Polska zgodzi się na blokowanie stron WWW? Prawdopodobnie 3 grudnia Rada Unii Europejskiej będzie pracować nad dyrektywą dotyczącą walki z pedofilią. W jej projekcie proponuje się blokowanie stron internetowych jako środek walki z tym zjawiskiem. To kolejny raz, kiedy pod pretekstem ochrony dzieci proponuje się początek cenzury. Wprowadzanie cenzury internetu pod pozorem walki z pedofilią to już coś w rodzaju politycznej tradycji, znanej w Polsce i w Unii Europejskiej. Obecny rząd próbował wprowadzić blokowanie stron WWW w imię walki z pedofilią przy okazji prac nad ustawą hazardową. Nasi Czytelnicy z pewnością pamiętają pomysł wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych oraz to, że pedofilia była pierwszym wymienianym w rządowych komunikatach celem wprowadzenia rozwiązania. Także na poziomie unijnym słowo „pedofilia” jest kluczem do wprowadzania cenzury sieci. W marcu br. Komisja Europejska zaproponowała szereg rozwiązań przeciwko pedofilii, m.in. zaostrzenie kar. Wśród tych rozwiązań znalazło się także blokowanie stron WWW. Z informacji na stronie Rady UE wynika, że w najbliższy piątek Rada zajmie się projektem dyrektywy dotyczącej walki z pedofilią. Dyrektywa ta przewiduje wprowadzenie we wszystkich państwach członkowskich blokad dostępu użytkowników internetu do stron zawierających pornografię dziecięcą lub „służących do jej rozpowszechnienia”. Oczywiście nikt nie wątpi w to, że z pornografią dziecięcą należy walczyć. Można jednak poważnie wątpić w to, czy rozwiązanie zbliżone do cenzury internetu będzie dobre. Cenzura nie powstrzyma pedofilów i wcale nie przyczyni się do utrudnienia im dostępu do takich materiałów. Jednocześnie jednak zostanie ustalony niebezpieczny (z punktu widzenia demokracji) precedens. Określone naruszenie prawa będzie mogło prowadzić do łatwej blokady konkretnych treści. To otwiera drogę do nadużyć (blokowania niewygodnych stron) albo rozszerzenia prawa na inne rodzaje naruszeń, takich jak choćby naruszenia własności intelektualnej. Skoro blokujemy już pedofilów, to czemu nie piratów? Porównywanie tych różnych naruszeń to nic nowego. Parlament Europejski już zauważył, że blokowanie stron WWW nie jest rozwiązaniem problemu. Polski rząd wycofał się z tego pomysłu, odrzucając Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych. Teraz jednak przedstawiciele Polski będą musieli zabrać głos w tej sprawie na forum europejskim i wcale nie jest pewne, czy znów nie zmienią zdania.
Dlatego właśnie przed spotkaniem Rady UE kilka organizacji postanowiło przypomnieć premierowi Tuskowi o tym, co postanowiono w czasie głośnej lutowej debaty z internautami. List do premiera z prośbą o zajęcie krytycznego stanowiska wobec projektu dyrektywy wystosowało kilka organizacji: Fundacja Panoptykon, Fundacja Kidprotect, Stowarzyszenie Internet Society Poland, Fundacja Nowoczesna Polska, Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania oraz Związek Pracodawców Branży Internetowej. - Potwory nie znikną, jeśli zamkniemy oczy. Blokowanie stron to nic innego, jak zamykanie oczu (…) Nielegalne treści powinny być usuwane, a nie jedynie ukrywane poprzez tworzenie infrastruktury cenzurującej. Inicjatywa Komisji Europejskiej godzi ponadto we wciąż młodą polską demokrację (…) Osoba z takim życiorysem, jak Pan, z pewnością dobrze wie, że raz stworzona i użyta przez Państwo infrastruktura cenzurująca (w tym wypadku Internet) może być nadużywana i stosowana w innych obszarach, takich jak np. naruszenia praw autorskich, mowa nienawiści i wiele innych. Doświadczenie pokazuje, że rzeczywistym celem wprowadzania mechanizmów filtrowania i blokowania sieci jest z zasady uzyskanie operacyjnej kontroli nad Internetem – czytamy w skierowanym do Premiera liście. Fundacja Panoptykon zauważa, że polskie władze mają właśnie teraz rzadką możliwość wpłynięcia na kształt prawa europejskiego. Mogą zdecydowanie stanąć w obronie wolności słowa w internecie. Już niebawem przekonamy się, czy tak będzie. Opracowanie: Marcin Maj
“Nazywajcie ich faszystami…” – Leszek Żebrowski Już po egzekucji polskich oficerów, w 1943 r. ukazała się stalinowska dyrektywa, która zalecała: “Gdy obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami, nazistami albo antysemitami. Skojarzenie to, wystarczająco często powtarzane, stanie się faktem w opinii publicznej”. Pytanie – skąd tak dobrze znają ją organizatorzy i uczestnicy zamieszek, wywołanych podczas Marszu Niepodległości, oraz usłużni publicyści i politycy, którzy murem stanęli za zadymiarzami, usiłując wytworzyć (na szczęście tym razem niezbyt skutecznie) propagandowy fakt w opinii publicznej? Mówienie o uczestnikach Marszu Niepodległości jako o “faszystach”, a o lewackich bojówkarzach jako “antyfaszystach” to wulgarne nadużycie pojęć, które przecież mają konkretne znaczenie nie tylko semantyczne, ale też historyczne. Czy walka o niepodległość Polski, a także upamiętnianie jej obrońców to faktycznie jest “faszyzm”, a przeciwstawianie się biało-czerwonym flagom i wymachiwanie czerwonymi szmatami, symbolami nie tylko komunizmu, ale też… nazizmu (wszak III Rzesza Niemiecka wprowadzała ludobójstwo pod taką flagą i pod znakiem połamanego krzyża), to jest jakiś “antyfaszyzm”? Czy można znaleźć jakiekolwiek analogie między uczestnikami marszu a faszyzmem jako takim, czy też raczej należy się ich doszukiwać, ale właśnie po przeciwnej stronie? Faszyzm narodził się we Włoszech po I wojnie światowej jako antydemokratyczna doktryna polityczna i społeczna (wywodząca się z socjalizmu), odwołująca się do silnego kultu państwa i jego przywódcy (wodza), głosząca potrzebę stosowania państwowego terroru w celu unicestwienia wszelkich “wrogów”. Choć przeciwstawiał się propagandowo komunizmowi, był mu nadzwyczaj bliski, można powiedzieć, że stanowił drugą stronę tego samego, lewicowego medalu. Na ogół utożsamiany był również z niemieckim narodowym socjalizmem (nazizmem), który stał się jego skrajną odmianą. Zarówno faszyści, jak i szczególnie naziści nie widzieli jednak nic złego w ścisłej (a nawet bardzo ścisłej) współpracy z komunizmem, choć werbalnie przeciwstawiali się temu kierunkowi jako groźnej konkurencji w zdobywaniu i utrzymywaniu władzy. W Polsce faszyzm i jego bardziej radykalna odmiana – nazizm, nie znalazły naśladowców i organizacje do tych ideologii nawiązujące nie pozostawiły w pamięci zbiorowej nawet swych nazw, były nieliczne i pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. W Polsce Ludowej komuniści, a w ostatnim dwudziestoleciu ich ideowi (i nie tylko ideowi) spadkobiercy usiłują określać tym mianem środowiska wywodzące się z Narodowej Demokracji, której zasługi dla odzyskania niepodległości w 1918 r. są przecież niepodważalne. Dochodziło do tego i dochodzi przede wszystkim dlatego, że ci, którzy usiłują narzucić nam taką interpretację, zasług dla niepodległości Polski zarówno wówczas, jak i później, nie mają praktycznie żadnych. Co więcej, ich protoplaści nie byli przecież bierni. Gdy Polska w bólach odzyskiwała niepodległość w latach 1918-1921 (był to bowiem długi proces walki o kształt terytorialny i w miarę bezpieczne granice), byli całkowicie po drugiej stronie! Najazd bolszewicki na Polskę i jego kulminacja w 1920 r. zjednoczył z jednej strony cały prawie Naród, z drugiej zaś mieliśmy ruchy odśrodkowe i piątą kolumnę w postaci środowisk komunistycznych i komunizujących. Ideały uczestników tegorocznego Marszu Niepodległości i w bardzo licznych przypadkach zaangażowanie ich antenatów w roku 1918 (i później) uprawniają ich do przemarszu pod polskimi flagami. To nie byli “faszyści”, tylko ideowi – i na ogół rodzinni – spadkobiercy idei niepodległości i jej obrony. Z drugiej strony mieliśmy nawiązania wprost, bez jakiegokolwiek kamuflażu, do naszych (i nie tylko naszych) ciemiężycieli, najeźdźców i zdrajców spod czerwonej gwiazdy. W dwudziestoleciu międzywojennym ruchy komunistyczne i skrajne, wywrotowe były nielegalne, posługiwały się terrorem, ich przywódcy i uczestnicy jawnie byli na usługach Związku Sowieckiego, a państwo polskie traktowali jako instytucję wrogą i zwalczali ją z całych sił. Niepodległość Polski traktowali z nienawiścią, granice – jako tymczasowe, a za prawdziwą ojczyznę uważali Związek Sowiecki. Ich wodzem był Włodzimierz Lenin, później Józef Stalin. Gdy w 1933 r. do władzy w Niemczech doszedł Adolf Hitler, komuniści odczuli to jako zagrożenie dla swych planów podboju świata. Ale i tak uważali nazistów za mniejsze zło niż znienawidzonych socjaldemokratów. Naziści zaś nie widzieli nic złego w takim poparciu, co więcej, nie było większych przeszkód w pozyskiwaniu do swych szeregów byłych członków partii komunistycznej. To mocno wyciszana prawda, ale czy fakt, że komuniści (i ich następcy) dziś się tego wstydzą, ma nas skłaniać do przyjmowania ich punktu widzenia? Tym bardziej że ideowi pobratymcy w 1939 r. doszli jednak nie tylko do porozumienia, lecz także do bardzo ścisłego sojuszu. Dziś wprost trudno wyobrazić sobie wybuch i katastrofalne rozmiary II wojny światowej bez współpracy niemieckich nazistów i sowieckich komunistów w latach 1939-1941. Efektem ich sojuszu, planów i konkretnej współpracy były: IV rozbiór Polski dokonany w 1939 r., szereg agresji i aneksji dokonanych przez nazistów w Europie Zachodniej i Południowej oraz akty agresji i podboje komunistów wzdłuż ich zachodnich granic. To był najbardziej zbrodniczy akt w dziejach ludzkości, współpraca dwóch ludobójczych ideologii (z jednej strony “walka ras”, z drugiej “walka klas” – przynoszące te same skutki: ludobójstwo z przyczyn ideologicznych).
“Antyfaszyści”, gdzie wówczas byliście? Polska została zaatakowana w 1939 roku z dwóch stron: 1 września przez hitlerowskie Niemcy, a 17 września przez stalinowski Związek Sowiecki. Była to zmowa nazistów (w terminologii dzisiejszych lewaków to właśnie byli faszyści) i komunistów, którzy byli w stanie bez trudu przezwyciężyć dzielące ich różnice i pogodzić nawet sprzeczne interesy. Co więcej, w ramach nowej ideologicznej, politycznej, organizacyjnej i wojskowej przyjaźni, najwyżsi urzędnicy sowieckiego państwa, przyjmując w Moskwie przedstawicieli nazistowskiego imperium, pozdrawiali ich nazistowskim “Heil Hitler!”, wyciągając prawą rękę nie gorzej, niż robili to podwładni Hitlera wobec swego wodza. Niekiedy tymczasowa granica obu okupacji nie była ściśle ustalona i jednostki wojsk niemieckich zapuściły się daleko na wschód, nawet tam, gdzie komunistyczne bojówki siały grozę i zniszczenie. Posiadamy niewiele informacji na ten temat, ale te, które są dostępne, szokują. Oto np. w Kobryniu 17 września 1939 r. “niemieckie władze wojskowe Kobrynia porozumiały się wówczas z miejscowymi komunistami, w tym – rzecz paradoksalna – z Żydami, dostarczając im broń. W zamian za to komuniści rozpoczęli tworzenie oddziałów dywersyjnych do walki z wojskiem polskim. Nad miastem powiewały dwie flagi: jedna ze swastyką, druga czerwona. Sowiecko-niemiecka współpraca zaczynała nabierać rumieńców” (Marek Wierzbicki, “Polacy i Białorusini w zaborze sowieckim”, Warszawa 2000, s. 181). Należy dodać, że przecież obie flagi były czerwone – jedna ze swastyką, druga z sierpem i młotem. Podobnie było w Lubomlu – jednym z miast o największym procencie ludności żydowskiej II RP. Wspólne defilady i wiece po zlikwidowaniu państwa polskiego przeprowadzono w bardzo wielu miejscowościach. Komuniści i naziści, występując wspólnie pod swastyką i gwiazdą z sierpem i młotem, pod czerwonymi flagami, okazywali jedność nie tylko pozorowaną. Była ona okupiona stratami we wspólnych walkach z Polską. Uczestnicy takich komunistycznych bojówek byli później w Polsce Ludowej traktowani jako szczególnie zasłużeni, dopuszczani do najwyższych godności.
Gdy polscy niepodległościowcy krwawili w konspiracji przeciwko obu zaborcom, komuniści przebywający na terenach zagarniętych przez Związek Sowiecki przyjmowali sowieckie obywatelstwo, służbę w NKWD i Armii Czerwonej, byli prześladowcami zniewolonej ludności polskiej. Ci, którzy pozostali na ziemiach zajętych przez III Rzeszę Niemiecką, nie chcieli się przeciwstawiać dyrektywom swych moskiewskich mocodawców. Jakoś wówczas nie zależało im na pozyskaniu miana “antyfaszystów”. A dziś tak bardzo by im się to przecież przydało.
Siłą ich argumentów jest siła kamieni Seweryn Blumsztajn, jeden z propagatorów lewackiej manifestacji 11 listopada, już w tamtym roku przy podobnej okazji polecał zabranie do plecaków kamieni. W tym roku do tego nie nawoływał, ale kamienie i butelki poleciały, zatem w plecakach i kieszeniach były… Środowiska lewackie, hałaśliwe i w istocie bezkarne (czy mamy przypadki ścigania i skazywania osobników za propagowanie komunizmu?; czy symbole komunistyczne są usuwane?) po raz kolejny usiłowały wymóc na społeczeństwie przyzwolenie na zachowania, jakich byliśmy świadkami 11 listopada, gdy święto państwowe i narodowe usiłowano sprowadzić do farsy, a inaczej (niż oni) myślących – obrzucać obraźliwymi epitetami i kamieniami. Tak się rodził faszyzm, tak się rodził komunizm – od terrorystycznej działalności bojówek, od narzucania przemocą swoich “racji” na ulicach, od łamania prawa, od fałszywej propagandy. Z czym mieliśmy do czynienia na ulicach Warszawy? Zgodnie z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego z 18 stycznia 2006 r. “na organach władzy publicznej ciąży obowiązek zapewnienia ochrony grupom organizującym demonstracje i biorącym w nich udział, bo tylko w ten sposób można realnie gwarantować wolność zgromadzeń (…) prawo do kontrdemonstracji nie może sięgać tak daleko, by ograniczało prawo do demonstracji. Obowiązkiem władzy publicznej jest stworzenie skutecznych przesłanek odbycia zgłoszonego zgromadzenia w sytuacji, gdy poprzez zachowania innych uczestników życia publicznego zagrożone byłoby zrealizowanie wolności zgromadzeń (…)”. Trzeba tu jeszcze przypomnieć fakt pobicia przez zamaskowanych bandytów trzech osób jadących pociągiem do Warszawy na Marsz Niepodległości. Wybrali na swe ofiary właśnie tych, a nie innych pasażerów, co świadczy o atmosferze, jaka panowała wokół marszu, zanim się rozpoczął. Wiadoma gazeta jakoś nie lamentuje nad tym wydarzeniem, nie moralizuje i nie rozdziera szat. A tak byłoby przecież w sytuacji odwrotnej.
Pokażcie prawdziwe oblicze! Jeśli lewaccy zadymiarze (i ich polityczni mentorzy) uważają się za zwolenników demokracji, państwa prawa i prawdziwej tolerancji, niech organizują własne marsze i zgromadzenia, niech pokażą, jak i o co naprawdę walczą. Niech pozbędą się kamieni i butelek, nie stosują obraźliwych epitetów. Niech nie zasłaniają się szpalerem przebierańców w kacetowych pasiakach, bo to jest obraźliwe dla ofiar i ich rodzin. Jeśli zaś nie, jeśli uważają, że czerwone sztandary, sierpy i młoty to coś, co ma zachęcić Polaków do udzielenia im poparcia, niech jawnie wystąpią pod portretami kombryga Wasilija Błochina. Najlepiej w skórzanym rzeźniczym fartuchu, skórzanych rękawicach, skórzanej czapce-pilotce, w motocyklowych goglach, bo w takim rytualnym stroju (aby nie poplamić munduru krwią) własnoręcznie rozprawiał się z “faszystami”. I to nie posługując się kamieniami czy butelkami, ale konkretnie, pozbawiając ich życia przy pomocy niemieckiego pistoletu walther, eliminując ze społeczeństwa, które w ten sposób miało pozostać “wolne” od inaczej myślących, “szczęśliwe” i… “antyfaszystowskie”. Leszek Żebrowski
Szyderstwa i potrząsanie pepeszą – wywiad z prof. Andrzejem Nowakiem Zgoda na włączenie Rosji do projektu tarczy antyrakietowej i ratyfikacja układu START przesuwają zasięg rosyjskiej strefy wpływów na graniczne państwa NATO Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem, rosjoznawcą i sowietologiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Piotr Falkowski W wywiadzie dla CNN premier Federacji Rosyjskiej Władimir Putin grozi rozbudową arsenału jądrowego Rosji, jeżeli nie zostanie włączona do wspólnego z Zachodem systemu obrony antyrakietowej. Jak Pan ocenia to wystąpienie? – Premier Putin wydaje się potwierdzać swój obraz, który zdaje się streszczać określenie z wycieku WikiLeaks “samiec alfa” – postać, która stara się uchodzić w każdym kontekście za dominującą. Słowa o konieczności podziału odpowiedzialności za światowe bezpieczeństwo z Zachodem, wypowiedziane przez premiera Putina, stawiają jednak to nieco groteskowe, stale ponawiane potrząsanie atomową szabelką w kontekście, który nie może tylko śmieszyć, ale musi martwić. Musi martwić tych, którzy mogą się znaleźć w owej strefie odpowiedzialności Rosji. Słowa Władimira Putina dotyczą przecież przede wszystkim krajów, w których miałyby być ewentualnie rozmieszczone elementy struktury obronnej Paktu Północnoatlantyckiego. A więc takich krajów, jak Polska, Czechy czy inne państwa na wschodnich rubieżach Sojuszu. Najwidoczniej rosyjski premier chce zasugerować, że kraje te znajdują się na granicy albo wręcz wewnątrz granicy rosyjskiej strefy odpowiedzialności, a nie są pełnoprawnymi członkami NATO, i to ta organizacja może podejmować decyzje o ich bezpieczeństwie.
Gdy dziennikarz Larry King zacytował ujawnioną przez WikiLeaks wypowiedź amerykańskiego sekretarza obrony Roberta Gatesa, że w Rosji “demokracja zanika i kraj przejmują tajne służby”, Putin odpowiedział, iż sam Gates stał kiedyś na czele wywiadu i nie jest w związku z tym najlepszym specjalistą od demokracji. – Władimir Putin to człowiek z taką, a nie inną biografią, z takim bilansem dokonań w dziedzinie demokratyzacji Rosji w roli prezydenta, a następnie premiera, jaki posiada. Może wylegitymować się kilkuset zamordowanymi dziennikarzami podczas swoich rządów, ofensywą militarną prowadzoną wewnątrz swoich granic przeciwko Czeczenii kosztem setek tysięcy ofiar oraz zewnętrzną przeciwko Gruzji. Ma wśród swoich dokonań także likwidację niezależnych mediów elektronicznych. Dlatego też jego słowa pełne ironii na temat oceny stanu demokracji w Rosji brzmią jak szyderstwo. Szyderstwo, w którym Putin nawiązuje do najgorszych tradycji sowieckiej propagandy kpienia z Zachodu i jego wartości.
Ale może czas groźnego Putina już odchodzi, a zaczyna rządzić Dmitrij Miedwiediew, polityk przedstawiający się jako nowoczesny i liberalny? – Ta sprawa wyjaśni się szybko, gdyż najdalej w ciągu dwunastu miesięcy zostanie ogłoszona decyzja, kto będzie nowym prezydentem Federacji Rosyjskiej. Bo przecież te wybory dokonają się nie w kręgu obywateli, tylko w bardzo wąskim kręgu elity władzy, w której, jak się wydaje, wciąż najważniejszą osobą jest Putin. Jeśli Dmitrij Miedwiediew zostanie “wyznaczony” na następną kadencję, to będzie to oznaczało, być może, wzrost niezależnej pozycji tego polityka. Natomiast jeśli Władimir Putin przejmie z powrotem bezpośrednio i oficjalnie wszystkie stery w swoje ręce, to znaczy, że Miedwiediew był wyłącznie marionetką do krótkotrwałego użytku. A więc proponuję jeszcze kilka miesięcy zaczekać i wszystko będzie jasne.
Putin bardzo krytykował Stany Zjednoczone za opóźnienia w ratyfikacji układu START o redukcji arsenałów strategicznych Rosji i USA. – Słowa o ratyfikacji układu START są oczywiście adresowane do amerykańskiej elity politycznej jako swego rodzaju sugestia, aby układ ten został jak najszybciej ratyfikowany, ponieważ Putin się obawia, że decyzja w tej sprawie może przejść w ręce nowego składu Kongresu i wtedy ta cała prorosyjska – bo tylko tak ją można określić – polityka prezydenta Obamy, łącznie z układem START, niebywale korzystnym dla Rosji, może zostać zakwestionowana. Dlatego Putin naciska, żeby START już teraz, zaraz ratyfikować. Mam jednak nadzieję, że amerykańskie elity polityczne pozwolą w tej sprawie podjąć decyzje nowemu składowi Kongresu.
Ale minister Radosław Sikorski niedawno właśnie poparł START w amerykańskich mediach… – Biedny minister Sikorski stara się zmyć z siebie piętno – które bardzo mocne odcisnęło się na nim po drugiej stronie oceanu – człowieka jednostronnie związanego ze starą ekipą polityczną w Waszyngtonie, z ekipą GeorgeŐa W. Busha. Przypomnę tu jego bardzo silne zaangażowanie w instytucjach stworzonych przez neokonserwatywną administrację. I tak jak w stosunkach z Rosją próbuje zmyć z siebie skazę swoich wypowiedzi, takich jak określenie “pakt Ribbentrop – Mołotow” o budowie Gazociągu Północnego, tak i tu stara się zarekomendować siebie jako polityka, który w każdej chwili może zmienić orientację z republikańskiej na demokratyczną. Myślę, że zarówno wobec Rosji, jak i nowej administracji waszyngtońskiej minister Sikorski jest jednakowo “wiarygodny”. Dziękuję za rozmowę.
Ale tną, do końca! TVP zdejmie z anteny "Antysalon" Ziemkiewicza, jedną z ostatnich szczelin w systemie medialnym Jak nieoficjalnie dowiedziała się „Rz", w zatwierdzonej przez zarząd zimowej ramówce TVP Info nie ma już programów: "Antysalon" Rafała Ziemkiewicza i "Tydzień" Jacka Żakowskiego."Rz" cytuje Andrzeja Siwka z biura prasowego telewizji, który zaznacza, że TVP Info nie zamierza rezygnować ze współpracy z publicystami: Nie chodzi o zdjęcie programów z anteny, lecz o przebudowę ramówki stacji. W związku z tym obaj autorzy otrzymają inne propozycje dalszej współpracy. Żaden z publicystów nie został jeszcze przez kierownictwo stacji oficjalnie poinformowany o zniknięciu ich programów, dlatego nie chcą tego komentować. – Pisma w tej sprawie są właśnie przygotowywanie – zdradza Siwek. Jak wynika z naszych informacji, szef TVP Info Łukasz Kardas planuje spotkanie z publicystami w niedzielę.
Według danych "Rz", nadawany w niedziele o godz. 10 rano (podła pora na publicystykę) "Antysalon" Ziemkiewicza przyciąga średnio 523 tys. widzów. Z kolei nadawany w najbardziej ekskluzywnym paśmie, czyli w niedziele o 20, program Żakowskiego przyciąga mniej, bo 487 tys. osób. Kombinują, jak umieją. A przecież to proste. Chcą zabić Ziemkiewicza (owe "inne propozycje" to lipa), ale boją się dymu. Więc opakowują, że niby razem z Żakowskim. Ale to fałszywa symetria, ponieważ program Ziemkiewicza jest dużym sukcesem: ma wierną widownię, jest opiniotwórczy, i jak na 10 rano ma świetne wyniki. A program Żakowskiego to nuda, nuda i nuda, i dramat wynikowy (w niedzielę wieczorem mniej niż pół miliona to zbiorą i telezakupy). Program Żakowskiego i tak miał zostać zdjęty, bo nawet najtwardsi czerwoni przyznawali za kulisami, że tak się nie da, że to słabsze niż słabe. Pluralizm w Polsce jest naprawdę - tak naprawdę - zagrożony. War
Śląska koalicja PO z separatystycznym Ruchem Autonomii Śląska? Trzeba powiedzieć STOP! Rysuje Zawistowski Ludwik Dorn toczy kolejną samotną batalię. Tym razem bije na alarm w sprawie koalicji jaką w śląskim sejmiku samorządowym zawiązuje Platforma Obywatelska, koalicji z Ruchem Autonomii Śląska. Przestrzega przed wiązaniem się największej polskiej partii z ludźmi, którzy publicznie mówią, że czują się zwolnieni z lojalności w stosunku do Rzeczpospolitej, którzy określają ją niegodnymi słowami, którzy swoje cele definiują niejasno, w sferze szarości pozostawiając odpowiedź na pytanie o to czy walczą o jakąś autonomię, samodzielność czy coś więcej.
