do czynów – i wyjść na ulice? Ciekawe, bo gdy to samo mówi Młodzież Wszechpolska, Obóz Narodowo- Radykalny czy kibice na stadionach – nazywani są „faszystami”, dążącymi do obalenia demokracji... Czy Leszek Balcerowicz stanie wkrótce na ich czele?„Kto za młodu nie był socjalistą, na starość będzie łajdakiem” – głosiło powiedzonko z pierwszej ćwiartki XX wieku, gdy idealizowano socjalizm i wiele teoretyzowano, zanim jego postępy nie doświadczyły milionów terrorem i nędzą. Toteż, po tych doświadczeniach, doczekało się niezbędnej korekty: kto za młodu był socjalistą, niekoniecznie na starość musi być łajdakiem... Zawsze to lepiej, gdyby na czele pozasystemowej opozycji stanął Leszek Balcerowicz niżby bezpieka miała tam wcisnąć swych systemowych agentów. Problem „kto ma stanąć na czele” to zresztą stary problem polityczny. Intensywnie przeżywa go dzisiaj w Polsce żydokomuna, rozdarta między Millerem a Kantem z Biłgoraja, lokująca swą ostatnią nadzieję na jedność w zwerbowaniu Kwaśniewskiego. Ba! Ale jakże ten Kwaśniewski, który najął się u żydowskiego miliardera Pińczuka, zięcia straszliwego Kuczmy, a nadto dorabia u dyktatora pewnej dalekowschodniej republiczki – miałby zachwycić dzisiejszy proletariat zastępczy? Czym? Tym pałacem i służbą w liberiach na Mazurach? Ułaskawieniem Petera Vogla? A może wilanowskim biznesem? Toż to i dla niego samego nader ryzykowna sprawa: a jeśli zimny jak wąż Miller puści więcej farby do mediów?...Sssss.... Problem „kto ma stanąć na czele” – podobnie jak spiski - jest wprost wpisany w politykę od zawsze. „Jak się nazywa ruch, na czele którego mam stanąć?” – pyta ściągnięty do centrali moskiewskiej agent w znanej powieści Conrada. Gdy zatem schyłkowa III Rzeczpospolita upodabnia się do schyłkowego PRL - widziałbym chętnie Leszka Balcerowicza na czele pozasystemowej opozycji, na czele Wszechpolaków i ONR. „Kto za młodu był socjalistą, niekoniecznie na starość”... Itd.
Marian Miszalski
8 Luty 2013 Teolog wyzwolenia W jednym z kościołów chrześcijańskich w Polsce, o ile zapamiętałem w Chojnicach, tamtejszy proboszcz, poumieszczał w witrażach takie różne rzeczy jak: żołnierza niezwyciężonej Armii Czerwonej walczącej o pokój, pierwszego sekretarza partii komunistycznej czy towarzysza Gagarina- który po powrocie z kosmosu powiedział:” Byłem w niebie, ale Pana Boga nie widziałem”. Bo Pan Bóg nie miałby nic innego do roboty tylko oglądać towarzysza Gagarina.. Zresztą za jakiś czas i tak zabrał go siebie -do piekła, przy oblatywaniu kolejnego samolotu służącego utrzymaniu pokoju na świecie.. Zresztą: chcesz pokoju- szykuj się do wojny.. Czasami zastanawiam się , co kieruje niektórymi proboszczami , co siedzi im w umysłach, że nie potrafią odróżnić dobra od zła, wrogów od przyjaciół, umieszczając na przykład wyżej wymienione postaci na witrażach Kościoła Powszechnego, na którym powinni być święci i błogosławieni, a nie wrogowie Kościoła.. Dobrze, że proboszcz w Chojnicach nie umieścił na witrażu towarzysza Stalina, Hitlera, Trockiego czy Lenina.. Chociaż mógł także poumieszczać kilka sprośnych scen.. Byłaby sensacja.. I TVN miałby pożywkę i towarzysz Urban- sensację na pierwszą stronę.. I co na to wszystko biskup?
