Pomarańcze
I
Wszystkie drogi prowadzą do tego samego pokoju. Wszystkie ściany są tam białe.
Obok każdego łóżka nakrytego zieloną pościelą stoi plastikowy stolik nocny. Na każdym stoliku co rano znajdujemy ułożone równiutko fioletowe, niebieskie i szare cukierki. Bez papierków. Niektórzy dostają także kolorowe, pieniące się soki. Ci, którzy nie czekają i nie otrzymują niczego, niedługo zostaną przykryci, aż po czubki głów. Wcześniej Luna - pani w jasnym czepku - zamknie im oczy, ukradkiem odpędzając brzęczyszczółki. Później Dean - pan w szarym fartuchu - wyniesie ich na niewidzialnych noszach. Wiem o tym.
- Masz ochotę na pomarańczę? - pyta niepewnie Katie. Pomarańcze mają kolor soku, który dzisiaj dostałam.
- A może to nie jeden pokój? Może jest ich kilka, setki, miliony, tylko każdy wygląda tak samo i do każdego prowadzi identyczny niebieski korytarz? - Katie przykrywa moją dłoń swoją. Jej palce drżą, moje nie. Jej palce są białe, moje ciemne. Lubię moje ciemne palce.
- Nie wiem - odpowiada w końcu. Jej twarz jest pusta, taka sama, jak wszystkie twarze dookoła. Katie nie rozumie, a ja nie będę się dopytywać. Poczekam na niego, on wszystko mi wyjaśni.
- Idź już - mówię. - Muszę przygotować się, zanim on przyjdzie.
Wyswobadzam rękę z jej uścisku, a Katie wybiega. Chyba jakaś zabłąkana brzęczyszczółka zaplątała się w jej włosy, bo wybucha płaczem - zupełnie niepotrzebnie, bo przecież on zaraz przyjdzie. Idę do okna i patrzę na słońce. Mam ochotę na pomarańczę. Wyciągam rękę i próbuję je złapać. Słońce wygląda jak pomarańcza. Natrafiam na szybę. Najpierw próbuję ją przesunąć, potem uderzam w gładką powierzchnię coraz mocniej i mocniej. Słońce znika za wieżowcami. Krzyczę, bo muszę je złapać. Je? Słońce staje się czerwone.
- Kafel, kafel, kafel! - krzyczę - Katie, kafel!
Dean oplata mnie w pasie i sadza na łóżku. Potem jest ciemno i nie mogę się już ruszać. Noc jest pełna zielonego światła, gruzów, gorąca i ciemności. Rano zjadam cukierki, a potem czeszę włosy. Idę niebieskimi korytarzami, ale nikogo nie spotykam. Na końcu czeka na mnie łóżko uwięzione wśród białych ścian. Uwięzione? To śmieszne słowo. Czekam na niego już bardzo długo, kiedy słyszę ciche pukanie. Odwracam się. Chcę go zbesztać, dopóki nie zauważam dziury w miejscu, gdzie powinien mieć ucho. Wzdycham i kiwam głową obserwując, jak układa na stoliku pomarańcze. Lubię pomarańcze.
- George, kiedy on wreszcie przyjdzie? - pytam. Odłożyłam dla niego nawet kilka fioletowych cukierków. George nie uśmiecha się. Klęka i jego oczy znajdują się na poziomie moich. Jego twarz jest pusta, jak wszystkie twarze dookoła. Jego oczy są takie, jak wszystkie inne oczy.
- Dasz mi lipną różdżkę? - pytam znowu poufałym szeptem, ale George milczy.
- Angelino, on nie przyjdzie - mówi cicho. Kiwam głową.
- Dzisiaj nie? Nie szkodzi, poczekam na niego jutro.
- Ani dzisiaj, ani jutro, ani pojutrze. Fred nie przyjdzie już nigdy.
George nie rozpakował pomarańczy. Wyjmuję je sama, może gdzieś wśród nich zapodział gigantojęzyczne toffi?