W liście otwartym do premiera Donalda Tuska stwierdza: Przywódca tej organizacji (obecnie radny w sejmiku), pan Jerzy Gorzelik nie skrywa tendencji separatystycznych, a nawet secesjonistycznych i bez żadnych oporów deklaruje brak lojalności, lekceważenie i pogardę dla Suwerena Rzeczpospolitej, którym jest zgodnie z preambułą do Konstytucji i jej art.4, Naród Polski. Pan Gorzelik stwierdza: Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo zwane Rzeczpospolita Polska, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia i dlatego nie czuje się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa. Nawiązując zaś do słów Lloyd George'a z 1919, o tym, że oddać Górny Śląsk Polsce, to jak dać małpie zegarek, p. Gorzelik pozwolił sobie na następujące stwierdzenie: Przyłączyć Górny Śląsk do Polski to tak, jakby małpie dać zegarek. Po 80 latach, widać, że małpa zegarek zepsuła. Tendencje separatystyczne i secesjonistyczne ujawniła natomiast następująca deklaracja p. Gorzelika: Swego czasu korona brytyjska była silnym mocarstwem, a jednak trzynaście stanów się oderwało. – Może czas na opolskie parzenie herbaty? Aluzja do „bostońskiej herbatki", która dała początek wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych, jest jasna i aż za czytelna. I nie jest to chyba tylko niezależnego dziś posła wrażenie. W radiowych Sygnałach Dnia w Programie I Polskiego Radia lider SLD Grzegorz Napieralski mówił tak: Na Śląsku Platforma Obywatelska zawiązała koalicję nie z Prawem i Sprawiedliwością, nie z SLD, ale z Ruchem Autonomii Śląska, czyli z ludźmi, którzy chcą pomniejszyć nasz kraj o pewien wycinek, chcą odłączyć Śląsk od Polski... Nie, nie chcą odłączyć, tylko chcą większej autonomii dla Śląska. G.N.: Tak, tak, ale mówmy prostym językiem. Chcą, żeby po prostu było inaczej i żeby kawałek po prostu państwa polskiego nie był kawałkiem państwa polskiego. Więc idzie się ze skrajnymi siłami politycznymi na układ, byleby tylko rządzić. Ja rozumiem, że władza jest ponętna, ja rozumiem, że Donald Tusk chce jeszcze raz być premierem, ale tych ruchów takich po prostu nie rozumiem. W tym samym czasie w radiowej Trójce Marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna, jeden z liderów PO, przekonywał jednak słuchaczy, że to trudna koalicja, ale tak zdecydowali regionalni liderzy. I tu dochodzimy do sedna. To jeden z momentów, kiedy niezależnie od lokalnych zysków i strat, partyjna centrala powinna powiedzieć STOP. Donald Tusk i jego ludzie nie mają prawa akceptować koalicji swoich lokalnych działaczy (choć jest wśród nich i szef klubu Platformy pan Tomczykiewicz...) z RAŚ. Jeśli to zrobią, przekroczą granicę za którą zaczyna się szkodzenie państwu polskiemu. To granica nieprzekraczalna. Tak jak podziały polityczne muszą kończyć się tam gdzie zaczyna się osłabianie Polski, tak koalicje kończą się w miejscu gdzie zaczyna się gra całością granic. Przesadzam? Nie. Ruchowi Autonomii Śląska przyglądam się od dawna i czuję coraz większy niepokój. Liderzy tego dziwnego ruchu nie zrobili niczego, żeby moje i innych obawy rozproszyć. Sami wytyczyli granicę - z nimi nie można się wiązać. Albo inaczej - wiązanie się z nimi stoi w jawnej sprzeczności z dobrem Rzeczpospolitej. I o to właśnie, o tę granicę, bije się bez żadnego osobistego czy partyjnego dziś interesu Ludwik Dorn. Jestem z nim. A Państwo? Michał Karnowski
Układ wyciągnął wnioski? Kilka tygodni temu w Sejmie zakończyły się prace komisji śledczej badającej aferę hazardową. Sposób zakończenia badania afery z Sobiesiakiem w tle to bardzo niebezpieczny sygnał, świadczący o złym stanie państwa. Okazało się, że PO umiejętnie uniknęła odpowiedzialności w tej sprawie.Poniósł ją tylko Mariusz Kamiński i jego współpracownicy z CBA. Stracili oni prace i stali się ofiarą ataków polityków i mediów, starających się zamazać obraz afery w społeczeństwie. Żaden z głównych polityków zamieszanych w aferę nie poniósł konsekwencji, mimo że była ona konglomeratem dwóch afer – Rywina i Starachowickiej, które doprowadziły do społecznopolitycznego trzęsienia ziemi w kraju. Afera Rywina pokazywała patologie obecne w polskiej legislacji, była dowodem na handel ustawami, pokazywała, że Sejm przez część środowisk politycznych i biznesowych jest traktowany jak firma produkująca prawo na zamówienie. Istnienie takiego mechanizmu było bardzo groźne dla państwa, ponieważ posłowie tworząc ustawy nie mogą kierować się tylko korzyściami prywatnych biznesmenów i grup związanych z konkretnymi firmami. Upowszechnienie takiego mechanizmu legislacji doprowadziłoby do przekształcenia państwa w mafijny układ, tworzący regulacje dla własnych potrzeb. Afera Rywina podważała wiarygodność podstawowych dla demokracji procesów prawotwórczych. Ujawnienie patologii oraz pokazanie jacy ludzie biorą udział w niebezpiecznych praktykach doprowadziło do kryzysu politycznego i głębokich zmian na polskiej scenie partyjnej. Do dziś SLD nie udało się wyjść z kryzysu spowodowanego aferą Rywina. To ona również umożliwiła m.in. Platformie Obywatelskiej i PiSowi wejście w wielką politykę. Co ważniejsze, afera otworzyła oczy wielu ludziom i pokazała na czym opiera się system polityczno-medialny, który nadawał ton w Polsce przed 2005 roku. Doprowadziła do głębokiej zmiany w myśleniu obywateli o polityce i zmiotła dotychczasowych liderów ze sceny partyjnej. Drugą ważną aferą ostatnich lat jest afera starachowicka. Za rządów SLD były wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Zbigniew Sobotka ostrzegł za pośrednictwem posłów Sojuszu - Henryka Długosza i Andrzeja Jegiełło - działaczy SLD, że CBŚ prowadzi przeciwko nim postępowanie, poinformował ich o tajnej akcji Biura oraz terminie zatrzymania. Przeciek ten wywołał burzę. Wysoki urzędnik państwa naraził bowiem funkcjonariuszy policji na niebezpieczeństwo, ostrzegając kolegów prowadzących nielegalne interesy. Afera starachowicka doprowadziła do odwołania wiceszefa MSWiA i skazania na karę więzienia kilku polityków z Sojuszu. Obie afery były groźnym sygnałem, świadczącym o głębokich patologiach państwa. Pokazywały, że politycy traktują kraj jak prywatny folwark, w którym mogą robić co chcą, a władzę traktują jak sposób ochrony swoich biznesów. Ujawnienie takich patologii zawsze powinno prowadzić do politycznego trzęsienia ziemi i głębokich zmian na scenie politycznej. Jednak mimo iż afera hazardowa nosiła znamiona, i afery Rywina, i afery starachowickiej, nikomu po jej ujawnieniu włos z głowy nie spadł. Odwołany został tylko szef służby, która wykryła nieprawidłowości. Odpowiedzialności nie ponieśli natomiast politycy, którzy działali jak na zamówienie biznesmenów z branży hazardowej, ani ludzie odpowiedzialni za przeciek informacji o akcji CBA do podsłuchiwanych posłów i przedsiębiorców. Nikt nie odpowiedział za narażenie funkcjonariuszy Biura oraz umożliwienie politykom Platformy wycofanie się z patologicznych układów i uniknięcie konsekwencji ich działań. Gdyby afera hazardowa spotkała się z podobnym zainteresowaniem społeczeństwa jak afera Rywina prawdopodobnie Platforma Obywatelska znalazłaby się na wiele lat w kryzysie politycznym, a nawet mogłaby się rozpaść. Afera hazardowa nie spotkała się jednak, ani z odpowiednią reakcją władz państwa, które nie zamierzały karać swoich prominentnych działaczy, ani społeczeństwa, które nie wycofało swojego poparcia dla partii rządzącej Polską. Rząd marginalizując po wybuchu afery działalność CBA dał sygnał swoim ludziom, że od tej pory interesy z „Sobiesiakami" nie będą ścigane z taką mocą jak wcześniej. Reakcja społeczeństwa pokazała natomiast ludziom władzy, że sprawna strategia medialna dotycząca badania patologii jest w stanie wytrącić z ręki opinii publicznej zdolność kontroli oraz zainteresowanie rozliczeniem władzy z groźnych dla kraju patologii.
Biorąc pod uwagę fakt, że środowisko dawnych służb PRL, które przed 2005 rokiem popierało SLD, wspiera teraz Platformę, należy brać pod uwagę, że to no postanowiło rozłożyć parasol ochronny nad rządzącymi. Jej upadek mógłby bowiem wynieść do władzy PiS, a tego środowisko służb panicznie się boi. Na klęskę PO będzie więc gotowe dopiero, gdy pojawi się w Polsce inna siła polityczna, której poparcie skutecznie uniemożliwi dojście do władzy Kaczyńskiemu. Póki taka partia się nie pojawi, każda afera z udziałem kolegów Tuska, skończy się tak jak afera hazardowa, a jej badanie będzie prowadzone według przyjętego w tej sprawie scenariusza – winnych schować, niewinnych oskarżyć i rozliczyć, sprawę rozmyć. A – przywołując słowa klasyka – dawne służby PRL i media zadbają już o to, by ciemny lud to kupił. Stanisław Żaryn
Zamiast V-BLOGu dowiedzą się Państwo jak legalnie kupić spluwę. Wg. bloggera prowadzącego stronę „De Republica Emendanda” jest to b. łatwe wystarczy pojechać do Austrii
http://www.wykop.pl/ramka/542861/jak-legalnie-kupic-karabin/
Tam broń może mieć praktycznie każdy. Przy okazji: w Austrii broń kupiło 10% „obywateli” - w Polsce 0,35%. Liczba zabójstw w Austrii (na 100.000 mieszkańców) 0,67 – w Polsce: 1,29. Prowadzi (3,98) Luksemburg, w którym posiadanie broni jest absolutnie zakazane. Warto to "wykopać". Wybory na wiosnę? Pewna hipoteza. JE Donald Tusk zapowiadał, że wybory odbędą się na wiosnę „jeśli opozycja nie poprze reformy emerytur”. Wiadomo było, że nie poprze – więc... Tak naprawdę chodziło o to, by podczas operetkowej „prezydencji III RP w UE” nie prowadzić walki wyborczej. I zrobić je zanim sytuacja gospodarcza się pogorszy na tyle, że wszyscy to odczują. I oto p. Premier nieoczekiwanie powiedział, że wybory odbędą się jednak jesienią. Dlaczego? Odpowiedź (jeśli moja hipoteza jest prawdziwa) kryje się w oświadczeniu WCzc. Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Zwołała natychmiast konferencje prasową, potępiła na niej voltę p. Tuska i wezwała do ogłoszenia wyborów na wiosnę - bo prezydencja w UE itd. Moja teza jest taka: p. Tusk „zmienił decyzję” tylko po to, by szefowa operetkowej partii PJN mogła wezwać Go to ponownej zmiany decyzji! Tym samym wyjdzie Ona na rozsądną i wpływową osobę – w odróżnieniu od nieprzewidywalnego i nieznośnego Jarosława Kaczyńskiego. Na przywódczynię jedynej słusznej opozycji. Po paru dniach czy tygodniach zobaczymy, czy moja hipoteza jest słuszna.
Jak zginęła śp. Barbara Blidowa? Mamy w tej sprawie doskonałe informacje z poufnych źródeł. Na tę noc przyszedł do p. Blidowej poseł Ryszard Kalisz. P. Henryk Blida zachowywał się dyskretnie – poszedł spać w osobnym pokoju, by nie przeszkadzać Im w omawianiu szczegółów gospodarowania pieniędzmi spółek węglowych – i unikania macek zastawianych przez wszędobylskiego p. Zbigniewa Ziobrę. Nieoczekiwanie, gdy oboje byli rozgrzani dyskusją i nadzy, drzwi wyważyli siepacze ABW. Barbara Blidowa skoczyła do łazienki po szlafrok – i wtedy padł fatalny strzał.
Ta wersja jest, przyznaje, nie do końca udowodniona – ale wersja przedstawiona we filmie pp. Sylwestra Latkowskiego i Piotra Pytlakowskiego p/t „Wszystkie ręce umyte” też nie jest niczym podparta. Wyssali sobie tę hipotezę z palca.
Obiektywnie są dwie możliwości. Pierwsza: Barbara Blidowa chwyciła ten pistolet by popełnić samobójstwo; w takim razie dla oceny sprawy jest kompletnie obojętne, czy strzeliła do siebie w trakcie szamotaniny z funkcjonariuszką ABW – czy bez kontaktu z nią!! Można tylko dyskutować, czy funkcjonariuszka była niezdarna – czy też nie miała szansy Jej przeszkodzić. Zresztą: dlaczego miałaby przeszkadzać? Wśród osób z towarzystwa istnieje zasada, że jeśli aferzysta chce popełnić samobójstwo, to jeszcze daje mu się pistolet (z jednym nabojem...). Druga: PT Denatka chwyciła pistolet, by powystrzelać tych, co przyszli JĄ aresztować – i uciec. Czy fan-klub Nieboszczki gotów jest rozważać tę hipotezę? Jeśli nie, pozostaje hipoteza pierwsza. Jest skandalem, że PT Autorzy powieści historycznych robią z historycznymi postaciami, co chcą: a to z Kazimierza Wielkiego robią homosia, a to z Jerzego Waszyngtona notorycznego pijaka... I jest to bezkarne. Tu jacyś faceci robią to samo z postacią z bieżącej polityki. I, mogę się założyć, za dwa lata wszyscy będą pewni, że Barbarę Blidową zastrzeliła funkcjonariuszka ABW – bo przecież widzieli to naocznie na filmie. It's History being falsified. Na naszych oczach. Nie wiem, czy pp. Latkowski i Pytlakowski zrobili to w jakichś celach politycznych – czy gwoli pobudzonej finansowo żądzy zrobienia sensacji. Ale wytarzanie Ich w smole i pierzu wydaje się działaniem głęboko uzasadnionym. Pierwszy bodaj raz bronię ABW - ale tu ABW ma rację! Z tym, że zakaz nic nie pomoże: film i tak wycieknie - i zrobi jeszcze większą sensację...
Prywatyzacja lasów? Tak, ale... W to, że „Rząd” zamierza sprywatyzować lasy – nie wierzę. Chyba, że byłby już w tak dramatycznej sytuacji finansowej... To po co o takiej możliwości napomknął? Po to, by Polacy znów mieli o co się kłócić – zamiast przyglądać się finansowym machinacjom tego gangu. Jak się pokłócą, „Rząd” definitywnie powie, że nawet Mu to w głowie nie postało – i zyska kolejne punkty przed wyborami. Z tej okazji padło pytanie: co ja myślę o prywatyzacji lasów? Pisałem o tym kilkakrotnie. Powtarzam niniejszym w największym skrócie: Lasy, jak wszystko, należy sprywatyzować. Jednak należy je sprzedawać w formie majoratów, obejmujących całe leśne kompleksy, puszcze. W historii lasy były prywatne, na ogół królewskie – za co ludzie pragnący zbierać grzyby, jagody, chrust, płacili jakieś grosze – z czego utrzymywało się leśniczych i gajowych. Dzięki temu lasy były utrzymywane we względnym porządku. Obecnie są d***kratycznie zadeptywane. Jeśli ktoś mówi, że dziś lasy są „państwowe, czyli nasze wspólne”, to niech spróbuje w nich rozbić namiot! Właściciel, czyli III RP, na to nie pozwala. Natomiast niektórzy przynajmniej prywatni właściciele, w ramach konkurencji o turystę, dla marnego zysku, by pewno pozwalali... Dlaczego sprzedawać wielkimi ostępami? Bo jak będę właścicielem 5 ha lasu, i pojawi się w nim zając, to czym prędzej go złapię i zjem – bo za granicą czeka sąsiad z przygotowanymi już buraczkami. Powstaje Dylemat Więźnia – obydwaj nie chcemy wybić zajęcy, ale lepiej bym zjadł go ja, niż sąsiad – a tego należy unikać. Proste. JKM
Tusk próbuje stłuc termometr
1. „Stłuczcie termometr to nie będziecie mieli gorączki” mówił klasyk Lech Wałęsa i widać, że po kilkunastu latach Premier Tusk chce zastosować to stwierdzenie w praktyce. Chodzi o nie zaliczanie środków przekazywanych z budżetu do Otwartych Funduszy Emerytalnych do długu publicznego. Ba rząd chce się posunąć dalej bo jak donoszą media chce pomniejszyć dług publiczny o całość aktywów jakimi dysponują OFE, choć jak wiadomo jakaś część z nich jest przecież wynikiem ich działalności inwestycyjnej. Ponieważ zamiatanie pod dywan zobowiązań Skarbu Państwa, a także wypychanie tych zobowiązań poza sektor finansów publicznych już nie wystarcza, a dług cały czas rośnie i wg metodologii UE już na koniec tego roku przekroczy 55% PKB wymyślono zmianę krajowej definicji długu publicznego.
2. Jak się ma w Sejmie większość i swojego Prezydenta, to można uchwalić wszystko co się zapragnie i Prezydent to zapewne podpisze tyle tylko,że nie zmieni to rzeczywistości. Co więcej te gry i zabawy przy definicji długu nie znajdują zrozumienia ani w Komisji Europejskiej ani na Forum Rady UE, a coraz bardziej przypominają zabiegi greckie sprowadzające się w ostateczności do fałszowania statystyk dotyczących długu publicznego. W przypadku Grecji bardzo źle się to skończyło i gdyby nie duża pomoc UE i MFW ten kraj już w tej chwili musiał by ogłosić przynajmniej częściową niewypłacalność. My wprawdzie nie mamy aż tak wysokiego długu publicznego jak Grecja ale już tempo jego przyrostu w ostatnich 3 latach w Polsce jest nawet wyższe niż w Grecji.
3. Jest faktem głęboko zawstydzającym, że Donald Tusk jako parlamentarzysta Unii Wolności w 1998 roku głosował za reformą emerytalną z OFE i przekazywaniem części składki do tych funduszy z budżetu państwa, a po 10 latach jej funkcjonowania uważa, że jest ona podstawowym źródłem kłopotów finansów publicznych i powodem gwałtownego przyrostu długu publicznego. Ponadto za jego rządów corocznie deficyt finansów publicznych wynosi 7% PKB (w tym roku nawet 8% PKB) czyli ponad 100 mld zł, a całość dotacji do OFE to około 25 mld zł więc zaledwie ¼ tej sumy, a więc to na pewno nie jest główny powód pogarszania się sytemu finansów publicznych. System funkcjonuje już 11 rok i kilku poprzedników premiera Tuska jakoś z tymi dotacjami dawało sobie radę dopiero teraz okazuje się, że są one nie do uniesienia przez budżet państwa. Jest to także działanie co najmniej zastanawiające w zestawieniu z wręcz natarczywym przedstawianiem przez rząd sukcesu w postaci wzrostu gospodarczego, w sytuacji kiedy wiele gospodarek UE doświadczyło spadku PKB.
4. Jeżeli do tego dołożymy majstrowanie rządu przy wysokości składki, którą ZUS przekazuje do OFE to dopełnia to tylko obrazu chaotycznego poszukiwania przez ekipę Tuska jakiegoś rozwiązania, które zapobiegło by kompromitacji tego rządu. Codziennie wręcz z różnych ośrodków decyzyjnych w rządzie płyną informacje o ile rząd zamierza zmniejszyć środki przekazywane do OFE. Wprawdzie latem na słynnej naradzie z Prezesami OFE obiecał, że działania rządu pójdą tylko w stronę zmniejszenia opłat za zarządzanie środkami przekazywanymi OFE ale okazuje się już po raz kolejny, że słowo Premiera niewiele znaczy. Teraz coraz częściej mówi się, że do OFE zamiast 7,3% składki ubezpieczeniowej płaconej przez pracowników będzie przekazywane 5% (to minister Boni) 3% (to minister Rostowski) i w ogóle zawiesić odprowadzanie składki (to minister Fedak). Jako chaotyczne próby ratowania finansów publicznych odbierają te działania rządu Tuska także rynki finansowe i stąd ich coraz większa ostrożność inwestorów w finansowaniu naszego długu publicznego, a w konsekwencji coraz wyższa jego rentowność przekraczająca już 6%. Wszystko więc wskazuje na to, że stłuczenie termometru nie zmniejszy narastania gorączki w postaci wzrostu długu publicznego, a podejmowane działania przez rząd Tuska coraz bardziej podważają naszą wiarygodność w ramach UE jak i w oczach inwestorów kupujących polskie obligacje. Zbigniew Kuźmiuk
Wiemy, dlaczego rząd Tuska nie buduje dróg Nie pojedziemy szybkimi trasami, które na Euro 2012 miały połączyć największe polskie miasta. Podróż z Gdańska do Warszawy czy z Poznania do Wrocławia długo jeszcze pozostanie drogą przez mękę. Niektóre odcinki ekspresówek mogą powstać wiele miesięcy po mistrzostwach, bo rząd opóźnia podpisanie kilkunastu umów na ich budowę. Odkładane są rozstrzygnięcia przetargów aż na 20 odcinków dróg ekspresowych i obwodnic miast . Od czerwca Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad przesuwa terminy na składanie ofert na budowę dwóch 37-kilometrowych odcinków S3 z Gorzowa do Nowej Soli. Szef giełdowej spółki zainteresowanej inwestycją mówi nam, że nic się nie dzieje w tej sprawie, chociaż od dawna firmy są gotowe do złożenia ofert. Takich przypadków jest wiele więcej. Przeciąga się przetarg na budowę dwóch przeszło 50-kilometrowych fragmentów S7 z Elbląga do Olsztynka, nie mogą się doczekać rozstrzygnięcia inwestycje w obwodnice Radomia, Ostrowa Wielkopolskiego i Lublina. GDDKiA twierdzi, że nie ma problemów z finansowaniem inwestycji. Ministerstwo Finansów dowodzi, że wydatki na nowe drogi od 1 sierpnia mogą przekroczyć 23 mld zł. Policzyliśmy: od sierpnia do wczoraj drogowcy rozdali kontrakty na budowę 59,5 km autostrad oraz 45 km dróg ekspresowych w sumie za 3,7 mld zł. To niewiele. Przyczyną zwłoki jest dziura w budżecie . – Przetargi nie są rozstrzygane, ponieważ rząd chce oszczędzić – mówi Adrian Furgalski, ekspert branży infrastrukturalnej. Ile państwo uciuła na drogowej wstrzemięźliwości? Tylko jedna nierozstrzygnięta inwestycja – 40-kilometrowy odcinek A1 z Łodzi do Tuszyna – jest warta 1,5 mld zł. Jeszcze więcej rząd zyskuje na blokowaniu przetargów na co najmniej 130 km ekspresówek; inwestycje miały ruszyć w 2010 r. Ponieważ średni koszt budowy drogi może sięgać nawet 36 mln zł, w budżecie zostanie nawet 5 mld zł. To niemałe kwoty, które mogą przynajmniej częściowo zmniejszyć dziurę w budżecie. Problem jednak w tym, że przy okazji rząd blokuje inwestycje w infrastrukturę, które nakręcają gospodarkę. Takie pozorne oszczędności nie wyjdą nam na dobre. dziennik.pl
03 grudnia 2010 "Świat powinien być wynikiem ludzkiego działania a nie planowania"
- twierdzili zgodnie ,panowie Fryderyk von Hayek i Ludwig von Mises. Twierdzili to niezależnie od okoliczności jakie organizowane były dookoła nich przez lata, bo świat nie konstruuje się oddolnie- dzięki ludzkiemu działaniu- ale od góry- przez siły tajemne i zorganizowane ponad demokracją- „ najlepszym ustrojem, bo lepszego nie wymyślono”- jak twierdził , związany z masonerią W. Churchill. To, że świat organizowany jest od góry- to chyba już widać gołym okiem, a demokracja jest jedynie dekoracją mającą przykryć decyzje podejmowane od góry przez siły tajemne, a na pewno nie związane z Panem Bogiem, bo podejmowane przeciw niemu.. Świat Pan Bóg stworzył dla człowieka, a ten konstruowany- konstruowany jest przeciw człowiekowi. Tworzony jest wielki obóz koncentracyjny, w którym niewidoczne są wieże strażnicze i psy wartownicze.. Ale wystarczy szerzej otworzyć oczy i wybrać się na spacer wzdłuż wieży strażniczej.. Cała sztuka odbierania nam naszej przyrodzonej wolności polega na tym, żebyśmy nie zauważyli, że nam ją odbierają.. Głównie w imię bezpieczeństwa. Bo albo bezpieczeństwo, albo wolność.. Tak jak z demokracją- albo demokracja, albo wolność.. Istota demokracji polegająca na przegłosowywaniu wszystkiego co się da jest prostym zaprzeczeniem wolności.. Nie dość, że większość prawie nigdy nie ma racji- to jeszcze z demokratycznym tupetem nam ją odbiera.. W imię Liczby. Podczas jednej z debat prezydenckich w Radomiu zapytałem posła Sojuszu Lewicy Demokratycznej, pana Marka Wikińskiego, który już kilka kadencji spędza w demokratycznym Sejmie, żeby podał jeden przykład, jednej demokratycznej ustawy , która ma charakter wolnościowy??? Nie podał żadnej.. To po co nam antywolnościowy Sejm? A może właśnie po to, żeby nam tę wolność demokratycznie odbierał. Pod hasłami demokracji i wolności.. Tak jak z kilofem: bo co to jest, że jednym uchem wchodzi , a drugim wychodzi, a mimo to pozostaje w głowie? Właśnie kilof! A słowo” demokracja” ma pozostawać nam w głowie jako synonim wolności, taki kilof, a tak naprawdę jest wolności zaprzeczeniem. To znaczy może my sobie jeszcze pogaworzyć to tu , to tam.. Z tym, że nie o wszystkim.. Czuwa nad tym poprawność polityczna, nowy rodzaj cenzury prewencyjnej.. Jak ktoś przekroczy Rubikon cenzury polit-poprawnej- czeka go śmierć polityczna.. Bo kto odważy się powiedzieć lub napisać w tzw. głównym nurcie propagandowym, a tak naprawdę ścieku medialnym, o powiedzmy Leopoldzie Kronenbergu, wielkim” patriocie” okresu Powstania Styczniowego, który to Powstanie finansował i umożliwił jego dalsze trwanie, gdy skarbnik Powstania, niejaki Goldman zdradził Romualda Traugutta, dawnego oficera carskiego i spowodował aresztowanie i stracenie członków Rządu Narodowego..? Abstrahując już o celowości Powstania Styczniowego, którego nie jestem sympatykiem, tak jak każdy konserwatysta. Tak jak Romuald Traugutt, który w momencie jak już wybuchło, sterowane jak zwykle w takich przypadkach przez siły tajemne- stanął na jego czele.. Podobnie było w powstaniu Warszawskim.. Kierownictwo Narodowych Sił Zbrojnych było przeciwko Powstaniu, ale jak już wybuchło- włączyło się do walki. I dlaczego po upadku Powstania Styczniowego, car odznaczył Leopolda Kronenberga najwyższym odznaczeniem rosyjskim” Orderem Świętego Włodzimierza?”??? Może by tę kwestię wyjaśnił jakiś historyk..? Carat skonfiskował wtedy na Litwie i w Królestwie 4254 majątki polskich patriotów. Część kupili sobie urzędnicy carscy, w tym Polacy, a część wykupili Żydzi, w tym pan Leopold Kronenberg.. Od tego czasu funkcjonowała w Polsce formuła, że: „wasze ulice, a nasze kamienice”. Czy nie ciekawa to sprawa? Takich spraw jest setki, jeśli nie tysiące I jakoś nikt nie drąży tych spraw, tak jak sprawek towarzysza Józefa Piłsudskiego., z Polskiej Partii Socjalistycznej Frakcja Rewolucyjna, zaczytującego się w Marksie, który z Polską- swoim folwarkiem prywatnym szczególnie po roku 1926 wyprawiał co chciał.. Ilu wyższych oficerów Wojska Polskiego skrzywdził? Może najwyższy czas zająć się prawdą, a nie karmić miliony ludzi mitami? Bitwę o pamięć na razie przegrywamy… Ale ja chciałem o sprawie mniejszego kalibru.. W Polsce- kraju krotochwilnym, opartym na kłamstwie, demagogii i … długach. Jak napisał pan Gustaw Herling- Grudziński:” Ustrój oparty na kłamstwie zemści się na rzeczywistości, która go pokonała”. I słuszna jego racja.. Ale ja chciałem o basenie niedawno otartym w gminie Wawer, który to basen zarządzany przez urzędników tamtejszych, opisał jeden z czytelników Najwyższego Czasu, w ostatnim numerze.. Oczywiście właściciel basenu decyduje o regulaminie jaki ma na nim obowiązywać- bo to jest jego przywilej. .Ale oczywiście ten regulamin wynika z jakiś decyzji wyższych, z rozporządzeń, dyrektyw i instrukcji. .Na ile z dyrektyw, a na ile z pomysłów urzędniczej braci- mniejsza o to.. W każdym razie wynika. I tak: w Aninie, przy ulicy V Poprzecznej. Nowoczesny budynek, lodowisko- rolkowisko, basen, zjeżdzalnia, brodzik, jacuzzi.. Wszystko nowoczesne.. Zaczyna się od obowiązkowego czepka, prysznica.. Na basenie mnóstwo tabliczek mówiących czego nie wolno.. Pięciu ratowników! Nie wolno biegać, wchodzić na murki, skakać z brzegu.. Ratownicy natychmiast gwiżdżą, gdy ktoś posadzi dziecko na murku wewnątrz basenu.. Nie wolno sadzać dzieci na murku(???) Stałby się im jakaś krzywda.. Murek służy do położenia rąk przy masażu wodnym.. Ma wysokość dwadzieścia centymetrów i mogłoby się stać nieszczęście.. A nieszczęścia lubią chodzić parami, a nawet czwórkami, tak jak nasi żołnierze z Westerplatte… Jeśli chodzi o zjeżdżanie zjeżdżalnią, to można nią zjeżdżać od ósmego roku życia.. Wcześniej nie- nawet jakby dziecko umiało pływać. A swoją drogą skąd weźmie kartę pływacką.?. Taki nieborak ośmioletni.. Kto mu ją wystawi! Tak jak kartę rowerową.. Bo na razie o Kartach Chodu- nie ma mowy.. Można chodzić bez Karty, nawet jak ma się dwa latka.. Bo do żłobków socjaliści chcą zabierać dzieci już od roku drugiego.. Niech go rodzice biologiczni trochę pochowają, potem przejmie je państwo- jak w Sparcie. Taki pomysł ma Sojusz Lewicy Demokratycznej, który akurat nie zjeżdża w sondażach- a wprost przeciwnie- rozrasta się i pęcznieje.. Jak im się uda- to będą dzieci zabierać rodzicom od razu po urodzeniu.. Nie ma znaczenia zaawansowanie pływackie rodziców i ich odpowiedzialność.. Rodzice wraz ze swoimi dziećmi , traktowani są jak dzieci. W oczach socjalistów i lewicowców- wszyscy jesteśmy ich dziećmi. Broń Boże, Dziećmi Bożymi.. Ich dziećmi! Nie wolno skakać na głowę ze słupka(???) Bo może się coś złego zdarzyć.. Zawsze może się coś złego zdarzyć.. Takie jest życie i . trzeba uważać żeby się nie zdarzyło, dlatego najlepiej zakazać tej czynności i będzie spokój.. Nie będzie uszkodzeń kręgosłupa i mniej będzie niepełnosprawnych, bo ich liczba w Polsce zbliża się do 6 milionów(???). Czy to jest w ogóle możliwe? Możliwe! Skoro wszędzie przybywa miejsc preferujących niepełnosprawnych, to każdy kto ma trochę siły i nie jest niepełnosprawny, załatwia sobie papiery, że jest niepełnosprawny i korzysta z przywilejów.. Tym bardziej, że żaden policjant nie odważy się sprawdzać delikwentowi papierów , że jest niepełnosprawny.... Byłby to wielkie naruszenie statusu niepełnosprawnych.. Tym bardziej, że dzisiaj obchodzimy Międzynarodowy Dzień Niepełnosprawnych.. Dlatego skoki ze słupków są zakazane.. Jest również zakazane robienie zdjęć na basenie i nagrywanie bliskich jak się kąpią.. Bo taki film może być wykorzystany w Internecie.. Ale jest jeden pocieszający fakt… Wolno jeszcze wchodzić do wody! A liczbę ratowników należy koniecznie zwiększyć do dziesięciu.. Bo co będzie jak będzie się topiło dziewięć osób, a dziesiątej nie będzie miał kto pomóc i się utopi? No cóż… Nie ma większej przyjemności niż pojeść przed jedzeniem, podrzemać po przespanej nocy i odpocząć po nieróbstwie.. I żadnego ryzyka! Nawet najmniejszego. Będzie bezpiecznie. I wraz z bezpieczeństwem zemrze cała cywilizacja.. I nie będzie miał kto opowiedzieć potomnym jak umieraliśmy z nadmiaru bezpieczeństwa? Chyba, że powtórzy się Spisek Prochowy. WJR
NAŁĘCZ - WIELBICIEL PUTINA Tomasz Nałęcz, doradca prezydenta, nuklearne groźby rosyjskiego premiera Władimira Putina nazwał „normalnym argumentem dyplomatycznym”, a samego Putina - „znakomitym politykiem i sportowcem”. - Tak dotychczas o groźbach rosyjskich wobec wolnego świata mówili tylko dygnitarze PZPR - komentuje Antoni Macierewicz. Tomasz Nałęcz na antenie TVN24 odpowiadał na pytania dotyczące wywiadu, którego rosyjski premier udzielił w programie telewizji CNN „Larry King Live”. Rozmowa była prowadzona przez telebim i została wyemitowana w środę pierwszego grudnia. Władimir Putin ostrzegł w niej USA, że Rosja może rozbudować swój arsenał nuklearny w odpowiedzi na rozmieszczenie tarczy rakietowe. Larry King pytał Putina, czy nie obawia się nasilenia wyścigu zbrojeń, jeżeli Senat amerykański nie ratyfikuje układu START-2 z Rosją o redukcji strategicznej broni nuklearnej. - Właśnie przedstawiliśmy formalną propozycję pokazującą, jak można wspólnie poradzić sobie z problemami bezpieczeństwa, jak podzielić się odpowiedzialnością. Jeżeli nasze propozycje będą odrzucane i na dodatek będzie się stwarzać zagrożenia na naszych granicach, Rosja będzie musiała zapewnić sobie bezpieczeństwo innymi środkami, jak m.in. poprzez nowe technologie nuklearne (…) To nie my przemieszczamy swoje rakiety w kierunku waszego terytorium. To wy planujecie zamontować rakiety w sąsiedztwie naszych granic. Mówi się nam, że robicie to w celu ochrony przed irańskim zagrożeniem nuklearnym. Ale takie zagrożenie teraz nie istnieje. Jeżeli radary i antyrakiety zostaną rozmieszczone w 2015 r. w pobliżu naszych granic, będą działać przeciw naszemu arsenałowi atomowemu. To oczywiście nas martwi i jesteśmy zobowiązani podjąć w odpowiedzi pewne działania – zagroził premier Putin. Zapytany w TVN24 o nuklearne groźby rosyjskiego premiera Tomasz Nałęcz odpowiedział: To jest taki normalny argument dyplomatyczny – po czym nazwał Władimira Putina „znakomitym politykiem i sportowcem”.- Pan Nałęcz rakiety atomowe nazywa dyplomacją. Tak dotychczas o groźbach rosyjskich wobec wolnego świata mówili tylko dygnitarze PZPR. Warto zauważyć, że Putin atomowym szantażem chce wymusić zdanie się Europy na łaskę i niełaskę Rosji. Mówi wprost: albo tarcza nad Europą będzie pod rosyjską kontrolą, albo rozmieścimy wzdłuż naszej, czyli rosyjskiej zachodniej granicy, rakiety atomowe. Putin o rozmieszczeniu rakiet mówi także w kontekście USA: Rosja to zrobi, jeżeli kongres USA odrzuci traktat, który on podpisał z prezydentem Stanów Zjednoczonych Barackiem Obamą. Jak zapewniono mnie i minister Fotygę podczas naszej niedawnej wizyty w USA, większość republikańska Kongresu USA chce odrzucić ten traktat. Putin szantażuje nie tylko Europę, ale także USA, a pan Nałęcz mówi o tym z uśmiechem, jakby mu się to bardzo podobało - komentuje dla portalu Niezależna.pl Antoni Macierewicz, przewodniczący sejmowej komisji ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Dorota Kania
Niemiecka kasa dla Wikileaks Niemiecka fundacja “Wau-Holland” miała finansować kontrowersyjny portal internetowy Wikileaks. Winifred Motzkus - przewodniczacy zarządu “Wau Holland” przyznał w wywiadzie dla dziennika „Neue Westfälische Zeitung“, że do tej pory fundacja przekazała na rzecz Wikoleaks ponad 750 tys. Euro. Z pieniędzy fundacji miano finansować m.in. koszty podróży założyciela portalu Juliana Assange (ok. 50 tys. Euro) oraz wynagrodzenia dla jego 10. współpracowników. Latem tego roku drugi przewodniczący zarządu “Wau Holland” Hendrik Fulda oszacował miesięczne potrzeby finansowe portalu na 10-15. tys. Euro. Fulda zaznaczył, że środki finansowe były wypłacane na podstawie rachunków. Największa jednorazowa wpłata miała wynosić niewiele ponad 10 tys. Euro. Kilka tygodni temu w komentarzu dla “Welt Online” Fulda powiedział, że koszty prowadzenia portalu rosną wraz z momentem publikacji kolejnych kontrowersyjnych danych. I tak np. w związku z opublikowaniem na stronie Wikileaks protokołów dotyczących Afganistanu, portal wystawił rachunek na 15. tys euro. Fundacja “Wau-Holland” powstała na cześć zmarłego w 2001 roku załozyciela Stowarzyszenia Hakerskiego “Chaos Computer Club”– Herwarta “Wau” Holland-Mortitza.