Podobno witraże były” bardzo ładne”- no to co z tego, że były” bardzo ładne”? To dlatego należało je umieszczać w świątyni Boga? Czy proboszcz upadł na głowę? Czy jako ksiądz popiera „ wyzwolenie” Polaków przez Armię Czerwoną, niezwyciężoną Armię Czerwoną, która przyniosła nam drugą okupację? Ale pośród świętych i błogosławionych poumieszczać jakieś kreatury, nie mające nic wspólnego z Kościołem Powszechnym? Czy to jest miłość do” wyzwolicieli” , czy to jest sabotaż w Kościele? To jest sabotaż.. Mam na myśli nowy pomysł pani prezydentowej Warszawy- Hanny Gronkieiwcz- Waltz z Platformy, Obywatelskiej, która zamierza podnieść opłaty parkingowe za parkowane samochody w Warszawie i rozszerzyć strefę płatnego parkowania.. To i dobrze- bo będą większe wpływy do budżetu miasta. Socjalistom chodzi o większe wpływy do budżetu, ażeby mniej pozostało w kieszeniach warszawiaków- bo tak naprawdę powiedzmy sobie szczerze.. Po co” obywatelom” pieniądze? Lepiej jak je ma gmina lub państwo.. Urzędnicy lepiej je wydadzą- co widać codziennie w każdej prawie gazecie.. Nieporównanie lepiej niż właściciele pieniędzy.. Będzie wzrost opłaty z 3 złotych, na razie nie wiadomo do ilu, ale będzie też opłata za parkowanie w weekendy.. W weekendy opłata powinna być większa niż w dni powszednie- niech turyści płacą więcej- szczególnie w wakacje.. No i myto powinno być wprowadzone przy wjeździe do miasta Warszawa.. Można zacząć od złotówki- a potem systematycznie podnosić.. Aż do osiągnięcia ceny, przy której nikomu nie będzie się opłacało wjechać do miasta.. Niech właściciele samochodów w końcu zrozumieją, że samochód prywatny jest złem- dobrem jest komunikacja państwowa…. Wszyscy do tramwajów i autobusów.. Według pani prezydentowej z Platformy Obywatelskiej, obecne opłaty za parkowanie, nie dość mocno zniechęcają do jeżdżenia samochodami i słabo zachęcają do korzystania z transportu publicznego(???). Skoro tylko o to chodzi, to po prostu można zakazać w ogóle jeżdżenia samochodami prywatnymi po mieście wszystkim, oprócz urzędników, którzy- jako nadzorcy- powinni być szczególnie uprzywilejowani.. Każdemu po dwa samochody służbowe.. I parkowanie gdzie popadnie.. Szkoda, że tydzień składa się tylko z siedmiu dni.. Można byłoby wprowadzić płatność za parkowanie ósmego dnia.. Czy ten rabunek się kiedyś skończy? Raczej nie wygląda.. Rabunek jest na stałe wpisany w ustrój socjalistyczny, w którym żyjemy i żyć będziemy, aż do jego bankructwa. Ale socjaliści nie odpuszczają nawet podczas bankructwa.. Cały czas rabują i obmyślają nowe sposoby drenowania naszych kieszeni.. Ministerstwo Pracy i Socjalizmu , przygotowuje ustawę o gosposiach.. Obowiązkiem zatrudniającego gosposię byłoby płacenie pensji, składki na ubezpieczenie zdrowotne i wypadkowe, składki na Fundusz Pracy oraz zryczałtowanego podatku. Wymagana kwotę pracodawca miałby przelewać na konto urzędu pracy, który przekazywałby odpowiednie sumy do ZUS-u i urzędu skarbowego. To wariactwo rozszerza się lotem błyskawicy.. Nowe podatki, składki , obowiązkowe ubezpieczenia.. Kto będzie chciał zatrudniać gosposie..? Chyba kompletny idiota, albo człowiek bardzo zamożny, dla którego te wszystkie opłaty niewiele znaczą.. Ile gosposi starci pracę? Na podstawie donosów sąsiadów.. Na razie będzie podatek zryczałtowane, żeby coś wpadło państwu- ale z czasem.. Z czasem zrobi się rozliczenie na typowej