Kłamstwa uprzywilejowane Zastanawiam się jakie są granice ( i czy w ogóle są) dla kłamstw władzy. Przy okazji niedawno ujawnionego wstrzymania przyjęć do Instytutu Reumatologii premier Tusk via TV zapewniał społeczeństwo, że jedyną przyczyną dla której taką decyzję podjął dyrektor Instytutu była chęć wywalczenia lepszej pozycji kontraktowej wobec NFZ na przyszły rok
....Czyli wprost zapewnił: Polacy- nic się nie stało! Jesteśmy zieloną wyspą szczęśliwości i bezpieczeństwa zdrowotnego, a zły dyrektor za manipulowanie został zwolniony. I na koniec wyjaśnił, że z taką sytuacją odraczania przyjęć mamy do czynienia w końcówce każdego roku… Oraz, że wynika ona z zimnej kalkulacji przetargowej, a nie z przyczyn merytorycznych czyli braku kasy.Wystarczy jednak zajrzeć do informacji napływających z różnych regionów Polski aby stwierdzić, iż oprócz IMiDZ oraz Reumatologii bardzo wiele polskich szpitali ma p[podobne problemy. Nie negocjacyjne z NFZ a realnego braku gotówki. Za nadwykonania z ubiegłych lat. Jeśli oddziały onkologiczne odraczają chemoterapie dla jakichś pacjentów to żaden mistrz manipulacji nie przekona mnie, że nie jest to odraczanie procedur ratujących zdrowie i życie, które gwarantuje nam polska Konstytucja. Wiem też, że polski premier po prostu mnie okłamuje. Nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni. I jak zwykle bezkarnie. Swobodnie kłamią ministrowie, urzędnicy. Kłamią media. Też bezkarnie. Bo dzisiaj mamy czasy gdy ściga się za ujawnianie prawdy. To za głoszenie prawdy wylatuje się ze stanowisk, za dochodzenie do niej jest się ściganym przez organy państwa. Mamy w zasadzie do czynienia z powszechną społeczną chorobą immunologiczną, która w końcu musi doprowadzić do samozniszczenia istotnych życiowych organów państwa. W niedługim przedziale czasowym w dniu dzisiejszym miałam okazję poczytać i wysłuchać jak bezczelnie manipuluje się faktami w celu zafałszowania prawdy. W TVP dziennikarka ciepło porozmawiała sobie z posłanką PO Kidawą_ Błońska. Niezwykle zasmuconą fatalnym dla polskich służb zachowaniem agenta Tomka. Ten facet śmiał sobie zrobić jakieś jajcarskie zdjęcia, które publikuje się na potęgę w gazetach i w necie. Pani Kidawy nie boli fakt publikacji. Boli, ze ktoś śmiał obie takie zdjęcia robić. Znana z szaleńczej obrony zasad moralnych posłanka PO żałuje, że dla takiego człowieka znalazło się miejsce w Sejmie. Przy milczącej aprobacie dziennikarki TV.
Dzięki akcji przykrywkowej ekipy władzy ( zdjęcia są sprzed ponad 5 lat!) po kompletnym ośmieszeniu się w sprawie Brunona K. zdjęcia agenta trafią pod strzechy: do różnych dziupli kradzionych samochodów, do miejsc handlu narkotykami. Aby każdy przestępca wiedział komu mógł zawdzięczać wpadkę swojej grupy przestępczości zorganizowanej za czasów gdy agent Tomek był przykrywkowym pracownikiem policji. Odezwał się też mentor prawicy dziennikarskiej-Tomasz Wołek. W temacie dziennikarzy Uważam Rze: „Ci ludzie działają jak wataha wilków. Żaden przytomny wydawca ich nie zatrudni, bo wie, że za jakiś czas horda wilków go zagryzie - mówi Newsweekowi dziennikarz Tomasz Wołek ”NEWSWEEK: Kiedy mówi pan o hordzie, kogo ma pan na myśli?
TOMASZ WOŁEK: Takich ludzi, jak Bronisław Wildstein, Piotr Zaremba, Robert Mazurek, Igor Zalewski, Igor Janke, Piotr Semka, Paweł Lisicki, Dominik Zdort czy bracia Karnowscy. Niektórzy z nich byli moimi etatowymi dziennikarzami najpierw w „Życiu Warszawy”, a potem w „Życiu”. Wołek niby odżegnuje się od ojcostwa wymienionych dziennikarzy równocześnie zaznaczając, że dla wielu z nich był szefem. Śledząc kariery i publikacje tych ludzi nie sądzę, żeby korzystali z jakichkolwiek rad czy pouczeń Wołka. Który od czasu wpadki z Życiem i agentem Olinem jakoś dziwnie przybliżył się do kręgów bynajmniej mało prawicowych?* Hordy, watahy, bydło, oszołomy i sekty (ze szczególnym uwzględnieniem smoleńskiej) – to język miłości wszystkich tych, którzy publicznie deklarują konieczność położenia tamy językowi nienawiści. Czynią to tak bezczelnie, że chyba już nie tylko bydło (wg Bartoszewskiego), ale i pozostałe głupki (wersja Bolka Wałęsy**) nie dadzą się nabrać. Coraz częściej dochodzę do wniosku, ze rację miał Sławomir Cenckiewicz opisując nieudolność polskich służb za komuny. Oni potrafili jedynie brać za mordę swoich i robić kasę. I tak im pozostało do dzisiaj. Można dywagować jedynie, do jakich granic posuną się ci, którzy z uporem naprawdę godnym lepszej sprawy będą tego status quo (także za kasę i synekury) bronić.
P.S.
Wczoraj rozpoczął się Adwent. Gorąco polecam list [pasterski arcybiskupa –metropolity łódzkiego Marka Jędraszewskiego. Małgorzata Puternicka/1Maud
*http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34889,7694313,O_wspolczesnej_Wenezueli_w__Gazecie_.html
**http://www.youtube.com/watch?v=38irjJkzwUU
http://spoleczenstwo.newsweek.pl/w--newsweeku---dorzynajaca-wataha,99090,1,1.html
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Klamstwa-i-kretactwa-w-polskiej-polityce,wid,15144458,wiadomosc.html?ticaid=1fa29
http://wpolityce.pl/artykuly/41876-wspanialy-list-pasterski-arcybiskupa-metropolity-lodzkiego-marka-jedraszewskiego-perfidne-klamstwo-zalewa-nas-nieustannie-ze-wszystkich-stron
http://www.youtube.com/watch?v=ZtEp2zW0DQY Wołek
Generał Tusk "W razie skazania za przestępstwo określone w § 2 sąd orzeka przepadek przedmiotów, o których mowa w § 2, chociażby nie stanowiły własności sprawcy. "Tylko jedna rzecz udała rządowi Tuska w tym roku, to trzeba uczciwie przyznać i mu pogratulować. Swoją drogą każdemu, nawet największemu ciamajdzie, coś w życiu czasami wyjdzie. Wrzucono nam na deser tych rządów, a przed ich upadkiem mowę nienawiści. Wrzucono nam coś, czego w Polsce nie ma. Nienawiść to poważna sprawa, za nienawiścią kryją się zbrodnie, zamachy i szaleństwa. Żeby uwiarygodnić istnienie w Polsce mowy nienawiści pokazano nam Chybabombera, linczem nazwano sympatyczne przytyki o Cedynię względem Stuhra, no i nastąpiło wielkie zdziwienie, że w czasach monarchii rozstrzeliwano zdrajców. Nad Polską medialną i polityczną, bo nie do końca codzienną unosi się dym, słychać huk wystrzałów, zgrzytają gąsienice czołgów, generał Tusk wchodzi na barykadę i szykuje armię do natarcia. Ten cyrk na razie ma swoich widzów i aktorów, ale przecież to hucpa, zwykła granda, taka wojna podjazdowa pod prawdziwą wojnę z opozycją, która, wybaczcie, jakby miała niby wyglądać? Stefan Niesiołowski złapany przez oddział Czarnych Moherów wysypałby z siebie wszystkie tajemnice, no a Michała Boniego „Echelona” tutaj przemilczę. Dochodzę do wniosku, że tam naprawdę się im w głowach poprzestawiały najważniejsze śrubki. Nienawiść jako zjawisko społeczne jest obca naszemu narodowi. Polacy to „wielkoduszność i męstwo”, jak słusznie mówił Gilbert K. Chesterton. Tak jest od wieków. Nienawiść to skrytobójcze mordy, zamachy bombowe, agresja, przemoc, walki uliczne, zbiorowe mordy, a my jako Polacy nie mamy z tym nic wspólnego. Nienawiść próbowali nam zaszczepić stalinowscy komuniści, ale nie wyszło. Nowa komuna, bo chyba w końcu tak to wygląda, a nie III RP, za każdym razem, gdy mówi o nienawiści, chwyta się śmierci Gabriela Narutowicza. I koniec. Jeden, jedyny taki przypadek. Jest i drugi, ale po stronie polityki miłości, jest Ryszard Cyba, zabójca Marka Rosiaka. To człowiek wychowany przez Platformę w nienawiści. Dzieje się tak, bo to Partia Tuska próbuje sięgać po dawne, totalitarne wzorce, po nienawiść i szerzenie strachu przed każdym jej krokiem. Nie wiemy co zrobi, ale uważajcie. No to co zrobi generał Tusk? Jest już dostępny w sieci projekt nowelizacji ustawy Kodeks Karny autorstwa PO tyczący się mowy nienawiści, w którym art. 256 otrzymuje nowe brzmienie:
* „Art. 256.§ 1. Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań, albo z tego powodu grupę osób lub osobę znieważa, podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
To już znamy, to już wiemy, że cenzury nie będzie, w ogóle nic się nie zmieni, ale jak autorytety stwierdzą, że krytyka rządu jest zamachem bombowym, to wtedy do ataku ruszy prokuratura. I tu jest coś, co przypomina „wspaniałe” lata osiemdziesiąte, ale o tym za moment. Paragrafy 2 i 4 brzmią tak:
§ 2. Tej samej karze podlega, kto w celu rozpowszechnienia produkuje, utrwala lub sprowadza, nabywa, przechowuje, posiada, prezentuje, przewozi lub przesyła dane informatyczne, druk, nagranie lub inny przedmiot, zawierające treść określoną w § 1.
§ 4. W razie skazania za przestępstwo określone w § 2 sąd orzeka przepadek przedmiotów, o których mowa w § 2, chociażby nie stanowiły własności sprawcy.[pogrubienie moje]
Przepaść mogą więc twarde dyski, serwery, komputery, nasze, nie nasze, ważne, czy będą to wrogie systemowi dane informatyczne, wrogie dla państwa, siejące mowę nienawiści. Młodym czytelnikom przypomnę, że w drugiej połowie lat 80 –tych komuna w oparciu o podobnie sformułowane paragrafy konfiskowała nie tylko powielacze, farby, papier, bibułę, ale także samochody, którymi transportowano książki. Kolega z NZS –u w Poznaniu coś na ten temat wie, sprawa była głośna, bo zabrali mu prawie nowe zachodnie auto, do tego nie jego. Ale SB go nie pchnęła, stało sobie na milicyjnym parkingu, więc po 1989 roku samochód został zwrócony, jak dobrze pamiętam. Jak już II Komuna upadnie, a wiary nam trzeba, że niedługo, to im te skonfiskowane komputery damy do recyklingu, żeby je sobie na coś przetworzyli, bo rynek IT mknie do przodu w tempie kosmicznym. Nie przesadził nic Generał Tusk, jak ogłaszał w 2007 roku politykę miłości. A co do tego recyklingu, w ramach mowy nienawiści, można przerobić te stare laptopy na sztuczne palikotowe penisy. Sto procent odzysku i sto procent gwarantowanej przyjemności. Dla majonezowej prawicy (dekoracyjnej) będzie cena promocyjna, po 2,90 za sztukę. Na koniec „Michał” Sławomira Nowaka strzelony w Polskim Radiu, którego nie mogłem sobie dziś nie wrzucić, bo to jest prawdziwa perełka, sam miód, kwintesencja, złote myśli zachodniej cywilizacji, sam krem:
**„Część dróg jest oddawana w ciągu drogi głównej, jeszcze bez wszystkich węzłów wykończonych, ale ja wychodzę z bardzo prostego założenia, że... zresztą taki był plan, że tak to będzie oddawane. Ja wychodzę z takiego założenia, że lepiej jest oddawać ludziom tak szybko, jak to tylko możliwe, drogę do użytkowania, a wszystkie bajery boczne, które nie wpływają wprost ani na komfort, ani na bezpieczeństwo jazdy, można oddawać równolegle, pracując jeszcze na tym."
Jak oni chcą zrobić ten nowy stan wojenny, jak będą ścigać serwery i laptopy bez „bajerów bocznych”?*http://orka.sejm.gov.pl/Druki7ka.nsf/Projekty/7-020-468-2012/$file/7-020-468-2012.pdf
**http://www.polskieradio.pl/7/15/Artykul/736799
Hamletyzowanie Piechocińskiego
1. Od blisko 6 lat nie jestem już członkiem PSL-u więc moje informacje na temat tego co dzieje się w tej partii, pochodzą tylko z doniesień medialnych ale to co mówi i robi nowy prezes tej partii Janusz Piechociński, trudno określić inaczej jak hamletyzowanie. Piechociński niespodziewanie chyba i dla niego samego, wygrał przed 2 tygodniami wybory na Kongresie PSL-u, wprawdzie tylko 17 głosami (547 głosów Piechociński, 530 głosów Pawlak) i prawie natychmiast okazało się, że nie ma przygotowanego żadnego planu działania. Zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów, dotychczasowy prezes PSL-u Waldemar Pawlak z kongresowej mównicy podziękował delegatom, którzy na niego głosowali i ogłosił, że już w poniedziałek (Kongres odbył się w sobotę), złoży rezygnację ze stanowisk rządowych – wicepremiera i ministra gospodarki. Każdy kto choć trochę zna Pawlaka, nie powinien być tą decyzją zaskoczony, co więcej nie powinien mieć nawet cienia nadziei, że może on ją zmienić, nawet pod wpływem perswazji, najważniejszych osób w partii. A Piechociński, który zna przecież Pawlaka od ponad 20 lat jeszcze na Kongresie próbował apelować do niego o pozostanie w rządzie, na co dostał błyskawiczną odpowiedź, żeby sam zabrał się do roboty.
2. Od dwóch tygodni nowy prezes PSL-u, nie robi nic innego tylko w mediach przedstawia, a to różne koncepcje swojego funkcjonowania w partii, a to różne pomysły na uczestnictwo tej partii w rządzie, a nawet chce uzdrawiać debatę publiczną i relacje międzyludzkie w Polsce. Jakoś tak dziwnie się składa, że Piechociński uznał chyba „3” za szczęśliwą cyfrę i w związku z tym przedstawił pomysł na 3 drużyny, które będą pracowały na rzecz odbudowy PSL-u (rządową z Pawlakiem na czele, parlamentarną i partyjną z nowym prezesem), czy 3 warianty uczestnictwa PSL-u w rządzie (słynne 3 koperty) przy czym w żadnym z tych wariantów nie widział siebie na stanowisku wicepremiera i ministra gospodarki. Wszystkie te pomysły walą się jednak szybko jak domki z kart, nie ma już Pawlaka w rządzie i jeżeli Piechociński chce mieć w rządzie drużynę to musi wyjąć kopertę czwartą i zostać ministrem gospodarki i wicepremierem, bo jak się wydaje tylko taki wariant jest do zaakceptowania przez premiera Tuska.
3. To 2 tygodniowe hamletyzowanie nowego prezesa przekłada się jednak na poważne osłabienie pozycji PSL-u w rządzie i niestety szkodzi tym obszarom, za które odpowiadają ministrowie pochodzący z tej partii. Tusk zapewne się z tego cieszy, bo robi teraz w zasadzie co chce, pozwolił sobie nawet na odpuszczenie w negocjacjach, środków na Wspólną Politykę Rolną (WPR). Oficjalnie przecież broni kwoty 300 mld zł na fundusz spójności (chodzi o uniknięcie blamażu w związku ze słynnym klipem wyborczym w którym Tusk, Sikorski,Buzek i Lewandowski obiecywali Polakom, że tylko oni są w stanie „załatwić” 300 mld zł dla Polski w nowym budżecie UE), poziom środków na WPR określił tylko w na 100 mld zł. A przecież w projekcie budżetu UE na lata 2014-2020 w ramach WPR dla Polski Komisja Europejska przewidziała 35 mld euro (21 mld euro na dopłaty bezpośrednie i 14 mld euro na rozwój obszarów wiejskich) co tylko po kursie 4 zł za 1 euro daje kwotę 140 mld zł. Jeżeli jeszcze traktować poważnie deklaracje poprzedniego i obecnego ministra rolnictwa (Sawickiego i Kalemby, a może za chwilę odwrotnie, bo Kalemba to człowiek Pawlaka, a Sawicki miał znaczący udział w wygranej Piechocińskiego), o wyrównaniu dopłat bezpośrednich polskich rolników do średniej unijnej wynoszącej 270 euro do hektara (obecnie około 190 euro do hektara), to potrzebna jest na to dodatkowa kwota 7 mld euro, a więc 28 mld zł. Wygląda więc na to, że hamletyzowanie Piechocińskiego może kosztować polską wieś od 40 do 70 mld zł, bo mimo tego, że na szczycie w Brukseli ostateczne decyzje nie zapadły to według mojej wiedzy Polska straciła już parę miliardów euro w ramach środków na WPR. Zawołam więc za prezesem Pawlakiem „do roboty prezesie Piechociński” bo polskie rolnictwo nie wytrzyma konkurencji z tym europejskim jeżeli straci tak duże pieniądze do roku 2020. Kuźmiuk
Leki: dobre, złe i brzydkie Ustawa miała za zadanie „oczyścić” pożywienie i wyeliminować tak zwane trujące i „patentowane” produkty farmaceutyczne. Stworzono jednak społeczeństwo, które spożywa zanieczyszczoną żywność i pożera tony patentowanych leków. Bezsensowna strzelanina w trakcie premiery filmuMroczny rycerz powstaje w Aurorze (Kolorado), tak samo jak podobne wydarzenia, które miały miejsce lata wcześniej w odległej o kilka mil Columbii mają coś wspólnego z najczęstszą w USA przyczyną śmierci — tj. w wyniku przedawkowania leków — i jednocześnie ważną, potencjalną przyczyną samobójstw nastolatków: przepisywaniem przez lekarzy leków zaakceptowanych przez Amerykańską Agencję ds. Żywności i Leków (FDA). Jako ekonomista szkoły austriackiej nie twierdzę, że zaaprobowane przez FDA leki „spowodowały” te problemy. To ludzie, którzy zażywali te leki i popełnili te czyny, są odpowiedzialni za ich złe skutki. Twierdzę jednak, że FDA jest winna manipulacji informacją i ludzkimi wyborami, w związku z czym przyczyniła się to tych skutków[1]. Nie twierdzę także, że wszystkie leki dopuszczone do sprzedaży przez FDA są szkodliwe, nieefektywne i nigdy nie powinny być używane. Po pierwsze, leki oraz inne produkty zaakceptowane przez FDA pomagają uczynić Amerykanów grubszymi, słabszymi, głupszymi, biedniejszymi i ogólnie mniej zdrowymi. Zostaliśmy wmanewrowani w zastępowanie zdrowego stylu życia lekami na receptę. „Nie musisz eliminować szkodliwych czynników ze swojego życia, po prostu zażywaj codziennie aż do śmierci te tabletki. Specjaliści z FDA dopuścili je do użytku, a ponadto twój lekarz poradził ci je zażywać”. Ogólnie rzecz biorąc, ten mechanizm jest niedorzeczny, pomimo że dziś jest uważany za całkowicie normalny. Podczas gdy przemysł farmaceutyczny i medyczny gromadzą pieniądze, w całym kraju narasta zdrowotny kryzys. To irracjonalny świat stworzony przez FDA. Ta potężna, biurokratyczna machina rządowa połączona z wielkimi monopolami — jak np. American Medical Association[AMA, czyli Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne — przyp. tłum.], patenty na leki,pozwolenia na otwieranie placówek medycznych — bezpośrednimi subsydiami rządowymi, takimi jak Medicare i Medicaid, oraz niebezpośrednimi dopłatami do szerokiego wachlarza ubezpieczeń zdrowotnych itp. dały razem Ameryce najdroższą branżę medyczną i najmniej zdrową ludność wśród krajów rozwiniętych. FDA należy do rządowej biurokracji która, jak pokazał Mises w Biurokracji, musi być instytucją działającą na podstawie przepisów, a nie wymogów rynku. „Zarządzanie biurokratyczne jest zarządzaniem sprawami, których nie można sprawdzać rachunkiem ekonomicznym”[2]. Stąd też dziedziny zarządzane przez biurokracje z czasem stają się coraz bardziej irracjonalne i coraz mniej związane z ludzkimi potrzebami. Jak wskazuje Mises, biurokracja opierająca się na przepisach polega wyłącznie na przemocy, a nie na postępie: „[...] ostateczną bowiem ostoją powszechnego systemu biurokratycznego jest przemoc”[3]. Dla przykładu ostatnio mogliśmy obserwować nałożenie przed FDA kary na GlaxoSmithKline (GSK) w wysokości 3 mld USD za nielegalne reklamowanie niezatwierdzonych przez FDA leków tej firmy. W podobnych przypadkach FDA nakładała kary także na inne firmy farmaceutyczne. Ale czy kiedykolwiek osiągają one zamierzone skutki? Nie. FDA notorycznie reaguje w żółwim tempie — a gdy już to robi, okazuje się, że kary nakładane na firmy są po prostu wliczane w koszty robienia interesów z tą instytucją. W sprawie GSK nie ukarano żadnych sprawców, a kurs akcji firmy po ogłoszeniu kary wzrósł znacząco, co uszło uwadze wielu obserwatorów. Jak bardzo jest to niepodobne do działania wolnego rynku, gdzie kilka zanieczyszczonych kapsułek Tylenolu zapoczątkowuje ciągnące się tygodniami pasma materiałów w programach informacyjnych sieci kablowych, miliardy sztuk wycofanego produktu, spadające na łeb na szyję ceny akcji oraz miliardy dolarów wydane na poprawę bezpieczeństwa produktu i uspokojenie obaw klientów[4]. Jeśli chodzi o lekarstwa, możemy wyróżnić dobre lekarstwa, które są produkowane i regulowane przez prawdziwy wolny rynek. Są też złe leki, które powstają w wyniku rządowych zakazów. W wyniku działalności FDA powstają z kolei leki brzydkie. Nie ma tutaj żadnych społecznych mechanizmów tworzących rozwiązania problemów — jest tylko biurokracja zainteresowana obroną siebie i swoich prerogatyw. Tandem dużego przemysłu farmaceutycznego i FDA to tylko jeden wielki konflikt interesów kolidujących z dobrem publicznym[5]. Spróbujmy znaleźć jakiś ekonomiczny sens w całym tym chaosie. Leki są używane od tysięcy lat. Współcześnie spożywamy więcej artykułów należących do tej kategorii niż kiedykolwiek wcześniej, nie można więc zaprzeczać ich ekonomicznej wartości oraz płynącym z nich korzyściom. Nasuwa się jednak często pomijane pytanie o kwestię „szkody”. Niespodziewana szkoda jest wynikiem niedocenienia zagrożeń związanych ze spożyciem danego artykułu. Innym słowy, kupując jakiś produkt każdy oczekuje, że korzyści będą przewyższać koszty. Nasze oczekiwania zawierają w sobie pewne znane wątpliwości („Czy to awokado będzie dobre, czy nie?”) oraz inne możliwe zagrożenia („Czy jest to potencjalnie szkodliwe, modyfikowane genetycznie awokado?”). Dla naszych potrzeb uznamy, że „szkoda” jest powodowana nieznanymi zagrożeniami związanymi z konsumpcją danego dobra. W przypadku leków i lekopodobnych produktów możemy zaobserwować systematyczne popełnianie błędów przez konsumentów, którzy ponoszą w wyniku tego szkody. Dla przykładu AMA wraz z lekarzami, podobnie jak rząd USA, pomagała promować palenie papierosów, zwiększając liczbę palaczy oraz wypalonych papierosów, a tym samym zwiększając także ilość zachorowań na raka płuc i choroby serca[6]. W tym przypadku regularnie popełniane błędy to wybieranie leków bez odpowiedniego ocenienia potencjalnych szkód fizycznych lub psychicznych, co jest efektem posiadania przez te produkty pieczęci aprobaty FDA. Mam tutaj na myśli zarówno używanie leków na receptę przepisanych przez lekarza, jak i nielegalne ich nabywanie przez osoby niebędące pod nadzorem medycznym. W ostatnich latach szkody wywołane zażywaniem leków przepisywanych przez lekarza dogoniły szkody wywołane przez te nabywanie nielegalnie, co każe nam wierzyć, że coraz więcej ludzi postrzega leki na receptę jako dużo bezpieczniejsze niż ich czarnorynkowe odpowiedniki. W 2008 r. więcej niż połowa (55%) zgonów spowodowanych przez przedawkowanie leków było związanych z lekami przepisywanymi przez lekarza. Oparte na opium leki przeciwbólowe, takie jak Oxycontin, odpowiadają za 74% zgonów związanych z lekami na receptę. Co więcej, w 2009 roku miało miejsce 1,2 miliona wizyt na ostrym dyżurze związanych z przedawkowaniem leków przepisanych przez lekarza w porównaniu do 1 miliona wizyt związanych z zażywaniem nielegalnych narkotyków takich jak heroina czy kokaina[7].
Związek pomiędzy środkami antydepresyjnymi i samobójstwami nastolatków jest niejasny, a wyniki badań niejednoznaczne, ale to typowe w przypadku leków z pieczęcią aprobaty FDA. Firmy farmaceutyczne przeprowadzają testy weryfikowane przez FDA, ale to, co rzeczywiście liczy się jako „bezpieczne i skuteczne”, jest złudne dla końcowego konsumenta, a nawet dla lekarzy przepisujących leki. Pomimo niedostatecznych dowodów, zespół doradczy FDA zasugerował umieszczenie ostrzeżeń na opakowaniach wszystkich antydepresantów. To najpoważniejsze kroki podjęte przez FDA bez posuwania się do zakazu sprzedaży. Ocena tego, które leki są bezpieczne i skuteczne, na wolnym rynku byłaby bardziej otwarta, z większym stopniem nadzoru i kontroli, oraz poddana ocenie stron trzecich. Możemy sobie wyobrazić, że powstałyby organizacje podobne do Consumer Reports czy Underwriters Laboratories [są to niezależne instytucje przeprowadzające testy produktów np. pod kątem bezpieczeństwa czy jakości — przyp. tłum.], które dostarczałyby bardziej wiarygodnych pieczęci aprobaty.
Ekonomiczne kategorie leków Żeby trochę rozjaśnić ten spowodowany przez FDA chaos, uporządkujmy naszą analizę raczej na podstawie kategorii ekonomicznych niż chemicznych lub rządowych klasyfikacji leków. Jak napisałem powyżej, leki mogą być określone jako dobre, złe lub brzydkie. Na przykład do „dobrych” leków należą te, które powstały na wolnym rynku i są na nim produkowane, sprzedawane i używane bez jakiejkolwiek związanej z nimi interwencji państwowej. W tej kategorii można wymienić aspirynę, mleko magnezjowe, Preparation H [lek na hemoroidy — przyp. tłum.] czy laudanum (nalewka z opium). Leki te są charakteryzowane jako produkty o wysokich korzyściach, niskich kosztach i — jak wspominałem wyżej — niskiej „szkodliwości”. Do tej kategorii należałyby także duże rynki alkoholu (to jest piwa, wina i alkoholi destylowanych), marihuany i tytoniu, gdyby nie fakt, że w ostatnich dekadach zostały one w USA poddane olbrzymiej liczbie regulacji. W innym wypadku rynki te byłyby charakteryzowane jako rynki wysokich korzyści, niskich kosztów i niskiego ryzyka „szkodliwości”[8]. Kategoria „złych” leków zawiera te, które powstały, gdy wolny rynek został zastąpiony rządową prohibicją i czarnym rynkiem. Przykładami dla tej kategorii jest kokaina,metamfetamina, heroina czy drinki robione ze środka dezynfekującego do rąk. Rynki tych produktów można scharakteryzować jako rynki o niskich korzyściach, wysokich kosztach i dużej dozie „szkodliwości”. Trzeba jednak zauważyć, że część „szkód” związanych z tymi medykamentami jest „spodziewana”, ponieważ substancje te powszechnie uchodzą za niebezpieczne[9]. Warto także zwrócić uwagę na fakt, że gdyby leki te były udostępnione w „dobrym” środowisku (to jest na rynku) zmniejszyłaby się ich szkodliwość, drastycznie ograniczone zostałyby ich koszty, a związane z nimi korzyści wzrosłyby znacząco. Na przykład firma farmaceutyczna Bayer sprzedawała czystą dawkę heroiny o małej sile działania w formie tabletki, którą można było przepisać nawet niemowlęciu, pomimo że nadal była silnie uzależniająca. Coca-Cola sprzedała miliony sztuk swojego produktu wytwarzanego według oryginalnej receptury, z kokainą jako aktywnym składnikiem. „Brzydka” kategoria składa się z farmaceutyków opracowanych i zarządzanych pod reżimem Amerykańskiej Agencji ds. Żywności i Leków.
Kategorie „brzydka” i „zła” są oczywiście gorsze od „dobrej”, ale na razie powstrzymam się z oceną, która z nich jest najgorsza. Terminy te powinny być raczej rozumiane jako kategorie opisowe środowiska leków i typów oraz źródeł szkód, jakie przynoszą konsumentom. Złe farmaceutyki to te, które posiadają znane słabości i zagrożenia. Wysiłki zmierzające do zlikwidowania takich środków prowadzą jedynie do pogorszenia ich jakości oraz zwiększenia związanego z nimi ryzyka. Na przykład z powodu zwiększonych kar za sprzedaż leki będą mogły mieć mniej cech pożądanych przez konsumentów; mogą stać się mocniejsze i zawierać więcej szkodliwych zanieczyszczeń. Ściślejsza prohibicja prowadzi zatem do obniżenia jakości, zwiększenia siły działania oraz czyni środki lecznicze bardziej toksycznymi i potencjalnie bardziej uzależniającymi. Dlatego też dla naszych celów przyjmujemy, że na złe leki mają wpływ prawa ekonomiczne, które narzucają mniej lub bardziej przewidywalne reakcje przedsiębiorców działających na czarnym rynku. Brzydkie lekarstwa w mniejszym stopniu podlegają prawom ekonomicznym, a w większym biurokratycznej machinie. Biurokracje działają na podstawie przepisów określanych w trakcie procesu politycznego. Stosowanie tych przepisów z pewnością zależy jednak także od bodźców, które działają na biurokratów[10]. Skutki tego biurokratycznego procesu objawiają się nam zarówno jako mechaniczne, w kategoriach procedur, oraz arbitralne, w kategoriach wyników. Innymi słowy, w królestwie FDA zaczyna się robić brzydko. Istnienie poważnych problemów związanych z kontrolą farmaceutyków przeprowadzaną przez FDA zostało już dawno stwierdzone. Po pierwsze, nie zapobiega ona dostaniu się na rynek szkodliwych produktów (mimo że ich działalność jest ukierunkowana w tę stronę, a nie w stronę dopuszczania dobroczynnych produktów na rynek)[11]. Po drugie, podnosi ona koszty wprowadzania nowych leków na rynek, tym samym zwiększając ich ceny i zapobiegając dostaniu się korzystnych farmaceutyków na półki sklepowe. Po trzecie, na długi okres czasu opóźnia wdrożenie takich produktów na rynek. Oznacza to, że z tego powodu chorzy ludzie więcej cierpią i częściej umierają. Po czwarte, uniemożliwia wprowadzenie niszowych farmaceutyków leczących rzadkie schorzenia, ponieważ wysokie koszty i niepewność wyniku testów laboratoryjnych FDA nie mogą być dostatecznie rozdzielone pomiędzy tak nieliczne grono pacjentów. Nie chodzi tu o to, że FDA aprobuje wysoce niebezpieczne leki takie jak talidomid, a utrudnia wprowadzenie leków bezpiecznych i skutecznych. Chodzi o to, że zatwierdzanie leków przez FDA czyni je bardziej niebezpiecznymi. Aprobata tej organizacji tworzy dla firm farmaceutycznych, lekarzy i konsumentów pewnego rodzaju pokusę nadużycia. Pokusa nadużycia powoduje wzrost liczby ryzykownych zachowań. Ubezpieczenie, na przykład, może stworzyć pokusę nadużycia, jeśli skłania ubezpieczoną stronę do podejmowania większego ryzyka lub mniejszych środków ostrożności. Posiadacze telefonów komórkowych, którzy wykupili jego ubezpieczenie, mogą częściej zabierać telefon w niebezpieczne miejsca (np. na plażę) lub mniej uważać na swoje komórki (np. nie używać pokrowców). W przypadku leków aprobowanych przez FDA konsumenci biorą na siebie zwiększone ryzyko, jednakże nie są od niego ubezpieczeni — są jedynie zapewnieni, że nic im nie grozi. FDA nie przyjmuje żadnej finansowej odpowiedzialności wobec konsumentów. Gdy nakłada na koncerny farmaceutyczne duże kary, konsumentom nie są wypłacane żadne odszkodowania. Jeśli FDA zaaprobowało lek jako bezpieczny i skuteczny, dlaczego nabywcy mieliby myśleć inaczej? Są oni w wielce niekorzystnym położeniu, jeśli chodzi o dostęp do informacji, dlatego też nie dziwi, że konsumenci stają się mniej czujni. „Zażyj swój Lipitor i chodźmy do KFC!”. Większość aprobowanych przez FDA leków ma pewne skutki uboczne, wśród których sporo można określić jako niebezpiecznie, a niektóre jako śmiertelne. Zażywanie jednocześnie więcej niż jednego lekarstwa wprowadza ponadto możliwość niebezpiecznego wzajemnego oddziaływania farmaceutyków. Wiele środków farmaceutycznych nie jest efektywnych wobec całej populacji. Sporo z nich nie przechodzi żadnej analizy kosztów i korzyści. Najbardziej niepokojący jest fakt, że aprobata FDA pozwala chronić firmy farmaceutyczne przed odpowiedzialnością za wywołane szkody. Nie są one całkowicie wyłączone z odpowiedzialności, ale zaaprobowanie zarówno leku, jak i jego oznaczenia przez FDA, utrudnia występowanie przeciwko nim z pozwem. Jednakże najpoważniejszym problemem jest opieranie się przez ludzi na lekach z aprobatą FDA zamiast stosowania bardziej skutecznych środków przeciw problemom zdrowotnym, takich jak zmiany w stylu życia. Wiele schorzeń takich jak nadciśnienie, wysoki cholesterol, choroby serca, cukrzyca typu 2może być zwalczanych zmianami diety, otoczenia i ćwiczeniami. Nawet w przypadku raka, choroby wątroby czy artretyzmu powyższe zmiany w stylu życia mogą pomóc, choć oczywiście nie doprowadzą do wyzdrowienia. Dopiero w takich przypadkach powinno się sięgać po leki na receptę. Metoda oparta na zmianach w stylu życia ma tę ogromną zaletę, że nie tylko rozwiązuje pierwotne problemy zdrowotne, ale także pomaga zapobiec występowaniu innych w przyszłości. Na przykład utrata wagi w ramach walki z nadciśnieniem lub cholesterolem pomaga także zmniejszyć ryzyko wystąpienia chorób serca. Zamiast być odpowiedzialnymi za swoją własną opiekę zdrowotną, amerykańscy konsumenci stali się biernymi pochłaniaczami produktów i usług medycznych. Co gorsza, jeśli mają kompleksowe ubezpieczenie zdrowotne i niskie stawki współpłatności [jest to określona przez ubezpieczyciela, niewielka opłata uiszczana za każdym razem, gdy ubezpieczona osoba korzysta z dostępu do usługi medycznej — przyp. tłum.], stają się odporni na cenę jako czynnik odstraszający. Skutkiem tego jest nadkonsumpcja niebezpiecznych produktów. Gdy środki farmaceutyczne stają się substytutem zdrowego stylu życia, poziom opieki zdrowotnej, a raczej „zdrowia”, ciągle się obniża, stąd też wysoki koszt opieki medycznej w Ameryce. Duże koszty opieki zdrowotnej to jeden z najważniejszych problemów gospodarczych USA. Być może stworzyliśmy system „wysokiej jakości”, ale nie spowodował on poprawy jakości naszego zdrowia. W 2010 r. przepisano prawie 4 mld recept — ponad 12 na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko w kraju. Pokusa nadużycia związana z aprobatą FDA jest pogarszana przez ubezpieczenie, ponieważ w jego wyniku mniej niż 7 proc. recept jest wykupywanych za gotówkę, a współpłatności spadły do średniego poziomu 10 USD, co uczyniło leki tanimi substytutami zmiany stylu życia[12]. Ustawa o czystości żywności i leków z 1906 roku miała za zadanie „oczyścić” nasze pożywienie i wyeliminować tak zwane trujące i „patentowane” produkty farmaceutyczne. FDA założono w celu realizacji tych zadań. Stworzono jednak społeczeństwo, które spożywa zanieczyszczoną żywność i pożera tony patentowanych leków.