(Źródło: welt online)
Wszystkie ręce umyte, czyli śmierć dziennikarstwa śledczego Przez trzy lata komisja sejmowa wyjaśniająca śmierć Barbary Blidy nie czyni nic innego niż usiłowanie przekonania opinii publicznej o winie duetu Ziobro-Kaczyński. Od czasu do czasu padają sugestie, że to nie Barbara Blida pociągnęła za spust. Transmisje z głównymi oskarżonymi w roli głównej nasilają się zwykle przed wyborami by następnie ulec wyciszeniu aż do następnej kampanii. Obaj autorzy filmu „Wszystkie ręce umyte. Sprawa Barbary Blidy” wpisali się w tę polityczną akcję, która zamiast dziennikarzy śledczych czyni z nich politycznych snajperów. Jak powinien wyglądać materiał rasowych dziennikarzy śledczych? Oczywiście zawarte w nim powinny zostać wszystkie celowo pomijane w publicznej dyskusji fakty, których nagłośnienie obraca w niwecz dzisiejszą medialną i „kaliszową” narrację. Film powinien zaczynać się od końcowej sceny wczorajszego kiczu, czyli od wyznania siostry zmarłej, mówiącej, że Barbara Blida tak kochała życie, że mowa o samobójstwie to oczywisty absurd. Następnie wszystko toczyć się powinno wokół ukazywanego w filmie rewolweru i naboju z pociskiem o niebieskim płaszczu. Barbara Blida strzelała, bowiem do siebie z tak zwanej „bezpiecznej” amunicji, która według producenta nie zabija. Można z niej korzystać jedynie przy użyciu rewolweru gdyż zmniejszona ilość środka miotającego nie byłaby w stanie przeładować pistoletu. Po prostu występuje zbyt słabe ciśnienie gazu naciskającego na sprężynę by wyrzucić łuskę i wprowadzić następny nabój do komory nabojowej. Następnie dziennikarz śledczy powinien odpowiedzieć na pytanie:, dlaczego Barbara Blida celowała we własną pierś zamiast, jak 99% samobójców korzystających z broni krótkiej, w głowę? I tu znowu wracamy do naboju, który zamiast klasycznego pocisku posiada coś w rodzaju woreczka wypełnionego śrutem. Otóż producenci owej amunicji zapewniają, że jest ona bezpieczna jedynie pod warunkiem, że celem nie jest głowa czy szyja, lecz wyłącznie klatka piersiowa. Co z tego wszystkiego wynika? Otóż Barbara Blida zginęła na skutek nieszczęśliwego wypadku, do którego doszło podczas próby samookaleczenia, która to próba miała wywołać polityczny skandal zagłuszający jej uwikłanie się w sprawki „śląskiej Aleksis”.
Oczywiście można by jeszcze ukazać tych wszystkich dzisiejszych dozgonnych przyjaciół Barbary Blidy z SLD, którzy dzisiaj ronią łzy nad śmiercią „najlepszej córy lewicy”, dla której nie znaleźli miejsca na liście kandydatów do parlamentu w ostatnich za jej życia wyborach. Okazałoby się wtedy, kto i jak cynicznie wykorzystuje przez lata jej śmierć, jako oręż w walce politycznej. kokos26
Schodzimy do podziemia? We wtorek, 30 listopada, byłem na otwarciu wystawy urządzonej w Muzeum na Woli przez Muzeum Drukarstwa i Stowarzyszenie Wolnego Słowa. Wystawa była poświęcona podziemnym wydawnictwom, jakie pojawiły się masowo w stanie wojennym oraz – jakie powstały w drugiej połowie lat 70-tych, zanim jeszcze wybuchła fala strajków i powstała Solidarność. Z przyjemnością zauważyłem również broszurkę wydaną przez nasze wydawnictwo „Kurs”, w której amerykański autor David Bergland przedstawiał libertarianizm – ideologię podówczas niemal w Polsce nie znaną. Jedną z atrakcji wystawy byli ZOMO-wcy, których dwójka w pełnym rynsztunku stała przed wejściem do muzeum – a kiedy już zeszliśmy do podziemi, w których umieszczona była ekspozycja, w pewnym momencie drzwi zostały wyważone, na salę wtargnęła drużyna ZOMO-wców, którzy „w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” aresztowali dwóch mężczyzn ucharakteryzowanych na podziemnych drukarzy, a pozostałym rozkazali się „rozejść”. Śmiechu było co niemiara; każdy z nas poczuł, jakby mu ubyło co najmniej 30 lat – no i oczywiście żałowaliśmy, że nie ma wśród nas generała Wojciecha Jaruzelskiego, który aż do końca lat 80-tych zapewniał nam takie atrakcje. Ja na przykład ostatni raz zostałem aresztowany i skazany przez kolegium do spraw wykroczeń na grzywnę i konfiskatę mienia we wrześniu 1988 roku, kiedy – jakby napisał dobry wojak Szwejk – już się z ruską weszką parzył nasz stary, stalinowski wszarz. Jak ta historia się powtarza! I to nie tylko, a nawet nie tyle dlatego, że wydobyty z lamusa, oczyszczony z pajęczyn i odkurzony generał Jaruzelski znowu „doradza” prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, jak najlepiej dogodzić prezydentowi Dymitrowi Miedwiediewowi – tylko dlatego, że pojawiają się znaki wskazujące, iż wolność słowa może znowu zostać zlikwidowana i to nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, ale kto wie, czy nie w skali całego świata! W naszym nieszczęśliwym kraju totalniactwo nie ustaje w wysiłkach przywrócenia swego ideału. Ideałem totalniaków jest bowiem cheder, w którym trzódka chóralnie powtarza mantry recytowane przez mełameda. Ten punkt widzenia forsuje środowisko skupione wokół „Gazety Wyborczej”, nie tylko domagając się likwidacji, a przynajmniej pacyfikacji Radia Maryja, ale również energicznie piętnując wszelkie przejawy niekoncesjonowanych kultów. Ostatnio na przykład przyczepili się do Chojnic, gdzie w lokalnej gazecie ukazała się publikacja przedstawiająca dokonania Jana Kobylańskiego. Tymczasem „Gazeta Wyborcza” akurat Jana Kobylańskiego nienawidzi za to, że nie tylko popsuł jakieś interesy panu Schnepfowi, którego Światowy Kongres Żydów uznawał za reprezentanta swoich interesów przy tubylczym rządzie polskim, ale przede wszystkim – że nie chciał tańczyć w takt majufesa, wygrywanego przez nasz „skarb narodowy”, czyli Władysława Bartoszewskiego. Wysiłkom środowiska skupionego wokół „Gazety Wyborczej” niewątpliwie sprzyja pojednanie polsko-rosyjskie. Skoro ekspertem od tego pojednania został uznany generał Jaruzelski, to tylko patrzeć, jak pod wpływem jego światłych rad, nowa ekipa naszych Umiłowanych Przywódców przywróci wszystkie wynalazki lat 80-tych, no i oczywiście – jakieś nowe, bo przecież świat idzie z postępem. Tymczasem znaki wskazujące na możliwość zdławienia wolności słowa pojawiły się również w skali światowej. Mam oczywiście na myśli ujawnienie przez portal internetowy WikiLeaks tysięcy depesz, jakie wysyłali do centrali amerykańscy dyplomaci. Póki co, wielkich rewelacji w tych depeszach nie ma, chociaż oczywiście przyjemnie jest zobaczyć w nich potwierdzenie opinii uznawanych przez mądrali i roztropniaków za obłędne teorie spiskowe. Kłopotliwy charakter ujawnienia tych depesz polega przede wszystkim na pokazaniu, jak małą mądrością rządzony jest ten świat. Skoro dyplomaci Stanów Zjednoczonych, a więc mocarstwa uznawanego na całym świecie za poważne, wypisują takie rzeczy, to cóż dopiero, gdyby ujawnione zostały korespondencje ambasadora Gugały, czy choćby Schnepfa?
Dlatego też biurokratyczna międzynarodówka naszych Umiłowanych Przywódców już przeszła do natarcia, które przybrało postać międzynarodowego listu gończego wystawionego przez Interpol na wniosek Szwecji przeciwko założycielowi WikiLeaks, Julianowi Assange. Nie chodzi oczywiście o zarzut ujawnienia depesz; takiej ostentacji ta międzynarodowa szajka jeszcze trochę się wstydzi – tylko o przestępstwa natury obyczajowej. Ale odpór dopiero się zaczyna, więc wszystko jeszcze przed nami, a w takiej sytuacji warszawska wystawa poświęcona podziemiu wydawniczemu urządzona została w samą porę. SM
Wszystko zależy od perspektywy Przed laty amerykański ekonomista Milton Friedman napisał książkę "Tyrania status-quo", w której przedstawia biurokratyczną inercję, mechanicznie, a więc beznamiętnie dławiącą każdą próbę zmiany sytuacji. Jeśli nowa ekipa nie przeforsuje z góry ustalonych pomysłów melioracyjnych w ciągu pierwszych trzech miesięcy, to potem już nic nie zrobi, nie tylko z racji owego biernego oporu biurokratycznego aparatu, ale również z powodu zasmakowania nowej ekipy w konfiturach władzy. Państwo bowiem z tego punktu widzenia nie jest abstraktem, lecz konkretnym środowiskiem ludzi, nie tylko świadomych swego grupowego interesu, ale znakomicie zorientowanych w instrumentach, jakimi, pod pozorem "służby publicznej", mogą ten interes realizować. W rezultacie koszty funkcjonowania współczesnych państw cały czas rosną. Na ich pokrycie przestają wystarczać podatki, więc jedynym sposobem stworzenia wrażenia finansowej płynności jest powiększanie długu publicznego, to znaczy życie na koszt następnych pokoleń. Warto zwrócić uwagę, że znaczna część tych wydatków jest zupełnie zbędna. Jakub Goldsmith w książce "Pułapka" relacjonuje badania prof. Waltera Williamsa, który po 30 latach od inauguracji przez prezydenta Lyndona Johnsona w połowie lat 60. serii programów socjalnych "Wielkie społeczeństwo", sprawdził ich funkcjonowanie. Okazało się, że do adresatów, czyli "ubogich", trafiło zaledwie 28 procent środków wydatkowanych na te programy. Resztę, tzn. 72 procent, przechwyciły aparaty biurokratyczne, które tymi programami administrowały i cały czas się rozrastały. W ciągu 30 lat rząd wydał na to tyle pieniędzy, że można by za nie wykupić majątek trwały 500 największych amerykańskich przedsiębiorstw oraz CAŁĄ ZIEMIĘ UPRAWNĄ w USA! Oznacza to, że w tym okresie rząd musiał wyssać te pieniądze z gospodarki - po to, by 72 procent trafiło do aparatów biurokratycznych, które w innym przypadku, to znaczy gdyby rząd w ogóle żadnych programów nie uruchamiał, byłyby całkowicie zbędne. Ten przykład pokazuje, w jaki sposób biurokracja, pod pozorem "służby publicznej", potrafi pasożytować na gospodarce i na społeczeństwie, sprytnie ukrywając ten proceder za różnymi patetycznymi, ale fałszywymi ideologiami. Wspominam o tym wszystkim poruszony wynurzeniami pana ministra Jacka Rostowskiego od finansów, który poucza nas i uspokaja, że dynamicznie powiększający się dług publiczny nie jest żadnym problemem, bo "kiedyś" zacznie spadać. Ano, nie da się ukryć, że wszystko zależy od perspektywy. Jak zauważył inny ekonomista, baron Keynes, teoretyk interwencjonizmu państwowego w gospodarce, w dłuższej perspektywie wszyscy będziemy martwi, a wtedy nie będziemy obawiać się nie tylko interwencjonizmu, ale nawet długu publicznego. To oczywiście jest bardzo pocieszające, chociaż z drugiej strony warunek, że najpierw wszyscy musimy umrzeć, może nasze dobre samopoczucie trochę pogorszyć. Jak widać na powyższym przykładzie, na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych, więc i zapewnienie pana ministra Rostowskiego, że przyrost długu publicznego "kiedyś" się zatrzyma, chociaż zgodnie z intencją krzepi serca, to przecież tak całkiem od niepokoju nie uwalnia. Bo czy ta słodka chwila nastąpi jeszcze za kadencji pana ministra Rostowskiego, czy dopiero później, znacznie później, w perspektywie, o której wspominał baron Keynes? To pytanie musi oczywiście pozostać bez odpowiedzi, podobnie jak pytanie o datę końca świata, co do którego mamy tylko pewność, że kiedyś też nastąpi. Ale pan minister w trosce o pokrzepienie naszych skołatanych serc i jednoczesne danie odporu czarnowidztwu nie ogranicza się do tego zapewnienia. Czarno na białym pokazuje, że nie tylko będzie jeszcze lepiej, ale że i teraz jest dobrze, żeby nie powiedzieć - znakomicie. Chodzi o to, że na tle długów publicznych pozostałych państw polski dług niczym specjalnym się nie wyróżnia, a być może jest nawet mniejszy od innych. Towarzyszą temu szalenie skomplikowane wyliczenia, ale po wyciągnięciu pierwiastka kwadratowego i odjęciu od uzyskanej w ten sposób liczby kwoty rocznej produkcji parasoli wszystko staje się jasne i proste jak cep. Rzuca to snop jaskrawego światła nie tylko na przyczynę, dla której Naród nasz, a w każdym razie spora jego część, podziwia i popiera rząd pana premiera Tuska, ale również na przyczynę, dla której na świecie jest znacznie więcej ekonomistów niż astronomów. Chodzi o to, że astronomowie wiedzą, iż gwiazdy poruszają się same. SM
Co z tą demokracją? W Polsce widać coraz więcej symptomów kryzysu demokratycznego ustroju. Czy silna pozycja jednostki, wolność słowa i otwarta debata stają się mirażem? Ustrój demokratyczny na tle innych reżimów państwowych cechuje się bardzo mocną pozycją jednostki w państwie. Pozycję tę budują m.in. przyjęte rozwiązania prawne, gwarantujące jej możliwość swobodnej działalności publicznej, wyrażania swoich poglądów, brania rzeczywistego udziału w wybieraniu władz i rozliczaniu ich z błędów oraz budujące jej silną pozycję w kontaktach z państwem. Jednym z podstawowych gwarancji, jakie mają obywatele demokratycznego państwa w tym zakresie, jest prawo do rzetelnej obrony przed sądem. Przez polskie władze została ona złamana przy okazji sprawy podsłuchiwania przez ABW rozmów dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego z jego adwokatem, Romanem Giertychem. Studentom na wydziałach prawa już na pierwszych latach tłoczy się do głów, że rozmowy oskarżonego z adwokatem są otoczone szczególną ochroną. Tymczasem tego poglądu nie podzieliła ani Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która nagrywała te rozmowy a potem przekazała je wiceszefowi ABW do prywatnych celów, ani prokuratorzy Andrzej Michałowski i Joanna Mamaj, którzy prowadząc sprawę Sumlińskiego pozwolili na takie patologie. Jak przypomina Wojciech Sumliński w rozmowie z portalem Fronda.pl, po informacji o podsłuchiwaniu rozmów jego z adwokatem oraz dziennikarzy korzystających z jego telefonu wybuchła afera. - Roman Giertych i Bogdan Rymanowski wysłali do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez prokuratorów Michałowskiego i Mamaj oraz pana Jacka Mąkę z ABW – mówi Sumliński. Zaznacza, że sprawa trafiła do Prokuratury Apelacyjnej w Poznaniu, a otrzymał ją prok. Grzegorz Mazurkiewicz. On natomiast w podsłuchach niczego dziwnego się nie dopatrzył i odmówił wszczęcia sprawy. Pokrzywdzeni dziennikarze złożyli więc zażalenie do sądu rejonowego w Warszawie. - Sąd porównał działania prokuratury do czasów sowieckich, uznał, że to skandal, naruszenie mojego prawa do obrony. Sędzia dodał, że przestępstwo w tym przypadku nie ulega żadnej wątpliwości. Skalę tego przestępstwa miała jednak ocenić prokuratura, ponieważ ona jest od ścigania przestępstw. Sędzia nakazał jej więc wszczęcie sprawy i przesłuchanie świadków – mówi Sumliński. Co dziwne, spawa trafiła do tej samej prokuratury w Poznaniu, a następnie znów do prokuratora Mazurkiewicza. A ten po ponad półrocznej bezczynności po raz kolejny umorzył ją, nie dopatrując się niczego złego w całej sprawie. - Sąd stwierdził, że przestępstwo było, a prokurator uznał, że jest inaczej. Podważył w ten sposób orzeczenie sądu, uznał, że jest ono nieistotne – mówi Wojciech Sumliński portalowi Fronda.pl. Sprawa podsłuchiwania Sumlińskiego, Giertycha, Gmyza i Rymanowskiego oraz reakcja na nią jest groźnym symptomem. Nie dość, że uderza w podstawowe w demokracji prawo do rzetelnej obrony, to dodatkowo pokazuje, że prokurator lekceważy orzeczenie sądu. Uznał on, że orzeczenie sędziego jest nieważne, że można je łamać, że to prokurator jest w stanie lepiej ocenić, czy coś jest przestępstwem, czy nie. Tymczasem w ustroju demokratycznym to sądy są od oceniania, a prokuratura od ścigania przestępstw. Śledczy – jak miał stwierdzić sąd – zachowali się w tej sprawie w sposób typowy dla państw autorytarnych, w których bardzo często prokuratorzy mają władzę nas sędziami.
Wiedzieć, co robi obywatel W ostatnich latach w Polsce widać również typowe dla państw niedemokratycznych rozbudowywanie służb specjalnych. Jak pisała „Gazeta Wyborcza”, w 2009 roku polskie służby wystosowały do operatorów telefonii komórkowych ponad milion wniosków o dostęp do bilingów i stenogramów rozmów telefonicznych. Polacy są najbardziej kontrolowanym społeczeństwem przez służby swojego kraju w całej Europie. Wynika to m.in. z obowiązującego w kraju prawa, które nie nakłada na służby żadnych ograniczeń związanych z dostępem do danych operatorów telefonii komórkowych, którzy mają obowiązek monitorować i przechowywać treść każdej rozmowy i smsa. Mechanizmy korzystania z tych danych przez służby w Polsce są wyjęte spod jakiejkolwiek kontroli. A możliwości podsłuchiwania za rządów Platformy Obywatelskiej jeszcze się zwiększają, m.in. dzięki zmianom w Żandarmerii Wojskowej. MON kierowane przez Bogdana Klicha chce zwiększyć liczbę przypadków, w których „ŻW” będzie mogła zakładać podsłuchy. Obecnie może to robić w przypadku zabójstw żołnierzy, zamachu na wojsko, nielegalnego handlu bronią czy porwania samolotu. Resort Klicha chce powiększyć to spektrum, dodając korupcję, celową niegospodarność, działania hakerów, znęcanie się nad żołnierzami, zmuszanie do prostytucji, podrabianie pieniędzy czy handel organami ludzkimi, o ile w jakikolwiek sposób dotyczą wojska. Na podsłuchy potrzebna byłaby zgoda sądu wojskowego. Co więcej, Żandarmeria miałaby również otrzymać dostęp do tajemnicy bankowej i PiT-u żołnierzy. - Jestem zbulwersowany. To skandal. MON po cichu chce stworzyć nową służbę specjalną. Tego projektu z nikim nie konsultowano, stwierdzając, że ma "ograniczony zasięg oddziaływania". A co to, wojskowi nie mają praw człowieka? – mówił gazecie „Metro” Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. W Polsce istnieje osiem służb, które mogą inwigilować obywateli, ale – jak informują media – z wnioskami o takie pozwolenie wciąż występują nowe instytucje, m.in. Straż Ochrony Kolei. Rozbudowywanie służb podsłuchujących obywateli może zagrażać demokracji. Szczególnie, gdy brakuje ich efektywnej kontroli. A tak może być właśnie z Żandarmerią Wojskową, która podlega wojskowym sądom. Ich kontrolowanie przez opinię publiczną jest mocno ograniczone. Zupełnie fikcyjna jest natomiast kontrola innej, bardzo potężnej służby - wywiadu skarbowego. Irena Lipowicz, Rzecznik Praw Obywatelskich, alarmowała w październiku, że prawo nie nakłada skutecznych mechanizmów kontrolowania pracy funkcjonariuszy tej służby. Podlega ona bowiem pod komisję finansów publicznych, której członkowie nie posiadają dostępu do materiałów niejawnych. Nie mogą więc w sposób skuteczny kontrolować działalności instytucji zajmującej się m.in. podsłuchiwaniem, podglądaniem zeznań podatkowych, czy kont bankowych i inwestycyjnych. - Brak parlamentarnej kontroli jest ogromnym błędem, który może rodzić poważne nadużycia w służbie i stanowić lukę w naszej demokracji – napisała Irena Lipowicz do przewodniczącego sejmowej komisji spraw wewnętrznych i administracji, Marka Biernackiego. Poseł PO zapowiadał zmiany w prawie, umożliwiające kontrolowanie wywiadu skarbowego. Jednak obecnie nie istnieje efektywny system kontrolowania pracy jednej ze służb specjalnych. Co więcej, jak pisał „Dziennik. Gazeta Prawna”, projekt ustawy nowelizującej przepisy dotyczące służb specjalnych, zakłada zwiększenie kompetencji służb, w tym wywiadu skarbowego. Zapisy miały dotyczyć zwiększenia kontroli sądów nad służbami oraz wprowadzać obowiązek informowania opinii publicznej o liczbie podsłuchów. Jednak dają im również m.in. nową możliwość – wykorzystywanie informacji z podsłuchów telefonicznych w innych „postępowaniach kontrolnych”. - W przypadku uzyskania dowodów pozwalających na wszczęcie postępowania karnego lub mających znaczenie dla toczącego się postępowania karnego, organ, który wnioskował o wszczęcie kontroli operacyjnej, przekazuje właściwemu prokuratorowi wszystkie materiały zgromadzone podczas stosowania kontroli operacyjnej, w razie potrzeby z wnioskiem o wszczęcie postępowania karnego - głosi Artykuł 14 pkt. 15 ustawy. - Czyli działać to będzie tak: gdy skarbówka będzie podsłuchiwała biznesmena podejrzanego o zawyżanie kosztów swojej działalności i przy okazji towarzyskiej rozmowy telefonicznej powie on coś o swoim konkurencie, który ukrywa majątek na Cyprze, służby będą mogły wykorzystać tę informację. I nie będą nawet musiały prosić o pozwolenie sądu na założenie podsłuchu - pisze „Dziennik Gazeta Prawna”. Projekt ustawy zawiera również inne budzące kontrowersje zapisy. Artykuł 14 daje możliwość zakładania podsłuchów bez zgody sądu, jeśli oczekiwanie na taką zgodę może spowodować utratę ważnych dowodów. Służby muszą jednak natychmiast zgłosić do sądu taki fakt i uzyskać zgodę na podsłuch. Obecnie taka procedura jest również zgodna z prawem. Jednak nowelizacja otwiera drogę do przechowywania materiałów z niezatwierdzonych przez sąd podsłuchów. Artykuł 14 pkt 1 ust. 4. głosi: „Sąd okręgowy może zezwolić, na pisemny wniosek organu, który zarządził kontrolę operacyjną, złożony po uzyskaniu pisemnej zgody właściwego prokuratora, na odstąpienie od zniszczenia materiałów, o których mowa w ust. 3, jeżeli stanowią one lub mogą stanowić dowód wskazujący na zamiar popełnienia przestępstwa dla wykrycia, którego na podstawie przepisów ustawowych może być prowadzona kontrola operacyjna lub czynności operacyjnorozpoznawcze”. - Zmiany do ustawy o kontroli skarbowej zaproponowane przez rząd budzą wątpliwości – mówił „DGP” prof. Jan Widacki z koła poselskiego SD. Jego zdaniem cała sprawa wygląda tak, jakby ze służb fiskusa próbowano zbudować coś na wzór amerykańskiej Secret Service.
„Zbyt elastycznie” Zastrzeżenia dotyczące projektu ws. służb specjalnych ma również Krajowa Rada Sądownictwa. Jak wynika z opinii jej szefa Stanisława Dąbrowskiego, ustawa nakłada elastyczność w stosowaniu czynności operacyjno-rozpoznawczych. - Artykuł (10 ustawy - red.) reguluje, w jakich okolicznościach mogą być prowadzone czynności operacyjno-rozpoznawcze. Krajowa Rada Sądownictwa wyraża zaniepokojenie faktem, że zawarty w tym przepisie katalog okoliczności, w jakich mogą być prowadzone czynności operacyjno-rozpoznawcze, nie ma charakteru zamkniętego. (...) Powyższy przepis uprawniałby służby państwowe do podejmowania czynności operacyjno-rozpoznawczych bez żadnych ograniczeń. Taki rodzaj autonomii w kwestii dotyczącej różnych sposobów wkraczania władzy w prywatność jednostki, w zakresie jej konstytucyjnie unormowanych praw związanych ze sferą prywatności jest zdaniem Krajowej Rady Sądownictwa sprzeczny z art. 31 ust. 3 Konstytucji - napisał sędzia Dąbrowski. Wspomniany artykuł konstytucji głosi: „Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanawiane tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego, bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej, albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw”.W dalszych swoich uwagach szef KRS pisze, że sposób konstrukcji ustawy pozwala na stosowanie czynności operacyjno-rozpoznawczych właściwie przy okazji każdego przestępstwa. - Wprowadzając nowe formy związane z czynnościami operacyjno-rozpoznawczymi, są to: pozorowana działalność przestępcza oraz tajna lustracja pomieszczeń i środków transportu, które nie zostały zdefiniowane w projektowanej ustawie. Krajowa Rada Sądownictwa, mając na uwadze dalsze przepisy projektu, domniemywa, że są to postaci czynności operacyjno-rozpoznawczych oparte na konstrukcji znaczeniowej istniejącej już czynności operacyjnorozpoznawczej - tzw. zakupu kontrolowanego, z tą różnicą, że została ona rozszerzona o możliwość prowadzenia działań wyczerpujących znamiona czynu zabronionego pod groźną kary z wyłączeniem odpowiedzialności karnej. Mając na uwadze fakt, że omawiana konstrukcja operuje pojęciem skrajnie nieostrym i obejmującym swym znaczeniem każde zachowanie naruszające przepisy kodeksu karnego lub przepisy karne innych ustaw, Krajowa Rada Sądownictwa nie widzi potrzeby (zwłaszcza w świetle proponowanego szerokiego katalogu metod i form prowadzenia czynności operacyjno-rozpoznawczych) tak znacznego rozszerzenia uprawnień służb państwowych. Zgodność proponowanych rozwiązań ustawowych z unormowaniem art. 31 ust. 3 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej budzi wątpliwości z uwagi na nieproporcjonalność środków jakie mają zostać powierzone służbom - czytamy w opinii dołączonej do projektu ustawy. Zmiany w prawie dotyczącym służb specjalnych oraz praktyka stosowania podsłuchów pokazują, że w ostatnich latach w Polsce dochodzi do rozbudowania służb specjalnych oraz aparatu inwigilacji obywateli.