księdze przychodów i rozchodów.. Dlaczego nie od razu do ZUS–u, tylko na konto urzędu pracy.?. Żeby był jeszcze większy bałagan.. Ci z urzędu pracy będą przesyłać do ZUS-u.. A nie może być tak, żeby przesyłać do Kancelarii Premiera, a dopiero stamtąd do urzędu pracy, a dopiero urząd pracy do ZUS-u.. Albo do Kancelarii Premiera, Kancelaria Premiera do ministerstwa Finansów, a dopiero stamtąd do obozów pracy, pardon- urzędów pracy… Ile tej niepotrzebnie krążącej materii? Im więcej niepotrzebnie krążącej materii w socjalizmie biurokratycznym- tym lepiej.. Dla urzędników ciągnących grubą rentę z tego ustroju.. Obrabować i pożyć sobie na cudzy koszt, robiąc wiele niepotrzebnej nikomu roboty.. To znaczy organizując robotę pozorowaną sobie.. Co ONI chcą jeszcze opodatkować i wrzucić w wilczy dół socjalizmu? Nie ma chyba nic na tym Bożym świecie co nie dałoby się opodatkować i ciągnąć z tego grubą rentę.. Jeszcze wiatr, bo deszcz już, jeszcze grad- bo powietrze już, jeszcze oddychanie.. Ulice już… A chodniki? Pani prezydent Gronkiewicz- Waltz powinna opodatkować jeszcze chodniki.. Tak po obywatelsku i demokratycznie.. Za stanie na chodniku i rozmawianie z przyjaciółką- 2 złote za godzinę.. Z przyjacielem- 3 złote.. A jak stoi kilka osób i gada- 6 złotych za godzinę.. Oczywiście płatne w parkomacie dla osób pieszych,, Powinien stać obok parkomatu dla samochodów.. Żeby oba porządki podatkowe było obok siebie.. I nareszcie chodniki i jezdnie będą zagospodarowane- podatkowo! Jak ktoś splunie na to wszystko- oczywiście do więzienia.. Jako podejrzany o sabotaż wobec socjalistycznego państwa demokratycznego i prawnego.. No i obywatelskiego! Boże! Czy ktoś nas z tego bagna kiedyś wyzwoli? WJR
Kolejna afera z udziałem Władysława Serafina? Według "Pulsu Biznesu" spłacał długi unijnymi dotacjami Jak donosi ''Puls Biznesu'' bohater słynnej ''afery taśmowej'' uczynił z Krajowego Związku Rolników prywatny folwark. System wygląda następująco: Polskie organizacje rolnicze mogą być reprezentowane w Unii Europejskiej dzięki dotacjom z budżetu państwa. Pieniądze wypłaca ministerstwo rolnictwa dla Krajowej Rady Izb Rolniczych, która już sama zawiera umowy z konkretnymi organizacjami rolniczymi. Każda z organizacji do 5 stycznia ma czas, aby rozliczyć się z pieniędzy na poprzedni rok. I tu mamy sedno sprawy:
Sprawozdanie Krajowego Związku Rolników, Kółek i Organizacji Rolniczych (KZRKiOR) za 2012 r. wpłynęło kilka dni po terminie, ale to najmniejszy problem. Dotacja dla KZRKiOR w ubiegłym roku wyniosła 755,6 tys. zł. Tymczasem w sprawozdaniu Władysław Serafin, prezes KZRKiOR, rozliczył się tylko z… 533 tys. zł, a różnicę dopłacił dopiero pod koniec stycznia 2013 r. - czytamy w ''Pulsie Biznesu''. Gazeta dotarła do pisma, które zostało wysłane do ministra rolnictwa Stanisława Kalemby przez członków władz regionalnych kółek rolniczych ze Szczecina i Bydgoszczy, w którym piszą, iż Władysław Serafin dysponuje pieniędzmi z dotacji ''według własnego uznania''. Na dowód przedstawiają zestawienie przygotowane przez Krzysztofa Banasiaka, szefa regionalnego związku kółek z Łodzi. Wynika z niego, że tuż po otrzymaniu 755,6 tys. zł decyzją Władysława Serafina związek aż 176 tys. zł przelał na… spłatę jego prywatnych kredytów. - czytamy w gazecie. Dodatkowo 332 tys. zł. zostały przelane na podmioty powiązane z KZRKiOR. Jak tłumaczy się prezes Serafin?