[1] Proces uzyskiwania aprobaty FDA pokazuje stworzoną przez rząd pokusę nadużyć i jest naruszeniem obowiązującej w systemie common law zasady procedural unconscionability[Dotyczy ona sytuacji, w której występuje duża dysproporcja w sile przetargowej stron podpisujących umowę — ze względu na wiek, wiedzę itp. — którą strona mocniejsza może wykorzystać do ukrycia w treści kontraktu niekorzystnych postanowień. Sąd może orzec, o odejściu od realizacji takiej umowy — przyp. tłum.]. Ma ona zastosowanie w sprawach sądowych, które są tak jednostronne, niesprawiedliwe i szkodliwe, że egzekwowanie wyroku byłoby pogwałceniem sumienia sądu. Zasada procedural unconscionability jest niechętnie przywoływana przez sądy w sprawach cywilnych, gdyż podstawy jej stosowania są niejasne. Odwoływanie się do tej zasady w sprawach cywilnych samo w sobie tworzy pokusę nadużycia, gdyż zakłada ona, że ludzie nie są odpowiedzialni za swoje czyny w podobnych okolicznościach. Libertarianie na ogół sprzeciwiają się używaniu tej doktryny i uważają, że nie należy ona do prawa. Jednakże jest ona częścią systemu common law i mogłaby okazać się całkiem użyteczna przeciwko działaniom rządu, gdyby tylko rządowe sądy chciały podejmować się takich spraw jak proces aprobaty produktów przez FDA czy loterie stanowe.
[2]Ludwig von Mises, Biurokracja, tłum. Jan Kłos, Lublin 1997, s. 65.
[3] Ibidem, s. 125.
[4] Władze wciąż nie rozwiązały sprawy tylenolowych morderstw w Chicago z 1982 r., a FDA nie zdołała odpowiednio ostrzec ogółu społeczeństwa przed zagrożeniami płynącymi z nierozcieńczonego Tylenolu i innych leków przeciwbólowych.
[5] Joseph Mercola, „Collusion Between Pharmaceutical Industry and Government Deepens”, Mercola.com, 2 sierpnia 2012.
[6]Mike Adams, „What the American Medical Association hopes you never learn about its true history”, NaturalNews.com, 23 czerwca 2005.
[7] „Vital Signs: Overdoses of Prescription Opioid Pain Relievers — United States, 1999 – 2008”, cdc.gov, 4 listopada 2011.
[8] Poziom szkód z powodu rządowej interwencji może gwałtownie wzrosnąć. Na przykład państwowe posiadanie i zarządzanie drogami doprowadziło do katastrofalnie wysokiej liczby wypadków samochodowych związanych ze spożyciem alkoholu i innych farmaceutyków.
[9] Ta „spodziewana szkoda” jest szkodą doświadczaną przez konsumentów, którzy są w pełni świadomi grożącego im ryzyka, a mimo to zażyli te leki. Są to jednostki o wyjątkowo wysokiejpreferencji czasowej, więc szkoda nie powinna być w pełni przypisywana samemu produktowi lub zakazowi jego spożywania, ale raczej osobowości takiej jednostki.
[10] Zob. R. Higgs, „Banning a Risky Product Cannot Improve Any Consumer’s Welfare (Properly Understood), with Applications to FDA Testing Requirements”.
[11] Ibidem.
[12] „The Use of Medicines in the United States: Review of 2011″, IMS Institute for Health Informatics, kwiecień 2012.
Mark Thornton Tłumacz: Marcin Moroń
„Brakujące córki” usługujące Niemcom to Polki Nie możemy się zastanawiać czy państwo stać na obniżenie opodatkowania dzieci. Gdyż na pewno nie stać nas państwa polskiego aby być społeczeństwem bez dzieci! Financial Times w piątkowym artykule Henny Sender’a "Tokyo faces weak yen and high bond yields" groźnie konkluduje "Czas nie jest ani po stronie starzejącego się społeczeństwa japońskiego ani jego zadłużenia" ("Time is not on the side either of Japan’s ageing population or its debt burde. O ile w artykule Bloomberga "Demografic Cliff" stwierdzono że Japonia powoli staje się z tego powodu pozbawiana instrumentów polityki fiskalnej, o tyle "demografia na niektórych rynkach wschodzących będzie wspierać trwały wzrost. Podczas gdy kraje rozwinięte będą miały mniej niż trzech pracowników na każdego emeryta w 2025, Brazylia, Indie i Meksyk będą miały od sześć do siedmiu pracowników, zgodnie z US Census Bureau." Również analiza OECD: "LOOKING TO 2060: A GLOBAL VISION OF LONG-TERM GROWTH" nie pozostawia złudzeń. Z powodu zapaści demograficznej Chiny i Indie wyjdą na prowadzenie w wielkości PKB i w sumie będą wytwarzały więcej niż wszystkie kraje OECD, to największym przegranym będzie Japonia. Otóż o ile w 2011 r. Japonia wytwarzała ona 7% PKB krajów OECD i 8 krajów G20 którzy do tej organizacji należą to w 2060 r. będzie to zaledwie 3%, a więc 1/6 wielkości produkcji Indii i 1/9 Chin. Wg tego samego opracowania największym poszkodowanym będzie jednak Polska, której ze względów demograficznych grozi stagnacja przez okres półwiecza. Mimo tych przestróg w Polsce istnieje silne dążenie (samobójcze?) do przeczekania okresu kiedy można jeszcze odwrócić od nas fale tsunami demograficznego, które inaczej zaleją nasze finanse i społeczeństwo. A dane GUS za III kwartał już potwierdzają ostre hamowanie polskiej gospodarki. Silny wpływ na te wyniki ma spadek w budownictwie o 5,8% rok do roku, ale niepokojący jest także spadek inwestycji, spadek w przemyśle oraz utrzymywanie się wzrostu spożycia praktycznie na zerowym poziomie. To gwałtowne hamowanie jest wynikiem nałożenia na siebie - z jednej strony problemu wyczerpywania się środków unijnych, z drugiej spowolnienia gospodarki niemieckiej, od której jesteśmy silnie uzależnieni. Patrząc szerzej, widać wyraźnie, że malejącej aktywności gospodarczej i rosnącemu bezrobociu towarzyszy olbrzymi odpływ Polaków do pracy za granicą. Według niemieckich statystyk w pierwszym półroczu Polacy stanowili najliczniejszą grupę nowych imigrantów na tamtejszym rynku. Na około pół miliona przybyszów - 89 tysięcy stanowili obywatele polscy. To pokazuje, że na Polskę zaczynają oddziaływać dwa istotne mega-trendy. Z jednej strony, załamanie demograficzne i brak młodego pokolenia, które nie widzi tu dla siebie perspektyw, oraz to sygnał dla inwestorów, że w Polsce nie będzie rynku, nie będzie zysków, a więc inwestycje w Polsce stają się nieopłacalne. Zwróćmy uwagę - w naszym kraju praktycznie od pewnego czasu nie są alokowane żadne poważniejsze inwestycje, za wyjątkiem infrastrukturalnych, które są finansowane ze środków unijnych, czyli publicznych. Drugi mega-trend polega on na tym, że w miarę starzenia się społeczeństw zachodnich coraz mocniej zasysają one pracowników z Polski. Dotyczy to zwłaszcza kobiet do opieki nad ludźmi starszymi. Dzieje się to przed czym ostrzegaliśmy w programie gospodarczym PiS z 2005, że kontynuowanie polityki antyrodzinnej w Polsce spowoduje podwójną tragedię naszego społeczeństwa. Gdy z jednej strony nie mając dzieci sami skazujemy się na konsekwencje braku zabezpieczenia emerytalno-rentowego, a z drugiej strony proces ten nasili zapotrzebowanie na młodzież ze strony bogatych społeczeństw zachodnich do których wyemigrują resztki naszych dzieci. Wg serwisu Deutsche Welle zapaść demograficzna w Niemczech powoduje że o 5% rocznie rośnie zapotrzebowanie na pracowników opieki w domach starców w Niemczech. „Lukę, jaką spowodowały lata błędnej polityki rodzinnej, wypełniają dziś głównie Polki, te "brakujące córki", jak mówi o nich Werner Tigges.” Obecnie pracuje ich od 200 tyś. do pół miliona i wzrasta, w sytuacji jak je określa Stefan Schwarz „zatrudnienie Polek graniczy z handlem ludźmi”. Nic dziwnego gdyż jakimś dziwnym trafem: „Minimum płacowe wobec pomocy domowych w Niemczech nie istnieje, nie ma tym samym problemu dumpingu płacowego. - Jeżeli ktoś gotowy jest do pracy za €5 na godzinę, nie jest to w Niemczech przestępstwem - tłumaczy Klaus Salzsiedler z Federalnego Urzędu Celnego w Kolonii.” Wiadomo córkom nie trzeba płacić jak brak pieniędzy. Niemniej pytaniem pozostaje kto będzie nam pomagał w przeżyciu starości kiedy sami córek nie mamy a ich resztkę wyślemy do Niemiec przy tak wzrastającym zapotrzebowaniu na nie u naszych bogatych sąsiadów. Na zapobiegnięcie wpadnięcia w przepaść demograficzną czasu nie mamy za wiele, gdyż panie z wyżu solidarnościowego już obecnie mają 30 lat i za parę lat następne pokolenie aby utrzymać zastępowalność pokoleń będzie musiało mieć przeciętnie 4 dzieci, a nie 2,1 w rodzinie. Inaczej jego odbiciem po stronie Polski będzie klincz demograficzno-finansowy w który wpadniemy. Starzejące się polskie społeczeństwo wymagać będzie coraz wyższych nakładów na emerytury i służbę zdrowia, ale nie będzie miało skąd czerpać tych środków, ponieważ młodych z powodu załamania demograficznego będzie ubywać, a ci , co pozostaną w kraju będą stanowić tak wąską grupę, że nie udźwigną koniecznego zwiększenia podatków i także wyjadą nasilając procesy emigracyjne. Bez odejścia od forsowania polityki antyrodzinnej nie naprawimy sytuacji służby zdrowia, bytu emerytów jak i finansów publicznych – staniemy się krajem w stanie likwidacji. Nie możemy zwlekając cały czas się zastanawiać czy państwo na to stać. Gdyż na pewno nie stać nas państwa polskiego aby być społeczeństwem bez dzieci! Cezary Mech
O „Uważam Rze” na poważnie Ponieważ kilka dni byłem zagranicą dopiero teraz mogę skomentować burzę w szklance wody, jaką była w minionym tygodniu wymiana redakcji w tygodniku „Uważam Rze”. I muszę postawić tezę zupełnie inną niż wszyscy. Redakcja została wymieniona najprawdopodobniej z przyczyn finansowych. Myślę, że jestem w stanie oszacować koszty wydawania takiego pisma. Rok temu zajmowałem się powstawaniem tygodnika „Wręcz Przeciwnie” właśnie od strony finansowej. Myśleliśmy o takiej inwestycji od dłuższego czasu i nie ma, co ukrywać, że pojawienie się „Uważam Rze” nasze plany, w jakim sensie pokrzyżowało. Zwłaszcza, że było to pismo za 2,90 zł. Przeliczyłem wtedy koszty wydawania tego tygodnika przyjmując za podstawę warunki, jakie nam udało się wynegocjować (druk na pewno mieliśmy w podobnej cenie, prowizje dystrybucyjne mogli mieć minimalnie lepsze, ale też i gorsze) i wyszło mi, że przy jego parametrach właściciel dokłada do interesu minimum pół miliona złotych miesięcznie (bez uwzględnienia wpływów z reklam oraz kosztów redakcyjnych – ich po prostu nie znałem). Pismo podniosło cenę na 3,90 dopiero kilka miesięcy temu, co moim zdaniem zaledwie pokrywa koszty druku, a trzeba też pamiętać, że pewien spadek sprzedaży pisma jednak nastąpił. Wynika z tego, że właściciel dołożył do interesu przez pierwsze 14 miesięcy minimum 7 milionów, a być może dokładał także później. Co ciekawe teza o tym, że właściciel pisma „chodzi na pasku rządu” nie znajduje potwierdzenia w ilości reklam znajdujących się w „Uważam Rze”. Nie pojawiły się tam masowo państwowe reklamy, które być może uratowałyby tę redakcję. Co mógł zrobić w tej sytuacji Grzegorz Hajdarowicz? Mógł albo pozbyć się pisma, albo zmniejszyć koszty. I, jak się okazuje, rzeczywiście najpierw zaproponował Pawłowi Lisickiemu odkupienie tygodnika. Jednak Lisicki się na to nie zdecydował – co jest o tyle dziwne, że gdyby naprawdę był przekonany, że to taki znakomity interes, to wziąłby go przecież w ciemno, a te symboliczne kilka milionów za przejęcie – a być może nawet mniej – skądś by znalazł. Wobec braku możliwości sprzedaży Hajdarowicz postanowił radykalnie zmniejszyć koszty. Ponieważ w kwestii druku czy rabatów nie miał specjalnie ruchu postanowił zmniejszyć koszty osobowe zaczynając od wymiany naczelnych (jak niesie wieść gminna, stanowiły one dużą część kosztów osobowych – nowy naczelny zarabia ponoć znacznie mniej). Wywołało to reakcję łańcuchową – być może nawet dla Hajdarowicza niespodziewaną. Koszty osobowe spadły, więc wprawdzie prawie do zera, ale może to zaszkodzić pismu, gdyż przynajmniej część czytelników „Uważam Rze” może się od niego odwrócić. Chociaż może też być inaczej. W każdym razie gadanie o wolności słowa – znalazłem kuriozalną wypowiedź Cezarego Gmyza, że Jan Piński jest zły bo na Nowym Ekranie publikowano teksty… antysemickie – nie ma żadnego sensu, bo po pierwsze Piński jest jeszcze bardziej opozycyjny niż dotychczasowa, propisowaska redakcja, a po drugie ona też stosowała się przecież do zasad politycznej poprawności. A na to wszystko nałożyła się jeszcze awantura związana z organizowaniem innego pisma przez część redakcji. Właściciel słusznie nie chciał tego tolerować. Charakterystyczne zresztą, że to pismo wcale nie jest wydawane przez dziennikarzy, tylko przez duży koncern, który ostatnio sponsoruje także lewicowy „Przegląd”. Tomasz Sommer
KGB w Watykanie - Nawet najwięksi krytycy soboru w świecie zachodnim nie zdają sobie sprawy jak przejrzysty dla Moskwy był sobór, jak skuteczni byli komuniści w rozpoznaniu Vaticanum II i jak obszernym bieżącym materiałem źródłowym dysponowali – mówi PCh24.pl dr hab. Sławomir Cenckiewicz.
Jak głęboko oddziaływała KGB – owska agentura podczas trwania Soboru Watykańskiego II? Trudno powiedzieć jak głęboko sięgały macki bezpieki podczas soboru. Pracując od wielu lat nad książką poświęconą stosunkowi komunistów do soboru, staram się zrekonstruować źródła agenturalne wykorzystywane przez bezpiekę PRL. Wydaje się, że w latach 1962-1965 do Rzymu przerzucono około 50 dość sprawnych i wpływowych źródeł, choć wokół soboru okazjonalnie i z pozycji kraju pracowało ich kilkakrotnie więcej. Do tego dochodzi agentura sowiecka, z reguły nieujawniania „bratnim służbom” z wyjątkiem wspólnych operacji (Sowieci przy pomocy Warszawy przerzucali swoją agenturę kościelną na Zachód), oraz źródła prowadzone przez Bułgarów, Czechów i Słowaków, Węgrów i tak dalej. Łącznie była to pewnie całkiem spora armia ulokowanych w sercu Kościoła szpiegów. Prowadzono też nasłuch radiowy, monitorowano sesje episkopatów narodowych podczas soboru, śledzono hierarchów w Rzymie, lustrowano domy, w których się zatrzymywali podczas sesji soborowych i prac w komisjach, kopiowano tysiące dokumentów, które agentura musiała na bieżąco tłumaczyć z łaciny, włoskiego i francuskiego, a nawet prowadzono rozpoznanie konklawe po śmierci Jana XXIII… Nieprzypadkowo w wytycznych KGB wobec soboru z 1963 r. czytamy: „w celu umocnienia rozłamu i destrukcji podwalin w kościele katolickim [pisownia oryginalna – przyp. S. C.] poprzez agenturalne i inne możliwości podtrzymywać istniejące wśród liberalnego duchowieństwa katolickiego za granicą tendencje do internacjonalizowania Kurii Rzymskiej, przeciwko nasileniu w niej kardynałów włoskich, w celu włączenia w jej skład przedstawicieli kościołów katolickich innych krajów, włączając kraje obozu socjalistycznego”. Szeroko pojętą agenturę, w tym tak zwane źródła oficjalne, sygnalne, doraźne czy wpływu, wykorzystywano do inspiracji prasy napuszczanej często na „integrystów”, rozpoznania podziałów, tendencji i frakcji soborowych czy zdobywania „wyprzedzających” informacji na przykład schematów i projektów dokumentów dyskutowanych w odpowiednich komisjach soborowych. Nawet najwięksi krytycy soboru w świecie zachodnim nie zdają sobie sprawy jak przejrzysty dla Moskwy był sobór, jak skuteczni byli komuniści w rozpoznaniu Vaticanum II i jak obszernym bieżącym materiałem źródłowym dysponowali. Proszę sobie wyobrazić – mówię o tym po raz pierwszy – że jednym z nieoficjalnych i nieświadomych źródeł osobowych warszawskiej bezpieki był kierujący centrum informacyjnym soboru ojciec Ralph Michael Wiltgen, autor znakomitej książki Ren wpada do Tybru. Jego skutecznym i operatywnym opiekunem z ramienia wywiadu PRL był Ignacy Krasicki ps. „Witold”, który uzyskiwał od ojca Wiltgena materiały, sugestie, naprowadzenia, wyprzedzające informacje i plotki. W jednej z analiz wywiadowczych z 1964 r. czytamy, że „nie wynika, by Wiltgen dążył do celowej dezinformacji czy inspiracji, gdyż w tym wypadku unikałby podawania danych, które stosunkowo szybko mogą być sprawdzone (sobór)”.
Jakie cele chciała osiągnąć Moskwa poprzez agenturalne oddziaływanie na Sobór Watykański II. Kogo wspierano, a kogo dezawuowano? To bardzo obszerne zagadnienie, ale można powiedzieć, że komunistom zależało przede wszystkim na utrzymaniu progresistowskiego kursu soboru. Ze względu na jego rewolucyjność na bieżąco starali się nawet propagować idee soborowe w celu pogłębienia sporów wewnątrz Kościoła. Robili tak nawet na terenie Związku Sowieckiego, gdzie KGB nakazała „wzmóc agenturalno-operacyjną pracę w kościele katolickim i uniackim planując między innymi prowadzenie takich przedsięwzięć, które umożliwiałyby publiczne wystąpienia księży w kościołach z poparciem soboru i jego uchwał”. Stąd też w swoich działaniach prowadzonych podczas soboru i wokół niego bolszewicy starali się osłabiać „integrystów” skupionych wokół Coetus Internationalis Patrum, których wspierali tacy. kardynałowie jak Ottaviani, Ruffini i Siri. Wrogiem numer jeden był oczywiście Ottaviani. W jego charakterystyce wywiad PRL konstatował: „jest sztandarową postacią obozu prawicy i konserwy watykańskiej. Zajmuje absolutnie nieprzejednane stanowisko w sprawach jakichkolwiek zmian w obecnej strukturze kościoła katolickiego. Jest przeciwny zjednoczeniu wyznań chrześcijańskich, gdyż uważa, że osłabiłoby to spoistość kościoła. Zażarty przeciwnik jakichkolwiek rozmów i rokowań z obozem państw socjalistycznych. (…) Opracowane przezeń schematy były przedmiotem ostrych ataków na soborze, zarówno ze strony lewicy, jak i centrum. Poniósł poważną porażkę prestiżową, gdy ojcowe soboru powitali oklaskami przerwanie mu wystąpienia po upływie regulaminowych 10 minut. Drugą jego porażką było wycofanie przez papieża schematu o źródłach objawienia”. Z kolei kardynał Alfrink, prymas Holandii, który przerwał wystąpienie Ottavianiego był ulubieńcem bolszewików: „już od pierwszych dni soboru stało się jasne, że kard. Alfrink wraz z szeregiem kardynałów niemieckich i francuskich – zdecydowany jest wystąpić przeciw koncepcjom wypracowanym przez Kurię Rzymską. W czasie dyskusji nad liturgią, Alfrink wystąpił z dezyderatem wprowadzenia języków narodowych do obrzędów kościelnych, za umiędzynarodowieniem Kurii i zwiększeniem roli świeckich. Jako przewodniczący na XIX zebraniu plenarnym przerwał wystąpienie kard. Ottavianiego po upływie regulaminowych 10 minut, wywołując tym gniew sekretarza Św. Oficjum. Domagał się zdjęcia schematu Ottavianiego »O źródłach objawienia« określając ten schemat jako »mały scholastyczny wstęp do Pisma Świętego«. Kardynał Alfrink jest niewątpliwie jedną z czołowych postaci lewicy w kościele katolickim”. Innym faworytem Moskwy był kardynał Bea: „w czasie dyskusji na soborze zaatakował opracowane przez Ottavianiego schematy, jako »niezgodne zarówno z osiągnięciami w dziedzinie badań nad Pismem Świętym, jak i z duchem ekumenicznym. Kard. Bea przypisuje się niechętny stosunek do kard. Wyszyńskiego, któremu Bea zarzuca jakoby wrogość wobec projektów połączenia kościoła katolickiego z prawosławiem”. Również kardynał Montini budził szacunek komunistów: „atakuje konserwatyzm i zacofanie konserwatystów w kurii. Opowiada się również za ułożeniem stosunków między Watykanem a państwami socjalistycznymi na bazie współistnienia i porozumienia”. Podobnych charakterystyk czołowych postaci soboru, które jasno ukazują sympatie komunistów, jest tysiące.
Jakie były działania SB wobec polskich ojców soborowych? Każdego z polskich biskupów i ich doradców kontrolowano w ramach specjalnie założonej „teczki soborowej” (niezależnie od tzw. TEOK). Do tego dochodziła dość złożona i wyszukana polityka paszportowa, w której uwzględniano zarówno program kolejnych sesji soborowych i prac w komisjach, jak i poglądy prezentowane przez biskupów na dany temat będący przedmiotem zbliżających się obrad. W ten sposób tajne służby chciały wpływać na układ sił podczas głosowań. Całością wspólnej operacji Departamentu IV i Departamentu I MSW o kryptonimie „Concillio” kierował płk Stanisław Morawski, do którego spływały zresztą meldunki nie tylko z Rzymu, ale również z jednostek krajowych SB rozpracowujących poszczególne kurie biskupie. Starano się kontrolować i monitorować udział Polaków w sesjach plenarnych i komisjach soborowych oraz w spotkaniach „pozasoborowych” - z papieżem i kurialistami, polskimi biskupami pracującymi poza Polską, z przedstawicielami innych episkopatów i emigracji. Sporą uwagę przywiązywano również do rozpoznania stosunku papieża i Kurii Rzymskiej do poszczególnych hierarchów i relacji z PRL. Poza tym permanentnie dążono do zakwestionowania autorytetu prymasa Wyszyńskiego wśród polskich i pozostałych ojców soborowych. Temu służyła chociażby opisana przeze mnie przed laty sprawa antymaryjnego memoriału, kolportowanego wśród ojców soborowych pod koniec 1963 r. Jego pomysłodawcą był bliski współpracownik Władysława Gomułki Zenon Kliszko, który w 1963 r. wysunął propozycję przygotowania dokumentu na temat rzekomego „wypaczenia przez Wyszyńskiego kultu maryjnego w Polsce”. Wiele wskazuje na to, że pomysł ten miał związek z niepokojem Moskwy spowodowanym pomysłem kilku biskupów, w tym kardynała Wyszyńskiego, by ogłosić nowy dogmat maryjny o Współodkupicielstwie i Wszechpośrednictwie Najświętszej Maryi Panny. W charakterystyczny dla bezpieki sposób przedstawiano wówczas maryjność prymasa, która miała rzekomo zmierzać do „deifikacji Marii, zrównania jej z bogiem-ojcem, co w konsekwencji prowadziłoby do nowego układu trójcy: ojciec-matka-syn, z wyeliminowaniem ducha świętego, a w praktyce kościelnej niektórych krajów do pełnej matriarchalizacji dogmatyki katolickiej. […] Jest to typowy wyraz katolicyzmu matriarchalnego, najbardziej zacofanego, który występuje dziś już tylko na obszarach prymitywnej religijności (tzw. religijności uczuciowej, a nie rozumowej), jak Polska, południowa Hiszpania (bez Katalonii, Asturii i Kraju Basków), południowe Włochy wraz z Sardynią oraz kraje Ameryki Łacińskiej”. Podobnych prowokacji było na soborze więcej. Co ciekawe, jedną z najbardziej znienawidzonych postaci wśród polskich biskupów był wówczas bp Franciszek Jop, który przewodniczył Komisji Liturgicznej Episkopatu Polski. Komuniści intrygowali przeciw niemu ze względu na jego zdecydowaną postawę wobec reform liturgicznych. „W dyskusji nad schematem o liturgii opowiedział się za utrzymaniem łaciny” – niepokoiła się bezpieka.
Lansowana jest teza, że radykalne złagodzenie przez Kościół stosunku do komunizmu, jakie dokonało się na Soborze Watykańskim II, ułatwiło życie katolikom w krajach komunistycznych. Czy ta teza jest uprawniona? W moim przekonaniu jest ona nazbyt optymistyczna. Zwolennicy tej tezy niechętnie odnotowują fakt, że istnieje ścisła korelacja pomiędzy początkiem Vaticanum II a nowym otwarciem w prowadzonej przez komunistów walce z Kościołem. Zauważmy, że antykościelny Departament IV MSW powstał w PRL na kilka miesięcy przed początkiem soboru. Z kolei Moskwa nigdy wcześniej nie prowadziła tak zaawansowanych działań dezintegracyjnych wobec Stolicy Apostolskiej i episkopatów imperium sowieckiego jak w okresie soborowym i posoborowym. W Archiwum Mitrochina czytamy, że szef KGB Andropow pod koniec lat 60. zatwierdził specjalny plan operacji przeciwko Watykanowi, który „przewidywał również realizację szeregu »środków aktywnych«. KGB otrzymało polecenie znalezienia sposobów na skłócenie duchownych, przebywających na emigracji w Rzymie, z unitami i katolikami, mieszkającymi w Związku Sowieckim”. Bez posoborowego chaosu, który jest następstwem rewolucji doktrynalnej Vaticanum II, zwłaszcza tej związanej z ekumenizmem i wolnością religijną, nie byłoby to możliwe na taką skalę. Zdrada zepchniętych do podziemia katolików chińskich i wietnamskich, „polityka wschodnia” kardynałów Koeniga i Casarolliego usuwających ze stolic biskupich hierarchów niechętnych komunistom, renegocjacja konkordatów i upadek państw katolickich, wreszcie duchowe męczeństwo kardynałów Mindszentego i Slipija pozbawionych swoich owiec oraz morderstwa dokonywane na polskich kapłanach jeszcze w latach 80., są widzialnym znakiem tej posoborowej tragedii i flirtu z bolszewikami. Aby to jednak na nowo zanalizować i wykazać niezbędna jest swego rodzaju wrażliwość tradycjonalistyczna, która pozwoli badaczom spojrzeć na sobór i jego następstwa takim, jakim one były w rzeczywistości. Ufam, że dopomoże nam w tym szczególnie orędownictwo męczenników meksykańskich, hiszpańskich i chińskich, którzy oddali swoje życie za Chrystusa Króla i Jego święty Kościół katolicki ginąc z rąk bolszewików. Viva Cristo Rey!
Rozmawiali: Mateusz Ziomber, Krzysztof Gędłek
TRZY PYTANIA do Macierewicza. "Strona rosyjska może przekazać Polakom dowolne próbki, z dowolnymi śladami" wPolitycepl: Naczelna Prokuratura Wojskowa informuje, że w środę 5 grudnia polska strona otrzyma w Rosji próbki pobrane w czasie ostatnich badań wraku tupolewa. Jakie mamy gwarancje, że otrzymamy rzeczywiście materiał pobrany przez polskich biegłych? Antoni Macierewicz: Przede wszystkim należy powiedzieć, że widzę w działaniu prokuratury coraz większy wpływ elementu propagandowo-PRowskiego. W środę w Sejmie odbywa się posiedzenie komisji sprawiedliwości. Tam prokuratura ma wytłumaczyć, dlaczego wprowadziła w błąd opinię publiczną. Taki był skutek wypowiedzi prokuratura Szeląga, który stwierdził, że w Smoleńsku nie stwierdzono śladów materiałów wybuchowych. Jak pamiętamy, odegrało to kluczową rolę w całej operacji dezinformacji, zamieszania i uniemożliwieniu dojścia do prawdy. Jednocześnie konferencja prokuratury była otwarciem możliwości przekazania Polsce dowolnych rzeczy z Rosji.
Dlaczego? Dlatego, że prokurator Szeląg na konferencji przedstawił sprawę tak, jakby urządzenia w Smoleńsku mogły wykryć zarówno materiały wybuchowe, jak i ślady kremu do golenia czy perfum. W związku z tym strona rosyjska może przekazać Polakom dowolne próbki, z dowolnymi śladami. I ma alibi w postaci wypowiedzi najważniejszych prokuratorów w tej sprawie. Oni nie będą mogli kwestionować wyników w tej sprawie, nie będą mogli kwestionować tego oszustwa. Słowa o piance i perfumach powiedział prokurator, który od początku obserwuje działania strony rosyjskiej, zna skalę oszustwa i nieprawidłowości Rosjan. On wie, że sfałszowano czarne skrzynki, wie o tym, że sfałszowano protokoły sekcji zwłok, wie o tym, że Rosjanie zamieniali zwłoki, że cięli wrak. On wie więc, że słowa o namiocie, kremie do golenia i perfumach dają Rosjanom alibi do dowolnego działania.
Czym to będzie skutkowało? Nie chcę mówić, że dostaniemy z Rosji krem do golenia. Ja nie wiem, co my dostaniemy. Wiadomo jednak, że prokuratura nie zabrała ze sobą próbek, kłamała na konferencji prasowej i nie umożliwiła rodzinom zapoznania się z odczytami urządzeń używanych w Smoleńsku. Te odczyty są dostępne w Polsce. Prokuratura odrzuciła również wniosek o badanie ciała ks. prof. Rumianka tymi samymi urządzeniami, jakich używano w Smoleńsku. Odmówiła, ponieważ odczyt byłby natychmiastowy i znany byłby również pełnomocnikowi oraz rodzinie. Rodziny mogłyby się zapoznać z tym, czy w ciele ks. prof. są ślady materiałów wybuchowych czy też ich nie ma. Mamy do czynienia ze świadomym działaniem prokuratury na szkodę śledztwa i na szkodę naświetlenia prawdy. Czy Rosjanie dadzą nam prawdziwe próbki, czy sfałszowane - to nie jest już ani w rękach naszych, ani prokuratury. To zależy jedynie od Rosjan. Po raz kolejny kluczowe rozstrzygnięcia w sprawie śledztwa smoleńskiego oddano w ręce rosyjskie. Tak wygląda całe śledztwo. Rozmawiał KL
TYLKO U NAS alarmujące opinie dot. nowelizacji ustawy o ABW. Senat chce dać Agencji znacznie większe możliwości inwigilacji obywateli! W Sejmie od lipca trwają prace nad senackim projektem nowelizacji ustawy o ABW i AW. Jak wynika z opinii zamówionych przez Kancelarię Sejmu, projekt może mieć niebezpieczne skutki. Jego wejście w życie będzie zwiększało możliwości inwigilowania obywateli przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Oficjalnie chodzi o dostosowanie ustawy o ABW i AW do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, który 15 listopada 2010 roku badał dotychczasową ustawę. W swoim postanowieniu sędziowie wskazali na błędy w prawie i nakazali zmiany w ustawie. TK chodziło o dwa przepisy ustawy: art. 5 ust. 1 pkt 2 lit. b oraz art. 27 ust. 1. Art. 5 ust. 1 pkt 2 lit. b przewiduje, że „do zadań ABW należy rozpoznawanie, zapobieganie i wykrywanie przestępstw godzących w podstawy ekonomiczne państwa”. Natomiast związany z nim art. 27 ust. 1. stanowi, że „Przy wykonywaniu czynności operacyjno-rozpoznawczych, podejmowanych przez ABW w celu realizacji zadań określonych w art. 5 ust. 1 pkt 2, gdy inne środki okazały się bezskuteczne albo zachodzi wysokie prawdopodobieństwo, że będą nieskuteczne lub nieprzydatne, sąd, na pisemny wniosek Szefa ABW, złożony po uzyskaniu pisemnej zgody Prokuratora Generalnego, może, w drodze postanowienia, zarządzić kontrolę operacyjną”. Po orzeczeniu TK Senat opracował projekt ustawy, który miał w zamyśle "wykonanie obowiązku dostosowania systemu prawa do orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego". W projekcie zmieniono artykuł mówiący o zadaniach ABW oraz sposób stosowania kontroli operacyjnej. W zamyśle Trybunału w nowelizacji należało opracować konkretny katalog, który nakładałby na ABW jasne ramy działania. Niestety jednak w opiniach dotyczących projektu nowelizacji powtarza się niepokojąca teza: nowelizacja buduje jeszcze mniej przejrzysty zbiór wykroczeń i czynności, którymi może zajmować się Agencja. W pismach sejmowych znajdują się opinie, które wskazują, że nowela może przyczyniać się do zwiększenia stopnia inwigilacji w Polsce. W informacji o konsultacjach, jakim poddany został projekt, zamieszczono informacje o opiniach na jego temat. Tam czytamy:
Minister Sprawiedliwości i Prokurator Generalny zwrócili uwagę, że wprowadzenie katalogu konkretnych czynów zabronionych do ustawy nie spełnia wymogów wynikających z postanowienia TK. (...) Wiele podmiotów, w tym Helsińska Fundacja Praw Człowieka, zwróciło uwagę na zbyt rozbudowany katalog czynów zabronionych uprawniających do kontroli operacyjnej. Ostatecznie przyjęto projekt z poprawkami zaproponowanymi przez Ministra Spraw Wewnętrznych, z nieznacznym tylko zawężeniem katalogu czynów zabronionych uprawniających ABW do kontroli operacyjnej. W opinii ABW katalog ten nie poszerza dotychczasowego zakresu możliwości stosowania kontroli operacyjnej. Różnica jest tylko taka, że dotychczas był on określony ogólnikowo, co było niezgodne z Konstytucją, projekt wylicza zaś w katalogu konkretne czyny zabronione, które i tak dotychczas mogły być podstawą kontroli operacyjnej. Jednak zmiany wprowadzone do projektu, na wniosek MSW, zdaniem ekspertów z Biura Analiz Sejmowych oraz Sądu Najwyższego nie zmieniają negatywnego wydźwięku projektu. W opinii BAS czytamy m.in.:
Projektowany przepis 5 ust.
Stanisław Żaryn
Już 7 debata Prawa i Sprawiedliwości tym razem o energetyce
1. Wczoraj tuż przed Barbórką odbyła się już 7 debata organizowana przez Prawo i Sprawiedliwość, tym razem poświęcona przyszłości polskiej energetyki i górnictwa, a także bezpieczeństwu energetycznemu kraju. Ta debata ekspercka została zorganizowana w zabytkowej kopalni „Guido” w Zabrzu, będącej jedną z największych atrakcji turystycznych woj. śląskiego, ponad 300 metrów pod ziemią. Wzięli w niej udział ludzie zajmujący się tą problematyką jako eksperci ale także piastujący w przeszłości ważne funkcje ministerialne jak Janusz Steinhoff wicepremier i minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka czy Jerzy Markowski wiceminister gospodarki w rządach SLD ale także długoletni dyrektor kopalni węgla kamiennego Budryk. Obecni byli związkowcy zarówno z Solidarności (jak przewodniczący Piotr Duda czy szef regionu Śląsko-Dąbrowskiego Dominik Kolorz) jak i OPZZ oraz innych central związkowych, a także posłowie Prawa i Sprawiedliwości z regionu śląskiego. Był także obecny kandydat na premiera rządu technicznego prof. Piotr Gliński, a prezesa Kaczyńskiego (nieobecnego tym razem ze względów osobistych), reprezentował tym razem przewodniczący klubu Mariusz Błaszczak.
2. Wprowadzenie do dyskusji wygłosił prof. Gliński, przypominając 3 filary programu energetycznego Prawa i Sprawiedliwości: bezpieczeństwo energetyczne kraju, niezależność Polski pod względem surowcowym, a także zapewnienie możliwie taniej energii gospodarce i obywatelom oraz utrzymanie stabilnych miejsc pracy w tym sektorze. Zwrócił uwagę, że poszczególne przedsięwzięcia z tych trzech obszarów powinny być realizowane jednocześnie, przy czym siły i środki państwa powinny być skoncentrowane na wydobywaniu i wykorzystywaniu w gospodarce krajowych surowców: węgla, gazu konwencjonalnego i łupkowego, a także powinna być konsekwentnie prowadzona dywersyfikacja źródeł dostaw surowców energetycznych z zagranicy. Dopiero tak zarysowanej strategii działania w energetyce i przemysłach surowców energetycznych, powinien być podporządkowany program inwestycyjny finansowany zarówno ze środków budżetowych, środków unijnych, a także środków firm tego sektora, w których udziały ma Skarb Państwa.
3. W dyskusji zwracano uwagę, na ogromne zdekapitalizowanie polskiego górnictwa (bez inwestycji w ciągu 10 najbliższych lat trzeba będzie zamknąć aż 10 kopalń węgla kamiennego), a także energetyki (według Steinhoffa sektor elektroenergetyczny jest zdekapitalizowany aż w 75%) w szczególności linii energetycznych (co powoduje liczne wyłączenia dostaw energii) i jednocześnie prowadzonej od 5 lat przez obydwu ministrów skarbu z Platformy (Aleksandra Grada i Mikołaja Budzanowskiego) wręcz „grabieżczej” polityki dywidendowej, która pozbawia środków inwestycyjnych firmy tego sektora będące spółkami z udziałem Skarbu Państwa. Duża część debaty była poświęcona skutkom unijnego pakietu klimatyczno – energetycznego dla polskiego sektora węglowo – energetycznego, podpisanego przez premiera Tuska w grudniu 2008 roku w Brukseli. Konieczność 20% redukcji emisji CO2 do roku 2020 wymaga ogromnych nakładów inwestycyjnych, a to z kolei będzie windowało ceny energii dla przedsiębiorców (tu jest już swoboda kształtowania cen przez producentów energii) ale także dla gospodarstw domowych (te ceny reguluje jeszcze URE). Co więcej zgodą na pakiet klimatyczny w tym kształcie premier Tusk dał Komisji Europejskiej swoisty „palec”, a teraz bierze ona już „rękę” chcąc już bez udziału Polski, podwyższyć redukcję emisji CO2 o 30% do roku 2020 i wprowadzić tzw. dekarbonizację energetyki do roku 2050, co oznaczało by śmierć dla naszego górnictwa ale także wielu innych branż naszej gospodarki.
