„Who knows, where the road may lead us -
Only a fool would say.
Who knows, if we'll meet along the way...
Follow the brightest star,
As far as the brave may dare!
What will we find, when we get there?”
Alan Parsons
Alastor Moody miał świadomość tego, że jest człowiekiem nieco nerwowym. Uważał jednak, że jego wiek i dotychczasowe doświadczenia życiowe w pełni to usprawiedliwiają.
Najpierw dołożyła mu wojna, później - niespełniona, wielka miłość, a następnie ciągły lęk o dobro i bezpieczeństwo najbliższych mu osób. Nie bał się nigdy o siebie; wiedział, że, gdyby coś mu się stało, Albus Dumbledore nigdy nie pozwoliłby skrzywdzić rodziny O'Connor'ów, którą się opiekował. Albus również czuwał nad ich dobrem od samego początku, pomagając Szalonookiemu w wielu kryzysowych sytuacjach - przeważnie tam, gdzie interwencja przekraczała pedagogiczne zdolności starego aurora.
Dziś, jednak, nerwowość Moody'ego była, z różnych względów, zwielokrotniona. Przede wszystkim, przyczyną tego było, czekające go, spotkanie po latach. Niosło ze sobą smutek, związany z odejściem najbliższej mu osoby. „Kathy, nawet nie wiesz, ile bym dał, żeby móc być z tobą w tych ostatnich chwilach!” pomyślał z bólem. Niestety, w czerwcu dochodził do siebie, po spędzonym we własnym kufrze, pod klątwą Imperiusa, roku. Ze złością zgrzytnął zębami.
- Powinni już chyba wychodzić! - usłyszał tuż przy uchu, wypowiedziany niecierpliwym altem, szept.
- Nie bój się, Tonks, wyjdą! - prychnął, oglądając się na młodziutką dziewczynę, ze sterczącymi śmiesznie, różowymi włosami.
Że też ona nie mogła sobie dobrać innego kamuflażu! Z drugiej strony, jak patrzył czasem na te mugolskie pannice, spacerujące ulicami Londynu, miał wrażenie, że Tonks jest i tak dość konserwatywna w swoich wyborach, jak na dzisiejsze czasy. Porządne czarodziejskie wychowanie robiło swoje!
Obejrzał się na dom, w którym znajdował się kolejny obiekt jego dzisiejszej nerwowości. Drzwi wejściowe otworzyły się właśnie i w jasnym snopie światła dostrzegł trzy sylwetki. Dwie należały z pewnością do ludzi, jednak co do trzeciej, Moody nie był całkowicie pewien. Z drugiej strony, czemu mugole mieliby trzymać w domu młodego nosorożca?
Prychnął lekceważąco i z niesmakiem patrzył, jak olbrzymi chłopak ledwie wciska się na tylne siedzenie aston martina.
- Petunio, pomóż Dudziaczkowi! Nie może, biedaczek, poradzić sobie z drugą nogą... - sapnął, siedzący na fotelu kierowcy, obfity mężczyzna do swej kościstej żony, która właśnie zamierzała zająć drugi przedni fotel.
Kobieta zacisnęła wąskie usta, z determinacją wysunęła do przodu swą końską szczękę i przeszła na drugą stronę samochodu. Kiedy ujęła w swoje drobne dłonie, przypominającą raczej filar budynku, nogę syna, na jej twarzy ukazały się krople potu.
- Noo! - ryknął „nosorożec”, wydając z siebie zadziwiająco ludzkie dźwięki. - Pomóż mi! Jeszcze trochę!
Po dłuższej chwili w samochodzie zamknięte zostały z powodzeniem wszystkie pary drzwi. Maszyna z cichym warkotem silnika ruszyła z podjazdu.
- Myślałem, że już nie wyjdą! - odezwał się, z drugiej strony Moody'ego, głos Remusa Lupina.
Moody drgnął gwałtownie i mimowolnie odwrócił się z wyciągniętą różdżką. Na widok znajomej twarzy wydał z siebie gniewny pomruk.