By ratować związek, pożyczam mu pieniądze, które później odzyskuję. Tak właśnie było w tym przypadku. - odpowiada pytany o to Władysław Serafin. Skąd prezes miałby mieć takie pieniądze? Według oświadczenia majątkowego, jakie Serafin musi corocznie przedstawić z racji sprawowania mandatu radnego sejmiku woj. śląskiego, wynika, iż jego oszczędności w roku 2012 wyniosły około 50 tys. złotych, a łączny dochód wyniósł około 170 tys. zł. Dodatkowo Serafin zarobił na działalności rolniczej około 120 tys. złotych. Można więc powiedzieć jedno - filantrop. PB, lz
Konkurs konkursem, ale prezesem LOT musiał zostać człowiek władzy i służb. "Czempiński wskazał nagle palcem na Mikosza, mówiąc: to będzie wasz prezes” Jak się w państwie Donalda Tuska organizuje konkurs, który ma wyłonić na ważne stanowisko państwowej spółki „najlepszego kandydata”? Po prostu wpisuje się go na zamkniętą już listę osób, które przeszły do kolejnego etapu konkursu. Tam właśnie działo się w sprawie wyboru na prezesa PLL LOT Sebastiana Mikosza o czym pisze „Nasz Dziennik”. Do konkursu, zaraz po odwołaniu w grudniu poprzedniego prezesa LOT – Marcina Piróga - zgłosiło się 31 osób, spośród których wyłoniono 27 kandydatów. Do kolejnego etapu przeszło pięciu. Już wówczas nie było wśród nich Mikosza. Wybory przedłużały się. Po kolejnym bezowocnym posiedzeniu rady 28 stycznia, jej szef - Wojciech Balczun, zaczął ostrzegać, że wybór nowego prezesa wymaga namysłu, bo prezes będzie musiał poradzić sobie z fatalną sytuacją przedsiębiorstwa. 4 lutego pojawił się komunikat, że Balczun nie jest już prezesem PKP Cargo. Stało się tuż po tym, gdy Balczun zawiózł do Ministerstwa Skarbu Państwa listę z dwoma wybranymi przez radę kandydatami na szefa LOT - Andrzej Wysocki z tej spółki oraz Bertrand LeGuern z Petrolinvestu. Kolejne posiedzenie rady wyznaczono na 6 lutego, ale na liście kandydatów pojawił się kolejny – właśnie Sebastian Mikosz. Informator „Naszego Dziennika” powiedział, że Mikosz był od początku faworytem ministra skarbu. Minister Skarbu Państwa pan Budzanowski żadnego ze wskazanych przez radę nadzorczą kandydatów nie zaakceptował, bo zapewne już na początku „konkursu” miał swój typ, pana Mikosza – mówi rozmówca „ND”. Brak Mikosza wśród osób mających szansę na wygranie „konkursu” była powodem ukarania szefa rady nadzorczej LOTu – Wojciecha Balczuna, który „zrezygnował” z szefowania PKP Cargo. Dlaczego Mikosz jest tak ważny dla władzy? Jeszcze w PRL LOT był w zainteresowaniu służb specjalnych. Nie zmieniło się to także dziś, gdy rządzi PO. Mieliśmy w związku kolegę, który w 2011 roku zginął tragicznie podczas pokazów szybowcowych w Płocku. Nazywał się Marek Szufa. Kiedyś Szufa relacjonował kolegom przebieg jednego ze spotkań w siedzibie Aeroklubu Warszawskiego, którego prezesem był wtedy gen. Gromosław Czempiński. Podczas rozmowy „Gromek” wskazał nagle palcem na Mikosza, mówiąc: „to będzie wasz prezes” – opowiada „ND” jeden z pracowników PLL. Mikosz był już prezesem PLL LOT – do 2010 r. Nie jest dobrze wssominany przez pracowników. Zlikwidował rejsy z Krakowa i Rzeszowa do Stanów Zjednoczonych, choć w tamtych rejonach Polski były bardzo popularne podróże do krewnych za oceanem. Mikosz nie jest też ceniony przez związki zawodowe, zarzucają mu wywoływanie konfliktów. Jednak z jakichś względów podoba się on władzy. Tylko po co bawi się ona w hipokryzję i nazywa wybór swojego faworyta „konkursem”?