4. W dyskusji przewijało się wiele innych ważnych dla tego sektora wątków, które nie sposób omówić w tak krótkim tekście, w każdym razie była to kolejna merytoryczna debata, toczona przy znikomym zainteresowaniu mediów. Oczywiście na sali były kamery wszystkich stacji telewizyjnych ale do opinii publicznej przedostały się tylko króciutkie wzmianki o tym, że taka debata miała miejsce. Media głównego nurtu z jednej strony od miesięcy wręcz żądają od sił politycznych zasiadających w Sejmie merytorycznych zachowań i w sytuacji kiedy Prawo i Sprawiedliwość konsekwentnie organizuje takie problemowe debaty eksperckie, pięć kolejnych, nie znalazło zainteresowania tych mediów.
Przedarły się do opinii publicznej tylko dwie pierwsze (debata ekonomistów i debata o ochronie zdrowia) ale ponieważ to właśnie po nich, znacząco poprawiły się notowania Prawa i Sprawiedliwości, jakiś „wajchowy” zdecydował, że następne, żeby nie wiem jak, były merytoryczne, już zostaną przemilczane. Kuźmiuk
Trybunał Stanu dla Tuska Już piąty rok obserwujemy premiera Donalda Tuska. Jego grę w piłkę nożną, wizyty gospodarskie, jazdę tuskobusami, otwieranie „orlików” i fragmentów dróg. Od czasu do czasu media pokazują slapstickowe obrazki z obrad Rady Ministrów, z których wynika, iż Tusk także rządzi i kieruje państwem. Jednak z biegiem czasu widać, że robi to z widoczną niechęcią i irytacją. Co więcej – w sferze administrowania Polską, oprócz dbania o swój wizerunek, nie robi nic Pal licho, gdy zaniechania te dotyczą gospodarki. Przedsiębiorczy Polacy radzili sobie za komuny, poradzą sobie i teraz, w czasach premiera, który w 2008 r. publicznie stwierdził, że popiera znane hasło byłego prezydenta USA Billa Clintona „Gospodarka, głupcze”. W 2012 r. bardzo jasno widzimy prawdziwość tego powiedzenia. Dużo gorzej, jeżeli premier nie wykonuje swoich ustawowych i konstytucyjnych kompetencji w sferze bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego państwa. Tragicznie zaś, gdy kompetencje w tym zakresie, wbrew zapisom praw, przekazuje osobie, która nie może ich realizować. Taka sytuacja ma miejsce w zakresie kontroli i nadzoru premiera nad służbami specjalnymi.
Dlaczego nie było koordynatora Od początku swojego urzędowania w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów pod koniec 2007 r. Donald Tusk nie wiedział lub nie chciał wiedzieć, jak zgodnie z przepisami obowiązującego prawa nadzorować, koordynować i kontrolować polskie służby specjalne. Mimo że zgodnie z Konstytucją RP oraz ustawami, w tym o ABW i AW, o CBA, czy SKW i SWW, kompetencje w tym zakresie jednoznaczne przypisane są prezesowi Rady Ministrów lub powołanemu ministrowi-koordynatorowi służb specjalnych. Kim jest minister-koordynator służb specjalnych? To członek Rady Ministrów, którego zakres działania, wyznaczony na podstawie ustawy o Radzie Ministrów, obejmuje zadania związane z działalnością służb specjalnych. Nie może zatem być koordynatorem służb specjalnych minister członek Rady Ministrów kierujący działem administracji rządowej – np. minister sprawiedliwości, spraw wewnętrznych czy obrony narodowej. W latach 2005–2007 ministrem-koordynatorem służb specjalnych był śp. Zbigniew Wassermann. Po wygraniu wyborów parlamentarnych przez Platformę Obywatelską i zmianie rządu w 2007 r. ministra takiego nie powołano do dziś. Powszechnie uważa się, że w okresie od 16 listopada 2007 r. do 11 stycznia 2008 r. takim koordynatorem był Paweł Graś – obecny rzecznik rządu. Nie jest to prawda. Był on tylko sekretarzem stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów jako pełnomocnik ds. bezpieczeństwa. Z powszechnie dostępnych informacji wynika, że powodem jego ustąpienia z tego stanowiska było właśnie niewyznaczenie mu przez premiera Tuska zakresu zadań koordynatora służb specjalnych. Po objęciu urzędu to Tusk osobiście odpowiadał – i odpowiada – za nadzór i kontrolę polskich służb specjalnych, w szczególności cywilnych. Z nieznanych powodów – można tylko domniemywać, jakich – Donald Tusk nie znajdował czasu na wykonywanie swoich obowiązków wynikających z ustaw o służbach. Zapewne dlatego, naruszając te ustawy, w styczniu 2008 r. do wykonywania zadań przynależnych tylko premierowi powołał Jacka Cichockiego (bardzo ciekawa i do dzisiaj publicznie niewyjaśniona jest jego rola w sprawie tzw. afery hazardowej i wycieku informacji o tajnych działaniach CBA po przekazaniu ich premierowi Tuskowi), mianując go na sekretarza stanu w KPRM i sekretarza kolegium ds. służb specjalnych. Z informacji medialnych wynika, że Donald Tusk upoważnił Cichockiego do zapoznawania się z informacjami niejawnymi służb oraz do ich zadaniowania i koordynowania. Tymczasem funkcje sekretarza stanu w KPRM i sekretarza kolegium ds. służb specjalnych nie dawały Cichockiemu takich samodzielnych uprawnień. Taka sytuacja, kiedy to Jacek Cichocki, nie dysponując uprawnieniami koordynatora służb specjalnych, realizował uprawnienia przynależne premierowi rządu, trwała ponad trzy lata. Zdziwienie musi budzić fakt, że szefowie służb zgodzili się na to i wykonywali polecenia tegoż sekretarza stanu oraz przekazywali mu informacje, do których dostępu mógł nie mieć prawa.
Ekstra plenipotencje dla ministra Szczególnie niebezpieczne są jednak ostatnie decyzje premiera w zakresie nadzoru nad służbami specjalnymi. Dotyczy to zwłaszcza rozporządzenia z 24 listopada 2011 r. w sprawie szczegółowego zakresu działania Jacka Cichockiego – ministra spraw wewnętrznych – w zakresie koordynacji służb specjalnych. Wszystkie dostępne dane wskazują, że rozporządzenie to jest sprzeczne z prawem i z duchem demokratycznego państwa prawa. Akt ten powierza konkretnej osobie – Jackowi Cichockiemu (co samo w sobie jest kuriozalne) jako ministrowi spraw wewnętrznych – koordynację działania ABW, AW, SKW, SWW i CBA oraz nadzór nad ich działalnością. Zgodnie z tym rozporządzeniem, minister w imieniu premiera i z jego upoważnienia przygotowuje, uzgadnia i wnosi do rozpatrzenia przez Radę Ministrów projekty ustaw i innych aktów prawnych dotyczących służb specjalnych. Minister SW może żądać od szefów służb specjalnych informacji związanych z planowaniem i wykonywaniem powierzonych im zadań. Ma także wyrażać zgodę na współdziałanie naszych służb ze służbami innych państw. Rozporządzenie na pierwszy rzut oka wydaje się być prawidłowe. Ale zgodnie z art. 29 ustawy o działach administracji rządowej, w zakresie kompetencji ministra spraw wewnętrznych nie leży nadzór nad służbami specjalnymi i nikt, nawet premier, nie może w rozporządzeniu rozszerzać jego zakresu działania poza wspomniany dział. Podpisując zatem takie rozporządzenie, Tusk działał bez podstawy prawnej, sprzecznie m.in. z zapisami art. 33 ustawy o Radzie Ministrów. Donald Tusk mógłby co prawda przekazać część swoich kompetencji w zakresie nadzoru nad służbami na podstawie art. 5 ustawy o Radzie Ministrów dowolnemu wskazanemu przez siebie ministrowi, w tym szefowi MSW. Nie uczynił tego jednak. A dlaczego? Najprawdopodobniej nie chciał się skompromitować, bo właśnie za takie decyzje chce podobno postawić przed Trybunałem Stanu swojego poprzednika premiera Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro. Zarządzenia Jarosława Kaczyńskiego o koordynacji przez prokuratora generalnego działań służb, w tym specjalnych, w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej były jednak w pełni zgodne z prawem i z tego, co wiadomo, nie zostały do dzisiaj uchylone.
Podwójna odpowiedzialność Wskazane wyżej fakty mogą rodzić dla obecnego prezesa Rady Ministrów oraz ministra spraw wewnętrznych dwojaką odpowiedzialność. Konstytucyjno-polityczną przed Trybunałem Stanu i karną przez sądem powszechnym za ewentualne przestępstwo z art. 231 § 1 lub 3 k.k. Wszczęcie i przeprowadzenie postępowania przed Trybunałem Stanu za naruszenie konstytucji i ustaw nie wyklucza równoczesnego prowadzenia postępowania karnego. Warto też przypomnieć, że sprawca przestępstwa niedopełnienia obowiązków czy przekroczenia uprawnień może odpowiadać także za swoje nieumyślne działania, gdy nie zachował ostrożności wymaganej w danych okolicznościach. Czy zatem premier Tusk i minister Cichocki powinni stanąć za swoje działania lub zaniechania przed Trybunałem Stanu i prokuratorem? Na pewno winny zostać wszczęte postępowania przed Komisją Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Wyniki tych postępowań zdecydowałyby ostatecznie, czy i za co ww. osoby maja ponieść odpowiedzialność konstytucyjno-polityczną. Jednocześnie wskazane okoliczności powinny, jak się wydaje, bezzwłocznie doprowadzić do wszczęcia i przeprowadzenia postępowania karnego pod nadzorem prokuratora generalnego. Tak czy inaczej, ze względu na niezwykle istotne elementy bezpieczeństwa wewnętrznego, jakimi są nadzór, kontrola i koordynacja działalności służb specjalnych, sprawa musi zostać szczegółowo wyjaśniona. Cieszy informacja, że w tym zakresie posłowie opozycyjni, w tym poseł PiS Marek Opioła, mają zamiar złożyć wniosek o postawienie Donalda Tuska przed Trybunałem Stanu Bogdan Święczkowski
Pojechali po próbki. Co przywiozą? W najbliższych dniach do Polski mają trafić próbki ze Smoleńska, na których biegli znaleźli ślady materiałów wybuchowych. Polscy prokuratorzy pojechali po nie do Moskwy. Przywieziony materiał zostanie poddany badaniom laboratoryjnym. Próbki, które śledczy przywiozą do Polski, zostały zabezpieczone na przełomie września i października. Wtedy to polscy biegli m.in. z Centralnego Biura Śledczego specjalistycznymi urządzeniami przebadali m.in. szczątki rządowego tupolewa, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku.
– Uważam, że utrzymywanie w tajemnicy wyników badań zapisanych w pamięci urządzeń użytych przez biegłych w Smoleńsku jest szkodliwe dla śledztwa. Przecież mamy już przykłady niszczenia i fałszowania przez Rosjan najważniejszego materiału dowodowego, w tym czarnych skrzynek i protokołów sekcji zwłok. Mimo to liczę, że przywiezione próbki ujawnią prawdę o tragedii smoleńskieji zgodnie z posiadanymi przez nas dowodami potwierdzą zapisaną w urządzeniach obecność materiałów wybuchowych– mówi nam Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Próbki zostały pobrane w dwóch kompletach – jeden miał być dla strony polskiej, drugi dla rosyjskiej. Podczas pobierania materiału dowodowego na lotnisku byli obecni funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, którzy od razu wiedzieli, co wykazały urządzenia, których użyto do badań. Jutro po południu ma się zebrać sejmowa komisja sprawiedliwości i praw człowieka, na której śledczy z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie mają mówić na temat obecności materiałów wybuchowych na wraku Tu-154 M. W ubiegłym tygodniu do Rosji pojechali polscy prokuratorzy prowadzący śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Przywiezione do Polski próbki mają być poddane kolejnym badaniom.
– Powinny one ponownie być sprawdzone za pomocą tych samych urządzeń, których użyto w Smoleńsku, a później poddane badaniom laboratoryjnym. Jeśli odczyt z urządzeń będzie taki sam, jaki został zapisany w pamięci danego urządzenia podczas badań w Smoleńsku, wtedy będzie można mieć pewność, że próbki nie zostały naruszone – mówi nam specjalista z zakresu badań pirotechnicznych. Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska Codziennie”, wynika, że celem wyjazdu polskich biegłych, którzy na przełomie września i października pojechali do Smoleńska, było poszukiwanie m.in. na wraku rządowego tupolewa śladów wskazujących na wybuch. Pod koniec października Cezary Gmyz na łamach „Rzeczpospolitej” ujawnił, że na wraku rządowego tupolewa biegli znaleźli ślady materiałów wybuchowych. W dniu publikacji na specjalnie zwołanej konferencji prasowej płk Ireneusz Szeląg, szef WPO w Warszawie, stwierdził, że na wraku nie znaleziono materiałów wybuchowych, lecz „cząstki wysokoenergetyczne” i „dopiero badania laboratoryjne, którym poddane będą zabezpieczone próbki, pozwolą na jednoznaczne potwierdzenie lub wykluczenie obecności związków chemicznych będących materiałem wybuchowym lub jego pozostałością”.
– Kłamliwe używanie nazwy cząsteczek materiałów wysokoenergetycznych zamiast mówić po prostu o materiałach wybuchowych dało stronie rosyjskiej możliwość dowolnej manipulacji pozostawionym materiałem. To byłoby niemożliwe, gdyby badania odbyły się z udziałem ekspertów lub pełnomocników rodzin, a wstępne wyniki badań zostały natychmiast ogłoszone po powrocie biegłych ze Smoleńska – mówi nam Antoni Macierewicz. Po publikacji Cezary Gmyz stracił pracę w „Rzeczpospolitej”, podobnie jak jego bezpośredni przełożony oraz redaktor naczelny. Po ujawieniu wyników badań biegłych prokurator generalny Andrzej Seremet powiedział, że próbki, które pobrano w Smoleńsku, trafią do Polski w grudniu. Zapytaliśmy wojskową prokuraturę o wyjazd polskich prokuratorów do Moskwy, ale do momentu oddania gazety do druku nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Dorota Kania
Szpiedzy pełni wiedzy Dwóch weteranów aparatu przemocy PRL pozazdrościło agentowi Tomkowi pięknej kariery medialnej. Ponieważ szpiedzy emeryci nie mogą z racji wieku wystawić swoich klat, wzięli się za gadanie na konferencjach. Kilka dni temu odwiedzili Poznań. W czasach PRL młodzież uczeszczała na kursy tzw. “przysposobienia obronnego”. Chodziło o przygotowanie nastolatków do obrony PRL przed imperialistyczną agresją, modelem musiały być chyba oddziały Volkssturmu z końcowych miesięcy Hitlera. Wyszkoleni młodzi w maskach przeciwgazowych i z łopatami w ręku mieli stanowić ostatni bastion obrony zdobyczy socjalizmu. Częścią szkolenia były wykłady-wspomnienia weteranów walki ludowej, którzy nie tylko rozgromili hitlerowców ale też wyrżneli imperialistyczną stonkę ukrywającą się w latach powojennych w lasach. Taki weteran emeryt przychodził na lekcję do szkoły i wesoło gaworzył o swoich bohaterskich osiągnięciach. Stare tradycje pozostały i tak oto kilka dni temu pojawili się na wykładzie w Poznaniu dwaj weterani walki z kapitalizmem i imperializmem: Vincent Severski i Aleksander Makowski (na zdjęciu powyżej). Emeryci przybyli na zaproszenie Dziekana Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM, profesora Tadeusza Wallasa. Trzeba uświadamiać postępową młodzież, bo wiadomo że wróg nie śpi a kaczyści są już prawie u bram Warszawy. Na konferencję przybyły tłumy młodzieży, zainteresowane - na fali sukcesu Amber Gold - tym jak można kraść bezkarnie duże pieniądze. Emeryci przeszli od razu do konkretów (cytaty) “wywiad to w gruncie rzeczy złodziejski fach” oraz “oficerowie wywiadu są przestępcami”. Możemy sobie wyobrazić entuzjazm młodych słuchaczy:
www.gloswielkopolski.pl/artykul/711909,szpiedzy-na-uam,id,t.html
Konferencja podniosła z pewnością na duchu studentów, jeżeli się dobrze postarają, to pomimo katastrofalnej sytuacji na rynku pracy, będzie żyło im się lepiej. Nie wiemy czy po konferencji jakimś studentom znikneły pieniądze i komórki.
Balcerac
Święczkowski: ABW zamienia się w policję polityczną O zmianie ustawy o ABW i AW oraz ustawach o służbach specjalnych portal Stefczyk.info rozmawia z Bogdanem Święczkowskim, byłym szefem ABW.
Stefczyk.info: Portal wPolityce.pl opisuje senacki projekt zmian w ustawie o ABW i AW. Z opinii przytaczanych przez redakcję wynika, że nowelizacja zwiększa uprawnienia ABW oraz poszerza możliwości inwigilacji obywateli. Jak Pan ocenia ten projekt? Bogdan Święczkowski: Po pierwsze trzeba zwrócić uwagę na dziwny sposób procedowania nad tą zmianą. Dlaczego nie proponuje się doprecyzowanie właściwości służb w ramach projektu rządowego, który zostałby skonsultowany ze służbami i odpowiednimi ministrami? Zamiast tego, okrężną drogą - poprzez Senat - próbuje się doprowadzić do zmiany kompetencji i właściwości Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. To budzi zdziwienie i rodzi podejrzenie, że mamy do czynienia z niedozwolonym lobbingiem służb czy jakichś innych grup. To należy wyjaśnić. Normalną procedurą zmian w służbach powinno być opracowanie rządowego projektu. Projekt stworzony w ten sposób powinien przejść odpowiednie konsultacje, a dopiero potem trafić do Sejmu.
Jak Pan ocenia same zapisy projektu? Mam szereg zastrzeżeń. Uważam, że artykuł piąty ustawy należy zmienić. Zmiany powinny być opracowane w taki sposób, by ABW miała szerokie uprawnienia, ale bardzo precyzyjnie opisane i określone. Projekt opracowany w Senacie wymienia artykuły Kodeksu karnego, które w mojej ocenie nie powinny być we właściwości Agencji, a z drugiej strony nie ma wymienionych takich czynów, które powinny być w zainteresowaniu służby specjalnej. Gdyby ten projekt był konsultowany i analizowany np. przez Stowarzyszenie Prokuratorów czy Stowarzyszenie Polska Platforma Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ten projekt byłby na znacznie wyższym poziomie. Obecna inicjatywa nie wiadomo czyim jest dziełem, nie wiadomo, z jakich powodów została złożona, ani na skutek jakich działań otrzymała taki, a nie inny wygląd. Taka jednostkowa zmiana w ustawie o ABW i AW nic nie daje.
Co powinno się zatem zmienić? Prawidłowa i dogłębna analiza ustawy o ABW i AW prowadzi do wniosku, że ta ustawa powinna zostać zmieniona w sposób całościowy. W tej ustawie wymieniono wiele metod i sposobów działania służby specjalnej. Służby mają wolną rękę, co może prowadzić do działań operacyjnych poza kontrolą. Wymieńmy choćby ostatnią sprawę Brunona K., kontrolę młodzieży z organizacji narodowo-patriotycznej, czy sprawę AntyKomora. Jeżeli te zapisy nie zostaną doprecyzowane, ustawa będzie ustawą ułomną. Co ważne, ustawa nie zawiera przepisów chroniących bezpieczeństwo tzw. "przykrywkowców", czy oficerów pracujących nad osłoną kontrwywiadowczą Polski. Sprawa kontrwywiadu nie została w ustawie w ogóle opracowana.
Ktoś pracuje nad nową ustawą? Wiem, że środowiska patriotyczno-narodowe pracują nad nowymi ustawami o służbach specjalnych, które wyeliminują ułomności dotychczasowych ustaw i będą kompleksowe, spójne oraz precyzyjnie.
Obecne zmiany senackie mogą skutkować większym stopniem kontroli obywateli? To się dzieje na co dzień. Zwykły obywatel nie śledzi zmian wprowadzanych w prawie. Wiele zmian w ustawach dotyczących kontroli obywateli dotyczy ustaw pobocznych. Dopiero po czasie okazuje się, że pewne rzeczy się zmieniły. Jednak dla demokratycznego państwa prawa bardzo ważna jest praktyka i zwyczaje. Ta władza i ten rząd zarzucił wiele dobrych praktyk. Tradycją było, że to przedstawiciel opozycji był szefem komisji ds. służb specjalnych. Obecnie jej szefem są posłowie koalicji i SLD. Teraz przewodniczącym jest Konstanty Miodowicz, co może budzić sporo wątpliwości. Był zwyczaj, że w komisji ds. służb ma być przedstawiciel każdego klubu. A posła Solidarnej Polski nie ma. To jest zerwanie ze zwyczajami. Również w służbach ważne są zwyczaje. W Polsce z kolej pewnych rzeczy się nie robiło, w pewnych sytuacja nie podejmowało się działań. Zadaniem ABW jest również monitorowanie środowisk skrajnych, radykalnych, monitorowanie ekstremizmów. Tyle tylko, że Agencja zajmuje się środowiskami patriotycznymi, które w jej mniemaniu są radykalne, a nic nie wiadomo, by służba prowadziła podobne działania wobec organizacji lewackich czy lewicujących.
Kto za to odpowiada? Premier rządu zadaniuje służby, wyznacza cele i priorytety. Widocznie Donald Tusk wskazuje takie cele i priorytety, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zamienia się w policję polityczną, a nie w organizację mającą służyć obywatelom. Nie wolno zapominać, że w rocie przysięgi składanej przez funkcjonariuszy ABW i policji znajduje się ślubowanie wierności Narodowi polskiemu. Nie tej czy innej władzy, ale Narodowi, czyli wszystkim obywatelom Rzeczypospolitej. Rozmawiał Nal
Gursztyn: Porażka Piechocińskiego Janusz Piechociński musiał ustąpić w dwóch bardzo ważnych dla siebie punktach - mówi portalowi Stefczyk.info Piotr Gursztyn. Janusz Piechociński został wicepremierem i ministrem gospodarki - poinformował Donald Tusk. Premier poinformował, że wniosek w tej sprawie zostanie wysłany do prezydenta jeszcze we wtorek. Szef rządu informował, że "zgodnie z intencją PSL" dotychczasowi ministrowie z ramienia PSL pozostaną na swoich stanowiskach. Janusz Piechociński zaznaczał, że będzie ofiarnie pracował na rzecz rządu. "Chciałbym, abyśmy mogli za rok powiedzieć, że to dobra decyzja, bo wzmocniła koalicję i polską politykę" - mówił Piechociński. O zmianach w rządzie oraz sytuacji Janusza Piechocińskiego portal Stefczyk.info rozmawia z publicystą Piotrem Gursztynem.
Stefczyk.info: Janusz Piechociński jednak wchodzi do rządu. Nowy lider PSL został wicepremierem i ministrem gospodarki. Co to oznacza? Piotr Gursztyn: Janusz Piechociński musiał ustąpić w dwóch bardzo ważnych dla siebie punktach. Po pierwsze, musiał wejść do rządu, choć wcześniej mówił, że będzie inaczej. Sądzę, że nacisk ze strony jego kolegów partyjnych był tak duży, że nie miał innego wyjścia. Drugim obszarem, w którym musiał ustąpić jest sprawa nowej umowy koalicyjnej. Uległość w tej sprawie jest znacznie gorsze dla nowego szefa PSL.
Dlaczego? To nie jest oczywiście sprawa strategiczna. Jednak jest to porażka prestiżowa. Janusz Piechociński mówił, że potrzebna jest nowa umowa. Ustępstwo Donalda Tuska w tej sprawie nic by nie kosztowało. To nie musiałoby łączyć się z żadnymi poważnymi zmianami. W tej sprawie spotkała Piechocińskiego przykrość ze strony premiera.
Premier mówił, że atmosfera w koalicji jest bardzo dobra. Coś się zmieni? Obecnie mamy pewien reset. Jest nowy prezes, jest nowy wicepremier i minister gospodarki. Wiele rzeczy zacznie się od nowa. Do tej pory obserwowaliśmy spory i napięcia na linii minister finansów-minister gospodarki. Zobaczymy, co się będzie działo obecnie. To szczególnie ciekawe, ponieważ Janusz Piechociński bardzo dużo mówi o kryzysie, ocenia bardzo pesymistycznie perspektywy. Wydaje się, że będzie chciał kreować politykę prorozwojową, czyli będzie potrzebował środków. Pytanie czy minister Rostowski da mu na to pieniądze. Waldemarowi Pawlakowi nie chciał dać. Wątpię, by Piechociński miał silniejszą pozycję. Nie wiadomo również co ze sporem o małe sądy między PSL a ministerm Jarosławem Gowinem. Obie strony deklarowały, że chcą szukać porozumienia, więc wydaje się ono niewykluczone. Rozmawiał TK
Kolejne kłamstwo smoleńskie. Które to już? W internecie biją po oczach tytuły: "W czasie rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z bratem padło: »lądujcie w Smoleńsku«" czy "To Jarosław Kaczyński kazał bratu lądować". I zaskoczony czytelnik zadaje sobie pytanie: czy są jakieś nowe ustalenia prokuratury?, a może wyszły na jaw, jakieś nikomu dotąd nieznane nagrania? I czytelnik pchany ciekawością i nieodpartą chęcią poznania prawdy, klika w te tytuły, żeby się dowiedzieć. I w tym właśnie momencie czar manipulacji pryska, bo oto dowiadujemy się, że nie ma żadnych ustaleń, to tylko jeden pan jest przekonany, że tak właśnie było. A tym Panem jest Paweł Deresz, mąż Jolanty Szymanek-Deresz. „Wcześniej czy później zostanie ujawnione nagranie amerykańskich i rosyjskich służb wywiadowczych, które – o czym jestem przekonany – potwierdzi, że w czasie rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Lechem Kaczyńskim padło sformułowanie "Lądujcie koniecznie w Smoleńsku" – mówi "Faktowi" Paweł Deresz o tym, co jego zdaniem stało się 10 kwietnia 2010 roku.” I wszystko staje się jasne. Nawet jeśli takie słowa nie padły, nawet jeśli Jarosław nie kazał bratu lądować, to może gdzieś, komuś jednak zostanie w głowie komunikat, że to Jarosław zabił brata. Jad kłamstwa i nienawiści sączy się wąskim strumieniem do świadomości Polaków. I choć przecież mieliśmy już „cztery próby lądowania”, „jak nie wyląduję, to mnie zabiją”, „jak lądują debeściaki”, czy „Jezu, Jezu” (więcej medialnych wrzutek w sprawie katastrofy smoleńskiej opisuje Marek Pyza w tekście „Co zrobić z niewygodnymi faktami…” w pierwszym numerze dwutygodnika „W Sieci”) to nikogo nic te historie nie nauczyły. To, że media manipulują i przekazują pół prawdy nikogo nie powinno już dziwić. Dziwi natomiast, że ktoś z rodzin ofiar katastrofy z taką chęcią podaje na tacy te kłamstwa. Czy to nie w interesie rodzin ofiar powinno był wyjaśnienie prawdy, całej prawdy i podawanie tylko prawdy? Dorota Łosiewicz
Obóz rozsądku, obóz oszołomów Ot, zwyczajna, niegodna pamięci katastrofa, w której zginął nieznaczący prezydent nieważnego kraju...
1. Polska posmoleńska podzieliła się na obóz rozsądku i obóz oszołomów. Obóz rozsądku uważa, że śledztwo smoleńskie dawno już się skończyło i wszystko już zostało definitywnie, jednoznacznie i bezspornie wyjaśnione. Zdarzyła się najzwyklejsza w świecie katastrofa. Samolot za nisko leciał, zaczepił o brzozę, walnęło i się urwało, a potem do reszty rozwaliło. Co tu więcej badać? Obóz rozsądku jest zdania, że do niczego nie jest potrzebny ani wrak ani czarne skrzynki, bo skoro wszystko już jest ustalone i zbadane, to wrak ma co najwyżej wartość złomu, a czego jak czego, ale złomu w Polsce nie brakuje, że wspomnieć nikomu już niepotrzebne statki, dźwigi z upadłych stoczni, czy tory ze zlikwidowanych linii kolejowych. Całkowicie też zbędne i nieproduktywne są badania fragmentów samolotu na obecność trotylu, które dla świętego spokoju zostaną jednak przeprowadzone w Moskwie, podobnie zresztą jak badanie ściętej brzozy. Niezależnie co wykażą badania – obóz rozsądku już zna wyniki - żadnego trotylu w rozbitym tupolewie nie było, o czym najlepiej świadczy fakt, ze w drugim, nierozbitym tupolewie, trotyl również był. No a brzoza, zapewne jeszcze radziecka, była pancerna jak radziecka stal – gniotsa, nie łamiotsa... Dla obozu rozsądku i rozwagi właściwie to nawet nie warto było w ogóle wszczynać śledztwa, bo odpowiedzialność i wina była jasna już w kwadrans po katastrofie. Prezydent niepotrzebnie startował, pilot niepotrzebnie lądował, a pasażerowie niepotrzebnie naciskali.
2. Naprzeciw obozu rozsądku stoi obóz oszołomów, dodam – niepoprawnych oszołomów – którzy wbrew oczywistym faktom twierdzą, że śledztwo smoleńskie jeszcze trwa i że nie można w związku z tym przesądzać przyczyn katastrofy. Obóz ten wciąż czeka na badania wraku, czarnych skrzynek i brzozy - i liczy, całkowicie bezpodstawnie, na sprowadzenie do Polski wraku oraz czarnych skrzynek. Pod pozorem dociekliwości obóz oszołomów kwestionuje najbardziej bezstronne badanie katastrofy, które przeprowadził rosyjski MAK, a nadzorował osobiście sam Władimir Putin. Oszołomi nie potrafią docenić wielkiej wartości dowodowej i obiektywizmu tych badań. Oszołomi, najwyraźniej ze złej woli, czynią też niepotrzebny problem z błahych drobiazgów, jak nieprzeprowadzenie sekcji zwłok po katastrofie, czy zamiana w trumnach kilku ciał. W konsekwencji obóz oszołomów wypowiada bluźnierstwa w rodzaju „nie wiadomo, co tam się stało”, albo – o zgrozo – dopuszcza myśl, że w Smoleńsku mógł mieć miejsce zamach. A przecież zamach w Rosji jest wykluczony, bo w tym kraju nigdy nie było zamachów. Co innego w Polsce, gdzie zakorzeniona jest tradycyjna agresja, nietolerancja i skłonność do przemocy, gdzie niejaki Brunon K. planował wysadzić w powietrze Prezydenta, Sejm i Senat. Bo Polska to wiadomo – dziki kraj, z którego znów, jak w II i IV RP, wykluwa się faszyzm, zagrażający Niemcom i całej Europie. Ale samolot nie spadł przecież w Polsce tylko w Rosji, a tam, w kolebce demokracji, o zamachu nie mogło być być mowy.
3. Potrzebna jest naprawdę wielka praca organiczna i podstaw, w której to pracy niejednego dziennikarza trzeba będzie zwolnić, niejedną gazetę skasować, niejedną (a właściwie jedną) rozgłośnię opłatami zabić, żeby oszołomów, zadających pytania – co się stało? - zagłuszyć głosami rozsądku, mówiącymi – nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało! Ot, zwyczajna, zapomnienia godna katastrofa, w której zginął nieznaczący prezydent nieważnego kraju...
Janusz Wojciechowski
Prywatyzacja uzdrowisk to wyprzedaż rabunkowa Rząd szuka pieniędzy wedle zasady: „po nas choćby potop”. Dlatego pod młotek idą polskie uzdrowiska, choć wiele z nich przynosi zysk. W dodatku wyprzedawane są zdecydowanie poniżej wartości. Protestuje przeciwko temu Prawo i Sprawiedliwość. Zjawisko jest coraz szersze, ale mało interesujące dla większości mediów. Bulwersuje nie tylko to, że uzdrowiska „idą za bezcen”, zdecydowany sprzeciw wielu środowisk samorządowych, kuracjuszy i pacjentów budzi bezceremonialne traktowanie coraz skromniejszych zasobów publicznych przez Ministerstwo Skarbu Państwa. Zarówno lokalni włodarze, jak i kuracjusze obawiają się, że prywatyzacje uzdrowisk doprowadzą do tego, że nie będzie już na nie stać „zwykłych ludzi”. Sprawa ma jeszcze jeden, ważny aspekt. Gdy latem tego roku pojawiła się informacja, że MSP planuje sprzedaż sześciu z siedmiu uzdrowisk, które wcześniej wyłączone były z prywatyzacji (Busko-Zdrój, Ustroń, Ciechocinek, Rymanów, Lądek-Długopole i Świnoujście), pracownicy Uzdrowiska Świnoujście postanowili zaprotestować. Ośrodek specjalizuje się we wczesnej kardiologii (rehabilitacji po zawałach), pulmonologii, endokrynologii, reumatologii, dermatologii. Istniały poważne obawy, że prywatnemu właścicielowi tego typu usługi specjalistyczne nie będą przynosiły zysku: łatwiej się nastawić na zasobnego kuracjusza, który co najwyżej wymaga kąpieli spa czy masażystki, niż bardzo skomplikowanych, fachowych procedur leczenia. Nic dziwnego, że przeciw prywatyzacji stanowczo protestowały wówczas władze nadmorskiego miasta.
Kontrowersje budzą także kwoty uzyskane ze sprzedaży. Napiszę to z całą stanowczością: to jest wyprzedaż rabunkowa, przypominająca najgorsze wzory z początków polskiej transformacji. Sprzedaż pozostających jeszcze w ręku MSP uzdrowisk to w dużej mierze oddawanie w cudze ręce kury znoszącej złote jajka. Tak postępują tylko ludzie lekkomyślni, bez wyobraźni społecznej, nie czujący żadnej odpowiedzialności za państwo, którego są przedstawicielami. I tak uzdrowisko Przerzeczyn-Zdrój zostało sprzedane za 3,3 mln zł, gdy jego dochody w 2009 r. wynosiły 4,5 mln zł. Do myślenia daje ówczesna wypowiedź dla „GW” Dariusza Śliwińskiego, prezesa Uzdrowiska Świnoujście SA: „Ubiegłoroczne przychody to 21,5 mln zł, a wynik netto – 136 tys. zł. Bo dużo wydaliśmy na modernizację i przebudowę”.