- Wyślę mu sowę. Harry pożyczy mi Hedwigę - mówię. To dobry pomysł. Jutro pomarańcze przyniesie mi Harry.
- Hedwigi już nie ma, Angelino.
- Napiszę do niego, żeby przyniósł mi pomarańcze. Hedwiga szybko zanosi listy.
George głaszcze mnie po włosach i wychodzi. Luna zasłoniła okno tak, że nie widać słońca. Zapadam się w materacu, chociaż jest tak twardy, że nawet się nie zgina. Chowam pod niego fioletowego cukierka. Mam ich już dużo. Kiedy przyjdzie, będzie mógł zjeść jednego. Muszę nazbierać mu cukierki. Jeżeli Luna nie da mu cukierków, Dean wywiezie go na niewidzialnych noszach. Ale ja nazbieram cukierki, żeby został ze mną. Zimno mi. Cukierki wirują razem z moimi ciemnymi palcami. Lubię moje palce. Cukierki uderzają o ziemię. Chcę je złapać. Nie umiem. Zimno mi. Luna mówiła, że muszę jeść cukierki.
Jego włosy miały kolor pomarańczy
II
Sufity mienią się jak tęcza. Najpierw perłowo i liliowo, potem ostrzej: fioletowo i szkarłatnie. Nie wiem, co oznaczają te słowa. W ustach Luny brzmią jak śpiew nargli. Dean mówi, że Luna nosi nargla w sercu. Oznajmia mi w ten sposób, że ja nie mam serca - jakżebym mogła je mieć, skoro moje słowa pachną jak pomarańcze? Wiem, że on zjadł moje pomarańczowe serce. Nie martwi mnie to, chociaż Katie ciągle płacze - musi być jej bardzo ciężko, skoro jej serce to kafel. Kiedyś on w końcu sam przyniesie mi pomarańcze. Potem Dean ustawia świece. Tworzą krąg wokół wody, a woda tworzy kręgi na ścianach, gdy przepływa przez płomyki. Dean macha wtedy patykiem, a Luna mówi, że Dean jest czarodziejem. Uśmiecham się na to. Nie dam się jej nabrać. Dziś pokój jest więc inny - nie biały. Wychodzę, żeby uścisnąć Alice za rękę. Wtedy zrozumie, że może złapać kolory. Kiedy przyjdzie Neville, podaruje mu je, tak jak papierki po gumie. Wiem, że Alice nie lubi jeść cukierków - musi być rozczarowana, że nie mają opakowań, które dałaby Neville'owi. Idę. Papucie szurają na korytarzu. Staję i odwracam się, a jednak za mną widzę tylko Deana. Dean nie szura - prześlizguje się z cichym piskiem i chrobotem wózka z cukierkami. Kiedyś śniłam o wielkim wózku ze słodyczami, łąkach prześlizgujących się za oknem i dudnieniu podłogi.
- Nie podoba ci się tęcza? - pyta Dean. Ręce ma założone na piersiach. To dobrze - wiem, że nie zaniesie mnie do łóżka.
- Nie, to był tylko sen - mówię i znowu czuję pomarańcze. Dziś, kiedy już uczeszę włosy, przyniesie mi je Lee. Dean kiwa głową, a ja nie rozumiem dlaczego. Nie pytałam go o nic. Idę. Papucie szurają po korytarzu. Jestem bezradna, bo nie wiem, kto idzie tuż obok mnie. Bezradna to tragiczne słowo. Gilderoy mówi, że tragizm umacnia nasze jestestwo w poczuciu bezsilnego człowieczeństwa. Mówi w ten sposób zawsze, gdy nakrywam go szepczącego do suchych patyków - łodyg poobrywanych z kwiatów.