Fikcyjna kontrola Polski rząd wraz z rozbudową aparatu inwigilacji ogranicza możliwość kontrolowania i rozliczania władz przez opinię publiczną. Służyć mają temu m.in. zmiany w nowelizacji ustawy o ochronie informacji niejawnych oraz o zmianie niektórych ustaw. Artykuł 6 ust. 1 ustawy o ochronie informacji niejawnych mówi, że „klauzulę tajności nadaje osoba, która jest uprawniona do podpisania dokumentu lub oznaczenia innego niż dokument materiału”. Jak mówił portalowi Fronda.pl profesor Antoni Kamiński, wprowadzone w październiku przepisy (zaczną obowiązywać w styczniu) „rozszerzają uprawnienia urzędników do decydowania o klauzuli tajności informacji”. - To urzędnik będzie decydował o tym, kiedy informacja ma się stać jawna – mówił profesor Kamiński. Uchwalone przepisy z jednej strony mogą doprowadzić do wzrostu zagrożenia korupcyjnego w Polsce, a z drugiej osłabiają możliwości kontroli tego, co dzieje się w urzędach. Bowiem będą mogły one utajniać dokumenty, a zgodnie z ustawą przegląd tego, co zostało utajone, ma się odbywać zaledwie raz na pięć lat. Przez te pięć lat wszelkie zmiany w klauzuli tajności materiału muszą być uzgadniane z osobą, która tę klauzulę nadała. Skutki przyjęcia takich rozwiązań w sposób oczywisty mogą uniemożliwić mediom kontrolowanie władzy i urzędów. Zmiany wprowadzone za rządów PO w prokuratorze uniemożliwiają kontrolowanie również ich pracy. Reforma organów ścigania oddaje bowiem kontrolę śledczych tylko i wyłącznie premierowi. To szef rządu jako jedyna osoba w państwie otrzymuje sprawozdanie roczne z pracy Prokuratury Generalnej. To również premier decyduje, czy przyjąć sprawozdanie czy też wyjść z inicjatywą odwołania szefa prokuratorów. Ten mechanizm rozliczania i nadzorowania śledczych skutecznie uniemożliwia opinii publicznej kontrolowanie ich pracy oraz wyciąganie konsekwencji za ich błędy. Bowiem Prokurator Generalny jest nieodpowiedzialny politycznie przed wyborcami. Jego zależność od rząd jest dodatkowo wzmocniona kwestią budżetową. Bowiem to od premiera i ministrów zależy wysokość budżetu oraz zgoda na korzystanie z rezerw budżetowych w przypadku przekroczenia limitu wydatków. - Dostrzegamy konieczność zapewnienia Prokuraturze autonomii budżetowej, bez której nie jest możliwe skuteczne prowadzenie postępowań przygotowawczych. Jej brak doprowadził do największego w historii Prokuratury kryzysu budżetowego, który stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa i obywateli – pisali związkowcy z prokuratury, dodając, że „politycy wciąż trzymają prokuraturę na smyczy”. Wprowadzona za rządów Platformy Obywatelskiej reforma prokuratury z jednej strony uzależnia polityczni i finansowo śledczych od rządu, a z drugiej wytrąca mediom możliwość kontrolowania tego, co w prokuratorze się dzieje. Nie wiadomo oczywiście, czy media byłyby w ogóle zainteresowane taką kontrolą. Bowiem rynek medialny – również za sprawą działań obecnych władz – jest w Polsce coraz bardziej zdominowany przez media sprzyjające władzy, a debata publiczna i wolność słowa ograniczana. To powoduje, że środki masowego przekazu nie zajmują się kontrolowaniem działań obecnych władz. Największe media prywatne są – jak mówił Andrzej Wajda – „zaprzyjaźnione z Platformą Obywatelską”. Do działań rządu podchodzą z małym zainteresowaniem, skupiając się raczej na przyglądaniu się opozycji. Dodatkowo Platforma Obywatelska po przejęciu mediów publicznych zaczęła czyścić je z konserwatywnych dziennikarzy. To spowodowało, że dotychczas pluralistyczna TVP (było tam miejsce dla Wildsteina, Pospieszalskiego, Gargas, Żakowskiego, Lisa, Ordyńskiego itd.) dołączyła do mediów sprzyjających obecnej władzy. Zdominowanie mediów publicznych oraz przychylność komercyjnych nie wystarczyło jednak Platformie Obywatelskiej. Jak pisały gazety strona rządowa chce również przejąć „Rzeczpospolitą”. Może to być zemsta za krytykę i próba uciszenia niewygodnego dla władzy medium. W tym duchu pisał o sprawie m.in. dziennik „The Economist”. Ujawnił on, że rząd w rozmowie z funduszem Mecom (drugim udziałowcem spółki wydającej „Rz”) mówi wprost o chęci zmiany redaktora naczelnego. - Spór może już wskazywać na to, że rządowi nie podoba się prawicowa linia „Rzeczpospolitej”. Stąd już prosta droga do podejrzeń, że rząd chce po prostu spacyfikować antyrządowe medium. A to już byłby skandal. Bo może nam się publicystyka „Rzeczpospolitej” nie podobać. I ostro konkurujemy z „Rzepą” na rynku. Ale oczywiste jest, że to czytelnicy mają decydować, czy to pismo ma zachować swój dotychczasowy charakter. A nie rząd – pisała publicystka „Gazety Wyborczej Dominika Wielowieyska. A w rozmowie z portalem Fronda.pl zaznaczała, że gdyby „rządowy współudziałowiec Presspubliki chciał rozwiązania spółki z przyczyn politycznych, to byłoby to skandaliczne”. Próba przejęcia „Rzeczpospolitej” wpisuje się w inne działania władz, zmierzające do ograniczenia swobody debaty publicznej. Pierwszą inicjatywą nowej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, w której dominują czynni lub byli działacze partyjni z PO, SLD i PSL, było uderzenie w Radio Maryja. KRRiT zarządziła kontrolę w rozgłośni ojca Tadeusza Rydzyka, stwierdzając, że nadaje ona ukryte reklamy. Jan Dworak wzywał, by rozgłośnia przestała łamać prawo i zarządził kontrolę. Przed sejmową Komisją Kultury i Środków Masowego Przekazu przyznał jednak, że czyny radiostacji były mało szkodliwe społecznie. Senator PiS Stanisław Kogut mówił „Naszemu Dziennikowi”, że odbiera tę decyzję jako „działanie nieprzypadkowe”. Przypomniał słowa Stefana Pastuszki, związanego z PSL, obecnego członka Krajowej Rady, na plenarnym posiedzeniu Senatu podczas przesłuchania przed wyborem składu KRRiT. - Pastuszka mówił wówczas, że Radio Maryja jest pierwszą rozgłośnią, której działalności trzeba się przyjrzeć – informuje Kogut. Według niego, cała sprawa jest jednoznacznym atakiem politycznym, a takie działanie przypomina ograniczanie wolności słowa przez cenzurę w PRL. Kogut podkreśla jednocześnie, że jest to element przyjętej metody walki z Radiem, które staje się jedną z nielicznych przestrzeni, gdzie można się swobodnie wypowiedzieć. Na zagrożenie płynące z ograniczania działalności mediów wskazywano również po ogłoszeniu przez przedstawicieli KRRiT, Rady Etyki Mediów i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich pomysłu powołania instytucji, która ma kontrolować media. Upadł on podczas spotkania z prezydentem Bronisławem Komorowskim. W jego założeniu instytucja taka miałaby doprowadzić do obniżenia poziomu agresji w polityce. - Jeśli takie centrum powstanie, ktoś będzie brał pieniądze za oglądanie telewizji, czytanie gazet i słuchanie radia. Jeśli usłyszy coś nieprzyjemnego, to... nie wiadomo, co, bo prasa jest i pozostanie wolna. Chyba, że zebranym chodzi o to, żeby tak nie było. Tę drogę jednak należy odradzić i uczestnikom spotkania, i prezydentowi, który pewnie już wie, że to nie pytania dziennikarzy sprawiają kłopoty, ale odpowiedzi polityków – pisał dziennikarz RMF FM Tomasz Skory. Zdominowanie rynku medialnego przez dziennikarzy sprzyjających władzy, widoczna chęć rządzących do przejęcia jak największej liczby środków masowego przekazu oraz wzmocnienia ich monitorowania wytrąca opinii publicznej jakąkolwiek możliwość kontrolowania rządu. - W zdecydowanej większości media dziś w Polsce niczego nie kontrolują – a już na pewno nie władzę. Media są uzależnione od władzy. Jedne wprost – jak media publiczne, drugie pośrednio – bo komercyjnym stacjom rząd może koncesję dać lub zabrać – mówił portalowi Fronda.pl Piotr Gociek z „Rzeczpospolitej”. A bez mediów kontrolujących rząd nie ma prawdziwej demokracji. Bowiem opinia publiczna bez środków masowego przekazu nie jest w stanie, ani dowiedzieć się niczego o stanie państwa, ani wywrzeć nacisku na władze. Zgodnie ze sposobem patrzenia Roberta Dahla na ustrój demokratyczny, demokracja wymaga istnienia silnie spluralizowanego rynku medialnego, który zapewnia obywatelowi dywersyfikację źródeł informacji, i który jest chroniony prawem. A w Polsce przekaz medialny zbliża się coraz bardziej do monolitu, który nie zapewnia różnorodnych źródeł informacji i, w którym nie ma miejsca na wolną wymianę myśli.
Debata ograniczana Jak głosi ostatni raport Freedom House ze swobodą wypowiedzi i wymiany myśli w Polsce jest już źle. Dokument opisuje m.in. przypadek nagonki na polskiego historyka Pawła Zyzaka. - W kwietniu 2009 r. doszło w Polsce do próby politycznego zamachu na niezależność uniwersytetów i wolność badań naukowych. Rozpoczęła się ona od publikacji biografii politycznej Lecha Wałęsy (przywódcy "Solidarności" i drugiego polskiego prezydenta), opartej na pracy magisterskiej Pawła Zyzaka, studenta historii na Uniwersytecie Jagiellońskim. W pracy opisano zatrważające fakty dotyczące współpracy Wałęsy z komunistycznym wywiadem w latach 70., a także wymieniono nadużycia władzy podczas jego prezydencji, związane głównie z tuszowaniem wcześniejszych występków. Książka została od razu zaatakowana przez polityczne środowisko dziennika „Gazeta Wyborcza” i partii PO, a Minister nauki Barbara Kudrycka (PO) wezwała do natychmiastowego wszczęcia dochodzenia na wydziale historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, grożąc odebraniem mu akredytacji. Jej działanie zostało powszechnie odebrane jako próba ukarania najstarszego polskiego uniwersytetu za pozwolenie jednemu ze studentów na ujawnienie niewygodnych faktów z życia sojusznika obecnego rządu. Premier z początku poparł tę inicjatywę, ale protesty naukowców, dziennikarzy i polityków opozycji skłoniły go do zmiany decyzji i potępienia minister za nadgorliwość. Jednakże trzy tygodnie później rząd próbował obciąć prawie 63,4 mln dol. środków publicznych przeznaczonych na budowę nowego miasteczka akademickiego Uniwersytetu Jagiellońskiego - pisze organizacja zajmująca się monitoringiem stanu wolności i demokracji na świecie.
Podobną reakcję na prace historyków mieliśmy również po publikacji książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka o Lechu Wałęsie. Pozycja została ostro skrytykowana przez polityków Platformy Obywatelskiej oraz samego Lecha Wałęsę. Zareagowano tak na fakt, że książka wydana przez IPN zawierała opis dokumentów świadczących o współpracy byłego prezydenta ze Służbą Bezpieczeństwa oraz dowody na niszczenie materiałów na ten temat przez Wałęsę. - Chcę zaapelować do pracowników IPN i historyków, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać. IPN nie jest po to, żeby chwalić Lecha Wałęsę, nie jest po to, żeby oczerniać Lecha Wałęsę. Jest po to, żeby neutralnie z najlepszą wolą badać źródła historyczne - mówił premier odnosząc się do publikacji. Również ostatnia książka wydana przez IPN - "Od niepodległości do niepodległości" – wywołała sprzeciw Lecha Wałęsy. - Będą tę książkę niszczyć, bo to jest kłamstwo, perfidne kłamstwo. No skandal, podwójny skandal – mówił Lech Wałęsa. Co tak zezłościło byłego prezydenta? Informacja, że w latach 70. na krótko został "zarejestrowany jako tajny współpracownik SB ps. Bolek". Historia ostatnich publikacji IPN dotyczących Wałęsy pokazuje jasno, że polskie władze chcą wymusić na historykach pisanie o byłym prezydencie w sposób, który im i jemu odpowiada. To jednak ma niewiele wspólnego z wolnością badań historycznych. W raporcie Freedom House opisano również inne sytuacje świadczące o ograniczeniu debaty publicznej w Polsce. Dokument przytacza m.in. przykłady procesów sądowych uderzających w wolność słowa, np. sprawę wytoczoną przez Adama Michnika prof. Andrzejowi Zybertowiczowi. - Innym ważnym problemem polskich mediów była skłonność sądownictwa do wydania wyroków oceniających argumenty używane w dyskursie publicznym. W jednym z najbardziej kontrowersyjnych sporów brał udział doradca prezydenta i profesor uniwersytecki, Andrzej Zybertowicz oraz szef „Gazety Wyborczej” Adam Michnik. Zybertowicz został pozwany przez Michnika w 2007 r. za słowa, że jednym z argumentów używanych przez Michnika w debacie z przeciwnikami jest fakt, że był on więźniem politycznym. (...) Sąd w wydanym orzeczeniu zmusił oskarżonego do opublikowania przeprosin i zapłacenia odszkodowania za straty moralne. W odpowiedzi na wyrok sądu ponad 5000 osób podpisało list otwarty w obronie wolności słowa – piszą autorzy dokumentu. Jako problem ograniczający debatę w Polsce wymienia się w raporcie również artykuł kodeksu karnego, który umożliwia ściganie i karanie dziennikarzy. W tym kontekście wymieniony został również proces, jaki Joannie Najfeld wytoczyła lewacka aktywistka Wanda Nowicka oraz wyrok na „Gościa Niedzielnego” w sporze z Alicją Tysiąc. - Seria wysoce kontrowersyjnych orzeczeń sądowych naruszających wolność wypowiedzi jak również ciągłe nękanie dziennikarzy śledczych przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego (w tym kontekście przytoczona jest m.in. historia Wojciecha Sumlińskiego – red.) przyczyniły się do spadku wskaźnika w kategorii „niezależne media w Polsce” z 2.00 do 2.25 – pisze Freedom House w dokumencie. Opisywane przez Freedom House zawężenie wolności słowa wraz z obserwowanym na rynku mediów wzrostem dominacji ludzi przyjaznych tylko jednej stronie światopoglądowej doprowadziło do powstania silnego i zjednoczonego frontu medialno-politycznego, który walczy z ludźmi myślącymi inaczej niż partia rządząca. To skutkuje silnym atakiem na opozycję w Polsce. Skutki nagonki na partię Jarosława Kaczyńskiego wymknęły się zresztą spod kontroli. W Łodzi doszło do mordu politycznego na działaczu PiS. Ryszard C., który strzelał w łódzkim biurze partii, nie ukrywał, że motywacją do zabójstwa była nienawiść polityczna do partii Kaczyńskiego i samego byłego premiera. - W państwach demokratycznych szaleńcy w pierwszej kolejności wyładowują swoją nienawiść na dzierżących stery, nie zaś na opozycji, która rozlicza rządzących z ich działań – pisał o zbrodni Stefan Sękowski. Choć mord w Łodzi był na razie wydarzeniem jednostkowym (i oby tak zostało), to zbliża nas on do standardów państw autorytarnych. To w nich giną bowiem działacze opozycji oraz dziennikarze krytyczni wobec władzy (o czym można się przekonać czytając o Michaile Bekietowie, Olegu Kaszynie i Konstantinie Fietisowie, których skatowano w Rosji za to, że ośmielili się pisać krytycznie o władzy). Sposób kreowania wizerunku opozycji, jako głównego wroga i szkodnika Polski, odpowiedzialnego za wszystko, co w Polsce negatywne, oraz rozliczanie jej za obecny stan państwa dopełnia obrazu pokazującego symptomy kryzysu polskiej demokracji. W wyniku zmian w prawie oraz warunków panujących w kraju typowe dla tego ustroju poszanowanie wolności i prywatności obywatela, silna kontrola oraz rozliczanie władzy przez społeczeństwo stają się coraz bardziej mirażem. Wciąż oczywiście daleko nam do Białorusi czy Rosji, ale osłabienie standardów demokratycznych jest bardzo widoczne. I dzieje się to wszystko za przyzwoleniem wyborców. Stanisław Żaryn
Jak "bankowi biegacze" próbują zniszczyć system Inicjatorzy akcji „Bank Run 2010” zachęcają do wycofywania z banków swoich oszczędności. Chcą w ten sposób obalić system finansowy i zastąpić go innym. Czy sprawiedliwszym i lepszym? Grupa Francuzów wpadła na pomysł, jak walczyć z kryzysem finansowym. A właściwie nie tyle walczyć, co doprowadzić go do finału, po którym, na zgliszczach obecnego systemu gospodarczego, pojawi się nowy, lepszy. Tym razem jednak nie namawiają ludzi do wychodzenia na ulice. Rewolucja ma być pokojowa i ma na celu obnażenie obłudy i kłamstwa banków.
Bankowa fikcja Wszyscy wiedzą, ale każdy wstydzi się przyznać, że pieniędzy, które wpłacamy do banków, tam później tak naprawdę nie ma. Jedynie część z nich przeznaczona jest na obowiązkową rezerwę, reszta oficjalnie „pracuje na nasze odsetki” – i na właścicieli oraz pracowników banku. Inicjatorzy „Bank Run 2010”, francuska scenarzystka Geraldine Feuillien i aktor Yann Safrati, proponują więc, by 7 grudnia 2010 roku wszyscy, którzy posiadają w bankach oszczędności, je stamtąd wyciągnęli. I zachęcają do wzięcia udziału w akcji mieszkańców całego świata. Do czego doprowadzi ich akcja? To, co proponują, to typowy run na bank, który występuje, gdy w związku z tąpnięciami w gospodarce ludzie obawiają się o swoje oszczędności złożone w instytucjach finansowych, które miałyby być zagrożone upadkiem. Przed bankami (i bankomatami) ustawiają się kolejki osób, które chcą uratować swoje oszczędności. Dopóki liczba chętnych utrzymuje się w pewnych granicach, nie ma to większego znaczenia dla systemu finansowego. Gorzej, gdy ludzie wpadną w panikę: gdy okazuje się, że pieniędzy w banku nie ma, wieść roznosi się z prędkością błyskawicy i gna klientów kolejnych banków do bram powierników swoich pieniędzy. Sytuacja, w której banki stają się niewypłacalne, także w wyniku tego typu „runów”, jest typowa dla wszelkich kryzysów gospodarczych.
Dał nam przykład Proudhon Tym razem jednak, mimo, iż sytuacja na rynkach finansowych - delikatnie mówiąc - nie jest najlepsza, miałoby dojść do runu wywołanego nie paniką, ale starannie zaplanowanego. – Strajki i demonstracje przestały być skuteczne, ponieważ bez względu na to, co robimy, nikt nas nie słucha. I bez względu na to, co robią oni, nikt z nami tego nie konsultuje. Tak więc postanowiliśmy zaatakować jądro systemu – system bankowy – piszą autorzy pomysłu w informacji prasowej. Inicjatorzy „Bank Run 2010” oskarżają system bankowy o koszmarną sytuację gospodarczą. – Szczególnie obawiamy się skutków, jakie zderegulowany i niekontrolowany globalny system finansowy przyniesie dla naszych miejsc pracy, zdrowia, edukacji, emerytur, przemysłu, środowiska, godności, godności obywateli państw, które system zniewolił przez dług, którego nigdy nie będą w stanie spłacić tak, by móc polepszyć swoją sytuację - piszą. Alternatywą może być stworzenie „banku obywatelskiego”, który opierałby się na 100-procentowej rezerwie i udzielał pożyczek z 1-procentowym oprocentowaniem, które pokrywałoby jedynie koszty prowadzenia banku. W ten sposób, świadomie bądź nie, odwołują się po części do idei promowanych już ponad 150 lat temu przez Pierre-Josepha Proudhona „banków ludowych”. W promocję akcji włączył się m.in. były francuski piłkarz, Eric Cantona.
Do czego doprowadziłby megarun? Ekonomista Marek Łangalis z Instytutu Globalizacji kibicuje inicjatywie. – Może ona mieć dobry wydźwięk propagandowy. Dzięki tej akcji więcej ludzi uświadomi sobie, że ich pieniądze w banku są jedynie zapisem. Z drugiej strony nie chciałbym, by akcja doprowadziła do pożądanego przez jej inicjatorów skutku, czyli upadku systemu finansowego. To oznaczałoby chaos i utratę oszczędności – mówi portalowi Fronda.pl.
Zdaniem ekonomisty taka sytuacja miałaby jednak i swoje dobre strony. Wróciłaby stuprocentowa rezerwa w bankach, które musiałyby ponownie stać się albo depozytowymi, które trzymają pieniądze swoich klientów, pobierają za to opłatę i nie pożyczają ich nikomu innemu, albo lombardowymi, które z własnego kapitału pożyczają klientom pieniądze, także pobierając za to opłatę. Drastycznie spadłaby też inflacja. Inaczej na sytuację patrzy rzecznik prasowy banku Pekao SA, Arkadiusz Mierzwa. - Równie dobrze moglibyśmy rozważyć ideę namawiania ludzi do tego, by w czwartki nie używali wody, a w piątki prądu. Przecież także te media dostarczane są do ich domów i miejsc pracy przez wielkie koncerny - mówi portalowi Fronda.pl. - Proponowałbym pomysłodawcom tej akcji, by pojechali do kraju, w którym system bankowy jest słabo rozwinięty, a ludzie trzymają pieniądze pod materacem. System bankowy jest krwiobiegiem każdej gospodarki i nikogo nie powinno dziwić, że w państwach, w których jest on lepiej rozwinięty, także gospodarka ma się lepiej. To ma bezpośrednie przełożenie na jakość życia ludzi - uważa Mierzwa. Rzecznik Pekao SA nie zgadza się także z ideą przywrócenia 100-procentowej rezerwy w bankach. - To oznaczałoby upadek systemu kredytowego. Zamiast kupić sobie mieszkanie i później latami je spłacać, musielibyśmy przez 40-50 lat ciężko harować, by móc na starość zamieszkać „na swoim” - twierdzi Mierzwa.
Akcja bez szans. A może? Mówimy o skutecznej kampanii „pro-runowej” – jednak czy w ogóle ta akcja ma szansę powodzenia? Przecież nie jest ona, jak typowe runy, wywołana ogólną paniką. Ponadto pieniądze klientów indywidualnych stanowią jedynie część pieniędzy zapisanych w bankach – więksi klienci biznesowi na pewno nie są zainteresowani szybkim i drastycznym upadkiem biznesu. W dodatku chomikowanie pieniędzy nie jest zbyt wygodne, ani bezpieczne. Jeśli run z 7 grudnia się nie uda, ci, którzy wycofali swoje pieniądze, nie będą zbyt długo czekać na naśladowców. Raczej znów wpłacą swoje środki do banków. Tak naprawdę wszystko zależy od tego, ile pieniędzy zostanie wycofanych z instytucji finansowych. Zdaniem Łangalisa, by wywrócić polski system finansowy, należałoby zabrać z nich ok. 15 proc. aktywów. Czy jednak inicjatorom „Bank Run 2010” uda się przekonać ok. 1 miliona osób do tego, by tego samego dnia stanęli w kolejkach do banku po swoje pieniądze? Wątpi w to Arkadiusz Mierzwa: - Nasz bank ma ponad 80 lat tradycji. Nasi klienci ufają nam od lat i to jest najlepsza podstawa naszych długofalowych relacji i wzajemnego zaufania - mówi rzecznik prasowy Pekao SA. Współczesny system finansowy ma wiele wad. Instytucje finansowe, wspólnie z bankami centralnymi, poprzez swoją politykę kredytową wprowadzają ludzi w błąd, utwierdzając ich w przekonaniu, że stać ich na więcej, niż rzeczywiście mogą osiągnąć. System finansowy winien jest następującym co kilka lat kryzysom, częściowo także inflacji. Niemniej rewolucyjne, choć bezkrwawe i zgodne z prawem rozwiązania mogą doprowadzić do skutków, które nawet inicjatorom „Bank Run 2010” nie śniły się w najgorszych koszmarach.
Stefan Sękowski
Wyrok na "Bolka" Uzasadnienie pisemne wyroku Sądu Okręgowego w Gdańsku z dnia 31 sierpnia 2010 r.
IC 1387/07 Powód Lech Wałęsa wnosił o nakazanie pozwanemu Krzysztofowi Wyszkowskiemu złożenia w TVP Pr. II (Panorama) w godz. 18:00 - 18:15 w programie lokalnym oraz w TVN w programie „Fakty" o godz. 19 - w terminie 1 - go miesiąca od daty uprawomocnienia się orzeczenia, oświadczenia następującej treści: „W dniu 16 listopada 2005r. w TVP Pr II oraz TVN Fakty oświadczyłem, iż powód w latach 70 - tych ub. stulecia współpracował z SB oraz pobierał za to pieniądze, które to oświadczenie stanowiło oczywistą nieprawdę, czym naruszyłem dobre imię oraz godność osobistą Lecha Wałęsy, wobec czego odwołuję je w całości i przepraszam Lecha Wałęsę za naruszenie jego dóbr osobistych." Jednocześnie powód domagał się zasądzenia od pozwanego na rzecz Szpitala Dziecięcego w Gdańsku Oliwie ul. Polanki kwoty 40.000 zł na kupno nowego aparatu Rtg tytułem zadośćuczynienia za doznaną krzywdę oraz zasądzenia kosztów procesu. W uzasadnieniu powód wskazywał, że w dniu 16.11.2005r. przybył do biura powoda prezes Instytutu Pamięci Narodowej prof. Leon Kieres i wręczył powodowi w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej dokument - zaświadczenie nr 1763/05, w którym stwierdza się, że powód Lech Wałęsa został uznany za pokrzywdzonego w rozumieniu art. 6 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej -Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu.