Przypomnijmy, że w lipcu PiS złożyło projekt ustawy zakazujący sprzedaży siedmiu uzdrowisk: w Ciechocinku, Lądku-Zdroju, Kołobrzegu, Busku-Zdroju, Rymanowie i Świnoujściu. Ale marszałek Sejmu trzyma projekt w zamrażarce. A przyszłość nie rysuje się w jasnych barwach. Barbara Bartuś na niedawnej konferencji partii mówiła o planowanej w przyszłym tygodniu przez resort skarbu prywatyzacji uzdrowiska Wysowa S.A.: „Jest to czołowa spółka, przynosząca zysk i dywidendę do Skarbu Państwa. Jeszcze we wrześniu rzecznik prasowy ministerstwa skarbu i wiceministrowie mówili, że będą rozmawiać z samorządami, że jest możliwość komunalizacji uzdrowisk zamiast prywatyzacji. To były, jak się okazało, puste słowa”. Najwyraźniej Platforma Obywatelska nie chce komunalizacji uzdrowisk, stąd województwa będą mogły „przejąć” tylko te, na które nie znajdą się inni chętni. Cóż, rządząca partia nadaje się tylko do budowania sfuszerowanych stadionów i otwierania dwu-, trzykilometrowych odcinków autostrad. A poza tym lubi i sprawnie przeprowadza większe i mniejsze wyprzedaże... resztek majątku narodowego. Krzysztof Wołodźko
Pewna hipoteza Nauka polega na tym, że stawia się hipotezy – a potem się je weryfikuje. Wartość uczonego leży w tym, że stawia hipotezę pozornie mało prawdopodobną... a potem ona się potwierdza. Otóż kilkadziesiąt już lat temu jako cybernetyk postawiłem hipotezę, że plemniki w ciele kobiety pełnią ważną rolę. Motywowałem to tym, liczba plemników wydaje się przesadnie duża na potrzeby rozrodcze. Hipoteza brzmiała, że materiał genetyczny zawarty w plemnikach wnika jakoś do organizmu kobiety i niejako „oswaja” ją z danym mężczyzną. Parę lat temu stwierdziłem, że są dodatkowe przesłanki potwierdzające tę hipotezę: kobiety staja się bardziej niezależne od mężczyzn – co może być skutkiem używania prezerwatyw. Oczywiście chowana na gazetach ćwierć-inteligencja mocno się ze mnie naśmiewała. A teraz czytam w „PRZEGLĄDZIE” artykuł „Nosiciele cudzych genow”. Autor (na podstawie fachowych badań) twierdzi, że w mózgu kobiet odnajdują się komórki ich dzieci, że obce komórki odgrywają w organizmach kobiet rolę leczniczą, że odnaleziono w ciele dziewczynki komórki od jej brata przekazane przez matkę... Kto wie, czy moja hipoteza nie okaże się, koniec końców, prawdziwa... JKM
„Pokłosie” ma poprzednika! Zapomniany już dzisiaj cesarz Etiopii Hajle Selasje był swego czasu molestowany ideowo i politycznie przez Orianę Fallaci, podówczas będącą jeszcze w awangardzie postępactwa. Pani Fallaci molestowala starego cesarza czemu nie modernizuje Etiopii, kiedy przez świat kroczy nieubłagany postęp. Hajle Selasje początkowo się tłumaczył, że jakże nie modernizuje, kiedy przecież modernizuje, ale im bardziej się tłumaczył, tym bardziej pani Fallaci go molestowała. Kiedy po raz kolejny zaczęła mu perswadować, żeby on też poszedł z postępem, bo na świecie codziennie dzieje się coś nowego, zirytowany cesarz oświadczył, że to nieprawda, że przeciwnie – „na świecie nie dzieje się nigdy nic nowego”. Może trochę przesadził, bo wkrótce w Etiopii niejaki Mengistu Hajle Mariam, pułkownik tamtejszego wojska, zrobił komunistyczny przewrót, w następstwie którego nie tylko cesarz stracił życie, ale krwią zalana została cała Etiopia. Więc chociaż Hajle Selasje niewątpliwie przesadził w irytacji, to przecież niepodobna tak całkiem odmówić racji i jemu. Oto na ekrany kin naszego nieszczęśliwego kraju wciągny jest obraz pana Władysława Pasikowskiego „Pokłosie”, nie tylko przez cmokierów ze środowiska „Gazety Wyborczej”, ale również przez krytyków uznany za wydarzenie bez precedensu. Tymczasem tak nie jest; „Pokłosie” ma poprzednika w postaci nakręconego w roku 1941 filmu „Powrót do ojczyzny”, noszącego również niemiecki tytuł „Heimkerr”. Ciekawe, że zarówno treść, jak i przesłanie obydwu obrazów jest podobna, chociaż zakończenia – odmienne. Treścią „Powrotu do ojczyzny” są prześladowania bezbronnych Niemców przez zdziczałych Polaków na Wołyniu. Najpierw odbierają im szkołę i w ogóle – nie dają żyć – ale najgorsze przychodzi dopiero 1 września 1939 roku, kiedy to nie mogąc ścierpieć nieustannych prowokacji, Adolf Hitler wznosi nad Polską karzący miecz. Zdziczali Polacy aresztują biednych Niemców i kiedy już prowadzą ich na rozstrzelanie, nadlatuje Luftwaffe, ukazują się czołgi z czarnymi krzyżami i wszystko kończy się wesołym oberkiem. „Pokłosie” ma zakończenie inne; tu wesołego oberka jeszcze nie ma, ale gdyby tak w odpowiednim momencie pojawiły się samoloty – niekoniecznie zaraz Luftwaffe, tylko na przykład – Aerofłotu albo El Al, a jeszcze lepiej – czołgi „Merkawa” a na nich krasnoarmiejcy z okrzykiem „ura!” – może udałoby się film zakończyć nie tylko wesołym oberkiem, ale nawet – kto wie – majufesem? Z tym polskim zdziczeniem też coś jest na rzeczy, bo proszę – taki Igo Sym, który kompletował polską obsadę „Powrotu do ojczyzny” i w ogóle – udzielał pomocy ówczesnym władzom w zwalczaniu terrorystycznych zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie – został skrytobójczo zamordowany – zaś aktorzy: Bogusław Samborski, Józef Kondrat, Michał Pluciński, Hanna Chodakowska i inni, byli po wojnie molestowani, chociaż chcieli tylko rozdrapać zaskorupiałe sumienia mniej wartościowego narodu tubylczego, żeby go podnieść i uszczęśliwić. Oczywiście dzisiaj o niczym podobnym nie można nawet pomyśleć i takiemu na przykład Grzegorzowi Braunowi, któremu roi się karanie różnych prekursorów, tylko patrzeć, jak kabewiaki, to znaczy – niezależna prokuratura i niezawisły sąd pokażą mores, natomiast nieoceniona „Gazeta Wyborcza” zachęca do spędzania na „Pokłosie” młodzieży gimnazjalnej i licealnej, eby przynajmniej im trochę porozdrapywać sumienia. A jak już te sumienia się porozdrapuje, że będą stanowiły jedną rozjątrzoną ranę, wtedy nawet kataplazm z Luftwaffe może przynieść ulgę. No nie? SM
Próbki w rękach polskich prokuratorów Przedstawiciel Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie podpułkownik Karol Kopczyk odebrał dziś w Moskwie w Komitecie Śledczym Federacji Rosyjskiej próbki pobrane przez polskich biegłych na miejscu katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem. O powrocie próbek do Polski informowała jako pierwsza „Gazeta Polska Codziennie”. Polscy eksperci pobrali próbki podczas oględzin miejsca katastrofy i samego wraku samolotu na przełomie września i października. Są to próbki zarówno z wraku samolotu Tu-154M, jak i z gleby. Podpułkownik Kopczyk poinformował, że ogółem jest 255 pojemników. Dodał, że „wszystkie są nienaruszone”, a jutro zostaną przewiezione do Polski wojskowym samolotem transportowym CASA. Kopczyk wyjaśnił, że polscy prokuratorzy wojskowi i biegli „nie mogli zabrać próbek i przewieźć do Polski bezpośrednio po wykonaniu czynności procesowych, gdyż zgodnie z obrotem prawnym wszystko musiało przejść przez Prokuraturę Generalną FR do Prokuratury Generalnej RP". Według Kopczyka próbki zostaną zbadane, co potrwa co najmniej kilka miesięcy.
- Będą to badania z zakresu fizykochemii, czyli badania na obecność materiałów wybuchowych w zabezpieczonym materiale dowodowym - zaznaczył. Kopczyk podał także, iż brzoza z miejsca katastrofy również jest zabezpieczona. - Znajduje się w Komitecie Śledczym FR. Jest zabezpieczona w takiej formie, w jakiej prosiła strona polska. Miałem okazję widzieć ten dowód rzeczowy – powiedział. Jak pisała 30 listopada „Codzienna”, ten jeden z najważniejszych dowodów w śledztwie został bezpowrotnie zniszczony przez polską prokuraturę. Piłą motorową obcięto solidne fragmenty pnia „pancernej brzozy” w miejscu złamania drzewa. Olga Alehno
Zagrożona wolność Jeżeli uznajemy, że wolność jest wartością najwyższą, to musimy uznać również prawo do mówienia rzeczy nie zawsze zgodnych z prawdą, a czasem wręcz głupich – mówi Michałowi Płocińskiemu wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha PO, chcąc uściślić, co jest mową nienawiści, złożyła projekt zmian kodeksu karnego. Proponuje sformułowanie, że „kto (…) nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań (...), podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”. Taka zmiana jest zasadna? Andrzej Sadowski: Jest to ucieczka przed konieczną reformą niedziałającego wymiaru sprawiedliwości, który powinien stać na straży naszego prawa w konstytucji, że jesteśmy równi wobec niego i że nikt nie może być dyskryminowany z jakiejkolwiek przyczyny.
Przepisy zaproponowane przez PO wielu ludziom przypominają te z PRL. Dlaczego? Przypomnijmy, że konstytucja poprzedniego systemu formalnie gwarantowała wolność słowa, którą ustawowo w praktyce realizował Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, czyli cenzura. Tworzenie administracyjnych granic dla – fundamentalnej dla naszej wolności – wolności słowa, jest niezwykle dla nas niebezpieczne. To nie nadużyć wolności słowa powinniśmy się obawiać, tylko braku konstytucyjnych granic dla aktywności polityków i przyznawaniu sobie przez nich prawa do interpretacji zakresu naszych wolności.
Tylko o co właściwie chodzi z tą wolnością słowa? Formalnie mamy ją zadeklarowaną, jednak poprzez „doprecyzowanie” jej w kodeksie karnym, wolność przestaje być wolnością. Oczywiście, jeżeli ktokolwiek dokonuje zamachu na nasze życie lub mienie, to powinien być ścigany z całą surowością prawa, ale można to skutecznie robić w oparciu o już istniejące prawo. Tworzenie specustaw od ograniczenia wolności słowa jest po prostu otwarciem drogi do kolejnych ograniczeń naszych konstytucyjnych wolności. Jeżeli dojdzie do przyjęcia tego projektu ustawy, to należy się spodziewać, że politycy na tym nie poprzestaną. Taki proces ma cały czas miejsce w gospodarce, która tylko z nazwy jest rynkowa i wolna.
Jak rozróżnić, czy ktoś korzysta z wolności słowa, czy nawołuje do stosowania przemocy? Zostawmy to do rozstrzygania sądom. Jeśli ktoś nawołuje do prześladowania, a wręcz do pozbawiania życia innych ludzi, to jest sądzony po prostu za podżeganie, pomocnictwo czy sprawstwo kierownicze. Wszystko jest już w kodeksie karnym. Czy takie zachowanie będzie udziałem przestępcy czy lidera organizacji, jest to bez znaczenia, bo sąd to może i dziś rozstrzygnąć. Nic nie stoi na przeszkodzie. Jednak by mogły ścierać się poglądy, każdy musi mieć prawo nawet do mówienia bzdur, które obrażać mogą zdrowy rozsądek, przyzwoitość, a nawet prawdę. Czy naprawdę w Polsce demokracja jest taka słaba, że dla jej „obrony” proponuje się podejście jak z okresu rewolucji do określania głoszenia poglądów?
Chce pan powiedzieć, że wolność słowa to wolność do mówienia nieprawdy? Jeżeli uznajemy, że wolność jest wartością najwyższą, to musimy uznać również prawo do mówienia rzeczy nie zawsze zgodnych z prawdą, a czasem wręcz głupich. Nikt nie powinien zabraniać mówienia rzeczy niezgodnych z zasadami logiki.
Ludzie nie powinni przypadkiem odpowiadać za publicznie podawane kłamstwa? Przypomnijmy film Miloša Formana „Skandalista Larry Flynt”, tak naprawdę film o wolności słowa i wielkości Stanów Zjednoczonych. Fundamentem wielkości Ameryki jest wolność. W filmie tym pojawił się wątek procesu o ochronę dóbr, gdy w jednym z pism dla dorosłych napisano nieprawdę o osobie publicznej. Sąd Najwyższy rozstrzygnął, że wolność słowa jest ważniejsza nawet od godności, którą naruszono. Prawo do wolności słowa jest najwyżej, co sprawia, że zawiera również możliwość nie tylko mylenia się, ale wręcz mówienia nieprawdy. Zauważmy, że film Michaela Moore’a „Fahrenheit 9.11” o urzędującym wówczas prezydencie USA i jego rodzinie wedle naszych „standardów” kwalifikowałby się do procesu o zniesławienie głowy państwa na podstawie ciągle istniejącego art. 212 kodeksu karnego. W przeciwieństwie do Polski w Ameryce wolność słowa jest najważniejsza i jest niepodważalnym prawem każdego obywatela, nawet jeżeli czyni z tego użytek do mówienia nieprawdy.
Rzeczywiście w USA wolność jest wartością podstawową, jednak w europejskich krajach często jest ona tylko środkiem do osiągania innych celów, jak na przykład sprawiedliwości społecznej... Jeżeli wolność ma służyć innym celom niż wolność, to przestaje być wolnością. Demokrację, przynajmniej nominalnie, konstytuują takie wartości, jak wolność słowa i gospodarka rynkowa. Nawet jeżeli wolność słowa jest nadużywana do niecnych celów, to sama próba określania takich celów administracyjnie i zapisywania tego w kodeksie karnym jest próbą naruszenia fundamentalnej zasady wolności jako takiej. Zasada „wolność słowa” musi być ważniejsza niż to, że ktoś tej wolności może nadużyć.
Niektórzy Polacy jednak zgadzają się na ograniczenie wolności słowa w imię innych wartości. Co krok słychać wypowiedzi, że przejawów mowy nienawiści trzeba surowo zabronić. Najpierw należy odpowiedzieć, co jest groźniejsze, czy ograniczenie wolności słowa, czy możliwość jej nadużycia. Paweł Jasienica stwierdził, że „nieprawdą jest, iż Polacy nie umieją korzystać z wolności; prawdą jest natomiast, że wielu Polaków lubi nadużywać władzy”. W Polsce politycy tworzą prawo tak, jakby każdy z nas był urodzonym przestępcą. Szczególnie widać to w obszarze gospodarczym, gdzie stworzono przeszkody administracyjne dla 99 procent normalnych przedsiębiorców po to, żeby wyeliminować takie przypadki jak Amber Gold. Tylko że tak skonstruowane prawo nie przeszkadzało w działalności Amber Gold, ale skutecznie szkodzi wszystkim uczciwym.
Rząd przecież wyciągnął z tej afery wnioski i zaczął już wprowadzać zmiany. Tylko rząd uważa, iż rozwiązaniem problemu jest dopisywanie sobie kompetencji, że to ma nas uchronić przed podobnymi aferami, mową nienawiści i wszystkim, co zagraża naszej wolności. Ale nam zagraża przede wszystkim to, że w Polsce organy, które mają stać na straży naszych praw, zamiast to czynić, żądają wciąż tylko większych uprawnień i, co za tym idzie, coraz bardziej ograniczają naszą wolność.
Jakieś przykłady? To jest bardzo niebezpieczna tendencja, która jest widoczna od dawna i która dotyczy wszystkich sfer życia. Reglamentacja wolności słowa to tylko kolejny krok, bo w sferze gospodarczej już dawno zaszła ona niezwykle daleko. Odległe miejsca Polski w rankingach wolności gospodarczej, a zarazem wysokie miejsca w rankingach korupcji, nie są efektem patologii czy kryzysu, tylko – jak mawiał Stefan Kisielewski – rezultatem. Jest to rezultat zastępowania wolności arbitralną władzą urzędników. Im mniej wolności, tym więcej korupcji.
Jeśli obowiązujące prawo jest wystarczające, to co źle działa, skoro prawie wszyscy domagają się jakichś zmian? Nie działa oczywiście wymiar sprawiedliwości, a inne instytucje coraz częściej próbują uzyskać niezwykle rozbudowane kompetencje. Doszło do sytuacji, że zgodnie z ustawą wywiad skarbowy formalnie ma dziś więcej uprawnień niż ABW. Konstytucja, jeżeli ma być traktowana poważnie jako źródło prawa oraz najważniejszych wolności i praw obywateli w państwie demokratycznym, powinna mieć zastosowanie w każdej sytuacji. Rangę konstytucji umniejsza to, że każdy artykuł konstytucji wymaga potwierdzenia w ustawach, ciągle zmieniających się, w których niejednokrotnie rozszerza się kompetencje organów.
Dziwi pana, że taki projekt zgłosiła partia nazywająca sama siebie liberalną? W naszym kraju podatek liniowy wprowadził premier partii należącej do Międzynarodówki Socjalistycznej. Nazwy partii to etykiety zastępcze. Życzyłbym sobie, żeby partie polityczne bez względu na nazwy zaczęły rywalizować w przywracaniu nam wolności, zwłaszcza gospodarczej, którą tyle lat w Polsce nam ograniczały. Jeżeli politykom uczciwie zależy na dobrobycie naszych obywateli, to powinni kopiować rozwiązania z innych krajów mających większy poziom wolności gospodarczej i politycznej. Gołym okiem widać, że im bardziej kraj jest wolny, tym większy jest w nim poziom dobrobytu. Chiny nie będą tak bogate jak USA, dopóki nie będzie tam również i wolności słowa. Michał Płociński Andrzej Sadowski
Brytyjczycy na północy Rosji W okresie I wojny światowej brytyjska marynarka dostarczała do Murmańska i Archangielska zaopatrzenie dla swego rosyjskiego sojusznika. Po bolszewickim przewrocie pojawił się problem ochrony zapasów zgromadzonych w północnorosyjskich portach przed posuwającymi się na wschód Niemcami. Wedle brytyjskich dowódców marynarki wojennej zajęcie Murmańska przez Niemców dawało im szansę przełamania alianckiej blokady i wysyłania na północny Atlantyk łodzi podwodnych, zagrażających amerykańskim dostawom dla Wielkiej Brytanii. Dowódca brytyjskiej eskadry północnej admirał Kemp zwrócił się więc do Londynu z żądaniem przysłania 6000 żołnierzy dla obrony Archangielska oraz Murmańska. Admiralicja odmówiła, sugerując mu użycie marynarzy z podległych mu okrętów w celu niedopuszczenia, by Niemcy przechwycili rosyjskie okręty w Murmańsku oraz magazyny w Archangielsku. Admirał Kemp porozumiał się szefem sowietu w Murmańsku Jurijewem, który zgodził się w marcu 1918 roku na zejście na ląd stutrzydziestoosobowej kompanii piechoty morskiej. Jednocześnie brytyjskie MSZ poinformowało Kempa, iż został „upoważniony do oficjalnego oświadczenia, że Wielka Brytania nie zamierza anektować jakiegokolwiek części terytorium rosyjskiego i nadal będzie pomagać w obronie rejonu części terytorium rosyjskiego przed agresją zewnętrzną siłami, jakie zdoła w tym celu zgromadzić”. W maju 1918 roku na prośbę Jurijewa, obawiającego się ataku białych Finów, Kemp wysadził w okolic Peczengi kolejną setkę żołnierzy piechoty morskiej. Jednocześnie Londyn wysłał 600 marines do Murmańska, którzy stali się częścią Północnorosyjskiego Korpusu Ekspedycyjnego, dowodzonego przez gen. Fredericka Poole’a. Jego obszar działania obejmował rejon od wschodniej granicy Finlandii aż po linię kolejową prowadzącą do Murmańska. Dysponując niewystarczającymi siłami Brytyjczycy rozpoczęli rekrutację rosyjskich ochotników. Jakkolwiek Lenin zażądał od Jurijewa zerwania wszelkich kontaktów z Ententą, ten zdecydowanie odmówił, podkreślając, iż „łatwo tak przemawiać z odległej Moskwy”. W odpowiedzi na kolejny monit, napisał do Cziczerina: „Czy możecie zaopatrzyć region w żywność, której nam brakuje, albo przysłać siły, zdolne wykonać wasze instrukcje? Jeśli nie, proszę nas nie pouczać”. Tymczasem gen. Poole zamierzał po stopnieniu lodów wysłać brytyjskich żołnierzy do Archangielska, rządzonego przez wrogi Brytyjczykom sowiet. Przeprowadzona w końcu lipca 1918 roku operacja, pomimo szczupłości sił, zakończyła się pełnym sukcesem. Część sił szturmowych zeszła na ląd pod osłoną wodnopłatów – był to pierwszy w historii desant morski wspomagany przez lotnictwo. „Po prostu dzięki naszemu tupetowi – napisano w raporcie – nim nadeszła noc, opanowaliśmy wszystkie istotne instalacje obronne Archangielska. Bolszewiccy obrońcy uciekli w głąb zatoki”. Równocześnie obalono tamtejszy sowiet, a na miejskim ratuszu załopotała dawna rosyjska flaga. Najnowsze wytyczne Londynu zalecały Poole’owi „współpracę w odbudowie Rosji w celu powstrzymania niemieckich wpływów i penetracji, pomoc Rosjanom w stanięciu ramię w ramię ze sprzymierzonymi”. Miał ponadto nawiązać kontakt z Legionem Czechosłowackim, znajdującym się w środkowej Rosji, co wymagało marszu na południe w kierunku Kotłasu. We wrześniu do Archangielska dotarł kolejny batalion brytyjski oraz 3 bataliony amerykańskie z 339 pułku piechoty. Równocześnie po odwołaniu Poole’a, nowym dowódcą wielonarodowych sił w Archangielsku został gen. Edmund Ironside (w początkowym okresie II wojny światowej kierował Imperialnym Sztabem Generalnym) Po zakończeniu wojny z Niemcami w Londynie rozpoczęła się dyskusja na temat dalszych losów niewielkiej „armii” Ironside’a. Obok chęci położenia kresu władzy bolszewików otwarcie nawołujących obywateli państw zachodnich do obalenia rządów, musiano uwzględnić potencjalną rolę tysięcy żołnierzy niemieckich stacjonujących nadal w wschodzie na dalszy rozwój sytuacji w Rosji. Nieformalny brytyjski łącznik z bolszewikami Robert Lockhard w obszernym memorandum przedstawił trzy warianty polityki wobec Sowietów: interwencję na pełną skalę zmierzającą do ich całkowitego zniszczenia; wycofanie wszystkich sił i dogadanie się z bolszewikami; wpieranie białych i stworzenie „kordonu sanitarnego” mniejszych krajów na zachodniej granicy państwa Lenina. Osobiście opowiadał się za interwencją, w której decydująca rola miała przypaść Stanom Zjednoczonym. Wobec niechęci Waszyngtonu do zaangażowania się w sprawy rosyjskie, brytyjski gabinet zadecydował m.in. o kontynuacji okupacji Murmańska i Archangielska oraz dostarczeniu państwom bałtyckim sprzętu i materiałów wojskowych. Postanowienia te zgodne były z przekonaniem Foreign Office, że Wielką Brytanię nie stać na „antybolszewicką krucjatę”, lecz zarazem „odwrót z europejskiej części Rosji oznaczać będzie bolesną utratę prestiżu i opuszczenie przyjaciół w potrzebie” Po wyborach parlamentarnych i objęciu funkcji ministra wojny przez Winstona Churchilla, zwolennicy walki z bolszewikami zyskali wielkiego sojusznika. Przemawiając do wyborców Churchill stwierdził, ze „bolszewicy cofają Rosję do zwierzęcego barbarzyństwa (…). Na olbrzymich obszarach zanika cywilizacja, a bolszewicy niczym stada dzikich małp miotają się i szaleją wśród ruin swoich miast u zwłok swoich ofiar”. W armii brytyjskiej doszło na przełomie 1918 i 1919 roku szeregu buntów, których uczestnicy domagali się natychmiastowej demobilizacji. W tej sytuacji ustalono, iż na operacje zamorskie nie wyśle się nikogo powyżej czterdziestu jeden lat ani też nikogo, kto taką służbę już odbywał. Jednocześnie Churchill przedstawił projekt nowej organizacji sił zbrojnych, stałej armii złożonej wyłącznie z ochotników. Bolszewicy w Murmańsku nadal współpracowali z Brytyjczykami, a nawet zarządzili pobór do wojsk dowodzonych przez gen. Maynarda. Nic więc dziwnego, iż angielski generał opisując rosyjską kampanię, nazwał swą formacje „jedną z najbardziej różnobarwnych, jakie kiedykolwiek posyłano na wojnę”, walczącą „w skrajnych warunkach, wcześniej nieznanych żołnierzom brytyjskim”. Zawieszenie broni z Niemcami zmniejszyło liczbę przeciwników do jednego – Armii Czerwonej na południu, a front do bezpośredniego otoczenia linii kolejowej. Mimo bardzo ostrych mrozów, prymitywnych warunków bytowania i niedostatku ludzi, Maynard zdołał umocnić swe pozycje i przeprowadzić przygotowania do planowanej na luty ofensywy. Ernest Shackleton i jego współpracownicy zdołali wyszkolić kilka oddziałów narciarskich w sile kompanii, wspomaganych przez lekką artylerię, drużyny sanitarne i radiowe. Ich zadanie polegało m.in. na utrzymywaniu lądowego połączenia z Archangielskiem. W połowie listopada 1918 roku bolszewicy podjęli ofensywę przeciwko wojskom gen. Ironside’a w Archangielsku, która została odparta tylko dzięki wspaniałej pracy kanadyjskich kanonierów, strzelających szrapnelami na bliski dystans, które siały spustoszenie w szeregach nacierających żołnierzy Armii Czerwonej. W podobny sposób udało się zniweczyć w styczniu 1919 roku bolszewicki atak nad rzeką Wagą. Te sukcesy sprawiły, iż w Londynie niedoceniano bolszewików, mimo, iż szereg raportów wskazywało, iż „W Wielkiej Brytanii zdaje się panować przekonanie, ze armia bolszewików to motłoch, ludzie uzbrojeni w kije, kamienie i rewolwery, którzy idą do ataku z pianą na ustach, żądzą krwi, a których łatwo powstrzymać i pokonać kilkoma celnymi strzałami karabinowymi. Jest całkiem inaczej: bolszewicy na froncie archangielskim są dobrze uzbrojeni, zorganizowani i świetnie wyszkoleni”. Te ostrzeżenia szybko spełniły się - doszło do udanego natarcia bolszewików na Szenkursk, które było elementem ofensywy mającej na celu odcięcie połączenia Murmańska z Archangielskiem. Wobec niechęci Londynu do wysłania posiłków, wszelkie wzmocnienie dla Ironsidea’ mogły pochodzić jedynie z Murmańska. Apele Churchilla podkreślającego, iż Anglia „ma poważne zobowiązania wobec miejscowej ludności, która stanęła po naszej stronie, także wobec wojsk rosyjskich, zachęcanych i namawianych do trwania przy Entencie” nie przyniosły większego rezultatu. W tej sytuacji minister wojny wskazywał na niemożność ewakuacji załóg z Murmańska i Archangielska przed nadejściem lata, w związku z czym postulował ich wzmocnienie, by zapewnić bezpieczny odwrót. Równocześnie stosunkowo niewielki oddział brytyjsko-francuski z Archangielska zdołał dotrzeć aż do rzeki Peczory, na wschód od Uralu, nawiązując kontakt z oddziałami admirała Kołczaka. Wydarzenie to uzmysłowiło brytyjskiemu sztabowi imperialnemu, iż po wysłaniu posiłków możliwe stało się trwałe połączenie obu frontów, co diametralnie zmieniłoby sytuację strategiczną „białych”. Kołczak zyskałby w Archangielsku bliższą i bezpieczniejszą bazę, o dogodniejszym położeniu komunikacyjnym, a Brytyjczycy mogliby się ewakuować, nie narażając pozostawionej rosyjskiej administracji na pogrom. Zaangażowanie Wielkiej Brytanii na Dalekiej Północy nie wpłynęło na wynik wojny domowej w Rosji. Po zwiększeniu w kwietniu 1919 roku liczebności oddziałów w Murmańsku, gen. Maynard przystąpił do ofensywy w kierunku jeziora Onega. Do schyłku lata brytyjski generał opanował wielkie tereny słabo zaludnionej tundry, skąd jednak nie udało się, mimo podjętych wysiłków, powołać wielu rekrutów do armii białych. Równocześnie rozpoczęto w Anglii nabór ochotników do Północnorosyjskich Wojsk Posiłkowych. Ekonomiczne bodźce sprawiły, iż napływ ochotników był duży – Churchill z entuzjazmem stwierdził, iż „nie brakuje ochotników do Murmańska i Archangielska. Dziś na placu Horse Guards Parade rozegrała się scena jak z pierwszych dni wojny, gdy zwarta grupa około stu wspaniałych mężczyzn maszerowała z punktu rekrutacyjnego do magazynu”. Obie brygady Wojsk Posiłkowych nazwane od nazwisk ich dowódców – brygada Grogana oraz brygadą Sadleira-Jacksona, przybyły do północnej Rosji w czerwcu 1919 roku. Generał Ironside planował marsz w górę Dwiny, zajęcie Kotłasu, nawiązanie łączności z syberyjska armią Kołczaka, która dzięki temu przeniesie swą bazę zaopatrzeniową z Władywostoku do Archangielska, dokąd statki z Anglii miały dostarczać sprzęt wojenny. „Po raz pierwszy – ogłosił Churchill na posiedzeniu gabinetu – proponujemy zerwać z dotychczasową polityka defensywną i przejść do zdecydowanych działań przeciwko bolszewikom”. W tym samym czasie do Londynu zaczęły napływać informacje o słabnięciu ofensywy Koczaka, co postawiło pod dużym znakiem zapytania możliwość połączenia obu frontów. Pomimo tego gen. Ironside przy pomocy Rosjan rozpoczął ofensywę, która doprowadziła do zdobycia w czerwcu 1919 roku Trojcy. W obliczu jednak informacji o utracie przez Kołczaka Permu i Kunguru kontynuowanie ofensywy w kierunku Kotłasu nie miało większego sensu. Niski poziom wody na Dwinie uniemożliwił wykorzystanie flotylli rzecznej. Dodatkowo w jednym z rosyjskich batalionów wybuch bunt, podburzeni przez bolszewików żołnierze zamordowali kliku brytyjskich i rosyjskich oficerów. Spośród aresztowanych 50 Rosjan, 18 zostało skazanych na śmierć – ostatecznie rozstrzelano 11 z nich. Było to niezwykle dużo, jak na stosunki brytyjskie – w trakcie I wojny światowej skazano na śmierć tylko 56 Brytyjczyków, a wyroki wykonano zaledwie w czterech przypadkach. W tej sytuacji Londyn zadecydował o rozpoczęciu operacji ewakuacji sił brytyjskich z Dalekiej Północy. Jednocześnie rząd brytyjski nie przewidywał pozostawienia misji wojskowych w Murmańsku oraz Archangielsku. Władze brytyjskie były przekonane o szybkiej klęsce białych Rosjan na północy, stąd postanowiono wywieźć lub zniszczyć cały sprzęt wojskowy, aby nie dostał się ręce bolszewików. Odmówiono tym samym rosyjskim sojusznikom jakichkolwiek środków na przedłużenie egzystencji oraz zanegowano zobowiązanie, iż „nie porzuca się przyjaciół, którzy wytrwali po naszej stronie”. Przeprowadzenie ewakuacji z obu rosyjskich portów powierzono gen. Rawlinsowi, któremu obiecano dostarczenie dwóch dodatkowych batalionów piechoty, dwóch baterii polowych oraz jednostki pancernej w celu ochrony ewakuacji. Generałowi Ironside polecono przerwać w sierpniu 1919 roku bolszewicki front nad Dwiną, a następnie oderwać się od nieprzyjaciela i bezpiecznie się wycofać w kierunku Archangielska. W wyniku przeprowadzonej operacji zniszczono sześć bolszewickich batalionów, biorąc do niewoli ponad 2000 czerwonoarmistów. Choć atak nad Dwiną zlikwidował zagrożenie dla wschodniej flanki i umożliwił spokojny odwrót, do uporządkowania pozostał odcinek z linią kolejową. W końcu sierpnia 1919 roku dokonane tam natarcie wyparło bolszewików za Jemcę. Udało się także osiągnąć sukces nad Onegą. Dzięki tym operacjom Brytyjczycy zdołali bez problemu wycofać się we wrześniu 1919 roku do obu portów – Murmańska i Archangielska, gdzie bezpieczni za wewnętrznymi fortyfikacjami oczekiwali na ostateczna ewakuację. Dowódca rosyjskich sił, gen. Miller, posłuszny rozkazom Kołczaka, zamierzał mimo wszystko nadal walczyć w Archangielsku. Jednocześnie usiłował bezskutecznie nakłonić przedstawicieli dyplomatycznych Ententy do odwołania ewakuacji. Brytyjczycy ze swej strony zaoferowali 18 tysięcy miejsc dla Rosjan na swych statkach, jednak jedynie 6500 osób zdecydowało się na wyjazd. Reszta pogodziła się z nieuchronnym przyjściem bolszewików. Wbrew powszechnemu pesymizmowi co do szans białych, Churchill wierzył w możliwość obrony Murmańska i liczył, ze Rawlison „jednak zaproponuje pozostawienie niewielkiej misji w Murmańsku, jeśli uzna to za nieodzowne dla uratowania północnorosyjskiego rządu”. Były to jednak złudne nadzieje. Brytyjscy żołnierze przystąpili do metodycznego niszczenia zgromadzonych zapasów sprzętu wojennego. „Ciągniki, działa, miliony sztuk pocisków” zatopiono w Dwinie „na oczach rosyjskich władz i mieszkańców” – zanotował jeden z żołnierzy. Gen. Rawlison uległ prośbom Millera i pozostawił mu …..dwa czołgi. Żołnierze brytyjscy z Archangielska zaokrętowali się na statki, ostatni z nich odpłynął 27 września. Na końcu opuścił przystań jacht admiralski. Generał Miller z adiutantem samotnie podeszli do jachtu i uroczyście zostali nań wprowadzeni, by oficjalnie pożegnać się z gen. Ironside’em i admirałem Greenem. W połowie października 1919 roku żołnierze brytyjscy opuścili także Murmańsk. Obserwując odejście Brytyjczyków, biali Rosjanie odczuwali nie tylko zawód. „Wreszcie jesteśmy z powrotem siebie” – napisał jeden z rosyjskich oficerów. Nazajutrz po odpłynięciu Brytyjczyków do Archangielska przypłynęły statki z żywnością, wysłane przez Kołczaka drogą przez Ob i wody arktyczne. Następnie Miller przystąpił do ofensywy, wypierając do połowy grudnia bolszewików z okolicznych miejscowości. Jednak na początku 1920 roku w wielu jednostkach doszło do buntów, część żołnierzy przeszła na stronę bolszewików. W połowie lutego Miller wysłał do bolszewików parlamentariuszy z oferta pokojową. W odpowiedzi czerwoni zażądali bezwarunkowej kapitulacji. W tej sytuacji zdecydował się na ucieczkę do Murmańska. Resztki armii rosyjskiej oraz liczni cywile udali się na niebezpieczny, wielokilometrowy marsz wokół Morza Białego, a Miller ze sztabem i rannymi odpłynęli na pokładzie lodołamacza. Na wieść o tym żołnierze w Murmańsku podnieśli rewoltę – zabili wielu oficerów i ogłosili przejęcie władzy w mieście przez bolszewików. Miller popłynął więc do Norwegii. Oddziały przedzierające się z Archangielska poddały się w pobliżu miasta Onega. Bolszewicy wymordowali wszystkich poddających się rosyjskich oficerów. Ostatecznie opór białych trwał w północnej Rosji do 21 lutego 1920 roku.
Wybrana literatura:
C. Kinving – Krucjata Churchilla. Brytyjska inwazja na Rosję 1918-1920
J. Bradley – Allied Intervention in Russia 1917-20
D. Charlon – Churchill and the Soviet Union
M. Gilbert – Churchill
R. Pipes – Rosja bolszewików
D. Wołgonow – Lenin
D. Wołgonow – Trocki
Godziemba
CZY KOMUNIZM ZNÓW ZNIEWOLI ŚWIATKorzeń najbardziej bestialskiej ideologii nadal tkwi w dzisiejszym świecie. Jego obecność jest wyczuwalna nie tylko w sferze politycznej, ale także w symbolicznej. Marksizm – pierwsza ideologia uznająca eksterminację za element polityki – wraz ze swoim urzeczywistnieniem, czyli Związkiem Sowieckim, umknął potępieniu. Przez dziesięciolecia budował konstrukcje propagandowe, dzięki którym dziś, nawet po ujawnieniu części jego zbrodni, może być przedstawiany, i jest, jako jedna z równoprawnych idei.Temat najnowszego numeru miesięcznika na pierwszy rzut oka może wydać się części naszych Czytelników zupełnie abstrakcyjny. Mamy poczucie niemożliwości repety czerwonego horroru, który przez ponad pół wieku rozgrywał się na ogromnej części starego kontynentu. Czy słusznie? Na łamach „NP.” ksiądz profesor Tadeusz Guz przekonuje: „Marksizm nadal żyje. Sowiecki system komunistyczny się nie rozpadł od strony ideologicznej, rozpadły się tylko zewnętrzne struktury polityczne. Polska nie jest w stanie przeprowadzić ideologicznej dekomunizacji. Co więcej, nigdy jej nie dokonała. Złudzenia potrafią żyć bardzo długo. Państwa, które czyniły swoją religią wiarę w materię, kończyły na produkowaniu masy trupów. To jest ta straszna prawda. Rozpadają się systemy, odpadają różne układy polityczne, nieobecna jest ta warstwa symboliczna ustroju, ale struktury ideologiczne nie tak łatwo usunąć”. Dwa pierwsze zdania cytowanego fragmentu zdają się dotykać istoty sprawy. Korzeń najbardziej bestialskiej ideologii nadal tkwi w dzisiejszym świecie. Jego obecność jest wyczuwalna nie tylko w sferze politycznej, ale także w symbolicznej. Marksizm – pierwsza ideologia uznająca eksterminację za element polityki – wraz ze swoim urzeczywistnieniem, czyli Związkiem Sowieckim, umknął potępieniu. Przez dziesięciolecia budował konstrukcje propagandowe, dzięki którym dziś, nawet po ujawnieniu części jego zbrodni, może być przedstawiany, i jest, jako jedna z równoprawnych idei. Symbolicznym obrazem pokazującym, jak dramatycznego spustoszenia w świadomości europejskich społeczeństw dokonały dziesięciolecia propagandy sowieckiej, jest plakat ukazujący m.in. sierp i młot, który ma za zadanie „promować” Unię Europejską. Niejednokrotnie właśnie takie drobiazgi mówią najwięcej o dzisiejszym świecie. Komunizm odebrał pokoleniom Polaków godność i poczucie własnej wartości. Terrorem, wszechobecnym kłamstwem, bezczeszczeniem najważniejszych wartości wbił w nas przekonanie o własnej słabości. Używając słów Piłsudskiego, zgładził człowieka z mentalnością nieniewolniczą. Dlatego dzisiejsi obywatele wolnej Rzeczypospolitej szczególnie potrzebują przywracania prawdy o komunizmie. Tylko ona jest remedium na tkwiące w wielu z nas poczucie niższości, przeświadczenie o byciu gorszą częścią Europy. Poprzez uświadomienie potworności doświadczenia kilkudziesięciu lat władzy sowieckiej w Polsce, skali kolaboracji, ale i bezkompromisowego oporu – możemy stać się silniejsi. Zrozumiemy, iż niepodległość, którą udało nam się w końcu osiągnąć, to wielka sprawa. Ale aby tak się stało, potrzeba polityków z mentalnością nieniewolniczą. Rozumiejących, że jakiekolwiek uczestnictwo w kontynuowaniu zakłamywania najnowszej historii Polski jest działaniem przeciwko interesowi swojego kraju, a wspieranie przywracania prawdy o własnej przeszłości to nie akt agresji przeciw komukolwiek. Należy w końcu powiedzieć wprost, iż asystowanie przedstawicieli najwyższych władz wolnej Rzeczypospolitej wywodzącemu się z KBG premierowi Rosji w przyjmowaniu sztandarów opatrzonych sierpem i młotem w dniu nazwanym przez propagandę sowiecką dniem zwycięstwa, a będącego dla Polaków początkiem kolejnego, po zagładzie Kresów, unicestwienia – jest albo dyskwalifikującą głupotą, albo sprzeniewierzeniem się interesowi własnego narodu.
