Zmierzch bożyszcz

Zmierzch bożyszcz

Przedmowa

Tłumaczenie: Paweł Pieniążek

W jakiejś ponurej i ponad miarę odpowiedzialnej sprawie zachować wesołość to sztuka niepoślednia: a jednak, cóż może być bardziej niezbędne niż wesołość? Nic się nie powiedzie, jeśli swego udziału nie będzie miała w tym zuchwałość. Dopiero nadmiar siły jest dowodem siły. Przewartościowanie wszystkich wartości, ów znak zapytania, tak czarny, tak potworny, że rzuca cień na tego, kto go stawia – takie płynące z przeznaczenia zadanie zmusza co chwilę, by wybiegać w słońce, by strząsać z siebie ciężką, nazbyt ciężką powagę. Każdy środek jest do tego dobry, każdy "traf" jest szczęśliwym trafem. Przede wszystkim wojna. Wojna zawsze była wielką mądrością wszystkich duchów, które stały się nazbyt skupione, nazbyt głębokie; nawet rana ma jeszcze w sobie moc leczniczą. Od dawna moją dewizą była sentencja, której pochodzenie zataję przed uczoną ciekawością:

Increscunt animi, virescit volnere virtus.

Inne uzdrawianie, którego niekiedy bardziej sobie życzyłbym, polega na osłuchiwaniu bożyszcz... Istnieje więcej bożyszcz niż rzeczywistości w świecie: oto moje "złe spojrzenie" na ten świat, oto również moje "złe ucho"... Stawiać tu pytania za pomocą młota i, być może, w odpowiedzi usłyszeć ów dobrze znany głuchy ton, który dobywa się ze wzdętych trzewi – jakiż zachwyt dla tego, kto za uszami ma jeszcze inne uszy, dla mnie, starego psychologa i szczurołapa, przed którym musi rozbrzmiewać właśnie to, co chciałoby pozostać w milczeniu...

[Aluzja do znanej bajki: "Szczurołap z Hameln". Szczurołap wybawia miasto od szczurów, które zatopił, zwiódłszy je grą na flecie; oburzony niewdzięcznością mieszkańców, czyni to samo z ich dziećmi.]

Również to pismo – zdradza to jego tytuł – jest przede wszystkim wytchnieniem, plamą na słońcu, odskokiem psychologa w próżnowanie. Być może również nową wojną? I czy osłucha się nowe bożyszcza?... To małe pismo jest wielkim wypowiedzeniem wojny; co się zaś tyczy osłuchiwania bożyszcz, to tym razem nie są nimi bożyszcza naszych czasów, lecz bożyszcza wieczne, które dotyka się tutaj młotem niczym kamertonem – nie ma w ogóle starszych, bardziej niewzruszonych, bardziej nadętych bożyszcz... Także bardziej pustych... Co nie przeszkadza, że to w nie najbardziej się wierzy; również słowa "bożyszcze" zupełnie się nie wypowiada, zwłaszcza w najbardziej dostojnym przypadku...

 

Turyn, 30. września 1888,
w dniu ukończenia
pierwszej księgi
Przewartościowania
wszystkich wartości

Friedrich Nietzsche

 

Zmierzch bożyszcz

Zdania i strzały

1.

Początkiem wszelkiej psychologii jest próżnowanie. Jakże to? Czyżby psychologia była – występkiem?

2.

Nawet najodważniejszy spośród nas jedynie rzadko waży się na to, co właściwie wie...

3.

By żyć samotnie, trzeba być zwierzęciem lub Bogiem – powiada Arystoteles [Polityka, 1253 a 29]. Brakuje trzeciego przypadku: trzeba być jednym i drugim naraz – filozofem...

4.

"Wszelka prawda jest prosta". – Czyż nie jest to dwojakim kłamstwem?

5.

Chcę raz na zawsze wiele nie wiedzieć. Mądrość zakreśla granice również poznaniu.

6.

To w swej dzikiej naturze najlepiej wypoczywa się od swej nienaturalności, od swej duchowości...

7.

Jakże to? Czy człowiek jest jedynie błędem Boga? Czy też Bóg jedynie błędem człowieka?

8.

Ze szkoły wojennej życia. Co mnie nie zabija, czyni mnie silniejszym.

9.

Pomóż sobie samemu: wówczas każdy ci jeszcze pomoże. Zasada miłości bliźniego.

10.

Oby nikt nie tchórzył wobec własnych czynów! Oby ich nie porzucał! – Wyrzut sumienia jest nieprzyzwoity.

11.

Czy osioł może być tragiczny? – To, że ginie się pod ciężarem, którego nie można ani nieść, ani zrzucić?... Przypadek filozofa.

12.

Jeśli mamy dlaczego? swojego życia, to godzimy się z niemal każdym jak? – Człowiek nie dąży do szczęścia; czyni to tylko Anglik.

13.

Mężczyzna stworzył kobietę – ale z czego? Z żebra swego Boga – swego "ideału"...

14.

Cóż to? Szukasz? Chciałbyś się udziesięciokrotnić, ustokrotnić? Szukasz zwolenników? – Szukaj zer!...

15.

Pogrobowcy – na przykład ja – są gorzej rozumiani, ale lepiej słyszani niż ludzie, którzy są na czasie. Ściślej mówiąc: nigdy nie jesteśmy rozumiani – i stąd nasz autorytet...

16.

Między kobietami. "Prawda? Och, pani nie zna prawdy! Czyż nie jest ona zamachem na wszystkie nasze ?"

17.

Oto artysta z tych, jakich lubię, skromny w swych potrzebach: chce właściwie tylko dwóch rzeczy, swego chleba i swej sztuki – panem et Circen...

[Gra słów w odniesieniu do znanego powiedzenia poety rzymskiego Juvenala: lud żąda tylko chleba i igrzysk (panem et circenses). Circen, Kirke, postać z Odysei, czarodziejka, która zamieniła towarzyszy Ulissesa w wieprze.]

18.

Kto swej woli nie potrafi wkładać w rzeczy, ten przynajmniej wkłada w nie jeszcze jakiś sens: to znaczy, wierzy, że jest w nich już jakaś wola (zasada "wiary").

19.

Jakże to? Wybraliście cnotę i wypiętą pierś, a zarazem zawistnie spoglądacie na korzyści ludzi bez skrupułów? – Wszakże wraz z cnotą rezygnuje się z "korzyści"... (antysemicie na drzwiach).

20.

Kobieta doskonała popełnia literaturę, tak jak popełnia grzeszek: na próbę, mimochodem, rozglądając się dookoła, czy ktoś tego nie zauważył i żeby to ktoś zauważył...

21.

Wdawać się jedynie w takie sytuacje, w których nie można mieć cnót na pokaz, w których raczej, niczym linoskoczek na linie, albo się spada, albo stoi – albo się wychodzi obronną ręką...

22.

"Źli ludzie nie mają pieśni". – Jak się to dzieje, że Rosjanie mają pieśni?

23.

"Duch niemiecki": od osiemnastu lat .

[Mówiąc "od osiemnastu lat", odsyła Nietzsche do r. 1871, czyli wojny francusko-niemieckiej i powstania Cesarstwa Niemieckiego, które, zdaniem Nietzschego (to stały motyw jego krytyki), doprowadziło do dominacji tendencji militarystyczno-politycznych w życiu Niemiec, a tym samym do upadku kultury niemieckiej.]

24.

Ten, kto poszukuje początków, staje się rakiem. Historyk patrzy wstecz; w końcu również wierzy wstecz.

25.

Zadowolenie chroni nawet przed przeziębieniem. Czy kiedykolwiek przeziębiła się kobieta, która wiedziała, że jest dobrze ubrana? – Przyjmuję, że była lekko ubrana.

26.

Nie ufam wszelkim systematykom i schodzę im z drogi. Wola stworzenia systemu oznacza brak rzetelności.

27.

Kobietę uważa się za głęboką – dlaczego? Ponieważ nigdy nie można jej zgłębić. Kobieta nie jest nawet płytka.

28.

Gdy kobieta posiada męskie cnoty, to jest to nie do zniesienia; a gdy nie ma żadnych cnót męskich, sama ucieka.

[Jedna z wielu gier słownych Nietzschego. Zwrot Es ist zum Davonlaufen oznaczający "to nie do wytrzymania" pochodzi od czasownika davonlaufen – uciec, zbiec – użytego w dalszej części zdania; w dosłownym tłumaczeniu można go oddać jako: trzeba uciekać.]

29.

"Ileż miało niegdyś sumienie do gryzienia? I jakież dobre miało zęby? – A dziś? Czego mu brakuje?" – pytanie dentysty.

[Gra słów w odniesieniu do etymologii słowa niemieckiego Gewissensbisse ("wyrzuty sumienia"), oznaczającego w dosłownym tłumaczeniu: gryzienie (beissen) sumienia (Gewissen).]

30.

Rzadko śpieszymy się zanadto tylko raz. Gdy śpieszymy się po raz pierwszy, czynimy zawsze zbyt wiele. Właśnie dlatego śpieszymy się zazwyczaj po raz drugi – a wówczas czynimy zbyt mało...

31.

Nadepnięty robak kurczy się. Postępuje roztropnie. Przez to zmniejsza prawdopodobieństwo, że ponownie zostanie nadepnięty. W języku moralności: pokora.

32.

Istnieje nienawiść do kłamstwa i hipokryzji biorąca się z drażliwego pojmowania godności; istnieje podobna nienawiść z tchórzostwa, o ile kłamstwo zakazane jest przez przykazanie boskie. Zbyt tchórzliwy, by kłamać...

33.

Jakże mało trzeba do szczęścia! Dźwięku dud. Bez muzyki życie byłoby błędem. Niemiec wyobraża sobie, że nawet Bóg śpiewa pieśni.

[Zdanie w niemieckim dwuznaczne, może także oznaczać: "wyobraża siebie jako śpiewającego pieśni Boga".]

34.

On ne peut penser et écrire qu'assis (G. Flaubert). – Mam cię, nihilisto! Przysiadanie fałdów jest właśnie grzechem przeciwko duchowi świętemu. Tylko myśli wychodzone mają wartość.

35.

Zdarza się, że my psychologowie przypominamy konie, i popadamy w niepokój: widzimy, jak przed nami w górę i w dół chwieje się nasz cień. [Aluzja do ulubionego konia Aleksandra Wielkiego, Bucefała, który bał się własnego cienia.] By w ogóle widzieć, psycholog musi odwrócić wzrok od siebie.

36.

Czy my, immoraliści, czynimy szkodę cnocie? – Równie niewielką jak anarchiści książętom. Dopiero gdy zaczęło się do nich strzelać, znów siedzą mocno na swym tronie. Morał: należy strzelać do moralności.

37.

Biegniesz przodem? – Czy jako pasterz? Czy jako wyjątek? Trzecim przypadkiem byłby zbieg... Pierwsze pytanie sumienia.

38.

Czy jesteś szczery? Czyś tylko aktorem? Zastępcą? Czy samym zastępowanym? – Ostatecznie jesteś tylko podrobionym aktorem... Drugie pytanie sumienia.

39.

Mówi rozczarowany. – Szukałem wielkich ludzi, zawsze znajdowałem jedynie małpy ich ideałów.

40.

Czy jesteś kimś, kto się przygląda? Lub przykłada rękę? – Lub wzrok odwraca, odchodzi na stronę?... Trzecie pytanie sumienia.

41.

Czy chcesz iść razem? Lub iść przodem? Lub iść samopas?... Trzeba wiedzieć, czego się chce i że się chce. Czwarte pytanie sumienia.

42.

To były stopnie dla mnie, wszedłem po nich – w tym celu musiałem po nich stąpać. A one mniemały, że chciałem na nich spocząć...

43.

Cóż z tego, że to ja mam rację. Mam zbyt wiele racji. A kto się dzisiaj śmieje najgłośniej, ten śmieje się też ostatni.

44.

Formuła mojego szczęścia: tak, nie, prosta linia, cel...

 

Zmierzch bożyszcz

Problem Sokratesa

1.

Najmądrzejsi zawsze tak samo osądzali życie: nic nie jest ono warte... Zawsze i wszędzie słyszało się z ich ust to samo brzmienie – brzmienie pełne zwątpienia, pełne melancholii, pełne znużenia życiem, pełne oporu wobec życia. Nawet Sokrates, gdy umierał, powiedział: "żyć, to znaczy długo chorować: jestem winien koguta zbawcy Asklepiosowi". Nawet Sokrates miał go dosyć. Czego to dowodzi? Na co to wskazuje? – Dawniej powiedziano by (ach, powiedziano to, i to dostatecznie głośno, a w pierwszym rzędzie nasi optymiści!): "W każdym razie musi być w tym trochę prawdy! dowodzi prawdy". Czy dzisiaj jeszcze tak powiemy? Czy możemy tak powiedzieć? W każdym razie musi być w tym coś chorobliwego – oto nasza odpowiedź: tym zawsze najmądrzejszym należy się dopiero przyjrzeć z bliska! Może wszyscy oni nie stali już zbyt pewnie na nogach, przejrzali, chwiejni, décadents? Może mądrość nie pojawiła się na ziemi niczym kruk, którego przyciąga lekki odór padliny?...

 

2.

Mnie samemu owo nieuszanowanie, które każe sądzić, że wielcy mędrcy są typami schyłkowymi, zaświtało po raz pierwszy właśnie tam, gdzie najsilniej się mu przeciwstawia uczony i nieuczony przesąd: w Sokratesie i Platonie rozpoznałem symptomy upadku, narzędzia greckiego rozkładu, rozpoznałem, że byli oni pseudogreccy, antygreccy (Narodziny tragedii, 1872). Ów consensus sapientium – pojmowałem to coraz lepiej – nie dowodzi bynajmniej, że mieli rację co do tego, co do czego byli zgodni: dowodzi raczej, że między nimi samymi, najmądrzejszymi, istniała jakaś zgodność fizjologiczna, z powodu której jednakowo negatywnie odnosili się do życia – musieli się negatywnie do niego odnosić. Sądy, osądy dotyczące wartości życia, za lub przeciw, nigdy nie mogą być ostatecznie prawdziwe: mają wartość jedynie jako symptomy, zasługują na uwagę jedynie jako symptomy – same w sobie sądy takie są głupotą. Trzeba całkowicie wyciągnąć palce i spróbować uchwycić ową zdumiewającą , że wartość życia nie może zostać oceniona. Ani przez żywego, gdyż jest stroną, a nawet przedmiotem sporu, ale nie sędzią; ani przez martwego, z innego powodu. – Że zatem jakiś filozof widzi w wartości życia problem, jest wręcz zarzutem przeciwko niemu, znakiem zapytania nad jego mądrością, brakiem mądrości. Jakże to? I wszyscy ci wielcy mędrcy nie bylibyż tylko décadents, nie bylibyż nawet mądrzy? – Ale wracam do problemu Sokratesa.

 

3.

Z racji swego pochodzenia Sokrates należał do pospólstwa: był motłochem. Wiemy, nawet to jeszcze widzimy, jaki był brzydki. Ale brzydota, będąca sama w sobie zarzutem, u Greków oznacza niemal odrzucenie. Czy Sokrates w ogóle był Grekiem? Brzydota dość często jest przejawem pokrzyżowanego, poprzez skrzyżowanie zahamowanego rozwoju. W innym wypadku jawi się ona jako rozwój prowadzący do upadku. Antropologowie badający kryminalistów mówią nam, że typowy zbrodniarz jest brzydki: . Ale zbrodniarz jest décadent? Czy Sokrates był typowym zbrodniarzem? – Przynajmniej nie przeczy temu ów słynny sąd fizjonoma, który tak zgorszył przyjaciół Sokratesa. Przejeżdżający przez Ateny cudzoziemiec, który znał się na twarzach ludzkich, rzekł Sokratesowi prosto w twarz, że jest on monstrum – że kryje w sobie wszystkie złe występki i żądze. A Sokrates odpowiedział tylko: "Znasz mnie, mój panie!".

 

4.

Na décadence u Sokratesa wskazuje nie tylko rozpasanie i anarchia instynktów, do których się przyznał: właśnie na to wskazuje również superpłodność logiczna oraz złośliwość rachityka, która go wyróżniała. Nie zapominajmy również o owych halucynacjach słuchowych, które zinterpretowano religijnie pod nazwą "dajmoniona Sokratesa". Wszystko w nim jest przesadne, , karykaturalne, wszystko jest zarazem ukrytą myślą, skryte, podziemne. Usiłuję zrozumieć, z jakiej idiosynkrazji bierze się owo sokratejskie zrównanie: Rozum = Cnota = Szczęście: owo najbardziej dziwaczne zrównanie, jakie tylko istnieje i jakie w szczególności ma przeciwko sobie wszystkie instynkty dawniejszych Hellenów.

 

5.

Wraz z Sokratesem smak grecki przekształca się na rzecz dialektyki: i wówczas cóż właściwie się dzieje? Przede wszystkim przegrywa dostojny smak; wraz z dialektyką motłoch bierze górę. Przed Sokratesem w dobrym towarzystwie odrzucano dialektyczne maniery: uchodziły one za złe maniery, kompromitowały. Przestrzegano przed nimi młodzież. Nie ufano również takiemu sposobowi przedstawiania swoich racji. Przyzwoite rzeczy, tak jak przyzwoici ludzie, swych racji nie noszą w ręku. Niestosownym jest pokazywać wszystkie pięć palców. To, czego trzeba dopiero dowieść, niewiele jest warte. Wszędzie tam, gdzie dobre obyczaje cieszą się jeszcze autorytetem, gdzie się nie "uzasadnia", lecz nakazuje, dialektyk jest poniekąd błaznem: śmiejemy się z niego, nie bierzemy go poważnie. Sokrates był błaznem, który sprawił, że brano go poważnie: i wówczas cóż właściwie się stało?

 

6.

Dialektykę wybiera się tylko wtedy, gdy nie ma się innych środków. Wiadomo, że wzbudza się nią nieufność, że w niewielkim stopniu ona przekonuje. Nic nie daje się tak łatwo wymazać jak efekt dialektyka: dowodzi tego doświadczenie wyniesione z każdego zebrania, na którym się dyskutuje. Może ona służyć tylko obronie koniecznej, w rękach tych, którzy nie mają już żadnej innej broni. Swoje prawo należy wymusić: wcześniej nie robi się z niej żadnego użytku. Dlatego Żydzi byli dialektykami; czyżby Lis Przechera był dialektykiem: jakże to? – i czyżby również Sokrates nim był?

 

7.

– Czy ironia Sokratesa stanowi wyraz rewolty, ressentiment motłochu? Czy jako uciśniony, rozkoszuje się on własnym okrucieństwem w zadawaniu pchnięć nożem sylogizmu? Czy mści się na dostojnych, których fascynuje? – Będąc dialektykiem, ma się w ręku bezlitosne narzędzie; dzięki niemu można stać się tyranem; gdy się zwycięża, kompromituje się innych. Dialektyk pozostawia swojemu przeciwnikowi udowodnienie, że nie jest on idiotą: doprowadza go do wściekłości, a zarazem czyni bezsilnym. Dialektyk obezwładnia intelekt swojego przeciwnika. Jakże to? Czyżby u Sokratesa dialektyka była jedynie formą zemsty?

 

8.

Dałem do zrozumienia, czym Sokrates mógł odpychać: tym bardziej pozostaje wyjaśnić to, że fascynował. Że wynalazł nowy rodzaj agonu [walki, rywalizacji i współzawodnictwa; agon – jedna z części dramatu antycznego], że dla wytwornych kręgów ateńskich był jego pierwszym fechtmistrzem, to jedno. Fascynował, poruszając popęd agonalny Hellenów – wprowadził nową odmianę walki zapaśniczej między młodymi mężczyznami i młodzieńcami. Sokrates był również wielkim erotykiem.

 

9.

Ale Sokrates odgadł jeszcze coś więcej. Przejrzał swych dostojnych Ateńczyków; pojął, że jego przypadek, idiosynkrazja jego przypadku, nie były już przypadkiem wyjątkowym. Podobne zwyrodnienie zaczęło się wszędzie po cichu szerzyć: stare Ateny chyliły się ku upadkowi. A Sokrates rozumiał, że wszyscy go potrzebują– jego środka leczniczego, jego kuracji, jego osobistego mistrzostwa w sztuce samo-zachowania... Instynkty znajdowały się wszędzie w stanie anarchii; wszędzie dzieliło pięć kroków od rozpasania: monstrum in animo było powszechnym niebezpieczeństwem. "Popędy pragną stać się tyranem; trzeba wynaleźć przeciwtyrana, który byłby silniejszy"... Gdy ów fizjonomik wyjawił Sokratesowi, kim jest, tzn. jaskinią wszelkich złych żądz, wielki ironista wypowiedział jeszcze słowa, które są kluczem do niego. "To prawda, rzekł, ale nad wszystkimi zapanowałem". W jaki sposób Sokrates zapanował nad sobą? – Jego przypadek był w gruncie rzeczy tylko skrajnym, tylko najbardziej rzucającym się w oczy przypadkiem tego, co wówczas zaczęło stawać się powszechną niedolą: że nikt nad sobą już nie panował, że instynkty wzajemnie się zwracały przeciwko sobie. Sokrates fascynował jako taki skrajny przypadek – jego przerażająca brzydota odsłaniała go przed każdym spojrzeniem: fascynował, co rozumie się samo przez się, jeszcze bardziej jako odpowiedź, jako rozwiązanie, jako pozór kuracji tego przypadku.

 

10.

Gdy odczuwa się potrzebę obwołania rozumu tyranem, jak to czyni Sokrates, niemałe musi zagrażać niebezpieczeństwo, że coś innego stanie się tyranem. W rozumności odgadnięto wówczas wybawicielkę, ani u Sokratesa, ani u jego "chorych" bycie rozumnym nie było kwestią wyboru – było ono , ich ostatecznym środkiem leczniczym. Fanatyzm, z jakim cała grecka rozwaga rzuciła się na rozumność, świadczy o rozpaczliwym położeniu: będąc w niebezpieczeństwie, miano tylko jeden wybór: albo przepaść, albo być rozumnym aż do absurdu... Moralizm greckich filozofów, począwszy od Platona, jest uwarunkowany patologicznie; podobnie jak i to, że cenili oni dialektykę. Rozum = Cnota = Szczęście znaczy tylko: należy w tym naśladować Sokratesa i wbrew mrocznym pragnieniom stale stwarzać światło dzienne – światło dzienne rozumu. Za wszelką cenę należy być roztropnym, zrozumiałym, jasnym: wszelkie uleganie instynktom, temu, co nieświadome, sprowadza w dół...

 

11.

Dałem do zrozumienia, czym fascynował Sokrates: zdawał się lekarzem, zbawicielem. Czy trzeba jeszcze wskazywać błąd, jaki tkwił w jego wierze w "rozumność za wszelką cenę"? – Filozofowie i moraliści oszukują samych siebie, sądząc, że już wychodzą z décadence, jeśli wypowiedzieli jej wojnę. Wyjście z niej nie jest w ich mocy: to, co wybierają oni jako środek leczniczy, jako ratunek, samo jest znów tylko wyrazem décadence – zmieniają jej wyraz, lecz jej samej nie usuwają. Sokrates był nieporozumieniem; cała moralność ulepszania, również chrześcijańska, była nieporozumieniem... Najbardziej jaskrawe światło dzienne, rozumność za wszelką cenę, życie jasne, chłodne, przezorne, świadome, pozbawione instynktu, opierające się instynktom samo było jedynie chorobą, inną chorobą – a w żadnym razie powrotem do "cnoty", do "zdrowia", do szczęścia... Być zmuszonym zwalczać instynkty – oto formuła dekadencji: dopóki życie się wznosi, szczęście równa się instynktowi.

 

12.

Czy on sam jeszcze to pojął, ów najroztropniejszy ze wszystkich, którzy samych siebie zwodzą? Czy koniec końców powiedział to sobie, w mądrości swej odwagi na śmierć... Sokrates chciał umrzeć: nie Ateny, on sam podał sobie puchar z trucizną, on zmusił Ateny do podania trucizny... "Sokrates nie jest lekarzem, cicho rzekł do siebie: jedynie śmierć jest tu lekarzem... sam Sokrates był tylko długo chory..."