- Ile razy mam wam powtarzać, żeby nie zachodzić mnie tak od tyłu! - warknął do młodego blondyna, w którego, nad wiek dojrzałych, oczach czaiły się teraz wesołe iskierki.
- Wiedziałem, że do koni nie podchodzi się od tyłu, ale ty... - kąciki ust Lupina zadrgały niebezpiecznie.
- To zapamiętaj to sobie - do koni i do Alastora Moody'ego! - ze złością przerwał mu Szalonooki. - Następnym razem mogę nie zdążyć się powstrzymać!
Jego magiczne oko zawirowało ze zdenerwowania.
- I nie mędrkuj tyle, tylko zbierz resztę i ruszamy! - dodał. - Szkoda czasu! Dumbledore czeka na nas z zebraniem! Zgarniamy szybko chłopaka i wracamy!
Lupin wycofał się do najbliższej przecznicy, gdzie czekała reszta, tak zwanej przez Moody'ego, „grupy operacyjnej”.
Gdyby mieszkańcy pozostałych domów przy Privet Drive nie byli właśnie zajęci oglądaniem wieczornych wiadomości, zdziwiliby się widząc, jak, jedna po drugiej, gasną na ich ulicy latarnie, i grupa dziwnie ubranych ludzi podchodzi do domu pod numerem czwartym.
***
Z zamyśleniem wyglądała przez okno taksówki. Miasto żegnało ją kolorowymi reklamami i rozświetlonymi wystawami sklepów.
Spędziła tu trzy długie lata i zdążyła polubić panującą tu atmosferę, której, mimo swych licznych podróży, nie spotkała dotąd nigdzie indziej. Tutejsi ludzie mieli w sobie paryską beztroskę i nonszalancję, radość życia i chęć zabawy, jaką pamiętała z pobytu w Barcelonie i, kojarzącą się jej z rodzinnym Londynem, melancholię, która w połączeniu z pozostałymi cechami, dodawała im bardzo dużo uroku. No i pili, jak Irlandczycy!
Uśmiechnęła się boleśnie. Ledwie udało się jej dziś rano transmutować kufer w walizkę lotniczą! Minęła już doba, a ona wciąż odczuwała nieznośną suchość w ustach i ściskający skronie ból głowy - efekt pożegnalnego przyjęcia, jakie przygotowali dla niej wczoraj polscy pracownicy ambasady. Jej rodacy zaczęli opuszczać dyskretnie imprezę po tym, jak, po kolejnym toaście, odśpiewała piosenkę z „Gildy”, udając przy tym, wykonywany w filmie przez Ritę Hayworth, strip tease. Właściwie ta parodia była ostatnią rzeczą, którą zapamiętała z wczorajszego wieczoru. Nie miała zbyt mocnej głowy. Jakaś litościwa dusza odtransportowała ją nad ranem do jej mieszkania, ułożyła na łóżku i zatrzasnęła za sobą drzwi. Będzie jej brakowało tych ludzi - w Londynie nie mogłaby liczyć na taką bezinteresowną pomoc.
Taksówka zahamowała na mocno oświetlonym podjeździe.
- Czterdzieści sie należy! - kiepsko ogolony mężczyzna odwrócił się w jej stronę, wyciągając dłoń nad fotelem.
Wyjęła z portfela pięćdziesięciozłotowy banknot, ostatni, który zostawiła sobie na tę właśnie okazję. Zaprzeczyła ruchem dłoni, kiedy chciał wydać jej resztę.
- Za te dychie ekstra pomogie paniusi z tym walizkiem - zaproponował, chowając papierek do kieszeni.
Wolno skinęła głową. Nie opanowała polskiej wymowy, ale wydawało jej się, że już całkiem nieźle rozumie ten szeleszcząco - jękliwy język. Tymczasem mężczyzna mówił teraz tak dziwnie, chyba jakimś slangiem... Uśmiechnęła się ze zrozumieniem, widząc, że idzie po wózek bagażowy i wraca z nim do samochodu. A więc chciał jej po prostu pomóc! Pomyślała, że gdyby ktoś spoza Londynu próbował zrozumieć cockney'a, też miałby z tym spore kłopoty.