Polsce nie potrzeba dziś orlików, a rzetelnych lekcji historii, bo tylko w ten sposób możliwe jest odbudowanie poczucia dumy z własnej polskości. To nie rozgrzebywanie ran czy wojna na teczki, a najbardziej opłacalna inwestycja w przyszłość naszego kraju. Na jakim dnie samooceny zalega znaczna część polskiej elity politycznej, najlepiej pokazuje trwająca od tygodni debata w Sejmie dotycząca uczczenia rocznicy Powstania Styczniowego. Czy akurat to wydarzenie powinno być teraz uhonorowane? Czy aby nie pogorszy to relacji z Rosją? – Gdyby nie to powstanie, nie byłoby was dziś w polskim Sejmie! Warto przypomnieć rozkaz Marszałka Józefa Piłsudskiego wydany dwa miesiące po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, właśnie w rocznicę Powstania Styczniowego: „Pięćdziesiąt sześć lat temu ojcowie nasi rozpoczęli walkę o niepodległość Ojczyzny. Szli nie w lśniących mundurach, lecz w łachmanach i boso, nie w przepychu techniki, lecz ze strzelbami myśliwskiemi i kosami na armaty i karabiny. Prowadzili wojnę cały rok, pozostając, jako żołnierze, niedoścignionym ideałem zapału, ofiarności i trwania w nierównej walce, w warunkach fizycznych jak najcięższych. […] Dla nas, żołnierzy wolnej Polski, powstańcy z 1863 roku są i pozostaną ostatnimi żołnierzami Polski walczącej o swą swobodę, pozostaną wzorem wielu cnót żołnierskich, które naśladować będziemy”.
Katarzyna Gójska-Hejke
Wyznacznik samodzielnego śledztwa wg Seremeta: "Jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy chcieli zadać pytanie, a Rosjanie odmówili" „Gazeta Wyborcza” publikuje bardzo długi i bardzo interesujący wywiad z prokuratorem generalnym. Warto mu się bliżej przyjrzeć, bo z ust Andrzeja Seremeta pada kilka ważnych zdań, które pozwalają szerzej spojrzeć i lepiej zrozumieć pracę prokuratury, również w najważniejszym z prowadzonych przez nie śledztw. Po kolei. Andrzej Seremet wreszcie przyznaje, że w głośnej sprawie nieodbytego spotkania z prof. Biniendą w czasie jego pobytu w Polsce plany prokuratury wyglądały inaczej niż dotychczas przedstawiano. Pan Binienda stawiał bezprecedensowe warunki do przesłuchania i mimo gotowości prokuratorów do ich spełnienia, do spotkania z nim nie doszło. A więc jednak przesłuchanie. Wcześniej prokuratorzy przekonywali, że chodzi o zwykłe spotkanie, niejako konsultacyjne z profesorem. Binienda obawiał się, że zostanie przesłuchany w charakterze świadka i objęty tajemnicą postępowania, a to uniemożliwiłoby mu dalsze dzielenie się wynikami swoich prac. Miał rację. Seremet odnosi się do obaw naukowca i atakuje dziennikarzy:
Jego komentarz jest przyczynkiem do olbrzymiej dyskusji, jak jest rozgrywane śledztwo smoleńskie. Nie tylko przez polityków, także przez media. Wiąże się to z powszechnym mitem, którego mam powyżej uszu, że prokuratura ma błędną politykę informacyjną. Tygodniowo prokuratura wojskowa odpowiada na dziesiątki pytań kierowanych przez media określonego nurtu, które wykazują niesłabnące zainteresowanie katastrofą, znacznie większe niż media głównego nurtu (kamyczek do państwa ogródka). Inna rzecz, czy te odpowiedzi są potem wykorzystywane.
Szkoda, że prokurator generalny nie sprecyzował uprzejmie, co znaczy „określony nurt”. Co do odpowiedzi na pytania – wojskowa prokuratura mogłaby ich udzielać dużo mniej, gdyby tylko zechciała odpowiadać w pełni. W zasadzie każdy kontakt z NPW zmusza do ponowienia pytań, bo jej rzecznik lubi odpowiedzieć wymijająco albo nieprecyzyjnie. Zresztą doskonale to znamy również z konferencji prasowych. Każdy, niezależnie od medium, dziennikarz (no, może poza Janiną Paradowską) potwierdzi, że polityka informacyjna prokuratury w sprawie smoleńskiej nie jest należyta. Prokuratura nie ma żadnego zamysłu, by zazdrośnie strzec tajemnic tego śledztwa. Informuje, ale nie wszystkich to zadowala. Słyszę krytykę pełnomocników niektórych rodzin, że nie są informowane. Pytam więc prokuratorów, czy pełnomocnicy czytają na bieżąco akta. Otóż nie czytają na bieżąco, bo lepiej ubolewać, że nie mają do nich dostępu. Najpierw przez blisko dwa lata utrudnia się dostęp do akt (powie to każdy pełnomocnik), pozwala się je czytać wyłącznie w siedzibie prokuratury (to już blisko 100 000 stron!!!), nie odpowiada się na wnioski o dostęp do akt niejawnych (mec. Piotr Pszczółkowski czeka pół roku! Na odniesienie się do prośby), a później mówi, że pełnomocnikom nie chce się czytać papierów. To nieco nieeleganckie ze strony prokuratora generalnego. Pytany o podsumowanie kilku podstawowych hipotez, Seremet powtarza, że śledczy nie znaleźli dowodów na zamach, sprawność samolotu będzie oceniona dopiero w kompleksowej opinii biegłych, a zachowanie kontrolerów lotu da się zweryfikować, gdy… pomogą w tym Rosjanie:
Czekamy na ostateczną, mam nadzieję, partię materiałów z Rosji. Chodzi o zakres obowiązków pracowników lotniska, czyli kontrolerów, kierownika lotów, kierownika strefy lądowania, dalej: rodzaj wyposażenia lotniska, nagrania z wieży. To bardzo ważne dokumenty. Do tej pory otrzymaliśmy jedynie wyciąg z instrukcji użytkowania lotniska, który nie spełnia naszych oczekiwań. Można się tylko uśmiechnąć i pogratulować prokuratorowi generalnemu optymizmu, cierpliwości i umiejętności lekceważenia dotychczasowych oznak ignorancji i bezczelności strony rosyjskiej. Okazuje się, że wciąż poważnie jest rozpatrywana hipoteza o błędach załogi. Czekamy na rys psychologiczny załogi. Na podstawie tej naszej opinii Instytut Ekspertyz Sądowych im. Sehna w Krakowie przygotuje opinię psychologiczną o stanie emocjonalnym załogi. I czekamy na opinię psychologiczną dotyczącą rosyjskich kontrolerów. Oczywiście już wiemy, że piloci przekroczyli minima lotniska i własne. Ale to nie zamyka tego wątku i nie rozstrzyga sprawy. A więc jednak! To psychologowie pomogą ustalić, czy piloci tupolewa i kontrolerzy ponoszą odpowiedzialność. Coś nam się wydaje, że będzie konieczne głośne domaganie się upublicznienia tych opinii. Zapytany, co zostałoby zrobione z wrakiem, gdyby był w Polsce, Seremet odpowiada:
Biegli obecnie nie zgłaszają takiej potrzeby. Wszystko, co chcieli zbadać, zbadali. Oczywiście jeśli zajdzie taka potrzeba, prokuratura zorganizuje kolejne badania. Jeśli chodzi o dowody na terenie Rosji, to prokuratorzy już planują kolejne czynności procesowe, w tym przesłuchania świadków. Może zatem odpuśćmy sobie jakiekolwiek starania o powrót tej „naszej pamiątki tragicznych wydarzeń”- jak swego czasu Jerzy Miller nazwał ten kluczowy dowód w śledztwie. Rozbrajający jest wątek przesłuchiwania rosyjskich świadków na potrzeby polskiego postępowania. Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski wskazują, że to Rosjanie zadają wówczas pytania. Prokurator broni tej procedury:
AS: - Tak, ale pytania sformułowane przez nas. Jeżeli jest konieczność dosłuchania, zdarzają się sytuacje, że strona rosyjska chce wykazu tych dodatkowych pytań - i je dostaje. Ale jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy chcieli zadać pytanie, a Rosjanie odmówili.
GW: - Przesłuchiwany się przygotował albo został przygotowany do odpowiedzi...
AS: - Taki jest sformalizowany sposób przesłuchania obywateli innych państw, nie dotyczy to tylko Rosji. Ale na każde pytanie prokurator uzyskuje odpowiedź. Identyczna praktyka ma miejsce w przypadku przesłuchiwania polskich świadków przez Rosjan na terenie Polski. Po tych słowach coraz trudniej traktować Seremeta poważnie. Przecież w takim systemie, w protokołach przesłuchań można zapisach kompletnie wszystko, a nawet na dobrą sprawę napisać je bez wzywania świadków. Czy ktokolwiek w Polsce jest w stanie sprawdzić, kto podpisał protokół? Czy na pewno był to np. naoczny świadek, którego nazwisko figuruje na pierwszej karcie? A zdanie: "Jeszcze się nie zdarzyło, żebyśmy chcieli zadać pytanie, a Rosjanie odmówili" jest idealnym mottem polskiego postępowania ws. Smoleńska. Możecie sobie pytać, Rosja pozwala. Zapytany, czy ma oparcie w premierze, Seremet mówi:
Najgorsze, co mógłbym zrobić, to szukać politycznego oparcia w rządzie. Dzisiaj mi się zarzuca, że informowałem premiera Tuska o tzw. aferze trotylowej, bo to znaczy, że chodzę na pasku Tuska. Nie mogłem tego zaniechać, bo tak rozumiem interes państwa. Nie wyobrażam sobie braku współpracy organów państwa. Jest to konstytucyjny obowiązek. Problem w tym, że akurat powinien szukać tego oparcia i to w wielu sprawach – od dnia katastrofy po dziś: m.in. w sprawie respektowania przez Rosję międzynarodowego prawa, w sprawie powrotu polskiej własności stanowiącej fundamentalne dowody w sprawie i wielu, wielu innych. Jeżeli Seremet nie ma takiej świadomości, nie powinien być prokuratorem generalnym nadzorującym poważne śledztwo metodycznie utrudniane przez inne państwo. Dalej przyznaje, z czym poszedł do Donalda Tuska na początku października:
Z informacją, że instrumenty zareagowały na obecność cząstek wysokoenergetycznych, takich, jakie występują w materiałach wybuchowych. I nie chodzi o np. o kosmetyki, namioty czy pestycydy? Hajdarowicz ma coraz mniej na swoje usprawiedliwienie po wyrzuceniu z „Rzeczpospolitej” Cezarego Gmyza i trzech innych osób. Bardzo ciekawie wygląda również ten wątek:
Ale współpraca z innymi nie wygląda lepiej, np. z USA. Oni nie zechcieli nawet odpowiedzieć na nasze pytania w sprawie śledztwa dotyczącego domniemanych więzień CIA. Żadnej reakcji. Cywilizowany kraj, wzór demokracji, a tu kompletne lekceważenie. A w sprawie katastrofy polskiego autobusu pod Grenoble trzy lata czekaliśmy na całość materiałów. W stosunku do Rosjan, Seremet (ani żaden inny prokurator, członek komisji Millera czy przedstawiciel władzy) nigdy nie mówił o lekceważeniu… A podstaw do tego jest jakby znacznie więcej. W dalszej części rozmowy prokurator generalny m.in. krytykuje projekt PO dotyczący tzw. mowy nienawiści:
Oznacza, że prokuratura będzie zasypywana doniesieniami oponentów politycznych. Będziemy wówczas ścigać wszystkie wypowiedzi, w których ktoś z kimś się nie zgadza. To absurd. Zapytany o to, w czym się różni z ministrem sprawiedliwości Jarosławem Gowinem, Seremet mówi:
W próbie podporządkowania prokuratora generalnego i prokuratury tzw. demokratycznej kontroli parlamentarnej. Gowin proponuje, by Sejm wytyczał "kierunki polityki karnej". Nikt do końca nie wie, co to jest, jest to bardzo nieostre, możliwe do podważenia z przyczyn nawet konstytucyjnych, bo oznaczałoby, że uchwałą Rady Ministrów prokurator, organ działający poza nią, ma być związany. Próbuje się tworzyć instrument, który w ręku człowieka źle nastawionego może być bardzo niebezpiecznie użyty. A przecież prawa nie szykuje się dla dobrych ludzi, tylko dla złych...
Nie uważam, jak twierdzi minister, że nadzór jest zbędny, a jego likwidacja natychmiast uzdrowi prokuraturę. Mitem jest również twierdzenie, że nadzór jest nadmiernie rozbudowany, bo fakty są takie, że na 6 tys. 250 prokuratorów w nadzorze pracuje 380. Z jednej strony chce się likwidować nadzór, a z drugiej otrzymuję tysiące próśb o objęcie nadzorem określonej sprawy. O decyzji po ewentualnym nieprzyjęciu jego sprawozdania przez premiera:
Gdyby to nastąpiło, jakieś decyzje musiałbym podjąć. Działałbym bez zaufania premiera i w przypuszczeniu, że kolejne sprawozdanie będzie surowiej oceniane. Nie jestem przyklejony do fotela. Ale nie będę hamletyzował. Już kiedyś próbowano uczynić ze mnie safandułę. Wiem, co by się ludziom podobało, ale w te buty nie wskoczę.
Jakie? Szeryfa. Seremet wstrząsa, odwołuje, gani, chwali, krytykuje. Codziennie jest w telewizji. Rano, wieczór, po południu. Ani to mój żywioł, ani powaga urzędu, choć świetna trampolina polityczna. Staram być wstrzemięźliwy, dziennie podejmuję setki decyzji. A zrobiono ze mnie nieporadnego człowieka, bo któryś dziennikarz był łaskaw, powołując się na źródło anonimowe, napisać, że Seremet nie jest decyzyjny. Wzruszające i budzące podziw. Szkoda tylko, że nie przekłada się na codzienną pracę prokuratury, jaką widzimy osobiście oraz w mediach. Również, a może raczej zwłaszcza, w sprawie 10/04. "GW", zp
Pytania do red. Michała Karnowskiego, Lisickiego i Jankego Michał Karnowski, były zastępca redaktora naczelnego "Uważam Rze" publicznie twierdzi, że Hajdarowicz dokonał czystki w tygodniku, że on (MK) jest porządnym dziennikarzem, a J. Piński to niewiarygodny zdrajca. Mam więc do niego i innych kilka pytań. Co wiemy na pewno. Michał Karnowski w czasie gdy był wiceszefem "Uważam Rze" stworzył razem ze swoim bratem konkurencyjne czasopismo (dwutygodnik) wSieci. W dniu 27.11.2012 Redaktor Naczelny "Uważam Rze" Paweł Lisicki zwolnił swojego zastępcę Michała Karnowskiego za fakt pracy na rzecz powstania konkurencyjnego czasopisma i działanie na szkodę "Uważam Rze" i szkodę wydawcy (Presspublica). Dnia 28.11.2012 r. Grzegorz Hajdarowicz właściciel wydawnictwa Pressbublica zwolnił Pawła Lisickiego ze stanowiska redaktora naczelnego "URze" zarzucając mu dopuszczenie do powstania dwutygodnika "wSieci" stworzonego przez jego zastepcę, zarzucając mu udzielenie bardzo krytycznego dla niego wywiadu dla konkurencji i brak podpisania deklaracji, że nie będzie drukował Cezarego Gmyza. Hajdarowicz na miejsce Lisieckiego powołał Jana Pińskiego, byłego redaktora "WPROST", TVP i Nowego Ekranu oraz byłego wydawcy "Wręcz Przeciwnie". Po zwolnieniu Lisieckiego i powołaniu Pińskiego z "Uważam Rze" w geście solidarności odeszło dwudziestukilku dziennikarzy, co ogłosili w publicznej deklaracji. Wiemy też, że stworzono w internecie czarny PR Janowi Pińskiemu, Uważam Rze (typu "kto tam pójdzie teraz ten zdrajca") oraz przy okazji Nowemu Ekranowi. Wiemy też, że Michał Karnowski, przedstawiający się jako sprawiedliwy, etyczny, oddany wartościom w zeszłym tygodniu wydał z bratem pierwszy numer dwutygodnika "wSieci" za pieniądze SKOK. Wiemy więc, że teksty i skład tego dwutygodnika "wSieci" musiał być przygotowany przez zespół Michała Karnowskiego w okresie, gdy był on zastępcą redaktora naczelnego konkurencyjnego "Uważam Rze". I w końcu wiemy, że Michał Karnowski publicznie twierdzi, ze Grzegorz Hajdarowicz zniszczył tygodnik "Uważam Rze".
Aby ostatecznie ustalić kto jest etyczny, kto jest zdrajca i kto co zniszczył proszę Michała Karnowskiego o publiczną odpowiedź na następujące pytania:
1. Czy będąc zastępcą redaktora naczelnego "Uważam Rze" miał P an zgodę swojego wydawcy lub swojego przełożonego na tworzenie konkurencyjnego czasopisma, czy też działał Pan w tajemnicy?
2. Jaki był poziom Pana zaangażowania w tworzenie dwutygodnika "wSieci" podczas gdy brał pan pieniądze za rozwój i promocję tygodnika "Uważam Rze" od spółki należącej do Grzegorza Hajdarowicza?
3. Od kiedy zaczął Pan pracować nad stworzeniem konkurencyjnego dla "Uważam Rze" dwutygodnika?
4. Czy zdarzyło się, że to Pan brał udział w negocjacjach z partnerami biznesowymi, inwestorami, reklamodawcami i dziennikarzami w sprawie stworzenia dwutygodnika "wSieci" podczas gdy był Pan zastępcą redaktora naczelnego "Uważam Rze" i odpowiadał za stworzenie pozycji medialnej i biznesowej tego tygodnika?
5. Czy zdarzyło się, że podpisywał pan kontrakty w imieniu wydawcy "wSieci" z dziennikarzami i czy podpisał lub negocjował Pan warunki zatrudnienia na rzecz dwutygodnika "wSieci" z jakimkolwiek, lub jakimikolwiek dziennikarzami zatrudnionymi w "Uważam Rze"? Jeśli tak, to z jakimi?
6. Jak Pan pogodzi pod względem etycznym fakt pobierania wynagrodzenia za budowanie pozycji "Uważam Rze" na eksponowanym stanowisku zastępcy redaktora naczelnego z faktem, że w tym samym czasie tworzył Pan konkurencyjne czasopismo, dedykowane do tego samego targetu czytelników?
7. Czy ustalając cenę dwutygodnika "wSieci" (2,90) brał Pan pod uwagę, by była ona niższa od ceny tygodnika "Uważam Rze" (3,90).
8. Czy tworząc "wSieci" korzystał Pan z zaplecza intelektualnego "Uważam Rze", pomieszczeń tego tygodnika lub komputerów redakcji "Uważam Rze", której był Pan wiceszefem?
9. W dniu zwolnienia Pawła Lisieckiego i powołania Jan Pińskiego podpisał Pan deklarację wraz z innymi 23 dziennikarzami, wśród których był Pana brat o następującej treści:
My, twórcy i autorzy tygodnika „Uważam Rze”, po odwołaniu redaktora, Pawła Lisickiego, nie widzimy dalszych możliwości współpracy z tym pismem. Nie bierzemy odpowiedzialności za cokolwiek, co pojawiać się będzie pod jego szyldem. Dziękujemy naszym czytelnikom za zainteresowanie i liczymy, że będziemy mogli spotkać się znowu już pod innym tytułem.
http://awantura.salon24.pl/467914,solidarni-z-pawlem-lisickim-dziennikarze-opuszczaja-uwazam-rze
Czy według Pana deklaracja Michała Karnowskiego, który dzień wcześniej został zwolniony przez Pawła Lisieckiego za czyn nieuczciwej konkurencji i działanie na szkodę redakcji, że "nie widzi dalszych możliwości współpracy z tym pismem", że "nie bierze odpowiedzialności za treści pod szyldem "Uważam Rze"" nie brzmi niepoważnie i śmiesznie, lub nieprawdziwie w kontekście, reprezentowania już wtedy wyłącznie czasopismo konkurencyjne do "Uważam Rze"?
10. Pod tą deklaracją podpisali się następujący dziennikarze "Uważam Rze":
Łukasz Adamski
Sławomir Cenckiewicz
Krzysztof Fuesette
Cezary Gmyz
Piotr Gociek
Piotr Gontarczyk
Andrzej Horubała
Jerzy Jachowicz
Igor Janke
Jacek Karnowski
Michał Karnowski
Waldemar Łysiak
Marek Magierowski
Robert Mazurek
Maciej Pawlicki
Marek Pyza
Piotr Semka
Wiktor Świetlik
Łukasz Warzecha
Bronisław Wildstein
Piotr Zaremba
Rafał Zawistowski
Rafał A. Ziemkiewicz
Piotr Zychowicz"
Kto był inspiratorem i autorem tekstu tej deklaracji? Czy wyjaśnił Pan podpisujacym dziennikarzom, że Paweł Lisiecki został zwolniony m.in. z Pana powodu i z powodu Pana działania na szkodę "Uważam Rze" a dla dobra zakładanego przez Pana z bratem konkurencyjnego dwutygodnika?
11. Czy zdawał sobie Pan sprawę, że podpisujacy sie obok Pana dziennikarze właśnie tracą pracę i źródło zatrudnienia?
12. Czy podczas podpisywania deklaracji przez ww. dziennikarzy i przed ich rezygnacją z pracy zaproponował Pan któremukolwiek zatrudnienie w dwutygodniku "wSieci" lub portalu "wPolityce"? Jeśli tak, to ilu i jakim dziennikarzom Pan wtedy zaproponował współpracę, ilu dziennikarzy z tej listy powyżej i których zatrudnił Pan do dzisiaj, a ilu i których zamierza Pan zatrudnić jeszcze przed świętami?
13. Czy według Pana "wyjęcie" dziennikarzy z tygodnika, w którym był Pan zastepcą redaktora naczelnego do konkurencyjnego czasopisma, stworzonego przez Pana, gdy brał Pan wysoką pensję od wydawcy "Uważam Rze" jest zachowaniem zgodnym z etyką dziennikarską, uczciwością, wartościami katolickimi, na które się Pan powołuje czy zwykłą przyzwoitością?
13. Czy, w Pana opinii, gdyby koledzy podpisujący deklarację i zwalniajacy się publicznie z redakcji "Uważam Rze" znali wszystkie okoliczności odwołania Pana i Pawła Lisieckiego to wszyscy podpisaliby powyższą deklarację, odeszli z redakcji, zrezygnowali z zarobków i wypowiadali się niekorzystnie na temat Jana Pińskiego?
14. Czy czuje się Pan odpowiedzialny za te osoby z listy, które z powodu Pana zachowania (lub nieszczerości) straciły pracę i źródło stałego utrzymania a nie zyskały gdzie indziej? Jak Ci koledzy-dziennikarze powinni sie teraz zachować?
15. Czy zamierza Pan lub Pana brat zmienić dwutygodnik na tygodnik, z powodu możliwości zatrudnienia dziennikarzy, którzy obok Pana solidaryzując się z Pawłem Lisieckim odeszli z "Uważam Rze"?
16. Czy kiedykolwiek zakładał Pan tygodnik za własne pieniądze, lub ma inne podstawy do publicznej krytyki Jana Pińskiego jako dziennikarza i nowego redaktora naczelnego "URze"? Jeśli tak, to jakie (konkrety)?
17. Czy etyczne jest bezwzględne atakowanie przez Pana nowego redaktora naczelnego tygodnika konkurencyjnego dla Pana dwutygodnika, który znalazł się na tym stanowisku z powodu Pana działania na szkodę "Uważam Rze"?
18. Czy rozpętana afera medialna i bojkot "Uważam Rze" zapoczątkowany przez Pana, jest na szkodę konkurencji a na korzyść Pana dwutygodnika "Wsieci"?
19. Jak by Pan postąpił jako np. redaktor naczelny lub wydawca dwutygodnika "wSieci" gdyby sie Pan dowiedział, ze zatrudniony przez Pana zastępca redaktora naczelnego oraz kilku dziennikarzy po kryjomu tworzą czasopismo konkurencyjne? Czy zwolniłby Pan takiego podwładnego czy pochwalił? Czy wydawca ma prawo wymagać od pracowników zarżadzających tzw pilnowania jego interesu, polityki zatrudnienia i działań marketingowych oraz sprzedażowych na własną korzyść a kosztem konkurencji?
20. Na czym polegało w dniach 27-28.11.2012 zniszczenie "Uważam Rze" przez Hajdarowicza? Skąd Pan wie o zniszczeniu i dlaczego używa tego słowa (tytuł dalej istnieje i jest wydawany)? Na czym polega wina Jana Pińskiego? Na czym polega ew. zdrada dziennikarzy, którzy zgodzą się na zatrudnienie, lub powrót do Uważam Rze? Czy nie uważa Pan, że to Pan zniszczył "Uważam Rze" i zdradził tygodnik, którego był Pan wiceszefem?
Proszę łaskawie o odpowiedź.
Ponadto mam cztery pytania do Pawła Lisickiego, a także kilka pytań do Igora Janke.
Do Pawła Lisickiego:
1. Czy to prawda, że w obecności świadków zobowiazał się Pan ustnie, że nie będzie drukował Cezarego Gmyza w "Uważam Rze"?
2. Pod Pana zarządem "URze" się bardzo dobrze sprzedawało, czy jednak tygodnik był rentowny (dochodowy)? - Jeśli tak, to w jakim stopniu i od kiedy? Czy wydawca wcześniej już miał uwagi w tej sprawie?
3. Czy za stworzenie za pieniądze wydawcy i wydawanie "Uważam Rze" był Pan, oraz zespół godnie wynagradzany? Czy były to wysokie pensje stałe + wierszówka, czy może sama wierszówka; o jakim rzędzie kwot mówimy?
4. Czy to prawda, że mając podstawy by zwolnić Michała Karnowskiego dyscyplinarnie za działanie na szkodę redakcji i wydawcy nie zrobił Pan tego? Jakie były powody tak liberalnego podejścia? Czy Grzegorz Hajdarowicz miał prawo mieć o to do Pana pretensje?
Do Igora Janke:
Bardzo sie Pan negatywnie wypowiadał odnośnie działania Grzegorza Hajdarowicza polegającym na zwalnianiu redaktorów naczelnych, ingerencji w treść wydawnictw, działania na szkodę wolności prasy. Bardzo krytycznie sie Pan odniósł do Jana Pińskiego, który przyjął ofertę zastapienia na stanowisku RedNacza Pawła Lisickiego. Do tego stopnia, że podpisał Pan powyższe oświadczenie (wraz z innymi dziennikarzami) i na znak protestu odszedł z redakcji "Uważam Rze". Czy to jednak prawda Panie Igorze, że po zwolnieniu przez Grzegorza Hajdarowicza Tomasza Wróblewskiego ze stanowiska redaktora naczelnego Rzeczpospolitej, w atmosferze - co warto przypomnieć - jeszcze większego skandalu medialnego, wziął Pan udział w konkursie lub rozmowach dot. stanowiska redaktora naczelnego "Rz" zamiast Tomasza Wróblewskiego prowadzonych przez tegoż Grzegorza Hajdarowicza? Prosze o potwierdzenie lub zaprzeczenie. Jeśli tak, to proszę o potwierdzenie lub zaprzeczenie, że miał Pan być nowym redaktorem naczelnym "Rzeczpospolitej"?
Na czym według Pana polega działanie etyczne Michała Karnowskiego i nieetyczne Jana Pińskiego? Jak na miejscu Grzegorza Hajdarowicza zachowałby się Pan względem pracowników działających na rzecz powstania konkurencji a Pana szkodę, lub publicznie Pana atakujących na łamach konkurencji?
Pytanie do wszystkich Panów: co z nominacją Jana Pińskiego na stanowisko w "Uważam Rze" ma wspólnego Nowy Ekran, oprócz tego, że zmienił on pracodawcę z NE na "URz"? Czy czytelnicy powinni bojkotować "Uważam Rze" - a jeśli tak, to dlaczego? Czy z przyczyn etycznych bojkot "Uważam Rze" - ze wzgledu na osobę Pińskiego i osobę Hajdarowicza jest bardziej uzasadniony niż np. bojkot "wSieci" i "wPolityce" ze względu na Michała Karnowskiego lub "Salon24" ze względu na Igora Janke?
Bardzo proszę wszystkich Panów o ustosunkowanie się do powyższych pytań, brak rzeczowych odpowiedzi będę interpretował tak, że z nieznanych i raczej nagannych powodów uznali Panowie powyższe pytania za wam niewygodne.
Możecie Panowie odpowiedzieć na swoich łamach - znajdziemy, przesłać na e-mail: redakcja@nowyekran.pl lub opublikować odpowiedź jako komentatorzy pod tym artykułem rejestrując się na Nowym Ekranie (nie potrzeba kodów).
Udawania, że nie przeczytaliście i nie wiedzieliście nikt nie przyjmie do wiadomości, bo wszyscy doskonale wiedzą, że czytacie i reagujecie. także na portalach społecznościowych.
Myślę, że cały polski Internet oraz wielu czytelników naszych wszystkich portali oraz czasopism będzie czekało na te odpowiedzi, by spokojnie, w oparciu o informacje rzeczowe, bez medialnych nagonek, wojenek i manipulacji mogli sobie ostatecznie wyrobić pogląd w tej sprawie. Mam nadzieję, ze adresaci pytań uszanują czytelników nawet jeśli nie szanują mnie. Łażący Łazara
Prof. Zybertowicz o szokującej grze drwiącej z katastrofy smoleńskiej: "To jest próba przysłowiowego "walenia w klatkę" Prowokujmy środowiska patriotyczne i pisowskie, żeby na głupotę i podłość zareagowały niemądrze i nerwowo - mówi prof. Andrzej Zybertowicz o nowych technologiach wykorzystywanych do ośmieszenia obozu patriotycznego
wPolityce.pl: W Internecie pojawiła się gra, której celem jest lot samolotem, picie wódki i jak najbardziej spektakularne ścięcie brzozy - szokujący żart z katastrofy smoleńskiej. Nie zajmowalibyśmy się tym wcale, ale czytelnicy pytają, jak to odbierać? Prof. Andrzej Zybertowicz: Najpierw trzeba spróbować zrozumieć. Z punktu widzenia badacza, taka sytuacja ma zawsze trzy wymiary. Po pierwsze mentalność tego, kto to wymyślił i lansuje, po drugie mentalność tych, którzy z tego korzystają, np. traktują to jako fajną zabawę oraz interesy tych, którzy będą to jakoś politycznie rozgrywać. Żyjemy w świecie, gdzie z pokolenia na pokolenie nie są już przekazywane podstawowe standardy moralne, nie jest przekazywany pewien kod wrażliwości na drugiego człowieka. To powoduje, że wiele osób w takiej grze nie widzi nic niestosownego. Bo żeby widzieć coś niestosownego, to trzeba mieć w głowie pewną matrycę moralną. Matrycę, która uwzględnia uczucia innych osób. Wiele osób, zwłaszcza młodego pokolenia, ale nie tylko, takiej matrycy nie posiada – kontakt z drugim człowiekiem przez Internet empatii nie uczy. Ale ta sytuacja to nie jest efekt tylko naturalnych procesów cywilizacyjnych, to także jest efekt świadomego demontażu tabu, jako jednego z fundamentów kultury. W marcu 2012 na okładce dodatku do „Gazety Wyborczej” - "Wysokie Obcasy" było zdjęcie pokazujące leżącego na dywanie chłopczyka stylizowanego na ukrzyżowanego Chrystusa. Obok niego leżały jakieś zabawki. Otóż, w sensie kulturowym, to jest posunięcie tego samego typu, co owa gra, ale w tym przypadku zrobione przez artystów i managerów mainstreamu. Moim zdaniem to świadomy atak na jedno z tabu naszej kultury. Taką próbę demontażu tabu odbieram jako świadome posunięcie ukierunkowane na osłabianie chrześcijaństwa i rodziny jako istotnych fundamentów cywilizacji zachodniej.
wPolityce.pl: A jaki jest wymiar polityczny tego "przedsięwzięcia"? Prof. Andrzej Zybertowicz: Klimat wspominanej gry wpisuje się w aurę, jaką wokół siebie roztacza twórca Ruchu Imienia Swojego Nazwiska. Niezależnie od tego, czy to będzie intencja autorów czy dopiero tych, którzy to będą nagłaśniali, mamy kolejną prowokację wobec tego środowiska, które najbardziej ucierpiało w katastrofie smoleńskiej i dla którego jej wyjaśnienie jest tak istotne. W poetyce żartu „karmiony” jest język nerwowych reakcji, złości, niepokoju, potrzeby walki.
wPolityce.pl: Jak się zatem zachowywać? Czy odwracać głowę i nie widzieć, czy podnosić alarm i piętnować? Prof. Andrzej Zybertowicz: To jest problem-pułapka opisana już przez badaczy kapitalizmu, problem z patologiami kapitalizmu. Gdy próbujemy niektóre z nich piętnować, one zyskują nośność rynkową, wzajemnie się napędzają, a często przynoszą komercjalne efekty. Proszę zwrócić uwagę, że to jest casus posłów Stefana Niesiołowskiego oraz twórcy Ruchu Imienia Swojego Nazwiska. To media napompowały ich jako ikony brutalności. To władcy mediów, posługując się tymi postaciami, rozgrywają swoje gry, nie tylko finansowe i polityczne, ale także kulturowe.
A jak reagować? Po pierwsze rozmawiać – najpierw we własnym gronie. Bo ta gra uświadomiła mi obecność pewnego zjawiska, którego wagi chyba nie doceniamy. Otóż, to skłócenie Polaków, jakie nastąpiło w ciągu ostatnich siedmiu lat, po wyborach w 2005 roku, spowodowało, że wystąpiło także zjawisko, by tak rzec, wewnątrz-obozowej poprawności politycznej. To znaczy zarówno w obozie systemu III RP, zwłaszcza w platformerskiej jej części, jak i w obozie patriotycznym, zwłaszcza w pisowskiej jej części, ludzie nie prowadzą tak swobodnej debaty, jak mogliby, jak byłoby to potrzebne. Ponieważ w obliczu poczucia zagrożenia przez obóz konkurencyjny, ci, którzy kwestionują pewne rzeczy wewnętrznie, spotykają się z nadmiernie emocjonalnymi, nerwowymi reakcjami. Jeden z wniosków jest taki - nie możemy zgodzić się na to, żeby linia walki między obozem patriotycznym, a obozem systemu III RP blokowała poważne dyskusje po naszej stronie. Na przykład na portalu wPolityce.pl. Ten portal nie może stać się miejscem, gdzie podtrzymywane są tylko poglądy ludzi, którzy mają wrażenie, że gdzieś indziej te poglądy nie są uczciwie wyrażane. Na tym portalu musimy częściej krytycznie rozmawiać także ze sobą. Tu dobrym, może najlepszym, przykładem są analizy Krzysztofa Kłopotowskiego.
wPolityce.pl: Ta ordynarna gra jest niewątpliwie przejawem, odzwierciedleniem "mowy nienawiści", o której ostatnio tak wiele się mówi. Może ta rządowa rada, która ma powstać, aby tę mowę monitorować ma jednak rację bytu? Może powinna zająć się właśnie takimi przypadkami? Prof. Andrzej Zybertowicz: Po pierwsze, nie wiemy, czy ta gra jest tylko wybrykiem pozbawionych wrażliwości młodych ludzi, czy nie jest zaplanowaną prowokacją. Bo należy przypuszczać, że niektóre hasła antysemickie i agresywne transparenty na marszach np. w obronie Telewizji Trwam to są prowokacje na przykład służb rosyjskich, żeby w oczach opinii międzynarodowej pokazać w niekorzystnym świetle polskie inicjatywy obywatelskie. I jeśli to jest przemyślana prowokacja jakichś środowisk, to sięganie po takie instrumenty, które proponuje rząd w sytuacji, kiedy ten rząd nie potrafi najprostszych spraw w profesjonalny sposób załatwić, nie wydaje się roztropne. Odstawiając na chwilę te płaszczyznę kulturową - jeśli ta gra stała się popularna dopiero w ostatnich dniach, to nie można wykluczyć, że to jest próba reakcji na te badania, które pokazały kolejne wyrównanie się notowań PiS i PO. I to jest próba tego przysłowiowego "walenia w klatkę". Prowokujmy środowiska patriotyczne i pisowskie, żeby na głupotę i podłość zareagowały niemądrze i nerwowo. Dalej nakręcajmy sytuacje "Brunopodobne", by dyskredytować środowiska patriotyczne w oczach milczącej większości.
wPolityce.pl: Nawet jeśli to jest "tylko" wybryk, to chyba po raz kolejny przekraczający granicę przyzwoitości, która jeszcze niedawno wydawała nam się nie do przekroczenia? Gdzie jest ta granica ostateczna? Czy w ogóle jest? Z kogo można jeszcze się śmiać, z jakiej tragedii drwić? Prof. Andrzej Zybertowicz: Przekraczanie tej granicy występowało w ludzkiej kulturze zapewne od wieków, tyle, że dawniej zazwyczaj działo się gdzieś w cieniu. Internet, dając złudzenie anonimowości i siłę taniego powielania swych przekazów pokazał, nam ciemną stronę ludzkiej natury bardziej dobitnie. Pokazał nam psychopatyczne właściwości niektórych osób i uczynił z nich pewien wzorzec do naśladowania. Najpierw trzeba w spokojnych rozmowach uchwycić samo zjawisko, ocenić jego zasięg i nie stosować błędu, który w psychologii określa się jako "przedwczesny przeskok do konkluzji". Nie róbmy tak, że słyszymy o jakimś zdarzeniu i czujemy potrzebę natychmiastowego reagowania. Wydaje się, że w tym przypadku byłby błąd.
wPolityce.pl: Ale jak nie reagować, kiedy czujemy, że przez takie "wybryki" zmienia się punkt odniesienia? Kiedy zostaniemy zaatakowani taką chamską grą, to informacja, że rektor uczelni w Bydgoszczy zdjął krzyż, bo uważa, że szkoła powinna być laicka, już tak nie szokuje. A kiedyś to by nas bardziej poruszyło, prawda? Prof. Andrzej Zybertowicz: Jako analityk próbuję wyłączyć moje odruchy oburzenia, uruchamiam maszynkę eksploracyjną i próbuję znaleźć punkt ciężkości, tego, co się dzieje. I tutaj ów punkt ciężkości widzę w tych środowiskach, które świadomie i cynicznie toczą wojnę kulturową z chrześcijaństwem. Nie jest przypadkiem, że to samo środowisko, które kiedyś dało taką okładkę "Wysokich obcasów" w okresie nieco ponad roku w wydaniu weekendowym „Wyborczej” trzykrotnie umieszcza duże zdjęcie Janusza Palikota na pierwszej stronie i daje mu miejsce do swobodnego lansowania swoich słów. Słów tylko – bo przecież to nie są myśli. Pytajmy się, kto w rękach ma koło sterowe do tych projektów. Jeśli się tego dowiemy, to może trafniej uchwycimy wektory zagrożeń.