 

Zmierzch bożyszcz

"Rozum" w filozofii

1.

[Spinoza, Tractatus de Intellectus Emendatione, Traktat o poprawie rozumu, § 108], gdy robią z niej mumię. Wszystko, czym od stuleci posługiwali się filozofowie, było mumiami pojęciowymi; nic rzeczywistego nie wyszło z ich rąk żywcem. Wielbiąc, uśmiercali, wypychali, ci panowie bałwochwalcy pojęć – wielbiąc, zagrażają życiu wszystkiego. Śmierć, zmiana, starość, równie dobrze jak płodzenie i wzrost są dla nich zarzutami, a nawet zaprzeczeniami. Co jest, nie staje się; co się staje, nie jest... Wierzą zatem oni wszyscy, wręcz rozpaczliwie, w byt. Ale ponieważ nie mogą go uchwycić, szukają powodów, dla których ukrywa się go przed nimi. "Musi być w tym jakieś złudzenie, jakieś oszustwo, że nie postrzegamy bytu: gdzie ukrywa się oszust?" [Oczywista aluzja do malin genie (fr. złośliwy duch) Kartezjusza, Medytacje o pierwszej filozofii, I: "Ten wielki zwodziciel..."] – "Mamy go, wołają uszczęśliwieni, jest nim zmysłowość! Te zmysły, które zresztą są tak niemoralne, oszukują nas co do prawdziwego świata. Morał: uwolnić się od ułudy zmysłów, od stawania się, od historii, od kłamstwa – historia jest niczym innym jak wiarą w zmysły, wiarą w kłamstwo. Morał: przeczyć wszystkiemu, co daje wiarę zmysłom, całej reszcie ludzkości: wszystko to jest »ludem«! Być filozofem, być mumią, za pomocą mimiki grabarzy przedstawiać monotono-teizm! A przede wszystkim precz z ciałem, tą pożałowania godną idée fixe zmysłów! – obarczoną wszystkimi istniejącymi błędami logiki, obaloną, wręcz niemożliwą; choć jest ono na tyle bezczelne, by zachowywać się tak, jak gdyby było rzeczywiste!"...

 

2.

Z wielką czcią czynię wyjątek dla imienia Heraklita. Gdy reszta ludu filozoficznego odrzuciła świadectwo zmysłów, gdyż ukazywały wielość i zmianę, to on odrzucił ich świadectwo, ponieważ ukazywały rzeczy tak, jak gdyby miały one trwałość i jedność. Również Heraklit był niesprawiedliwy dla zmysłów. Te nie kłamią ani tak, jak sądzili eleaci, ani tak, jak jeszcze on sądził – one w ogóle nie kłamią... To, co czynimy z ich świadectwa, wkłada dopiero kłamstwo, na przykład kłamstwo jedności, rzeczy, substancji, trwania... "Rozum" jest przyczyną, że fałszujemy świadectwo zmysłów. O ile zmysły ukazują stawanie się, przemijanie, zmianę, o tyle nie kłamią... Ale Heraklit na wieki będzie miał rację co do tego, że byt jest czczą fikcją. Świat "pozorny" jest jedynym: "świat prawdziwy" został tylko dokłamany...

 

3.

Jakże subtelnymi narzędziami obserwacji są nasze zmysły! Na przykład nos, o którym jeszcze żaden filozof nie wypowiedział się z uznaniem i wdzięcznością, jest nawet najbardziej subtelnym instrumentem, jaki mamy do dyspozycji; potrafi stwierdzić minimalne różnice ruchu, jakich nie stwierdza nawet spektroskop. Posiadamy dzisiaj wiedzę dokładnie w takiej mierze, w jakiej postanowiliśmy uznać świadectwo zmysłów, w jakim jeszcze je wyostrzamy, uzbrajamy, i w jakim nauczyliśmy się je myśleć do końca. Reszta jest dziwolągiem i jeszcze-nie-wiedzą: mam na myśli teologię, psychologię, teorię poznania. Bądź naukę formalną, naukę o znaku: jak logikę i ową logikę stosowaną, czyli matematykę. W nich rzeczywistość w ogóle nie występuje, nawet jako problem: w równie małym stopniu jako pytanie o ogólną wartość takiej konwencji znakowej, jaką jest logika.

 

4.

Inna idiosynkrazja filozofów jest nie mniej niebezpieczna: polega ona na tym, że myli ostatnie z pierwszym. Co dociera na końcu – niestety! gdyż w ogóle nie powinno docierać – "najwyższe pojęcia", to znaczy pojęcia najbardziej ogólne, najbardziej puste, ostatni obłok ulatniającej się rzeczywistości, umieszczają oni na początku jako początek. Znów jest to jedynie wyraz sposobu, w jaki oddają cześć: wyższe nie może wyrastać z niższego, w ogóle nie mogło wyrosnąć... Morał: wszystko, co ma najwyższą rangę musi być . Pochodzenie z czegoś innego uchodzi za zarzut, za wątpliwość co do wartości. Wszystkie najwyższe wartości mają najwyższą rangę, wszystkie najwyższe pojęcia, byt, to, co nieuwarunkowane, dobro, prawda, doskonałość – wszystko to nie mogło się stać, musi zatem być causa sui. Wszystko to nie może też być względem siebie nierówne, sobie zaprzeczać... Stąd ich zdumiewające pojęcie "Bóg"... To, co ostatnie, najbardziej ulotne, najbardziej puste zostaje ustanowione jako pierwsze, jako przyczyna sama w sobie, jako ... Że też ludzkość musiała wziąć na serio majaczenia chorych pajęczarzy. [Aluzja do Spinozy; niemieckie spinnen oznacza prząść, snuć, a także majaczyć, bredzić.] I drogo za to zapłaciła!...

 

5.

Przeciwstawmy wreszcie temu odmienny sposób, w jaki my (z grzeczności mówię my...) rozważamy problem błędu i pozorności. Niegdyś uważano przeobrażenie, zmianę, stawanie się za dowód pozorności, za oznakę, iż musi istnieć coś, co wprowadza nas w błąd. Dzisiaj, przeciwnie, tak dalece, jak przesąd rozumu zmusza nas do ustanowienia jedności, tożsamości, trwania, substancji, przyczyny, rzeczy, bytu, widzimy, jak poniekąd jesteśmy wplątani w błąd, do błędu; tak pewni jesteśmy, na gruncie późniejszych ścisłych obliczeń, że występuje tu błąd. Rzecz ma się tu nie inaczej niż z ruchem wielkiej gwiazdy: tam błąd ma za stałego rzecznika nasze oko, tutaj nasz język. Język, jeśli chodzi o pochodzenie, sięga okresu najbardziej rudymentarnej formy psychologii: wnikamy w prostacki fetyszyzm, gdy uświadamiamy sobie podstawowe założenia metafizyki języka, czyli, z niemiecka, rozumu. Widzi on wszędzie działającego i działanie: wierzy w wolę jako przyczynę w ogóle; wierzy w "ja", w "ja" jako byt, w "ja" jako substancję i projektuje wiarę w "ja" – substancję we wszystkie rzeczy – dopiero w ten sposób stwarza pojęcie "rzecz"... Byt jako przyczyna zostaje wszędzie wmyślony, podsunięty; dopiero z pojęcia "ja" wynika wtórnie pojęcie "byt". Na początku znajduje się nieszczęsny błąd, że wola jest czymś, co działa, że wola jest władzą... Dziś wiemy, że jest ona tylko słowem... Znacznie później, w tysiąckrotnie bardziej oświeconym świecie, filozofowie uświadomili sobie ze zdziwieniem bezpieczeństwo, subiektywną pewność we władaniu kategoriami rozumu: wnioskują, że nie mogą one pochodzić z empirii – przecież cała empiria pozostaje z nimi w sprzeczności. Skąd zatem pochodzą? – I w Indiach, tak jak i w Grecji, popełniono tę samą pomyłkę: "musieliśmy już kiedyś przebywać w jakimś wyższym świecie (zamiast w jakimś znacznie niższym: co byłoby prawdą!), musieliśmy być boscy, albowiem mamy rozum!"... Rzeczywiście, jak dotąd nic nie miało bardziej naiwnej siły przekonywania niż błąd w kwestii bytu, taki na przykład, jak sformułowali eleaci: ma on za sobą każde słowo, każde zdanie, które wypowiadamy! Również przeciwnicy eleatów dali się uwieść ich pojęciu bytu: między innymi Demokryt, gdy wynalazł swój atom... "Rozum" w języku: ach, cóż za stara oszukańcza baba! [W języku niemieckim oba występują w rodzaju żeńskim.] Obawiam się, że nie pozbędziemy się Boga, ponieważ wierzymy jeszcze w gramatykę...

 

6.

Czytelnik będzie mi wdzięczny, jeśli tak zasadniczy, tak nowy pogląd ujmę w czterech tezach: w ten sposób ułatwiam zrozumienie, wywołuję sprzeciw.

Pierwsze twierdzenie. Powody, dla których "ten" świat określono jako pozorny, uzasadniają raczej jego realność – innego rodzaju realności absolutnie nie da się wykazać.

Drugie twierdzenie. Cechy, jakie przypisano "prawdziwemu bytowi" rzeczy, są cechami niebytu, nicości – "prawdziwy świat" wzniesiono na sprzeciwie wobec świata rzeczywistego: faktycznie jest to świat pozorny, o ile jest on moralno-optycznym złudzeniem.

Trzecie twierdzenie. Bajanie o jakimś świecie "innym" niż ten nie ma żadnego sensu, założywszy, że nie powoduje nami instynkt spotwarzania, umniejszania, podejrzewania życia: w ostatnim wypadku mścimy się na życiu fantasmagorią jakiegoś "innego", "lepszego" życia.

Czwarte twierdzenie. Dzielenie świata na "prawdziwy" i na "pozorny", czy to na sposób chrześcijański, czy to na sposób Kanta (koniec końców podstępnego chrześcijanina), jest tylko podszeptem décadence – symptomem schyłkowego życia... Że artysta wyżej ceni pozór niż rzeczywistość, nie jest żadnym zarzutem przeciwko temu twierdzeniu. Albowiem "pozór" oznacza tutaj rzeczywistość powtórzoną raz jeszcze, tyle że wyselekcjonowaną, wzmocnioną, skorygowaną... Artysta tragiczny nie jest bynajmniej pesymistą – mówi właśnie Tak nawet temu wszystkiemu, co jest problematyczne i straszliwe, jest artystą dionizyjskim...

 

Zmierzch bożyszcz

Jak "świat prawdziwy" stał się w końcu bajką

Historia pewnego błędu

  1. Świat prawdziwy, osiągalny dla mędrca, dla pobożnego, dla cnotliwego – tenże człowiek żyje w nim, jest nim.
    (Najstarsza postać idei, względnie rozumna, prosta, przekonująca. Transkrypcja zdania "ja, Platon, jestem prawdą").

  2. Świat prawdziwy, chwilowo nieosiągalny, ale obiecany mędrcowi, pobożnemu, cnotliwemu (grzesznikowi, który odprawia pokutę).
    (Postęp idei: staje się ona subtelniejsza, bardziej dwuznaczna, bardziej nieuchwytna – staje się kobietą, staje się chrześcijańska...).

  3. Świat prawdziwy, nieosiągalny, niedający się udowodnić, obiecać, ale już jako pomyślany stanowiący pocieszenie, zobowiązanie, imperatyw.
    (W głębi stare słońce, ale przebijające się przez mgłę i sceptycyzm; idea stała się wzniosła, blada, północna, królewiecka). [Chodzi o Kanta, urodzonego i działającego w pruskim Królewcu]

  4. Świat prawdziwy – nieosiągalny? W każdym razie nieosiągnięty. A jako nieosiągnięty również nieznany. A zatem również nie pocieszający, nie zbawiający, nie zobowiązujący: do czegóż mogłoby nas zobowiązywać coś nieznanego?...
    (Szary świt. Pierwsze ziewnięcia rozumu. Kogucie pianie pozytywizmu). [Zapewne chodzi o koguta galijskiego, a zatem o pozytywizm (francuski) A. Comte'a.]

  5. "Świat prawdziwy" – idea, która do niczego nie jest już przydatna, która nawet już nie zobowiązuje – idea nieprzydatna, zbędna, a zatem odrzucona: pozbądźmy się jej!
    (Jasny dzień; śniadanie, powrót bon sens'u i pogody ducha; rumieniec wstydu u Platona; piekielna wrzawa wszystkich wolnych duchów).

  6. Pozbyliśmy się już świata prawdziwego: jakiż świat pozostał? może pozorny?... Ależ nie! Wraz ze światem prawdziwym pozbyliśmy się także świata pozornego!
    (Południe; chwila najkrótszego cienia; koniec najdłużej trwającego błędu; zenit ludzkości; INCIPIT ZARATUSTRA).

 

Zmierzch bożyszcz

Moralność jako przeciw-natura

1.

Wszystkie namiętności mają swój okres, gdy są jedynie zgubne, gdy całym ciężarem głupoty ściągają swoje ofiary w dół – oraz późniejszy, znacznie późniejszy, gdy zaślubiają ducha, "uduchawiają się". Niegdyś, z powodu głupoty tkwiącej w namiętności, zwalczano samą namiętność: sprzysięgano się, by ją unicestwić – wszystkie stare potwory moralności są co do tego zgodne: . Najsłynniejsza tego formuła znajduje się w Nowym Testamencie, w owym Kazaniu na Górze, gdzie, nawiasem mówiąc, rzeczy nie rozważa się bynajmniej z wysoka. To samo mówi się, na przykład, w zastosowaniu do seksualności: "Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je": na całe szczęście żaden chrześcijanin nie stosuje się do tego zalecenia. Unicestwianie namiętności i żądz jedynie po to, by zapobiec ich głupocie i nieprzyjemnym następstwom ich głupoty, jawi się nam dziś jedynie jako gwałtowna forma głupoty. Nie podziwiamy już dentystów, którzy wyrywają zęby, aby już więcej nie bolały... Z drugiej jednak strony, nie bez pewnej słuszności należy przyznać, że pojęcie "uduchowienia namiętności" w ogóle nie mogło zostać wymyślone na podłożu, z którego wyrosło chrześcijaństwo. Wiadomo przecież, że w swych początkach Kościół zwalczał "inteligentów" na rzecz "ubogich duchem": jak można by odeń oczekiwać inteligentnej walki z namiętnościami? – Kościół zwalcza namiętność, trzebiąc w każdym tego słowa znaczeniu: jego praktyka, jego "kuracja" to kastrowanie. Nigdy nie pyta: "jak uduchowić, upiększyć, ubóstwić żądzę?" – w swej dyscyplinie zawsze kładł nacisk na tępienie (zmysłowości, dumy, żądzy panowania, posiadania, zemsty). Ale zaatakować namiętności u samych ich korzeni, to zaatakować życie u samych jego korzeni: praktyka Kościoła jest wroga życiu...

 

2.

Ten sam środek, przycinanie, tępienie, w walce z żądzą wybierają instynktownie ci, którzy mają zbyt słabą wolę, którzy są zbyt zdegenerowani, by w swej żądzy móc narzucić sobie miarę: owe natury, które potrzebują , mówiąc w przenośni (i bez przenośni), jakiejś ostatecznej deklaracji wrogości, jakiejś przepaści między sobą a namiętnością. Radykalne środki są niezbędne jedynie zdegenerowanym; słabość woli, a mówiąc dokładniej, niezdolność do niereagowania na bodziec, sama jest jedynie inną formą degeneracji. Radykalna, śmiertelna wrogość wobec zmysłowości jest symptomem, który daje do myślenia: usprawiedliwia przypuszczenia co do ogólnego stanu tak zapamiętałego. – Owa wrogość, owa nienawiść osiąga zresztą swe apogeum dopiero wtedy, gdy natury takie nie mają już dostatecznej mocy, by nawet poddać się radykalnej kuracji, by wyrzec się swego "diabła". Wystarczy przyjrzeć się całej historii kapłanów i filozofów, włącznie z artystami: najbardziej zjadliwie przeciwko zmysłom nie wypowiadali się ani impotenci, ani też asceci, lecz asceci niemożliwi, tacy, którym trzeba by zostać ascetami...

 

3.

Uduchowienie zmysłowości zwie się miłością: jest ono wielkim triumfem nad chrześcijaństwem. Innym triumfem jest nasze uduchowienie wrogości. Polega ono na głębokim zrozumieniu wartości, jaką stanowi posiadanie wrogów: krótko mówiąc, na czynieniu i wnioskowaniu przeciwnie do tego, jak niegdyś czyniono i wnioskowano. Kościół zawsze chciał unicestwienia swych wrogów: my, immoraliści i antychrześcijanie, widzimy naszą korzyść w tym, że Kościół istnieje... Również w polityce wrogość stała się teraz bardziej duchowa – o wiele bardziej roztropna, o wiele bardziej rozważna, o wiele bardziej oględna. Niemal każde stronnictwo pojmuje, że w interesie jego przetrwania leży, by stronnictwo przeciwne nie opadło z sił; to samo dotyczy wielkiej polityki. Zwłaszcza nowy twór, na przykład nowe państwo, bardziej potrzebuje wrogów niż przyjaciół: dopiero dzięki przeciwieństwu odczuwa ono swą konieczność, dopiero dzięki przeciwieństwu staje się ono konieczne... Nie inaczej zachowujemy się wobec "wroga wewnętrznego": również tu uduchowiliśmy wrogość, również tu pojęliśmy jej wartość. Jest się płodnym jedynie za tę cenę, że jest się bogatym w przeciwieństwa: jest się młodym jedynie pod warunkiem, że dusza się nie przeciąga, że nie pragnie pokoju... Nic nie stało się nam bardziej obce niż owo dawne, chrześcijańskie, pragnienie "pokoju duszy"; nic nie wywołuje w nas mniejszej zazdrości niż krowa moralna i spasione szczęście czystego sumienia. Rezygnujemy z wielkiego życia, jeśli rezygnujemy z wojny... Wprawdzie w wielu wypadkach "pokój duszy" jest jedynie nieporozumieniem – czymś innym, co jedynie nie potrafi nazwać siebie szczerzej. Przywołajmy, bez ogródek i przesądów, kilka przypadków. "Pokój duszy" może być, na przykład, łagodnym promieniowaniem bogatej animalności na sferę moralną (czy religijną). Albo początkiem przemęczenia, pierwszym cieniem, jaki rzuca wieczór, wszelkiego rodzaju wieczór. Albo oznaką, że powietrze jest wilgotne, że nadciąga wiatr z południa. Albo nieuświadamianą wdzięcznością za dobre trawienie (niekiedy nazywaną "miłością do ludzi"). Albo uspokojeniem się ozdrowieńca, dla którego wszystkie rzeczy mają nowy smak i który czeka... Albo stanem następującym po zaspokojeniu panującej w nas namiętności, błogim poczuciem z powodu rzadko osiąganej sytości. Albo starczym uwiądem naszej woli, naszych pożądań, naszych występków. Albo lenistwem, które próżność namówiła, by przystroiło się w szaty moralne. Albo pojawieniem się pewności, a nawet straszliwej pewności, po długim okresie napięcia i udręczenia niepewnością. Albo wyrazem dojrzałości i mistrzostwa w czynieniu, tworzeniu, działaniu, chceniu, spokojnym oddychaniu, osiągniętą "wolnością woli"... Zmierzch bożyszcz: któż wie? być może i on jest tylko swego rodzaju "pokojem duszy"...

 

4.

Formułuję teraz zasadę. Wszelki naturalizm w moralności, to znaczy wszelka zdrowa moralność podlega instynktowi życia – jakikolwiek nakaz życia zostaje wypełniony określonym kanonem "powinien" i "nie powinien", jakakolwiek przeszkoda i wrogość stojące na drodze życiu zostają dzięki temu odsunięte. Przeciwnie, moralność sprzeczna z naturą, to znaczy niemal każda moralność, jakiej dotąd nauczano, jaką dotąd czczono i głoszono, zwraca się właśnie przeciwko instynktom życia – jest ona już to skrywanym, już to głośnym i bezczelnym potępieniem tych instynktów. Gdy mówi: "Bóg patrzy w serce", neguje ona najniższe i najwznioślejsze pragnienia życiowe, Boga zaś czyni wrogiem życia... Święty, którego upodobał sobie Bóg, jest idealnym kastratem... Życie chyli się ku końcowi tam, gdzie zaczyna się "Królestwo Boże"...

 

5.

Jeśli przyjąć, że zrozumiało się, jak występny jest taki bunt przeciw życiu, który w moralności chrześcijańskiej został niemal uświęcony, to tym samym zrozumiało się, na szczęście, również coś innego: jak daremny, pozorny, niedorzeczny, kłamliwy jest taki bunt. Ostatecznie, potępienie życia przez żyjącego pozostaje przecież tylko symptomem określonego sposobu życia: kwestia, czy potępienie to jest słuszne lub niesłuszne, nie została wcale tym samym podniesiona. Aby w ogóle móc poruszyć problem wartości życia, należałoby zająć stanowisko na zewnątrz życia, z drugiej zaś strony, znać je tak dobrze, jak ktoś, jak wielu, jak wszyscy, którzy je przeżyli: powody te wystarczą, by pojąć, że problem ów pozostaje dla nas niedostępny. Gdy mówimy o wartościach, mówimy z inspiracji życia, z perspektywy życia; samo życie zmusza nas do ustanawiania wartości, samo życie ocenia poprzez nas, gdy ustanawiamy wartości... Z tego wynika, że również owa moralność sprzeczna z naturą, która ujmuje Boga jako pojęcie przeciwne życiu i jako jego potępienie, jest tylko sądem wartościującym życia – jakiego życia?, jakiego rodzaju życia? – Ależ dałem już odpowiedź: schyłkowego, osłabionego, wyczerpanego, potępionego. Moralność, taka, jak ją dotychczas rozumiano – jak ją ostatecznie ujął Schopenhauer za pomocą formuły "zaprzeczenie woli życia" – jest samym instynktem décadence, który czyni siebie imperatywem: powiada ona "giń!" – jest sądem potępionych...

 

6.

Na zakończenie rozważmy jeszcze, jakąż w ogóle naiwnością jest mówić: "człowiek powinien być taki a taki!". Rzeczywistość ukazuje nam cudowne bogactwo typów, wybujałość rozrzutnej gry form i ich zmienności: a jakiś nędzny moralista-próżniak powiada na to: "Nie! Człowiek powinien być inny"... Ten biedaczyna i obłudnik wie nawet, jakim człowiek powinien być, prezentuje siebie i dodaje: ... Ale moralista nie przestaje się ośmieszać nawet wówczas, gdy zwraca się tylko do jednostki i powiada do niej: "powinnaś być taka a taka!". Jednostka jest cząstką fatum, z przodu i z tyłu, jeszcze jednym prawem, jeszcze jedną koniecznością dla wszystkiego, co nadchodzi i co będzie. Powiedzieć jej: "zmień się", jest równoznaczne z żądaniem, by wszystko się zmieniło, nawet wstecz... I rzeczywiście, istnieli konsekwentni moraliści, chcieli oni, aby człowiek był inny, a mianowicie cnotliwy, chcieli, aby był na ich obraz, a mianowicie, aby był świętoszkiem: z tego względu przeczyli światu! Niemałe to szaleństwo! Nieskromna nieskromność!... Moralność, jeśli potępia sama z siebie, nie zaś z powodów, względów, celów życiowych, jest specyficznym błędem, dla którego nie powinno się mieć żadnej litości, jest idiosynkrazją degeneratów, która wyrządziła niewypowiedzianie wiele szkód!... My inni, my immoraliści, przeciwnie, szeroko otworzyliśmy nasze serca na wszelkiego rodzaju rozumowanie, pojmowanie, aprobowanie. Nie przeczymy łatwo, za punkt honoru poczytujemy sobie to, by być afirmatywni. Coraz bardziej otwierały się nam oczy na ową ekonomię, która jeszcze potrzebuje i potrafi wykorzystać to wszystko, co odrzuca święta niedorzeczność kapłana, chorego rozumu u kapłana, na ową ekonomię w prawie życia, która ciągnie korzyść nawet z odrażającego świętoszka, kapłana, cnotliwego – jaką korzyść? – Ależ my sami, my immoraliści jesteśmy tu odpowiedzią...