W tym samym dniu, gdy media szeroko nagłośniły ten fakt, Pozwany wypowiedział się w TVP Pr. II o godz. 18 oraz w TVN Pakty o godz. 19, iż on wie, że powód w latach 70 - tych ub. stulecia współpracował z SB i pobierał za to pieniądze. Podnosił powód, że było to wystąpienie wyjątkowo haniebne, skierowane tak przeciwko powodowi, jak i przeciw żmudnej i dokładnej, wnikliwej pracy urzędników Instytutu Pamięci Narodowej oraz podważające decyzję wydaną w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej. Zarzucał powód, że pozwany ponownie z tupetem i nonszalancją naruszył dobra osobiste powoda jak dobre imię i cześć, sprawiając wrażenie jakby nie rozumiał i nie doceniał powagi i mocy prawnej zaświadczenia wręczonego w tym dniu powodowi przez prezesa IPN. Podnosił dalej powód, że tym oświadczeniem pozwany również zlekceważył i z pełną świadomością pominął znany powszechnie prawomocny wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie V Wydział Lustracyjny wydany w sprawie V AL. 26/00, w którym stwierdzono, że powód nie jest „kłamcą lustracyjnym". Zdaniem powoda wyrok ten w sposób ostateczny zadecydował o tym problemie i zobowiązuje on wszystkich do uznania i uszanowania jego treści. Jako podstawę prawną swoich roszczeń powód powołał przepisy art. 23 i 24 oraz 448 kc. Pozwany wnosił o oddalenie powództwa i zasądzenie kosztów procesu (k. 22). W uzasadnieniu wskazywał, iż w treści pozwu powód nie zawarł stwierdzenia, że nie był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, a jedynie powołał się na zaświadczenie IPN oraz wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Zarzucał, że powód otrzymał 16.11.2005r. od IPN status osoby pokrzywdzonej nie w wyniku własnej decyzji IPN, będącej skutkiem analizy zgromadzonych w sprawie dokumentów, ale na skutek wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy o IPN zinterpretowanego przez władze IPN jako zobowiązanie do Przyznawania takiego statusu wszystkim osobom, które były inwigilowane przez komunistyczne służby specjalne, bez względu na to czy były lub nie były ich tajnymi współpracownikami. Tego samego dnia prof. Jerzy Stępień, sędzia Trybunału Konstytucyjnego, w wypowiedzi udzielonej telewizji publicznej wskazał, że przyznanie tego statusu nie oznacza orzeczenia, że dną osoba nigdy
nie była tajnym współpracownikiem komunistycznych służb specjalnych. Do chwili wydania wyroku trybunału Konstytucyjnego IPN odmawiał powodowi przyznania tego statusu, ponieważ dokumenty zgromadzone w archiwum instytutu potwierdzają bez żadnych wątpliwości, że Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Bolek", pozyskanym „na zasadzie dobrowolności" i opłacanym za składane donosy. Statusu tego IPN odmawiał powodowi nawet pomimo wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego z dnia 13.01.2005r. wydanego w sprawie OSK 1586/04, który nakazał IPN przyznanie statusu pokrzywdzonego również tym osobom, których działalność wyczerpuje ust. 3 art. 6 ustawy o IPN: „pokrzywdzonym nie jest osoba, która została następnie funkcjonariuszem, pracownikiem lub współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa". Podnosił pozwany, iż z uwagi na fakt, że Lech Wałęsa w grudniu 1970r., jako członek Komitetu Strajkowego Stoczni Gdańskiej, najpierw był działaczem antykomunistycznym, a dopiero następnie został współpracownikiem SB, IPN nie mógł uznać tego wyroku za podstawę do przyznania mu statusu osoby pokrzywdzonej. Powoływał pozwany, że przyznanie przez IPN statusu osoby pokrzywdzonej nawet w ocenie samego powoda nie przesądza o braku współpracy z SB skoro powód (wiedząc o przyznaniu przez IPN statusu pokrzywdzonego pozwanemu) w trakcie audycji TVN w dniu 09.06.2005r. zarzucał pozwanemu zdradę i działalność agenturalną. Zdaniem pozwanego, także wydany w trybie specjalnym w 2000r. wyrok Sądu Lustracyjnego, nie może być podstawą zaprzeczenia, iż Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB, Ponieważ nie uwzględnia on znaczenia nie znanych temu sądowi dokumentów zgromadzonych przez archiwum IPN po roku 2000, a także innych świadectw, w pełni potwierdzających, że Lech Wałęsa był płatnym agentem o pseudonimie „Bolek". Wskazywał dalej pozwany, że jako założyciel ruchu Wolnych Związków Zawodowych, ma poczucie obowiązku wystąpienia w obronie współtwórców „Solidarności", którzy nie poszukiwali popularności i przystąpili do Związku, ufając jego działaczom, zostali zaś skrzywdzeni donosami powoda. Odnośnie samej wypowiedzi wskazywał pozwany, że nie był inicjatorem audycji telewizyjnej, a jedynie został poproszony o wypowiedź komentującą wypowiedzi powoda i nie dostrzegł żadnych ważnych powodów, dla których powinien był takiej wypowiedzi odmówić lub skłamać. Wskazywał, że ukrywanie prawdy byłoby tym bardziej dziwaczne, iż w przeszłości powód osobiście wielokrotnie na piśmie oraz w wypowiedziach słownych przyznawał się do faktu współpracy z SB. O fakcie tym również wielokrotnie publicznie mówili i pisali politycy, historycy i dziennikarze. Pozwany słyszał taką opinię na przykład z ust Bogdana Borusewicza. Fakt agenturalności Lecha Wałęsy został potwierdzony również dokumentem przedstawionym Sejmowi RP przez rząd premiera Jana Olszewskiego. Precyzyjne relacje opisujące tę agenturalność oraz liczne dokumenty, w tym napisane odręcznie przez powoda donosy i pokwitowania zapłaty za nie, drukuje od lat prasa krajowa i zagraniczna. Przez wszystkie te lata powód nigdy w stosunku do nikogo nie wystąpił z oskarżeniem, a dopiero gdy wskutek pewnych formalnych procedur zmieniających zasadniczo znaczenie statusu pokrzywdzonego, uzyskał taki dokument, uznał, że jego godność osobista została bezpodstawnie naruszona. Zarzucał pozwany, że nie może być mowy o pomówieniu kiedy mówi się prawdę w sprawach nie należących do sfery życia Prywatnego. Nie ma też zniesławienia jeśli mówi się prawdę z Uwagi na cel wyższy. Dlatego pozwany uważa, że ma prawo mówić prawdę i udostępniać ją polskiej opinii publicznej w ramach wolności słowa. Jako społeczeństwo musimy bowiem zmierzyć się z naszą przeszłością, choćby była ona bolesna. Podstawą demokracji bowiem jest poczucie odpowiedzialności każdego obywatela, która rodzi się z otwartości, poznawania faktów, szacunku dla prawdy, jawności życia publicznego. Jednocześnie pozwany złożył pozew wzajemny, w którym wskazał, że podczas audycji w programie TVN 24 w dniu 09.06.2005r. Lech Wałęsa, pomimo kilkukrotnego zwracania mu uwagi na niestosowność jego zachowania przez redaktora prowadzącego dyskusję, użył pod adresem pozwanego wielokrotnie epitetów powszechnie uznawanych za obraźliwe oraz zarzucił mu zdradę i działalność agenturalną. Podnosił pozwany, że wypowiedź ta naruszyła jego dobre imię, cześć i godność. W związku z tym wnosił o nakazanie pozwanemu wzajemnemu złożenia oświadczenia o przeproszeniu. Powyższe powództwo wzajemne zostało wyłączone do odrębnego postępowania (k. 32). Uprzednio rozpoznające sprawę składy orzekające w pierwszej instancji dwukrotnie uznały powództwo za usprawiedliwione, nakazując pozwanemu złożenie oświadczenia, zgodnie z żądaniem pozwu i orzekając o zadośćuczynieniu. Sąd Apelacyjny w Gdańsku dwukrotnie uchylił powyższe rozstrzygnięcia do ponownego rozpoznania, wskazując na potrzebę Przeprowadzenia wnioskowanych przez pozwanego dowodów, brak związania sądu w niniejszej sprawie orzeczeniem Sądu Lustracyjnego, konieczność uwzględnienia treści tego orzeczenia Przy ocenie zachowania przez pozwanego stopnia staranności przy 2bieraniu materiałów oraz znaczenie rozstrzygnięcia w niniejszej sprawie dla powoda.
Sygn. akt IC 1387/07 uzasadnienie do wyroku z dnia 31 sierpnia 2010 roku
Sąd ustalił następujący stan faktyczny: Znajomość pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego z Lechem Wałęsą sięga lat 70-tych, kiedy pozwany był dziennikarzem „Biuletynu Solidarności" i działał w Wolnych Związkach Zawodowych. Już na początku lat 80-tych pojawiały się głosy zarówno ze środowiska politycznego jak i publicystycznego, które zarzucały Lechowi Wałęsie współpracę ze Służbami Bezpieczeństwa. Krzysztof Wyszkowski wówczas jednoznacznie sprzeciwiał się tym głosom i ręczył za przyjaciela, odpierając zarzuty. Ich drogi zeszły się ponownie w roku 1990 kiedy Lech Wałęsa kandydował na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. W tym okresie pozwany był doradcą i zaufanym przyjacielem Lecha Wałęsy. Po wygranych wyborach, Krzysztof Wyszkowski został doradcą Prezesa Rady Ministrów Krzysztofa Bieleckiego, a następnie także w rządzie Jana Olszewskiego. W tym okresie stosunki Krzysztofa Wyszkowskiego z Lechem Wałęsą uległy osłabieniu. Ostatecznie Krzysztof Wyszkowski odszedł z piastowanej funkcji po tym jak Antoni Macierewicz w dniu 4 czerwca 1992 roku przedstawił listę 64 osób piastujących najwyższe funkcję w kraju, w tym urzędującego prezydenta Lecha Wałęsę jako byłych współpracowników Służb Bezpieczeństwa. Od tego momentu pozwany Krzysztof Wyszkowski konsekwentnie zbierał informacje dotyczące tego czy Lech Wałęsa był agentem bezpieki. Wskutek tych poszukiwań pozwany nabrał całkowitego Przekonania, że T.W. „Bolek" to Lech Wałęsa. Okoliczność bezsporna, nadto potwierdzona dowodem:
- Protokół z 3 sierpnia 2010 r. k. 838 okazanie legitymacji służbowej 18/81 i nr 43/92 Urzędu Rady Ministrów
- Zeznanie Krzysztofa Wyszkowskiego - k. 615 - 624
Okoliczność czy Lech Wałęsa był współpracownikiem SB odżyła na nowo na przełomie lat 1995/96, po przegranych wyborach prezydenckich Lecha Wałęsy, kiedy to ówczesny Mister Spraw Wewnętrznych Zbigniew Siemiątkowski zainteresował się sprawą kradzieży tajnych dokumentów, świadczących o tym, że Lech Wałęsa traktowany był w latach 1970-76 roku jako T.W. „Bolek". W grudniu 1996 roku prokuratura wszczęła śledztwo przeciwko funkcjonariuszowi UOP, który w 1992 roku przekazał Lechowi Wałęsie na jego wniosek, teczkę agenta o pseudonimie „Bolek" z zawartością oryginalnych dokumentów. Po zwróceniu w/w teczki stwierdzono brak w niej licznych dokumentów. Postępowanie zostało umorzone. Sprawą tą interesowała się żywo opinia publiczna, a także szeroko rozpisywała się na ten temat prasa. Okoliczność bezsporna, a nadto potwierdzona dowodem:
Zeznania świadka Sławomira Cenckiewicza k. 773-786
W 2000 roku Lech Wałęsa ponownie kandydował na urząd Prezydenta. W dniu 12 lipca 2000 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie wszczął z urzędu zgodnie z art. 40b ust. 1 ustawy z dnia 27.09.1990 roku o wyborze Prezydenta z ( dz. U. 47/00 poz. 544) postępowanie lustracyjne wobec jego osoby. Postępowanie to było prowadzone w tzw. trybie prezydenckim i trwało 21 dni (art. 26 ustawy z dnia 25 maja 2000 roku o wyborze Prezydenta Dz. U. Nr 43 poz 488).
Sąd Apelacyjny w Warszawie wystąpił zgodnie z treścią artykułu 31 ustęp 1 ustawy z dnia 11 kwietnia 1997 roku o ujawnieniu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa państwa lub współpracy z nimi w latach 1944-1990 osób pełniących funkcje publiczne ( Dz. U. nr 42, poz. 428 z późn. zm) dalej zwana Ustawą lustracyjną, do ministrów właściwych do spraw obrony narodowej, spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych,sprawiedliwości, oraz do Szefa Urzędu Ochrony Państwa o udostępnienie wszelkich materiałów operacyjnych i archiwalnych a także innych dokumentów niezbędnych do przeprowadzenia dowodów. W odpowiedzi ministrowie poinformowali, że nie dysponują takimi materiałami i dowodami. Za wyjątkiem Ministra Spraw Wewnętrznych, który przekazał ok. 3.000 stron dokumentów wskazujących na zakres inwigilacji jakiej poddany był Lech Wałęsa w latach 80-tych jako przewodniczący NSZZ Solidarność przed i po delegalizacji Związku. Urząd Ochrony Państwa przekazał szereg wytworzonych prze byłą SB MSW dokumentów mających wskazywać, że Lech Wałęsa w dniu 29.12.1970 roku został przez KWMO w Gdańsku pod numerem 12535 zarejestrowany jako Tajny Współpracownik o pseudonimie „Bolek". UOP po starannie przeprowadzonej przez podległych mu funkcjonariuszy kwerendy w ewidencji i zasobie archiwalnym Urzędu Ochrony Państwa, przesłał do Sadu Apelacyjnego następujące dokumenty: informację o Lechu Wałęsie s. Bolesława sporządzona na podstawie materiałów ewidencyjnych i archiwalnych Urzędu Ochrony Państwa,
wydruk komputerowy ZSKO - 88, i ZSKO - 90
kserokopię notatki służbowej z 21.06.1978 roku.
kserokopię notatki służbowej z 9.10.1978 roku
kserokopię karty Mkr-2 z 15.11.1982 roku dotyczącej Lecha Wałęsy
kserokopię karty E0-13-A dotyczącej Lecha Wałęsy.
- kserokopię z inwentarza akt śledczych MSW rozpoczętego 7.08.1984 roku
- kserokopia karty rejestracyjnej postępowania przygotowawczego
dotyczącej Lecha Wałęsy
rejestr przyjętych akt administracyjnych z zapisami pozycji nr 911
- kserokopię z inwentarza Akt Administracyjnych Koszalin
- kserokopię wydruku komputerowego dotyczącego Lecha Wałęsy
- kserokopię arkusza ewidencyjnego dotyczącą Lech Wałęsy -kserokopię z dziennika Rejestracyjnej Sieci Agenturalnej z zapisem pozycji nr 25686
kserokopię karty E14/1 z 19.06.1976 roku. dotycząca Lecha Wałęsy,
kserokopię z dziennika rejestracyjnego Sieci Agenturalnej z zapisem pozycji 25686
kserokopię z dziennika rejestracyjnego Sieci Agenturalnej z zapisem pozycji nr 56425
korespondencję w sprawie wypożyczenia akt o nr rej. GD25686
analizę SOR „Bolek" z 20 .04.1982 roku
kserokopię załącznika nr 8 do protokołu zdawczo - odbiorczego insp. 2WUSW w Gdańsku z 1.12.1988 roku
kserokopię karty EKB-1/84 dotyczącej Lecha Wałęsy
decyzję nr 151/00 Szefa ochrony Państwa z 21.07.2000 roku.
Pismem z dnia 25.07.2000 roku Urząd Ochrony Państwa wskazał Sądowi Apelacyjnemu w Warszawie organy prokuratur, które prowadziły sprawy związane z wyjaśnieniem losów dokumentów dotyczących Lecha Wałęsy. Nadto dodatkowo przesłano kolejne kserokopie dokumentów (m.in. pokwitowanie odbioru 1.500 zł wręczonych 18-02-1981 roku, pokwitowanie odbioru 700 zł wręczonych 29-06-1974 roku, odręczną informację sporządzoną przez osobę podpisującą się „Bolek", zaczynającą się od słów „w dniu ok. godziny 11) odnalezionych w zasobie archiwalnym UOP-u dotyczących Lecha Wałęsy oraz tajnego współpracownika pseudonim "Bolek". UOP zaznaczył, iż wszystkie przysyłane kserokopie zostały wykonane z kserokopii znajdujących się w biurze ewidencji i archiwum, nie wie natomiast kiedy i przez kogo i z jakich materiałów zostały wykonane kserokopie jakimi dysponuje UOP, nie wie również jaki jest los oryginalnych materiałów, z których kserokopie zostały wykonane. Pismem z dnia 19-08-2000 UOP poinformował Sąd Apelacyjny w Warszawie, iż przyjął inną procedurę dostarczenia materiałów Sądowi, niż w przypadku innych kandydatów na urząd prezydenta, gdyż zdecydował o tym fakt ogromnej ilości materiałów, w których pojawia się nazwisko Lecha Wałęsy. Przekazanie tych wszystkich materiałów, które zajęłyby kilka ciężarówek doprowadziłoby do paraliżu pracy sądu. Jednakże UOP przekazał Sądowi kserokopie wszelkich odnalezionych materiałów ewidencyjnych dotyczących Lecha Wałęsy. Poinformowano również Sąd o innych odnalezionych materiałach, w których „przechodzi Lech Wałęsa". UOP wyjaśniał już, że określenie „wszystkie" odnosi się do informacji, na które można trafić przez logiczną kwerendę w ewidencji i aktach. Nie dotyczy teczek w których nazwisko Wałęsa może pojawiać się sporadycznie lub przypadkowo.
Dowód:
Pismo UOP z dnia 21-07-2000 r. k.802-803
Pismo z dnia 25-07-2000 r. k.805-806
Pismo z dnia 19-08-2000 r. k. 809-811
W trakcie postępowania lustracyjnego Sąd Apelacyjny w Warszawie przeprowadził postępowanie dowodowe w oparciu o część przedstawionych materiałów przez UOP. Nadto Sąd przeprowadził postępowanie dowodowe z osobowych źródeł osobowych - Antoniego Macierewicza, Adama Żaczka, Piotra Naimskiego, Gromosława Czempińskiego, Marka Aftyki i Ryszarda Lubińskiego. Sad jednakże zaniechał przesłuchania kapitana Edwarda Graczyka, uznając iż ten nie żyje. Sąd uznał, iż kserokopie, którymi dysponował są bezwartościowe dowodowo w świetle informacji przekazywanych w notatce kpt. Stylińskiego z 9 maja 1985 roku. Nadto Sąd uznał, iż nie można ustalić z całą pewnością nie pozostawiającą nie dających się usunąć wątpliwości czy zapisy dotyczące TW „Bolek" w rejestrach SB są zapisami prawdziwymi, czy powstały w czasie rzeczywistym, a nie znacznie później dla potrzeby kompromitacji Lecha Wałęsy. Z tych przyczyn Sąd Apelacyjny uznał, że ponieważ w sprawie brak jakichkolwiek dowodów potwierdzających rzekomą współpracę Lecha Wałęsy z byłą SB należało orzec, że złożył on zgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne. Jednocześnie Sąd zaznaczył, iż jeżeli będzie taka potrzeba to na podstawie nowych materiałów, będzie można ustalić czy taka współpraca rzeczywiście istniała. Okoliczność bezsporna, potwierdzona dowodem: - orzeczenie Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 11.08.2000r. - k. 17. Zapadłe orzeczenie lustracyjne z dnia 11 sierpnia 2000 roku, nie przerwało dyskusji, czy Lech Wałęsa był współpracownikiem służb bezpieczeństwa. Nadal w środowisku politycznym, społecznym i publicystycznym dyskutowano nad tym faktem. Opinia publiczna była podzielona. Lech Wałęsa miał tyle samo zwolenników co przeciwników, uważających że były Prezydent RP nie był agentem bezpieki. Powstało wiele artykułów prasowych na ten temat. Jednym ze zwolenników teorii, że Lech Wałęsa był agentem o pseudonimie „Bolek", był pozwany Krzysztof Wyszkowski, który konsekwentnie ją podtrzymywał. Kwestią tą interesowali się również historycy. Próbowano dotrzeć do źródeł, które przesądziłyby ostatecznie istniejące wątpliwości, których ich zdaniem orzeczenie Sądu Apelacyjnego nie wyjaśniało, z uwagi na szybką procedurę orzekania i niekompletny materiał dowodowy. Okoliczność bezsporna, potwierdzona zeznaniami pozwanego (k 615 - 624) oraz świadka Cenckiewicza (k. 773 - 786).
W okresie lat 2002 i 2003 roku historyk Henryk Kula zajmował się problematyką „Grudnia 70" tj. rzeczywistego Przebiegu i przyczyn zaistniałych wydarzeń „Grudnia 70". W tym celu prowadził poszukiwania w IPN w Gdańsku, dla weryfikacji dokumentów otrzymanych w formie kopii z UOP. W szczególnym kręgu zainteresowania historyka był przede wszystkim Wydział III SB tzw. polityczny. Podczas poszukiwań Henryk Kula odnalazł teczkę roboczą III Wydziału. Podczas skrupulatnego przeglądania teczki, Henryk Kula odnalazł informację z dnia 17.04.1971 roku dotyczącą źródła „Bolek" oraz doniesienie źródła „Bolek" z 27.04.1971 roku, a także opracowanie starszego inspektora KWMO Olsztyn - kapitana Edwarda Graczyka. Odnalezione dokumenty nie znajdowały się w kręgu jego zainteresowania, jednakże sporządził z nich odręczne notatki a nadto poinformował o ich istnieniu zastępcę naczelnika IPN Janusza Marszalec.
Dowód:
Zeznania świadka Henryka Kula k. 651- 657, informacja - k. 42 - 43, doniesienie - k. 45 - 46, opracowanie - k. 48.
W 2003 roku Krzysztof Wyszkowski nawiązał współpracę ze Sławomirem Cenckiewiczem w ramach organizowania przez tego ostatniego konferencji naukowej poświęconej 25 - tej rocznicy powstania Komitetu Wolnych Związków Zawodowych „Wybrzeże". Sławomir Cenckiewicz był wówczas pracownikiem IPN i podczas prowadzonych kwerend w archiwum IPN, jak i innych dostępnych mu jako badaczowi archiwach na temat historii WZZ, zapoznał się z dokumentami świadczącymi o współpracy Lecha Wałęsy ze Służbą Bezpieczeństwa w latach 70- tych. Konferencja naukowa odbyła się w dniach 9-10 październik 2003 roku z udziałem między innymi powoda i pozwanego, Bogdana Borusewicza, Andrzeja Gwiazdy, Aleksandra Halla, Jana Karadzieja, Mariusza Muskata, Kazimierza Świtonia i Anny Walentynowicz. W trakcie sesji doszło do dyskusji między powodem a Anną Walentynowicz, gdzie Lech Wałęsa oświadczył iż nigdy nie donosił ani nie był agentem. Po ukończeniu konferencji współpraca pozwanego ze Sławomirem Centkiewiczem nadal trwała i umożliwiła pozwanemu uzyskanie informacji o współpracy powoda z SB. Po raz pierwszy Sławomir Cenckiewicz odnalazł donos agenturalny tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek", dzięki informacji swojego przełożonego Janusza Marszalec, który poinformował go o odkryciu dokumentu przez Henryka Kula, który przygotowując tekst poświęcony rewolcie grudniowej 1970 roku, natknął się na w/w donos. Sławomir Cenckiewicz zainteresował się tą kwestią. Kolejno, Sławomir Cenckiewicz odnajdował oryginały dokumentów dotyczących działalności agenturalnej „Bolek". Odnalezione materiały, które nie były przedmiotem badania przez Sąd Apelacyjny w Warszawie w procesie lustracyjnym dotyczącym Lecha Wałęsy, Sławomir Cenckiewicz opublikował następnie w książce „Oczami Bezpieki. Szkice i materiały z dziejów aparatu bezpieczeństwa PRL.", która ukazała się w roku 2004. Opublikowane dokumenty pochodziły ze zbiorów IPN, w postaci: dzienników korespondencyjnych gdańskiej SB i MSW w Warszawie zachowane w oryginale, w których odnotowano fakt rejestracji Lecha Wałęsy jako tajnego współpracownika o pseudonimie „ Bolek" w końcu grudnia 1970 roku oraz faktu wyrejestrowana TW Bolek w czerwcu 1976 roku. Pozostałe oryginalne dokumenty to: - maszynopisy doniesień agenturalnych TW „Bolek" oraz ocen i podsumowań dotyczących TW Bolek sporządzonych przez jego oficerów prowadzących. Są to dokumenty z marca 1971 roku, 14 kwietnia 1971 roku, 22 kwietnia 1971 roku, 27 kwietnia 1971 roku, 26 maja 1971 roku, 25 listopada 1971 roku i 3 października 1972 roku,
- streszczenia materiałów ze sprawy operacyjnego sprawdzenia kryptonim „Ogień", w której wiosną 1971 roku wykorzystywano operacyjnie tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek",
analizę Stanu Zagrożeń do sprawy kryptonim „Mechbud" z 15.01.1979 roku, która dotyczyła Gdańskich Zakładów Mechanizacji Budownictwa ZREMB, gdzie pracował Lech Wałęsa, a w jego charakterystyce napisano: „w czasie pracy w stoczni był wykorzystywany operacyjnie przez SB" rękopiśmienna notatka służbowa z 8 maja 1985 roku sporządzona przez funkcjonariusza Wydziału V Departamentu Techniki MSW - Maraszewicza na temat ucieczki Eligiusza Naszkowskiego na Zachód i okoliczności prowadzonych działań SB wobec Lecha Wałęsy, gdzie wspomina się o wykorzystaniu akt archiwalnych tajnego współpracownika o pseudonimie „Bolek", plan działań realizowanych przez Biuro Studiów SB MSW z 18.10.1985 roku który dotyczył kombinacji operacyjnej o pseudonimie Mieszko, w której również wykorzystywano materiały TW ps. „Bolek", protokół przesłuchania Marka Mądrzejewskiego z 22.04.1982 roku, któremu w roku 1982 SB podrzuciła do mieszkania kopię odręcznego doniesienia TW Bolek z 18.01.1971 roku oraz dwa pokwitowania odbioru pieniędzy wypłaconych przez Graczyka z 18.01.1971 roku i rezydenta SB w Stoczni Gdańskiej o pseudonimie „Madziar" z 29.06.1974 roku, akta prokuratury Okręgowej w Warszawie o sygn. akt V Ds. 177/96, które w szczegółach omawiały zgromadzoną przez UOP do roku 1992 dokumentację archiwalną świadczącą o współpracy Lecha Wałęsy z SB w latach 1970-1976, a także okoliczności kradzieży tych dokumentów przez wysokich urzędników Państwowych w latach 1992-1995. O powyższych odnalezionych dokumentach, Sławomir Cenckiewicz poinformował pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego. Sławomir Cenckiewicz chciał bowiem porozmawiać z osobami
wymienionymi w notatkach TW „Bolek" w celu weryfikacji tożsamości agenturalnej „Bolka". Pozwany Krzysztof Wyszkowski pomagał w poszukiwaniu tych" osób i tym samym umożliwił Cenckiewiczowi skonfrontowanie materiału źródłowego z osobami wymienionymi w dokumentach, co pozwalało historykowi na ustalenie tożsamości osoby, która wówczas posługiwała się pseudonimem „Bolek". Pozwany Krzysztof Wyszkowski wiedział o wynikach tej pracy.
Na temat możliwości współpracy powoda z SB wypowiadało się też szereg innych historyków, w tym osoby o uznanym na świecie autorytecie w tej dziedzinie oraz posiadające dostęp do źródłowych informacji radzieckiej służby bezpieczeństwa. Dyskusja w tym przedmiocie nadal trwa i cieszy się znacznym społecznym zainteresowaniem. Pozwany poszerzył swoją wiedzę w tym zakresie o informacje od Henryka Kula oraz Janusza Stachowiak już w trakcie trwania niniejszego procesu.
Dowód:
Zeznania świadka Sławomira Cenckiewicza k. 772-786
Dokumenty odnalezione przez Sławomira Cenckiewicz k. 662-692,
Zeznania pozwanego - k. 615 - 624,
Zeznania świadka Janusza Stachowiak - k. 710-721.
W dniu 09.06.2005r. w stacji TVN 24 wyemitowano program z udziałem m.in. Lecha Wałęsy i Krzysztofa Wyszkowskiego. W trakcie tego programu dyskutowano m.in. na temat tego czy Lech Wałęsa powinien otrzymać od IPN status pokrzywdzonego. W trakcie tego programu Krzysztof Wyszkowski zajął stanowisko, zgodnie z którym IPN winien odmówić przyznania Lechowi Wałęsie statusu pokrzywdzonego, z uwagi na fakt, że jego zdaniem był czas kiedy Lech Wałęsa był tajnym Współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, zanim zaczął być prześladowany. W trakcie tego samego programu Lech Wałęsa wypowiadał się o Krzysztofie Wyszkowskim, używając (pomimo napomnień prowadzącego) słów „wariat", „małpa z brzytwą", „chory człowiek", „chory debil", „głupiec", „agent", „zdrajca".
Dowód:
stenogram audycji - k. 26 - 29.
Powód Lech Wałęsa otrzymał w dniu 16.11.2005r. zaświadczenie nr 1763/05 zgodnie w którym na podstawie posiadanych i dostępnych dokumentów zgromadzonych w zasobie archiwalnym Instytutu Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu zaświadczono, że jest on pokrzywdzonym w rozumieniu art. 6 w/w ustawy.
Dowód:
kserokopia zaświadczenia - k. 5, 9
Tego samego dnia w TVP II w dzienniku informacyjnym „Panorama" oraz TVN Fakty, ukazała się relacja z tego wydarzenia. Dziennikarze przygotowujący niniejszą informację poprosili o wypowiedź pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego, jako dziennikarza zajmującego się tą tematyką oraz byłego przyjaciela i współpracownika powoda, który stwierdził, iż on wie, że Lech Wałęsa w latach 70- tych współpracował z SB i pobierał za to pieniądze. Okoliczność bezsporna. Twierdzenie swoje pozwany oparł na materiałach dokumentarnych oraz osobowych, jak również na wypowiedziach znanych historyków oraz osób, które miały bezpośredni dostęp do dokumentów źródłowych, przy czym część z informacji jakimi dysponował pozwany w dacie powyższej wypowiedzi nie była znana Sądowi Lustracyjnemu. Pozwany zaprezentował powyższą wypowiedź jako dziennikarz, w ponieważ uważał, że ukrywanie faktu współpracy z SB ogranicza i deprawuje debatę publiczną, niesłychanie ważną dla państwa, które buduje swoją niepodległość i byt społeczny. Dowód: zeznania pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego - k. 615 - 624. Powyższy stan faktyczny sąd ustalił na podstawie dowodów zgromadzonych w aktach sprawy, które poddano ocenie zgodnie art. 227 i nast.