To, co się dzieje jest mieszaniną tego, co spontaniczne z tym, co jest planowane. A nie jest spontaniczne udostępnianie okładki twórcy Ruchu Imienia Swojego Nazwiska trzykrotnie w niedługim okresie czasu. Nie jest spontanicznym upozowanie chłopca na okładce czasopisma na ukrzyżowanego Chrystusa. Każdy zdrowo myślący człowiek czuje, że jest w tym jakiś plan. Jaki? Wygląda to jak atak na fundamenty kultury chrześcijańskiej, a ów twórca Ruchu Imienia.. wcale nie musi sobie zdawać sprawy z tego, że jest tylko marionetką w grze zaplanowanej przez kogoś innego...
Rozmawiał Marcin Wikło
Ruch Palikota i Partia Piratów. 5 rzeczy, które warto wiedzieć Wczoraj na zaproszenie Ruchu Palikota Sejm odwiedzili przedstawiciele Europejskiej Partii Piratów, m.in. Johannes Ponander sekretarz generalny niemieckiej - zdecydowanie najsilniejszej na kontynencie - partii tego typu. Janusz Palikot przekonywał, że Partia Piratów i Ruch Palikota mają bardzo zbliżony program. Być może więc Piraci będą częściej pojawiać się w polskim parlamencie na zaproszenie RP. Oto pięć rzeczy, które warto wiedzieć o Partii Piratów.
1) Niemiecka Partia Piratów odgrywa dużą rolę na tamtejszej - coraz bardziej rozproszonej - scenie politycznej. Od 2011 roku zdobyła reprezentantów w czterech lokalnych parlamentach. Jednak od kilku miesięcy partia traci na popularności - w sondażach oscyluje na granicy 4-5% (ostatnie badanie Forza daje im 4%). Piraci w Niemczech istnieją od 2006 roku.
2) Piraci mają program przede wszystkim skoncentrowany na społeczeństwie informacyjnym i spraw związanych z prawami autorskimi, ale niemiecka odnoga europejskiego ruchu ma także szerokie postulaty społeczne m.in. dotyczące gwarantowanego dochodu minimalnego dla mieszkańców.
3) Piraci w Niemczech mają nietypowy, oddolny sposób podejmowania decyzji tzw. "Liquid Democracy". Użytkownicy tego systemu zgłaszają swoje propozycje programowe - każdy z nich może zaproponować swój pomysł. Jeśli w ciągu określonego czasu zdobędzie 10% poparcia, zostaje zakwalifikowana jako propozycja programowa, do której zgłaszane są kontrpropozycje. Ostatecznie wygrywa jedna z nich. Ale kluczowe w tym systemie - opartym na "płynnej demokracji" jest to, że każdy może przekazać swój głos innej osobie - we wszystkich sprawach, albo tylko w ograniczonych kwestiach (np. jednej propozycji programowej).
4) Transparencja jest kluczowym słowem dla niemieckich Pirtatów - zarówno w działaniach wewnętrznych, jak i programie politycznym. Stąd też system "Liquid Feedback" i żądania dotyczące demokracji bezpośredniej.
5) Piraci w Polsce nigdy nie zyskali dużej popularności. Partia istniała (była zarejestrowana) od 2007 do 2009, teraz trwa proces jej reaktywacji. "Partia Piartów" jako marka nie odegrała żadnej roli w protestach anty-ACTA.
Michal Kolanko
DONIKĄD Wartość słów publicysty i polityka mierzy się stopniem wiarogodności. Od jednego i drugiego trzeba wymagać analiz rzetelnych i wspartych na faktach, co oznacza również możliwość zweryfikowania ich w czasie i poddania powtórnej ocenie. Odbiorca, który nie potrafi zapamiętać, co polityk mówił przed kilkoma miesiącami lub jaką diagnozę stawiał wówczas publicysta – jest zapewne pożądanym partnerem dla obecnego reżimu. Na ludziach dotkniętych poważną amnezją pasożytuje dziś aparat propagandy, oni są podporą dla najgłupszych hipotez i medialnych dywagacji. Podążą za wszystkim, co zostanie im podsunięte i bez cienia refleksji przyjmą największą brednię. Mechanizm tych zachowań nie jest skomplikowany. Wystarczy, że odbiorca słyszy to, co w danej chwili chce usłyszeć, a przekaz pochodzi ze źródła, które uznaje za wiarygodne i bliskie swojej wizji. Nowa (choćby sprzeczna z poprzednią) treść, natychmiast zastępuje dotychczasowe opinie i bezboleśnie wytycza obszar zabobonnej wiary. Wydawałoby się, że hodowanie takich odbiorców nie powinno leżeć w interesie opozycji i „naszych” mediów. Człowiek podatny na manipulację, pozbawiony wiedzy o świecie i oddany na pastwę medialnych demiurgów, nigdy nie będzie dokonywał wolnych wyborów i nie stanie się obywatelem wolnego państwa. Jak miliony sympatyków obecnego reżimu – jest zaledwie bezmyślną marionetką, rozstawioną w spektaklu politycznych cwaniaków, uczestnikiem gry, której reguł nie zna i nie potrafi ocenić. Wydaje się „bezużyteczny” dla celów opozycji – jeśli chce ona obalenia reżimu i zburzenia gmachu kłamstwa i obłudy. Nie wykluczam, że dla niektórych partyjnych opozycjonistów taki odbiorca może być łakomym „materiałem wyborczym”, a dla zawodowych publicystów - wręcz idealnym czytelnikiem. Zakładam jednak, że po „naszej” stronie są to nadal postawy patologiczne, niemające nic wspólnego z troską o sprawy polskie i tezą, że „Polacy zasługują na więcej”. Zakładam tak, bo ludzie odpowiedzialni za słowa i traktujący Polaków serio nie muszą uciekać się do prostackiej kazuistyki ani sięgać po narzędzia manipulacji. Są gotowi postawić najtrudniejszą diagnozę i zdobyć na najtwardsze słowa – byle niosły prawdę o naszej rzeczywistości. Zjawiskiem ostatnich dni jest wysyp publikacji, w których pojawia się, nienowy przecież, temat strategii, mającej doprowadzić nas do rychłego zwycięstwa. Najkrócej problem można streścić pytaniem - DŁUGI MARSZ CZY KRÓTKI BIEG ? – czyli tytułem, jaki nadałem jednemu z tekstów z marca br. Tamten artykuł powstał w reakcji na ówczesne wypowiedzi posłów PiS-u oraz publikacje, w których pojawiały się sugestie, że czas rządów Donalda Tuska dobiega końca, a w najbliższej perspektywie powinniśmy spodziewać się przyspieszonych wyborów parlamentarnych i upadku grupy rządzącej. Bez cienia satysfakcji, jestem gotów przypomnieć szereg artykułów i analiz, których autorzy z namaszczeniem głosili, że „Platforma płonie i rozsadzają ją konflikty”, wieścili „wcześniejsze wybory”, pisali o czekającym nas wkrótce „nowym rządzie” i „wracającym do gry” Schetynie, nawoływali do „wiosny ludu”, pytali – „kto za Tuska” i „jak skończy PO”. Żadna to bowiem satysfakcja, że upływ czasu zweryfikował te oceny i nadał im wymiar medialnego bełkotu. Ich autorzy nie przyznają się do błędu i nie zdobędą na głębszą refleksję. Być może rozgrzesza ich intencja, z jaką wypowiadali te sądy, może usprawiedliwia brak wiedzy i dawanie posłuchu plotkom. To, że dziś są znów w awangardzie i nieodmiennie głoszą te same banialuki, wskazuje jednak na coś groźniejszego. Nie oni zaprzątają moją uwagę, ale ludzie czytający te wywody, którzy nie byli w stanie ocenić ich wartości ani zdobyć się na samodzielną ocenę. Czy również im zabrakło zdrowego rozsądku, czy może stało się tak, bo dano im przekaz na który czekali - zapowiedź szybkiego zwycięstwa i erzac politycznej diagnozy. Pozwolono im wierzyć, że „już” i „niebawem”. Ofiarowano namiastkę prawdy i substytut nadziei, nie dbając o to, co stanie się z tym „darem” za kilka miesięcy. Jeśli tak – to postąpiono z nimi identycznie, jak reżim traktuje swoich wyborców i zastosowano ten sam mechanizm manipulacji. Zapewne czytelnicy tamtych przekazów nie pamiętają nawet - kto i jakie głosił prognozy, o czym pisał i co obiecywał. Niewątpliwie, za kilka miesięcy nie będą pamiętali treści dzisiejszych artykułów i politycznych deklaracji. Z niesłabnącą estymą przyjmują głosy tych samych polityków i tych samych publicystów. Nie potrafię ocenić, jak długo uda się karmić Polaków opowieściami o „ratowaniu demokracji” i „unikaniu podziałów”, wiarą, że „wystarczy wygrać wybory”, analizami o „przejmowaniu kontroli nad PO” i zapewnieniami o rychłym zwycięstwie. Być może - długo skoro gra toczy się od lat i nikt dotąd nie zapytał – na czym opiera się wiara w ową „demokrację”, jak wygrać wybory parlamentarne i skąd czerpać nadzieję na krótki marsz? Zadawanie tych pytań nie leży bowiem w interesie publicystów, a odpowiadanie na nie – w interesie opozycji. Do kolejnego, złudnego „testu demokracji” dzielą nas trzy lata. Można je roztrwonić na uprawianie politycznej mitologii i przemierzanie wirtualnych stadiów „szybkiego zwycięstwa”. Można nawet uwierzyć w głupotę moich rodaków, w ich słabą pamięć i mocną wiarę. Nie można jednak nie wiedzieć, że na końcu będzie pytanie – co dalej? Aleksander Ścios
Jest szansa, że posłowie dowiedzą się czegoś o negocjacjach rolnych
1. W porządku obrad obecnego posiedzenia Sejmu, po paru tygodniach starań posłów Prawa i Sprawiedliwości, znalazła się wreszcie informacja premiera dotycząca negocjacji środków na Wspólną Politykę Rolną w latach 2014-2020.
Żądaliśmy takiej informacji od momentu wystąpienia premiera Tuska w Sejmie, podczas którego jakby od niechcenia rzucił kwotę 400 mld zł, o którą miał się walczyć podczas ostatniego szczytu w Brukseli. Tusk zastosował w tym wystąpieniu, kolejną PR-owską sztuczkę informując, że zamiast o 300 mld zł, które były do tej pory wymieniane (szczególnie w słynnym wyborczym spocie wyborczym, w którym to panowie Buzek, Lewandowski, Sikorski i Tusk obiecali Polakom, że tylko oni gwarantują „załatwienie” takich pieniędzy), będzie walczył o kwotę 100 mld zł większą i ta kwota to środki na Wspólną Politykę Rolną. Tyle tylko, że według tego co zaproponowała jeszcze w czerwcu tego roku Komisja Europejska dla Polski (a w jej imieniu komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski) w ramach WPR, te środki powinny być aż o ponad 76 mld zł większe.
2. W ramach WPR Komisja Europejska zapisała, bowiem, ponad 3 mld euro rocznie na dopłaty bezpośrednie (I filar) czyli 21 mld euro na 7 lat i 2 mld euro rocznie na rozwój terenów wiejskich (II filar) czyli 14 mld euro na 7 lat. Razem to 35 mld euro. Minister rolnictwa ten poprzedni ( Marek Sawicki) jak i ten obecny (Stanisław Kalemba) obiecywali i obiecują, wyrównanie dopłat bezpośrednich w starych i nowych krajach członkowskich do średniego w UE w wysokości około 270 euro na hektar (do tej pory w Polsce przypada około 190 euro na hektar). Zrealizowanie tych deklaracji to dla Polski dodatkowo 1 mld euro rocznie na dopłaty bezpośrednie, a więc w ciągu 7 lat, kwota 7 mld euro. Sumarycznie więc WPR na lata 2014-2020 to dla Polski kwota 42 mld euro, a więc w przeliczeniu na złote (po kursie 4,2 zł za euro) to kwota 176,4 mld zł. Wymienienie przez Tuska tylko kwoty 100 mld zł na WPR, wygląda więc na to, że chce on w negocjacjach poświecić część środków na rolnictwo w nadziei, że wynegocjuje 300 mld zł środków na politykę regionalną, a to pozwoli premierowi i jego kolegom z Platformy wyjść z tego wszystkiego z twarzą.
3. Sytuacja jest tym bardziej ambarasująca dla Platformy i PSL-u, ponieważ już w dniu 25 kwietnia tego roku, Sejm na posiedzeniu plenarnym, podjął na wniosek posłów Prawa i Sprawiedliwości, uchwałę zobowiązującą rząd do wynegocjowania równych i niedyskryminujących zasad podziału między państwa członkowskie UE, środków na dopłaty bezpośrednie(tak, tak nierówne dopłaty do wg. prawa unijnego dyskryminacja, a tę powinien ścigać Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu, rząd Tuska jednak nigdy tego argumentu w negocjacjach niestety nie podniósł). Uchwała została podjęta jednogłośnie (głosowali za nią także wszyscy obecni na sali obrad , posłowie Platformy i PSL-u) i niestety jak wynika z dotychczasowych rezultatów negocjacji, nie została zrealizowana nawet w minimalnym zakresie. Wprawdzie obecny minister rolnictwa mówi o jakimś spłaszczeniu dopłat w nowych i starych krajach członkowskich ale ma się to stać dopiero około 2020 roku, co w żadnym stopniu nie jest do zaakceptowania przez polskich rolników.
Szczególnie gospodarstwa związane z rynkiem (a jest ich w Polsce około 500 tysięcy), nie są już w stanie konkurować na jednolitym unijnym rynku w sytuacji kiedy choćby gospodarstwa za naszą zachodnią granicą, otrzymują dopłaty 2-krotnie wyższe. Przez ostatnie 8 lat (a więc od momentu naszego członkostwa w UE), sukcesywnie wyrównywały się bowiem koszty wytwarzania w rolnictwie w starych i nowych krajach członkowskich, a obecnie ceny wielu środków do produkcji rolnej, a także paliwa rolniczego, są np. w Polsce wyższe niż Niemczech.
4. Sprawa negocjacji funduszy dla rolnictwa jest niesłychanie istotna nie tylko dla rolników ale dla nas wszystkich – konsumentów. Tak naprawdę bowiem dopłaty bezpośrednie zapewniają względnie niskie ceny płodów rolnych w skupie, a to z kolei daje możliwość kształtowania niższych cen żywności. Mamy więc nadzieję, że dzięki wymuszeniu tej debaty na rządzącej koalicji, opinia publiczna w Polsce, dowie się wreszcie czy Donald Tusk, chcąc wywiązać się z obietnicy wyborczej 300 mld zł, nie poświęcił interesów polskiej wsi, a w konsekwencji interesów wszystkich konsumentów żywności. Kuźmiuk
Bankrutująca socjalistyczna Europa za Rządem Światowym Bałtowski „ suwerenność polityczną i gospodarczą można i warto poświęcić w imię szansy dobrobytu i stabilnego rozwoju Jeżeli światowy regulator nie powstanie, postępowała będzie degeneracja światowego systemu gospodarczego Bałtowski „ Jeżeli światowy regulator nie powstanie, postępowała będzie degeneracja światowego systemu gospodarczego o trudnych do przewidzenia skutkach„...” Światowy rząd gospodarczy „...”W tej sytuacji jedyną realną (tzn. nie wymagającą odwrócenia trendów zmian cywilizacyjnych) ….co jest warunkiem utrzymania długookresowej stabilności światowego systemu gospodarczego, jest stworzenie regulatora globalnego, a w perspektywie – gospodarczego rządu światowego „....”W krajach demokracji parlamentarnej trzeba byłoby przekonać wyborców, że suwerenność polityczną i gospodarczą można i warto poświęcić w imię szansy dobrobytu i stabilnego rozwoju, a klasę polityczną– że zarządzanie globalnym systemem gospodarczym może być równie dobrym polem dla realizacji aspiracji politycznych, jak zarządzanie gospodarką narodową, choć odmiennej niż współcześnie natury. „.....( źródło)
Polecam przeczytać cały tekst socjalistycznego propagandysty z tytułem profesora . Tekst ten nazwałem propagandowym ponieważ jego celem nie jest rzetelna analiza ,ale przygotowanie wytłumaczenia dlaczego w socjalistycznej Europie doszło do załamania gospodarczego ,a faktycznie cywilizacyjnego Wbrew temu co twierdzi Bałtowski światu nie grozi żadne załamanie gospodarcze. Globalna gospodarka , pomimo długoletniej recesji krajów socjalistycznej poprawności dobrze się rozwija . Jesteśmy jako gatunek w fazie bezprecedensowego rozwoju cywilizacyjnego . To jedynie socjalistyczna Europa bankrutuje . I nie ma w tym nic dziwnego . Socjalistyczna Rosja padła nie dla tego ,że przegrała wojnę czy w wyniku rewolucji . Zbankrutowała , rozpadała się na kilkanaście państw bo wprowadziła u siebie ...socjalizm. Niewydolny ekonomicznie, społecznie , karłowaty w sferze wartości Bałtowskiemu chodzi nie o zagwarantowanie wolności gospodarczych , o ochronę przed bandyckim państwem podatkowym .Jemu chodzi o zbudowanie globalnego kołchozu , bo tylko wtedy chora bankrutująca socjalistyczna polityczna poprawność przetrwa w Europie Europa nie jest żadnym obszarem dobrobytu . To następny mit propagandowy. System podatkowy, jaki wymusiła ideologia politycznej poprawności jest tak krwiożerczy ,że doprowadziła on zbudowania cywilizacji opartej na ekonomicznym „ kronizmie „ . Termin kronizm wywodzi się z mitologi greckiej i oznacza pożeranie dzieci przez rodziców .Podatki i eksploatacja ekonomiczna ludności europejskiej wymusiła depopulacje . Socjalistyczny system ekonomiczny Europy stał się tak niewydolny ,że brakło środków na budowanie prawidłowych rodzin , rodzenie się dzieci , wychowywanie ich i wykształcenie. Implozja gospodarcza Europy nastąpiłaby już dużo wcześniej , gdyby nie uzupełnianie wymierającej ludności imigrantami . Ale pomimo drenażu i eksploatacji populacyjnej innych krajów stosowanej przez Europę odwleczono tylko datę upadku . Już za chwilę emigranci zamiast klepać biedę w socjalistycznej Europie zaczną wracać do siebie albo wyjeżdżać do mających dużo większą wolność ekonomiczna krajów Azji Socjalistyczna polityczna poprawność, podniesiona jak twierdzi profesor Ferguson w swojej świetnej książce „ Civilization „ do rangi religii państwowej państw Zachodu w ciągu kilkudziesięciu lat doprowadziła do upadku całej cywilizacji Zachodu Europa jest coraz bardziej zacofana technologicznie i naukowo . Została wyprzedzona w takich kluczowych przemysłach przyszłości jak robotyka , przemysł kosmiczny , przemysł elektrowni jądrowych. Najlepiej już za kila lat uświadomi nam zacofanie Europy rewolucja urbanistyczna w Azji związana z przemysłem samochodów elektrycznych i budową „smart city „ Aby uzmysłowić fundamentalny problem dla Europejczyków, jaki stanowi ustrój gospodarczy i polityczny i ideologiczny socjalistycznej politycznej poprawności powołam się na opinie szef kreatywny potężnej europejskiej firmy odzieżowej ZARA , który stwierdziła ,że Europa się wypaliła ,że brakuje jej kreatywności ,że za klika lat to kreatywni Chińczycy zdominuj modę i narzucą trendy . Socjalistyczny zamordyzm podatkowy i kulturowy zawsze tak się kończy . Dziesiątki milionów zachodnich urzędasów , nic się nie nauczyli na lekcjach historii jakie dały Europie socjalizm Hitlera i rosyjski socjalizm Stalina Milton Friedman („Podstawowym złem paternalistycznych programów jest ich wpływ na szkielet naszego społeczeństwa. Osłabiają rodzinę, zmniejszają bodźce do pracy, oszczędności, innowacji, ograniczają naszą wolność" – napisał w „Wolnym wyborze") czy Friedrich Hayek („Im bardziej pozycja ludzi staje się zależna od działań rządu, tym bardziej będą się domagali, aby ten dążył do (...) sprawiedliwości rozdzielczej. Tak długo, jak długo wiara w sprawiedliwość społeczną kieruje działaniem politycznym, proces ten musi stopniowo przybliżać się do systemu totalitarnego") ….(więcej)
Materiały pomocnicze „Trium Tuska . Już za rok polski robol tańszy od chińskiego „....”„Produkują w Polsce, bo koszty pracy w Chinach ciągle rosną. Obecnie są już zaledwie o 15-20 proc. niższe niż w naszym kraju. „...(więcej)
Leszczyński o zniszczeniach jakich dokona socjalista Obama .”Ogromne wydatki wymuszą oczywiście dalsze podnoszenie obciążeń podatkowych, jeszcze większe zadłużenie państwa, a za tym pójdzie jeszcze więcej interwencjonizmu. Z czasem pojawić się muszą – pokazuje to historia wielkich demokratycznych poprzedników Baracka Obamy – ograniczenia importowe, utrudnienia dla transferu kapitału inwestycyjnego za granicę. W cieniu rewolucyjnej polityki. Na dłuższą metę wszystkie te działania będą miały katastrofalne skutki gospodarcze. „.....(więcej)
Elity Europejskie za ideą wyludnienia Europy „ Główne tezy i informacje z eseju Lombora . 40 lat temu ludzkość została ostrzeżona ,że wzrost ekonomiczny skończy się dla niej zniszczeniem . Klub Rzymski , gromadzący ludzi ze szczytów nauki , polityki i biznesu zgromadzonych razem przez Wocha Aureli Peccei przedstawił tą sprawę w 1972 roku w cienkim woluminie zatytułowanym 'The Limits to Growth „ „ Granice wzrostu „ Opieral się on na serii matematycznych modeli opracowanych przez profesorów MIT . Tezy tej książki ta stała się fundamentalną ideą owych czasów . Wierzono ,że rozwój rodzaju ludzkiego jest na kolizyjnym kierunku z zasobami surowców , i że krach jest tuż za rogiem „....(więcej)
Profesor Constanza „ Polska krajem nadmiernie rozwiniętym ? „....Czy taka przemiana światopoglądu i celów politycznychjest w ogóle możliwa? „....„Potrzebny jest nam obecnie zrównoważony ekologicznie, sprawiedliwy i korzystny ekonomicznie wzrost dobrobytu nie tylko w zakresie PKB. Co więcej, w niektórych krajach może to oznaczać spadek PKB. „....”wzrost PKB ….dalsze stosowanie go jako głównego celu polityki w krajach „nadmiernie rozwiniętych" może być niebezpieczne i przynosić skutki odwrotne do zamierzonych „....”Musimy stworzyć instytucje, które pomogą nam pozostać w granicach naszej planety„....ryzyko narastających szkód w naszych zasobach naturalnych, jakie może się wiązać z niekontrolowanym rozwojem gospodarczym „.....” ścieżka rozwoju gospodarczego …...wyraźnie niezrównoważona ekologicznie…..przestała być także sposobem na poprawę ludzkiego dobrobytu i szczęścia „....”kapitał naturalny i społeczny, którego nie uwzględnia wskaźnik PKB, stanowi obecnie czynnik ograniczający poprawę dobrobytu w zrównoważonym rozwoju człowiekai do oceny rzeczywistego postępupotrzebne są inne mierniki. „ ….(więcej)
„Propaganda socjalistyczna Zachodu wobec sukcesu Chin „„od dwóch lat razem z żoną odkładają regularnie co miesiąc ponad połowę swych pensji. "Chcielibyśmy kiedyś kupić mieszkanie „......”"Zarabiam dość dobrze - ponad 6000 juanów (około 3 050 zł) miesięcznie,” …..(więcej)
Maciej Bałtowski „ Po pierwsze, Sellina postulat powrotu do źródeł, do „Europy Ojczyzn", do poglądów ojców założycieli EWG, jest mrzonką, bo tamtej rzeczywistości sprzed 60 lat już po prostu nie ma. Globalizacja i internet, masowa konsumpcja, nowy układ sił na świecie, globalne rynki finansowe i transnarodowe korporacje, laicyzacja Europy Zachodniej i latynizacja Stanów Zjednoczonych to tylko niektóre przejawy i elementy zmiany cywilizacyjnej, jaka nastąpiła w ostatnim półwieczu. Recepty ze starego świata mają dzisiaj wartość jedynie historyczną. Po drugie, jako niepoprawne marzenie prawicowego konserwatysty, wynikające z postrzegania rzeczywistości w sposób tradycyjny, XX-wieczny, należy traktować stwierdzenia J. Sellina o sensowności Europy zintegrowanej gospodarczo („jak najwięcej wspólnego rynku, wolnego przepływu osób, kapitału, usług, know-how"), ale nie politycznie i ideowo („jak najmniej integracji na poziomie wartości"). Nie da się dziś, przy istnieniu globalnych rynków towarów i kapitału rozdzielić sfery politycznej od ekonomicznej, tak jak przy istnieniu internetu oraz wolnego przepływu osób i idei nie da się utrzymać przeszłych odrębności narodowych na poziomie wartości.”... „W połowie latach 70. ubiegłego wieku w gospodarce światowej rozpoczął się ciąg znaczących przeobrażeń, które istotnie naruszyły istniejący wcześniej ład i które były zapowiedzią znacznie dalej idących zmian, obserwowanych w bieżącym stuleciu. Dokonał się rozpad światowego systemu finansowego bazującego na układzie z Bretton Woods z 1946 r., rozpoczął się przewrót technologiczny, co stworzyło pole do gwałtownego rozwoju nowych produktów (głównie w obszarze elektroniki i informatyki) oraz nowych usług (głównie w obszarze łączności), drastycznie wzrosły ceny surowców energetycznych, pojawiło się zjawisko inflacji i szybko rosło zadłużenie większości państw narodowych. „.....”Autor jest profesorem ekonomii w UMCS w Lublinie. „.....(źródło )
Logistyka wolnorynkowa Napoleon powiadał, że na wojnie potrzebne są trzy rzeczy: „pieniądze, pieniądze i pieniądze”. No i logistyka. Uczę się o tym stale na mikropoziomie taktycznym i na makropoziomie strategicznym. Mam to szczęście, że moja nauka jest okraszana anegdotkami z pola bitwy. Oto dwie. Raz chłopaki się pogubili na pustyni w Iraku, zabrakło im wody, na szczęście hydropomoc wnet się zjawiła: oddział specjalny przygotowany właśnie na takie ewentualności. Co więcej, żołnierze tego plutonu kwatermistrzostwa specjalizowali się też w oczyszczaniu wody. Potrafili nie tylko uzyskać wodę pitną z błota (Saddam osuszył wiele terenów podmokłych i wodnistych, zostawiając bagienka tu i tam), ale również oczyścić ją ze skażenia przemysłowego. Innym razem w Afganistanie trzeba było zaopatrzyć w agregatory wysunięty wojskowy punkt oporu. Zrobiła to pewna pani major ze stopniem naukowym w biznesie (MBA) oraz u nas. Połączyła wiedzę o przedsiębiorczości (spedycja) z antropologią kulturową. Mimo że punkt oporu był otoczony przez Taliban, pani major dostarczyła tam nie tylko agregatory, ale również cały konwój innych potrzebnych rzeczy. Po prostu załatwiła przez swoje kontakty, że jedni talibowie osłaniali konwój przed innymi. Zostali za to wynagrodzeni częścią ładunku. A po drodze dostało się też trochę prezentów posterunkom talibskim i innym, które tym sposobem przepuściły konwój, zamiast go atakować. I nie trzeba było nikogo zabijać. Szkopuł w tym, że nie daje się takich logistycznych operacji odpowiednio zaksięgować ani wytłumaczyć biurokratom, na czym to wszystko polega.
Można narzekać, że praca w kwatermistrzostwie to nuda, ale przecież to nieprawda. W sprawnej armii logistyka jest podstawą sukcesu. Trzeba niebywałej wyobraźni i wiedzy, aby operacje logistyczne były sukcesem. Bez nich nie ma co śnić o zwycięstwie. No, chyba że się jest hordą mongolską i jak szarańcza pożera się to, co się znajdzie, i prze się dalej, aby proces powtórzyć, zostawiając po sobie tylko zgliszcza. We wszystkich innych wypadkach logistyka to jedna z najbardziej wyrafinowanych dziedzin w sztuce wojowania. Podkreślmy: do organizacji zasobów, ich magazynowania, rozmieszczania i dystrybucji potrzebna jest wiedza o zarządzaniu, która pochodzi przecież z działań wolnorynkowych. Oparta jest bowiem na najbardziej efektywnym wykorzystaniu ograniczonych zasobów przy maksymalnej oszczędności środków, aby uzyskać jak największe zyski (zwycięstwo). Należy również znać się na geografii i historii. Logistyka jest integralną częścią zwycięskiej strategii wojowania. Jeden z moich studentów – wyższy stopniem oficer, który specjalizuje się w logistyce na poziomie strategicznym – opowiadał na naszym seminarium z geografii i strategii o (jak zwykle nie znam polskich terminów technicznych, a więc się pewnie pomylę) tzw. uprzednio przygotowanych magazynach (Prepositioned Stocks – PPS). Magazyny PPS znajdują się na lądzie i na morzu. Są one kluczowe dla amerykańskiej logistyki. Robiłem notatki, słuchając, potem czytałem raport, co niniejszym oddaję poniżej. Ze strategicznego punktu widzenia PPS to narzędzie zniechęcające wroga (deterrent). Pokazuje bowiem, że siły zbrojne USA mogą pojawić się wszędzie i natychmiast. Lepiej więc nie zaczynać wojny. W tym sensie siła jest gwarancją pokoju albo przynajmniej bardzo pomaga pokój utrzymać. W tej chwili USA walczą w Iraku i w Afganistanie. Kawał drogi od domu! Do tego dochodzą rozmaite operacje humanitarne. Każda ekspedycja potrzebuje broni, amunicji, ubrań, sprzętu, jedzenia, medykamentów. Ponieważ podstawową taktyczną jednostką operacyjną jest obecnie brygada, w tym oddziały operacji specjalnych (Special Operations – SO, komandosi) w ramach Sił Szybkiego Działania (Rapid Deployment Force – RDF), PPS są odpowiednio dostosowane do wymogów takiego uprawiania wojaczki. A dowodzący PPS mają za zadanie „balansowanie strategicznego kierownictwa, wymogów dowództwa bojowego oraz ograniczonej ilości środków”. Sukces opiera się na tym, że gdy RDF zjawia się na wojnie czy też SO na operacji, potrzebny sprzęt już czeka na wojaków na miejscu. Oznacza to, że wysłane wojsko nie musi ze sobą brać sprzętu i operacja wysyłania żołnierzy skupia się przede wszystkim na przesunięciu ludzkiego potencjału na pole bitwy. Po prostu siły bojowe nie martwią się dodatkowo o zaopatrzenie, a głównie zajmują się przerzucaniem ludzi. Logistycy martwią się o kwatermistrzostwo. Jest to swoisty taktyczny podział ról przy pełnym zintegrowaniu strategicznym. Tym sposobem można pojawić się szybko i wszędzie na całym świecie i być w pełni przygotowanym do walki.
Business management goes to war! Trzeba walczyć w możliwie oszczędny sposób, ale nie można być sknerą, bo się przegra. Mamy ograniczone środki, w tym również finansowe. Trzeba z nich ukręcić jak najmocniejszy „bicz kwatermistrzowski”. Nic nie może się zmarnować. Pierwszym krokiem jest wybranie odpowiedniego umiejscowienia zasobów. Najlepsze położenie strategiczne to takie, które pozwala maksymalnie skrócić czas reakcji, gdy prezydent USA ogłasza kolejną misję. Stąd najlepiej i najwygodniej jest utrzymywać magazyny poza granicami imperium. Większość zasobów jest jednak zmagazynowana w USA, skąd ekspediuje się je w razie potrzeby w pole. Pokaźna część środków znajduje się w rozmaitych miejscach na świecie – w bazach stacjonarnych i pływających. Magazyny stacjonarne umieszczone na terenach zależnych od USA (jak np. Guam) albo na terytoriach suwerennych krajów sojuszniczych. Wybiera się też kraje, które są najbardziej z USA zaprzyjaźnione, oraz te, których interes narodowy pokrywa się z amerykańskim. Nie zawsze te dwa warunki są spełniane, ale często wystarczy, że geopolityczne interesy regionalne jakiegoś państwa są kompatybilne z celami Ameryki. Na przykład strach Wietnamu przed Chinami zaowocował kooperacją Hanoi z Waszyngtonem, również na szczeblu logistyki. Naturalnie skoro mowa o teatrze azjatyckim, USA preferują magazynowanie zasobów w takich państwach jak Japonia i Korea, gdzie od II wojny światowej istnieją potężne bazy amerykańskich sił zbrojnych. Ale podobna baza – z zasobami do wyposażenia całej brygady – znajduje się też w Kuwejcie, który Amerykanie wyzwolili 20 lat temu od wojsk irackich. Jest to centrum logistyczne na Bliski Wschód. Ponieważ liczy się czas, należy magazyny umiejscowić w taki sposób, aby ominąć tzw. wąskie gardła strategiczne (strategic chokepoints), np. cieśninę Malakka, Kanał Sueski czy Kanał Panamski. Stąd baza w Kuwejcie jest tak ważna, bowiem trudno byłoby zaopatrzyć wojsko USA drogą powietrzną, gdyby wrogie siły zamknęły Cieśninę Gibraltarską czy cieśninę Ormuz. Przypomnijmy, że turecki sojusznik nie zgodził się na przepuszczenie Amerykanów przez swoje terytorium podczas inwazji na Irak w 2003 roku. W tej sytuacji Kuwejt był kluczowym zapleczem logistycznym.