 

Zmierzch bożyszcz

Cztery wielkie błędy

1.

Błąd zamiany przyczyny i skutku. Nie ma bardziej niebezpiecznego błędu niż błąd zamiany przyczyny i skutku: uważam go za właściwe zepsucie rozumu. Mimo to błąd ów należy do najdawniejszych, a zarazem najświeższych nawyków ludzkości: został nawet przez nas uświęcony, nosi miano "religii", "moralności". Zawiera go każde twierdzenie, które formułuje moralność i religia; sprawcami tego zepsucia rozumu są kapłan i prawodawca moralności. Weźmy przykład: każdy zna książkę słynnego Cornaro [Discorso sulla vita sobria (Mowa o życiu wstrzemięźliwym), 1558], w której zaleca on swoją skąpą dietę jako receptę na długie i szczęśliwe – a także cnotliwe – życie. Niewiele książek cieszyło się tak dużą poczytnością, jeszcze teraz co roku drukuje się ją w Anglii w wielu tysiącach egzemplarzy. Nie mam wątpliwości, że rzadko która książka (wyjąwszy, rzecz jasna, Biblię) wyrządziła tyle złego, skróciła tyle żywotów, ile to, w tak dobrej wierze napisane curiosum. Powód: zamiana przyczyny i skutku. Poczciwy Włoch upatrywał w swej diecie przyczynę swego długiego życia, podczas gdy przyczyną jego skąpej diety był warunek wstępny długiego życia, nadzwyczaj powolna przemiana materii, niewielkie zużycie. Nie z własnego postanowienia jadł mniej lub więcej, jego wstrzemięźliwość nie była następstwem "wolnej woli": chorował, gdy więcej jadł. Kto wszakże nie jest karpiem, nie tylko czyni dobrze, porządnie jedząc, ale i tego koniecznie potrzebuje. Uczony naszych dni, z jego szybkim zużywaniem się energii nerwowej, zniszczyłby siebie, gdyby stosował się do régime Cornaro. .

 

2.

Najogólniejsza formuła, leżąca u podstaw wszelkiej religii i moralności, brzmi: "czyń to i to, zaniechaj tego i tego – a będziesz szczęśliwy! W przeciwnym razie...". Wszelka moralność, wszelka religia jest tym imperatywem – nazywam go wielkim grzechem pierworodnym rozumu, nieśmiertelnym nierozumem. W moich ustach formuła ta przekształca się w swoje przeciwieństwo – pierwszy przykład mego "przewartościowania wszystkich wartości": człowiek udany, "szczęśliwiec", musi podejmować pewne działania, innych instynktownie unika, w stosunki z ludźmi i rzeczami wnosi porządek, fizjologicznie przezeń przedstawiany. By ująć to za pomocą formuły: jego cnota jest następstwem jego szczęścia... Długie życie, liczne potomstwo nie jest nagrodą za cnotę, to raczej sama cnota jest owym spowolnieniem przemiany materii, które skutkuje, między innymi, długim życiem, także licznym potomstwem, jednym słowem, kornaryzm. Kościół i moralność powiadają: "występek i zbytek prowadzą do upadku pokoleń i narodów". Mój odrodzony rozum powiada: gdy jakiś naród ginie, zdegenerowany fizjologicznie, to wynikają stąd występek i luksus (to znaczy potrzeba coraz silniejszych i coraz częstszych podniet, jaką zna każda wyczerpana natura). Oto młody człowiek przedwcześnie blednie i więdnie. Jego przyjaciele powiadają: winna jest temu ta lub ta choroba. Ja zaś powiadam: to że zachorował, że nie oparł się chorobie, było już następstwem zubożonego życia, dziedzicznego wyczerpania. Czytelnik gazet powiada: popełniając taki błąd, partia ta skazuje się na klęskę. Moja wyższa polityka powiada: partia, która popełnia taki błąd, jest skończona – straciła już swą instynktowną pewność. Każdy błąd w jakimkolwiek znaczeniu jest następstwem zwyrodnienia instynktu, woli: niemal w ten sposób definiuje się mierność. Wszystko, co dobre jest instynktem – a zatem czymś lekkim, koniecznym, wolnym. Mozół jest zarzutem, Bóg różni się w sposób typowy od bohatera (w moim języku: lekkie stopy [aluzja do Achillesa] są pierwszym atrybutem boskości).

 

3.

Błąd fałszywej przyczynowości. – Ludzie zawsze wierzyli, że wiedzą, co jest przyczyną: skąd jednak czerpaliśmy naszą wiedzę, a dokładniej, naszą wiarę, iż w tej kwestii coś wiemy? Z dziedziny powszechnie znanych "faktów wewnętrznych", z których jak dotąd żaden nie okazał się rzeczywisty. Wierzyliśmy, że w akcie woli sami jesteśmy przyczyną; sądziliśmy, że przynajmniej tutaj przyczynowość można złapać na gorącym uczynku. Nie wątpiono w to, że wszystkich jakiegoś działania, jego przyczyn, należałoby szukać w świadomości i że w niej można by je odnaleźć, gdyby się ich szukało – jako "motywy": inaczej bowiem działania tego nie można by podjąć w sposób wolny, nie byłoby się za nie odpowiedzialnym. Ostatecznie, któż zaprzeczyłby, że myśl ma przyczynę, że "ja" jest przyczyną myśli?... Z tych trzech "faktów wewnętrznych", w których przyczynowość zdawała się mieć gwarancję, pierwszym i najbardziej przekonującym jest fakt woli jako przyczyny; ujęcie świadomości ("ducha") jako przyczyny, a następnie jeszcze ujęcie "ja" ("podmiotu") jako przyczyny zrodziły się znacznie później, gdy przyczynowość z woli stała się pewna jako fakt dany, jako empiria... Z czasem zastanowiliśmy się nad tymi kwestiami. Dzisiaj nie dajemy już wiary żadnemu z tych słów. "Świat wewnętrzny" jest pełen fantomów i błędnych ogników: wola jest jednym z nich. Wola niczego już nie porusza, a zatem niczego też już nie wyjaśnia – jedynie towarzyszy zdarzeniom, równie dobrze może jej nie być. Tak zwany "motyw": kolejny błąd. Jest on tylko powierzchniowym zjawiskiem świadomości, czymś występującym obok czynu, co raczej maskuje antecedentia czynu, niż je przedstawia. A cóż dopiero owo "ja"! Stało się ono bajką, fikcją, grą słów: zupełnie przestało myśleć, odczuwać i chcieć!... Co z tego wynika? Nie ma żadnych przyczyn duchowych! Całą zaś rzekomą empirię, która powinna tego dowieść, diabli wzięli! Oto co z tego wynika! – A my nieźle nadużywaliśmy tej "empirii", stworzyliśmy pasujący do niej świat jako świat przyczyn, jako świat woli, jako świat duchów. Pracowała nad tym najdawniejsza i najtrwalsza psychologia, niczego innego zupełnie ona nie czyniła: wszelkie dzianie się było dla niej czynem, wszelki czyn następstwem woli, świat stał się dla niej wielością sprawców, sprawca ("podmiot") wsunął się za wszelkie dzianie się. Swoje trzy "fakty wewnętrzne", to, w co najmocniej wierzył, wolę, ducha, "ja", człowiek stworzył, wyprojektował z siebie – najpierw wyprowadził pojęcie bytu z pojęcia "ja", na swój obraz, podług swego pojęcia "ja" jako przyczyny ustanowił "rzeczy" jako bytujące. Cóż dziwnego, że później znajdował w rzeczach zawsze tylko to, co w nie włożył? [Aluzja do Kanta, Krytyka czystego rozumu, t. I, "Przedmowa do drugiego wydania".] Powiedzmy raz jeszcze, rzecz sama, pojęcie rzeczy jest jedynie refleksem wiary w "ja" jako przyczynę... I nawet jeszcze wasz atom, moi panowie mechanicyści i fizycy, ileż to błędu, ileż to rudymentarnej psychologii zalega jeszcze w waszym atomie! Nie mówiąc już w ogóle o "rzeczy samej w sobie", tym metafizyków! Błąd ducha jako przyczyny pomylony z rzeczywistością! I uczyniony miarą rzeczywistości! I nazwany Bogiem!

 

4.

Błąd wyimaginowanych przyczyn. – Za punkt wyjścia weźmy sen: pod określone wrażenie, będące na przykład następstwem odległego strzału armatniego, podsuwa się później jakąś przyczynę (nieraz całą małą powieść, w której właśnie śniący jest głównym bohaterem). Wrażenie trwa tymczasem dalej, na zasadzie rezonansu: jak gdyby czeka, aż instynkt przyczynowy pozwoli mu wyjść na pierwszy plan – teraz już nie jako czemuś przypadkowemu, lecz "znaczącemu". Wystrzał armatni wystąpił w sposób kauzalny, w pozornym odwróceniu czasu. To, co późniejsze, umotywowanie, zostaje przeżyte najpierw, często z tysiącem szczegółów, przemijających niczym w świetle błyskawicy – następuje wystrzał... Cóż się stało? Wyobrażenia, zrodzone przez pewne samopoczucie, zostały mylnie zrozumiane jako jego przyczyna. W gruncie rzeczy podobnie czynimy na jawie. Większość naszych ogólnych uczuć – wszelkiego rodzaju powstrzymywanie, napór, napięcie, eksplozja w działaniu i przeciwdziałaniu narządów, a w szczególności stan nervus symphaticus – pobudza nasz instynkt przyczynowy: chcemy mieć powód, dla którego czujemy się tak a tak, dla którego czujemy się źle lub dobrze. Nigdy nie wystarcza nam samo stwierdzenie faktu, że czujemy się tak a tak: fakt ów dopuszczamy – uświadamiamy sobie – dopiero wtedy, gdy przydajemy mu jakiegoś rodzaju motywację. Przypominanie, które w takim wypadku aktywizuje się bez naszej wiedzy, przywołuje wcześniejsze stany podobnego rodzaju i zrośnięte z nimi interpretacje kauzalne – nie zaś ich przyczynowość. Naturalnie, przypominanie przywołuje również wiarę, że wyobrażenia, że towarzyszące procesy świadomościowe były przyczynami. W ten sposób powstaje przyzwyczajenie do jakiejś określonej interpretacji przyczyn, które w rzeczywistości utrudnia, a nawet wyklucza zbadanie przyczyny.

 

5.

Psychologiczne wyjaśnienie tego stanu rzeczy. – Sprowadzenie czegoś nieznanego do znanego przynosi ulgę, uspokaja, daje ponadto poczucie mocy. Z nieznanym łączy się niebezpieczeństwo, niepokój, troska – pierwotny instynkt zmierza do usunięcia tych dolegliwych stanów. Pierwsza zasada: jakiekolwiek wyjaśnienie lepsze jest niż żadne. Ponieważ w istocie rzeczy chodzi jedynie o chęć pozbycia się przytłaczających wyobrażeń, to właśnie zbytnio nie przebieramy w środkach, by się ich pozbyć: pierwsze wyobrażenie, za pomocą którego nieznane ukazuje się jako znane, przynosi taką ulgę, że "uznaje się je za prawdziwe". Dowód z przyjemności ("z siły") jako kryterium prawdy. Instynkt przyczynowości jest zatem warunkowany i pobudzany przez uczucie lęku. "Dlaczego?" powinno, jeśli to możliwe, podawać nie tylko przyczynę ze względu na nią samą, ile raczej pewien rodzaj przyczyny – przyczynę uspokajającą, wyzwalającą, przynoszącą ulgę. Pierwszym rezultatem tej potrzeby jest to, że za przyczynę uznaje się coś już znanego, przeżytego, wpisanego w pamięć. To, co nowe, nie przeżyte, obce, zostaje wykluczone jako przyczyna. Poszukuje się zatem nie tylko jakiegokolwiek rodzaju wyjaśnień jako przyczyny, ale wyszukanego i uprzywilejowanego rodzaju wyjaśnień, takich, które najszybciej, najczęściej usuwają poczucie obcości, nowości, tego, co nie przeżyte – wyjaśnień najbardziej zwyczajnych. Rezultat: pewien sposób ustanawiania przyczyn przeważa coraz bardziej, tężeje w system i występuje w końcu jako dominujący, to znaczy eliminujący inne przyczyny i wyjaśnienia. Bankier zaraz myśli o "interesach", chrześcijanin o "grzechu", dziewczyna o swej miłości.

 

6.

Cała dziedzina moralności i religii podpada pod pojęcie wyimaginowanych przyczyn. – "Wyjaśnianie" nieprzyjemnych uczuć ogólnych. Są one uwarunkowane przez istoty, które są nam wrogie (złe duchy: przypadek najbardziej znany – fałszywe rozumienie histeryczki jako czarownicy). Są one uwarunkowane przez czyny, których nie można aprobować (poczucie "grzechu", "grzeszności" podsunięte pod fizjologiczną niedyspozycję – zawsze można znaleźć powody, by być z siebie niezadowolonym). Są one uwarunkowane jako kary, jako odpłata za coś, czego nie powinniśmy uczynić, czym nie powinniśmy być (w bezwstydnej formie uogólnione przez Schopenhauera w zdaniu, w którym moralność jawi się jako to, czym jest, jako trucicielka i oszczerczyni życia: "Wszelki wielki, tak cielesny jak duchowy ból mówi, na cośmy zasłużyli; nie mógłby nas bowiem nawiedzić, gdybyśmy na to nie zasłużyli" – Świat jako wola i przedstawienie). Są one uwarunkowane jako następstwa nierozważnych, źle kończących się czynów (afekty, zmysły uznane za przyczynę, za "winne"; ciężkie stany fizjologiczne interpretowane za pomocą innych ciężkich stanów jako "zasłużone"). "Wyjaśnianie" przyjemnych uczuć ogólnych. Są one uwarunkowane ufnością w Boga. Są uwarunkowane przez świadomość dobrych uczynków (tak zwane "czyste sumienie", stan fizjologiczny, czasami łudząco podobny do dobrego trawienia). Są uwarunkowane przez pomyślne zakończenie przedsięwzięcia (naiwny błędny wniosek: pomyślne zakończenie przedsięwzięcia nie wywołuje bynajmniej u hipochondryka czy, dajmy na to, Pascala jakichkolwiek przyjemnych uczuć). Są uwarunkowane przez wiarę, miłość, nadzieję – cnoty chrześcijańskie. W rzeczywistości wszystkie te rzekome wyjaśnienia są stanami następczymi i niejako przekładem uczuć przyjemności i nieprzyjemności na fałszywy dialekt: można żywić nadzieję, ponieważ podstawowe poczucie fizjologiczne znów jest silne i bogate; ufa się Bogu, ponieważ uczucie pełni i siły daje spokój. Moralność i religia podpadają całkowicie pod psychologię błędu: w każdym poszczególnym wypadku zamieniono przyczynę i skutek; albo prawdę z działaniem tego, w co uwierzono, że jest prawdziwe; albo stan świadomości z przyczynowością tego stanu.

 

7.

Błąd wolnej woli. – Dzisiaj nie mamy już żadnej litości dla pojęcia "wolnej woli": aż nazbyt dobrze wiemy, czym ono jest – najbardziej nieczystą sztuczką teologów, służącą temu, aby ludzkość uczynić "odpowiedzialną" w ich znaczeniu, to znaczy od nich zależną... Wskażę tu jedynie na psychologię wszelkiego obarczania odpowiedzialnością. Wszędzie tam, gdzie szuka się odpowiedzialności, poszukującym jest zazwyczaj instynktowna chęć karania i sądzenia. Odbiera się stawaniu jego niewinność, gdy jakiekolwiek bycie takim-a-takim sprowadza się do woli, do zamiarów, do aktów odpowiedzialności: naukę o woli wymyślono zasadniczo dla karania, to znaczy dla chęci-znalezienia-winnego. Powstanie całej dawnej psychologii, psychologii woli, warunkował fakt, że jej twórcy, kapłani stojący na czele dawnych wspólnot, chcieli stworzyć prawo wymierzania kar – lub nadać to prawo Bogu... Przedstawiono ludzi jako "wolnych", by móc ich sądzić i karać – by mogli stać się winnymi: w konsekwencji, musiano pomyśleć każde działanie jako chciane, a źródło każdego działania jako leżące w świadomości (przez co najbardziej podstawowe fałszerstwo uczyniono samą zasadą psychologii...). [Czy wszystko jest zamierzone? To by znaczyło, że od urodzenia wiemy, jak nasze życie będzie wyglądać... Czy zawsze chcemy tak, jak byśmy chcieli? – przyp. red.] Dzisiaj, gdy poszliśmy w przeciwnym kierunku, gdy zwłaszcza my, immoraliści, ze wszystkich sił staramy się na powrót usunąć ze świata pojęcie kary i winy, a także oczyścić z nich psychologię, historię, naturę, społeczne instytucje i sankcje, nie ma dla nas bardziej radykalnego przeciwnika niż teologowie, którzy za pomocą pojęcia "moralnego porządku świata" nadal zarażają "karą" i "winą" niewinność stawania się. Chrześcijaństwo jest metafizyką kata...

 

8.

Cóż może być naszą jedyną nauką? – Że nikt nie nadaje człowiekowi jego właściwości, ani Bóg, ani społeczeństwo, ani jego rodzice i przodkowie, ani on sam (odrzucone tutaj niedorzeczne wyobrażenie było po raz ostatni, jako "intelligibilna wolność", przedmiotem nauki Kanta, a być może już i Platona). Nikt nie jest odpowiedzialny za to, że w ogóle istnieje, że jest taki a taki, że znajduje się w danych warunkach, w danym otoczeniu. Fatalności jego istoty nie sposób wyłączyć z fatalności wszystkiego, co było i co będzie. Nie jest on następstwem jakiegoś szczególnego zamierzenia, jakiejś woli, jakiegoś celu, wraz z nim nie podjęto próby osiągnięcia "ideału człowieka" czy "ideału szczęścia", czy też "ideału moralności" – absurdalna jest chęć przesunięcia jego istoty ku jakiemuś celowi. [Tutaj zalicza się to kościelne "pukanie do przypadku" – przyp. red.] Sami wynaleźliśmy pojęcie "cel": w samej rzeczywistości nie ma celu... Istnieje się w sposób konieczny, jest się cząstką przeznaczenia, należy się do całości, istnieje się w całości – nie istnieje nic, co nasz byt mogłoby osądzać, mierzyć, porównywać, potępiać, gdyż oznaczałoby to osądzać, mierzyć, porównywać, potępiać całość... A przecież nie ma niczego poza całością! Że nikt nie jest już obarczany odpowiedzialnością, że sposobu istnienia nie można sprowadzać do , że świat nie jest jednością ani jako , ani jako "duch", to dopiero jest wielkim wyzwoleniem – dopiero w ten sposób zostaje przywrócona niewinność stawania się... Pojęcie "Bóg" było dotychczas największym zarzutem wobec istnienia... Przeczymy Bogu, przeczymy odpowiedzialności w Bogu: dopiero tym wybawiamy świat.

 

Zmierzch bożyszcz

"Ulepszacze" ludzkości

1.

Jak wiadomo, wymagam od filozofów, by stanęli poza dobrem i złem – by iluzję sądu moralnego mieli pod sobą. To wymaganie wynika z poglądu, który sformułowałem jako pierwszy: że w ogóle nie ma faktów moralnych. Sąd moralny łączy z sądem religijnym to, że wierzy on w realności, które nie istnieją. Moralność jest tylko interpretacją pewnych zjawisk, a mówiąc ściślej, ich interpretacją fałszywą. Sąd moralny, tak jak i religijny, należy do tego poziomu niewiedzy, w którym brak jeszcze nawet pojęcia realności, rozróżnienia między realnym i urojonym: toteż na tym poziomie prawda oznacza wyłącznie coś, co dzisiaj nazywamy "fantazjami". O tyle sądu moralnego nigdy nie można brać dosłownie: jako taki zawsze zawiera on jedynie niedorzeczność. Ale jako semiotyka pozostaje nieoceniony: ukazuje, przynajmniej tym, którzy na niej się znają, najbardziej cenne realności kultur i głębie wewnętrzne, które nie wiedziały na tyle, by móc siebie "zrozumieć". Moralność jest jedynie mową znaków, jedynie symptomatologią: trzeba już wiedzieć, o co chodzi, by móc ją wykorzystać.

 

2.

Oto pierwszy, całkowicie pobieżny przykład. We wszystkich epokach chciano "ulepszać" ludzi: to przede wszystkim nazywano moralnością. Ale pod jednym słowem kryją się najrozmaitsze dążenia. "Ulepszaniem" nazwano zarówno oswajanie bestii "człowiek", jak i hodowlę określonego gatunku – "człowieka": dopiero te termini zoologiczne wyrażają realności – realności wszakże, o których typowy "ulepszacz", kapłan, niczego nie wie – niczego nie chce wiedzieć... Nazywać oswajanie zwierzęcia jego "ulepszaniem", brzmi to w naszych uszach niczym żart. Kto wie, co się dzieje w menażeriach, ten wątpi, by bestię tam "ulepszano". Osłabia się ją, czyni się ją mniej szkodliwą, pod wpływem depresyjnego uczucia lęku, pod wpływem bólu, ran, głodu staje się ona bestią chorowitą. Nie inaczej jest z oswojonym człowiekiem, którego "ulepszył" kapłan. We wczesnym średniowieczu, gdy Kościół rzeczywiście był przede wszystkim menażerią, wszędzie polowano na najpiękniejsze egzemplarze "blond bestii" – "ulepszano", na przykład, dostojnych Germanów. A jak potem wyglądał taki "ulepszony", do klasztoru zwabiony Germanin? Niczym karykatura człowieka, niczym dziwoląg: stał się "grzesznikiem", siedział w klatce, zamknięto go pośród samych przerażających pojęć... Siedział tam chory, zmarniały, pełen złości wobec samego siebie; pełen nienawiści wobec impulsów życiowych, pełen podejrzliwości wobec tego wszystkiego, co było jeszcze silne i szczęśliwe. Jednym słowem, "chrześcijanin"... Mówiąc jezykiem fizjologii: w walce z bestią, jedynym środkiem, by ją osłabić, może być tylko uczynienie jej chorą. Zrozumiał to Kościół: zepsuł człowieka, osłabił go – utrzymywał jednak, że go "ulepszył"...

 

3.

Weźmy inny przypadek tak zwanej moralności, przypadek hodowli określonej rasy i określonego gatunku. Najwspanialszym tego przykładem jest moralność indyjska, usankcjonowana w religii jako "prawo Manu". Postawiono tu zadanie równoczesnego wyhodowania nie mniej niż czterech ras: kapłanów, wojowników, kupców i rolników, i wreszcie rasy służących, śiudrów. Rzecz jasna, tutaj nie jesteśmy już pośród poskramiaczy zwierząt: by móc obmyślić choćby tylko plan takiej hodowli, trzeba stokroć łagodniejszego i rozumniejszego gatunku człowieka. Zaczynamy oddychać, opuszczając niezdrową i więzienną atmosferę chrześcijańską, by wejść w ten zdrowszy, wyższy, przestronniejszy świat. Jakże ubogi jest Nowy Testament w porównaniu z Manu, jakże niemile trąci! Ale również ta organizacja musiała być straszliwa – tym razem nie w walce z bestią, lecz z pojęciem wobec niej przeciwstawnym, z człowiekiem nie-hodowanym, człowiekiem-mieszańcem, z czandalą. I znów nie dysponowała ona żadnym innym środkiem, by uczynić go nieszkodliwym, słabym, niż uczynić go chorym – była to walka z "wielką liczbą". Być może nic nie jest bardziej sprzeczne z naszymi uczuciami niż owe środki ochronne moralności indyjskiej. Na przykład trzeci edykt (Avadana-Sastra I), dotyczący "nieczystych jarzyn", nakazuje, by jedynym pożywieniem, na które dozwala się czandalom, były czosnek i cebula, zważywszy na to, że pismo święte zabrania dawać im ziaren czy owoców, rodzących ziarno, czy wody, czy ognia. Tenże sam edykt stwierdza, że potrzebna im woda nie może być czerpana ani z rzek, ani jeszcze ze źródeł, ani ze stawów, lecz wyłącznie z bagien i zagłębień pozostawionych przez stopy zwierzęce. Również zabrania się im prać odzież i myć się samemu, ponieważ łaskawie przyznana im woda może służyć wyłącznie do zaspokajania pragnienia. Wreszcie zakaz, który zabrania kobietom z kasty śiudrów pomagać kobietom z kasty czandalów przy porodzie, jak również zakaz, który zabrania tym ostatnim wzajemnie sobie przy nim pomagać... Niedługo trzeba było czekać na rezultaty działalności takiej policji sanitarnej: zabójcze zarazy, okropne choroby płciowe, i w reakcji na to znowu "prawo noża", nakazujące kastrowanie dzieci płci męskiej i usuwanie mniejszych warg sromowych dzieciom płci żeńskiej. Sam Manu powiada: "czandala są owocem cudzołóstwa, kazirodztwa i występku (takie jest nieuniknione następstwo pojęcia hodowli). Za odzież niech mają jedynie łachmany zdarte ze zwłok, za naczynia skorupy garnków, za ozdobę żelastwo, za kult złe duchy; mają bez spoczynku wędrować z miejsca na miejsce. Zakazuje się im pisać z lewa na prawo i przy pisaniu posługiwać się prawą ręką: użycie prawej ręki i pisanie z lewa na prawo jest zawarowane tylko dla ludzi cnotliwych, dla ludzi rasowych".