Slaw/ "Nasz Dziennik"
Chiński bank chce inwestować w Polsce. Ma do dyspozycji 10 mld dol. – China Exim Bank jest bardzo zainteresowany wejściem do Polski, zarówno poprzez fundusz inwestycyjny, jak i poprzez udostępnienie kredytów – informuje Jarosław Dąbrowski, prezes Dąbrowski Finance. To bank będący dysponentem linii kredytowej, której uruchomienie dla 16 państw Europy Centralnej zapowiedział w kwietniu ub.r. premier Chin, Wen Jiabao. 10 mld dolarów będzie przeznaczone na inwestycje w infrastrukturę, energetykę i telekomunikację w naszym regionie. W najbliższych miesiącach można się spodziewać pierwszych projektów, o ile po stronie polskiej pojawią się ciekawe pomysły na współpracę.
– To jest bank taki jak Bank Gospodarstwa Krajowego. Realizuje projekty finansowe o charakterze publicznym, w ramach projektów publiczno-prywatnych czy publicznych. To jest bank, który finansuje ogromną część inwestycji chińskich przez kapitał, ale także poprzez dług, w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej – wyjaśnia w rozmowie z Agencją Informacyjną Newseria Jarosław Dąbrowski. Podczas wizyty w Warszawie w kwietniu ub.r. premier Wen Jiabao przedstawił 12 propozycji współpracy, które mogą poprawić równowagę w wymianie handlowej Chin z krajami Europy Środkowej i Bałkanów. Wśród tych propozycji jest projekt utworzenia preferencyjnej linii kredytowej 10 mld dolarów dla firm z 16 państw europejskich, które są zainteresowane projektami wykonywanymi wspólnie z Chinami.
– Wen Jiabao podjął decyzję, że chciałby, żeby w Europie Centralnej Exim Bank zbudował linię na 10 mld dolarów, która by służyła finansowaniu inwestycji chińskich w infrastrukturę, energetykę, logistykę, telekomunikację. Polska wydaje się naturalnym krajem, który miałby większość z tych inwestycji otrzymać. W najbliższym czasie pewnie będą trwały rozmowy. W ciągu najbliższych kilku miesięcy możemy spodziewać się tego typu projektów, byle tylko były pomysły gospodarcze chińskich i polskich partnerów – zapowiada ekspert bankowości międzynarodowej. Jakiekolwiek decyzje w tej sprawie zapadną prawdopodobnie po zakończeniu procesu zmian na szczytach władzy w Państwie Środka. W marcu odbędzie się zjazd Chińskiej Partii Komunistycznej, na którym oficjalnie Xi Jinping obejmie stanowisko sekretarza generalnego partii i prezydenta kraju, a Li Keqiang zostanie nowym premierem Chin. Zdaniem Jarosława Dąbrowskiego, analitycy liczą, że nowa władza będzie kontynuować prorozwojowe reformy, zapoczątkowane w ubiegłym roku.
– Nie sądzę, żeby nowi przywódcy w jakiś sposób zmniejszyli zainteresowanie czy zablokowali proces zapoczątkowany przez Wen Jiabao. Myślę, że Exim Bank i inne chińskie banki, które są w Polsce i Europie Centralnej, czekają na zamknięcie procesu zmian. Nie zapominajmy, że Chiny to mocno scentralizowany kraj, gdzie element polityki gospodarczej jest bardzo ważny i on determinuje szybkość i tempo podejmowanych decyzji – wyjaśnia ekspert.