Przypomniała sobie, jak Teresa, pielęgniarka, która opiekowała się jej matką, uczyła ją polskich liczebników...
- ...dziewięć...
- ...dżiwięcz...
- ...dziesięć...
- ...dżi... Oh, no! You're cheating, Theresa, that was the same one!” *
Kierowca załadował walizkę na wózek, pomógł jej wysiąść i uchylił na pożegnanie daszka śmiesznej czapki. Popchnęła bagaż w stronę ruchliwego wejścia. Nad głową usłyszała nagle głośny ryk. Spojrzała do góry i, na widok światełek startującego samolotu, serce przyspieszyło jej gwałtownie. Wracała do domu!
Podeszła do stanowiska odprawy paszportowej. Wsunęła dokument w szczelinę okienka i uśmiechnęła się do mężczyzny w zielonym mundurze, który porównywał właśnie jej twarz ze zdjęciem.
- Fenkju wery macz! - powiedział, oddając jej paszport.
Uśmiechnęła się słysząc, że kaleczy angielską wymowę prawie tak, jak ona polską.
- You're welcome! ** - życzliwie skinęła głową i zawahała się krótko. - Proszię - dodała, myśląc, że to zapewne jej ostatnia okazja, żeby użyć tego języka.
Żołnierz odpowiedział jej szerokim uśmiechem.
- Smoker, or non-smoker? *** - beznamiętnym głosem zapytała ją pracownica British Airways, nie podnosząc nawet wzroku znad jej biletu.
- Non-smoker - odparła i postawiła walizkę na wadze.
Odebrała bilet i udała się do poczekalni. Zdjęła lekką, skórzaną marynarkę i położyła ją na krześle obok.
Ciekawe, co czeka ją po powrocie. List, który miesiąc temu przyniosła jej sowa, nie zawierał zbyt wielu informacji. Na odwrocie tej smutnej wiadomości, którą wysłała do Albusa Dumbledore'a, nakreślone były jego pismem tylko trzy krótkie zdania.
„Wracaj jak najszybciej.
Potrzebujemy Cię tutaj.
Załatwię wszystko w mugolskim Ministerstwie.
A. Dumbledore”
Przez miesiąc „przepychała” formalności, związane z rezygnacją z pracy. Udało jej się również częściowo załatwić wszystko, co związane było ze zwolnieniem jej londyńskiego mieszkania, przez firmę, która je wynajmowała. Częściowo, ponieważ musiała przeczekać jeszcze okres wypowiedzenia i czas potrzebny na odświeżenie i redekorację mieszkania. Cóż, te cztery, czy pięć miesięcy spędzi zapewne w starym domu... rodzinnym. Uśmiechnęła się melancholijnie. Rodzinny dom... Czy miała w ogóle takie miejsce? Przypomniała sobie dom, w którym spędziła całe dzieciństwo i większą część młodości... Tak, to BYŁ jej dom, z najbardziej, chyba, nietypową, z możliwych, rodziną...
- Pasażerowie udający się do Londynu, lotem nr 456 linii British Airways, proszeni są do przejścia numer 5... Passengers flying to London with British Airways, flight number 456 are requested at the gate number 5...
Usłyszała zapowiedź swojego lotu i udała się do odpowiedniego wyjścia. Przeszła rękawem wraz z falą pozostałych pasażerów.
- Economy class... this way, please! **** - schludna stewardesa, w uniformie koloru „navy blue” i czerwonej apaszce na szyi, z uśmiechem powitała ją w drzwiach i wskazała drogę.
Otworzyła znajdujący się nad jej fotelem schowek i włożyła tam swoją marynarkę. Usiadła przy oknie i zapięła dokładnie pas. Lubiła latać, i to bardzo, ale te mugolskie maszyny... Usłyszała, jak wzbiera ryk rozgrzewanych silników.