 

4.

Rozporządzenia te są dostatecznie pouczające: po pierwsze, przedstawiają one aryjską ludzkość, całkiem czystą, całkiem pierwotną – przekonujemy się, że pojęcie "czysta krew" jest przeciwieństwem niewinnego pojęcia. Z drugiej strony, staje się jasne, w którym to ludzie uwieczniła się nienawiść, nienawiść czandalów wobec tej "ludzkości", gdzie stała się ona religią, geniuszem... Z tego punktu widzenia Ewangelie są dokumentem o pierwszorzędnym znaczeniu, a jeszcze bardziej księga Henoch. Chrześcijaństwo, mające żydowskie korzenie i zrozumiałe jedynie jako latorośl wyrosła z tejże gleby, stanowi ruch przeciwny, skierowany przeciwko wszelkiej moralności hodowli, rasy, przywileju – jest ono religią par excellence antyaryjską: chrześcijaństwo przewartościowaniem wszystkich aryjskich wartości, zwycięstwem wartości czandalów, ewangelią głoszoną ubogim i poniżonym, powszechną rewoltą tego, co zdeptane, nędzne, nieudane, poszkodowane, przeciwko "rasie" – wiekuistą zemstą czandalów jako religią miłości...

 

5.

Moralność hodowli i moralność oswajania dorównują sobie całkowicie w wyborze środków, dzięki którym mogą zapewnić sobie zwycięstwo: jako najwyższe możemy przedstawić twierdzenie, że aby wynaleźć moralność, trzeba mieć bezwarunkową wolę czegoś przeciwnego. Oto wielki, niesamowity problem, którym najdłużej się zajmowałem: psychologia "ulepszaczy" ludzkości. Wstępne zrozumienie tego problemu umożliwił mi drobny i w istocie nieznaczący fakt, fakt tak zwanej , dziedzictwo wszystkich filozofów i kapłanów, którzy "ulepszyli" ludzkość. Ani Manu, ani Platon, ani Konfucjusz, ani żydowscy i chrześcijańscy nauczyciele nigdy nie wątpili w swe prawo do kłamstwa. Nie wątpili również w zupełnie inne prawa... Ujmując to w formułę, można by powiedzieć: wszystkie środki, dzięki którym ludzkość miała jak dotąd stać się moralna, były z gruntu niemoralne.

 

Zmierzch bożyszcz

Na czym zbywa Niemcom

1.

Wśród Niemców dzisiaj nie dość mieć ducha: trzeba go sobie jeszcze wziąć, ośmielić się go mieć...

Zapewne znam Niemców, zapewne mogę nawet im powiedzieć kilka prawd. Nowe Niemcy przedstawiają wielkie kwantum odziedziczonej i nabytej dzielności, toteż ów nagromadzony zasób sił mogą jeszcze przez długi czas nawet rozrzutnie wydatkować. Wraz z nimi nie zapanowała wysoka kultura, a tym bardziej delikatny smak, dostojne "piękno" instynktów; lecz raczej najbardziej męskie cnoty, jakimi nie może się wykazać jakikolwiek kraj Europy. Ufność i szacunek wobec siebie, wielka pewność w obcowaniu, we wzajemnych obowiązkach, wielka pracowitość, dużo wytrwałości – oraz dziedziczny umiar, któremu potrzeba raczej bodźca niż hamulca. Dodam, że tutaj okazuje się jeszcze posłuch, taki jednak, który nie upokarza... I nikt nie gardzi swym przeciwnikiem...

Jak widać, pragnę oddać Niemcom sprawiedliwość: nie chciałbym się sobie w tym sprzeniewierzyć – muszę zatem przedstawić im również mój zarzut. Aby dojść do władzy, trzeba drogo za to zapłacić: władza ogłupia... Niemcy – niegdyś nazywano ich narodem myślicieli: czy dzisiaj w ogóle jeszcze myślą? – obecnie Niemcy nudzą się duchem, obecnie Niemcy nie ufają duchowi, polityka pochłania wszelką powagę dla rzeczywiście duchowych spraw – "Niemcy, Niemcy ponad wszystko", obawiam się, że był to koniec niemieckiej filozofii... "Czy istnieją niemieccy filozofowie? Czy istnieją niemieccy poeci? Czy istnieją dobre niemieckie książki?" – pytają mnie za granicą. Rumienię się, ale z dzielnością, która jest mi właściwa również w rozpaczliwych przypadkach, odpowiadam: "O tak, Bismarck!". Czy mamże wyznać, jakie książki dzisiaj się czyta? Przeklęty instynkt przeciętności!

 

2.

Jaki mógłby być niemiecki duch, komuż jeszcze nie przychodziły do głowy w tym względzie przygnębiające myśli! Ale naród ten dobrowolnie się ogłupiał, niemal od tysiąca lat: nigdzie bardziej występnie nie nadużywano dwóch wielkich narkotyków europejskich, alkoholu i chrześcijaństwa. Ostatnio doszedł jeszcze nawet trzeci, który sam jeden może zniszczyć wszelką subtelną i śmiałą ruchliwość ducha, mianowicie muzyka, nasza zapychająca i zapchana niemiecka muzyka. Ileż irytującej ociężałości, bezwładu, wilgotności, szlafroków, ileż piwa jest w niemieckiej inteligencji! Jak to właściwie możliwe, że młodzi ludzie, swoje istnienie poświęcający najbardziej duchowym celom, nie odczuwają pierwotnego instynktu duchowości, samozachowawczego instynktu ducha – i piją piwo?... Alkoholizm uczonej młodzieży może nie jest jeszcze znakiem zapytania co do ich uczoności – nawet bez ducha można być wielkim uczonym – ale pod każdym innym względem pozostaje on problemem. Gdzież nie znalazłoby się tego łagodnego zwyrodnienia, które w duchu wywołuje piwo! Niegdyś, w pewnym wypadku, który stał się nieomal słynny, wskazałem takie zwyrodnienie – zwyrodnienie naszego pierwotnego niemieckiego wolnego ducha, roztropnego Davida Straussa, który zwyrodniał w autora piwiarnianej Ewangelii i "nowej wiary"... Nie na darmo ślubował wierszami wierność "nadobnej brunetce" – wierność do śmierci...

 

3.

Mówiłem o duchu niemieckim: że staje się coraz bardziej prostacki, że staje się płytki. Czy to wystarcza? W istocie przeraża mnie coś zupełnie innego: że coraz bardziej zanika niemiecka powaga, niemiecka głębia, niemiecka namiętność dla spraw duchowych. Zmienił się patos, a nie tylko umysłowość. Tu i ówdzie stykam się z niemieckimi uniwersytetami: cóż za atmosfera panuje wśród uczonych, jakaż czcza, niewymagająca, letnia duchowość! Byłoby głębokim nieporozumieniem, gdyby chciano mi tutaj zaprzeczyć, przywołując niemiecką naukę – a nadto dowodem, że z moich dzieł nie przeczytano ani jednego słowa. Od siedemnastu lat niestrudzenie ukazuję odduchawiający wpływ naszej współczesnej aktywności naukowej. Srogi helotyzm, na jaki dziś skazuje każdą jednostkę olbrzymi zakres nauk, jest głównym powodem, że pełniejsze, bogatsze, głębiej uzdolnione natury nie znajdują już żadnego odpowiedniego dla siebie wychowania i wychowawcy. Naszej kulturze nic bardziej nie szkodzi niż nadmiar pretensjonalnych próżniaków i ułamkowej ludzkości; nasze uniwersytety mimowolnie są prawdziwymi wylęgarniami tego rodzaju skarłowacenia instynktu ducha. I cała Europa ma już tego wyobrażenie – wielka polityka nikogo nie łudzi... Niemcy w coraz większym stopniu uchodzą za płaszczyznę Europy. Szukam jeszcze Niemca, z którym mógłbym być na mój sposób poważny – a jeszcze bardziej takiego, z którym mógłbym być wesoły! Zmierzch bożyszcz: ach, któż dziś pojąłby, od jakiej to powagi znajduje tu wytchnienie pustelnik! Wesołość jest w nas czymś najbardziej niezrozumiałym...

 

4.

Dokonajmy wstępnego bilansu: nie tylko widać jak na dłoni, że kultura niemiecka chyli się ku upadkowi, ale nie brak również racji dostatecznej tego stanu rzeczy. Nikt ostatecznie nie może wydać więcej niż posiada – dotyczy to jednostek, dotyczy to narodów. Jeśli się wydatkuje na władzę, na wielką politykę, na gospodarkę, światową wymianę handlową, parlamentaryzm, interesy militarne – jeśli się po tej stronie roztrwania kwantum rozsądku, powagi, woli, samoprzezwyciężania, którym się samemu jest, to brakuje go po drugiej. Kultura i państwo – nie miejmy co do tego złudzeń – są antagonistami: "państwo kulturalne" jest ideą wyłącznie nowoczesną. Jedno żyje z drugiego, jedno rozwija się kosztem drugiego. Wszystkie wielkie epoki kultury są epokami politycznego upadku: to, co wielkie w znaczeniu kulturowym, było niepolityczne, a nawet antypolityczne. Goethemu otwierało się serce na fenomen Napoleona – zamykało na "wojny wyzwoleńcze". Właśnie w chwili, gdy Niemcy osiągają rangę mocarstwa, Francja uzyskuje nowe znaczenie jako mocarstwo kulturalne. Już dziś wiele nowej powagi, wiele nowej namiętności ducha przeniosło się do Paryża; na przykład problem pesymizmu, problem Wagnera, niemal wszystkie kwestie psychologiczne i artystyczne rozważa się tam nieporównanie subtelniej i gruntowniej niż w Niemczech – Niemcy są wręcz niezdolni do tego rodzaju powagi. W historii kultury europejskiej nastanie "państwa" oznacza przede wszystkim jedno: przemieszczenie się środka ciężkości. Wiadomo o tym już wszędzie: w sprawie najważniejszej – pozostaje nią kultura – Niemcy nie wchodzą już w rachubę. Stawia się pytanie: czy możecie wskazać choćby tylko jednego liczącego się dla Europy ducha, liczącego się tak jak wasz Goethe, wasz Hegel, wasz Heinrich Heine, wasz Schopenhauer? Że nie ma już ani jednego niemieckiego filozofa, wywołuje to niekończące się zdumienie.

 

5.

Całemu wyższemu wychowaniu w Niemczech umknęła rzecz zasadnicza: zarówno cel, jak i prowadzące do niego środki. Że samo wychowanie, wykształcenie jest celem, a nie "państwo", że do tego celu trzeba wychowawcy, a nie nauczycieli gimnazjalnych i uniwersyteckich uczonych – o tym zapomniano... Potrzeba wychowawców, którzy sami są wychowani, wyniosłych i dostojnych duchów, którzy sprawdzili się w każdym momencie, słowem i milczeniem, dojrzałych, słodkich kultur – nie zaś uczonych prostaków, których gimnazjum i uniwersytet oferują dzisiaj młodzieży jako "wyższe mamki". Brak wychowawców, pominąwszy wyjątki z wyjątków, co jest pierwszym warunkiem wychowania: stąd upadek kultury niemieckiej. Jednym z tych najrzadszych wyjątków jest mój czcigodny przyjaciel Jacob Burckhardt z Bazylei: to przede wszystkim jemu zawdzięcza Bazylea swój prymat w domenie humanizmu oraz studiów nad językiem i literaturą klasyczną. Rzeczywistym osiągnięciem niemieckich "szkół wyższych" jest brutalne ćwiczenie, by w możliwie najkrótszym czasie uczynić niezliczoną ilość młodych ludzi użytecznymi dla służby państwowej, i przez nią dającymi się wykorzystać. "Wyższe wychowanie" i niezliczona ilość – to rzeczy z samej zasady sprzeczne. Wszelkie wyższe wychowanie należy się jedynie wyjątkom: trzeba być uprzywilejowanym, by mieć prawo do tak wysokiego przywileju. Wszystkie wielkie, wszystkie piękne rzeczy nigdy nie mogą być dobrem wspólnym: [Horacy, Satyry, I, 9, w. 44]. Co spowodowało upadek kultury niemieckiej? To, że "wyższe wychowanie" nie jest już żadnym przywilejem – demokratyzm "powszechnego", spospolitowanego "wykształcenia"... [Gra słów Nietzschego: niem. allgemein oznacza powszechny, zaś gemein zarówno wspólny, ogólny, jak i pospolity, zwykły, prosty, nikczemny.] Nie należy przy tym zapominać, że przywileje wojskowe [chodzi o przywileje dot. krótszej służby wojskowej po studiach dla młodzieży wywodzącej się z bogatszej burżuazji] z konieczności prowadzą, zgodnie z przepisami, do przepełnienia szkół wyższych, a więc do ich upadku. W dzisiejszych Niemczech nikt nie może już dać swym dzieciom dostojnego wychowania: nasze szkoły "wyższe", wraz z nauczycielami, z programami szkolnymi, z celami nauczania, bez wyjątku są nastawione na najbardziej dwuznaczną przeciętność. A wszędzie panuje nieprzyzwoity pośpiech, jak gdyby czegoś się zaniedbało, jeśli młody mężczyzna w wieku dwudziestu trzech lat nie jest jeszcze "gotów", nie potrafi jeszcze odpowiedzieć na "zasadnicze pytanie": jaki wybrać zawód? – Wyższy rodzaj człowieka, za pozwoleniem, nie lubi "zawodu", właśnie dlatego, że wie, iż jest powołany... [Gra słów: niem. Beruf oznacza zarówno zawód, jak i powołanie.] Ma czas, nie śpieszy się, wcale nie myśli o tym, by być "gotowym" – w wieku trzydziestu lat jest się, w znaczeniu wyższej kultury, początkującym, dzieckiem. Nasze przepełnione gimnazja, nasi przeciążeni, ogłupiali nauczyciele gimnazjalni są skandalem: by bronić takiego stanu rzeczy, co ostatnio uczynili profesorowie z Heidelbergu, zapewne można mieć powody – ale nie racje.

 

6.

By nie sprzeniewierzyć się swojej istocie, która polega na mówieniu Tak, a ze sprzeciwem oraz krytyką ma do czynienia tylko pośrednio, mimo woli, stawiam natychmiast trzy zadania, dla których potrzeba wychowawców. Należy się nauczyć patrzeć, należy się nauczyć myśleć, należy się nauczyć mówić i pisać: we wszystkich trzech wypadkach celem jest kultura dostojna. Nauczyć się patrzeć – przyzwyczajać oko do spokoju, do cierpliwości, do oczekiwania; nauczyć się sąd odłożyć na później, poszczególny wypadek ze wszystkich stron obejść i ująć. Oto pierwsze, wstępne przysposobienie do duchowości: nie reagować natychmiast na jakąś podnietę, lecz władać instynktami, które wyhamowują, powstrzymują. Nauczyć się patrzeć, jak ja to rozumiem, jest niemal równoznaczne z tym, co niefilozoficzny sposób mówienia nazywa silną wolą: istotne w tym jest właśnie nie "chcieć", móc odroczyć rozstrzygnięcie. Wszelki brak duchowości, wszelka pospolitość polega na niezdolności do oparcia się jakiejś podniecie – jest się zmuszonym reagować, ulega się impulsowi. W wielu wypadkach taki mus oznacza już chorowitość, schyłek, symptom wyczerpania – niemal wszystko, co niefilozoficzna surowość oznacza mianem "występek", jest jedynie fizjologiczną niezdolnością niereagowania. Korzyść z faktu, że nauczyliśmy się widzieć: jako uczący staliśmy się w ogóle powolni, nieufni, oporni. Wszystko co obce, nowe, dopuścimy początkowo z nieprzyjaznym spokojem – cofniemy przed tym swą rękę. Otwierać się na wszystko, poddańczo leżeć plackiem przed każdym fakcikiem, być zawsze gotowym do skoku, by umieścić się, pogrążyć w drugim i w tym, co inne, słowem, osławiona nowoczesna "obiektywność" oznacza zły smak, jest par excellence niedostojna.

 

7.

Nauczyć się myśleć: w naszych szkołach nie ma się już o tym żadnego pojęcia. Nawet na uniwersytetach, a nawet wśród właściwych przedstawicieli filozofii zaczyna zamierać logika jako teoria, jako praktyka, jako rzemiosło. Dość poczytać niemieckie książki: nie pamięta się już wcale o tym, że do myślenia potrzeba techniki, programu nauczania, woli mistrzostwa – że myślenia powinno się uczyć, tak jak powinno się uczyć tańca, jako pewnego rodzaju tańca... Któż wśród Niemców zna jeszcze z własnego doświadczenia ów delikatny dreszcz, który od stóp lekkich w dziedzinie ducha po wszystkich rozchodzi się mięśniach! Sztywna gamoniowatość duchowych gestów, ręka niezdarna przy chwytaniu – jest to tak niemieckie, że za granicą bierze się je za niemiecką istotę w ogóle. Niemiec nie ma palców do chwytania niuansów... Sam fakt, że Niemcy nawet mogli znieść swych filozofów, a przede wszystkim tego najbardziej ułomnego, jakikolwiek istniał, kalekę pojęciowego, wielkiego Kanta, mówi wiele o niemieckim wdzięku. Tańca, w każdej z jego form, umiejętności tańca stopami, pojęciami, słowami, nie można bowiem wyłączyć z dostojnego wychowania; czy muszę jeszcze dodawać, że trzeba umieć to czynić również piórem – że trzeba się nauczyć pisać? Ale w tym miejscu stałbym się dla niemieckich czytelników całkowitą zagadką...

 

Zmierzch bożyszcz

Wędrówki nie na czasie

1.

Moi niemożliwi. – Seneka: czyli torreador cnoty. – Rousseau: czyli powrót do natury w . – Schiller: czyli trębacz moralności z Säckingen. – Dante: czyli hiena tworząca w grobach. – Kant: czyli jako intelligibilny charakter. – Victor Hugo: czyli Faros nad morzem nonsensu. Liszt: czyli szkoła biegłości – w pogoni za kobietami. – George Sand: czyli lactea ubertas, tłumacząc na niemiecki: dojna krowa o "pięknym stylu". – Michelet: czyli natchnienie, które ściąga surdut... – Carlyle: czyli pesymizm jako niestrawiony obiad. – John Stuart Mill: czyli obelżywa jasność. – Les freres de Goncourt: czyli dwaj Ajaksowie w walce z Homerem. Muzyka Offenbacha. – Zola: czyli "rozkosz z tego, że się cuchnie".

 

2.

Renan. – Teologia, czyli zepsucie rozumu przez "grzech pierworodny" (chrześcijaństwo). Przykładem Renan, który, gdy tylko ryzykuje Tak lub Nie bardziej ogólnego rodzaju, chybia ze ścisłą regularnością. Chciałby, na przykład, połączyć w jedno i : ale la science jest związana z demokracją, widać to przecież jak na dłoni. Pragnie, z wielką ambicją, ukazać arystokratyzm ducha: ale zarazem klęczy na kolanach, i nie tylko na kolanach, przed przeciwstawną mu nauką, przed ... Na cóż się zda wszelka wolnomyślność, nowoczesność, szyderstwo i krętogłowa gibkość, jeśli aż po trzewia pozostało się chrześcijaninem, katolikiem, a nawet kapłanem! Wynalazczość Renana przejawia się, zupełnie niczym u jakiegoś jezuity i spowiednika, w uwodzeniu; jego duchowości nie brak szerokiego kleszego uśmieszku – jak wszyscy kapłani, staje się niebezpieczny dopiero wtedy, gdy kocha. Nikt nie dorównuje mu w wielbieniu w niebezpieczny dla życia sposób... Ów duch Renana, duch, który wprawia w rozstrój nerwowy, jest jeszcze jednym przekleństwem dla biednej, chorej na zanik woli Francji.

 

3.

Sainte-Beuve. – Nic z mężczyzny; pełen małostkowej złości wobec wszystkich męskich duchów. Snuje się, delikatny, ciekawski, znudzony, nadsłuchujący – w istocie kobieta, z kobiecą mściwością i kobiecą zmysłowością. Jako psycholog jest geniuszem ; niewyczerpanie bogaty w służące temu środki; nikt nie potrafi lepiej zmieszać pochwały z trucizną. Plebejski w swych najniższych instynktach i spowinowacony z ressentiment Rousseau: a zatem romantyk, gdyż pod całym romantisme chrząka i chciwie pożąda Rousseau'owski instynkt zemsty. Rewolucjonista, ale przez strach jako tako trzymany jeszcze na wodzy. Bez wolności wobec wszystkiego, co stanowi potęgę (opinia publiczna, Akademia, dwór, nawet Port-Royal). Rozgoryczony wobec wszystkiego, co wielkie w człowieku i w rzeczach, wobec wszystkiego, co wierzy w siebie. Na tyle poeta i półkobieta, by wielkość odczuwać jeszcze jako moc; stale skurczony niczym ów osławiony robak, ponieważ stale się czuje deptany. Jako krytyk, pozbawiony kryteriów, oparcia i kręgosłupa, z właściwym kosmopolitycznemu językiem dla rzeczy wielorakich, sam jednak pozbawiony odwagi, by przyznać się do . Jako historyk, pozbawiony filozofii, pozbawiony siły filozoficznego spojrzenia – dlatego odrzucający we wszystkich zasadniczych kwestiach zadanie osądzania, zasłaniający się "obiektywnością" niczym maską. Inaczej odnosi się on do wszelkich rzeczy tam, gdzie subtelny, zużyty smak jest najwyższą instancją: tu rzeczywiście ma odwagę być sobą, ma ochotę być sobą – tu jest mistrzem. Pod kilkoma względami praforma Baudelaire'a.

 

4.

Imitatio Christi należy do tych książek, które trzymam w ręku nie bez fizjologicznego oporu: wydaje woń perfum wiecznej kobiecości, znośną jedynie dla Francuza lub wagnerianina... Ów święty mówi w taki sposób o miłości, że zaciekawia nawet paryżanki. Powiadają mi, że z książki tej natchnienie czerpał ów najmądrzejszy jezuita, A. Comte, który chciał zaprowadzić swoich Francuzów do Rzymu okrężną drogą nauki. Wierzę w to: "religia serca"...

 

5.