Ustalając stan faktyczny sprawy Sąd oparł się na przedstawionych dokumentach, z których dokumentom prywatnym dał wiarę co do tego, że osoby, które je podpisały złożyły oświadczenia w nich zawarte, zaś dokumentom urzędowym, że stanowią dowód tego co zostało w nich urzędowo zaświadczone. Autentyczności dokumentów w tym rozumieniu nie kwestionowała żadna ze stron, nie budziło to również wątpliwości sądu. Ustalając stan faktyczny sąd oparł się również na zeznaniach świadków Henryka Kuli, Sławomira Cenckiewicza i Janusza Stachowiak oraz na zeznaniach pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego. Dowodom tym sąd dał wiarę w zakresie ustalonego wyżej stanu faktycznego sprawy, oceniając ich wiarygodność również w tym zakresie. Co do zasady Sąd dał wiarę zeznaniom w/w świadków, albowiem ich zeznania były logiczne i rzeczowe, a także pozostawały wzajemnie niesprzeczne i wraz z materiałem dokumentarnym tworzyły jednolity obraz stanu faktycznego w niniejszej sprawie. Nadto, zdaniem sądu, strona powodowa nie przedstawiła żadnych dowodów mających przeczyć zeznaniom świadków i tym samym nie zdołała ich podważyć. Sąd uznał za wiarygodne zeznania Sławomira Cenckiewicza, albowiem świadek szczegółowo i skrupulatnie opisał znajomość z pozwanym a także efekt jego poszukiwań w Instytucie Pamięci Narodowej a dotyczących ustalenia tożsamości TW pseudonim „Bolek". Świadek jednocześnie wytłumaczył etapy swojej pracy, w tym konfrontację materiałów źródłowych ze świadkami jak i poddanie ich skrupulatnej analizie tj. tzw. krytyce wewnętrznej i zewnętrznej źródeł historycznych. Dopiero tak poczyniona weryfikacja w ocenie świadka pozwoliła mu na jednoznaczne formułowanie tezy, iż pod pseudonimem „Bolek" kryje się Lech Wałęsa. Jednocześnie świadek zaznaczył, iż podczas prowadzonych badań, cały czas współpracował z pozwanym a nadto informował go o ich przebiegu. W ocenie Sądu zeznania świadka Cenckiewicza są prawdziwe, albowiem sąd uzyskał z IPN dokumenty, na które w swoich zeznaniach wskazywał świadek. Wskazać marginalnie należy, że sąd zwracał się do IPN na wniosek powoda o nadesłanie dokumentów dotyczących Lecha Wałęsy, a nie znanych Sądowi Lustracyjnemu w trakcie toczącego się przed tym Sądem postępowania. W odpowiedzi IPN nadesłał sądowi dokumenty dotyczące TW ps. Bolek, o których następnie wspominał w swoich zeznaniach świadek Sławomir Cenckiewicz. Dodatkowo podnieść należy, że świadek ten nie jest już pracownikiem IPN i nie był nim już w dacie składania zeznań w niniejszej sprawie. Świadek w sposób szczegółowy i logiczny odniósł się do każdego dokumentu, przedstawiając sposób weryfikacji jego autentyczności i oraz powiązania z innymi dowodami zgromadzonymi w archiwach IPN. W ten sam sposób świadek omówił także wiarygodność historyczną poglądów głoszonych przez historyków zagranicznych, na których to Poglądach m.in. opierał się pozwany konstruując kwestionowaną Przez powoda wypowiedź. Zeznania te mają istotne znaczenie dla ustalenia czy pozwany dochował należytej staranności i rzetelności dziennikarskiej przy gromadzeniu i wykorzystywaniu Materiałów. Sąd uznał za wiarygodne również zeznania świadka Henryka Kula, który wskazał, w jakich okolicznościach natknął się na dokumenty związane z TW „Bolek" w IPN. Świadek opisał również w jakich okolicznościach przekazał pozwanemu powyższe informacje. Zeznania świadka co do autentyczności i prawdziwości odnalezionych dokumentów znajdują potwierdzenie i w zeznaniach świadka Sławomira Cenckiewicz. Również w ocenie sądu przymiot wiarygodności przydać należy zeznaniom świadka Janusza Stachowiaka, który opisał czynności jakie przeprowadzał w związku z powodem. Jak zeznał świadek nigdy osobiście nie miał kontaktu z powodem, a wiedzę swoją opierał jedynie na dokumentach z którymi miał kontakt w okresie swojej pracy w SB. Świadek szczegółowo opisał na czym polegała jego praca, a także szczegółowo omówił znane mu ówczesne wydarzenia mające związek z TW ps „Bolek". Zeznania pozwanego, zdaniem Sądu, co do zasady zasługują i na przymiot wiarygodności, albowiem pozwany szeroko opisał podstawy, w jakich upatruje prawdziwość głoszonych przez siebie wypowiedzi. Nadto pozwany opisał w jakich okolicznościach wszedł w posiadanie niezbędnych informacji i dowodów dających mu, w jego ocenie, prawo do głoszenia kwestionowanych przez powoda wypowiedzi. Sąd dał w tym zakresie wiarę zeznaniom pozwanego w części w jakiej zostały one potwierdzone innymi dowodami, w tym w szczególności dowodami z dokumentów oraz dowodem z zeznań świadka Sławomira Cenckiewicz. Sąd częściowo odmówił wiarygodności zeznaniom pozwanego, tj. jakoby informacje od świadków Stachowiak i Kula powziął przed terminem swojej wypowiedzi. Zeznania pozwanego w tym zakresie pozostają bowiem w sprzeczności z zeznaniami powyższych świadków, z których wynika, że do przekazania przez nich tych informacji pozwanemu doszło dopiero po tej wypowiedzi pozwanego. Sąd nie przeprowadził dowodu z przesłuchania powoda albowiem w niniejszej sprawie powoda obciążał obowiązek wykazania faktu naruszenia jego dóbr osobistych przez wypowiedź pozwanego. Powód miałby zatem zeznawać na okoliczność, że wypowiedź pozwanego naruszyła jego dobre imię oraz cześć i honor. Tymczasem jest oczywiste dla sądu bez konieczności prowadzenia w tym zakresie dowodu z zeznań strony, że stwierdzenie, iż powód był współpracownikiem SB oraz pobierał za to pieniądze, niewątpliwie jest stwierdzeniem naruszającym dobra osobiste w postaci dobrego imienia, czci oraz honoru. Zatem co do zasady wypowiedź taka rodzi odpowiedzialność naruszyciela, który jednakże od tej odpowiedzialności może się zwolnić, wykazując brak bezprawności swojego działania. Taki dowód jednakże obciążał pozwanego a nie powoda. Dlatego też, w świetle art. 299 kpc, brak było potrzeby prowadzenia dowodu z zeznań powoda w charakterze strony, albowiem po przeprowadzeniu pozostałych wnioskowanych dowodów, które sąd uznał w sprawie za istotne, nie pozostały dodatkowe nie wyjaśnione okoliczności, które by wymagały przesłuchania powoda w charakterze strony. Wskazać jednocześnie dodatkowo należy, że powód nie wyraził w trakcie rozpoznania sprawy przed niniejszym składem orzekającym, woli składania zeznań w charakterze strony, zaś pełnomocnik powoda na każdej rozprawie domagał się niezwłocznego zamknięcia rozprawy, nie wskazując również ani na konieczność przesłuchania powoda ani nie wskazując żadnych okoliczności, które by miały być zeznaniami powoda wyjaśnione. Dlatego też sąd nie znalazł podstaw do przeprowadzenia dowodu z zeznań powoda w charakterze strony. Jednocześnie podnieść należy, że sąd przesłuchał w charakterze strony pozwanego, co jednakże związane było ze specyfiką sprawy oraz zakresem wniosku dowodowego strony Pozwanej w tym zakresie. Zeznania pozwanego zgodnie z wnioskiem strony pozwanej, dotyczyły bowiem wykazania przyczyn wypowiedzi pozwanego, wiedzy pozwanego w dacie tej wypowiedzi na temat dowodów współpracy powoda z SB, a zatem zmierzały do wykazania braku bezprawności działania pozwanego w konkretnych okolicznościach. Na powyższe okoliczności, dotyczące w szczególności przyczyn wypowiedzi pozwanego, stanu jego świadomości i wiedzy, powód nie mógł złożyć zeznań albowiem są to okoliczności wiadome wyłącznie pozwanemu.
Sąd oddalił w pozostałym zakresie wnioski dowodowe pozwanego. W części przyczyną oddalenia powyższych wniosków był fakt, że osoby, które zawnioskował pozwany, obecnie nie żyją, więc przeprowadzenie dowodu z ich zeznań nie jest możliwe. W znacznej części pozwany, pomimo prawidłowego zobowiązania nie wskazał adresów zamieszkania, pełnych danych osobowych wnioskowanych przez siebie świadków, co również uniemożliwiałoby ich przesłuchanie. Brak było przy tym podstaw do zwracania się przez sąd, zgodnie z wnioskiem pełnomocnika strony, do innych podmiotów o wskazanie tych danych. Obowiązek ich wskazania należy bowiem do strony, które dane te może uzyskać samodzielnie. Niezależnie jednak od powyższego sąd uznał, że w sprawie został już zgromadzony materiał dowodowy w pełni wystarczający do rozstrzygnięcia sprawy. Tym samym pozostałe wnioskowane dowody nie były przydatne do wydania rozstrzygnięcia w niniejszej sprawie. Zmierzały one bowiem do wykazania prawdziwości oświadczenia pozwanego z dnia 16 listopada 2005 roku, natomiast kluczową okolicznością wymagającą ustalenia w niniejszym procesie było zachowanie szczególnej staranności i rzetelności przy zbieraniu i wykorzystaniu materiału, a co za tym idzie dopuszczalności wypowiadania sformułowań przeciwnych do objętych statusem nadanym powodowi przez IPN czy też przeciwnych treści orzeczenia „lustracyjnego".
Sąd zważył, co następuje:
Okolicznością bezsporną w niniejszej sprawie był fakt, iż w dniu 16 listopada 2005 roku Lech Wałęsa otrzymał status pokrzywdzonego w rozumieniu art. 6 ustawy z dnia 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej - komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, a także, iż tego dnia pozwany Krzysztof Wyszkowski wypowiedział się na antenie TVN 24 i TVP 2, iż w latach 70 Lech Wałęsa współpracował z SB. Pozwany nie kwestionował treści przytoczonej przez powoda w pozwie wypowiedzi. Ustalenia zatem w niniejszej sprawie wymagało, czy taka wypowiedź pozwanego naruszyła dobra osobiste powoda czy też nie była bezprawna. Zgodnie z art. 23 k.c. dobra osobiste człowieka, jak w szczególności zdrowie, wolność, cześć, swoboda sumienia, nazwisko lub pseudonim, wizerunek, tajemnica korespondencji, nietykalność mieszkania, twórczość naukowa, artystyczna, wynalazcza i racjonalizatorska, pozostają pod ochroną prawa cywilnego niezależnie od ochrony przewidzianej w innych przepisach. Prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym zostało również zagwarantowane w art. 47 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej z dnia 2 kwietnia 1997 r. (Dz. U. Nr 78 poz. 483). Do najważniejszych dóbr osobistych, które wyraźnie wymienia art. 23 k.c, należy cześć jako wartość właściwa każdemu człowiekowi. Obejmuje ona wszystkie dziedziny jego życia osobistego, zawodowego i społecznego. Cześć, dobre imię, dobra sława człowieka są pojęciami obejmującymi wszystkie dziedziny jego życia osobistego, zawodowego i społecznego. Naruszenie dobrego imienia może więc nastąpić zarówno przez pomówienie o ujemne postępowanie w życiu osobistym i rodzinnym, jak i przez zarzucenie niewłaściwego postępowania w życiu zawodowym, naruszające dobre imię danej osoby i mogące ją narazić na utratę zaufania potrzebnego do wykonywania zawodu lub innej działalności. Przy ocenie naruszenia czci należy mieć na uwadze nie tylko subiektywne odczucie osoby żądającej ochrony prawnej, ale także obiektywną reakcję społeczeństwa. Nie można też przy tej ocenie ograniczać się do analizy pewnego zwrotu w abstrakcji, ale należy zwrot ten wykładać na tle całej wypowiedzi ( vide orz. SN z dnia 16 stycznia 1976 r., II CR 692/75, OSNC 1976, nr 11, poz. 251). Z kolei art. 24 § 1 k.c. stanowi, iż ten, czyje dobro osobiste zostaje zagrożone cudzym działaniem, może żądać zaniechania tego działania, chyba że nie jest ono bezprawne. W razie dokonanego naruszenia może on także żądać, ażeby osoba, która dopuściła się naruszenia, dopełniła czynności potrzebnych do usunięcia jego skutków, w szczególności ażeby złożyła oświadczenie odpowiedniej treści i w odpowiedniej formie. Na zasadach przewidzianych w kodeksie może on również żądać zadośćuczynienia pieniężnego lub zapłaty odpowiedniej sumy pieniężnej na wskazany cel społeczny. Przesłanki przyznania zadośćuczynienia określa art. 448 kc. Jak wynika z analizy powołanego art. 24 kc. przesłanką roszczeń związanych z ochroną dóbr osobistych jest bezprawność działania zagrażającego lub naruszającego dobra osobiste. Działanie to zostanie uznane za bezprawne jeżeli jest ono sprzeczne z aktualnym porządkiem prawnym, a więc z normami prawnymi lub regułami postępowania wynikającymi z zasad współżycia społecznego. Ingerencja w sferę cudzych dóbr osobistych jest dopuszczalna (nie może zostać uznana za bezprawną) jeżeli następuje w wykonaniu szeroko rozumianego prawa podmiotowego.
W pierwszej kolejności pozwany zarzucał, że w niniejszej sprawie zachodzi niedopuszczalność drogi sądowej. Pozwany postawił zarzut, że sprawa niniejsza nie jest sprawą cywilną, a zatem sąd nie jest powołany do jej rozstrzygnięcia. Tym samym należało uznać, że pozwany postawił zarzut niedopuszczalności drogi sądowej w rozumieniu art. 199 § 1 pkt 1 kpc w zw. z art. 1 kpc. Zarzut ten był przedmiotem incydentalnego rozstrzygnięcia sądu w niniejszej sprawie w trakcie postępowania. Rozpoznając powyższy zarzut sąd stwierdził, że niedopuszczalność drogi sądowej oznacza, iż sprawa nie może być rozpoznawana z uwagi na osobę lub na przedmiot. Tymczasem w niniejszej sprawie strony postępowania są sobie równe, tj. są równoprawnymi podmiotami stosunków cywilnoprawnych, zatem nie zachodzi niedopuszczalność drogi sądowej z uwagi na osobę (nadrzędność jednego z podmiotów, któremu przysługiwałyby atrybuty o charakterze władczym). Nadto sprawa o ochronę dóbr osobistych jest sprawą cywilną w rozumieniu materialnym, albowiem dotyczy cywilnoprawnego stosunku osobistego, czego nie zmienia publiczny charakter debaty nad rozstrzyganym zagadnieniem. Sprawy o ochronę dóbr osobistych zostały przekazane do rozpoznania sądom powszechnym w rozumieniu art. 1 kpc - jest to zatem również sprawa cywilna w rozumieniu procesowym. Dlatego sąd uznał, że zachodzi dopuszczalność drogi sądowej w niniejszej sprawie, albowiem: powód ma roszczenie, które jest chronione prawnie, zaś kwestia: zakresu dopuszczalności debaty publicznej, określenia czy ewentualny zakaz nie narusza wolności słowa, oceny czy wypowiedź nie dotyczy faktu historycznego oraz kwestie związane z dalszymi argumentami pozwanego winny być przedmiotem szczegółowej oceny sądu zmierzającej ustalenia, czy roszczeniu powoda należy udzielić ochrony prawnej przed sądem, a więc ustalenia merytorycznej zasadności żądania pozwu a nie jego dopuszczalności formalnej. To mając na uwadze sąd na podstawie art. 199 § 1 pkt 1 kpc w zw. z art. 1 kpc oraz art. 222 kpc, oddalił zarzut niedopuszczalności drogi sądowej. Sąd Apelacyjny w Gdańsku oddalił zażalenie pozwanego na powyższe postanowienie. Sąd nie znalazł także podstaw do wystąpienia do Trybunału Konstytucyjnego z zapytaniem o zgodność art. 24 kc z Konstytucją. W tym zakresie sąd podziela pogląd zawarty w postanowieniu Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Olsztynie z dnia 18.10.2007r. (II SA/Ol 861/07) zgodnie z którym wyłącznie wątpliwości sądu a nie skarżącego mogą uzasadniać postawienie Trybunałowi Konstytucyjnemu pytania prawnego, od odpowiedzi na które zależy rozstrzygnięcie sprawy. Tymczasem, w niniejszej sprawie, zdaniem sądu, nie zaistniały wątpliwości co do zgodności art. 24 kc z Konstytucją, zaś wskazywane przez pozwanego argumenty dotyczące wolności prasy i słowa podlegają uwzględnieniu przy ocenie bezprawności działania pozwanego. Dlatego też sąd przystąpił do merytorycznego badania sprawy. Powód Lech Wałęsa domagał się ochrony dóbr osobistych, naruszonych, zdaniem powoda, wypowiedzią pozwanego Krzysztofa Wyszkowskiego z 16.11.2005r., w której pozwany stwierdził, że powód w latach 70 - tych ub. stulecia współpracował z SB oraz pobierał za to pieniądze. Wypowiedź pozwanego została wyemitowana przez telewizję w dniu, w którym powodowi wręczone zostało przez prezesa Instytutu Pamięci Narodowej zaświadczenie, stwierdzające, że powód został uznany za pokrzywdzonego w rozumieniu art. 6 ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Pozwany wnosił o oddalenie powództwa, zarzucając, że posiada dowody na prawdziwość swojego twierdzenia, a także, iż jako dziennikarz zbierał materiały dotyczące powoda, zaś swoją wypowiedź poprzedził rzetelną i staranną analizą źródeł. W toku procesu strony spierały się co do skutków wystawionego powodowi przez IPN zaświadczenia, skutków jakie wywoływało orzeczenie Sądu Lustracyjnego z 2000r. stwierdzające, że powód złożył zgodne z prawdą oświadczenie o braku współpracy z SB. Pozwany także szeroko argumentował, że jego wypowiedź była jednym z głosów w dyskusji publicznej, zaś za możliwością jej wygłoszenia przez pozwanego, jako dziennikarza, przemawia fundamentalna zasada wolności wypowiedzi (art. 54 Konstytucji), wolności słowa oraz prawo do poszukiwania prawdy historycznej w społeczeństwie demokratycznym. Jest dla sądu niewątpliwe, że powód był, jest i będzie zarówno w Polsce, jak też na świecie postrzegany jako „ikona Solidarności", jej legendarny przywódca, symbol zmian, które doprowadziły do upadku komunizmu. Wynika to z roli powoda w wydarzeniach jakie doprowadziły do podpisania porozumień sierpniowych i zapoczątkowały przejście Polski do krajów systemu demokratycznego. Z tym niewątpliwie wiąże się uprawnienie powoda do domagania się szczególnej ochrony jego dóbr osobistych określonych w art. 23 kc. Z drugiej jednak strony, właśnie w związku z tą rolą oraz wydarzeniami, powód stał się osobą publicznie znaną, postacią wręcz historyczną, której wszelkie aspekty działalności publicznej i społecznej są przedmiotem badań i poszukiwań źródeł historycznych. Okres, którego dotyczy kwestionowana wypowiedź pozwanego, jest okresem wcześniejszym, kiedy powód nie był jeszcze postacią tak znaną i kiedy jego reputacja jeszcze nie była utrwalona. Jednakże, ze względu na szczególny udział powoda w nowej historii Polski, wszelkie aspekty jego działalności publicznej budzą żywe zainteresowanie społeczeństwa oraz historyków, którzy rozważają i opracowują istniejące oraz usiłują odnaleźć nieznane jeszcze źródła historyczne dotyczące osoby i działalności powoda. W związku z tym toczy się też szeroka dyskusja publiczna i polityczna z udziałem uznanych autorytetów, które ocenjają i komentują istniejące i odnajdowane wciąż dokumenty, mające dotyczyć powoda. Dyskusja w tym zakresie nie jest w żaden sposób rozstrzygnięta. Nie jest też z pewnością zadaniem ani uprawnieniem sądu orzekającego w niniejszej sprawie, przesądzenie argumentów na rzecz jednego z tych poglądów. W tym zakresie sąd w pełni podziela bowiem stanowisko Sądu Najwyższego zawarte w wyroku z dnia 15.11.2000r. (III CKN 473/00), zgodnie z którym <<przedmiotem ustalenia sądu nie może być zaistnienie określonego faktu historycznego i „przesądzenie", z mocą autorytetu orzeczenia sądowego, że określony fakt historyczny miał miejsce. Sąd może czynić ustalenia dotyczące stanu wiedzy historycznej co do określonego faktu. Ten stan wiedzy zaś stanowić będzie ważny punkt odniesienia przy dokonywaniu oceny wypowiedzi różnych osób na temat określonych zdarzeń czy faktów historycznych. Ma to znaczenie szczególnie istotne wówczas, gdy dany fakt pozostaje, w świetle aktualnej wiedzy historycznej, sporny. Nie można także skutecznie domagać się (jak zauważa dalej Sąd Najwyższy) orzeczenia przez sąd zakazu wypowiadania się czy głoszenia określonych poglądów odnośnie do faktów historycznych. Pozostawałoby to w sprzeczności z podmiotowym prawem wolności słowa oraz prawem do wyrażania i obrony własnych przekonań>>, które zagwarantowane są w Konstytucji, przepisach prawa prasowego oraz wiążących Polskę aktach prawa międzynarodowego. W dalszej części cytowanego orzeczenia Sąd Najwyższy wskazał, że „ocenie podlegają w takiej sytuacji takie okoliczności jak sposób i metody działania sprawców naruszenia. Gdy bowiem wykonywanie prawa podmiotowego (a więc okoliczność co do zasady wyłączająca bezprawność) następuje w sposób uchybiający zasadom rzetelności i potrzebie uszanowania słusznych praw innych osób, będzie mu można przypisać cechę bezprawności". Strona powodowa powoływała treść art. 365 kpc, wskazując, że sąd jest związany prawomocnym orzeczeniem Sądu Lustracyjnego z 11.08.2000r. Zgodnie z treścią § 1 art. 365 kpc orzeczenie prawomocne wiąże nie tylko strony i sąd, który je wydał lecz również inne sądy oraz inne organy państwowe i organy administracji publicznej, a w wypadkach w ustawie przewidzianych, także inne osoby. Jak przyjęto w doktrynie (Komentarz do art. 365 kodeksu postępowania cywilnego, [w:] Bodio J., Demendecki T., Jakubecki A., Marcewicz O., Telenga P., Wójcik M.P., Kodeks postępowania cywilnego. Komentarz, Oficyna, 2008, wyd. III), związanie sądu polega na tym, że rozstrzygając sprawę nie może dokonać odmiennej oceny prawnej niż stwierdzona w prejudykacie, ani też nie może dokonać odmiennych ustaleń faktycznych. Jest przy tym niewątpliwe (przede wszystkim z uwagi na wykładnię systemową), że powyższy przepis dotyczy związania sądu orzekającego innymi orzeczeniami wydanymi na podstawie przepisów kpc bowiem zakres związania sądu cywilnego orzeczeniami wydanymi w sprawach karnych wynika z art. 11 kpc i jest całkowicie odmienny. Tymczasem, zdaniem sądu, nie sposób zakwalifikować orzeczenia Sadu Lustracyjnego jako wyroku sądu cywilnego wydanego w innej sprawie. Wynika to z faktu, iż prowadzone postępowanie lustracyjne odbywało się w oparciu o przepisy postępowania karnego, którym rządzą odmienne zasady dowodowe. Ustawa z dnia 11 kwietnia 1997 roku o ujawnianiu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa państwa lub współpracy w latach 1944 - 1990 osób pełniących funkcje publiczne, nie reguluje szczegółowo kwestii mocy prawnej orzeczenia lustracyjnego. Tym niemniej brak podstaw, aby traktować to orzeczenie jako wyrok sadu cywilnego, którym sąd orzekający w niniejszej sprawie miałby być związany z mocy art. 365 kpc, albowiem przepis ten z uwagi na swoje umiejscowienie wyraźnie odnosi się do orzeczeń, o których mowa w art. 363 kc, a więc wydanych w postępowaniu cywilnym. Okoliczność powyższa przemawia zaś za poglądem, że powyższy wyrok Sądu Lustracyjnego ma w niniejszej sprawie jedynie moc dokumentu urzędowego (art. 244 kpc), którego treść może być przez stronę kontestowana w przypadku posiadania dowodów przeciwnych (art. 252 kpc). Niewątpliwie bowiem nie zachodzi tu także związanie sądu orzeczeniem sądu karnego w rozumieniu art. 11 kpc, co ma miejsce jedynie w przypadku prawomocnego wyroku skazującego i to jedynie co do faktu popełnienia przestępstwa, która to sytuacja bez wątpienia w niniejszej sprawie nie zachodzi. Jednocześnie sąd miał na uwadze treść wyroku Sądu Najwyższego z dnia 29.04.2009r. zgodnie z którym prawomocny wyrok sądu stwierdzający, że jest prawdziwe oświadczenie lustracyjne, iż określona osoba nie pracowała, nie pełniła służby ani nie była świadomym i tajnym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa w rozumieniu „ustawy lustracyjnej z 1997r." wiąże sąd w sprawie o ochronę dóbr osobistych tej osoby. Zdaniem Sądu nie sposób zgodzić się jednakże z tym stanowiskiem bezkrytycznie. W powyższej sprawie Sąd Najwyższy uznał bowiem a priori, iż orzeczenie „Sądu Lustracyjnego" jest wyrokiem w rozumieniu art. 365 k.p.c, nie przeprowadzając żadnej wnikliwej analizy przepisów ustawy z dnia 11 kwietnia 1997 roku, przepisów postępowania karnego i przepisów procedury cywilnej i relacji tych przepisów do siebie, ani nie podając szczegółowych argumentów mających przemawiać za takim poglądem. Tymczasem, argumenty, które wyżej wskazano przeczą możliwości przyjęcia tego poglądu za oczywisty. Trudno bowiem uznać za oczywiste, że orzeczenie wydane w trybie przepisów postępowania karnego ma być orzeczeniem, którego skutki regulowane są przez przepisy kodeksu postępowania cywilnego odnoszące się do orzeczeń wydanych pod rządami tego kodeksu. W postępowaniu cywilnym ustawodawca w art. 11 k.p.c. uregulował zaś w sposób bardzo ograniczony zakres związania sądu cywilnego wyrokiem karnym i w świetle jego treści nie sposób dopatrzeć się związania sądu cywilnego takiej treści orzeczeniem wydanym w trybie przewidzianym dla postępowania karnego. Ta okoliczność tym bardziej przemawia za możliwością uznania powyższego orzeczenia Sądu Lustracyjnego jedynie za dokument urzędowy w niniejszej sprawie i przyjęcia związania nim sądu cywilnego jedynie w rozumieniu art. 244 kpc. Sąd zatem przyjął, iż jest związany orzeczeniem Sądu Lustracyjnego, jednak jako dokumentu urzędowego w rozumieniu art. 244 kpc i miał na uwadze fakt, że powyższe orzeczenie Sądu Lustracyjnego zapadło w określonym stanie wiedzy, przy dysponowaniu przez sąd określonym materiałem dowodowym, przy czym miało to miejsce w 2000r. Pozwany ma prawo przedstawiać dowody przeciwne zgodnie z treścią art. 252 kpc. Nawet gdyby jednak uznać, że sąd jest związany tym orzeczeniem Sądu Lustracyjnego w rozumieniu art. 365 kc, to związanie sądu tym dokumentem nie może abstrahować od zmiany sytuacji, zmiany stanu faktycznego w związku ze zmianą stanu wiedzy od czasu wydania tego orzeczenia. Od tego czasu zaś do momentu kwestionowanej wypowiedzi pozwanego prowadzono szereg dalszych prac historycznych, ujawniono szereg dalszych źródeł historycznych, które spowodowały szeroką dyskusję na temat domniemanych związków powoda z SB. Dyskusja ta zaowocowała także szeregiem publikacji prasowych i książkowych, w których temat ten szeroko omawiano i okoliczności te nie mogą zostać przez sąd pominięte przy rozpoznawaniu niniejszej sprawy. Dlatego też sąd uznał, że „związanie" sądu w niniejszej sprawie Powyższym orzeczeniem Sądu Lustracyjnego dotyczy stanu wiedzy tego Sądu na dzień wydania przezeń swojego orzeczenia, co nie i; Wyklucza przeprowadzenia przez strony odmiennych ustaleń w Mniejszym postępowaniu, zwłaszcza na podstawie dowodów nieznanych Sądowi Lustracyjnemu, w tym ujawnionych w późniejszym czasie. Wskazać zresztą należy, że takie samo stanowisko zajął również Sąd Apelacyjny w niniejszej sprawie, wskazując na konieczność badania okoliczności które nie były znane Sądowi Lustracyjnemu w czasie jego badania. Nadto, stanowisko powyższe faktycznie nie pozostaje również w niezgodności z poglądem Sądu Najwyższego zaprezentowanym w w/w wyroku. Z uzasadnienia cytowanego wyżej orzeczenia tego Sądu, wskazującego na związanie sądu cywilnego w sprawie o ochronę dóbr osobistych orzeczeniem Sądu Lustracyjnego wynika bowiem, że w sprawie, będącej przedmiotem rozpoznania przez Sąd Najwyższy strona pozwana nie sprostała ciężarowi dowodu, że jej wypowiedź nie była bezprawna. Zatem Sąd Najwyższy również nie wykluczył możliwości dowodzenia przez pozwanego tej okoliczności, wskazywał jednakże na fakt, iż pozwany w rozpoznawanej przez ten Sąd sprawie, stawiał wnioski przeciwne do treści orzeczenia lustracyjnego na podstawie takiego samego stanu faktycznego, jaki był przedmiotem rozpoznania w postępowaniu lustracyjnym oraz, że nie obalił domniemania wynikającego z orzeczenia Sądu Lustracyjnego. Niezależnie od tego, iż sąd rozpoznający niniejszą sprawę nie zgadza się z poglądem Sądu Najwyższego jakoby orzeczenie w sprawie lustracyjnej miało być z założenia wyrokiem o jakim mowa w art. 365 kc a także, że odmienność sformułowań ustawy będącej podstawą rozstrzygnięcia w „sprawie lustracyjnej" nie może stanowić o odmienności oceny pojęcia „agenturalności" (skoro ustawa ta przewiduje specyficzną definicję tego pojęcia odbiegającą od rozumienia przyjmowanego powszechnie w społeczeństwie), to z uwagi na całkowitą odmienność sytuacji procesowej w obydwu tych sprawach, nie można samej tezy tego orzeczenia (bez sięgnięcia do jego uzasadnienia) odnieść bezpośrednio do niniejszej sprawy i na jej podstawie konstruować rozstrzygnięcia. Dlatego też sąd nie podzielił poglądu formułowanego przez stronę powodową, że powyższe orzeczenie Sądu Lustracyjnego ma stanowić wyłączną podstawę rozstrzygnięcia w niniejszej sprawie oraz, że jego treść powoduje konieczność uwzględnienia powództwa. Sąd uwzględnił powyższe orzeczenie, jednakże z zastrzeżeniem zmienionej po jego wydaniu sytuacji faktycznej oraz miał na uwadze odmienność przedmiotu rozstrzygnięcia w postępowaniu lustracyjnym oraz w niniejszej sprawie, powodującą konieczność brania pod uwagę przy rozstrzyganiu niniejszej sprawy także innych okoliczności, nie związanych z samą osobą powoda, ale także z sytuacją pozwanego, wpływającą na ocenę istnienia lub braku bezprawności jego działania. Nie podzielił sąd również poglądu strony powodowej jakoby zajęcie odmiennego stanowiska od treści wyrażonej w orzeczeniu lustracyjnym mogło nastąpić jedynie w przypadku wznowienia postępowania lustracyjnego. Brak jest podstawy prawnej dla takiej argumentacji. Sąd miał na uwadze, że przedmiotem rozpoznania w niniejszej sprawie była także kwestia zakresu wolności słowa w Polsce. Otóż, nie można w sposób prosty wskazać, że w sprawie w której zachodzi spór co do zaistnienia określonych faktów historycznych i w której od lat trwają prace historyków zmierzające do odnalezienia dokumentów dotyczących tamtego okresu a także ich odpowiedniej interpretacji, zgodnie z zasadami metodyki obowiązującej historyka, sąd ma dokonać na podstawie zaoferowanych dowodów jednoznacznego ustalenia czy dany fakt historyczny miał miejsce czy też nie i na tej podstawie dokonać oceny zasadności powództwa o ochronę dóbr osobistych postaci żyjącej, a jednocześnie historycznej. Nie można stwierdzić, jak chce strona powodowa, że w takiej sytuacji powód może domagać SlC zawsze skutecznie ochrony swoich dóbr osobistych, jeśli Pozwany nie dowiedzie z całą skutecznością i w sposób Jednoznaczny, że powód był tajnym współpracownikiem TW ps °olek, poprzez przedstawienie dowodu w postaci pisemnego oświadczenia powoda o zobowiązaniu się do współpracy. Jest niesporne, że w chwili obecnej historycy nie znajdują się w posiadaniu takiego dokumentu. Nie znaczy to jednak, że należy całkowicie wykluczyć możliwość badania istnienia takiego faktu historycznego i prowadzenia dyskusji na temat jego istnienia. Nie można też, zdaniem sądu, zabronić w takiej sytuacji wypowiadania się, zwłaszcza dziennikarzom, na podstawie rzetelnych przesłanek, opartych na solidnych badaniach historycznych, co do istnienia określonego faktu historycznego. Zdaniem sądu powód nie może domagać aby sąd poprzez swoje decyzje zabronił w istocie poszukiwania prawdy historycznej. Wprawdzie zgodzić się należy z twierdzeniem Sądu Apelacyjnego, że dla powoda właśnie w uwagi na jego pozycję, pomówienie o agenturalność, jest szczególnie dotkliwe, to jednak należy mieć z drugiej strony na uwadze, że właśnie powód jako osoba niewątpliwie nie tylko bardzo znana, publiczna, ale też w omówionym wyżej sensie, historyczna, musi liczyć się z obowiązkiem znoszenia w większym zakresie zainteresowania swoją osobą, krytyki swoich poczynań, czy formułowania określonych twierdzeń na podstawie ujawnionych faktów i dokumentów historycznych. Zwłaszcza należy mieć w tym zakresie na uwadze, że dyskusja na temat domniemanej agenturalności powoda nie zaczęła się toczyć na skutek wypowiedzi pozwanego, ale że ta właśnie wypowiedź pozwanego była jedynie elementem szerokiej dyskusji toczącej się w tym zakresie od wielu lat. Dlatego też, rozważając kwestię odpowiedzialności pozwanego Sąd zważył, iż kwestionowana przez powoda wypowiedź pozwanego nie była wypowiedzią jednostkową, ale jednym z wielu głosów w Powyższej dyskusji publicznej na temat wyników pracy historyków. Pozwany, jako dziennikarz od lat zajmujący się zbieraniem, analizowaniem i publikowaniem wyników badań i danych historycznych na ten temat uprawniony był do zabrania głosu w powyższej dyskusji, zaś powód jako osoba publiczna i zarazem postać szczególna w najnowszej historii Polski, musi liczyć się z tym, że cały okres jego działalności publicznej będzie poddawany szczegółowej analizie, która stanie się przedmiotem dysputy publicznej.
