Nasz brat, który powrócił ze Wschodu...
Dwudziestojednoletni Belg spacerował ulicami, kiedy zainteresował go afisz z twarzą hinduskiego guru. Niżej był napis "Medytacja transcendentalna". "Dlaczego nie?" - pomyślał Jacques.
Zdobył zaproszenie na wstępny kurs. Tam z wielkim zainteresowaniem wysłuchiwał wykładów na temat techniki medytacji, która miała mu dać dostęp do wnętrza samego siebie. W niedługim czasie poddał się inicjacji w ramach tej techniki. Zgodnie z zaleceniami miał ją ćwiczyć dwa razy dziennie po dwadzieścia minut. Verlinde byt jednak ambitnym uczniem i już od samego początku zwiększył dawkę ćwiczeń.
W tym czasie prowadził badania naukowe w CNRS, instytucji, która stanowi francuski odpowiednik Polskiej Akademii Nauk. Stał się specjalistą w dziedzinie chemii nuklearnej. Kończył doktorat z nauk ścisłych, a dokładnie z fizyki.
Należałem do słynnego ruchu kontestacyjnego, który był przeciwny wszystkim instytucjom, dlatego nie szukałem Boga w starej instytucji, jaką jest Kościół. Zgodnie z tendencją, która była obecna w tym momencie w naszej kulturze, zwróciłem się w stronę Wschodu.
Dyrektor CNRS, który zauważył duchowe poszukiwania, poradził swojemu pracownikowi, aby wziął miesięczny urlop i zastanowił się nad wszystkim. Verlinde skorzystał.
Pojechał na spotkanie ze stawnym guru z afisza, który kazał mu jeszcze zwiększyć czas przeznaczony na medytacje, aby lepiej zgłębić technikę. Kilka miesięcy później został instruktorem medytacji. Pozostał w Europie jeszcze przez pewien okres, dzieląc czas między pracę w laboratorium i nauczanie ludzi, którzy, podobnie jak on kiedyś, chcieli poznać technikę medytacji.
Później wycofał się z pracy w laboratorium i poszukiwań naukowych, aby dołączyć do guru w Indiach. Tam został otoczony przyjaźnią. Guru pozwolił mu nawet na bycie Brahmacharia (w Indiach są dwie duże gałęzie zakonne: Sanasies i Brahmacharias). Dodatkowo został przyjęty w poczet najbliższych uczniów guru.
Przebywał razem z innymi mnichami w aśramach w Himalajach. Tam, gdzie dotarło niewielu Europejczyków. Pogłębiał swoją znajomość filozofii orientalnej, jak i wszystkich technik, które tamte religie mu proponowały. Verlinde, przyjmując wszystkie zasady religii wschodniej, poddał się bardzo rygorystycznemu życiu, praktykując nieustanną medytację oraz yogę.
Bardzo dużo medytowałem, nawet przez całe tygodnie, prawie 24 godziny na dobę, sen i posiłki byty ograniczone do minimum, jedynie po to, aby przeżyć - twierdzi.
Ale już wówczas, w Indiach, kilkakrotnie podczas medytacji widział twarz płaczącej kobiety. Nie wiedział, kim jest ta przepiękna Pani.
"Gdy trwałem w praktykowaniu technik medytacyjnych w świątyni w Tybecie, w momencie, w którym tego absolutnie nie oczekiwałem, wielokrotnie pojawiała się przede mną twarz kobiety, która była bardzo piękna, ale jej oblicze nosiło na sobie oznaki cierpienia. Patrzyła na mnie płacząc i jednocześnie z prośbą w oczach, a ja byłem wstrząśnięty tym widokiem. Za każdym razem, kiedy pytałem: "Kim jesteś?"; ona znikała.
Jak bardzo byłem wzruszony, kiedy po raz pierwszy przyjechałem tu, do stóp ikony Pani Jasnogórskiej, i rozpoznałem w tym Obrazie twarz tamtej kobiety. To Maryja płakała nad swoim dzieckiem, które się oddalało.
Verlinde żyjąc u boku guru myślał, że resztę życia poświęci mistyce hinduizmu... Pewnego dnia do guru przyjechał gość z Francji. Nic by nie było w tym dziwnego, gdyby nie pytanie, które zadano wówczas Verlinde. Nieznajomy całkiem niewinnie zagadnął:
- Przecież w dzieciństwie byłeś chrześcijaninem, a więc masz wychowanie chrześcijańskie.
- Tak - odpowiedział Jacques.
- To kim jest dla ciebie dzisiaj Jezus? zapytał przybysz.
Verlinde nie odpowiedział na pytanie.
Oddalił się. Starał się o wszystkim zapomnieć, ale od tego dnia imię Jezusa towarzyszyło mu już do końca.
Wieczorem kładąc się spać pomyślałem: "Do rana o wszystkim zapomnę!" Jednak czułem, że moje dotychczasowe życie zostało całkowicie wstrząśnięte.