Inwestycje chińskie szansą dla Polski Chińska gospodarka nadal jest jedną z najbardziej dynamicznie rosnących na świecie. W trzecim kwartale ubiegłego roku – choć był to najgorszy wynik od trzech lat i eksperci mówili o spowolnieniu – wzrost gospodarczy w Chinach wyniósł 7,4 proc. W czwartym kwartale gospodarka przyspieszyła i rozwijała się w tempie 8 proc. Chiny mają dziś duże nadwyżki finansowe, których nie są w stanie w całości zainwestować na rodzimym rynku. Dlatego szukają możliwości inwestycji w krajach takich jak Polska.
– Z polskiego punktu widzenia uważam, że warto byłoby wejść w tematy, które może są droższe niż bezzwrotna pomoc z UE, ale też nie uzależniają polskiego wzrostu od tego, co mamy dzisiaj. Wszyscy rozmawiamy o budżecie, który być może będzie w grudniu, a być może będzie w listopadzie 2014. A co z Polską? Taka jednostronna sytuacja, w której jesteśmy uzależnieni od jednego dużego źródła finansowania inwestycji w infrastrukturę, jest dla nas niebezpieczna – mówi Jarosław Dąbrowski, ekspert bankowości międzynarodowej, prezes Dąbrowski Finance. Tym bardziej, że unijne środki z czasem będą płynąć do Polski coraz mniejszym strumieniem.
Polska przyczółkiem chińskich firm Chińskie firmy od lat obecne są w Polsce. Po nieudanej współpracy przy budowie autostrady A2 z chińską firmą COVEC widać odbudowanie zaufania po każdej ze stron. Jednym z największych inwestorów na polskim rynku jest obecnie Huawei, gigant telekomunikacyjny, produkujący sprzęt i infrastrukturę telekomunikacyjną. Zatrudnia w Polsce 500 osób. Koncern z powodzeniem zaczyna konkurować w Europie o realizację zamówień przedsiębiorstw i instytucji publicznych.
– To jest ważny temat, który pokazuje, że jeśli Polska staje się centrum dla dużej firmy chińskiej, z którego obsługuje 21 krajów w Europie Centralnej, Północnej i Południowej, to ten proces ciekawie i dynamicznie się rozwija – mówi Jarosław Dąbrowski. Telekomunikacja i nowe technologie to potencjalne obszary dwustronnej współpracy. Kolejnym może być infrastruktura transportowa: drogi, koleje, logistyka. Innym obszarem, którym chińskie firmy są szczególnie zainteresowane w kontekście Polski, jest energetyka. Nie chodzi jednak tylko o budowę nowych bloków energetycznych czy innych elementów infrastruktury.
– Polskie firmy będą szukały w energetyce partnerów, ponieważ nie aż tak wiele banków będzie gotowych finansować te projekty, od energetyki wiatrowej aż po tradycyjną, typu węgiel, gaz i ewentualnie w przyszłości także energetykę związaną z łupkami. Chińczycy postawili bardzo mocno na łupki i prawdopodobnie wyprzedzą Polskę, jeśli chodzi o tempo i szybkość budowania technologii i wydobycia, bo widzą w tym ogromną szansę dla siebie. Wydaje mi się, że chociażby po to, żeby zrównoważyć wpływy rosyjskie, warto byłoby wpuścić na projekty chińskie firmy – mówi prezes Dąbrowski Finance. Rozwojem w Polsce jest zainteresowana np. chińska firma Sinovel, największy producent sprzętu do energetyki wiatrowej.