Magazyny PPS na lądzie mają ten mankament, że są stacjonarne. W dynamicznie zmieniającym się środowisku globalnym zagrożenia dla amerykańskich interesów mogą pojawić się wszędzie. Stąd preferencje dla magazynów pływających. Są to po prostu oceaniczne jednostki kwatermistrzostwa operujące w ramach US Navy albo ogólnie statki komercyjne wynajęte do służby logistycznej. „Umieszczenie zasobów na morzu powoduje wyeliminowanie czasu potrzebnego do ładowania, ponieważ sprzęt znajduje się już na statku i gotowy jest do dostarczenia”. Gdy przychodzi rozkaz o miejscu akcji, należy jedynie skoordynować czas i sposób rozładowania z żołnierzami, którzy już przygotowują się na polu bitwy albo do manewrów (np. corocznych ćwiczeń w Egipcie i Korei). Największa koncentracja pływających zasobów kwatermistrzowskich jest na Pacyfiku. Dlaczego? Bo stamtąd, z południa właśnie, najbliżej do Azji, Afryki oraz Bliskiego Wschodu. I nie chodzi tylko o wojnę. Dzięki PPS Amerykanie mogli zareagować bardzo szybko na rozmaite katastrofy naturalne. Nazywa się to w slangu wojskowym HA/DR (Humanitarian Assistance and Disaster Relief). Oto lista amerykańskiej pomocy na dużą skalę z oparciem kwatermistrzowskim w PPS: tsunami – Indonezja (2005 r.) i Japonia (2010 r.); trzęsienie ziemi – Haiti (2010 r.) i Pakistan (2005 i 2010 r.); oraz pożary lasów – Rosja (2010 r.). Pływające magazyny omijają wąskie gardła strategiczne, ale również unikają „zabutelkowania” w portach amerykańskich przez teoretyczną blokadę wrogiej marynarki wojennej (jak również możliwości zniszczenia portów przez atak rakietowy). Ważne jest też to, że statki kwatermistrzowskie na oceanach nie muszą się martwić ani strajkami, ani demonstracjami pacyfistycznymi, które mogą wybuchnąć w każdym momencie zarówno w USA, jak i w innych krajach goszczących amerykańskie bazy. Pływające magazyny mają w nosie lewaków. Polacy powinni to docenić, choćby przez pamięć wojny bolszewickiej, gdy niemieccy dokerzy i czescy kolejarze znajdujący się pod wpływem komunistów, socjalistów i liberałów zastrajkowali i zablokowali dostarczanie broni i amunicji do desperacko broniącej się przed czerwoną zarazą Polski. PPS mają przed sobą przyszłość. USA mają zamiar bowiem ponownie zredukować znacznie liczbę baz na świecie. Bardzo zaawansowane są plany umieszczenia PPS w Australii. Mówi się też o stworzeniu PPS w Europie. Mam nadzieje, że Polacy ruszą tyłek, aby to sobie załatwić. No, ale najpierw musieliby nauczyć się, że wolnorynkowe zasady dobrze służą obronności kraju. Postsowieckie przeżytki – nie! Marek Jan Chodakiewicz
5 Grudzień 2012 „Związek osób tej samej płci, uprawnia do wstąpienia w stosunek najmu jednej z nich po śmierci partnera”- orzekł Sąd Najwyższy, interpretując artykuł 691 paragraf 1 Kodeksu Cywilnego. To pierwsze takie orzeczenie w Polsce, które umożliwia partnerowi homoseksualnemu przejęcie mieszkania.(????) Zwróćcie Państwo uwagę.. Jak na razie związki homoseksualne nie są w Polsce zarejestrowane, jako normalna forma szaleństwa, pardon- „ małżeństwa”, ale… Na razie nie da się tego zrobić frontalnie, nawet demokratycznie większościowo, za duży opór- nawet w Sejmie, nie wspominając o mięsie armatnim demokracji, ludzie demokratycznym – to robi się po cichu- tylnymi drzwiami. Przepraszam za słowo” tylnymi”.. Przy pomocy orzeczenia Sądu Najwyższego, który zinterpretował artykuł Kodeksu Cywilnego na korzyść ludzi zaspokajających swój popęd seksualny w sposób inny, niż ludzie heteroseksualni. Teraz przejęcie mieszkania będzie odbywało się po linii sposobu zaspokajania popędu seksualnego.. A co z tymi, którzy zaspokajają swój popęd seksualny wykorzystując dziurę w plocie po sęku? Właśnie sęk w tym, że na razie Kodeks Cywilny nie zajmuje się takimi sprawami.. I tak na siłę lewica homoseksualna przepycha wartości antycywlizacyjne, nawet omijając – ulubioną przez siebie- demokrację większościową.. Do takiej sprawy nie mogą znaleźć większości.. Bo nawet przy pomocy demokracji niektórych rzeczy się nie da.. Za duży opór cywilizacyjny w naszym narodzie mimo rozmiękczania świadomości ostatnich lat „przemian” gospodarczych i antycywilizacyjnych.. Burzenia tego wszystkiego co było przez setki lat i się sprawdziło.. Nowoczesność w gospodarce po”przemianiach ”polega na tym, że zagranicznym podmiotom daje się fora, a Polaków się udupia podatkami.. To jest” równość „podmiotów na rynku gospodarczym.. W ramach” wolnego rynku” Ciekawym jest, kto podpowiedział Sądowi Najwyższemu, żeby tak zinterpretował artykuł 691 paragraf 1 Kodeksu Cywilnego, żeby wyszło po linii homoseksualnej homoseksualistów? Kto za tym stoi? Bo przecież nie zwykli homoseksualiści, którzy ze swoimi przypadłościami dalecy są od obnoszenia się publicznie.. Po prostu robią swoje w ciszy i skupieniu i nikomu nie przeszkadzają, w przeciwieństwie do zawodowych homoseksualistów ideologicznych.. Oni są na pierwszej linii narzucania normalnym ludziom seksualnym innej wizji sposobu zaspokajania popędu.. Chcą przeciągnąć na swoją stronę wiele mężczyzn i kobiet, które do tej pory zaspokajały się w sposób tradycyjny, tak jak Pan Bóg przykazał, a nie jak nie preferował, bo nie od dziś wiadomo, że z pożycia homoseksualnego gatunek nie może być przedłużony.. Gdybyśmy wszyscy byli homoseksualni- już dawno nie byłoby ludzkości.. No bo co Panu Bogu po Dzieciach Bożych, ale jednej orientacji seksualnej, z której nie wynikają żadne konsekwencje ludnościowe? Rozmnażajcie się i czyńcie sobie Ziemię poddaną- przecież? Homoseksualistów ta sprawa nie dotyczy, mogą jedynie- dzięki sędziom Sądu Najwyższego wejść w stosunek najmu, po odbytych stosunkach z partnerem, ale po śmierci partnera homoseksualnego.. Ta sprawa też będzie dotyczyć kobiet homoseksualnych.. Żeby nie było dyskryminacji.. I teraz dopiero się zacznie bój o mieszkania. Stawiam tezę, że liczba osób tej samej płci wzrośnie, bo co to komu przeszkadza w wielu niekonwencjonalnych przypadkach, że zostanie ogłoszony homoseksualnym partnerem seksualnym, ale w zamian może stać się szczęśliwym posiadaczem mieszkania? Po trudach przejścia przez procedury ustalające czy przebywał w zawiązku homoseksualnym, czy najzwyczajniej kłamie i stał na uboczu spraw homosekaualnych, bo chce mieć mieszkanie.. Będą musieli się wypowiedzieć sąsiedzi, tak jak w książce pana profesora Tomasza Grossa, i sprawa zostanie załatwiona po myśli i na bazie.. Na bazie ideologii preferowania osób tej samej płci, wbrew naszej cywilizacji wyrosłej z normalności, a nie marginesu seksualnego podniesionego do rangi cnoty.. Tylko patrzeć jak lewica homoseksualna będzie stawiać pomniki homoseksualistom, nie dlatego, że czegoś taki homoseksualista dokonał , ale dlatego, że był po linii i na bazie homoseksualnej. Na początek należy znaleźć miejsce na pomnik dla posła Roberta Biedonia w Krośnie.. Bo stamtąd poodchodzi.. Mieszkańcy Krosna będą musieli się z tym faktem pogodzić. W końcu w III Rzeczpospolitej jeszcze nie ma pomnika homoseksualisty… wraz z partnerem.. Bo przecież na cokole nie będzie stał sam.?. Może jeszcze w jakimś dyskretnym uścisku? Na początku pomnik będzie oblewany farbą, ale nie czerwoną, a potem miejscowa ludność się przyzwyczai, będą przyjeżdżać wycieczki szkolne, robić sobie pamiątkowe zdjęcia.. dyskutować.. Można byłoby pomnik skonstruować według wzorów antycznych.. To znaczy na golasa. W końcu małą mądrością rządzony jest ten świat.. To będzie dodatkowa atrakcja. Będzie można sobie zawiesić czapkę na genitaliach postaci na cokole. .Pamiętacie Państwo ten incydent w Łodzi z czapką strażnika miejskiego, gdy prezydentem Łodzi był pan Jerzy Kropiwnicki? I co powiedział pan prezydent Jerzy Kropiwnicki do strażnika miejskiego, który był akurat bez czapki, o czym pisała szeroko prasa?” Gdzie masz ch…… czapkę? Lenin na każdym pomniku i obrazie trzyma swoją czapkę mocno w ręku.. Już wtedy wiedział, że kradną.. Zresztą prywatną własność trzeba okradać , bo i tak pochodzi z kradzieży.. mas.. Ale czapkę dzierżył mocno w homoseksualnym ręku.. Kamieniew czy Zinowiew- też był w nim zakochany.. Lenin na szczęście nie zostawił następcy.. Po prostu nie mógł. Ale pozostawił następców duchowych i ideologicznych w dużych ilościach? Celowo piszę” ilościach”, a nie liczbach.. Bo ich należy liczyć na kilogramy a nie na jednostki ludzkie.. Przy okazji stawiania pomników, trzeba znaleźć już teraz miejsce dla pani Ewy Kopacz z Unii wolności, a obecnie Platformy Obywatelskiej w Szydłowcu lub Skaryszewie.. Wielcy ludzie powinni mieć wielkie pomniki.. Również pan Jan Klata, urodzony w Warszawie reżyser teatralny,. felietonista Tygodnika Powszechnego zwanego przez niektórych” Obłudnikiem Powszechnym”- też w przyszłości powinien mieć swój pomnik. Dlaczego? Ano dlatego, że od stycznia 2013 roku obejmuje dyrekcję Narodowego Teatru Starego w Krakowie za poręczeniem pana ministra Bogdana Zdrojewskiego z Platformy Obywatelskiej, no i w gazecie znalazłem zdanie perełkę , które pada z jego ust:” Najświętsza Maryja Panna należy do zgwałconych przez archanioła nastolatek(???) Proszę jak wrogowie chrześcijaństwa sobie pozwalają.. Za to dostają wyróżnienia i gratyfikacje.. I jeszcze pokazuje „Chrystusa jako zboczeńca w pieluchomajtkach”.. Bardzo dobre- a jakie śmieszne.?.
I etat funduje mu ministerstwo kultury i dziedzictwa antynarodowego, z naszych pieniędzy, w tym także pieniędzy chrześcijan.. Może by dołożyć Muzułmanom i Mojżeszowym.?. Też byłoby śmiesznie, ale ONI nie nadstawiliby drugiego policzka.. I na pewno pan reżyser i publicysta Jan Klata nie miałby spokojnego życia.. Może by już nie żył? A niezależna prokuratura nie prowadziłaby śledztwa. Bo sama byłaby przestraszona.. Bo mogłaby też nie żyć.. I tak to wszystko może się skończyć, poczynając od stosunku najmu, poprzez stosunki homoseksualne, własnościowe i stosunki bi…..lateralne. Sodomia i Gomoria coraz bliżej.. To widać już gołym- że tak powiem- okiem.. Przepraszam za tego ducha seksualnego unoszącego się w dzisiejszym felietonie.. Ale życie podsuwa różne skojarzenia. I to nie znaczy, że wszystko kojarzy mi się z seksem… WJR
Kruk krukowi oka nie wykole!
-Wcześniej czy później zostaną ujawnione zdjęcia satelitarne światowych służb wywiadowczych z NATO, USA, Izraela i Rosji, które- o czym jestem przekonana- potwierdzą, że na pokładzie TU 154 M 101 doszło do dwóch wybuchów nad ziemią najprawdopodobniej spowodowane przez materiały wybuchowe. Dodam: do wybuchu jednak mogłoby w Smoleńsku nie dojść gdyby samolot nie wyleciał z Warszawy, piloci znali język rosyjski, albo zdecydowali się lądować w Moskwie czy Mińsku. Mówię, bo jestem przekonana o szczególnym wpływie znajomości języka rosyjskiego który mógł poderwać samolot po dodaniu pełnej mocy silnikom na wysokości niewiele poniżej 100 m.
Plotę bzdury? Niekoniecznie. A na pewno więcej prawdy moim niż w takim oświadczeniu: „Paweł Deresz: „- Wcześniej czy później zostanie ujawnione nagranie amerykańskich i rosyjskich służb wywiadowczych, które - o czym jestem przekonany - potwierdzi, że w czasie rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Lechem Kaczyńskim padło sformułowanie "lądujcie koniecznie w Smoleńsku", odpowiada Deresz na pytanie co jego zdaniem stało się 10 kwietnia. „
Abstrahując od sensu oskarżenia ustami pana Deresza *kolejny raz Jarosława Kaczyńskiego o wpływ na zaistnienia katastrofy Smoleńskiej, który nie oszczędza ani pilotów ani pamięci prezydenta Kaczyńskiego
Wcześniej podobne oskarżenia ze wskazaniem na istniejący zapis rozmowy śp. Prezydenta z bratem kierował Wałęsa i Palikot: Kto odpowiada za katastrofę smoleńską? - Ci, co proponowali, żeby rozpocząć kampanię wyborczą prezydencką w Katyniu - twierdzi Lech Wałęsa.W czerwcu 2010 roku powiedział „Rozmowa braci Kaczyńskich tuż przed katastrofą to klucz do wszystkiego. Tam była konsultacja i wytyczne do dalszego działania - uważa Lech Wałęsa i apeluje o upublicznienie stenogramu z tej rozmowy.” A Janusz Palikot oskarża: - Lech Kaczyński jest głównym odpowiedzialnym. To była pijacka wyprawa.” Co i rusz wracała (zapewne rodem z pewnej biblioteki) powielana w necie informacja o istniejącym nagraniu rozmowy w której Jarosław Kaczyński nakazuje Bratu za wszelka cenę lądować w Smoleńsku.
Przeglądając dossier z działalności Pana Deresza mogę podejrzewać, że znam przyczynę dla której w sposób tak stanowczy wyraził swoje poglądy*.A dlaczego właśnie teraz? Mocne dowody na obecność materiałów wybuchowych w TU 154 M pozyskane przez red, Gmyza, zapowiedziane przywiezienie próbek z Moskwy i dziwny brak pogrzebu śp. Księdza profesora Rumianka, którego ciało zostało podobno rozpoznane w 100 % przez dwa niezależne Instytuty Medycyny Sadowej, ale pogrzebu nie było a rodzina domaga się kolejnych badań.
Myślę tak sobie, że na miejscu pełnomocników prawnych rodziny Kaczyńskich wystąpiłabym do NPW niezwłocznie z wnioskiem o możliwości popełnienia przestępstwa przez Lecha Wałęsę i Pawła Deresza polegającego na ukrywaniu ważnych dowodów lub miejscu ich przechowywania w śledztwie smoleńskim. Niech wytłumaczą skąd ta pewność. Równolegle złożyłabym wniosek do prokuratury cywilnej inne zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa zniesławienia**
Nie można puszczać płazem publicznego żerowania na uczuciach innych ludzi i rzucać bezpodstawnych pomówień.
I chociaż istnieje poważne niebezpieczeństwo, że „kruk krukowi oka nie wykole” nie wolno pozostawić oszczerców w spokoju. Nie jeden sędzia to inny wreszcie zatamuje te potoki zwykłej nienawiści.
*http://media.wp.pl/kat,1022941,page,6,wid,13707461,wiadomosc.html?ticaid=1fa49
** Przestępstwo to uregulowane jest w art. 212 ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r. kodeks karny (Dz. U. Nr 88, poz. 553 z późn. zm.). Polega ono na pomówieniu innej osoby o takie cechy lub postępowanie, które może ją poniżyć w opinii publicznej albo narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności. Wynika z tego jednoznacznie, iż konieczną przesłanką przestępstwa zniesławienia jest warunek, aby konsekwencje zarzutu uczynionego w stosunku do określonej osoby, oprócz wywołania przykrych przeżyć u zniesławionego, stwarzały co najmniej zagrożenie wywołania niekorzystnych skutków na płaszczyźnie społecznej, zawodowej.
http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,12824105,Walesa_i_Palikot_obarczaja_braci_Kaczynskich_wina.html
http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/walesa-kluczem-do-tragedii-jest-rozmowa-braci,212124.html
http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/maz-ofiary-katastrofy-to-kaczynski-kazal-bratu-ladowac,1869723
http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/wnioski-o-dodatkowe-badania-zwlok-ks-rumianka,1867516,6911
Małgorzta Puternicka/1Maud
TYLKO U NAS opracowanie dot. działań medyków sądowych. "Wiele śladów ważnych dla oceny katastrofy smoleńskiej zbagatelizowano" Dane przekazywane w polskich mediach, w zestawieniu z doświadczeniami z innych spraw świadczą o tym, że śledztwo po katastrofie smoleńskiej zostało zminimalizowane, potraktowane byle jak, po macoszemu - pisze w specjalnym opracowaniu dla portalu wPolityce.pl dr n. med. Grażyna Przybylska Wendt, specjalista medycyny sądowej i anestezjologii. Specjalnie dla redakcji portalu wPolityce.pl dr. Grażyna Przybylska Wendt opracowała raport pokazujący, jakie czynności powinno się wykonywać w przypadku zgonów oraz na miejscu katastrof. Z analizy doktor Przybylskiej Wendt wynika, że działania medyków sądowych w tych przypadkach są niezwykle ważne w śledztwie dotyczącym przyczyn śmierci. W materiałach specjalistka opisuje, kim jest medyk sądowy i dlaczego tak ważne jest, by to właśnie medycy sądowi byli obecni na miejscu śmierci: Medycyna sądowa skupia w sobie wiedzę z zakresu wszystkich dziedzin medycznych. A to z powodu konieczności opiniowania przypadków nagłych zgonów zaistniałych z różnych przyczyn – gwałtownych (wypadki, zabójstwa, samobójstwa, zatrucia) , niejasnych śmierci naturalnych, a także opiniowania zgonów lub uszkodzeń ciała w wyniku błędów lekarskich (a te zdarzają się w każdej dziedzinie medycyny). Medyk sądowy musi posiadać wiedzę, jaka pozwoli mu stwierdzić nie tylko przyczynę zgonu, ale i mechanizm powodujący śmierć. Na to składa się też ocena okoliczności, w jakich zdarzenie mało miejsce, zachowanie się osób trzecich biorących udział w danym wydarzeniu, a także zachowanie się poszkodowanego przed i w trakcie zdarzenia. Medycy sądowi, zgodnie z opisem doktor Przybylskiej Wendt, są jednymi z najważniejszych osób w śledztwie dot. zgonów. Powinni się znaleźć w miejscu śmierci, np. katastrofy możliwie najszybciej. Specjalistka wyjaśnia, że obecność medyka sądowego jest konieczna zawsze, gdy do zgonu dochodzi w sposób nagły i niewyjaśniony. W raporcie dr Grażyna Przybylska Wendt opisuje, jakie czynności na miejscu zgonów i katastrof wykonują funkcjonariusze wydziały śledczego, a jakie medyk:
Funkcjonariusze wydziału śledczego:
a/zabezpieczają teren zdarzenia ogradzając go;
b/izolują „gapiów”;
c/fotografują miejsce i najbliższe okolice zdarzenia;
d/sporządzają szkic sytuacyjny (szkic śledczych uwzględnia miejsce zdarzenia w odniesieniu do dających się łatwo zidentyfikować punktów stałych. Jeśli był to wypadek komunikacyjny wskazują na szkicu położenie pojazdu lub pojazdów. Szkicują ułożenie zwłok względem tychże, nanoszą położenie ewentualnych odłamków czy części uszkodzonego pojazdu lub pojazdów - odległości od części zasadniczej oraz odłamków względem siebie);
e/śledczy sporządzają protokół zawierający opis uszkodzeń pojazdu lub innych znalezionych na miejscu elementów mogących mieć związek z wydarzeniem; f/sporządzają protokół z przebiegu wykonanych czynności, a dokumentacja techniczna (szkic) i fotograficzna jest do niego załączona. Medyk sądowy zaczyna oględziny zwłok po zakończeniu w/w czynności śledczych. Oględziny na miejscu zdarzenia muszą zawierać:
a/ogólny opis ułożenia zwłok (całych lub ich części, o ile były rozkawałkowane );
b/opis ułożenia zwłok względem np. pojazdu czy narzędzia jakie spowodowało uraz;
c/opis odzieży (ewentualnych uszkodzeń i zabrudzeń);
d/szkic stwierdzonych na tzw pierwszy rzut oka obrażeń ciała (niezależnie od fotografii wykonanych przez ekipę śledczych );
e/stwierdzenie domniemanej przyczyny zgonu i zalecenie lub nie dokonania sekcji sądowo-lekarskiej.
Ostatnie z wymienionych zadań jest niezwykle istotne. Od niego bowiem zależy dalsze procedowanie śledczych badających przyczyny zgonu. Na opinii medyka sądowego opiera się prokurator. Znając opinie medyka prokuratura decyduje, czy zarządzać sekcje sądowo-lekarską. W czasie sekcji zwłok dochodzi o niezwykle drobiazgowego badania ciała zmarłego. w tym ofiary katastrofy. Jest ona bardzo ważną czynnością w postępowaniu śledczych. Doktor Przybylska Wendt tak opisuje czynności sekcyjne:
Zwłoki w prosektorium poddane są ponownie bardzo szczegółowym oględzinom – zewnętrznym i wewnętrznym. Oględzinom zewnętrznym poddawane są wszystkie elementy odzieży, zdejmowanej warstwami, ze szczególnym uwzględnieniem wszystkich miejsc uszkodzonych tj. z opisem brzegów danego uszkodzenia i ewentualnych zabrudzeń (czynnikami zewnętrznymi – smar, proch, błoto, roślinność, ziemia, piasek, drobiny szkła, odłamków itp.) i materiałem organicznym denata (krew, śluz, wymiociny, odchody…). W końcowej opinii – uszkodzenia odzieży w zestawieniu z uszkodzeniami ciała dają pełniejszy obraz mechanizmu powstania obrażeń i oceny narzędzia, jakim były zadane. Po rozebraniu zwłok śledczy przystępują do dalszych czynności. Przybylska Wendt zaznacza, że „opis zwłok rozebranych musi zawierać dane co do: płci, długości ciała, wagi, wyglądu i stanu powłok”. W materiałach musi się znaleźć szczegółowy opis głowy, klatki piersiowej, brzucha, kończyn, narządów płciowych zewnętrznych. Każda część ciała musi być dokładnie zbadana przez biegłych. Medyk sądowa wskazuje, że niezwykle istotny dla badania przyczyn śmierci danej osoby jest opis znalezionych na jej ciele obrażeń. Dla oceny przyczyny i mechanizmu śmierci najważniejszy jest dokładny opis obrażeń: a więc rozległość, kształt i kolor zasinień, kształt ran i ich rodzaj (kłute, szarpane, cięte, postrzałowe, mieszane), przebieg ewentualnego kanału rany (zwłaszcza postrzałowej), zabrudzenia wokół obrażeń, czas powstania obrażeń (przyżyciowe, pośmiertne, powstałe dawno czy tuż przed zgonem), zabrudzenia wokół obrażeń i w obrębie uszkodzenia
- wyjaśnia autorka opracowania.
Wskazuje, że dopiero po szczegółowym dokonaniu oględzin zwłok przystępuje się do ich "otwarcia", by dokonać oględzin wewnętrznych. Kolejno otwiera się głowę, opisując stan kości sklepienia, opon i mózgu, kości podstawy, ucha wewnętrznego oraz ewentualne uszkodzenia w/w. Otwiera się ucho środkowe, celem ustalenia stanu błony bębenkowej. Kolejno – bada się szyję, gardło, migdałki a po wyjęciu narządów – język, przełyk, tchawicę. Po zbadaniu klatki piersiowej opisuje się: płuca, serce, opłucną, żebra. W jakie brzusznej bada się żołądek, wątrobę z pęcherzykiem, śledzionę, nerki, jelita. Potem śledczy badają narządy płciowe wewnętrzne - wymienia Przybylska Wendt. Dodaje, że w każdym przypadku „poszukuje się ewentualnych zmian – przede wszystkim urazowych”. W raporcie przygotowanym dla portalu wPolityce.pl czytamy, że podczas każdej sekcji „pobiera się krew i mocz (o ile jest) do badania na obecność alkoholu”. Gdy sekcja nie wykazuje obrażeń tłumaczących śmierć dochodzi również do pobrania materiału do badań mikroskopowych i toksykologicznych. Grażyna Przybylska Wendt w swoim opracowaniu odnosi się również do wiadomości dotyczących katastrofy smoleńskiej. Wskazuje, że „na podstawie lakonicznych i niekiedy sprzecznych danych dostępnych w mediach można przyjąć, że tuż po katastrofie wielu podstawowych, niezbędnych dla śledztwa czynności nie dokonano”. Nie widać też należnego w takich razach udziału medyków sądowych. I tak:
A. Przekazywane w mediach obrazy od chwili katastrofy świadczą o tym, że teren po niej nie został należycie zabezpieczony (tj. odizolowany od osób postronnych);
B. Nigdzie nie pokazano, aby bezpośrednio po katastrofie - jeszcze 10 kwietnia - dokonywano jakichkolwiek, bodaj pobieżnych oględzin lekarskich zwłok i stanu ich odzieży na miejscu zdarzenia, zwłaszcza pod kątem ułożenia ciał, zakresu ich uszkodzenia oraz zabrudzeń odzieży. Nie opisano usytuowania tych ciał tj. ich rozrzutu względem kadłuba samolotu czy też rozrzuconych części samolotu, ani względem siebie nawzajem (wiedza ta mogłaby ewentualnie pozwolić na stwierdzenie bodaj w przybliżeniu, gdzie dane osoby w samolocie w chwili katastrofy przebywały i, jaki był mechanizm ich wypadania z rozbitego samolotu. To z kolei mogłoby pomóc w bardziej szczegółowym prześledzeniu toru lotu i sytuacji w momencie upadku samolotu na ziemię). Nie podano danych odnośnie najczęściej powtarzających się obrażeń u poszczególnych osób i usytuowania tychże obrażeń na ciałach w zestawieniu z ich pozycją wobec wraku. Z doniesień w mediach wynika, że transport trumien przybył stosunkowo niedługo po katastrofie, a pozbierane pośpiesznie zwłoki były do nich wkładane chaotycznie celem przewiezienia ich do Moskwy, do Zakładu Medycyny Sądowej, najprawdopodobniej bez specjalistycznych, wstępnych oględzin. Gdyby dokonywano niezbędnych w takiej sytuacji oględzin i sporządzano stosowny i niezbędny dla dalszego dochodzenia materiał fotograficzny i dokumentację techniczną, czynności te musiały by trwać kilka do kilkunastu godzin. Tymczasem przybyłej polskiej ekipie powiedziano w niedzielę 11 kwietnia, że sekcje są już wykonane. Taką wersję podaje p. Kopacz w swoich usprawiedliwieniach i widać z tego, że w nią uwierzyła. Z praktycznego punktu widzenia wykonanie tylu i takich sekcji było po prostu technicznie nie możliwe. I to niezależnie od ilości lekarzy mających wykonać te sekcje.
C. Dostępne dane mówią, że polscy medycy sądowi jacy znaleźli się w Moskwie następnego dnia po katastrofie, nie byli dopuszczeni do żadnych czynności, byli jedynie obserwatorami. Kto w takim razie i ile osób wykonywało sekcje? Czy polscy medycyny sądowi w ogóle byli przy tych sekcjach? Jeżeli tak – to dlaczego nie ma polskich protokołów? Jeżeli nie – dlaczego? Podobno natychmiast po katastrofie, w sobotę 10 kwietnia zgłosiła się ekipa medyków sądowych z Warszawy, Wrocławia i Bydgoszczy, ale minister Kopacz ich nie wzięła. Mogli nawet na drugi dzień dojechać, jeśli nie zdążyli na samolot z panią minister. Minister Kopacz jest niewiarygodna w swoich zeznaniach i widać z jej wypowiedzi, że myli pojęcia dotyczące działalności medycyny sądowej z inną. Jeżeli więc przyjąć, że sekcje faktycznie wykonywali rosyjscy patomorfolodzy, a nie medycy sądowi - to nic dziwnego, iż sekcje zostały wykonane nieprofesjonalnie. Kto faktycznie wykonywał sekcje w Moskwie? Co widzieli w Moskwie polscy medycy sądowi (o ile w ogóle byli, bo żaden z nich się nigdzie nie wypowiadał)? Czy jest to gdzieś zapisane w protokole?
D. Lakoniczność, niepełność i ogólnikowość protokołów sekcyjnych, a także ogólnikowo postawione rozpoznanie co do przyczyny zgonu - daje podstawę do podważenia rzetelności całego postępowania śledczego (przykładem może być sprawa zatruć kilku osób w zakładach chemicznych Boruta w Zgierzu, gdzie w protokole sekcyjnym lekarka w opisie pomyliła jedynie o pół centymetra stronę położenia drobnego otarcia naskórka na czole. Na szkicu podczas sekcji napisano prawidłowo: po prawej od linii środkowej, w opisie odwrotnie. Wykrył to obrońca Boruty na podstawie fotografii denata dokonanej podczas oględzin na miejscu znalezienia zwłok. Mimo, że ani dla przyczyny zgonu, ani dla okoliczności, w jakich otarcie naskórka nastąpiło nie miało to żadnego znaczenia - sąd podważył obiektywność wszystkich sekcji i nakazał ekshumacje wszystkich zwłok). Doktor swoje opracowanie dotyczące czynności w Smoleńsku uzupełnia zbiorem pytań, które pozostają na razie bez odpowiedzi.
1/ Czy bezpośrednio po katastrofie. tj 10.04.2010 r, w godzinach od 10 do wieczora na miejscu dokonano podstawowych oględzin zwłok? Jeżeli tak, to czy jest z tych czynności szczegółowa dokumentacja, a jeśli nie – dlaczego jej nie wykonano?
2/ Czy była dokonywana dokumentacja techniczna tj. obmiary całego obszaru katastrofy z najdalszym punktem znalezienia zwłok lub fragmentów ciał, odzieży, drobiazgów osobistych, tudzież części lub odłamku samolotu? Jeśli tak to, czy jest dokumentacja, gdzie i jaka, jeśli nie – dlaczego? Czy dokonano pomiaru odległości ciał lub ich fragmentów od wraku samolotu i od poszczególnych jego części oraz wzajemnie od siebie? Jeśli tak, czy są na powyższe dowody i jakie, jeśli nie - dlaczego ich nie ma?
3/ Czy została sporządzona dokładna dokumentacja fotograficzna tego, co opisano wyżej, a więc: ułożenia ciał i ich fragmentów względem rozbitych części samolotu i względem siebie i odległości – najbliższej i najdalszej ułożenia ciał po ich wypadnięciu z samolotu (te czynności bowiem należą do podstawowych zadań ekipy technicznej, która zawsze powinna zjawić się na ogrodzonym i oddzielonym od gapiów miejscu zdarzenia i pracować pod kierunkiem prokuratorów)? Wyniki tych badań i uzyskane dane są podstawą do ustalenia przyczyny powstawania poszczególnych obrażeń, co z kolei wiąże się z dociekaniem mechanizmu ich powstawania, a w efekcie końcowym umożliwia w wielu przypadkach rekonstrukcję wypadku, nawet z odtworzeniem usytuowania ofiar w danym pojeździe tuż przed katastrofą. Przybylska Wendt wskazuje, że medialne doniesienia pokazują, iż w Smoleńsku bardzo szybko pozbierano ciała ofiar. Specjalistka zastanawia się dlaczego. Zaznacza, że „to był bardzo duży błąd w postępowaniu”. Bowiem, jak zaznacza, w tak krótkim czasie nie mogło dojść do rzetelnych oględzin miejsca katastrofy: Po takim wydarzeniu, tak rozległych zniszczeniach samolotu i przy takim rozrzucie ciał i ich obrażeniach oględziny na miejscu trwałyby najprawdopodobniej, co najmniej do poniedziałku (12.04.10). I wtedy dopiero można byłoby zawieźć zwłoki do prosektorium i kolejno, szczegółowo, wykonywać sekcje z profesjonalnym jej opisem oraz techniczną (rysunkami i pomiarami) i fotograficzną dokumentacją. Wykonywanie tylu sekcji zwłok będących w takim stanie w jakim były mogłoby trwać co najmniej do końca kolejnego tygodnia, czyli następnej soboty. Ekspert zaznacza, że zarówno pośpiech, jak i zakaz otwierania trumien w Polsce są zupełnie niezrozumiałe. Zaznacza, że z "fachowego, medycznego punktu widzenia w przypadku Smoleńska – podważyć można każde z postępowań i nie dać wiary niczemu co od początku głosiła Moskwa i Miller". Przybylska Wendt przyznaje, że doniesienia medialne, które docierają do nas od samej katastrofy smoleńskiej, pokazują, że śledztwo w tej sprawie zostało zmarginalizowane:
Dane przekazywane w polskich mediach, w zestawieniu z doświadczeniami z innych spraw (między innymi katastrof lotniczych w innych krajach) świadczą o tym, że śledztwo po katastrofie smoleńskiej zostało zminimalizowane, potraktowane byle jak, po macoszemu. Nawet na pierwszy rzut oka widać, że wiele śladów, mogących naprowadzić na prawidłowy kierunek oceny katastrofy, zostało zbagatelizowanych, nie dostrzeżonych, zniszczonych, pominiętych. Czy celowo czy przez totalną niekompetencję ekipy? To jest pytanie otwarte. Skoro zaniedbania widzą postronni ludzie, widzą specjaliści z poszczególnych dziedzin, dlaczego zespół powołany do zajmowania się tą sprawą - niby profesjonalny - tego wszystkiego nie widział? I o zgrozo - nie widzi nadal? Autorka opracowania zaznacza, że "być może akta sprawy, po ich przetłumaczeniu wykażą wszelkie niezbędne szczegóły, ale to co na razie jest wiadome za tym nie przemawia". Zdaniem medyk sądowej również czynności dotyczące wraku rządowego tupolewa, który uległ katastrofie, mogły dać odpowiedź na wiele bardzo ważnych pytań, jakie należy postawić w śledztwie smoleńskim:
Kiedy ma się wieloletnie (ponad 40-letnie) doświadczenie z pracy na miejscu wielu wypadków i mniejszych lub większych katastrof, zachowanie osób odpowiedzialnych za śledztwo smoleńskie ws. wraku tupolewa zakrawa na kpinę i jest odbierane jako skandal. Nawet zwykły wypadek rowerowy, motocyklowy, nie mówiąc o samochodowym, autokarowym czy kolejkowym traktowane były poważnie, liczył się każdy szczegół. Nawet najmniejsze szkiełko z lampy było opisywane i dokumentowane stosownym zapisem. Wielokrotnie taki detal, drobiazg naprowadzał na sprawcę, ukierunkowywał śledztwo. Obecni prokuratorzy oraz wielu sędziów sprawia wrażenie niedouczonych. Nie wykluczając i tych wojskowych, którzy prowadzą "Smoleńsk". Doktor Przybylska Wendt wskazuje, że "to nie tylko jej zdanie, ale i innych specjalistów, którzy mają wieloletnie doświadczenie w kontaktach z wymiarem sprawiedliwości". Kwitując autorka opracowania zaznacza, że "należy potwierdzić to, co ostatnio pojawia się wielu wypowiedziach coraz większej części społeczeństwa i osób z poszczególnych dziedzin: im dalej od tragedii, tym więc mamy pytań niż satysfakcjonujących odpowiedzi". Za kilka dni na portalu wPolityce.pl druga część opracowania przygotowana przez dr Grażynę Przybylską Wendt.
Zespół wPolityce.pl
Kruk krukowi oka nie wykole! - Wcześniej czy później zostaną ujawnione zdjęcia satelitarne światowych służb wywiadowczych z NATO, USA, Izraela i Rosji, które- o czym jestem przekonana- potwierdzą, że na pokładzie TU 154 M 101 doszło do dwóch wybuchów nad ziemią najprawdopodobniej spowodowane przez materiały wybuchowe. Dodam: do wybuchu jednak mogłoby w Smoleńsku nie dojść gdyby samolot nie wyleciał z Warszawy, piloci znali język rosyjski, albo zdecydowali się lądować w Moskwie czy Mińsku. Mówię, bo jestem przekonana o szczególnym wpływie znajomości języka rosyjskiego, który mógł poderwać samolot po dodaniu pełnej mocy silnikom na wysokości niewiele poniżej 100 m. Plotę bzdury? Niekoniecznie. A na pewno więcej prawdy moim niż w takim oświadczeniu: „Paweł Deresz: „- Wcześniej czy później zostanie ujawnione nagranie amerykańskich i rosyjskich służb wywiadowczych, które - o czym jestem przekonany - potwierdzi, że w czasie rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Lechem Kaczyńskim padło sformułowanie "lądujcie koniecznie w Smoleńsku", odpowiada Deresz na pytanie co jego zdaniem stało się 10 kwietnia. „Abstrahując od sensu oskarżenia ustami pana Deresza *kolejny raz Jarosława Kaczyńskiego o wpływ na zaistnienia katastrofy Smoleńskiej, który nie oszczędza ani pilotów ani pamięci prezydenta Kaczyńskiego Wcześniej podobne oskarżenia ze wskazaniem na istniejący zapis rozmowy śp. Prezydenta z bratem kierował Wałęsa i Palikot:
Kto odpowiada za katastrofę smoleńską? - Ci, co proponowali, żeby rozpocząć kampanię wyborczą prezydencką w Katyniu - twierdzi Lech Wałęsa.W czerwcu 2010 roku powiedział „Rozmowa braci Kaczyńskich tuż przed katastrofą to klucz do wszystkiego. Tam była konsultacja i wytyczne do dalszego działania - uważa Lech Wałęsa i apeluje o upublicznienie stenogramu z tej rozmowy.” A Janusz Palikot oskarża: - Lech Kaczyński jest głównym odpowiedzialnym. To była pijacka wyprawa.” Co i rusz wracała (zapewne rodem z pewnej biblioteki) powielana w necie informacja o istniejącym nagraniu rozmowy, w której Jarosław Kaczyński nakazuje Bratu za wszelka cenę lądować w Smoleńsku. Przeglądając dossier z działalności Pana Deresza mogę podejrzewać, że znam przyczynę, dla której w sposób tak stanowczy wyraził swoje poglądy*.A dlaczego właśnie teraz? Mocne dowody na obecność materiałów wybuchowych w TU 154 M pozyskane przez red, Gmyza, zapowiedziane przywiezienie próbek z Moskwy i dziwny brak pogrzebu śp. Księdza profesora Rumianka, którego ciało zostało podobno rozpoznane w 100 % przez dwa niezależne Instytuty Medycyny Sadowej, ale pogrzebu nie było a rodzina domaga się kolejnych badań. Myślę tak sobie, że na miejscu pełnomocników prawnych rodziny Kaczyńskich wystąpiłabym do NPW niezwłocznie z wnioskiem o możliwości popełnienia przestępstwa przez Lecha Wałęsę i Pawła Deresza polegającego na ukrywaniu ważnych dowodów lub miejscu ich przechowywania w śledztwie smoleńskim. Niech wytłumaczą skąd ta pewność. Równolegle złożyłabym wniosek do prokuratury cywilnej inne zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa zniesławienia** Nie można puszczać płazem publicznego żerowania na uczuciach innych ludzi i rzucać bezpodstawnych pomówień. I chociaż istnieje poważne niebezpieczeństwo, że „kruk krukowi oka nie wykole” nie wolno pozostawić oszczerców w spokoju. Nie jeden sędzia to inny wreszcie zatamuje te potoki zwykłej nienawiści.