- Nie było to łatwe, jednak Bóg pomógł mi, abym w ciągu 24 godzin opuścił aśramę i mógł powrócić do Europy. Poprosiłem guru o możliwość opuszczenia go. Zaufał mi i pozwolił pojechać, wysyłając samochód i szofera, aby mnie odwieziono na lotnisko. l tak znalazłem się po 4 latach w Europie z jedną walizką i z całym moim życiem do odbudowania w Jezusie - dodaje.
Jacques Verlinde wrócił na stary kontynent, aby odnaleźć Boga, ale swe pierwsze kroki skierował do grup ezoterycznych.
- Szybko zorientowali się, że mam jakąś moc. Tę moc nazywano darem bożym. Poproszono mnie, abym podzielił się nią z innymi w imię miłości do Ewangelii. Byłem tym roztrzęsiony, tym bardziej, że sam nie wiedziałem, iż posiadam jakieś "dary boże", które zostały we mnie odkryte, m.in. moc promieniowania, nazywana radiestezją, co pozwalało wykrywać choroby.
Dano mi do ręki wahadełko. Zaskoczył mnie rezultat. Bardzo szybko zorientowałem się, że nie muszę mieć bezpośredniego kontaktu z osobą badaną, że także bez wahadełka jestem w stanie wykryć chorobę. Wystarczyło mi spokojne popatrzenie na osobę, aby móc powiedzieć, co jej dolega. Stwierdzono również, że gdy dotykam ręki chorego, aby postawić diagnozę, dana osoba czuje się lepiej. Stąd też stwierdzono, że mam dar uzdrawiania.
Wciąż popychano mnie do praktykowania tych "darów", do używania ich w celu uzdrawiania innych, bo przecież Jezus uzdrawiał, a więc nie ma powodu, aby ci, którzy do Niego należą, nie mogli robić tego samego - wspomina Verlinde.
Cały czas w trakcie swojej nowej działalności Jacques próbował nawracać się. Codziennie uczęszczał na Eucharystię, od czasu do czasu adorował Najświętszy Sakrament i modlił się za wstawiennictwem Maryi oraz odmawiał różaniec. Równocześnie oddawał się praktykom okultystycznym, nie dostrzegając, że kłóci się to z nauką katolicką.
Jacques Verlinde skorzystał z pomocy duchów, stosował pismo automatyczne. Okultyzm praktykował przez kolejne trzy lata swojego życia.
Pewnego dnia, podczas Eucharystii w Paryżu, w trakcie przeistoczenia poczuł chęć do rzucania bluźnierstw.
Wystraszyłem się i poczułem zmieszanie, przecież chciałem pozostać wierny Jezusowi i Ewangelii, a tutaj chęć rzucania obelg - wspomina Verlinde. - Pytałem siebie: "Skąd to wszystko pochodzi, kto za mnie mówi?"
Po Mszy Jacques udał się do zakrystii i opowiedział wszystko księdzu, który celebrował Eucharystię.
- Wcale mnie to nie dziwi - usłyszał w odpowiedzi.
- Łatwo księdzu powiedzieć: "Nie dziwi mnie to" - skomentował Verlinde.
- Nie. Dlatego, że jestem egzorcystą dodał kapłan.
Wspólnie z duchownym zaczęli się modlić. Verlinde został poddany egzorcyzmom. Dziś ojciec Joseph - Marie nie lubi zbyt dużo mówić o tym etapie swojego życia.
- Nie chciałbym wchodzić w detale. Myślę, że wśród etapów, jakie przeżyłem, ten był najtrudniejszy, najbardziej poniżający. Zapewniam, że trudno jest sobie wyobrazić to, co się przeżywa w podobnych chwilach. Jednak mimo wszystko jestem wdzięczny Panu, że mogłem tego doświadczyć. Był to czas łaski. Chrystus pozwolił mi na wewnętrzne uczestniczenie w walce światłości z ciemnościami - mówi.
W jego intencji modliło się kilkadziesiąt wspólnot w Europie. Ostateczne wyzwolenie przyszło przez modlitwę uzdrawiającą, wyzwalającą - w belgijskiej miejscowości Bruges, w małej wspólnocie Ojców Karmelitanów, którzy służyli modlitwą wszystkim duchowo uwikłanym.
W niedługim czasie Verlinde wstąpił do seminarium duchownego w Rzymie, gdzie w 1983 roku otrzymał święcenia kapłańskie. Uzyskawszy doktorat z filozofii w Louvain, zaczął prowadzić wykłady na Uniwersytecie Katolickim w Lyonie. Otrzymał również stanowisko wykładowcy w Międzynarodowym Seminarium Duchownym w Ars.
Pojechałem na Wschód, aby spróbować odnaleźć moją drogę duchową. Spotkałem tam boskość, ale nie spotkałem Boga (...). Byłem głęboko chory w moim duchu, duszy i ciele. We wszystkich wymiarach mojego bytu byłem zraniony i chory na skutek wszystkich moich zbłądzeń. Pan mnie uzdrowił i wskrzesił, i myślę, że teraz wymaga ode mnie, abym był świadkiem i kanałem tego miłosierdzia, z którego sam skorzystałem - powiedział ojciec Joseph Marie Verlinde podczas jednego ze spotkań modlitewnych