G. Eliot. – Wyrzekają się chrześcijańskiego Boga i sądzą, że teraz tym bardziej powinni zachować chrześcijańską moralność: oto angielska konsekwencja, nie chcemy brać jej za złe moralnym kobietkom à la Eliot. W Anglii za wszelką nieznaczną emancypację od teologii powinno się zrehabilitować w sposób, który napawa przerażeniem – stając się fanatykiem moralności. Oto grzywna, jaką się tam płaci. Dla nas, innych, sprawa ma się inaczej. Jeśli porzuca się wiarę chrześcijańską, to tym samym pozbawia się prawa do moralności chrześcijańskiej. Nie jest ona bynajmniej zrozumiała sama przez się: trzeba to stale pokazywać, wbrew angielskim płaskim głowom. Chrześcijaństwo jest systemem, obmyślonym w całości i całościowym poglądem na rzeczy. Jeśli wyrywa się z niego podstawowe pojęcie, wiarę w Boga, to tym samym rozbija się również całość: wówczas nie pozostaje już nic koniecznego. Chrześcijaństwo zakłada, że człowiek nie wie, nie może wiedzieć, co jest dlań dobre, a co złe: wierzy on w Boga, który wie to jako jedyny. Moralność chrześcijańska jest nakazem; jej źródło jest transcendentne; leży ona poza wszelką krytyką, poza wszelkim prawem do krytyki; dysponuje prawdą, jeśli tylko Bóg jest prawdą – istnieje wyłącznie dzięki wierze w Boga. Jeżeli Anglicy rzeczywiście sądzą, że wiedzą sami z siebie, "intuicyjnie", co jest dobre i złe, jeśli zatem mniemają, że już nie potrzebują chrześcijaństwa jako gwaranta moralności, to mniemanie takie jest wyłącznie następstwem panowania chrześcijańskiego wartościowania i wyrazem siły oraz głębi tegoż panowania: toteż zapomniano o pochodzeniu angielskiej moralności, toteż już się nie odczuwa, jak bardzo uwarunkowane jest jej prawo do istnienia. Dla Anglika moralność nie jest jeszcze żadnym problemem...

 

6.

George Sand. – czytałem pierwsze Lettres d'un voyager; jak wszystko, co pochodzi od Rousseau, fałszywe, sztuczne, miechowate, przesadne. Nie mogę ścierpieć tego pstrego tapetowego stylu; tak samo jak plebejskiej pretensji do wielkodusznych uczuć. Najgorszym pozostaje jednak to kobiece kokietowanie męskością, manierami łobuziaka. Jakże oziębłą musiała być przy tym wszystkim ta nieznośna artystka! Nakręcała siebie niczym zegar – i pisała... Oziębła jak Hugo, jak Balzac, jak wszyscy romantycy, gdy tylko tworzyli! I jakże, zadowolona z samej siebie, lubiła się przy tym rozkładać, ta płodna pisząca krowa, która, jak sam Rousseau, jej mistrz, miała w sobie coś niemieckiego w złym znaczeniu, a w każdym razie była możliwa dopiero w czasach upadku francuskiego smaku! – Ale Renan ją uwielbia...

 

7.

Moralność dla psychologów. – Nie uprawiać żadnej psychologii kolportażowej! Nigdy nie obserwować dla samego obserwowania! Daje to fałszywą optykę, zezowanie, coś wymuszonego i przesadnego. Przeżywanie jako chęć przeżywania – to się nie udaje. W przeżyciu nie można spoglądać na siebie, gdyż każde spojrzenie staje się wówczas "złym spojrzeniem". Urodzony psycholog instynktownie wystrzega się patrzenia dla samego patrzenia; podobnie urodzony malarz. Nigdy nie tworzy on "z natury" – swemu instynktowi, swej pozostawia przesiewanie i wyrażanie "przypadku", "natury", "przeżytego"... Najpierw uświadamia sobie to, co ogólne, wniosek, wynik: nie poznaje tego dowolnego abstrahowania od poszczególnego przypadku. A co się stanie, gdy uczyni się inaczej? Gdy na przykład uprawia on wielką i małą psychologię kolportażową wzorem paryskich . Jest to jak gdyby czyhanie na rzeczywistość, znoszenie co wieczór do domu garści osobliwości... Ale spójrzmy tylko, co ostatecznie z tego wynika – mnóstwo plam, w najlepszym przypadku mozaika, w każdym razie coś razem dodanego, niespokojnego, o krzykliwych farbach. Najgorsze wyniki przypadają w tym Goncourtom: nie potrafią zestawić trzech zdań, które nie raziłyby po prostu oczu, oczu psychologa. Natura, oceniana z punktu widzenia artystycznego, nie jest bynajmniej modelem. Przesadza ona, zniekształca, pozostawia luki. Natura jest przypadkiem. Studium "z natury" wydaje mi się złą oznaką: zdradza uległość, słabość, fatalizm – takie korzenie się przed jest niegodne kogoś, kto w całości jest artystą. Widzieć, co jest – przynależy to innemu rodzajowi duchów, duchom antyartystycznym, faktycznym. Trzeba wiedzieć, kim się jest...

 

8.

Z psychologii artysty. – Aby mogła zaistnieć sztuka, aby mógł zaistnieć jakikolwiek estetyczny czyn i ogląd, niezbędny jest pewien fizjologiczny warunek wstępny: upojenie. Dopiero upojenie musi wzmóc pobudliwość całej maszyny: inaczej bowiem nie powstanie żadna sztuka. Taką moc posiadają wszystkie, tak przecież różnorako uwarunkowane rodzaje upojenia: przede wszystkim upojenie płynące z pobudzenia płciowego, ta najstarsza i najbardziej pierwotna forma upojenia. Tak samo upojenie, które pojawia się w następstwie wszystkich wielkich pragnień, wszystkich silnych afektów; upojenie świętem, rywalizacją, wyczynem, zwycięstwem, wszelkim skrajnym ruchem; upojenie okrucieństwem; upojenie niszczeniem; niektórymi zjawiskami meteorologicznymi, na przykład upojenie wiosenne; albo pod wpływem narkotyków; wreszcie, upojenie woli, upojenie nagromadzonej i wezbranej woli – istotą upojenia jest poczucie wzmożenia sił i pełni. Uczucia tego udziela się rzeczom, zmusza się je, by coś od nas wzięły, zadaje się im gwałt – proces ten zwie się idealizowaniem. Uwolnijmy się tu od pewnego przesądu: idealizacja nie polega, jak się powszechnie sądzi, na odrywaniu czy pomijaniu drobiazgów, tego, co uboczne. Decydujące jest tu raczej potworne wydobywanie rysów głównych, tak że wskutek tego pozostałe znikają.

 

9.

W takim stanie wzbogacamy wszystko z własnej pełni: widzi się to, co się chce widzieć, widzi się je jako wezbrane, stłoczone, silne, przepełnione mocą. Człowiek w takim stanie przekształca rzeczy, aż zaczną odzwierciedlać jego moc – aż staną się odbiciem jego doskonałości. Ów mus przekształcania w doskonałość jest sztuką. Nawet to wszystko, czym człowiek nie jest, mimo to staje się dlań rozkoszą samą w sobie; w sztuce rozkoszuje się on sobą jako doskonałością. Można by sobie wyobrazić stan przeciwstawny, specyficzną anty artystyczność instynktu – sposób bycia, który wszelkie rzeczy zubaża, rozcieńcza, zasusza. I rzeczywiście, historia jest pełna takich anty-artystów, takich głodomorów życiowych: którzy z konieczności musząjeszcze brać na siebie rzeczy, wyczerpywać je i wyjaławiać. Jest to, na przykład, przypadek prawdziwego chrześcijanina, na przykład Pascala: nie zdarza się chrześcijanin, który byłby zarazem artystą... Niech nikt nie będzie dziecinny i nie przeciwstawia mi Rafaela czy któregokolwiek z homeopatycznych chrześcijan dziewiętnastego wieku: Rafael mówił Tak, czynił Tak, a zatem Rafael nie był chrześcijaninem...

 

10.

Co oznaczają wprowadzone przeze mnie do estetyki przeciwstawne pojęcia apolliński i dionizyjski, oba rozumiane jako rodzaje upojenia? Upojenie apollińskie utrzymuje przede wszystkim oko w stanie pobudzenia, dzięki czemu otrzymuje ono moc wizji. Malarz, rzeźbiarz, epik są wizjonerami par excellence. Natomiast w stanie dionizyjskim pobudzony i wzmożony zostaje cały system afektów: toteż wyładowuje on na raz wszystkie swoje środki wyrazu i zarazem uwalnia siłę przedstawiania, odtwarzania, transfigurowania, przeobrażania, wszelkiego rodzaju mimikę i aktorstwo. Istotna pozostaje łatwość metamorfozy, niezdolność niereagowania (jak u pewnych histeryków, którzy również na każde skinienie potrafią wejść w każdą rolę). Niepodobna, by człowiek dionizyjski nie zrozumiał jakiejkolwiek sugestii, by przeoczył on jakikolwiek znak afektu, w najwyższym stopniu posiada on rozumiejący i odgadujący instynkt, tak samo jak sztukę komunikowania. Wchodzi w każdą cudzą skórę, wnika we wszelkie uczucie: stale się przeistacza. Muzyka, taka, jak ją dziś rozumiemy, jest również całościowym pobudzeniem i wyładowaniem afektów, choć stanowi jedynie pozostałość znacznie pełniejszego świata ekspresji afektów, tylko rezyduum dionizyjskiego histrionizmu. By muzyka mogła powstać jako osobna sztuka, wyciszono niektóre zmysły, przede wszystkim zmysł mięśniowy (przynajmniej względnie: gdyż w pewnym stopniu wszelki rytm przemawia jeszcze do naszych mięśni): toteż człowiek już nie wszystko, co odczuwa, natychmiast odtwarza i przedstawia cieleśnie. Mimo wszystko właśnie to jest normalnym stanem dionizyjskim, w każdym razie stanem pierwotnym; muzyka jest tegoż powoli osiągniętym wyszczególnieniem kosztem najbliżej spokrewnionych zdolności.

 

11.

Ze względu na swoje instynkty aktor, mim, tancerz, muzyk, liryk są zasadniczo ze sobą spokrewnieni i tworzą w sobie jedność, ale stopniowo się wyspecjalizowali i od siebie oddzielili – popadając wręcz ze sobą w sprzeczność. Liryk najdłużej pozostawał w jedności z muzykiem; aktor z tancerzem. Architekt nie przedstawia ani dionizyjskiego, ani apollińskiego stanu; w jego wypadku, to właśnie wielki akt woli, wola, przenosi góry, to właśnie upojenie wielkiej woli wymaga sztuki. Najpotężniejsi ludzie zawsze inspirowali architektów; architekt zawsze ulegał czarowi mocy. W budowli ma się uwidocznić duma, zwycięstwo nad ciężkością, wola mocy; architektura stanowi swego rodzaju wymowę mocy ujętą w formy, raz przekonującą, nawet schlebiającą, a raz jedynie rozkazującą. Najwyższe poczucie mocy i pewności znajduje swój wyraz w tym, co ma wielki styl. Moc, która nie potrzebuje już żadnego dowodu, która nie dba o to, by się podobać; która z trudem odpowiada; która nie czuje wokół siebie obecności świadków; która żyje nieświadoma tego, że coś się jej sprzeciwia; która spoczywa w sobie, fatalistycznie, jako prawo pośród praw: to mówi o siebie jako wielki styl.

 

12.

Czytałem żywot Thomasa Carlyle'a, tę farce wbrew wiedzy i woli, tę heroiczno-moralną interpretację stanów dyspeptycznych. Carlyle, człowiek mocnych słów i póz, retor z konieczności, którym stale powoduje pragnienie silnej wiary oraz poczucie niezdolności do niej (jest w tym typowym romantykiem!). Pragnienie silnej wiary nie jest dowodem silnej wiary, raczej przeciwnie. Jeśli się jej dostąpiło, to można sobie pozwolić na piękny luksus sceptycyzmu: jest się bowiem dostatecznie pewnym, dostatecznie twardym, dostatecznie tym związanym. Carlyle coś w sobie zagłusza poprzez fortissimo swojego uwielbienia dla ludzi silnej wiary i poprzez swoją złość na mniej naiwnych: potrzebuje hałasu. Nieustanna, namiętna nieuczciwość względem siebie – oto jego , z tego powodu jest on i pozostaje interesujący. Aczkolwiek w Anglii podziwia się go właśnie za jego uczciwość... No cóż, jakież to angielskie; a zważywszy, że Anglicy są narodem doskonałego cant-u, jest to nawet słuszne, a nie tylko zrozumiałe. W gruncie rzeczy Carlyle jest angielskim ateistą, który poczytuje sobie za honor, że nim nie jest.

 

13.

Emerson. – Znacznie bardziej oświecony, giętki, złożony, wyrafinowany niż Carlyle, a przede wszystkim bardziej szczęśliwy... Ktoś, kto instynktownie żywi się tylko ambrozją, kto pozostawia wszystko, co w rzeczach niestrawne. W porównaniu z Carlyle'em człowiek smaku. Carlyle, który bardzo go lubił, mimo to powiadał o nim: "nie dość daje nam do gryzienia": co mogło zostać powiedziane nie bez słuszności, ale nie na szkodę Emersona. – Emerson posiada ową dobrotliwą i błyskotliwą pogodę ducha, która pozbawia wszelkiej powagi; wcale nie wie,jakjestjuż stary ijak długo jeszcze będzie młody – mógłby powiedzieć o sobie słowami Lope de Vegi: . Jego duch zawsze znajduje powody, by być zadowolony, a nawet wdzięczny; i niekiedy ociera się o pogodną transcendencję owego poczciwca, który powrócił z miłosnej schadzki. .

 

14.

Anty-Darwin. Co się tyczy osławionej walki o życie, to wydaje mi się, że na razie jest ona bardziej głoszona niż dowiedziona. Występuje ona, ale jako wyjątek; całościowy widok życia nie przedstawia niedostatku, głodu, lecz przeciwnie, bogactwo, bujność, a nawet absurdalne trwonienie gdzie toczy się walkę, tam walczy się o moc... Nie należy mylić Malthusa z naturą. Jeśli jednak założyć, że taka walka istnieje – i faktycznie, występuje ona – to niestety jej wynik przedstawia się przeciwnie niż życzyłaby sobie tego szkoła darwinowska, niż być może należałoby sobie tego wraz z nią życzyć: mianowicie niekorzystnie dla silnych, uprzywilejowanych, szczęśliwych wyjątków. Gatunki nie wzrastają w doskonałości: słabi stale zapanowują nad silnymi – co bierze się stąd, że są liczni, że są także roztropniejsi... Darwin zapomniał o duchu (to typowo angielskie!), słabi mają więcej ducha... Ducha trzeba potrzebować, by go otrzymać – traci się go, jeśli się go już nie potrzebuje. Kto ma siłę, wyzbywa się ducha ("mniejsza o to! myślą dzisiaj w Niemczech – ale państwo musi nam przecież pozostać"...). Jak widać, przez ducha rozumiem ostrożność, cierpliwość, podstęp, udawanie, wielkie panowanie nad sobą, wszystko, co jest mimicry (do ostatniej należy większa część tak zwanej cnoty).

 

15.

Kazuistyka psychologów. – Oto znawca ludzi: w jakim celu właściwie ich studiuje? Chce dzięki nim odnieść małe korzyści, albo i wielkie – to polityk!... Tamten również jest znawcą ludzi: i powiadacie, że niczego przez to nie chce dla siebie, że jest wielkim "nieosobistym". Przyjrzyjcie się temu bardziej przenikliwie! Może chce on odnieść nawet jeszcze gorszą korzyść: może chce się czuć wyższym od ludzi, może chce na nich spoglądać z góry, może już nie chce, by go za nich brano. Ów "nieosobisty" gardzi ludźmi: tamten pierwszy zaś jest typem bardziej ludzkim, co także można zobaczyć. Przynajmniej stawia siebie na równi z innymi, wstawia siebie pośród nich...

 

16.

Wydaje mi się, że psychologiczny takt Niemców został podany w wątpliwość przez cały szereg przypadków, których wykazu nie pozwala mi przedstawić moja skromność. Wszakże jeden przypadek da mi dobrą sposobność, by uzasadnić moją tezę: nie zapomnę Niemcom, że pomylili się co do Kanta i jego "filozofii tylnych drzwi", jak ją nazywam – nie był to typ intelektualnej rzetelności. Inną rzeczą, której nie mogę słuchać, jest osławione "i": Niemcy mówią "Goethe i Schiller" – obawiam się, że mówią "Schiller i Goethe"... Czyż nie poznano jeszcze tego Schillera? – Istnieje jeszcze gorsze "i"; słyszałem na własne uszy, choć tylko wśród profesorów uniwersyteckich, "Schopenhauer i Hartmann!"...

 

17.

Ludzie największego ducha, założywszy, że są najodważniejsi, również w znacznie większym stopniu przeżywają najboleśniejsze tragedie: ale właśnie dlatego czczą życie, że przeciwstawia się im ono jako ich największy przeciwnik.

 

18.

W kwestii "sumienia intelektualnego". – Nic nie wydaje mi się dziś rzadsze niż szczera obłuda. Podejrzewam wielce, że roślinie tej nie służy łagodny klimat naszej kultury. Obłuda należy do epok silnej wiary: w których nie odstępowano od wyznawanej wiary nawet wówczas, gdy się było zmuszonym okazywać inną wiarę. Dzisiaj porzucamy wiarę; albo, co jeszcze częstsze, fundujemy sobie drugą – w obu przypadkach pozostajemy uczciwi. Nie ulega wątpliwości, że dzisiaj możliwa jest znacznie większa ilość przekonań niż niegdyś: możliwa, to znaczy dozwolona, to znaczy nieszkodliwa. Z tego wynika tolerancja wobec samego siebie. Tolerancja wobec samego siebie pozwala na wiele przekonań: żyją one ze sobą w zgodzie, i jak wszyscy dzisiaj, wystrzegają się kompromitacji. Czym można się dziś skompromitować? Gdy się jest konsekwentnym. Gdy się idzie prostą drogą. Gdy się jest mniej niż pięcioznacznym. Gdy się jest szczerym... Obawiam się wielce, że nowoczesny człowiek jest po prostu zbyt wygodny, by dopuścić się niektórych występków: toteż wręcz one wymierają. Wszelkie zło, które uwarunkowane jest silną wolą – a być może nie ma zła bez siły woli – w naszej letniej atmosferze wyradza się w cnotę... Nieliczni obłudnicy, jakich poznałem, udawali obłudę: byli aktorami, jak niemal co dziesiąty człowiek w naszych czasach.

 

19.

Piękne i brzydkie. – Nic nie jest bardziej uwarunkowane, powiedzmy: bardziej ograniczone, niż nasze poczucie piękna. Kto chciałby je ujmować jako oderwane od przyjemności, jaką człowiek czerpie z człowieka, natychmiast straciłby grunt pod nogami. "Piękno samo w sobie" jest tylko słowem, bynajmniej nie pojęciem. W pięknie człowiek ustanawia samego siebie miarą doskonałości; w wyjątkowych przypadkach ubóstwia w nim samego siebie. Gatunek nie może inaczej niż tylko w ten sposób przyświadczać sobie. Nawet w takich wzniosłościach promieniuje wasz najniższy instynkt, instynkt zachowania i poszerzania siebie. Człowiek wierzy, że sam świat przepełniony jest pięknem – zapomina o sobie jako jego przyczynie. Sam jeden obdarzył go pięknem, ach! jakże ludzkim, nazbyt ludzkim pięknem... W istocie, człowiek odzwierciedla się w rzeczach, za piękne uznaje to wszystko, co odbija jego obraz: sąd "to jest piękne" jest jego gatunkową próżnością... Sceptykowi bowiem niewielka podejrzliwość może wyszeptać do ucha pytanie: czy rzeczywiście upiększa to świat, że właśnie człowiek uznaje go za piękny? Uczłowieczył go: to wszystko. Ale nic, zupełnie nic nam nie zaręczy, że właśnie człowiek stanowi model piękna. Kto wie, jak wygląda on w oczach jakiegoś wyższego arbitra w sprawach smaku? Być może zuchwale? A może nawet zabawnie? Może nieco arbitralnie... "Och, Dionizosie, boski, czegóż to ciągniesz mnie za uszy", zapytała Ariadna swego filozoficznego miłośnika podczas jednej z tych sławnych rozmów na Naksos. "W twych uszach jest dla mnie coś komicznego, Ariadno: dlaczego nie są jeszcze dłuższe?"

 

20.

Nic nie jest piękne, tylko człowiek jest piękny: na tej naiwności opiera się wszelka estetyka, jest ona tejże pierwszą prawdą. Do tej prawdy dodajmy od razu jeszcze drugą: nic nie jest brzydkie prócz wyrodniejącego człowieka – w ten sposób wyznacza się granice królestwa sądu estetycznego. Z fizjologicznego punktu widzenia, wszystko, co brzydkie, osłabia i zamartwia człowieka. Przypomina mu o upadku, zagrożeniu, niemocy; rzeczywiście traci on wówczas na sile. Działanie brzydoty można mierzyć dynamometrem. Gdy człowiek jest ogólnie przygnębiony, to wietrzy bliskość czegoś "brzydkiego". Jego poczucie mocy, jego wola mocy, jego odwaga, jego duma – wszystko to wraz z brzydotą opada, wraz z pięknem wzrasta... Zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku wyciągamy wniosek: jego przesłanki nagromadziły się w nieprzebranej obfitości w instynkcie. Brzydotę rozumiemy jako znak i symptom degeneracji: wszystko, co choćby z dala przypomina o degeneracji, o brzydocie, wywołuje w nas sąd "brzydkie". Wszelka oznaka wyczerpania, ciężkości, starości, zmęczenia, wszelkiego rodzaju zniewolenie, jak skurcz, porażenie, przede wszystkim woń, barwa, forma rozkładu, gnicia, i choćby tylko rozcieńczone w symbolu – wszystko to wywołuje podobną reakcję, sąd wartościujący "brzydkie". Wyziera z niego nienawiść: czego tu człowiek nienawidzi? Ależ nie ulega wątpliwości: schyłku jego typu. Nienawidzi on z naj głębszego instynktu gatunkowego, w nienawiści tej jest zgroza, ostrożność, głębia, spojrzenie skierowane w dal – nie ma głębszej nienawiści. To dzięki niej sztuka jest głęboka...

 

21.

Schopenhauer. – Schopenhauer, ostatni Niemiec, który zasługuje na uwagę (który, tak jak Goethe, Hegel, Heinrich Heine, jest wydarzeniem europejskim, a nie tylko lokalnym, "narodowym"), stanowi dla psychologa pierwszorzędny przypadek: a mianowicie jako złośliwie genialna próba, by gwoli całkowitego, nihilistycznego zdeprecjonowania życia przywołać właśnie przeciw-instancję, wielkie samopotwierdzenie "woli życia", przejawy bujności życia. Interpretował on kolejno sztukę, heroizm, geniusz, piękno, wielkie współczucie, poznanie, wolę prawdy, tragedię jako następcze zjawiska "zaprzeczenia" lub potrzeby zaprzeczenia "woli": największe fałszerstwo psychologiczne, jakie istniało w historii, pominąwszy chrześcijaństwo. Jeśli się mu bliżej przyjrzeć, to pod tym względem okazuje się jedynie spadkobiercą interpretacji chrześcijańskiej: tyle tylko, że potrafił jeszcze, w chrześcijańskim, to znaczy nihilistycznym sensie uznać również to, co zostało przez chrześcijaństwo odrzucone, wielkie kulturowe fakty ludzkości (a mianowicie jako drogi do "wybawienia", jako praformy "wybawienia", jako stymulacje potrzeby "wybawienia"...).

 

22.

Przywołam jeden przykład. Schopenhauer mówi o pięknie z melancholijnym żarem – jaki jest tego ostateczny powód? Taki, że widzi w nim most, którym dociera się dalej lub na którym zaczyna się pragnąć, by dotrzeć dalej... Piękno jest dlań chwilowym wybawieniem od "woli" – kusi do wybawienia na zawsze... W szczególności sławi je jako wybawiciela od "ogniska woli", od płciowości – w pięknie widzi zanegowany popęd płodzenia... Dziwaku! Obawiam się, że jeśli ktoś ci przeczy, to tylko natura. Po cóż w ogóle istnieje piękno dźwięku, barwy, zapachu, rytmu w naturze? Co wydobywa piękno? Szczęściem, przeczy mu również pewien filozof. Nie byle jaki autorytet, bo autorytet boskiego Platona (tak nazywa go sam Schopenhauer) podtrzymuje inną tezę: że wszelkie piękno pobudza do płodzenia – że właśnie to stanowi proprium jego działania, począwszy od tego, co najbardziej zmysłowe aż, w górę, po najbardziej duchowe...