- Jesteś czarujący! - powiedziała kiedyś odwiedzająca go pani w szkarłatnej sukni. Pani była bardzo biedna, bo sukienki nie starczyło na przykrycie jej nóg i ramion. Alice dała jej prześcieradło, by nie marzła, ale ona wystraszyła się. Nikt nie rozumie Alice, bo Alice czeka, tak jak ja, choć inaczej. Gilderoy zapomniał, na kogo miał czekać, dlatego dostaje coraz mniej cukierków. Zapominanie jest więc okropne. Od czasu wizyty biednej pani, Gilderoy ćwiczy czary, machając jak Dean długimi drewienkami. Luna mówi, że Dean jest czarodziejem. Ja nie dam się jej nabrać, ale Gilderoy chyba też chciałby, by Luna mówiła do niego głosem śpiewających nargli. Idę. Papucie szurają po korytarzu. Widzę Franka drepczącego za panią w różowym fartuszku. Bose stopy Franka człapią i z plaśnięciem odrywają się od podłogi. Mnóstwo osób odwiedziło mnie już z pomarańczami. W końcu pomarańcze przestały mieścić się na stoliku, a ja bałam się, że nie dostanę cukierków. Zaniosłam je Frankowi, Frank jadł, a sok skapywał mu na piżamę. Jadł tak dużo, że pani w różowym fartuszku dała mu dodatkowy soczek - cytrynowy i pieniący. Musiała być zadowolona, ale ja nie byłam - włosy Franka nie przybrały koloru pomarańczy. Idę. Papucie szurają po korytarzu. Chcę zapytać Deana, kto chodzi zawsze obok mnie, nie podnosząc stóp, ale myśli są śliskie i szybkie. Przypominają tłuczki - uderzają i równie niespodziewanie oddalają się, nie mogę ich złapać ani zatrzymać. Pokój jest ciemny, a ściany białe. Nie ma wody ani naczynia, którego nie było nigdy. Czeszę włosy, a moje palce zaciskają się na szczotce. Lubię moje ciemne palce. Jego buty ślizgają się po posadzce i błyszczą w ciemności, jak oczy. Czasami w snach widzę inne oczy - jasne i puste, lizane przez płomienie o barwie pomarańczy. Lee stoi w drzwiach nieruchomo, jakby wyczekiwał na coś, co i tak nie nastąpi. Uśmiecham się do niego poufale, a nadzieja zlepia mi usta. Podchodzę bliżej, zaglądam za jego plecy i jęczę cicho w momencie, gdy nadzieja rozpływa się. Czuję jej gorzko-zgniły smak na języku. Zaraz jednak przypominam sobie, że czekam. Gdy on przyjdzie, usta zalepi mi gigantojęzyczne toffi. Lee też jęczy, bez otwierania usta, ale ja słyszę.
- Przyniosłeś pomarańcze? - pytam łagodnie. - Wyjmij i razem na niego poczekamy.
Lee gorączkowo pociera policzki dłońmi.
- Nie będziesz jeść pomarańczy ani czekać.
- W takim razie nie dostanę już cukierków, Lee - szepczę zmartwiona, ale zaraz pojmuję, że żartuje i wybucham śmiechem. Lee znowu nieruchomieje.
- Angelino, Fred odszedł. Nie spotkasz go już, a czekanie nie ma sensu. Jesteś taka młoda, taka…On nie chciałby, żebyś czekała, wolałby, żebyś żyła. Proszę cię, błagam. Zrób to dla niego. Nie dawaj wojnie kolejnej ofiary, poniosło ją tyle osób… On ją poniósł. Angelino?
Wzdycham. Fred znowu przegrał w eksplodującego durnia i kiedy przyjdzie, będzie osmalony i uśmiechnięty.
- Wiedziałam, że to się tak skończy. Nigdy nie umiał odsunąć się na czas.
- Więc? - Pytanie dźwięczy w powietrzu, odbija się od szklistych mebli i okien, a potem powraca. Przestanę je słyszeć, kiedy Hedwiga również wróci. Z listem. Lee nie płacze tak jak Katie. Musi jej być bardzo ciężko, skoro jej serce to kafel, a przecież ja jestem cięższa od piłki. Może dlatego Lee wyrzuca serce-mnie z ulgą.
Kiedy odchodzi, liczę, ile kroków już postawił.