*http://media.wp.pl/kat,1022941,page,6,wid,13707461,wiadomosc.html?ticaid=1fa49
** Przestępstwo to uregulowane jest w art. 212 ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r. kodeks karny (Dz. U. Nr 88, poz. 553 z późn. zm.). Polega ono na pomówieniu innej osoby o takie cechy lub postępowanie, które może ją poniżyć w opinii publicznej albo narazić na utratę zaufania potrzebnego dla danego stanowiska, zawodu lub rodzaju działalności. Wynika z tego jednoznacznie, iż konieczną przesłanką przestępstwa zniesławienia jest warunek, aby konsekwencje zarzutu uczynionego w stosunku do określonej osoby, oprócz wywołania przykrych przeżyć u zniesławionego, stwarzały co najmniej zagrożenie wywołania niekorzystnych skutków na płaszczyźnie społecznej, zawodowej.
http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,12824105,Walesa_i_Palikot_obarczaja_braci_Kaczynskich_wina.html
http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/walesa-kluczem-do-tragedii-jest-rozmowa-braci,212124.html
http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/maz-ofiary-katastrofy-to-kaczynski-kazal-bratu-ladowac,1869723
http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/wnioski-o-dodatkowe-badania-zwlok-ks-rumianka,1867516,6911
Małgorzta Puternicka/1Maud
Pojechali po próbki. Co przywiozą? W najbliższych dniach do Polski mają trafić próbki ze Smoleńska, na których biegli znaleźli ślady materiałów wybuchowych. Polscy prokuratorzy pojechali po nie do Moskwy. Przywieziony materiał zostanie poddany badaniom laboratoryjnym. Próbki, które śledczy przywiozą do Polski, zostały zabezpieczone na przełomie września i października. Wtedy to polscy biegli m.in. z Centralnego Biura Śledczego specjalistycznymi urządzeniami przebadali m.in. szczątki rządowego tupolewa, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku.
– Uważam, że utrzymywanie w tajemnicy wyników badań zapisanych w pamięci urządzeń użytych przez biegłych w Smoleńsku jest szkodliwe dla śledztwa. Przecież mamy już przykłady niszczenia i fałszowania przez Rosjan najważniejszego materiału dowodowego, w tym czarnych skrzynek i protokołów sekcji zwłok. Mimo to liczę, że przywiezione próbki ujawnią prawdę o tragedii smoleńskieji zgodnie z posiadanymi przez nas dowodami potwierdzą zapisaną w urządzeniach obecność materiałów wybuchowych – mówi nam Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Próbki zostały pobrane w dwóch kompletach – jeden miał być dla strony polskiej, drugi dla rosyjskiej. Podczas pobierania materiału dowodowego na lotnisku byli obecni funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, którzy od razu wiedzieli, co wykazały urządzenia, których użyto do badań. Jutro po południu ma się zebrać sejmowa komisja sprawiedliwości i praw człowieka, na której śledczy z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie mają mówić na temat obecności materiałów wybuchowych na wraku Tu-154 M. W ubiegłym tygodniu do Rosji pojechali polscy prokuratorzy prowadzący śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Przywiezione do Polski próbki mają być poddane kolejnym badaniom.
– Powinny one ponownie być sprawdzone za pomocą tych samych urządzeń, których użyto w Smoleńsku, a później poddane badaniom laboratoryjnym. Jeśli odczyt z urządzeń będzie taki sam, jaki został zapisany w pamięci danego urządzenia podczas badań w Smoleńsku, wtedy będzie można mieć pewność, że próbki nie zostały naruszone – mówi nam specjalista z zakresu badań pirotechnicznych. Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska Codziennie”, wynika, że celem wyjazdu polskich biegłych, którzy na przełomie września i października pojechali do Smoleńska, było poszukiwanie m.in. na wraku rządowego tupolewa śladów wskazujących na wybuch. Pod koniec października Cezary Gmyz na łamach „Rzeczpospolitej” ujawnił, że na wraku rządowego tupolewa biegli znaleźli ślady materiałów wybuchowych. W dniu publikacji na specjalnie zwołanej konferencji prasowej płk Ireneusz Szeląg, szef WPO w Warszawie, stwierdził, że na wraku nie znaleziono materiałów wybuchowych, lecz „cząstki wysokoenergetyczne” i „dopiero badania laboratoryjne, którym poddane będą zabezpieczone próbki, pozwolą na jednoznaczne potwierdzenie lub wykluczenie obecności związków chemicznych będących materiałem wybuchowym lub jego pozostałością”.
– Kłamliwe używanie nazwy cząsteczek materiałów wysokoenergetycznych zamiast mówić po prostu o materiałach wybuchowych dało stronie rosyjskiej możliwość dowolnej manipulacji pozostawionym materiałem. To byłoby niemożliwe, gdyby badania odbyły się z udziałem ekspertów lub pełnomocników rodzin, a wstępne wyniki badań zostały natychmiast ogłoszone po powrocie biegłych ze Smoleńska – mówi nam Antoni Macierewicz. Po publikacji Cezary Gmyz stracił pracę w „Rzeczpospolitej”, podobnie jak jego bezpośredni przełożony oraz redaktor naczelny. Po ujawieniu wyników badań biegłych prokurator generalny Andrzej Seremet powiedział, że próbki, które pobrano w Smoleńsku, trafią do Polski w grudniu. Zapytaliśmy wojskową prokuraturę o wyjazd polskich prokuratorów do Moskwy, ale do momentu oddania gazety do druku nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Dorota Kania
Rosyjskie wpływy w BBN Biuro Bezpieczeństwa Narodowego po tragicznej śmierci Aleksandra Szczygły w Smoleńsku zmieniło kurs z zachodniego na wschodni. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro w otoczeniu prezydenta znajdują się ludzie, którzy według dokumentów IPN zostali zarejestrowani jako tajni współpracownicy służb specjalnych PRL, wśród nich m.in. Roman Kuźniar, doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych. W BBN roi się od ludzi, którzy w czasach PRL byli związani z komunistycznymi służbami specjalnymi, a klasycznym tego przykładem jest szef Biura, gen. Stanisław Koziej. Obecny szef BBN w sierpniu 1987 r. był na zabezpieczanym przez GRU kursie Sztabu Generalnego ZSRS, co w zeszłym roku ujawniła „Gazeta Polska”. Koziej był w tym czasie również członkiem egzekutywy PZPR. Jako żołnierz I Zarządu Sztabu Generalnego w latach 1978–1981 brał udział w opracowaniach planu ataku wojsk Układu Warszawskiego na państwa Europy Zachodniej.
„Uniw” zadba o bezpieczeństwo „Gazeta Polska” dotarła do wykazu tajnych dokumentów, które na przełomie lat 1989–1990 zostały zniszczone w Departamencie I MSW, czyli komunistycznym wywiadzie. Wśród nich znajduje się protokół zniszczenia z 18 stycznia 1990 r. Czytamy w nim, że urodzony w 1953 r. Kuźniar został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Uniw” pod numerem 16645. „W latach 1985–87 utrzymywałem kontakty sporadyczne. Proponuję zniszczyć materiały wraz z okładkami jako nieprzydatne. Materiały zostały wybrakowane z kartoteki Departamentu I MSW” – czytamy w protokole zniszczenia akt, pod którym podpisało się trzech funkcjonariuszy. W czasach PRL Roman Kuźniar był członkiem PZPR, przeszedł także specjalne przeszkolenie wojskowe. W stanie wojennym w 1982 r. otrzymał odznaczenie państwowe „Za Zasługi dla Obronności Kraju”. Związanie się z systemem PRL umożliwiło mu karierę naukową, a co się z tym wiązało – wyjazdy zagraniczne. Kuźniar, przeciwnik wejścia Polski do NATO i wyznawca poglądu, że „według prawa Katyń to nie ludobójstwo”, ma wybitnie prorosyjskie nastawienie. Uwidoczniło się to zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej, kiedy już w dniu tragedii w publicznych wypowiedziach sugerował naciski prezydenta Kaczyńskiego na pilotów. Po katastrofie wypowiadał się m.in. dla „Głosu Rosji” (tuby propagandowej, powołanej jeszcze za życia Lenina, a rozbudowanej przez Stalina). W informacji pt. „Polska uznała odpowiedzialność za katastrofę” Kuźniar stwierdził, że kontrolerzy z lotniska w Smoleńsku do samego końca próbowali ostrzec załogę o niebezpieczeństwie lądowania, ta jednak konsekwentnie i z zimną krwią podejmowała działania, które doprowadziły do tragedii. Roman Kuźniar w latach 80. pracował w Państwowym Instytucie Spraw Międzynarodowych. Według dokumentów służb specjalnych PRL wielu urzędników PISM zostało zarejestrowanych przez komunistyczne służby specjalne jako tajni współpracownicy – m.in. Adam Rotfeld ps. Rauf.
„Zelwer” dba o bezpieczeństwo Według akt znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej obecny wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Zdzisław Lachowski został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Zelwer”. W ubiegłym roku w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego odbyły się konsultacje z przedstawicielami Aparatu Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Stronę polską reprezentował Zdzisław Lachowski. Po śmierci prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego oraz szefa BBN Aleksandra Szczygły prezydentem został Bronisław Komorowski, który na szefa Biura wyznaczył gen. Stanisława Kozieja. Od maja 2010 r. kontakty z Rosją Komorowskiego i jego zaplecza stały się niemal regułą. Zrobiono coś, co było nie do pomyślenia za czasów prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego – zaczęto hołubić niedawnego agresora na Gruzję. Zaledwie miesiąc po katastrofie smoleńskiej, już w maju 2010 r., Bronisław Komorowski i gen. Koziej pojechali do Moskwy. Koziej osobiście spotkał się tam z Nikołajem Patruszewem, sekretarzem Rady Bezpieczeństwa Rosji, byłym wysokim funkcjonariuszem KGB. Dzień po pierwszej turze polskich wyborów prezydenckich, 21 czerwca 2010 r., gdy marszałek Komorowski wracał do Polski po niespodziewanej – jak pisały polskie media – wizycie w Afganistanie, kandydat na prezydenta RP wylądował nieoczekiwanie w Erewaniu, stolicy Armenii. Tam w porcie lotniczym „Zwartnoc” spotkał się z ministrem spraw zagranicznych tego kraju Edwardem Nalbandjanem. O tej zagadkowej wizycie prezydenta Komorowskiego w Armenii poinformowała tylko służba prasowa ormiańskiego MSZ. W tym samym dniu (21 czerwca) na tym samym lotnisku wylądowała delegacja wysokich rosyjskich wojskowych, którzy także spotkali się z ministrem Nalbandjanem. Żaden polski dziennikarz o międzylądowaniu marszałka w Armenii nie wspomniał ani słowem (oprócz portalu Niezależna.pl). We wrześniu 2010 r. gen. Koziej odbył rozmowę z ambasadorem Rosji w Polsce Aleksandrem Aleksiejewem. „Przedmiotem rozmowy był aktualny stan oraz perspektywy rozwoju stosunków polsko-rosyjskich, w tym intensyfikacja kontaktów między Biurem Bezpieczeństwa Narodowego i Aparatem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej” – ogłoszono. W grudniu 2010 r. do Polski przyjechał prezydent Dmitrij Miedwiediew. Witany czołobitnie przez polskich polityków z PO i SLD spotkał się z Bronisławem Komorowskim, który stwierdził: „Niedobra posucha w relacjach polsko-rosyjskich dobiegła końca”.
Świętowanie z KGB 13 października 2011 r., zaraz po ogłoszeniu wyników wyborów parlamentarnych w Polsce, doszło w Warszawie do konsultacji polsko-rosyjskich, w których wzięli udział przedstawiciele BBN i aparatu Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. W konsultacjach uczestniczyli m.in. szef BBN Stanisław Koziej i Zdzisław Lachowski. Dzień po tych nietypowych konsultacjach odbył się dwustronny, „ekspercki” okrągły stół „Polska w polityce bezpieczeństwa Rosji. Rosja w polityce bezpieczeństwa Polski”. Na XX-lecie BBN gen. Koziej zaprosił Nikołaja Patruszewa. Tuż przed jego wizytą Polskie Radio podało symboliczną depeszę: „Nikołaj Patruszew to przyjaciel Władimira Putina. Patruszew z Putinem znają się od lat 70, pracowali razem w leningradzkim KGB. W czasie prezydentury Putina Patruszew był szefem Federalnej Służby Bezpieczeństwa. U prezydenta Miedwiediewa kieruje Radą Bezpieczeństwa doradzającą głowie państwa w kwestiach strategicznych. W Warszawie weźmie udział w konferencji z okazji XX-lecia Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Wizyta ma status oficjalnej i odbywa się w ramach dialogu nawiązanego przez BBN z rosyjską Radą Bezpieczeństwa. Do nawiązania współpracy doszło podczas majowej wizyty Bronisława Komorowskiego w Moskwie. To wtedy szef BBN gen. Stanisław Koziej umówił się z Patruszewem na regularne polsko-rosyjskie konsultacje w kwestiach bezpieczeństwa”. W 2005 r. Patruszew zarzucił zagranicznym służbom wywiadowczym (m.in. amerykańskim, brytyjskim i saudyjskim) używanie organizacji pozarządowych, promujących demokrację, do planowania przewrotu politycznego w Rosji, podobnego do wydarzeń na Ukrainie, w Gruzji i Kirgistanie. Rok później oskarżał Polskę. „Polskie służby specjalne prowadzą aktywną działalność wśród Rosjan, zwłaszcza w obwodzie kaliningradzkim” – mówił Patruszew w 2006 r. Patruszew nie kryje się ze swoim negatywnym stosunkiem do NATO. „Rozszerzenie NATO na Wschód pozostaje dość poważnym zagrożeniem dla Rosji. Początkowo należało do niego 12 państw, obecnie ma 28 członków, przy czym w Sojuszu znalazły się kraje Układu Warszawskiego i państwa, które niegdyś wchodziły w skład ZSRS. To one ciągną za sobą inne kraje: Gruzję i Ukrainę, które potencjalnie mogą wejść do NATO” – mówił w jednym z wywiadów. Jak na ironię, już po wizycie Patruszewa w BBN Rosjanie rozpoczęli rozmieszczanie nowego systemu rakiet przeciwlotniczych S-400 w obwodzie kaliningradzkim, a w ich zasięgu znalazły się Warszawa oraz Wilno.
Dorota Kania, Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
PRZYSPIESZENIE INWESTYCJI Przepisy specustawy z kwietnia 2009 roku, która miała ułatwić budowę „gazoportu” w Świnoujściu (nazwa terminala LNG użyta po raz pierwszy przez Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego przyjęła się, jak widać po licznych publikacjach, na stałe), należy rozszerzyć na budowę 3,5 tys. km nowych gazociągów, które do końca dekady chce zbudować Gaz-System, oraz nowe podziemne magazyny gazu w całym kraju - proponuje Ministerstwo Skarbu Państwa. Dlaczego tylko gaz? Po raz kolejny państwo przyznaje, że stworzyło przepisy, które utrudniają inwestycje, są niedorzeczne i trzeba je „obejść”. A może lepiej byłoby je zmienić, zamiast powielać „specrozwiązania” jakie przyjęto specjalnie dla gazoportu. Ministerstwo planuje by inwestycji w gazociągi nie trzeba było wprowadzać do planów zagospodarowania przestrzennego, by w „przyspieszonym” trybie wydawać pozwolenia wodnoprawne i pozwolenia na budowę. A dlaczego nie można „przyspieszonego” trybu zastosować do innych inwestycji? Na przykład do budowy szopy dla owiec? Na takie pozwolenie Pan Roman Kluska – jak opowiadał – czekał półtora roku! Planowane rozwiązania, to jest zresztą by-pas by-pasa. Trwają już prace nad projektem ustawy o „inwestycjach liniowych”, która miała ułatwić państwu walkę z samym sobą i objąć wszystkie inwestycje w sieci gazowe, energetyczne i kolejowe, która miała wyeliminować niedorzeczności zawarte w przepisach ustaw O planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym oraz Prawa budowlanego. Niestety, też tylko dla wybranych inwestycji – ważnych dla „państwa”. Bo przecież obywatele tegoż państwa jakoś dają sobie radę. To urzędnicy nie mogą dać sobie rady. Skąd zatem taki nagły pośpiech w akurat w przypadku gazociągów? Oczywiście można to wytłumaczyć gazem łupkowym. Ale… „Ma to dotyczyć także nowych połączeń z sieciami gazociągów w Czechach, na Słowacji, Litwie oraz w Niemczech - za pośrednictwem nowej wersji gazociągu Bernau-Szczecin, który w przeszłości chciała zbudować firma Bartimpex Aleksandra Gudzowatego”.
www.wyborcza.biz/biznes/1,100896,12983982,Specprzepisy_dla_gazoportu_w_Swinoujsciu_obejma_cala.html
Jak słusznie zauważył Pan Redaktor Andrzej Kublik w „przeszłości” chciał to zrobić Gudzowaty. Ale jakoś mu nie wyszło. A teraz ma być „nowa wersja”. Jaka? Na początku października pisał o tym Puls Biznesu: www.energetyka.pb.pl/2675325,20286,jan-kulczyk-zastapil-gudzowatego
Pan Gudzowaty radził wówczas zainteresowanie się sprawą prokuratorom:
www.gudzowaty.nowyekran.pl/post/76310,postscriptum-w-sprawie-gazociagu-bernau-szczecin. Ja od czasów komunistycznych nie pozbyłem się nawyku czytania „między wierszami” więc po tym co tam „przeczytałem” bardzom ciekaw jak dalej „specustawa” będzie „przyspieszała” „inwestycję” („ę” zamiast „e” na końcu nie jest efektem pomyłki).
Gwiazdowski
Porno ustawa Polscy prokuratorzy i sędziowie należą do światowej czołówki. Świadczą o tym błyskawicznie prowadzone śledztwa, kończące się nie do podważenia aktami oskarżenia oraz sprawne sądy, wydające surowe, ale zawsze sprawiedliwe wyroki, za wyjątkiem tych nie wielu procesów, których nie udało się skończyć. Przeszkodą okazał się sędziwy, ale zasłużony wiek „ludzi honoru”, okupujących ławę oskarżonych. To już jednak przeszłość. Wkrótce nasze prokuratury i sądy oczekują nowe, odpowiedzialne zadania, wyznaczone im przez miłościwie panującą nam władzę. Kierująca krajem partia, forsuje – jakże zbawienną dla podniesienia kultury debaty publicznej na niebotyczny poziom – ustawę „ o mowie nienawiści”. Nadaje jej odpowiednią rangę przez umieszczenie w kodeksie karnym. Wedle przepisu tej ustawy rząd chce podjąć walkę z rozszerzającą się „mową nienawiści”, stosowaną z upodobaniem przez środowiska „nacjonalistyczne, ksenofobiczne i antysemickie”. Nie muszę przypominać, bo po ostatnim Marszu Niepodległości 11 listopada, w całej okazałości i rozciągłości wyszło szydło z worka – tego rodzaju mowa skumulowana jest w szeregach opozycji i kręgach do niej zbliżonych. Jak te nastroje „nacjonalistyczne, ksenofobiczne i antysemickie” są niebezpieczne, świadczy wstrząsający przypadek wykrycia zamachowca, przygotowującego akt terrorystyczny, w celu zabicia prezydenta, premiera, ministrów i setek posłów. Brunon K., pracownik Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie, zamierzał dokonać tego jednym aktem, poprzez wysadzenie w powietrze Sejmu. Dokonać tego miał potężny ładunek wybuchowy, zawierający cztery tony trotylu. Nasze spec służby zamachowca wykryły i udaremniły jego niecne zamiary. Uratowały tym samym kraj od strasznego chaosu, jaki zapanowałby w całym kraju, kiedy zabrakłoby budynku Sejmu i wraz z nim władz najwyższych. Jak ważna może okazać się nowa ustawa mówi fakt, że polskiego Brevika do zbrodni popychały „nacjonalistyczne, ksenofobiczne i antysemickie” poglądy, jaki wypełniały całe jego jestestwo, tak że nie było już w nim miejsca ani dla dzieci ani dla żony, która w uniesieniu kobiecych potrzeb pobiegła zawiadomić Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego, stając się tym samym aniołem opatrzności kraju, choć imię jej do tej pory pozostaje nieznane dla szerokiego ogółu, co uniemożliwia chwilowo złożenia owej niewieście hołdów i podziękowań za heroiczną i obywatelska postawę. W obecnej sytuacji prawnej, w areszcie tymczasowym przesiaduje od początku listopada Brunon K. w samotności, co może wytworzyć u niego nawet stany depresyjne. Kiedy zaczną obowiązywać nowe przepisy, takie anomalia nie będą już miały miejsca. Gdyby ustawa została wprowadzona w życie, dajmy na to pół roku temu, z Brunonem K. w jednej celi zapewne graliby w warcaby, szachy lub Chińczyka, rektor krakowskiego Uniwersytetu Rolniczego, a być może również dziekan wydziału chemii, gdzie zajęcia ze studentami prowadził niedoszły zamachowiec. Dlaczego? Ponieważ ustawa przewiduje, że w przypadku karania za „mowę nienawiści” (choć w tym konkretnym przypadku przybrała ona postać planowanej zbrodni) odpowiada też organizacja, do której tak osoba ewentualnie należy (Brunon K. nie należał nigdzie), a także pracodawca takiej osoby, czyli w tym przypadku rektor. Przy okazji warto zauważyć, że nasz wymiar sprawiedliwości będzie miał ułatwione zadanie, ponieważ kanon „mowy nienawiści” jest już gotowy. Stworzyli go obecni i byli członkowie partii, która teraz jest twórcą ustawy. Przytoczę kilka klasycznych sformułowań językowych z tego kanonu. Czytelnicy z pewnością rozszyfrują twórców tych powiedzeń, choć w niektórych przypadkach trzeba będzie sięgnąć do źródła.
- Co ty możesz sobie życzyć, cymbale.
- Część z tych, którzy tam stoją i rzekomo pilnują krzyża, to rzeczywiście kandydaci do kliniki psychiatrycznej. Ostatnia stacja tej ich procesji to Tworki.
- Jak śmie ten obrzydliwy załgany hipokryta, ten obłudnik Napieralski, mówić, że nie dali legitymacji partyjnej telewizji.
- Pan Bóg stworzył kurczaki, że są inteligentniejsze od kaczek. Podobno kaczki są dość tępe.
- Ryszard Kalisz to porno-minister, który doskonale pasuje do porno-prezydenta.
- Bronisław Komorowski pójdzie na polowanie na wilki, zastrzelimy Jarosława Kaczyńskiego, wypatroszymy i skórę wystawimy na sprzedaż.
- Gowin zachowuje się jak katolicka ciota.
- Działacze Solidarności sami zachowują się jak wieprze, bo chcą tylko dla siebie.
- Ja uważam prezydenta Lecha Kaczyńskiego za chama.
- Otóż panie Rachoń, żeby robić za członka, trzeba być twardym, a nie miękkim. A pan jesteś cienias i mięczak. I dlatego jako penis jesteś pan zupełnie niewiarygodny.
- Przykro mi, że prostytucja w polityce sięga nawet pani minister Gęsickiej.
Jerzy Jachowicz
Szewczak: Jak Hamlet z Dyziem się dogadał Po wielkich, dramatycznych wręcz gestach szefa PSL, poznaliśmy iście „zaskakujący” finał rozgrywki, w którym J. Piechociński został wicepremierem i ministrem gospodarki. Po serii upokorzeń, jakich nowemu szefowi PSL nie szczędził premier D. Tusk, teraz został ten pierwszy zmuszony do popełnienia politycznego harakiri. J. Piechociński jako nowy wicepremier i minister gospodarki, wziął na siebie pełną odpowiedzialność za tonącą polską gospodarkę, za nieuniknione cięcia w budżecie Unii Europejskiej na rolnictwo oraz za zbliżającą się katastrofę gospodarczą i finansową. Już niedługo Piechociński poniesie pełną odpowiedzialność za niebezpieczny i deprawujący flirt z liberałami. Będzie musiał walczyć z Fiatem czy Mittalem, by jeszcze nie opuszczały Polski. Będzie musiał gasić strajki i akceptować coraz liczniejsze bankructwa, nie tylko w branży budowlanej. Ale widziały gały co brały. Trudno będzie zrzucić z siebie winę i odpowiedzialność za gospodarczą katastrofę, za recesję, za załamanie się dochodów podatkowych, nowelizację budżetu, rosnące zadłużenie czy upadek służby zdrowia. Język miłości i tony wazeliny w fantastycznie funkcjonującej koalicji już wkrótce mogą się przerodzić we wzajemne obwinianie się o stan polskiej gospodarki. Czeka nas seria bankructw, zwolnienia grupowe, załamanie się inwestycji, konsumpcji, a nawet polskiego eksportu. Do tańca Michałów swoje trzy grosze dorzucił Dyzio Marzyciel Donald Tusk. Podobno jest dobrze, zielona wyspa działa bez zarzutu, obcokrajowcy walą do nas drzwiami i oknami, bo to wyspa szczęśliwości i szans dla ludzi młodych. A cały optymizm to zasługa jednego Australijczyka, który miał szczęście lecieć z premierem z Gdańska do Warszawy. To podobno Polska, a nie Australia jest szansą i bezpieczną przystanią dla młodych ludzi. Tyle tylko, że to z Polski co miesiąc do Niemiec wyjeżdża pięć tysięcy Polaków, blisko 850 tysięcy Polaków znalazło przyszłość i miejsce pracy na Wyspach Brytyjskich, rodząc tam jednocześnie ok. 120 tysięcy polskich dzieci, które raczej do Polski nie wrócą. Wyludnia się też województwo Opolskie. Polacy po prostu „głosują nogami”, jak kiedyś mawiał premier i uciekają gdzie pieprz rośnie. Przy tym już 10 milionów Polaków żyje w nędzy i wykluczenie, 70 procent młodych Polaków nie pracuje na etacie, bezrobocie wśród młodych sięga 30 procent. Skala oderwania się od rzeczywistości i lekceważenia zagrożeń, związanych z wkraczającym do Polski kryzysem dwóch czołowych, polskich polityków jest zatrważająca. Widać za to samozadowolenie i całkowity brak pomysłu na nadchodzące bardzo trudne czasy. Nie będzie żadnego spowolnienia, a dotkliwy, ciężki kryzys, o którego skali i skutkach Polacy nie mają jeszcze bladego pojęcia. I tak sobie tańcowały dwa Michały. Hamlet duży, Dyzio mały. Janusz Szewczak
Prawie 6 mld zł rocznie traci Polska przez szarą strefę Gdyby nie oszuści podatkowi, Polska byłaby bogatsza co najmniej o 5,8 miliarda złotych rocznie. Tak wynika z wyliczeń Kontroli Skarbowej. Dziś w Faktach RMF FM i na RMF24.pl będziemy mierzyć bardzo trudną do oszacowania szarą strefę.
Rocznie skarbówka wykrywa aż 120 tysięcy lewych faktur PAP Zdecydowanie najwięcej oszustów pojawia się w handlu, bo Polacy najczęściej wyłudzają albo unikają płacenia podatku VAT. Rocznie skarbówka wykrywa aż 120 tysięcy lewych faktur, głównie w firmach handlujących paliwami i złomem. W ostatnich latach na popularności zyskuje także sprzedaż internetowa, czyli wirtualne sklepy. Tu również bardzo często handlowcy starają się nie płacić podatku. Podobnie jest przy handlu nieruchomościami. Co ciekawe, oszustwa podatkowe zdarzają się nawet w sektorze publicznym, zwłaszcza w samorządach. Okazało się na przykład, że w jednym z miast dyrektorzy szkół wyłudzali subwencje należne uczniom o specjalnych potrzebach edukacyjnych. W raportach podawali o wiele zawyżoną liczbę takich uczniów, a przekazywane pieniądze zasilały budżety samorządowe. Jeszcze bardziej bulwersujący przykład to przewoźnik publiczny, wyłudzający dopłaty do biletów dla dzieci niepełnosprawnych i ich opiekunów. Tych przykładów jest więcej. A tylko te dwa ograniczyły wpływy budżetowe o prawie 4 miliony złotych. Druga grupa Polaków, uciekających do szarej strefy, to ludzie, którzy pracują "na czarno". Organizacja pracodawców prywatnych Lewiatan twierdzi, że aż jedna trzecia firm zatrudnia ludzi na takich warunkach. W firmach remontowo-budowlanych i transporcie problem jest jeszcze poważniejszy, bo dotyczy niemal połowy pracowników. Rozwiązaniem mogłoby być nie tyle zwiększenie kontroli, ile obniżenie kosztów pracy, które w Polsce są koszmarnie wysokie. Łącznie z tych wszystkich powodów Polska jest biedniejsza o prawie sześć miliardów złotych rocznie, czyli mówiąc obrazowo - równowartość trzech Stadionów Narodowych. Gdyby nie oszuści podatkowi Polska byłaby bogatsza co najmniej o 5,8 miliarda złotych rocznie
Wiceminister finansów o drobnych oszustwach podatkowych przedsiębiorców Szara strefa w Polsce to nawet wielokrotność długu publicznego - podkreśla w rozmowie z reporterem RMF FM Romanem Osicą wiceminister finansów Andrzej Parafianowicz, odpowiedzialny w resorcie za ściganie przestępstw skarbowych. Twierdzi także, że znaczną część pieniędzy, które nie trafiają do budżetu, państwowa kasa traci przez drobne oszustwa podatkowe przedsiębiorców. Minister wymienia przykład kelnera w restauracji. Jeśli nie dadzą nam paragonu, tylko tzw. rachunek kelnerski, czy to oznacza, że nasz obiad będzie o 23 procent tańszy? - pyta. Zdaniem Parafianowicza, trzeba więc brać paragony wszędzie, gdzie to tylko możliwe, bo w ten sposób nie dajemy możliwości oszukiwania siebie i państwa.
Przedsiębiorcy się z tą argumentacją zgadzają, ale jednocześnie zaznaczają, że gdyby państwo obniżyło i ujednoliciło podatki oraz ułatwiło sposób prowadzenia działalności gospodarczej, która w Polsce jest wyjątkowo skomplikowana, problemu by również nie było.
Celnicy punktują dziurawe przepisy Podpowiedzi w sprawie sposobów ograniczenia szarej strefy, które miałyby dać budżetowi nawet kilkanaście miliardów złotych wpływów, mają dla Ministerstwa Finansów również celnicy. Ich pierwszą i podstawową radą jest zrównanie stawek akcyzy na towary, które są różnie opodatkowane w zależności od wykorzystania. Przykładem są choćby paliwa. Dokładnie ten sam olej, jako napędowy jest obłożony akcyzą, a jako opałowy już nie - choć to te same substancje. Celnicy twierdzą, że jeśli każdy kupujący olej, niezależnie od jego przeznaczenia, zapłaci akcyzę, a później wystąpi o zwrot w podatku , gdy ogrzewa tym olejem dom, problem szarej strefy zniknie a państwo zarobi na tym miliardy. Podobnie jest zresztą ze spirytusem, który jako płyn do spryskiwaczy nie podlega akcyzie, a jako alkohol do picia już tak. Celnicy chcą także nadania im kompetencji podobnych do policji, szczególnie wykonywania działań operacyjno-śledczych, tak by mogli skutecznie wyłapywać tych, którzy oszukują.
Szara wyspa ze stadionem Artykuł w RMF24 załamywał niedawno ręce nad tym ile Polska rocznie „traci” przez szarą strefę. Ile dokładnie? Gdyby nie oszuści podatkowi, Polska byłaby bogatsza co najmniej o 5,8 miliarda złotych rocznie – grzmią autorzy, powołując się na wyliczenia Kontroli Skarbowej. Podobno najwięcej lewych faktur bo 120 tysięcy wykrywa skarbówka w firmach handlujących paliwami i złomem. Jednak podatku zdaniem autorów starają się nie płacić wszyscy, łącznie z sektorem publicznym a w szczególności z samorządami. Namierzono nawet popełniające ten grzech śmiertelny szkoły. No, dosłownie koniec świata. W sumie Polska jest przez to „biedniejsza” o równowartość trzech Stadionów Narodowych – kończą swoje deliberacje autorzy. No, nie wiemy czy podpieranie się tutaj Stadionem Narodowym jest takim szczęśliwym pomysłem… Kosztujący wielokrotnie więcej niż powinien i nie produkujący nic tylko straty jak okiem sięgnąć Stadion Narodowy nie jest przecież żadną jednostką bogactwa aby być o nią „bogatszym”. Jest jednostką straty której posiadacz jest przez sam ten fakt biedniejszy, nie bogatszy. Jeżeli Jasiu zrobi dekorację choinkową z banknotów dwustuzłotowych taty to czy tata Jasia będzie bogatszy czy biedniejszy? Polska z trzema Stadionami Narodowymi więcej byłaby uboższa niż jest z jednym i całe szczęście że ich nie ma! (zakładając że funduszy nie zmarnowano na inne dekoracje choinkowe). Jeżeli więc na skutek niepłacenia podatków kraj uniknął trzech więcej bezdochodowych dinozaurów kosztujących krocie to na zdrowy chłopski rozum należałoby raczej zachęcać ludzi i instytucje do dalszego niepłacenia… Na tej samej zasadzie nie można dowodzić że dzięki oszukiwaniu na podatkach Polska jest „biedniejsza” o miliardy które min. Rostowski wyrzuciłby bezpowrotnie na ratowanie banków francuskich czy włoskich. W rzeczywistości jest dzięki temu bogatsza. Bogatsi w każdym razie są jej obywatele…
Enfin. Aby uzmysłowić sobie szkodliwość halucynowania o kraju „biedniejszym o 3 stadiony narodowe” warto spojrzeć na całość zagadnienia. Szara strefa w Polsce to w sumie 29% PKB – lekko licząc 150 miliardów złotych. Wspomniane w artykule 5,8 miliarda „strat”, nie bardzo wiadomo skąd wzięte, to przy tym błąd zaokrąglenia. Szara strefa to nie tylko jedna trzecia państwa. To jego filar. Gdyby państwu udało się ją przypadkiem „zwalczyć” to katastrofa byłaby trudna do wyobrażenia. Szara strefa dynamicznie produkuje i zatrudnia, bez ingerencji państwa i poza nim. Jest tam bo państwo zagnało w nią ludzi nadmiernymi podatkami i obłąkańczym ZUSem. Bez niej setki tysięcy ludzi więcej wisiałyby na rządowych kroplówkach rozkładając finanse publiczne. Dzięki niej setki tańszych produktów nie ujrzałoby światła dziennego. Szara strefa jest odruchem samoobrony społeczeństwa. Tym większa im wyższe podatki, większe obciążenia socjalne i bardziej dokuczliwa biurokracja. Zwalczanie szarej strefy prowadzi zawsze do skutków odwrotnych do zamierzonych. Jest walką z cyferblatem zegara bez zrozumienia mechanizmu kryjącego się za nim. Im więcej działań represyjnych, kontroli, nalotów i kar tym szara strefa jedynie głębiej zakamuflowana, nie mniejsza. Jest jedna metoda na szarą strefę – niższe podatki i obciążenia socjalne a przez to brak brak motywów do schodzenia do niej. Dlaczego ludzie żyją w szarej strefie? Bo muszą. Zmuszają ich do tego bieda, podatki i ZUS. Dobre porównanie Polski i Anglii z www.PolskaBieda.com:
Gość z dochodem rocznym brutto rzędu 40 tys. zł – rzędu średniej krajowej – w UK nie wszedłby w ogóle na ekran radaru podatkowego będąc poniżej kwoty wolnej od podatku. W Polsce natomiast musi płacić podatki rzędu 17%. Jest tym od razu, na samym początku, o 17% do tyłu w stosunku do swojego angielskiego konkurenta. Ale to tylko część problemu. Podatek tej wysokości być może dałoby się jeszcze przeżyć gdyby nie socjał. Jeśli dodamy do tego jeszcze obciążenia socjalne (ZUS) sytuacja staje się groteskowa. Składka na socjał (emerytalne, rentowe i chorobowe, pomijamy ubezpieczenie zdrowotne) dobija gościa. Jego część składki (resztę płaci pracodawca) przy tym dochodzie brutto wynosi, o ile dobrze szacujemy, około 18.7% podstawy. Całkowite więc obciążenie dochodu brutto PLN40k daninami dla państwa jest w Polsce dla pracownika z tym dochodem rzędu 1/3. 1/3 całego dochodu idzie na socjalistyczny bull…t z którego delikwent NIC nie ma i NIC mieć nie będzie! I nie ma w tym nawet ubezpieczenia zdrowotnego, jakie by ono nie było, bo na nie płaci osobno. Czytelnicy zorientowani w UK dorzucą z pewnością do tego ile wyniosłyby angielskie składki socjalne dla tego przypadku tak aby mieć pełne porównanie obciążenia płacy brutto. Przyjąć można że razem będzie tego sporo poniżej 1/3 dla porównywalnej sumy! Oto powód dla którego że ludzie automatycznie dryfują ku szarej strefie gdzie na socjalu zaoszczędzą i więcej wezmą na rękę. Gdzie prościej po prostu związać koniec z końcem. Że pominiemy już iż w wielu przypadkach nie ma po prostu innego wyboru – jobs w „białej” strefie nie ma. DwaGrosze