 

23.

Platon idzie dalej. Z niewinnością, do jakiej trzeba być Grekiem, a nie "chrześcijaninem", powiada, że nie byłoby wcale filozofii Platońskiej, gdyby w Atenach nie było tak pięknych młodzieńców: dopiero ich widok wprawia duszę filozofa w erotyczny szał i nie daje jej spokoju, dopóki nasion wszelkich rzeczy nie wysieje ona na tak piękną glebę. Również dziwak! – niedowierza się własnym uszom, nawet gdy wierzy się Platonowi. Odgaduje się przynajmniej, że w Atenach filozofowano inaczej, przede wszystkim publicznie. Nic nie jest mniej greckie niż pojęciowe pajęczarstwo samotnika, amor intelectualis dei na modłę Spinozy. Filozofię na modłę Platona należałoby raczej zdefiniować jako erotyczne współzawodnictwo, jako rozwinięcie i uduchowienie dawnej gimnastyki agonalnej i jej założeń... Co ostatecznie wyrosło z tej filozoficznej erotyki Platona? Nowa forma artystyczna greckiego agonu, dialektyka. Przypomnę tu jeszcze, przeciwko Schopenhauerowi, a ku czci Platona, że również cała wyższa kultura i literatura Francji klasycznej wyrosła na glebie zainteresowania płciowością. Wszędzie można w niej szukać galanterii, zmysłów, współzawodnictwa płciowego, "kobiety" – i nie na próżno...

 

24.

L'art pour art. – Walka z celem w sztuce zawsze jest walką z moralizującą tendencją w sztuce, z jej podporządkowaniem moralności. L'art pour art znaczy: "do diabła z moralnością!". – Ale nawet ta wrogość zdradza jeszcze potęgę przesądu. Jeśli ze sztuki wykluczono głoszenie moralności i ulepszanie ludzkości, to bynajmniej jeszcze z tego nie wynika, że sztuka w ogóle jest pozbawiona celu, sensu, słowem, że jest l'art pour l'art – robakiem, który gryzie własny ogon. "Lepiej żadnego celu niż cel moralny!" – tak woła sama namiętność. Psycholog pyta natomiast: cóż czyni wszelka sztuka? Czyż nie chwali? Czyż nie uświetnia? Czyż nie selekcjonuje? Czyż nie wydobywa na jaw? Wszystkim tym wzmacnia lub osłabia pewne oceny... Czy jest to tylko czymś ubocznym? przypadkowym? Czymś, w czym nie uczestniczyłby instynkt artysty? Albo raczej: czy nie jest to warunkiem tego, że artysta może... ? Czy jego najniższy instynkt dotyczy sztuki, czy nie sensu sztuki raczej, nie życia raczej, nie tego, co w życiu upragnione. Sztuka jest wielkim stymulatorem życia: jakże można ją pojmować jako pozbawioną celu, jako l'art pour l'art. Pozostaje jedno pytanie: sztuka ukazuje wiele z brzydoty, twardości, problematyczności życia – czy tym samym, jak się zdaje, nie wybawia od życia? – I rzeczywiście, istnieli filozofowie, którzy nadawali jej takie znaczenie: Schopenhauer nauczał "uwalniania się od woli" jako ogólnego celu sztuki, "usposabianie do rezygnacji" sławił jako wielki pożytek z tragedii. Ale jest to – co już sugerowałem – optyka pesymistów i "złe spojrzenie" – trzeba odwołać się do samego artysty. Cóż komunikuje o sobie artysta tragiczny? Czyż nie ukazuje właśnie stanu, w którym się jest bez trwogi wobec tego, co straszliwe i problematyczne? – Sam ten stan jest czymś wysoce upragnionym; kto go zna, ten go czci najwyższą czcią. Komunikuje go, musi go komunikować, założywszy, że jest artystą, geniuszem komunikowania. Odwaga i wolność uczucia wobec potężnego wroga, wobec wzniosłej niedoli, wobec problemu, który budzi grozę – właśnie ten zwycięski stan wybiera, uświetnia artysta tragiczny. W obliczu tragedii wojowniczy pierwiastek naszej duszy święci swe saturnalia; kto nawykł do cierpienia, kto szuka cierpienia, człowiek heroiczny wychwala tragedią swe istnienie – tylko jemu tragik podaje napój tego najsłodszego okrucieństwa.

 

25.

Zadawalać się ludźmi, mieć serce otwarte dla wszystkich, jest to liberalne, ale tylko liberalne. Serca, które są zdolne do dostojnej gościnności, poznaje się po wielu zasłoniętych oknach i zamkniętych okiennicach: ich najlepsze pomieszczenia pozostają puste. Dlaczegóż to? – Ponieważ oczekują one gości, którymi się nie "zadawalamy"...

 

26.

Nie cenimy już siebie dostatecznie, gdy siebie komunikujemy. Nasze właściwe przeżycia w żaden sposób nie są gadatliwe. Nie mogłyby siebie komunikować, gdyby tego chciały. Bierze się to stąd, że brak im słów. Nie obchodzi już nas to, na co mamy słowa. We wszelkim mówieniu tkwi już odrobina pogardy. Jak się wydaje, mowę wynaleziono jedynie dla tego, co przeciętne, średnie, komunikowalne. Mówiący już się pospolituje poprzez mowę. Z moralności dla głuchoniemych i innych filozofów.

 

27.

"Ten portret jest czarująco piękny!"... Literatka, niezadowolona, pobudzona, pusta w sercu i trzewiach, z bolesną ciekawością stale nasłuchująca imperatywu, który szepcze z głębi jej ustroju: ; literatka, dostatecznie wykształcona, by zrozumieć głos natury, nawet gdy ta mówi po łacinie, a z drugiej strony dostatecznie próżna i gęsiowata, by w tajemnicy mówić do siebie po francusku: ...

 

28.

Do głosu dochodzą "bezosobowi". "Nic nie jest dla nas łatwiejsze, niż być mądrym, cierpliwym, opanowanym. Ociekamy pobłażliwością i współczuciem, jesteśmy sprawiedliwi do absurdu, wszystko wybaczamy. Właśnie dlatego powinniśmy traktować siebie surowiej; właśnie dlatego powinniśmy sobie wyhodować od czasu do czasu jakiś afekcik, jakiś niewielki występek uczuciowy. Może nam to przyjść z trudem; być może i we własnym gronie śmiejemy się z widoku, jaki w ten sposób przedstawiamy. Cóż jednak na to poradzić! Nie mamy już żadnego innego sposobu, by siebie przezwyciężyć: oto nasza asceza, nasza pokuta"... Stać się osobowym – cnotą "bezosobowych"...

 

29.

Z pewnej promocji doktorskiej. – "Jakie jest zadanie wszelkiego szkolnictwa wyższego?" – Uczynić z człowieka maszynę. – "Jaki jest do tego środek?" – Musi się on uczyć, nudzić. – "Jak to osiągnąć?" – Dzięki pojęciu obowiązku. – "Kto jest w tym jego prawzorem?" – Filolog: uczy on wkuwać. – "Kto jest doskonałym człowiekiem?" – Urzędnik państwowy. – "Która filozofia podaje najwyższą formułę urzędnika państwowego?" Kant: urzędnik państwowy jako rzecz sama w sobie, ustanowiony sędzią nad urzędnikiem państwowym jako zjawiskiem.

 

30.

Prawo do głupoty. – Znużony i wolno oddychający robotnik, który spogląda dobrodusznie, który pozwala rzeczom, by biegły własnym torem: ta typowa postać, którą teraz, w epoce pracy (oraz "państwa"!), można spotkać we wszystkich klasach społecznych, dzisiaj rości sobie prawo właśnie do sztuki, włącznie z książką, przede wszystkim z dziennikiem a jeszcze bardziej do pięknej przyrody, Italii... Człowiek zmierzchu, z "uśpionymi dzikimi popędami", o których mówi Faust, potrzebuje letniska, kąpieli morskich, lodowców, Bayreuth... W takich epokach sztuka ma prawo do czystego wariactwa – jako swego rodzaju wakacji dla ducha, dowcipu i umysłu. Rozumiał to Wagner. Czyste wariactwo uzdrawia...

 

31.

Jeszcze jeden problem diety. – Środki, jakimi Juliusz Cezar bronił się przed chorowitością i bólami głowy: nadzwyczaj długie marsze, najprostszy sposób życia, ciągłe przebywanie na świeżym powietrzu, stały wysiłek – są to, ogólnie rzecz biorąc, środki ochronne i zapobiegawcze przeciwko nadmiernej wrażliwości owej subtelnej i pracującej pod najwyższym ciśnieniem maszyny, która zwie się geniuszem.

 

32.

Mówi immoralista. – Nic nie jest bardziej przeciwne smakowi filozofa niż człowiek, który pragnie... Jakże godnym podziwu wydaje mu się człowiek, gdy widzi go on tylko w jego działaniu, gdy widzi najbardziej dzielne, najbardziej przebiegłe, najbardziej wytrwałe zwierzę zagubione w labiryntach niedoli. Jeszcze go zachęca... Ale filozof gardzi człowiekiem pragnącym, jak również tym, który "jest upragniony" – a w ogóle całym światem pragnień, wszystkimi ideałami człowieka. Gdyby filozof mógł być nihilistą, to byłby nim, ponieważ poza wszystkimi ideałami człowieka znajduje nicość. A nawet jeszcze nie nicość – lecz tylko coś nikczemnego, absurdalnego, chorego, tchórzliwego, znużonego, wszelkiego rodzaju męty z opróżnionego pucharu życia... Jak to się dzieje, że człowiek, który jako rzeczywistość jest tak godny czci, nie zasługuje na szacunek, gdy tylko pragnie? Czy musi odpokutować za to, że jako rzeczywistość jest tak dzielny? Czy swoje działanie, wytężenie umysłu i woli we wszelkim czynie musi on równoważyć wytchnieniem w tym, co urojone i absurdalne? – Historia tego, co upragnione, była jak dotąd człowieka: strzeżmy się, by zbyt długo w niej nie czytać. Człowieka usprawiedliwia – i wiecznie będzie usprawiedliwiać – jego rzeczywistość. O ileż więcej wart jest człowiek rzeczywisty, w porównaniu z jakimkolwiek człowiekiem jedynie upragnionym, wyśnionym, zełganym? Z jakimkolwiek człowiekiem idealnym? I tylko człowiek idealny nie jest w smak filozofowi.

 

33.

Naturalna wartość egoizmu. – Samolubstwo jest tyle warte, ile fizjologicznie wart jest ten, kogo ono cechuje: może być wiele warte, może być nikczemne i godne pogardy. Każdą jednostkę można rozpatrywać pod tym względem, czy reprezentuje ona wstępującą, czy zstępującą linię życia. Rozstrzygnąwszy tę kwestię, ma się zarazem kanon określający wartość jej samolubstwa. Jeśli przedstawia ona linię wstępującą, to jej wartość rzeczywiście jest nadzwyczajna – i ze względu na całość życia, które wraz z nią czyni krok dalej, jej troska o zachowanie, o stworzenie sobie optimum warunków może stać się skrajna. Jednostka, "indywiduum", tak jak dotychczas pojmował je naród i filozof, jest przecież błędem: sama dla siebie jednostka jest niczym, nie jest żadnym atomem, żadnym "ogniwem łańcucha", czymś tylko odziedziczonym z dawnych czasów – jest jedną, całą linią człowieka, aż po nią samą jeszcze. Jeśli przedstawia ona rozwój zstępujący, chroniczne zwyrodnienie, schorzenie (choroby, ogólnie biorąc, są już zjawiskiem następczym upadku, a nie jego przyczyną), to jej wartość jest niewielka, a elementarna słuszność wymaga, by udanym zabierała ona możliwie najmniej. Jest przecież jedynie ich pasożytem...

 

34.

Chrześcijanin i anarchista. – Gdy anarchista, jako rzecznik schyłkowych warstw społecznych, wielce oburzony domaga się "prawa", "sprawiedliwości", "równych praw", to tym samym jedynie podlega presji swego braku kultury, który nie jest w stanie pojąć, dlaczego właściwie on cierpi – czego mu zbywa, to życia... Włada nim popęd przyczynowości: ktoś musi być temu winien, że się źle czuje... Także samo "wielkie oburzenie" przynosi mu jeszcze ulgę, przecież lżenie sprawia wszelkim biedaczyskom przyjemność – jest niewielkim upojeniem mocą. Już sama skarga, uskarżanie się może życiu nadać urok, który czyni je znośnym: w każdej skardze zawiera się subtelna doza zemsty, swe złe samopoczucie, niekiedy nawet swą lichość, zarzuca się, niczym niesprawiedliwość, niczym niedozwolony przywilej tym, którzy są inni. "Jeśli ja jestem canaille, to również ty powinieneś nią być": w oparciu o tę logikę wszczyna się rewolucję. Uskarżanie się w żadnym wypadku na nic się nie zda: wynika ze słabości. Nie ma większej różnicy, czy swe złe samopoczucie przypisuje się innemu, czy samemu sobie – to pierwsze czyni socjalista, to drugie, na przykład, chrześcijanin. Wspólne, a zarazem, dodajmy, niegodne jest to, że ktoś ma być winien temu, że się cierpi – jednym słowem, że cierpiący ordynuje sobie na swe cierpienie słodycz zemsty. Obiektami tej potrzeby zemsty jako potrzeby rozkoszy są okazjonalne przyczyny: cierpiący wszędzie znajduje przyczyny, by zaspokoić swoją małostkową zemstę – powiedzmy raz jeszcze, jeśli jest chrześcijaninem, to znajdzie je w sobie samym. Chrześcijanin i anarchista – obaj są décadents. Ale nawet gdy chrześcijanin "świat" potępia, spotwarza, kala, to kieruje nim ten sam instynkt, który każe robotnikowi socjaliście potępiać, spotwarzać, kalać społeczeństwo: sam "sąd ostateczny" jest jeszcze słodką pociechą zemsty – rewolucją, taką, jakiej oczekuje również robotnik socjalista, tyle że nieco odleglejszą... Samymi "pozaświatami" – po cóż jakieś pozaświaty, jeśliby nie były środkiem kalania życia doczesnego?...

 

35.

Krytyka moralności dekadenckiej. – Moralność "altruistyczna", moralność, dzięki której egoizm zanika – w każdych okolicznościach pozostaje złą oznaką. Dotyczy to jednostek, dotyczy to jednak zwłaszcza narodów. Gdy zaczyna brakować egoizmu, brakuje tego, co najlepsze. Instynktowne wybieranie tego, co dla nas szkodliwe, uleganie powabowi "bezinteresownych" motywów – oto formuła décadence. "Nie szukać własnej korzyści" – to tylko moralny liść figowy dla całkiem innej, a mianowicie fizjologicznej rzeczywistości: "nie umiem już znaleźć własnej korzyści"... Rozprzężenie instynktów! Człowiek ginie, gdy staje się altruistą. Zamiast powiedzieć naiwnie: "ja nie jestem już nic wart", powiada kłamstwo moralne w ustach décadent: "nic nie jest czegokolwiek warte – życie jest nic nie warte"... Sąd taki pozostaje ostatecznie wielkim zagrożeniem, działa zaraźliwie – na całym zbutwiałym podłożu społeczeństwa rozrasta się szybko w tropikalną roślinność pojęciową, bądź to jako religia (chrześcijaństwo), bądź to jako filozofia (Schopenhauer). Takie ze zgnilizny wyrosłe pnącza trującej roślinności swymi wyziewami mogą na długo, na tysiąclecia, zatruć życie...

 

36.

Moralność dla lekarzy. – Chory jest pasożytem społeczeństwa. W pewnym stanie jest nieprzyzwoitością żyć dłużej. Dalsze wegetowanie w tchórzliwej zależności od lekarzy i zabiegów, gdy się utraciło sens życia, prawo do życia, powinno pociągać za sobą w społeczeństwie głęboką pogardę. A lekarze mieliby być jej pośrednikami – nie recepty, lecz każdego dnia nowa dawka wstrętu do ich pacjentów... Stworzyć nową odpowiedzialność, odpowiedzialność lekarską, za wszystkie wypadki, w których najwyższy interes życia, życia wstępującego, wymaga najbardziej bezwzględnego stłumienia i odsunięcia wyrodniejącego życia – na przykład za prawo do płodzenia, prawo, by móc zostać urodzonym, prawo, by móc żyć. Dumnie umrzeć, gdy nie można już dumnie żyć. Śmierć dobrowolnie wybrana, śmierć dokonana we właściwym czasie, z jasnością i radością, pośród dzieci i świadków: tak iż możliwe jest jeszcze rzeczywiste pożegnanie, gdy obecny jest jeszcze ten, kto się żegna, tudzież rzeczywiste oszacowanie tego, co się osiągnęło, i tego, co się zamierzało, podsumowanie życia – to wszystko w przeciwieństwie do żałosnej i okropnej komedii, jaką w godzinie śmierci odgrywało chrześcijaństwo. Nie powinno się mu nigdy zapomnieć, że wykorzystało ono słabość umierającego dla pogwałcenia sumienia, a sam sposób umierania dla osądzenia wartości człowieka i przeszłości! – Teraz zaś przede wszystkim należy, wbrew wszelkim tchórzliwym przesądom, przywrócić należytą, to znaczy fizjologiczną ocenę tak zwanej śmierci naturalnej: która w ostatecznym rachunku również jest tylko śmiercią "nienaturalną", samobójstwem. Nigdy nie ginie się przez kogoś innego niż przez samego siebie. Tyle tylko, że jest to śmierć w najbardziej podłych warunkach, śmierć pozbawiona wolności, śmierć w niewłaściwym czasie, śmierć tchórza. Powinno się, z miłości do życia – pragnąć innej śmierci, wolnej, świadomej, nieprzypadkowej, nie zaskakującej... I na koniec rada dla panów pesymistów i innych décadents. Nie leży w naszej mocy, by przeszkodzić temu, że się rodzimy: ale błąd ten – gdyż niekiedy jest to błędem – możemy naprawić. Jeśli ktoś się usuwa, czyni coś najbardziej godnego szacunku: zasługuje tym niemal na życie... Społeczeństwo, cóż mówię! samo życie ma z tego więcej korzyści niż z jakiegokolwiek "życia" w wyrzeczeniu, anemii i innej cnocie – uwolniło się innego od jego widoku, uwolniło się życie od jednego zarzutu... Pesymizm, , , dowodzi siebie dopiero poprzez samoobalenie panów pesymistów: trzeba pójść krok dalej w jego logice, nie tylko przeczyć życiu "wolą i wyobrażeniem", jak to uczynił Schopenhauer – trzeba zaprzeczyć najpierw Schopenhauerowi... Mówiąc mimochodem, pesymizm, jakkolwiek zaraźliwy, mimo to nie wzmaga chorobliwości jakiejś epoki, jakiegoś pokolenia w całości: jest jej przejawem. Zapada się nań niczym na cholerę: trzeba być dostatecznie chorowitym, już doń predestynowanym. Sam pesymizm nie stworzy ani jednego décadent więcej; przypominam wyniki badań statystycznych pokazujące, że lata, w których szaleje cholera, ogólną liczbą zgonów nie różnią się od innych.

 

37.

Czy staliśmy się bardziej moralni. – Jak można było oczekiwać, na moje pojęcie "poza dobrem i złem" rzuciła się cała dzikość moralnego ogłupienia, które, jak wiadomo, w Niemczech uchodzi za samą moralność: mógłbym o tym opowiedzieć wcale ładne historie. Przede wszystkim dano mi pod rozwagę "niezaprzeczalną wyższość" naszych czasów w dziedzinie sądów etycznych, nasz rzeczywiście poczyniony tu postęp: jakiegoś Cezara Borgię [1475-1507, ze znanego rodu Borgiów; syn papieża Aleksandra IV; polityk, znany ze swej bezwzględności; pierwowzór postaci Księcia Machiavellego] zupełnie nie można, jak ja czynię, przedstawiać w porównaniu z nami jako "człowieka wyższego", jako jakiegoś nadczłowieka... Redaktor szwajcarskiego "Bundu" posunął się tak daleko, że dając wyraz swemu szacunkowi dla odwagi związanej z takim przedsięwzięciem:, moje dzieło "zrozumiał" w tym sensie, że domagam się rezygnacji z wszelkich przyzwoitych uczuć. Bardzo jestem zobowiązany! [gra słów Nietzschego – Bund (związek) i verbunden (zobowiązany)] – W odpowiedzi pozwalam sobie postawić pytanie, czy rzeczywiście staliśmy się bardziej moralni. Że wszyscy w to wierzą, jest już przeciwko temu zarzutem... My, ludzie nowocześni, bardzo delikatni, bardzo wrażliwi, przedstawiający i kierujący się setką względów, rzeczywiście wyobrażamy sobie, że to delikatne człowieczeństwo, które sobą przedstawiamy, ta osiągnięta jednomyślność w szanowaniu, w gotowości śpieszenia z pomocą, we wzajemnym zaufaniu stanowi pozytywny postęp, dzięki któremu daleko pozostawiliśmy poza sobą ludzi czasów renesansu. Ale tak myśli: tak musi myśleć każda epoka. Pewne jest, że nie moglibyśmy się przenieść, nawet myślą, w warunki renesansu: nasze nerwy, pominąwszy już nasze mięśnie, nie wytrzymałyby tamtej rzeczywistości. Niezdolność ta nie świadczy jednak o postępie, lecz o odmiennym, późniejszym stanie, słabszym, delikatniejszym, wrażliwszym, który z konieczności zradza moralność pełną względów. Gdybyśmy wyobrazili sobie siebie bez naszej delikatności i późności, bez naszego fizjologicznego starzenia się, swą wartość natychmiast straciłaby również nasza moralność "uczłowieczenia" – żadna moralność nie ma sama w sobie wartości: wzbudziłaby w nas nawet lekceważenie. Z drugiej strony, nie mamy wątpliwości, że my, ludzie nowocześni, z naszym grubo wywatowanym człowieczeństwem, które w żaden sposób nie chce czuć oporu, dla współczesnych Cezara Borgii przedstawialibyśmy taką komedię, iż zaśmialiby się na śmierć. W istocie, mimo woli jesteśmy zabawni ponad wszelką miarę, z naszymi nowoczesnymi "cnotami"... Osłabienie wrogich i budzących nieufność instynktów – a przecież tym byłby nasz "postęp" – stanowi tylko jedno z następstw ogólnego osłabienia witalności: trzeba stokroć więcej wysiłku, stokroć więcej ostrożności, by spełnić tak uwarunkowane, tak późne istnienie. Dlatego wszyscy sobie wzajemnie pomagają, dlatego każdy jest do pewnego stopnia i chorym, i pielęgniarzem. Nazywa się to wówczas "cnotą": pośród ludzi, którzy znali jeszcze inne życie, życie bardziej pełne, bardziej rozrzutne, bardziej rozlewne, nazwano by ją inaczej, być może "tchórzostwem", "żałosnością", "babską moralnością"... Złagodzenie naszych obyczajów – oto moja teza, oto moja, jeśli kto woli, nowina – jest następstwem upadku; natomiast surowość i okropność obyczajów, odwrotnie, może być następstwem nadmiaru życia: wówczas wolno bowiem również ważyć się na wiele, wiele wyzywać, wiele też trwonić. Co niegdyś stanowiło przyprawę życia, dla nas byłoby trucizną... Na to, by być obojętnym – co również jest formą siły – także jesteśmy zbyt starzy, zbyt późni: nasza moralność współczucia, przed którą pierwszy ostrzegałem, którą można by nazwać , stanowi jeszcze jeden przejaw fizjologicznego przedrażnienia, właściwego wszystkiemu, co jest décadent. Ów ruch, który wraz z Schopenhauerowską moralnością współczucia usiłował zaprezentować siebie jako naukowy – nader niefortunna próba! – jest właściwym ruchem décadence w moralności, i jako taki jest głęboko spokrewniony z moralnością chrześcijańską. Mocne epoki, dostojne kultury widzą we współczuciu, w "miłości bliźniego", w braku siebie i w braku poczucia własnej wartości coś godnego pogardy. Epoki należy mierzyć miarą ich pozytywnych sił – a wówczas owa tak rozrzutna i bogata w przeznaczenie epoka renesansu okaże się ostatnią wielką epoką, a my, ludzie nowocześni, z naszą bojaźliwą troską o siebie i miłością bliźniego, z naszymi cnotami: pracowitością, skromnością, rzetelnością, poszanowaniem dla prawa, naukowością – gromadzący, oszczędni, machinalni – epoką słabą... Nasze cnoty są uwarunkowane, wywołane naszą słabością... Równość, pewne faktyczne upodobnienie, które w teorii "równych praw" jedynie znajduje swój wyraz, stanowi zasadniczy moment schyłku: przepaść między ludźmi, między stanami, wielość typów, wola, by być sobą, by się odróżniać, to, co nazywam patosem dystansu, cechują każdą silną epokę. Napięcie, rozpiętość między skrajnościami stają się dzisiaj coraz mniejsze – same skrajności ostatecznie się zacierają, by wreszcie się do siebie upodobnić... Wszystkie nasze teorie polityczne i ustroje państwowe, nie wyłączając bynajmniej "Rzeszy Niemieckiej", stanowią rezultat, konieczne następstwo schyłku; nieuświadamiane oddziaływanie décadence zapanowało aż po ideały poszczególnych nauk. Całej angielskiej i francuskiej socjologii nieodmiennie zarzucam, że z doświadczenia zna ona jedynie twory upadku społeczeństwa i najzupełniej niewinnie uznaje własne schyłkowe instynkty za normę socjologicznych wartościowań. Życie schyłkowe, osłabienie wszelkiej organizującej siły, to znaczy siły dzielącej, rozszczepiającej, podporządkowującej i ustanawiającej zwierzchnictwo, staje się w dzisiejszej socjologii formułą ideału... Nasi socjaliści są décadents, ale i pan Herbert Spencer jest décadent – w zwycięstwie altruizmu widzi coś godnego pożądania!...