- Would you like anything to drink?
- Martini on the rocks, with the slice of lemon, please - odwróciła się do sympatycznej blondynki, która pochylała się nad nią, ze służbowym uśmiechem na ładnej buzi.
- ...'fraid of flying? - siedzący obok, potężny blondyn taksował ją spojrzeniem.
- Kind of - odparła zdawkowo. - I'd rather rely on myself... ***** - mruknęła ciszej, odwracając się z powrotem do okna, dając mu tym samym do zrozumienia, że nie ma chęci kontynuować rozmowy.
Samolot kołował w stronę pasa. Po kilkunastu minutach poczuła, jak ogromna siła wciska ją w fotel. Stewardesa przyniosła jej zimne Martini. Przyłożyła szklankę do ust, patrząc jak za oknem światła Warszawy oddalają się coraz bardziej...
***
Z ulgą wyszła z zatłoczonego terminalu i przeszła w stronę postoju taksówek. Zdziwił ją ten ciepły wieczór, którym przywitał ją Londyn. Taka pogoda była w sierpniu czymś normalnym na kontynencie, ale tu, na Wyspach...
Wsiadła do czarnej taksówki.
- Hickory Road 7 - rzuciła w stronę kierowcy i oparła się o siedzenie.
„Dom. Nareszcie jestem w domu!” pomyślała ze wzruszeniem. Poczuła się nieco dziwnie; odżyły wszystkie wspomnienia i lęki, które zostawiła tu wyjeżdżając. Ponowne pojawienie się Voldemorta przed prawie czterema laty, i to w Hogwarcie, tuż pod nosem samego Dumbledore'a, nie wróżyło niczego dobrego. Wiadomości, jakie otrzymywała od Dyrektora już po wyjeździe, potwierdziły pierwsze obawy, które wygnały ją z Anglii. Bazyliszek, ta historia z Syriuszem Black'iem, która wyjaśniła się dopiero rok temu...
Przypomniała sobie obszerny list Dumbledore'a, opisujący jej dość dokładnie tę sprawę. Wzdrygnęła się na myśl o chmarze dementorów, snującej się przez ten rok po całym kraju...
Wreszcie - ubiegły rok. Niemal całkowity brak informacji, i, w końcu, ten dziwny list Dumbledore'a...
Taksówka zatrzymała się przy końcu wyludnionej uliczki. Zapłaciła kierowcy i wysiadła, odbierając z jego rąk swoją walizę. Na szczęście, w toalecie na lotnisku było pusto, mogła więc rzucić na nią zaklęcie redukujące wagę. Bez trudu dźwignęła bagaż i podeszła do niezgrabnego, piętrowego domu.
„Ciekawe, jakie tym razem zaklęcie ochronne nałożył...” pomyślała, z konsternacją rozglądając się dokoła. Wysłała wiadomość o godzinie przylotu. Sądziła, że, po odjeździe taksówki, drzwi otworzą się szeroko, i będzie wreszcie mogła wypłakać swój smutek i poczuć się bezpiecznie w ramionach starego człowieka, który opiekował się nią od początku świata...
Budynek wyglądał prawie na opuszczony. Niepewnie zatrzymała się przed niskimi schodkami. Co teraz? Zbliżenie się do tego domu bez dokładnej znajomości jego zabezpieczeń, groziło, w najlepszym wypadku, trwałym uszkodzeniem ciała.
Usłyszała obok siebie ciche chrząknięcie. Odwróciła się i odetchnęła z ulgą. Uśmiechnęła się radośnie na widok wysokiego, siwowłosego mężczyzny, ubranego w powłóczystą szatę i spiczasty kapelusz.
- Dobrze pana znowu widzieć, Dyrektorze - powiedziała, stawiając walizkę i podchodząc do niego.