Pozwany wskazywał, że jest niezależnym publicystą (k. 31) i jednocześnie zarzucał (k. 33), że stanowisko powoda jest próbą zablokowania prawa do wolności słowa, prawa do poznania prawdy przez społeczeństwo polskie i prawa do wiedzy opinii publicznej odnośnie przeszłości osób publicznych. Podnosił, że wypowiadał się jako działacz i publicysta, który uważa, że ma obowiązek świadczenia o prawdzie i obowiązek informowania o tej prawdzie opinii publicznej.
Zgodnie z treścią art. 1 ustawy z dnia 26 stycznia 1964 roku prawo prasowe, prasa, zgodnie z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, korzysta z wolności wypowiedzi i urzeczywistnia prawo obywateli do ich rzetelnego informowania, jawności życia publicznego oraz kontroli i krytyki społecznej. Z art. 12 ust. 1 w/w ustawy wynika, iż dziennikarz jest obowiązany:
zachować szczególną staranność i rzetelność przy zbieraniu i wykorzystaniu materiałów prasowych, zwłaszcza sprawdzić zgodność z prawdą uzyskanych wiadomości lub podać ich źródło,
chronić dobra osobiste, a ponadto interesy działających w dobrej wierze informatorów i innych osób, które okazują mu zaufanie,
dbać o poprawność języka i unikać używania wulgaryzmów.
Przy rozstrzyganiu niniejszej sprawy sąd jednocześnie Posiłkował się także treścią art. 10 Konwencji O Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności z 1950r. Sąd miał na uwadze, 2e powyższa Konwencja znajduje bezpośrednie zastosowanie w Prawie polskim na podstawie art. 9, 87 ust. 1 i 91 Konstytucji RP i zgodnie z art. 91 Konstytucji znajduje zastosowanie przed ustawami. W świetle treści art. 10 powyższej Konwencji do uprawnionej ingerencji w swobodę wypowiedzi może dojść w przypadku spełnienia łącznie kilku przesłanek. W szczególności:
- ograniczenie musi być przewidziane przez prawo,
ingerencja musi być konieczna w społeczeństwie demokratycznym (tj. uzasadniona ochroną jednego z dóbr taksatywnie wymienionych w art. 10 ust. 2 Konwencji - w tym m.in. ochroną dobrego imienia i praw innych osób), przy czym wymaga to dodatkowo oceny czy ingerencja jest konieczna z uwagi na pilną społeczną potrzebę, a więc czy w okolicznościach danej sprawy faktycznie istniała konieczność ingerencji w swobodę wypowiedzi celem ochrony jednej z wartości z art. 10 ust. 2 (tj. czy obrona danego dobra prawnego stanowi odpowiednie i wystarczające uzasadnienie ingerencji w wolność słowa, czy też w okolicznościach danej sprawy interes społeczeństwa w uzyskaniu informacji przeważa nad potrzebą ochrony tego dobra,
ingerencja musi pozostawać w rozsądnej proporcji do zakładanego celu.
Powyższe założenia konwencyjne znajdują swoje uszczegółowienie w orzecznictwie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Sąd miał na uwadze, iż Trybunał w szeregu swoich orzeczeń wskazywał, że swoboda wypowiedzi jest jedną z głównych podstaw demokratycznego społeczeństwa, warunkiem jego rozwoju. Z zastrzeżeniem ust. 2 art. 10, swoboda wypowiedzi, nie może ograniczać się do informacji i poglądów, które są odbierane przychylnie albo postrzegane jako nieszkodliwe lub obojętne, lecz odnosi się w równym stopniu do takich, które obrażają, oburzają lub wprowadzają niepokój w państwie lub Jakiejś grupie społeczeństwa. Takie są wymagania pluralizmu, tolerancji i otwartości na inne poglądy, bez których demokratyczne społeczeństwo nie istnieje. Stanowisko takie wyraził Trybunał m.in. w orzeczeniach: z 17.12.1976r. w sprawie Handyside przeciwko Wielkiej Brytanii, z 26.04.1979r. w sprawie Sudany Times przeciwko Wielkiej Brytanii, z 23.05.199 lr. w sprawie Oberschlik przeciwko Austrii, z 08.07.1986r. w sprawie Lingens przeciwko Austrii, z 26.11.199lr. w sprawie Observer i Guardian przeciwko Wielkiej Brytanii, czy z 23.04.1992r. w sprawie Castells przeciwko Hiszpanii. W innych orzeczeniach Trybunał wskazywał w szczególności, że wolna prasa jest instrumentem umożliwiającym realizację swobodnej debaty publicznej i dyskusji politycznej, a więc elementów stanowiących rdzeń koncepcji demokratycznego społeczeństwa. W związku z tym Trybunał wskazuje, że osoby podejmujące działalność publiczną w sposób nieunikniony, a zarazem świadomy i dobrowolny wystawiają się na kontrolę i reakcję ze strony opinii publicznej i muszą wykazać większy stopień tolerancji nawet wobec szczególnie brutalnych ataków skierowanych przeciwko nim. Tego wymaga w szczególności prawo do otwartej i nieskrępowanej debaty publicznej, stanowiących jedną z podstawowych wartości państwa demokratycznego (przykładowo orzeczenia: z 08.07.1986r. w sprawie Lingens przeciwko Austrii, z 23.04.1992r. w sprawie Castells przeciwko Hiszpanii, z 28.08.1992r. w sprawie Schwabe przeciwko Austrii). Trybunał przyjmuje, iż zgodnie z art. 10 ust. 2 Konwencji istnieją jedynie niewielkie możliwości ograniczenia wypowiedzi politycznych lub debaty w kwestiach stanowiących przedmiot zainteresowania opinii publicznej (przykładowo orzeczenia: z 25.1l.1996r w sprawie Wingrove przeciwko Wielkiej Brytanii (I), z 08.07.1999r. w sprawie Siirek przeciwko Turcji). Miał sąd także na uwadze, że zgodnie z orzecznictwem trybunału okolicznością wyłączającą bezprawność działania dziennikarza jest jego należyta staranność, działanie w dobrej Wlerze, przy czym w takim przypadku nie zachodzi konieczność wykazania przez dziennikarza, że postawione przez niego zarzuty były prawdziwe (przykładowo orzeczenia: z 28.09.1999r. w sprawie Dalban przeciwko Rumunii i z 20.05.1999r. w sprawie Bladet Trompo A/S i Stensaas przeciwko Norwegii). W związku z tym sąd podzielił szeroko opisane w jego pismach procesowych poglądy pozwanego wskazujące na brak konieczności przeprowadzenia przez niego tzw. „dowodu prawdy". Okoliczność ta stanowiła zaś podstawę do oddalenia pozostałych wniosków dowodowych pozwanego, zmierzających do wykazania właśnie prawdziwości twierdzenia pozwanego, jako zbędnych dla postępowania.
W odniesieniu do powyższej kwestii warto wskazać także na uchwałę 7 sędziów Sądu Najwyższego z dnia 18.02.2005r. (III CZP 53/04) w której wskazano, że „prawo do wolności słowa i prawo do ochrony czci (...) mają jednakową rangę i jednakowy jest poziom udzielanej im ochrony. Gdy podnosi się, że prawo do wolności wypowiedzi może w określonych sytuacjach podlegać ograniczeniom ze względu na inne prawa, należy pamiętać, że w konkretnych okolicznościach może zdarzyć się, iż prawo do ochrony czci będzie musiało ustąpić przed innym prawem. W stanie takiej równowagi kolizja pomiędzy prawem do wolności słowa oraz prawem społeczeństwa do informacji, a prawem jednostki do ochrony czci będzie zawsze rozwiązywane w okolicznościach konkretnej sprawy". Dlatego też, zdaniem sądu, w sprawie niniejszej zadaniem Pozwanego nie było wykazanie w sposób bezsporny, że jego Wypowiedź dziennikarska była prawdziwa (zwłaszcza wobec toczącego się sporu historyków na ten temat), ale, że jako dziennikarz dochował należytej staranności w zbieraniu informacji, ich weryfikacji, a także, że oparł się na rzetelnych 2r°dłach. W toku procesu, pozwany wykazał, w ocenie sądu, że warunek spełnił, opierając się na badaniach niezależnych historyków polskich i zagranicznych, wypowiedziach osób publicznych, które mógł uważać za osoby wiarygodne z uwagi na to, że miały bezpośredni dostęp do dokumentów dotyczących omawianej kwestii. Dyskusja zaś w tym zakresie toczyła się od wielu lat (przed i po orzeczeniu Sądu Lustracyjnego), również z udziałem powoda, który także mógł i wypowiadał się w tej kwestii, czasem nawet w sposób prowokacyjny. W dyskusji tej wypowiadało się również wiele innych osób, nie zawsze na korzyść powoda. Powód nie sprzeciwiał się przed sądem analogicznym wypowiedziom innych osób. Pozwany wskazywał w toku procesu na zakres toczącej się dyskusji publicznej w przedmiocie tego czy powód podjął współpracę z SB a jeśli tak to w jakim zakresie. Przywoływał pozwany szereg dokumentów i publikacji w tym zakresie świadczących o istotności tego tematu i społecznym nim zainteresowaniu (k. 50 i nast.) Podnosił, że sam powód nie przeczył w swoich wypowiedziach podjęcia przez niego współpracy fże Służbą Bezpieczeństwa (k. 50 i nast.). Przywoływał wypowiedzi powoda w tym zakresie, wskazując m.in., że powód w swojej książce „Droga Nadziei" (wyd. 1990, s. 66) napisał „I prawdą jest też, że z tego starcia nie wyszedłem zupełnie czysty. Postawili mi warunek: podpis! I wtedy podpisałem". Kolejna wypowiedź powoda opublikowana w gazecie „Nowy Świat" 05.06.1992r. (a datowana 03.06.1992r.) brzmiała „Za pierwszym razem w grudniu 1970r. podpisałem trzy albo cztery dokumenty". Jako trzecią wypowiedź powoda w tym zakresie wskazał pozwany dedykację zamieszczoną w przesłanej E. Gierkowi książce: „Prawdą jest natomiast, że (...) kilkakrotnie przeprowadzano ze mną przesłuchania w Komisariacie i że mnie wyciągnięto tylko w kontekście Politycznym, a nie donosicielstwa. To miało miejsce tylko i łącznie w 197lr. Szybko zorientowałem się, że nie idzie to w odpowiednim kierunku. Zaniechałem wszelkiej dyskusji i działalności. Od 1971 do 1976 nie było żadnych przesłuchań ani kontaktów." Pozwany wykazał omówionymi wyżej dowodami z dokumentów przedstawionych i załączonych do akt sprawy, w tym także przez IPN, zeznaniami własnymi oraz zawnioskowanych świadków, w tym przede wszystkim świadka Sławomira Cenckiewicz, że dochował należytej staranności i rzetelności w zbieraniu informacji na temat współpracy powoda w SB. Wykazał jednocześnie, że jego ustalenia poczynione na podstawie powyższych źródeł informacji uprawniały do przedstawienia przez pozwanego kwestionowanej przez powoda wypowiedzi, która choć kontrowersyjna (i niemożliwa do jednoznacznej oceny w chwili obecnej przez sąd co do jej prawdziwości) znajdowała oparcie w dokumentach oraz wymienionych przez pozwanego osobowych źródłach informacji, które pozwany miał prawo uznawać za wiarygodne z uwagi na ich bezpośredni dostęp do dokumentów źródłowych (w tym również następnie zaginionych), czy z uwagi na autorytet jakim cieszyli się historycy, na których poglądach pozwany się opierał. Jednocześnie pozwany wykazał w toku procesu, że działaniem swoim zmierzał do ochrony uzasadnionego interesu społecznego w postaci prawa społeczeństwa do informacji, prawa do nieskrępowanej dysputy publicznej. Podsumowując, stwierdzić należy, iż Sąd w żadnym razie nie ustalił w niniejszej sprawie aby powód prowadził działalność agenturalną pod pseudonimem TW ps „Bolek". Okoliczność powyższa bowiem sprowadzałaby się do ustalenia przez sąd z mocą jego autorytetu czy miał miejsce określony fakt historyczny, który jest sporny. W tym zakresie sąd orzekający w niniejszej sprawie w pełni podziela cytowane wyżej stanowisko Sądu Najwyższego, stwierdzające, że rolą sądu nie jest ustalenie faktów historycznych, a najwyżej stanu wiedzy historycznej na temat zaistnienia określonego faktu. Sąd uznał jedynie, że pozwany dochował należytej staranności i rzetelności dziennikarskiej i w świetle posiadanych informacji, po dokonaniu weryfikacji ich źródeł, był uprawniony zabrać głos w dyskusji publicznej na temat stanu wiedzy historycznej dotyczącej spornego fragmentu działalności publicznej powoda, działając tym samym w celu ochrony uzasadnionego interesu społecznego w postaci prawa społeczeństwa do informacji, jawności życia publicznego, poznania prawdy o historii najnowszej narodu. Tym samym działanie pozwanego mieści się w granicach wolności prasy, wolności wypowiedzi, gwarantowanej w społeczeństwie demokratycznym i nie może zostać uznane za bezprawne w rozumieniu art. 24 kc. Zdaniem sądu, w przypadku tak dalece posuniętych wątpliwości szeregu autorytetów, istnienia cytowanych w niniejszej sprawie przez pozwanego wypowiedzi samego powoda, wskazujących na podjęcie w jakimś zakresie współpracy z SB, a także istnienie szeregu dokumentów w archiwach państwowych, w tym IPN mogących według historyków zajmujących się ich badaniem świadczyć pośrednio o fakcie współpracy powoda z SB, a jednocześnie znaczenia tego faktu dla poznania współczesnej historii Polski, dobro w postaci prawa powoda do ochrony jego dobrego imienia, czci i honoru, musi ustąpić na rzecz ochrony szerszego interesu społecznego w postaci prawa społeczeństwa do informacji, poszukiwania prawdy historycznej oraz konieczności zapewnienia w związku z tym swobody dyskusji publicznej i politycznej na powyższy temat w oparciu o rzetelne materiały źródłowe.
Orzeczenie powyższe nie oznacza w żadnym razie przyzwolenia sądu na stawianie jakichkolwiek tez na temat działalności publicznej powoda, a stwierdza jedynie, że w konkretnych okolicznościach niniejszej sprawy, w świetle konkretnych Przedstawionych przez pozwanego dowodów, był on uprawniony w rozumieniu art. 12 ustawy prawo prasowe do zaprezentowania tej konkretnej wypowiedzi, ponieważ opierała się ona na zebranych Ze starannością i rzetelnością dziennikarską materiałach. Ta zaś okoliczność wyłącza bezprawność działania pozwanego w niniejszej sprawie i jest przesłanką wyłączającą możliwość uwzględnienia powództwa w świetle art. 24 kc. To mając na uwadze sąd, na mocy art. 24 kc a contrario, orzekł jak w sentencji wyroku, o kosztach orzekając zgodnie z zasadą odpowiedzialności za wynik procesu. Sąd zasądził od powoda na rzecz pozwanego na podstawie art. 98 i 108 § 1 kpc poniesione przez pozwanego koszty sądowe i jednocześnie miał na uwadze, że pozwany postanowieniem z dnia 04.05.2006r. został zwolniony od kosztów sądowych w całości (k. 208), wobec czego nie był obowiązany do uiszczenia tych kosztów poczynając od pierwszego postępowania apelacyjnego, skutkiem czego nie poniósł kosztów sądowych od wniesionych w sprawie apelacji, ponad kwotę opłaty podstawowej. SSO Urszula Malak
Politycy argumentują Dotacje bo politycy to złodzieje No nie da się drodzy państwo skończyć z finansowaniem partii przez budżet . Politycy tak argumentują. Bo jak państwo nie da to da biznesmen. Biznesmen wybierze sobie posła , premiera, w jego interesie będą uchwalali ustawy . Partie muszą z czegoś żyć . Jedna biedna Jakubowska powiedziała , że ona nie jest i nie będzie złodziejem. I dotacji nie potrzebuje Z grzeczności nie wypada z politykami się nie zgodzić . W końcu , kto jak kto ale oni siebie najlepiej znają . Jak mówią ,że bez dotacji posłowie zaczną kraść, czy brać lewą kasę na cmentarzach to należy im wierzyć . Tylko po co takim razie cmentarzyści spotykają się ze swoimi „wyborcami „ po stacjach benzynowych , cmentarzach , kawiarniach i pokojach hotelowych. Może trzeba zwiększyć dotacje dla partii , bo te chyba są niewystarczające , aby ze złodziei zrobić uczciwych posłów. Każdy taki poseł przychodziłby do skarbca sejmowego i mówił o jakiej kwoty przestaje być złodziejem , i zaczyna uchwalać ustawy w interesie Polski a nie cmentarzowych biznesmenów . A tak już poważnie nie zbudujemy społeczeństwa obywatelskiego, w sytuacji, gdy dotacje utrwalają system oligarchiczno wodzowski , w którym wódz i skupiona wokół niego oligarchia dysponuje kilkudziesięcioma milionami złotych. Bo przecież posłowie nie mają nic do gadania na jakie cele te pieniądze mogą być wydane. Za pieniądze podatnika karmi się rzesze w aparatach partyjnych . Dlaczego wyklucza się z dotowania partii ,które uzyskały poniżej 3 procent, albo dlaczego nie finansuje się pojedynczych osób, które osiągnęłyby wysoki wynik w swoim okręgu. Jednych patologii jaką jest słaby i skorumpowany wymiar sprawiedliwości, zmonopolizowane media nie możemy uzupełnia następną , czyli finansowaniem partii budżetu państwa . Partie powinny być finansowane jawnie przez obywateli i jawne powinny być rozchody .Wprowadźmy okręgi jednomandatowe, jednoturowe , bez limitu procentowego w wyborach ogólnokrajowych a zobaczymy jak nasza demokracja rozkwitnie.
Bo w tej chwili aby posłowie nie kradli , okrada się w majestacie prawa obywateli . Argument ,że jeśli ktoś głosuje to tym samych daje parę złotych na partię jest nadużyciem , gdyż co z partiami co uzyskały np. 1 procent głosów. Nie przemawia do mnie, uwłaczający polskiemu Sejmowi argument ,że posłowie to gruncie rzeczy złodzieje, którzy jak im odetniemy dotacje to zaczną kraść i snuć się za gotówką po cmentarzach Marek Mojsiewicz
Polska zgodzi się na blokowanie stron WWW? Prawdopodobnie 3 grudnia Rada Unii Europejskiej będzie pracować nad dyrektywą dotyczącą walki z pedofilią. W jej projekcie proponuje się blokowanie stron internetowych jako środek walki z tym zjawiskiem. To kolejny raz, kiedy pod pretekstem ochrony dzieci proponuje się początek cenzury.
["Walka z pedofilią" najwyraźniej nie dotyczy wysokich urzędników unijnych, którzy bywali na zamkniętych pokazach osławionego już "belgijskiego" degenerata, Żyda Marka Dutroux, na których gwałcił on dzieci, a potem je zabijał. Urzędnikom nie spadł włos z głowy - admin]
Wprowadzanie cenzury internetu pod pozorem walki z pedofilią to już coś w rodzaju politycznej tradycji, znanej w Polsce i w Unii Europejskiej. Obecny rząd próbował wprowadzić blokowanie stron WWW w imię walki z pedofilią przy okazji prac nad ustawą hazardową. Nasi Czytelnicy z pewnością pamiętają pomysł wprowadzenia Rejestru Stron i Usług Niedozwolonych oraz to, że pedofilia była pierwszym wymienianym w rządowych komunikatach celem wprowadzenia rozwiązania.Także na poziomie unijnym słowo „pedofilia” jest kluczem do wprowadzania cenzury sieci. W marcu br. Komisja Europejska zaproponowała szereg rozwiązań przeciwko pedofilii, m.in. zaostrzenie kar. Wśród tych rozwiązań znalazło się także blokowanie stron WWW. Z informacji na stronie Rady UE wynika, że w najbliższy piątek Rada zajmie się projektem dyrektywy dotyczącej walki z pedofilią. Dyrektywa ta przewiduje wprowadzenie we wszystkich państwach członkowskich blokad dostępu użytkowników internetu do stron zawierających pornografię dziecięcą lub „służących do jej rozpowszechnienia”. Oczywiście nikt nie wątpi w to, że z pornografią dziecięcą należy walczyć. Można jednak poważnie wątpić w to, czy rozwiązanie zbliżone do cenzury internetu będzie dobre. Cenzura nie powstrzyma pedofilów i wcale nie przyczyni się do utrudnienia im dostępu do takich materiałów. Jednocześnie jednak zostanie ustalony niebezpieczny (z punktu widzenia demokracji) precedens. Określone naruszenie prawa będzie mogło prowadzić do łatwej blokady konkretnych treści. To otwiera drogę do nadużyć (blokowania niewygodnych stron) albo rozszerzenia prawa na inne rodzaje naruszeń, takich jak choćby naruszenia własności intelektualnej. Skoro blokujemy już pedofilów, to czemu nie piratów? Porównywanie tych różnych naruszeń to nic nowego. Parlament Europejski już zauważył, że blokowanie stron WWW nie jest rozwiązaniem problemu. Polski rząd wycofał się z tego pomysłu, odrzucając Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych. Teraz jednak przedstawiciele Polski będą musieli zabrać głos w tej sprawie na forum europejskim i wcale nie jest pewne, czy znów nie zmienią zdania. Dlatego właśnie przed spotkaniem Rady UE kilka organizacji postanowiło przypomnieć premierowi Tuskowi o tym, co postanowiono w czasie głośnej lutowej debaty z internautami. List do premiera z prośbą o zajęcie krytycznego stanowiska wobec projektu dyrektywy wystosowało kilka organizacji: Fundacja Panoptykon, Fundacja Kidprotect, Stowarzyszenie Internet Society Poland, Fundacja Nowoczesna Polska, Fundacja Wolnego i Otwartego Oprogramowania oraz Związek Pracodawców Branży Internetowej. - Potwory nie znikną, jeśli zamkniemy oczy. Blokowanie stron to nic innego, jak zamykanie oczu (…) Nielegalne treści powinny być usuwane, a nie jedynie ukrywane poprzez tworzenie infrastruktury cenzurującej. Inicjatywa Komisji Europejskiej godzi ponadto we wciąż młodą polską demokrację (…) Osoba z takim życiorysem, jak Pan, z pewnością dobrze wie, że raz stworzona i użyta przez Państwo infrastruktura cenzurująca (w tym wypadku Internet) może być nadużywana i stosowana w innych obszarach, takich jak np. naruszenia praw autorskich, mowa nienawiści i wiele innych. Doświadczenie pokazuje, że rzeczywistym celem wprowadzania mechanizmów filtrowania i blokowania sieci jest z zasady uzyskanie operacyjnej kontroli nad Internetem – czytamy w skierowanym do Premiera liście.
Fundacja Panoptykon zauważa, że polskie władze mają właśnie teraz rzadką możliwość wpłynięcia na kształt prawa europejskiego. Mogą zdecydowanie stanąć w obronie wolności słowa w internecie. Już niebawem przekonamy się, czy tak będzie.
Opracowanie: Marcin Maj
Na podstawie: Rada UE, Fundacja Panoptykon
Za: Dziennik Internautów
Za: Stop Syjonizmowi<
http://www.bibula.com/?p=28943
Jak Komorowscy “załatwili sobie” tytuł hrabiowski i herb Korczak
Nie mogę się dłużej opierać i muszę to potwierdzić: przodkowie Bronisława Komorowskiego wyłudzili od zaborców tytuł hrabiowski na podstawie sfałszowanych dokumentów. Z tym większym żalem to stwierdzam, że B. Komorowski jest patronem założonego przeze mnie Stowarzyszenia Potomków Sejmu Wielkiego, którego jestem marszałkiem. Od jakiegoś czasu eksperci od genealogii szlacheckiej ze Związku Szlachty Polskiej i kręgów zbliżonych (jak p. Feliks J. Grabowski, np. tutaj) naciskali na mnie, bym sprostował informację o pochodzeniu Marszałka Sejmu, kandydata na urząd prezydenta RP, p. Bronisława Komorowskiego. Opierałem się, nie chcąc podejmować tak ważnej decyzji wbrew oficjalnie uznanym opracowaniom. Jest jednak kilka ważnych poszlak by uznać, że wszystkie nadania tytułu hrabiowskiego dla przodków Bronisława Komorowskiego, przez dwory cesarskie (rosyjski i austriacki) opierały się na przesłankach fałszywych. Tak się składa, że nie ma obecnie nikogo, kto byłby uprawniony do anulowania nadania tytułu hrabiowskiego, bo zarówno Rosja, jak i Austria są republikami i nie uznają tych tytułów. Mamy jednak niezależnie kwestię herbu polskiego, który nie wynika z nadania, ale z odwiecznej przynależności rodowej. Sprawy te rozpatrzymy więc osobno. Nowy Almanach Błękitny zmarłego niedawno Sławomira Leitgebera, podaje pod hasłem Komorowski hr. Korczak, piszący się “z Liptowa” i “z Orawy”:
Linia wygasła: Nadanie: Piotr Komorowski mianowany został 1469 przez króla Węgier Macieja Korwina hrabią Liptowa i Orawy. Tytuł był związany jedynie ze sprawowaną funkcją. Po wygaśnięciu jego potomstwa, tytułu “hrabiego na Liptowie i Orawie” zaczął używać brat Piotra Mikołaj i jego potomkowie. Jeden z nich, Jakub (zm. 1781) miał uzyskać 1780 od króla Stanisława Augusta potwierdzenie tytułu hrabiowskiego.
Linia żyjąca: Potwierdzenie: Komorowscy otrzymali uznanie dziedzicznych tytułów hrabiów w Galicji w 1793, 1803 i w Austrii 1894 (dla linii litewskiej).