Res Publica, czyli ratuj się, kto może To kolejna notka na ten sam właściwie temat – czyli co planuje rząd PO/PSL i jak my na tym wyjdziemy. W poprzednich opisałam mechanizm, wg którego mamy się stać jako kraj zapleczem dla metropolii berlińskiej, a także dlaczego musiały zniknąć stocznie i stracić rangę nasze porty. Na dole notki wszystkie linki, bardzo proszę o uważne przeczytanie całości razem z komentarzami! Rok temu rząd przyjął Koncepcję Przestrzennego Zagospodarowania Kraju (KPZK), która została przedłożona do zatwierdzenia sejmowi, a jej założenia objaśnia Polska Raport 2030, sygnowany przez Boniego. Głównym założeniem tej koncepcji jest rozwój dużych miast kosztem reszty kraju oraz finansowanie przez UE rozwoju tzw. Ziem Zachodnich, czyli przedwojennych terenów niemieckich. Oto mapa z tego raportu :Przedstawia ona kierunek rozwoju i obszar, z którym mamy się zintegrować. Jak widać – szczególnie zintegrować z Niemcami mają się ziemie wzdłuż Odry, natomiast Górny Śląsk, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi – ma się zintegrować z Czechami. Spójrzmy na drugą mapę Jak widać, pionowymi kreskami wskazano obszar „dodatkowych impulsów rozwojowych”, czyli de facto wsparcia zewnętrznego – obejmuje on głównie byłe ziemie niemieckie. Tu trzeba przyznać, że bracia Czesi chyba wykazali się w UE sprytem i widząc, co się święci, zażądali jednak integrowania Śląska z Pragą, a nie z Berlinem i chyba to uzyskali, sądząc po pierwszej mapie. W odpowiedzi na Śląsku powstaje współpraca PO z RAŚ, bowiem ten ostatni prezentuje interesy niemieckie. Teraz już wiemy, skąd ta koalicja i wiemy też, dlaczego może dojść do jej zerwania. Teraz proszę popatrzeć na mapę na górze notki, bardzo dokładnie! Zanim objaśnię , konieczne są dwa cytaty :
1. Należy założyć, że dla rozwoju Polski [.......] najkorzystniejszy jest model polaryzacyjno- dyfuzyjny, w którym krótkookresowe zwiększanie się zróżnicowania dochodów jest etapem prowadzącym do szybszego rozwoju wszystkich regionów. /Raport 2030, str. 266/ Należy inwestować w infrastrukturę i jakość przestrzeni miejskiej [......] .stwarzać warunki do rozwoju miejskiej klasy kreatywnej. Szansa relatywnie biednych obszarów polega na uczestniczeniu w sukcesie najsilniejszych regionów, a nie na doraźnej pomocy w ramach polityki redystrybucji i przywilejów.Rozwój peryferii zależy zatem od ich skuteczności w budowaniu własnego potencjału rozwojowego. Dzięki temu może zwiększyć się ich atrakcyjność, co doprowadzi do silniejszych funkcjonalnych powiązań z liderami wzrostu, czyli obszarami metropolitalnymi.../Raport 2030, str.239/ A teraz mamy drugi cytat :
2. Chcemy rozwijać nasz kraj nie tylko w oparciu o wielkie miasta, ale o unikalną w Europie sieć dużych i średnich miast, rozłożonych równomiernie geograficznie. Dostrzegamy w tym duży potencjał dla zrównoważonego rozwoju Polski. Jak zaznaczył Boni, oznacza to odejście od "modelu polaryzacyjno-dyfuzyjnego", zaproponowanego w raporcie "Polska 2030. Wyzwania Rozwojowe" Popracowałam, ściągnęłam ze strony Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji. Dokument nazywa się „Polska 2030. Trzecia fala nowoczesności”, w podtytule „Długookresowa Strategia Rozwoju Kraju”. I z tego dokumentu pochodzi mapa, która jest na czołówce dzisiejszej notki. Co my tam widzimy? Ano widzimy, że tereny, które w ogóle nie miały być rozwijane, nagle będą rozwijane i to bardzo intensywnie! Nagle obszary na północy i wschodzie mają być stymulowane i wspierane, uzupełniana infrastruktura Polski B, jednym słowem samo dobro! Ale najlepszy numer jest taki, że zarówno ta mapa z góry, jak i pozostałe znajdują sie w tym samym dokumencie. Rząd na swojej stronie pisze :