- Ja również cieszę się, że nareszcie wróciłaś - Albus Dumbledore uśmiechnął się i uściskał ją serdecznie. - Pan tego domu nie mógł, niestety, przywitać cię osobiście, dlatego to ja przybyłem, żeby cię stad zabrać.
- Zabrać? - spojrzała na niego zdziwiona. - Myślałam, że tu na razie zostanę. Moje mieszkanie...
- Zapomnij chwilowo o swoim mieszkaniu, moja droga, musisz mieć teraz bardziej bezpieczne schronienie - przerwał dziewczynie, podchodząc do jej walizki. - Chodź, zostawimy tu twój bagaż i... musimy chwilę porozmawiać.
Patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Weszła jednak za nim po schodach i usłyszała, jak cichym głosem wypowiada zaklęcie. Rozległ się zwielokrotniony szczęk zamków i, po chwili, znaleźli się w ciemnym hallu, a drzwi zostały ponownie zabezpieczone przed nieproszonymi gośćmi. Dumbledore zapalił stojącą przy drzwiach lampę i odwrócił się do dziewczyny.
- Chodźmy do gabinetu - powiedział i ruszył przodem.
Posłusznie poszła za nim. Minęła po drodze, zawieszony na ścianie, pęknięty lekko monitor wrogów, z zadowoleniem odnotowując w myślach fakt, że jego powierzchnia jest matowa i nie pokazuje żadnej twarzy. Weszła do niewielkiego pokoju. Rozejrzała się po zawalonych opasłymi tomami, okalających pokój, regałach. Panował na nich zwykły nieład. Z uśmiechem pomyślała, że brakowało tu ostatnio kobiecej ręki. Solidne, dębowe biurko było w podobnym stanie. Było zawalone pergaminami; nieco z boku stał powyginany czujnik tajności i, zużyty już mocno, fałszoskop. Na przedzie biurka ze wzruszeniem dostrzegła dwie proste, srebrne ramki. Podeszła do nich i przesunęła palcem po, osłaniającym zdjęcia, szkle. Na pierwszy rzut oka fotografie przedstawiały tę samą kobietę - długie, ciemne włosy, te same rysy twarzy... Wydawało się tylko, że zdjęcia zostały zrobione w dużym odstępie czasu - różnica między nimi musiała wynosić ponad dwadzieścia lat. Dziewczyna wzięła do ręki zdjęcie, przedstawiające starszą podobiznę. Wzruszenie ścisnęło jej gardło na widok ziejących pustką, zielonych oczu, które mogłyby być jej własnymi.
- Przykro mi, moje dziecko - Dumbledore podszedł do niej i również przyglądał się fotografii. - To była wspaniała kobieta. Szkoda, że nie mogłaś znać jej takiej, jaką była przed tym nieszczęsnym wypadkiem. Jestem pewien, że byłaby cudowną matką...
- Była cudowną matką - zaoponowała cichym głosem. - Jedyną, jaką miałam...
Dumbledore pokiwał ze zrozumieniem głową. Dziewczyna odłożyła fotografię na miejsce i odwróciła się do niego.
- Chciał pan ze mną porozmawiać - odezwała się, siląc się na spokój.
Dumbledore chętnie podchwycił propozycję zmiany tematu.
- Tak, istotnie - ruchem dłoni wskazał jej, stojący za biurkiem, fotel. - Pamiętasz, jak kilkanaście lat temu tworzyliśmy Zakon Feniksa? - zapytał.
Założyła nogę na nogę i wzruszyła ramionami.
- Jak mogłabym zapomnieć? - mruknęła ponuro. - Pamiętam każdą awanturę, jaką odbyłam w tym gabinecie, aby pozwolono mi do niego przystąpić...
Dumbledore uśmiechnął się na widok jej skrzywionej miny.
- Taaak, ja również to pamiętam...
Spoważniał szybko i spojrzał na nią badawczo.
- W czerwcu reaktywowaliśmy Zakon - poinformował ją spokojnym tonem, w którym jednak dało się wyczuć napięcie. - Tym razem będziesz miała okazję działać razem z nami. Potrzebna jest każda różdżka...