Linia żyjąca: Potwierdzenie: w Królestwie Polskim 1824, w Rosji 1844 (tylko dla Gałęzi II). Według tejże pozycji, Bronisław Maria Karol hr. Komorowski (ur. 1952) należy do wspomnianej tu Linii Litewskiej i jest potomkiem Piotra Jana Komorowskiego (1838-1905), właściciela dóbr Radkuny, który poślubił w 1863 r. Felicję Komorowską herbu Korczak. Wstępny obraz rzeczywistości jest więc następujący: p. Bronisław Komorowski, jako członek Linii Litewskiej Komorowskich ma potwierdzony dziedziczny tytuł hrabiowski jako potomek brata hrabiego liptowsko-orawskiego Piotra Komorowskiego. Oczywiście – jak wspomniano – hrabia liptowsko-orawski nie był w żadnym sensie dziedzicznym tytułem arystokratycznym, więc tym bardziej bycie potomkiem jego brata w żadnym sensie nie uprawnia do posługiwania się dziedzicznym tytułem hrabiego. Jednak wydaje się, że kancelarie cesarskie potwierdzając tytuł hrabiowski Komorowskich były świadome tej “subtelności” i de facto uznały tenże tytuł ex post jako dziedziczny i tytularny (tzn. taki, który można nosić nawet nie sprawując władzy administracyjnej nad hrabstwem liptowsko-orawskim). Przyjmijmy zatem, że potomkowie Mikołaja Komorowskiego, brata Piotra hrabiego liptowsko-orawskiego, mają obowiązujące prawo do posługiwania się tym tytułem. Czy p. Bronisław Komorowski jest jego męskim potomkiem? Jak wspomniano, linia litewska otrzymała potwierdzenie w Austrii w roku 1894. Szczegóły tego dokumentu opisuje Sławomir Górzyński w pracy “Arystokracja polska w Galicji. Studium heraldyczno-genealogiczne”, DiG, Warszawa 2009. Wśród innych, których tego dotyczyło znajduje się Franz Anton von Liptawa und Orawa Komorowski wraz z rodziną otrzymał tytuł 13 kwietnia 1793. Ów Franciszek Antoni, urodzony 22 grudnia 1723 w Prusach, a zmarły 3 marca 1800 w Szirwytach, to praprapraprapradziadek w linii męskiej znanego nam wszystkim Bronisława Komorowskiego. Miał on być synem Jakub Bartłomieja Komorowskiego urodzonego 5 stycznia 1697 w Laszkach i Antoniny Zofii Pawłowskiej urodzonej 7 marca 1703 w Zaloczu, a wnukiem Michała Komorowskiego i Barbary Łopackiej. Byłoby dobrze, ale… Owa Barbara Łopacka, spokrewniona ze mną na kilka sposobów (np. jej pradziadkiem był stolnik czerski Bartłomiej Grabianka, mój przodek w lini prostej, a jej prapradziadkiem był kasztelan zakroczymski Mikołaj Krzysztof Łopacki, również mój przodek w linii prostej) nie mogła być babcią owego Franciszka Antoniego Komorowskiego. Jej synem był wszak urodzony w 1724 r. kasztelan santocki Jakub Komorowski, który z pewnością nie był tym samym Jakubem Bartłomiejem Komorowskim, urodzonym rzekomo 27 lat wcześniej. Urodzony w 1724 r. kasztelan Jakub Komorowski to teść Szczęsnego Potockiego, ojciec tragicznie zmarłej jego pierwszej żony, słynnej Gertudy Komorowskiej i na pewno nie o niego chodzi. Wyjaśnię też, że cześnik owrucki Michał Komorowski poślubił Barbarę Łopacką w roku 1715, a więc mógł być co najwyżej ojcem Franciszka Antoniego urodzonego w 1723. Swoją drogą nadmienić warto, że kasztelan santocki Jakub Komorowski, istotnie miał syna Franciszka Antoniego, tenże urodził się jednak dopiero w roku 1766 i zmarł bezpotomnie. Adam Boniecki, w uzupełnieniach do XI tomu swojego “Herbarza” cytuje jednak inny dokument, “wywód ze szlachectwa i tytułu hrabiowskiego, dokonany 1805 r., przed Deputacyą Wywodową litewsko-wileńską, przez potomków Franciszka Komorowskiego, strażnika wiłkomierskiego”. Tak, to właśnie ów Franciszek Antoni Komorowski, wspomniany praprapraprapradziadek marszałka Bronisława Komorowskiego. Czy jest możliwe, że choć wywód austriacki z 1894 był sfałszowany, to jednak wywód wileński z roku 1805 jest prawdziwy? Oba prawdziwe być przecież nie mogą, bo podają zupełnie inną genealogię Franciszka Komorowskiego. Do niedawna przyjmowałem, że tak. Potomek kasztelana santockiego Jakuba Komorowskiego, ś.p. Piotr hr. Komorowski, przekazał mi odpis tego wileńskiego wywodu z roku 1805, w którym czytam: “wywodzący się powracają do Najstarszego Syna Stefana Rotmistrza Królewskiego, brata rodzonego Adama, Jana Hrabi Komorowskiego z Myszkowskiej Kasztelanki Bielskiej urodzonego, który jak się powyżej rzekło miał w zamęściu także Komorowską, ale herbu Łabędź y z nią spłodził synów dwóch, Franciszka bezpotomnie zmarłego y Michała Łowczego Buskiego, dziedzica na Susznie y Niestaniewiczach, Męża w działach rycerskich na wielu ekspedycjach wojennych doświadczonego, który z kilku żon, między innemi płci obojej Potomstwem najstarszego zostawił syna Jana = a ten z Zofii Pogańskiej Cześnikówny Sanockiej spłodził dwóch Bartłomiejai Marcina, z których starszy [tj. Bartłomiej] będąc od ojca wyposażonym z Dóbr Ojczystych jak o tym zrzeczna Kwitancyja tego Tranzakcya w roku 1702 nazajutrz po Feście Św-go Wojciecha 25 dnia kwietnia przed Akt Buskiemi dla ojca Jana, syna niegdyś Michałowego Hrabi Komorowskiego uczyniona y zeznaniem osobistym w owych że aktach stwierdzona poświadcza. Sam wkrótce z Korony Polskiej przeniósł się na Litwę w powiat Wiłkomirski, gdzie połączony ślubnym związkiem z Teresą Hektora Dziembowskiego córką Oboźnego wziął po niej w wianie posagowym Dziedziczne Dobra: Rawiszki, Gikanie, Zośnica y Kołpaciszki, a z onych Zośnica i Kołpaciszki sprzedawszy, Rawiszki zaś i Gikanie przy sobie zatrzymał. Był Podczaszym Wiłkomirskim, jakowy Urząd w nagrodę zasług Krajowi Ojczystemu Ojczystemu panującym Monarchom pełnionym, Najjaśniejszy August III-ci Król Polski przywilejem swym 1742 Maja 12 dnia łaskawie mu konferował, z pomienioną Oziembłowską dziewięcioro spłodził potomstwa – synów czterech: Franciszka Strażnika Wiłkomirskiego, Hektora Miecznika także Wiłkomirskiego, Antoniego Starostę Małdyńskiego oraz Józefa w Zakonie Sw. Ignacego Societatis Jesu y córek pięć: Annę w zamęściu Ciecierską, Teresę I voto Szukową, Maryancellę w zamęściu Szemiotową Ciwunową Retowską Księstwa Żmudzkiego, Żmudzkiego Teodorę i Józefatę zakonnicę pierwszą w Konwencie Kowieńskim Sw. Franciszka, drugą w Konwencie Wileńskim Panien Wizytek.” Czy istotnie zatem wspomniany tu Bartłomiej Komorowski pochodził z tej samej rodziny, co Komorowscy herbu Korczak, którzy otrzymali potwierdzenie (wątpliwego) tytułu hrabiowskiego? Wydaje się, że ta druga genealogia też jest fałszywa. Adam Boniecki w swoim “Herbarzu” oryginalnie umieścił tę rodzinę Komorowskich (nazwijmy ją dla wygody “Linią Bronisława”) w rozdziale o Komorowskich herbu Dołęga (ściślej: Dołęga odmienna). Później zamieścił zagadkową erratę, pisząc: “Idąc za wskazówkami podanemi przez pisarzy heraldycznych, o Komorowskich piszących, uważaliśmy, że wszyscy Komorowscy, powiat wiłkomierski zamieszkujący, są h. Dołęga odm. Tymczasem, z przedstawionego nam wywodu ze szlachectwa i tytułu hrabiowskiego, dokonanego 1805 r., przed Deputacyą Wywodową litewsko-wileńską, przez potomków Franciszka Komorowskiego, strażnika wiłkomierskiego, okazuje się, że obok Bartłomieja Komorowskiego h. Dołęga odm., syna Samuela (patrz Tom. X, str. 387), którego właśnie wzięliśmy za ojca Franciszka Komorowskiego, strażnika wiłkomierskiego, żył w tymże czasie, w powiecie wiłkomierskim, inny Bartłomiej h. Korczak, który przeniósł się z województwa bełskiego, w powiat wiłkomierski. Był on synem Jana i Zofii Polańskiej, cześnikówny sanockiej, a wnukiem Michała, o czem poucza nas akt, którym, opuszczając strony rodzinne, zrzekł się 1708 r. w aktach buskich majątku rodzicielskiego, na rzecz wymienionego ojca swego.” Czy istotnie było dwóch Bartłomiejów Komorowskich, jak podaje ów wywód? Wydany pod red. prof. Andrzeja Rachuby spis Urzędnicy Wielkiego Księstwa Litewskiego, tom I, woj. wileńskie XIV-XVIII wiek (DiG, Warszawa 2004) wymienia owego Bartłomieja Komorowskiego, który 12 maja 1742 został nominowany na stanowisko podczaszego wiłkomierskiego z piastowanego wcześniej urzędu skarbnika zakroczymskiego. Niestety, ziemia zakroczymska interesuje mnie bardzo, ze względu m.in. na to, że w owym 1742 roku sędzią ziemskim zakroczymskim był Antoni Radzicki, prapraprapradziadek mojej babci Zofii z Radzickich Minakowskiej. Zarówno ja, jak i moi koledzy, przeglądaliśmy księgi sądowe (grodzkie i ziemskie) zakroczymskie z tego okresu, nie znajdując tam żadnego skarbnika zakroczymskiego Bartłomieja Komorowskiego. Skarbnik ziemski zakroczymski był zresztą bardzo niskim urzędem jak na pana hrabiego Komorowskiego. Nie ma też żadnego powodu, by Komorowscy herbu Korczak tam żyli, chyba że weszli w związki ze wspomnianymi wcześniej Łopackimi i Grabiankami, ale ta genealogia została już przez nas wcześniej odrzucona. Nie udało się znaleźć żadnych wiarygodnych dokumentów, które stwierdzałyby, że istotnie ów Bartłomiej Komorowski przyjechał do powiatu wiłkomierskiego z Korony. Ów Jan, rzekomo żonaty z Zofią Pogańską cześnikówną sanocką, nie jest skądinąd znany. Wydaje się zatem, że wbrew owemu wywodowi Bartłomiej Komorowski, przodek linii Bronisława, istotnie pochodził z Komorowskich herbu Dołęga z powiatu wiłkomierskiego. Najważniejsze jednak, że przyjęcie że Bronisław Komorowski nosi herb Dołęga i nie należy do rodziny hrabiów na Liptowie i Orawie, wyjaśnia bardzo wiele. Spójrzmy, kim był ów wiłkomierzanin (nie zakroczymianin) Bartłomiej K. Był to syn zmarłego w roku 1689 marszałka Trybunału Litewskiego Samuela Komorowskiego i Katarzyny Dunin-Rajeckiej. Wnuk księżniczki Elżbiety Druckiej-Sokolińskiej i jej męża marszałka lidzkiego Teofila Dunin-Rajeckiego. Jego prababcią była Marianna Sapieżanka (z “tych” Sapiehów), córka Mikołaja Sapiehy kuchmistrza wielkiego litewskiego (1548-1611), a pradziadkiem był zmarły w 1655 wojewoda miński Krzysztof Rudomina-Dusiatski. I to ta właśnie genealogia jest dla mnie największym dowodem, że Bronisław Komorowski nie ma herbu Korczak tylko Dołęga odm. – jego wiłkomierscy przodkowie byli rodziną niewątpliwie bogatą i wpływową. Kiedy nadeszły zabory postanowili utwierdzić swoją pozycję i nie mogąc dzierżyć zlikwidowanych już tytułów litewskich, “przyznali się” do rodziny Komorowskich herbu Korczak i ich wątpliwego hrabiostwa liptowsko-orawskiego. Można uznać, że gdyby nie zabory, nie musieliby tego robić. Co – rzecz jasna – wcale nie pozwala na stwierdzenie, że skoro zabory przyszły, to zrobić to musieli. W tę stronę non sequitur. Sam pomysł na “przyklejenie się” do linii hrabiowskiej wziął się jednak już wcześniej: brat Franciszka Antoniego (a właściwie Franciszka, bo drugie imię nadano mu chyba dopiero po śmierci), Antoni Komorowski, był dworzaninem należącego do Korczaków prymasa Adama Komorowskiego i przy elekcji Stanisława Augusta (1764) podpisał się jako jako Antoni z Liptowy i Orawy Komorowski. [Dopisek późniejszy]
Nie miał wątpliwości Seweryn hr. Uruski w swoim herbarzu Rodzina wymienia te osoby explicite w rozdziale “Komorowski h. Dołęga odm.” wiedząc o ich pretensjach, co wyraził słowami: “Bartłomiej, dziedzic Rawiszek, podczaszy wiłkomierski 1734 r., zaślubił Teresę Oziębłowską i z niej pozostawił synów: Franciszka [to przodek m.in. marszałka Bronisława], Hektora, miecznika wiłkomierskiego 1761 r., Józefa, Jezuitę, i Antoniego, starostę meldyńskiego, podstolego 1766 r., a ostatnio 1781 r. wojskiego wiłkomierskiego, żonatego z Agnieszką Morykoniówną, który w 1764 r. podpisał elekcyę z pow. wiłkomierskim, pisząc się dowolnie z Liptowa i Orawy.” [S. Uruski, Rodzina, t. VII, s. 138] Co istotne, tom ten został opublikowany w roku 1910, a więc już po publikacji Bonieckiego i 16 lat po uzyskaniu przez tę linię potwierdzenia tytułu hrabiowskiego w Austrii… [Dopisek późniejszy]
Zwrócono mi uwagę, że kilka tygodni temu informacja o pochodzeniu B. Komorowskiego od średniowiecznych hrabiów Korczak-Komorowskich zniknęła ze strony http://www.bronislawkomorowski.pl/moja-rodzina.html . Nie zauważyłem wcześniej tej zmiany tym bardziej że kilka dni temu (z datą 15 czerwca 2010) ukazał się w tygodniku “Polityka” artykuł o tytule jednoznacznym: Kandydat herbu Korczak.
dr Marek Jerzy Minakowski
http://wzzw.wordpress.com/2010/06/29/jak-komorowscy-zalatwili-sobie-tytul-hrabiowski-i-herb-korczak/
Płk. Aleksander Lichocki – ostatni szef Zarządu I Szefostwa WSW, absolwent moskiewskich kursów GRU. Po zlikwidowaniu WSW, za zgodą Bronisława Komorowskiego przeniesiony do rezerwy kadrowej nowo powstałych Wojskowych Służb Informacyjnych. W 1991 r. w randze pułkownika i już na etacie generalskim odszedł z wojska. Powodem było rozpoczęcie prac tzw. komisji Okrzesika – sejmowej podkomisji ds. zbadania działalności byłej WSW, której raport wykazał nieprawidłowości i przestępstwa, mające miejsce w WSW. W latach 80. zajmował się prześladowaniem opozycji niepodległościowej i Kościoła. Na początku lat 90. brał udział w inwigilacji prawicy. Przyjaciel Edwarda Mazura, oskarżonego o zlecenie zabójstwa gen. Marka Papały. Wieloletni znajomy Bronisława Komorowskiego. Do 2005 r. Lichocki pracował w Agencji Mienia Wojskowego. Gdy w roku 2004 syn Komorowskiego został potrącony przez samochód jednego z najbogatszych Polaków, jadący w obstawie dwóch lancii BOR z pokazu Ferrari w hotelu Victoria, o fakcie tym poinformował dziennikarza Superexpresu Leszka Misiaka właśnie Aleksander Lichocki, przedstawiając się jako rzecznik i znajomy marszałka. Syn Komorowskiego został wówczas ciężko ranny. Według Lichockiego śledztwo tuszowano, a nagranie z monitoringu skrzyżowania ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, gdzie doszło do wypadku urywa się tuż przed zdarzeniem. Sprawa nigdy nie znalazła finału w sądzie. Pułkownik Aleksander Lichocki, przedstawiający się jako lobbysta, był człowiekiem znanym w sejmie III i IV kadencji.
Oskarżony w związku z aferą marszałkową.
Płk Lucjan Jaworski – były szef Zarządu WSW WOPK awansowany przez Komorowskiego w roku 1991 na stanowisko szefa Kontrwywiadu Wojskowego. W latach 80. płk. Jaworski, odznaczał się szczególną gorliwością w zwalczaniu opozycji, niszczył prasę podziemną, rozpracowując m.in. „Wiadomości”, ”Głos Wolny”, ˝Tygodnik Wojenny˝, „Nową” czy „Robotnika”. Ścigał współpracujących z opozycją filmowców, rozpracowywał Ryszarda Bugaja, tropił „obce pochodzenie” członków opozycji, zakładał podsłuchy, werbował agenturę. To na skutek jego działań w więzieniu znalazła się min. Hanna Rozwadowska, kierująca logistyką „Wiadomości”. Po nominacji na szefa KW, Jaworski w latach 1991-93 prowadził działania operacyjne, skierowane przeciwko środowiskom opozycji niepodległościowej oraz przeciwko rządowi Jana Olszewskiego. Nadzorował również SOR „Szpak” – dotyczącą rozpracowania Radosława Sikorskiego.
Płk Leszek Tobiasz – przyjęty przez wiceministra ON Komorowskiego do kontrwywiadu WSI . Przyjaciel płk Lucjana Jaworskiego. W latach 80. zajmował się prześladowaniem opozycji niepodległościowej, po roku 1990 penetrowaniem środowiska dziennikarskiego i Kościóła. Z teczki Nadzoru Szczególnego Kryptonim „Anioł”, dotyczącej przygotowania i pozyskania materiałów mających na celu skompromitowanie abp. Juliusza Paetza wynika, że oficerem odpowiedzialnym za tę robotę był Leszek Tobiasz. Teczkę założono 28 lutego 2002 roku. Nielegalną działalnością Tobiasza zajmowała się Komisja Weryfikacyjna WSI, badał ją też Wojciech Sumliński. Główny bohater afery marszałkowej.
Gen. Józef Buczyński – jeden z najbliższych współpracowników Komorowskiego, mianowany szefem kadr MON. Przez wiele lat gen.Buczyński był attache wojskowym przy Ambasadzie RP w Chinach, a następnie Komendantem Akademii Obrony Narodowej. O Buczyńskim pisano w roku 2001, że dzięki protekcji Komorowskiego nabył 140-metrowe mieszkanie przy ulicy Nowolipki w Warszawie należące do wojska, płacąc jedynie 5 proc jego wartości (rynkowa wartość wynosiła ok. 210 000 dolarów). Jak wynika z zeznań Komorowskiego, złożonych przed prokuratorem w dniu 24 lipca 2008 roku, to gen. Buczyński wprowadził do niego płk Lichockiego, po ustaleniu, co ma być tematem rozmowy z Komorowskim. Według niektórych mediów gen. Józef Buczyński, działając w imieniu Bronisława Komorowskiego spotykał się z byłymi oficerami WSI sprawie uzyskania wglądu do aneksu.
Gen. Adam Tylus – były wiceszef Inspektoratu Techniki Sił Zbrojnych, doradca w gabinecie politycznym ministra MON Komorowskiego. Na początku lat 90. Departament Wychowania MON, podległy wiceministrowi Komorowskiemu wynajął część budynku przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie na salon sprzedaży mercedesów Sobiesławowi Zasadzie. Po tym fakcie , MON zakupiło mercedesy do armii. Transakcję dotyczącą dostaw mercedesów nadzorował w MON gen. Adam Tylus. Po otrzymaniu szlifów generalskich Tylus odszedł z wojska i został dyrektorem biura obsługi zamówień publicznych i specjalnych w firmie Sobiesław Zasada Centrum S.A.. Firma ta która współpracowała z Fundacją Pro Civili. W dokumentach informacyjnych Fundacji „Pro Civili” z 1998 roku, podpisanych przez Krzysztofa Werelicha wymienia się wśród dostawców różnych towarów firmy Sobiesław Zasada Centrum SA., Volvo Poland i Pati Soft sp. z o.o., a wśród „odbiorców strategicznych” Ministerstwo Obrony Narodowej. Następnie Tylus został zastępcą prezesa firmy Ster-Projekt i Ster-Projekt Technologie C4I, zajmującej się projektowaniem i wdrażaniem systemów dowodzenia i kierowania, przeznaczonych dla wojska. Jednocześnie był stałym doradcą sejmowej Komisji Obrony Narodowej, której przewodniczył Bronisław Komorowski. Jak informowała prasa „zdaniem Bronisława Komorowskiego, przewodniczącego komisji, regulamin Sejmu nie zabrania być doradcą osobie, która zasiada w zarządzie firmy, oferującej wojsku sprzęt i usługi.”
Gen. Bogusław Smólski – radca w gabinecie ministra ON Komorowskiego. W latach 90. Smólski został zdymisjonowany z MON, z powodu raportu NIK, w którym negatywnie oceniono rolę generała w czasach gdy był dyrektorem departamentu rozwoju i wdrożeń MON. Zarzuty dotyczyły realizacji programu HUZAR i zakupu rakiety NDT. Wkrótce potem minister ON Onyszkiewicz awansował go na stanowisko radcy ministra. Od 2003 r. do 2007 r Smólski był rektorem WAT. Sporządzony w 2007 roku Raport NIK – „Informacja o wynikach kontroli organizacji i funkcjonowania akademii wojskowych i wyższych szkół oficerskich ze szczególnym uwzględnieniem gospodarki finansowej i mienia uczelni oraz struktury zatrudnienia w latach 2005 – 2007” wymienia generała jako osobę odpowiedzialną za liczne nieprawidłowości w funkcjonowaniu uczelni. M.in. „NIK negatywnie oceniła gospodarowanie przez WAT gruntami, niezwiązanymi z przedmiotem jej działalności statutowej. Zwłoka w uregulowaniu zasad użytkowania tego obszaru gruntu o łącznej powierzchni 10,54 ha (ogródki działkowe, grunty pod garaże), stanowi realne zagrożenie utraty przez Uczelnię majątku o wartości blisko 58 mln zł”. W lutym 2007 r. Smólski pełnomocnikiem ministra ON ds. reformy szkolnictwa wojskowego. Od lipca 2007 r. gen. Smólski jest dyrektorem Narodowego Centrum Badań i Rozwoju.
Krzysztof Bucholski - były wiceprezes Agencji Mienia Wojskowego, aresztowany w lutym 2007 roku pod zarzutem korupcji. W sprawie zatrzymano 17 osób: urzędników AMW, w tym Bucholskiego, oraz przedsiębiorców. Wszyscy otrzymali zarzut udziału w zorganizowanej grupie przestępczej, a Bucholski ponadto o jej kierowanie.
Bucholski przez wiele lat był członkiem PO, a wcześniej Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Współpracował blisko z Bronisławem Komorowskim. Nie tylko politycznie. Komorowski jest prezesem Ligi Rzecznej i Morskiej. Bucholski był też członkiem Ligi. W roku 2001 Bucholski był szefem kampanii parlamentarnej Komorowskiego. Karierę młodego działacza przerwała sprawa sprzedaży gruntów Wojskowego Instytutu Medycznego. O aferze, związanej z wyprowadzeniem przez byłych ministrów MON Onyszkiewicza i Komorowskiego, atrakcyjnego gruntu z terenu Wojskowego Instytutu Medycznego w Warszawie, do firmy Lilianny Wejchert (byłej żony współwłaściciela ITI) obszernie informowała prasa. W 2007 roku „Gazeta Polska” pisała: „w wyprowadzeniu gruntu do Euro-Medicalu brał udział jego[Komorowskiego] zaufany człowiek, wieloletni pracownik Agencji Mienia Wojskowego Krzysztof B. – szef kampanii Komorowskiego do parlamentu w 2001. Według dokumentów, do których dotarła „GP”, B. przejmował w imieniu AMW działkę przy ul. Szaserów w Warszawie od Stołecznego Zarządu Infrastruktury MON. Kilkanaście dni temu B. został aresztowany przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego pod zarzutem korupcji oraz działania w zorganizowanej grupie przestępczej. Zarzucanych czynów miał się dopuścić właśnie podczas pracy w Agencji Mienia Wojskowego, gdzie pełnił funkcję szefa oddziału warszawskiego AMW, a potem wiceprezesa agencji.”
Płk Henryk Demiańczuk – były logistyk w 3. Warszawskiej Brygadzie Rakietowej. W 2002 r., po 26 latach służby, Demiańczuk odszedł z wojska oskarżony przez prokuraturę wojskową o korupcję, jaka miała miejsce w jednostce wojskowej na Bemowie. Z poręczenia posła Komorowskiego został dyrektorem terenowego oddziału Agencji Mienia Wojskowego w Warszawie. W lutym 2008 roku „Rzeczpospolita” informowała, iż dotarła do pisma, jakie w styczniu 2007 roku ówczesny szef Kancelarii Prezydenta Aleksander Szczygło wysłał do Radosława Sikorskiego, szefa MON. Powodem korespondencji był anonim sugerujący przestępczą działalność płk. Henryka D., szefa warszawskiego oddziału AMW, który kilka tygodni później stał się jednym z podejrzanych. W piśmie pojawia się też informacja, że Henryk D. znalazł pracę – „z poręczenia pana posła Komorowskiego z PO, pan Bucholski też z PO”. Sikorski nie zdążył odpisać, bo kilka dni później jego miejsce zajął Szczygło, a dwa tygodnie później Bucholski został aresztowany.
Major Jerzy Smoliński – do 2001 r. major Smoliński pełnił obowiązki rzecznika prasowego komendanta Wyższej Szkoły Oficerskiej w Poznaniu, skąd został powołany na zastępcę dyrektora Biura Prasy i Informacji MON i stał się rzecznikiem ówczesnego ministra Komorowskiego. Po odejściu Komorowskiego z MON, Smoliński pracował na stanowisku zastępcy dyrektora ds programowych ośrodka TVP 3 w Poznaniu, by tuż po wygranych przez PO wyborach 2007 roku powrócić na stanowisko rzecznika prasowego marszałka Komorowskiego.
Major Smoliński udziela się też społecznie i działa np. w Stowarzyszeniu Współpracy Polska-Wschód, jako przedstawiciel Klubu Absolwentów Uczelni Zagranicznych.To stowarzyszenie, w którego władzach zasiada m.in. Longin Pastusiak, służy : „Budowaniu i rozwijaniu dobrosąsiedzkich stosunków, przyjaźni i współpracy między społeczeństwami polski i państwami za wschodnią granicą.” i zajmuje się takimi inicjatywami jak organizowaniem spotkań z „ konsulem Handlowym Ambasady Socjalistycznej Republiki Wietnamu – Nguyen Van Thiem oraz Prezesem firmy ASG-P – dr Hoang Manh Hue.”lub organizowaniem seminarium „Nowe możliwości białorusko-polskiej współpracy gospodarczej” .
Smoliński dał się ostatnio poznać, gdy wspólnie z Waldemarem Strzałkowskim składał wieniec na grobie Anny Walentynowicz, w imieniu Komorowskiego. Jak informował portalpomorza.pl „Panowie musieli uważać, aby nie stracić równowagi i nie wpaść. Jeden z nich był wyraźnie „zmęczony”. Natychmiast zameldowali komórką marszałkowi, że zadanie wykonane i wieniec jest na miejscu. Jeden z nich mówił bełkotliwym głosem i cuchnęło od niego alkoholem”.
Płk. Zdzisław Kurzyński – były pracownik Departamentu Stosunków Społecznych MON – współpracownik sejmowy marszałka Komorowskiego.
Gen. Paweł Nowak – W roku 2001, po zdymisjonowaniu Romualda Szeremietiewa, posadę stracił płk Janusz Zwoliński, dyrektor Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych MON, któremu bezpośrednio podlegała kontrola nad przetargami. Zastąpił go protegowany Komorowskiego, wówczas płk Paweł Nowak. Choć wcześniej Komorowski nie chciał wyrazić zgody na podjęcie procedury przetargowej, zrobił to natychmiast po odwołaniu Szeremietiewa. Przetarg na KTO był kontynuowany. W październiku 2001 roku ministrem obrony w rządzie SLD został Jerzy Szmajdziński. Mimo zmiany rządu i szefa MON, na stanowiskach pozostali ludzie Komorowskiego, związani z przetargiem. To płk. Paweł Nowak dokonał wyboru i zakupu transportera kołowego Patria i rakiety przeciwpancernej. Decydujący wpływ na wybór Patrii miała Komisja Przetargowa MON, powołana jeszcze w sierpniu 2001 r. decyzją min. Komorowskiego. Przewodniczącym komisji był płk Paweł Nowak, zastępcą gen. Krzysztof Karboński. Obserwatorami – Bronisław Komorowski i Zbigniew Zaborowski z sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Już jako generał Nowak został szefem departamentu zamówień MON. W 2004 r. oskarżono Nowaka (już po jego odejściu z departamentu) i jego podwładnych o spowodowanie niemal 10 mln zł szkody, w związku z tzw. „aferą bakszyszową”. Sąd Okręgowy uniewinnił wszystkich podsądnych, nie dopatrując się w ich działaniach przestępstwa. W roku 2007 Sąd Najwyższy uchylił wyrok uniewinniający Nowaka z zarzutów w sprawie nieprawidłowości przy realizacji umowy na pociski przeciwpancerne dla polskiej armii. Gen. Nowak ma też zarzuty w śledztwie w sprawie nieprawidłowości przy zakupie kołowego transportera opancerzonego. Wojskowa prokuratura zarzuciła mu niedopełnienie obowiązków lub przekroczenie uprawnień, za co grozi do 10 lat więzienia.
Aleksander Ścios, http://cogito.salon24.pl/175471,wszyscy-ludzie-bronislawa-k