 

38.

Moje pojęcie wolności. – Wartość jakiejś rzeczy leży czasami nie w tym, co można dzięki niej osiągnąć, lecz w tym, ile za nią trzeba zapłacić – ile nas ona kosztuje. A oto przykład. Instytucje liberalne przestają być liberalne zaraz po tym, jak powstaną: nie ma później większych i bardziej niebezpiecznych szkodników zagrażających wolności niż instytucje liberalne. Wiadomo przecież, do czego prowadzą: osłabiają wolę mocy, urzeczywistniają podniesioną do rangi moralności niwelację gór i dolin, czynią małostkowym, tchórzliwym, żądnym użycia – wraz z nimi za każdym razem triumfuje zwierzę stadne. Liberalizm – po niemiecku uzwierzęcenie stada... Te same instytucje, dopóki jeszcze toczy się o nie walka, zradzają zupełnie inne następstwa; rzeczywiście, w jakiś przemożny sposób sprzyjają wówczas wolności. Jeśli się temu bliżej przyjrzeć, to owe następstwa zradza właśnie wojna, wojna o instytucje liberalne, która pozwala trwać instynktom nieliberalnym. I wojna wychowuje do wolności. Czymże jest bowiem wolność! Tym, że posiada się wolę odpowiedzialności za siebie. Że utrzymuje się dystans, który dzieli. Że obojętnieje się na trud, na surowość, na niedostatek, a nawet na życie. Że dla swej sprawy jest się gotowym poświęcić ludzi, włącznie z samym sobą. Wolność oznacza, że męskie, radujące się wojną i zwycięstwem instynkty panują nad innymi instynktami, na przykład nad instynktem szczęścia. Człowiek, który stał się wolny, a jeszcze bardziej duch, który stał się wolny, pogardliwie pomiata dobrym samopoczuciem, o którym marzą kramarze, chrześcijanie, krowy, kobiety, Anglicy i inni demokraci... Człowiek wolny jest wojownikiem. Czym się mierzy wolność u jednostek i narodów? Oporem, który należy pokonać, trudem, jakim się płaci, by pozostać na górze. Najwyższego typu wolnego człowieka należałoby szukać tam, gdzie stale jest przezwyciężany największy opór: o pięć kroków od tyranii, tuż u progu groźby poddaństwa. Jest to psychologicznie prawdziwe, jeśli przez "tyranów" rozumieć nieubłagane i straszliwe instynkty, które prowokują przeciwko sobie maksimum autorytetu i karności – najpiękniejszym typem jest Juliusz Cezar; jest to prawdziwe również w politycznym sensie, wystarczy tylko przyjrzeć się jego historii. Ludy, które były coś warte, które stały się coś warte, nigdy nie stały się takie za czasów instytucji liberalnych: wielkie zagrożenie uczyniło z nich coś, co zasługuje na szacunek, zagrożenie, które uczy nas dopiero poznawać nasze środki pomocnicze, nasze cnoty, nasz oręż, naszego ducha – które nas zmusza, byśmy byli potężni... Pierwsza zasada: musimy odczuwać potrzebę, by być potężnymi: inaczej bowiem nigdy się takimi nie staniemy. Owe wielkie cieplarnie dla silnej, najsilniejszej odmiany człowieka, jaka kiedykolwiek istniała, arystokratyczne społeczności w rodzaju rzymskiej i weneckiej, pojmowały wolność dokładnie w takim sensie, w jakim ja pojmuję słowo wolność: jako coś, co się ma i czego się nie ma, czego się chce, co się zdobywa...

 

39.

Krytyka nowoczesności. – Nasze instytucje są już do niczego: co do tego jesteśmy zgodni. Ale to nie one są temu winne, lecz my. Po tym, jak zanikły wszystkie nasze instynkty, z których rodzą się instytucje, zanikły w ogóle nasze instytucje, ponieważ my się już do nich nie nadajemy. Demokratyzm zawsze był schyłkową formą siły organizującej: już w Ludzkim, arcyludzkim, I, 318, scharakteryzowałem nowoczesną demokrację, wraz z jej połowicznością, w rodzaju "Rzeszy Niemieckiej", jako formę upadku państwa. Aby istniały instytucje, musi istnieć pewien rodzaj woli, instynktu, imperatywu, antyliberalny aż do złośliwości: wola tradycji, autorytetu, odpowiedzialności, rozciągająca się na wieki, wola solidarności łańcuchów pokoleń rozciągających się naprzód i wstecz in infinitum. Gdy owa wola istnieje, powstaje coś takiego jak imperium Romanum: czy Rosja, jedyna potęga, która jest dziś trwała, która może czekać, która może coś jeszcze obiecać – Rosja jako pojęciowe przeciwieństwo żałosnej europejskiej drobnopaństwowości i nerwowości, która wraz z powstaniem Rzeszy Niemieckiej osiągnęła stan krytyczny... Całemu Zachodowi brak już owych instynktów, z których wyrastają instytucje – z których wyrasta przyszłość: być może jego "nowoczesnemu duchowi" nic nie jest tak bardzo niemiłe. Żyje się dniem dzisiejszym, żyje się w wielkim pośpiechu – żyje się bardzo nieodpowiedzialnie: to właśnie nazywa się "wolnością". To, co z instytucji czyni instytucje, jest pogardzane, znienawidzone, odrzucane: uważa się, że tam, gdzie choćby tylko rozbrzmiewa słowo "autorytet", grozi nam nowe niewolnictwo. Tak daleko wnika décadence w instynkty wartościotwórcze naszych polityków, naszych partii politycznych: instynktownie preferują to, co prowadzi do rozkładu, co przyśpiesza koniec... Świadectwem nowoczesne małżeństwo. Z nowoczesnego małżeństwa uszła bezsprzecznie wszelka rozumność: nie jest to wszakże zarzut przeciwko małżeństwu, lecz przeciwko nowoczesności. Rozumność małżeństwa polegała na wyłącznej odpowiedzialności prawnej mężczyzny: dzięki temu małżeństwo miało punkt ciężkości, podczas gdy dziś kuleje ono na obie nogi. Rozumność małżeństwa polegała na zasadniczej niemożliwości rozwiązania go: dzięki temu otrzymało ono akcent, który wobec przypadkowości uczucia, namiętności i chwili potrafił wyjednać sobie posłuch. Polegała również na odpowiedzialności rodziny za wybór małżonka. Wraz ze wzrastającą pobłażliwością dla małżeństwa z miłości usunięto fundament małżeństwa, to, co dopiero czyni z niego instytucję. Instytucji przenigdy nie opiera się na idiosynkrazji, małżeństwa nie opiera się, jak powiedziałem, na "miłości" – opiera się ono na popędzie płciowym, na popędzie własności (żona i dzieci jako własność), na popędzie panowania, który stale organizuje sobie najmniejszy twór panowania, rodzinę, który potrzebuje dzieci i spadkobierców, by również pod względem fizjologicznym utrzymać zdobyty zakres władzy, wpływów, bogactwa, by przygotować długofalowe zadania, instynktowną solidarność między stuleciami. Małżeństwo jako instytucja zawiera już w sobie potwierdzenie największej, najtrwalszej formy organizacyjnej: gdy samo społeczeństwo nie może jako całość ręczyć za siebie aż po najdalsze pokolenia, to małżeństwo w ogóle nie ma sensu. Nowoczesne małżeństwo utraciło sens – a zatem usuwa się je.

 

41.

Kwestia robotnicza. – Głupota, a w gruncie rzeczy zwyrodnienie instynktów, które stanowi dziś przyczynę wszelkiej głupoty, wiąże się z istnieniem kwestii robotniczej. O pewne rzeczy pytać nie należy: najpierwszy imperatyw instynktu. Zupełnie nie jestem w stanie przewidzieć, co chce się uczynić z europejskim robotnikiem, po tym, jak wpierw uczyniło się z niego kwestię. Ma on się zbyt dobrze, by co rusz nie zadawać coraz więcej pytań, by ich nie zadawać coraz bardziej natarczywie. Ostatecznie stoi za nim wielka liczba. Całkowicie rozwiała się nadzieja, że skromny i zadowolony z siebie rodzaj człowieka, typ Chińczyka wykształci się tutaj w stan społeczny: to byłoby rozumne, to byłoby wręcz koniecznością. Co uczyniono? – Wszystko, by w zarodku zniszczyć nawet tego warunek – poprzez najbardziej nieodpowiedzialną bezmyślność do gruntu zniszczono instynkty, mocą których robotnik staje się możliwy jako stan społeczny, sam staje się możliwy. Uczyniono robotnika zdatnym do służby wojskowej, nadano mu prawo stowarzyszania się, nadano mu polityczne prawo głosowania: cóż dziwnego, że robotnik swą egzystencję odczuwa dziś już jako niedolę (w języku moralnym: jako niesprawiedliwość)? Ale czego chcemy? Zapytajmy raz jeszcze. Jeśli chcemy celu, to trzeba chcieć także środków: kto chce niewolników, ten jest szaleńcem, jeśli ich wychowuje na panów.

 

41.

"Wolność, o jaką mi nie chodzi..." – W takich czasach, jak dzisiejsze, być zdanym na swe instynkty jest jeszcze jednym nieszczęściem więcej. Instynkty te wzajemnie sobie przeczą, przeszkadzają sobie, wyniszczają się między sobą; nowoczesność zdefiniowałem już jako fizjologiczną samo-sprzeczność. Rozumne wychowanie zmierzałoby do tego, by pod żelaznym naciskiem sparaliżowany został przynajmniej jeden z tych systemów instynktów, po to, by jakiś inny mógł nabrać sił, wzmocnić się, stać się panem. Dzisiaj należałoby jednostkę przyciąć, aby ją dopiero uczynić możliwą: możliwą, to znaczy całą... Dzieje się coś przeciwnego: prawa do niezależności, do swobodnego rozwoju, do domagają się najbardziej zagorzale właśnie ci, dla których żadne wodze nie byłyby za mocne – obowiązuje to in politics, obowiązuje to w sztuce. Jest to wszakże symptom décadence: nasze nowoczesne pojęcie "wolności" jest jeszcze jednym dowodem zwyrodnienia instynktów.

 

42.

Gdzie potrzebna jest wiara. – Nic nie jest rzadsze wśród moralistów i świętych niż uczciwość; być może mówią coś przeciwnego, być może nawet w to wierzą. Gdy bowiem wiara jest bardziej pożyteczna, bardziej skuteczna, bardziej przekonująca niż świadoma obłuda, to wnet obłuda staje się instynktownie niewinnością: pierwsza teza, która pozwala zrozumieć świętych. Również u filozofów, innej odmiany świętych, całe to rzemiosło prowadzi do tego, że dopuszczają oni tylko niektóre prawdy: mianowicie takie, na które ich rzemiosło uzyskuje publiczną sankcję – mówiąc po kantowsku, prawdy praktycznego rozumu. Wiedzą oni, czego muszą dowieść, w tym są praktyczni – między sobą rozpoznają się po tym, że zgadzają się co do "prawd". "Nie powinieneś kłamać" – po niemiecku: wystrzegaj się, mój panie filozofie, mówienia prawdy...

 

43.

Konserwatystom do ucha powiedziane. – Oto, czego wcześniej nie wiedziano, co dzisiaj się wie, mogłoby się wiedzieć – rozwój wsteczny, powrót w jakimkolwiek sensie i stopniu jest niemożliwy. Wiemy o tym przynajmniej my, fizjologowie. Jednakże wszyscy kapłani i moraliści wierzyli w to – chcieli ludzkość doprowadzić z powrotem, przyśrubować z powrotem do dawniejszej miary cnót. Moralność zawsze była łożem prokrustowym. Nawet politycy naśladowali w tym moralizatorów: również dzisiaj istnieją jeszcze partie, które jako cel wymarzyły sobie cofanie się wszystkich rzeczy. Ale nikt nie może być rakiem. Nie ma rady, musimy iść do przodu, to znaczy, krok po kroku pogrążać się w décadence (to moja definicja nowoczesnego "postępu"...). Można hamować ten rozwój i poprzez hamowanie tamować, skupiać, czynić bardziej gwałtownym i bardziej nagłym samo zwyrodnienie: więcej nie można.

 

44.

Moje pojęcie geniusza. – Wielcy ludzie są, podobnie jak wielkie epoki, materiałem wybuchowym, w którym nagromadzona jest ogromna siła: historycznym i fizjologicznym warunkiem ich istnienia jest zawsze to, że dla nich przez długi czas zbierano, gromadzono, oszczędzano i przechowywano – że długo nie dochodziło do żadnej eksplozji. Gdy napięcie stało się w masie zbyt wielkie, wystarczy najbardziej przypadkowy bodziec, by przywołać na świat "geniusza", "czyn", wielki los. Cóż wówczas znaczy środowisko, epoka, "duch czasu", "opinia publiczna"! – Weźmy przykład Napoleona. Francja rewolucyjna, a jeszcze bardziej przedrewolucyjna, wydałaby z siebie typ przeciwstawny typowi Napoleona: i zresztą wydała. A ponieważ Napoleon był inny, ponieważ był spadkobiercą cywilizacji silniejszej, dłużej istniejącej, starszej niż ta, która we Francji się rozsypywała, stał się tam panem, był tam jedynym panem. Wielcy ludzie są konieczni, epoka, w której się pojawiają, jest przypadkowa; że niemal zawsze nad nią zapanowują, bierze się jedynie stąd, że są silniejsi, starsi, że dłużej na nich zbierano. Między geniuszem i jego epoką zachodzi taki sam stosunek jak między silnym i słabym, jak również między starym i młodym: epoka jest zawsze stosunkowo o wiele młodsza, bardziej nikła, bardziej niedojrzała, bardziej niepewna, bardziej dziecinna. Że w dzisiejszej Francji myśli się o tym zupełnie inaczej (także w Niemczech: ale nie ma to znaczenia), że teoria , teoria prawdziwych neurotyków stała się tam nietykalna i nieomal naukowa, i znajduje wiarę nawet wśród fizjologów, "nie pachnie to dobrze", smętne zradza to myśli. Nie inaczej pojmuje się to również w Anglii, nikt jednak nie będzie się tym martwił. Przed Anglikiem otwierają się tylko dwie drogi, by uporać się z geniuszem i "wielkim człowiekiem": albo demokratyczna, jak u Buckle'a, albo religijna, jak u Carlyle'a. Niebezpieczeństwo, które tkwi w wielkich ludziach i epokach, jest nadzwyczajne; ich śladem podąża wszelkiego rodzaju wyczerpanie, wyjałowienie. Wielki człowiek jest kresem; wielka epoka, na przykład renesans, jest kresem. Geniusz – w dziele, w czynie – jest koniecznie marnotrawcą: o jego wielkości stanowi to, że trwoni siebie... Instynkt samozachowania jest u niego jak gdyby wyjęty z zawiasów; potężne ciśnienie wylewających się sił nie pozwala mu na dozór i na ostrożność. Nazywa się to "poświęceniem"; sławi się jego "heroizm", jego obojętność wobec własnego dobra, jego oddanie idei, wielkiej sprawie, ojczyźnie: wszystko to nieporozumienie... Tryska on, przelewa się, zużywa siebie, nie szczędzi siebie – z całą fatalnością, zgubnie, mimowolnie, tak jak mimowolnie rzeka występuje z brzegów. A ponieważ takim naturom wybuchowym wiele się zawdzięcza, wiele też więc w zamian daje się im w darze, na przykład swego rodzaju wyższą moralność... Taka jest przecież ludzka wdzięczność: źle rozumie swych dobroczyńców...

 

45.

Zbrodniarz i to, co mu pokrewne. – Typ zbrodniarza to typ człowieka silnego w niesprzyjających warunkach, człowiek silny, którego uczyniono chorym. Brakuje mu dzikości, jakiejś swobodniejszej i niebezpieczniejszej natury i formy istnienia, w której uprawnione jest wszystko, co stanowi oręż i broń w instynkcie silnego człowieka. Jego cnoty przeklęło społeczeństwo; jego najżywsze popędy, jakie przyniósł ze sobą, zrosły się wkrótce z przygnębiającymi afektami, z podejrzeniem, strachem, niesławą. Ale jest to nieomalże recepta na fizjologiczne zwyrodnienie. Człowiek staje się anemiczny, gdy to, co najlepiej umie, co najchętniej by czynił, musi czynić potajemnie, w ciągłym napięciu, ostrożnie, chytrze; a ponieważ jego instynkty przynoszą mu zawsze tylko niebezpieczeństwo, prześladowanie, nieszczęście, to również jego uczucia zwracają się przeciwko tym instynktom – odczuwa je jako fatum. Tak jest w społeczeństwie, naszym oswojonym, przeciętnym, zmieszanym społeczeństwie, w którym człowiek naturalny, przybywający z gór czy z morskich przygód, nieuchronnie wyrodnieje w zbrodniarza. Lub niemal nieuchronnie: zdarzają się bowiem przypadki, gdy człowiek taki okazuje się silniejszy od społeczeństwa: Korsykanin Napoleon jest takim najsłynniejszym przypadkiem. Dla poruszonej tu kwestii doniosłe znaczenie ma świadectwo Dostojewskiego – nawiasem mówiąc jedynego psychologa, od którego czegoś się nauczyłem: należy on do najpiękniejszych szczęśliwych trafów mojego życia: nawet jeszcze bardziej niż odkrycie Stendhala. Ten głęboki człowiek, który po stokroć ma rację, lekceważąc powierzchownych Niemców, zupełnie inaczej, niż sam się spodziewał, odebrał syberyjskich więźniów, pośród których długo żył, ciężkich zbrodniarzy, dla których nie było już żadnego powrotu do społeczeństwa – jak gdyby wyciętych z najlepszego, najtwardszego i najcenniejszego drzewa, jakie w ogóle rośnie na rosyjskiej ziemi. Uogólnijmy przypadek zbrodniarza: wyobraźmy sobie natury, którym z jakiegoś powodu brak aprobaty publicznej, które wiedzą, że nie są odbierane jako dobroczynne, jako pożyteczne – owo poczucie czandali, że nie uchodzi się za równego, lecz za wykluczonego, niegodnego, zanieczyszczającego. Myśli i działania wszystkich takich natur mają barwę czegoś podziemnego; wszystko jest u nich bledsze niż u tych, na których istnienie pada dzienne światło. Ale niemal wszystkie formy egzystencji, jakie dziś wyróżniamy, żyły niegdyś w tej na poły grobowej atmosferze: uczony, artysta, geniusz, wolny duch, aktor, kupiec, wielki odkrywca... Tak długo jak kapłan uchodził za typ najwyższy, każdy wartościowy rodzaj człowieka był pozbawiony wartości... Nadchodzi czas – zaręczam to – kiedy będzie uchodził za najniższy, za naszego czandalę, za najbardziej zakłamany, najbardziej nieprzyzwoity rodzaj człowieka... Zwracam uwagę, jak jeszcze teraz, pod najłagodniejszymi rządami obyczaju, jakie kiedykolwiek panowały na ziemi, a przynajmniej w Europie, wszelkie pozostawanie na uboczu, wszelkie długie, nazbyt długie pozostawanie na dole, wszelka niezwykła, nieprzejrzysta forma istnienia zbliża do owego typu, którego zwieńczeniem jest zbrodniarz. Wszyscy nowatorzy ducha przez czas jakiś noszą na czole bezbarwny i nieszczęsny znak czandali: nie dlatego, że tak byliby odbierani, ale dlatego, że sami odczuwają straszliwą przepaść, która oddziela ich od tego wszystkiego, co jest zgodne z tradycją i czczone. Niemal każdy geniusz zna jako moment własnego rozwoju "katylińską egzystencję", uczucie nienawiści, zemsty i buntu przeciwko wszystkiemu, co już jest, co już się nie staje... Katylina [polityk rzymski, organizator spisku stłumionego przez Cycerona] – forma preegzystencji każdego cezara.

 

46.

: trzeba tylko dodać, że brak obawy przed tym, co najbardziej niegodne, również może świadczyć o wielkości duszy. Kobieta, która kocha, poświęca swą cześć; poznający, który "kocha", poświęca być może swoje człowieczeństwo; Bóg, który kocha, był Żydem...

 

47.

Piękność nie jest sprawą przypadku. – Również piękno jakiejś rasy lub rodziny, ich wdzięk i dobroć we wszystkich gestach są czymś wypracowanym: jest ono, podobnie jak geniusz, końcowym wynikiem zakumulowanej pracy pokoleń. Trzeba było dobremu smakowi wiele złożyć w ofierze, trzeba było dlań niejedno uczynić, niejednego poniechać – siedemnastowieczna Francja jest i w jednym, i w drugim godna podziwu – trzeba było w nim mieć zasadę wyboru co do społeczeństwa, miejsca, odzienia, zaspokojenia płciowego, trzeba było piękno przedłożyć nad korzyść, przyzwyczajenie, mniemanie, gnuśność. Wskazówka: nie można również sobie samemu "popuszczać". Dobre rzeczy są ponad miarę kosztowne: i zawsze obowiązuje prawo, iż ten, kto je posiada, jest inny niż ten, kto je nabywa. Wszelkie dobro jest dziedzictwem: co nie zostało odziedziczone, jest niedoskonałe, jest początkiem... W Atenach za czasów Cycerona, który wyraża w tej kwestii swoje zdziwienie, mężczyźni i młodzieńcy zdecydowanie górowali pięknem nad kobietami: ale jakiej pracy i jakiego wysiłku na rzecz piękna płeć męska wymagała tam od siebie przez całe stulecia! – Nie należy bowiem mylić się tutaj co do metodyki: samo kształtowanie uczuć i myśli nic prawie nie znaczy (na tym polega wielkie nieporozumienie co do niemieckiego wykształcenia, które jest całkowicie iluzoryczne): najpierw należy przekonać ciało. Surowe podtrzymywanie znaczących i wybornych gestów, zobowiązanie, by przestawać tylko z ludźmi, którzy nie "popuszczają" sobie, wystarcza całkowicie, by stać się znaczącym i wybornym: przez dwa, trzy pokolenia wszystko już się uwewnętrzni. O losie narodów i ludzkości decyduje to, czy kultura ma swój początek we właściwym miejscu – nie w "duszy" (co było nieszczęsnym przesądem kapłanów i półkapłanów): właściwym miejscem jest ciało, gest, dieta, fizjologia, a z tego wynika reszta... Dlatego też Grecy pozostają pierwszym wydarzeniem kulturowym w historii – wiedzieli, czynili, co było niezbędne; chrześcijaństwo, które pogardzało ciałem, było dotąd największym nieszczęściem ludzkości.