Strategia z jednej strony jest kontynuacją raportu "Polska 2030. Wyzwania rozwojowe", z drugiej - stanowi jego rozwinięcie. To ja przepraszam, ale w końcu o co chodzi??? Rozwijamy duże miasta kosztem terenów peryferyjnych po to, żeby rok później stwierdzić, że rozwijamy peryferia? W co tu jest grane – zwłaszcza, że i tak nie ma kasy, prawdę powiedziawszy ani na jedno ani na drugie. Tu jest konieczne objaśnienie – otóż zapamiętajcie raz na zawsze > wszystkie dopłaty z UE muszą się zgadzać ze strategią krajową i KPZK, pod tym kątem są kwalifikowane w sejmikach, więc tak naprawdę chodzi o całą tę kasę, to nie jest tylko taki sobie dokument. A teraz będzie wyjaśnienie, najpierw proste. Ponieważ Cameron wyraźnie zastrzegł, że mają pozostać pieniądze na zrównoważony rozwój i dopłaty do wsi, a oszczędzać należy na reszcie, to najnowszy pomysł rządu po prostu na chybcika dostosowuje politykę państwa do kasy, która jest do wzięcia. Widać kasy na tworzenie europejskiego obszaru Wielkiego Berlina nie dadzą... Ale dlaczego w takim razie pchamy się do strefy euro? Jest też niestety drugie wyjaśnienie, trochę smutniejsze. Otóż wbrew optymistycznym deklaracjom wszystko zmierza do tego, że strefa euro może się rozpaść na północ i południe, do tego bez Anglii. Cameron nie tylko zapowiedział referendum w sprawie wyjścia z UE, ale działa na rzecz stworzenia strefy ekonomicznej basenu Bałtyku, a my w tym w ogóle nie uczestniczymy, co dość dziwne się wydaje. Natomiast otworzyliśmy granice do Kaliningradu/Królewca. Powiedzmy sobie wprost i bez zbędnych ozdobników – na wszelki wypadek jest przygotowywany plan B, czyli strefa marki , czyli dawne Prusy, a my w tym intensywnie uczestniczymy – stąd nagłe zainteresowanie rozwojem obszarów północnych i wschodnich. Dlatego Litwa i Łotwa też chcą do euro – wolą być w cesarstwie pruskim niż w Wielkiej Rosji. Północ Bałtyku w strefie funta, południe w strefie marki, co do reszty terenów miedzy Wisłą a Bugiem toczą się boje między wielkim i małym pałacem, a Śląsk po cichutku do Czech.
I wiecie, co w tym jest najgorsze? Niemcy prędzej czy później wejdą w spór z Rosją i z Anglią. I znowu będzie wojna, jak zawsze. I znowu na naszym terenie. Tylko silna Polska stanowi gwarancje pokoju w tym miejscu. A my już nie mamy nic – nie mamy przemysłu, nie mamy kolei, nie mamy portów i stoczni, nie mamy wojska. Mamy za to u władzy dwa stronnictwa, które walczą o to, jaki kształt Europy ma wygrać na naszych ziemiach – Wielkie Prusy czy Wielka Rosja.... I niech was nie zmyli wielka rura na dnie Bałtyku – ten projekt powstał, kiedy wydawało się, że Polska może urosnąć w siłę i być znaczącym graczem. Teraz już bez znaczenia.
http://eska.salon24.pl/398538,szukajcie-a-znajdziecie-res-publica-cd
http://eska.salon24.pl/461998,res-publica-koniec-mrzonek
http://eska.salon24.pl/399773,dotacja-jest-kobieta
http://eska.salon24.pl/418653,euro-niemcy-i-landyzacja-polski
PS. Przepraszam, najpierw mi się nie załadowała pierwsza mapa, a potem dojrzałam, że na tej mapie dalej są te kreseczki, akurat w Sudetach - czyżby Niemcy chcieli je zasiedlić z powrotem?
Jak na to patrzę, to mam wrażenie, że my kompletnie nic nie wiemy, co się w tej UE naprawde dzieje i planuje. Bliko 40-milionowy kraj i nie ma nikogo, kto by to ludziom wyjasnił! ESKA