Dziewczyna pytającym wzrokiem zajrzała mu w twarz. W jej oczach pojawił się lęk. Dumbledore skinął smutno głową.
- Tak, dziecko, Voldemort powrócił.
Zamknęła oczy i głęboko wciągnęła powietrze.
- Nie martw się, poradzimy z nim sobie i tym razem - uspokajająco poklepał ją po ramieniu. - Dowiedzieliśmy się o jego powrocie odpowiednio wcześnie, znamy go już i możemy się lepiej przygotować do tej walki. Poza tym - spojrzał z uśmiechem w jej zielone oczy - my jesteśmy po tej dobrej stronie...
- Myśli pan, że to wystarczy? - spojrzała na niego sceptycznie. - Gdyby tak było, powinien był sczeznąć już dawno, i to kompletnie...
- Dobro, samo w sobie - Dumbledore spojrzał na nią uważnie - ma ogromną magiczną moc, która, tak naprawdę, nie jest jeszcze do końca zbadana... Muszę wyjaśnić ci teraz parę rzeczy...
Cichym głosem opowiedział jej krótko o wydarzeniach ostatniego roku i o ludziach, którzy w nich uczestniczyli. Dziewczyna siedziała zamyślona. Pionowa zmarszczka pomiędzy jej brwiami pogłębiała się w miarę wypowiedzi Dyrektora. Kiedy przerwał spojrzała na niego uważnie.
- Jest jakaś szansa, że Ministerstwo obudzi się z tego letargu? - zapytała. - Z tego, co pan mówi, ten chłopak...
- Ten chłopak jest kluczem do wszystkiego! - przerwał jej nagle. - Jego bezpieczeństwo jest teraz najwyższym priorytetem! A jeśli chodzi o Ministerstwo... Widzisz, kiedy Voldemort zacznie działać otwarcie, zorientują się jak wielki błąd popełnili.
- Oby tylko nie było już wtedy za późno... - mruknęła pod nosem.
- Oby! - zgodził się z nią i spojrzał na zegarek. - Czas na nas. Chodź tu, do mnie - wyciągnął do niej rękę, w której trzymał teraz niewielkich rozmiarów kulę, przedstawiającą ziemski glob. - Użyjemy świstoklika, żeby dostać się na miejsce...
***
Kiedy pojawili się w ponurej uliczce, dziewczyna rozejrzała się ciekawie. Porozbijane latarnie, odrapane budynki, dobiegająca z jednego z okien hałaśliwa muzyka... „Nieciekawa dzielnica” pomyślała.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała.
Dumbledore wyjął z zakamarka szaty małą, złożoną karteczkę i podał jej bez słowa.
Przebiegła ja szybko wzrokiem. „Grimmauld Place 12. Siedziba Zakonu Feniksa”.
- Zapamiętaj ten adres - powiedział. - Tylko znając go, możesz znaleźć odpowiedni dom.
Jeszcze raz spojrzała na karteczkę „Grimmauld Place 12...”. Rozejrzała się po sąsiednich domach. Miały numery 10 i 14; były niemal złączone ścianami - niemożliwe, by było coś jeszcze między nimi, chociaż... Zaczęła wpatrywać się uparcie w jakiś drobny cień, który czaił się między budynkami. Ponownie przypomniała sobie adres z karteczki i cień zaczął powiększać się, przybierając ostatecznie kształt okazałej budowli.
- To będzie twój dom przez najbliższe miesiące - wyjaśnił jej Dumbledore. - Jako siedziba Zakonu, jest zabezpieczony lepiej, niż jakiekolwiek inne miejsce. Poza tym, nie będziesz tu sama - dodał. - Mieszkają tu również inni członkowie Zakonu - spojrzał na nią sponad swoich okularów. - Sądzę, że towarzystwo ludzi, dobrze ci teraz zrobi.
Pokiwała wolno głową.