 

48.

Postęp w moim rozumieniu. – Również ja mówię o "powrocie do natury", choć nie jest to cofanie się, lecz wznoszenie – ku wyżynnej, wolnej, nawet straszliwej naturze i naturalności, takiej, która igra, może igrać wielkimi zadaniami... By odwołać się do porównania: Napoleon był cząstką "powrotu do natury", takiego, jakim ja go rozumiem (na przykład , a jeszcze bardziej, o czym wiedzą wojskowi, w kwestiach odnoszących się do strategii). Ale Rousseau – dokąd właściwie chciał powracać? Rousseau, ten pierwszy człowiek nowoczesny, idealista i canaille w jednej osobie; który potrzebował "godności" moralnej, by znieść własny widok; chory z niepohamowanej próżności i niepohamowanej pogardy dla samego siebie. Również ów wyrodek, który ułożył się na progu nowych czasów, chciał "powrotu do natury" – dokąd, spytajmy raz jeszcze, chciał powrócić Rousseau? – Nienawidzę Rousseau w kwestii rewolucji: jest ona historycznym wyrazem owej dwoistości idealisty i canaille. Krwawa farce, w którą rozwinęła się ta rewolucja, jej "niemoralność", niewiele mnie obchodzi: to, czego nienawidzę, to jej russowska moralność – tak zwane "prawdy" rewolucji, którymi rewolucja wciąż jeszcze oddziałuje i przyciąga do siebie wszystko, co płaskie i mierne. Doktryna równości!... Wszelako nie ma bardziej trującej trucizny: wydaje się bowiem, że głosi ją sama sprawiedliwość, gdy tymczasem jest ona końcem sprawiedliwości... "Równym równe, nierównym nierówne – to byłoby prawdziwą mową sprawiedliwości: i, jak z tego wynika – nierównych nigdy nie zrównywać". To, że wokół owej doktryny równości działy się rzeczy tak straszne i krwawe, zapewniło tej par excellence "nowoczesnej idei" swego rodzaju glorię i łunę, tak iż rewolucja jako widowisko zwiodła również najbardziej szlachetne duchy. Nie jest to w końcu powód, by bardziej ją szanować. Widzę tylko jednego, który odebrał ją tak, jak ją należy odbierać, ze wstrętem – Goethego...

 

49.

Goethe – nie niemieckie, lecz europejskie wydarzenie: wspaniała próba przezwyciężenia osiemnastego wieku poprzez powrót do natury, poprzez wznoszenie się ku naturalności renesansu, swego rodzaju samoprzezwyciężenie tego stulecia. Miał on w sobie jego najsilniejsze instynkty: uczuciowość, idolatrię natury, to, co antyhistoryczne, idealistyczne, nierealistyczne i rewolucyjne (ostatnie jest tylko formą tego, co nierealistyczne). Przywoływał na pomoc historię, nauki przyrodnicze, antyk, jak również Spinozę, a przede wszystkim działalność praktyczną; otaczał się wyłącznie zamkniętymi horyzontami; nie odrywał się od życia, umieszczał się w nim; nie zniechęcał się i brał na siebie, ponad siebie, w siebie tyle, ile tylko mógł. Pragnął wyłącznie całości; zwalczał rozdzielenie rozumu, zmysłowości, uczucia, woli (z najstraszliwszym scholastycyzmem głoszone przez Kanta, antypodę Goethego), dyscyplinował siebie na rzecz całości, stwarzał siebie... W nierealistycznie usposobionej epoce Goethe był zawołanym realistą: mówił Tak wszystkiemu, co było mu w niej pokrewne – jego największym przeżyciem był ów ens realissimum, noszący miano Napoleona. Goethe wykoncypował owego silnego, wielce wykształconego, cieleśnie sprawnego, trzymającego się w ryzach, szanującego siebie człowieka, który może się ważyć na to, by pozwolić sobie na naturalność w jej całym zakresie i bogactwie, który jest dostatecznie silny dla tej wolności; człowieka tolerancji, nie ze słabości, lecz z siły, ponieważ potrafi wyzyskać na swą korzyść nawet to, co przeciętnej naturze przyniosłoby zgubę; człowieka, dla którego nic nie jest już zakazane, prócz słabości, niechby zwała się ona występkiem lub cnotą... Taki duch, który stał się wolny, z radosnym i ufnym fatalizmem stoi pośrodku wszechświata, w przekonaniu, że odrzucić należy tylko to, co pojedyncze, że w całości wszystko znajduje zbawienie i potwierdzenie – nie neguje już... Ale taka wiara jest najwyższą ze wszystkich możliwych wiar: ochrzciłem ją mianem Dionizosa.

 

50.

Można by rzec, że wiek dziewiętnasty w pewnym sensie również dążył do tego wszystkiego, do czego dążył Goethe jako osoba: do uniwersalności w rozumieniu, w uznawaniu, do dopuszczania do siebie wszystkiego, do śmiałego realizmu, do szacunku dla wszelkiej faktyczności. Jak się to dzieje, że całościowym wynikiem nie jest Goethe, lecz Chaos, nihilistyczne wzdychanie, nie-wiedzieć-co-począć, instynkt znużenia, który stale każe cofać się do osiemnastego stulecia (na przykład jako romantyzm uczuciowy, jako altruizm i hipersentymentalizm, jako feminizm w smaku, jako socjalizm w polityce)? Czy wiek dziewiętnasty, zwłaszcza u swego końca, nie jest jedynie spotęgowanym, zdziczałym wiekiem osiemnastym, to znaczy wiekiem décadence? Toteż byłżeby Goethe nie tylko dla Niemiec, lecz dla całej Europy jedynie epizodem, pięknym "daremnie"? – Błędnie rozumiałoby się jednak wielkich ludzi, gdyby patrzyło się na nich z nędznej perspektywy publicznego pożytku. Być może należy nawet do wielkości, że nie potrafi się odnieść z nich pożytku...

 

51.

Goethe jest ostatnim Niemcem, którego darzę głębokim szacunkiem: odczuł trzy rzeczy, które ja odczuwam – rozumiemy się również co do "krzyża"... Często pytają mnie, dlaczego właściwie piszę po niemiecku: nigdzie nie czytają mnie gorzej niż w ojczyźnie. Ale któż zresztą wie, czy choćby pragnę, by mnie dziś czytano? – Tworzyć rzeczy, których daremnie próbuje ząb czasu; stosownie do formy, stosownie do substancji trudzić się o odrobinę nieśmiertelności – nigdy nie byłem jeszcze na tyle skromny, by mniej od siebie wymagać. Aforyzm, sentencja, których jako pierwszy pośród Niemców jestem mistrzem, są formami "wieczności"; moją ambicją jest, by dziesięcioma zdaniami powiedzieć to, co inni mówią książką – czego inni nie mówią książką...

Dałem ludzkości najgłębszą książkę, jaką posiada, mojego Zaratustrę: niebawem dam jej najbardziej niezależną.

 

Zmierzch bożyszcz

Co zawdzięczam starożytnym

1.

Na zakończenie słowo o owym świecie, do którego szukałem dostępu, do którego być może znalazłem nowy dostęp – o świecie antycznym. Mój smak, który może stanowić przeciwieństwo tolerancyjnego smaku, również i tu jest daleki od tego, by ryczałtem przytakiwać: w ogóle niechętnie mówi Tak, chętniej Nie, a najchętniej zgoła nic... Dotyczy to całych kultur, dotyczy książek – dotyczy również miejsc i krajobrazów. W gruncie rzeczy niewiele starożytnych książek liczy się w moim życiu; nie ma wśród nich najbardziej znanych. Mój zmysł stylu, epigramatu jako stylu, przebudził się niemal natychmiast przy zetknięciu się z Salustiuszem [86-35 p.n.e., polityk i historyk rzymski]. Nie zapomnę zdumienia mego czcigodnego nauczyciela, Corssena, gdy swemu najgorszemu łacinnikowi musiał wystawić najlepszą ocenę – od razu napisałem. Zwięzły, surowy, w możliwie największym stopniu substancjalny na dnie, zimna złośliwość wobec "pięknego słowa", także "pięknego uczucia" – w tym odgadłem samego siebie. Pozna się u mnie, aż po mojego Zaratustrę, nader poważną ambicję w dążeniu do rzymskiego stylu, w dążeniu do w stylu. Nie inaczej działo się przy moim pierwszym zetknięciu się z Horacym. Do dnia dzisiejszego żaden poeta nie wzbudził we mnie takiego samego zachwytu artystycznego, jaki od samego początku wywołała we mnie Horacjańska oda. W pewnych językach nie można nawet pragnąć tego, co w nich zostało osiągnięte. Owa mozaika słów, w której każde słowo tryska siłą jako dźwięk, jako miejsce, jako pojęcie, w prawo i w lewo, ponad całość, owo minimum w zakresie i w liczbie znaków, owo w ten sposób osiągnięte maksimum w energii znaków – wszystko to jest rzymskie i, jeśli mi się uwierzy, dostojne par excellence. W porównaniu z tym cała reszta poezji staje się czymś nazbyt popularnym – jedynie uczuciową gadaniną...

 

2.

Grekom nie zawdzięczam bynajmniej podobnie silnych wrażeń; a mówiąc wprost, nie mogą oni być dla nas tym, czym są Rzymianie. Nie uczymy się niczego od Greków – ich charakter jest zbyt obcy, także zbyt płynny, by oddziaływać imperatywnie, "klasycznie". Któż nauczyłby się kiedykolwiek pisać na jakimś Greku! Któż nauczyłby się kiedykolwiek tego bez Rzymian!... Niech mi nikt nie przeciwstawia kiedykolwiek Platona. W stosunku do Platona jestem zdecydowanym sceptykiem i nigdy nie byłem w stanie podzielać tradycyjnego wśród uczonych podziwu dla Platona artysty. Ostatecznie, w tym względzie mam po swojej stronie najbardziej wyrafinowanych arbitrów smaku spośród starożytnych. Platon miesza, jak mi się zdaje, wszystkie formy stylistyczne, dlatego jest pierwszym décadent stylu: ma na sumieniu to samo, co cynicy, którzy wynaleźli satura Menippea [satyrę menippejską, zapoczątkowaną przez Menipposa z Gandary (III w. p.n.e.); utwór satyryczny łączący wiersz z prozą i posługujący się rozmaitymi formami stylistycznymi oraz gatunkowymi wypowiedzi]. Aby dialog Platoński, ów przeraźliwie wyrażający zadowolenie z siebie i dziecinny rodzaj dialektyki mógł zauroczyć, nigdy nie powinno się czytać dobrych Francuzów – na przykład Fontenelle'a. Platon jest nudny. Ostatecznie, moja nieufność wobec Platona sięga samych głębi: uważam go za tak oddalonego od wszystkich podstawowych instynktów Hellenów, tak przemoralizowanego, tak preegzystencyjnie chrześcijańskiego – już u niego pojęcie "dobry" jest pojęciem najwyższym – że dla określenia całego fenomenu Platona wolałbym użyć raczej ostrego słowa "wyższe szalbierstwo" lub, jeśli ma to brzmieć lepiej, "idealizm" – niż jakiegokolwiek innego. Drogo za to zapłaciliśmy, że ów Ateńczyk uczył się u Egipcjan (lub u Żydów w Egipcie?...). W wielkim nieszczęściu, jakim jest chrześcijaństwo, Platon jest ową "ideałem" nazwaną dwuznacznością i fascynacją, za sprawą której szlachetniejsze natury starożytności mogły same siebie błędnie rozumieć i wstąpić na most wiodący do "krzyża"... I ileż to Platona jest jeszcze w pojęciu "Kościół", w budowli, systemie, praktyce Kościoła. Moim wytchnieniem, moim zamiłowaniem, moją kuracją od wszelkiego platonizmu był zawsze Tukidydes [460-ok. 393 p.n.e., historyk grecki, prekursor nowożytnej historiografii; autor Wojny peloponeskiej]. Tukidydes, i, być może, Principe Machiavellego, są mi najbardziej pokrewni z racji ich bezwarunkowej woli, by niczemu nie dać się otumanić i by widzieć rozum w "rzeczywistości" – nie w "rozumie", a jeszcze mniej w "moralności"... Nic tak gruntownie jak Tukidydes nie leczy z żałosnego upiększania Greków w ideale, które "klasycznie wykształcony" młodzieniec wnosi w życie jako zapłatę za jego gimnazjalną tresurę. Trzeba go przetrząsać linijka po linijce, a jego ukryte myśli odczytywać równie dokładnie jak jego słowa: niewielu jest myślicieli tak bogatych w ukryte myśli. W nim uzyskuje swój najpełniejszy wyraz kultura sofistów, to znaczy kultura realistów: ten nieoceniony ruch właśnie pośród wszędzie wybuchającego moralnego i idealistycznego szalbierstwa szkół sokratycznych. Filozofia grecka jako décadence greckich instynktów; Tukidydes jako wielka suma, ostateczne objawienie owej potężnej, surowej, twardej faktyczności, która tkwiła w instynktach dawniejszych Hellenów. Ostatecznie to odwaga wobec rzeczywistości różni takie natury jak Tukidydes i Platon: Platon tchórzy przed rzeczywistością – a zatem ucieka w ideał; Tukidydes ma władzę nad sobą, zatem zachowuje ją również nad rzeczami...

 

3.

W Grekach wietrzyć "piękną duszę", "złoty środek" i inne doskonałości, na przykład podziwiać w nich spokój ich wielkości, idealne usposobienie, wzniosłą prostotę – przed tą "wzniosłą prostotą", zakrawającą na , ustrzegł mnie psycholog, jakiego w sobie noszę. Widziałem ich najsilniejszy instynkt, wolę mocy; widziałem, jak drżą przed nieokiełznaną władzą tego popędu – widziałem, jak wszystkie ich instytucje wzrastają na gruncie środków ochronnych, mających na celu ich wzajemne zabezpieczenie się przed tkwiącym w nich materiałem wybuchowym. Potworne napięcie wewnątrz wyładowywało się wówczas na zewnątrz pod postacią straszliwej i bezwzględnej wrogości: wspólnoty miejskie rozszarpywały się wzajemnie, by ich poszczególni obywatele mogli znaleźć spokój przed samymi sobą. Trzeba było być silnym: zagrożenie było blisko – czyhało wszędzie. Cudownie giętka cielesność, zuchwały realizm i immoralizm, właściwy Hellenom, był koniecznością, a nie "naturą". Pojawił się dopiero z czasem, nie istniał od samego początku. A poprzez swe święta i sztuki nie chciał niczego innego, jak tylko czuć, że góruje, pokazać, że góruje: są to środki, by sławić siebie, a niekiedy wzbudzać strach przed sobą... Greków oceniać na niemiecką modłę podług ich filozofów, na przykład uciekać się do poczciwości szkół sokratejskich, by wyjaśnić to, co rzeczywiście jest helleńskie!... Filozofowie są przecież décadents hellenizmu, ruchem skierowanym przeciwko dawnemu, dostojnemu smakowi (przeciwko instynktowi agonu, przeciwko polis, przeciwko wartości rasy, przeciwko autorytetowi tradycji). Głoszono cnoty sokratejskie, ponieważ Grecy je zatracili: drażliwi, strachliwi, niestali, komedianci bez wyjątku, mieli parę powodów aż nadto, by dać sobie prawić morały. Nie dlatego, by mogło to coś pomóc: lecz dlatego, że wielkie słowa i pozy są décadents do twarzy...

 

4.

Byłem pierwszy, który gwoli zrozumienia dawniejszego, jeszcze bogatego, a nawet przelewającego się helleńskiego instynktu, poważnie potraktował owo cudowne zjawisko, które nosi miano Dionizosa: daje się ono wyjaśnić jedynie nadmiarem siły. Kto zajmuje się Grekami, jak ów najgłębszy dziś znawca ich kultury, Jakob Burckhardt z Bazylei, ten od razu wie, co w ten sposób zostało dokonane: do swej Kultury Greków Burckhardt dołączył osobny rozdział o wspomnianym zjawisku. Kto życzy sobie przeciwieństwa, niech spojrzy na niemal komiczne ubóstwo instynktu u niemieckich filologów, gdy stykają się z tym, co dionizyjskie. Zwłaszcza sławny Lobeck, który z czcigodną pewnością zasuszonego między książkami robaka wpełznął w ów świat tajemniczych stanów i, aby być naukowcem, wmówił sobie, że aż do obrzydzenia był lekkomyślny i dziecięcy – Lobeck z całą uczonością dał do zrozumienia, że wszystkie te osobliwości nie mają właściwie żadnego znaczenia. W rzeczywistości, uczestnikom takich orgii kapłani chcieliby zakomunikować coś, co nie jest pozbawione wartości, na przykład, że wino pobudza żądze, że człowiek może żywić się owocami, że rośliny zakwitają na wiosnę, jesienią zaś więdną. Co zaś się tyczy tak zdumiewającego bogactwa rytuałów, symboli i mitów orgiastycznego pochodzenia, które w dosłownym sensie zachwaściły antyczny świat, to Lobeck znajduje w nim powód, by okazać się jeszcze bardziej błyskotliwym. "Grecy, powiada (Aglaophamus I, 672), gdy nie mieli nic innego do zrobienia, śmiali się, skakali, zbytkowali, lub, gdyż człowiek i na to ma niekiedy ochotę, siedzieli, płakali i lamentowali. Wówczas dochodzili inni i szukali jakiegoś powodu tego rzucającego się w oczy zachowania; i w ten sposób powstawały niezliczone podania i mity celem wyjaśnienia owego zwyczaju. Z drugiej strony, uważano, że owo komiczne zachowanie, które teraz miało miejsce w dni świąteczne, również stanowi konieczny element uroczystości, i utrzymano je jako niezbędną część kultu". Gadanina godna pogardy, Lobecka nie można ani przez chwilę traktować poważnie. Zupełnie inaczej rzecz odbieramy, gdy badamy pojęcie "grecki", jakie wytworzyli sobie Winckelmann i Goethe, i uznajemy, iż nie daje się ono pogodzić z owym żywiołem, z którego wyrasta sztuka dionizyjska – z orgiazmem [gr. orgiasmos – obchodzenie orgii; obrzędy religijne ku czci boga Dionizosa; tutaj: ekstatyczne podniecenie]. Rzeczywiście, nie wątpię, że Goethe zasadniczo wykluczyłby coś takiego z możliwości greckiej duszy. Goethe zatem nie rozumiał Greków. Albowiem dopiero w misteriach dionizyjskich, w psychologii stanów dionizyjskich wyraża się zasadniczy fakt helleńskiego instynktu – jego "wola życia". Cóż zapewniał sobie Hellen tymi misteriami? Wieczne życie, wieczny powrót życia; przyszłość w przeszłości obiecaną i uświęconą; triumfujące Tak wobec życia, ponad śmiercią i zmiennością; prawdziwe życie jako dalsze wszechistnienie poprzez płodzenie, poprzez misteria płciowości. Dlatego symbol płciowy był sam w sobie dla Greków czcigodnym symbolem, rzeczywistym przejawem głębi myślowej całej antycznej pobożności. Wszystkie poszczególne momenty aktu płodzenia, ciąży, narodzin budziły najbardziej wzniosłe i uroczyste uczucia. W nauce o misteriach uznawano ból za świętość: "bóle rodzicielki" uświęcają ból w ogóle – wszelkie stawanie się i wzrastanie, wszystko, co stanowi rękojmię przyszłości, warunkuje ból... Aby mogła istnieć rozkosz tworzenia, aby wola życia mogła wiecznie potwierdzać samą siebie, wiecznie musi istnieć również "męka rodzicielki"... Wszystko to oznacza słowo Dionizos: nie znam symboliki wyższej niż ta grecka symbolika – symbolika dionizjów. W niej religijnie odczuwali Grecy najgłębszy instynkt życia, instynkt przyszłości życia, wieczności życia – a samą drogę ku życiu, płodzenie, jako świętą drogę... Dopiero chrześcijaństwo, z leżącym u jego podstaw resentymentem wobec życia, uczyniło z płciowości coś nieczystego: skalało początek, założenie naszego życia...

 

5.

Psychologia orgiazmu jako przelewającego się poczucia życia i siły, w którym nawet ból działa jeszcze jako bodziec, dała mi klucz do pojęcia uczucia tragicznego, które zarówno Arystoteles jak i, w szczególności, nasi pesymiści błędnie zrozumieli. Tragedia w tak małym stopniu świadczy o pesymizmie Hellenów w schopenhauerowskim znaczeniu, że powinna raczej uchodzić za tegoż zdecydowane odrzucenie i przeciwinstancję. Przytakiwanie życiu nawet z jego najbardziej obcymi i twardymi problematami; wola życia radująca się ofiarowaniem swych najwyższych typów własnej niewyczerpalności – to nazywam dionizyjskim, to odkryłem jako pomost do psychologii poety tragicznego. Nie po to, by uwolnić się od trwogi i litości, by oczyścić się od niebezpiecznego afektu dzięki jego gwałtownemu wyładowaniu – jak rozumiał to Arystoteles: lecz po to, by, ponad trwogą i litością, samemu być wieczną rozkoszą stawania się – ową rozkoszą, która zawiera w sobie nawet jeszcze rozkosz niszczenia... I w ten sposób dochodzę znów do miejsca, z którego niegdyś wyszedłem – Narodziny tragedii były moim pierwszym przewartościowaniem wszystkich wartości: tym samym znów staję na gruncie, z którego wyrasta moja wola, moja możność – ja, ostatni uczeń filozofa Dionizosa – ja, nauczyciel wiecznego powrotu...

 

Zmierzch bożyszcz

Mówi młot

Tako rzekł Zaratustra, 3, 90

"Czemuś tak twardy! – rzekł raz węgiel do diamentu – czyż nie jesteśmy bliskimi krewnymi?"

Czemuście tak miękcy? O, moi bracia, pytam was zatem: czyż nie jeste- ście – moimi braćmi?

Czemuście tak miękcy, tak ustępujący i ulegający? Dlaczego w waszym sercu tak wiele przeczenia, wypierania się? W waszym spojrzeniu tak mało przeznaczenia?

I nie chcecie być waszym przeznaczeniem i nieubłaganymi: jakże mogli- byście kiedyś wraz ze mną – zwyciężać?

A skoro wasza twardość nie chce błyskać i ciąć, i rozcinać: jakże mogli- byście kiedyś wraz ze mną – tworzyć?

Wszyscy twórcy są bowiem twardzi. I szczęśliwością musi się wam zdawać odciśnięcie waszej dłoni na tysiącleciach niczym na wosku – szczęśliwością, na woli tysiącleci pisać niczym na spiżu – twardsi niż spiż, szlachetniejsi niż spiż. Jedynie najszlachetniejsze jest całkowicie twarde.

Tę nową tablicę, o bracia moi, stawiam nad wami: bądźcie twardzi! – –

 


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nietzsche Zmierzch Bozyszcz
F Nietzsche Zmierzch Bozyszcz
Zmierzch Bożyszcz czyli jak filozofuje się młotem S5YI6CK3OSP5VEKEOPAFZEP62RHMBOO6ZPXZMKI
Nietzsche Friedrich Zmierzch Bożyszcz
zmierzch bozyszczy, czytam i wiem, filozofia
Nietzsche Zmierzch bożyszcz
Nietzsche Zmierzch Bozyszcz
Fryderyk Nietzsche Zmierzch Bozyszcz
Fryderyk Nietzsche Zmierzch Bożyszcz
Fryderyk Nietzsche Zmierzch Bożyszcz

więcej podobnych podstron