- Czyj to dom? - zapytała, gdyż ponura budowla nie budziła w niej, raczej, pozytywnych skojarzeń.
- Syriusza Black'a - wyjaśnił Dumbledore - A raczej jego rodziców - dodał. - Ale oni już nie żyją...
Jeszcze raz przyjrzała się budynkowi. Pomyślała, że wygląda tak, jak może wyglądać jego właściciel, po dwunastu, spędzonych w Azkabanie, latach. „Biedak! Tyle lat na tej przeklętej wyspie... I to za nic!” Poczuła przypływ współczucia dla swego przyszłego gospodarza.
- Muszę cię tu teraz zostawić - Dumbledore poklepał ją po dłoni. - Za chwilę zacznie się tam zebranie Zakonu, a sądzę, że dziś masz już za sobą zbyt wiele wrażeń, aby wchodzić od razu w tak liczne towarzystwo. I tak czeka cię jeszcze aklimatyzacja w nowym miejscu... - spojrzał na nią z uśmiechem. - Zaczekaj gdzieś w pobliżu... niezauważona. Przyjdę po ciebie później.
Wysunął swe przedramię. Dziewczyna, rozumiejąc jego intencje, chwyciła je obydwiema rękami i, po chwili, na dłoni Dumbledore'a siedział ciemnobrązowy ptak. Rozłożył szeroko skrzydła i zatoczył koło nad dachami okolicznych domów, szukając bezpiecznego miejsca. Usiadł na gałęzi pobliskiego drzewa.
Dumbledore uśmiechnął się, patrząc na sokoła, i podszedł do odrapanych, czarnych drzwi domu pod numerem 12. Wypowiedział zaklęcie i zniknął w ciemnościach korytarza.
***
Ptak siedział na gałęzi, obserwując, jak po kilkunastu minutach, pojedynczo i parami, do domu zaczynają schodzić się ludzie. Kiedy wydawało się, że nikt już nie przyjdzie, w powietrzu rozległ się cichy szum, i grupa ludzi na miotłach wylądowała cicho w zaułku.
Sokół zaskrzeczał głośno. Starszy mężczyzna odwrócił się w stronę drzewa i uważnie przyjrzał się ptakowi. Odetchnął głęboko i po chwili dołączył do reszty grupy, znikając w czeluściach domu.
Zanim czarodzieje zaczęli rozchodzić się po skończonym zebraniu, minęła dobra godzina. Wreszcie, przed domem, ponownie pojawił się Dumbledore. Sokół sfrunął do niego cichym ślizgiem.
- Chodź, dziecko - powiedział Dyrektor. - Poznam cię z mieszkańcami tego domu.
Dziewczyna ponownie przybrała ludzką postać i przeszła za Dumbledorem w stronę budynku.
„To tak, jakbym zaczynała nowe życie...” przemknęło jej przez głowę. „Czystą, białą kartę...”
Z bijącym mocno sercem weszła za nim do mrocznego wnętrza...
KONIEC PROLOGU
-------
Może nie powinnam ośmielać się tłumaczyć Alana Parsonsa, ale...
W każdym razie wybaczcie mi moją nieudolność...
„Kto wie, dokąd może zaprowadzić nas droga -
Tylko głupiec by na to odpowiedział.
Kto wie, czy się na niej spotkamy...
Podążaj za najjaśniejszą z gwiazd,
Tam, gdzie ośmielą się tylko odważni.
Co odnajdziemy, gdy już dotrzemy na miejsce?”
* - Och, nie! Oszukujesz, Tereso, to był ten sam (wyraz)!
** - Dziękuję bardzo.
- Proszę uprzejmie.
*** - Dla palących, czy dla niepalących?
**** - Klasa ekonomiczna... Tędy proszę.
***** - Czy chciałaby się pani czegoś napić?
- Martini z lodem i plasterkiem cytryny, poproszę.
- Strach przed lataniem? (dosłownie: Boisz się latać?)
- Coś w tym rodzaju. Wolę polegać na sobie...