289

Andrzej Gwiazda o orderach Komorowskiego Decyzja Komorowskiego jest afirmacją poglądów i profilu politycznego prezydenta. Jest wyraźnym sygnałem powrotu do PRL, czyli kontynuacji haseł z lat 89/90: „pierwszy milion trzeba ukraść” oraz „zabrać biednym, aby dać bogatym”. Wszyscy kandydaci do orderu w realizacji tych haseł mają niezaprzeczalne zasługi. W piątek 5 listopada 2010 r. na pasku informacyjnym telewizora przeczytałem, że prezydent RP postanowił nadać ordery Orła Białego: A. Michnikowi,  bp Orszulikowi, J. K. Bieleckiemu i A. Hallowi. Usiadłem i napisałem rezygnację z członkowstwa Kapituły Orderu Orła Białego. Zakleiłem kopertę i wyruszyłem na pocztę. Pod drzwiami bloku już czekały ekipy telewizji. Odmówiłem podania treści pisma, gdyż nie chciałem stawiać prezydenta w sytuacji takiej, w jakiej on mnie postawił, tzn. aby dowiadywał się z telewizji o treści wysłanego pisma. Cały dzień spędziłem przed obiektywem kamery lub ze słuchawką przy uchu. Od rana wywiady. “Czy pan został poinformowany?” “Czy pan prezydent zasięgał pana opinii?” “Czy pan wiedział?” Oczywiście wszechpotężna plotka, bez trudności pokonująca przepaść między PiS-em a PO, znacznie wcześniej posądzała prezydenta o ten niecny zamiar. Lecz słuchać plotek a wiedzieć to zupełnie różne rzeczy. Tak różne jak magiel i pałac prezydencki. A po wysłaniu rezygnacji (listem poleconym, priorytetem): “Dlaczego złożył pan rezygnację?” Uważam, że podjęcie takiej decyzji bez powiadomienia było próbą wymuszenia mojej rezygnacji. Po grudniu 1970 r. do naszych partyjnych kolegów na politechnice zwracaliśmy się per „udziałowiec”. Uważaliśmy, że na rękach każdego z nich, choć nikt ich o zgodę nie pytał, znajduje się kropelka krwi przelanej z rozkazu ich partyjnych szefów. Pozostając w kapitule, w oczach społeczeństwa byłbym „udziałowcem” decyzji, na które nie miałbym wpływu. Zaskoczony tą decyzją byłem przez moment. Ta decyzja ma charakter wybitnie polityczny. Jest afirmacją poglądów i profilu politycznego prezydenta. Jest wyraźnym sygnałem powrotu do PRL, czyli kontynuacji haseł z lat 89/90: „pierwszy milion trzeba ukraść” oraz „zabrać biednym, aby dać bogatym”. Wszyscy kandydaci do orderu w realizacji tych haseł mają niezaprzeczalne zasługi. Dlatego właśnie na pytanie „A gdyby pan prezydent pana zapytał?” – moja odpowiedź byłaby “4 x nie”. Weźmy na warsztat A. Michnika: W 1989 r. Michnik i s-ka został wpuszczony do tajnych archiwów SB i mógł tam wykonywać pewne czynności. Dlatego nie mogę podać pewnych informacji (przeciek bowiem pokonuje przepaść dzielącą opozycję i specsłużby), gdyż teraz w archiwach nie znajdę potwierdzenia. Takiego zaufania nie doświadczyli ani członkowie KC PZPR, ani nawet pułkownicy czy generałowie SB. Wszystkie ich „wglądy” w akta były rejestrowane i wymagały rejestrowanej zgody. Następnie Michnik nakazał: „Odpieprzcie się od generała” i w ramach wielkiej promocji obwoził Jaruzelskiego, teraz już „Wojtka”, po salonach Europy. Nie wypomnę Michnikowi, że tak samo promował A. Kwaśniewskiego, gdyż Naród dwukrotnie w głosowaniu przyznał mu rację. Prezydent Komorowski, uzasadniając swą decyzję, powołał się na uczestnictwo kandydatów do orderów w obradach „okrągłego stołu”. Wróćmy zatem do Michnika. Gen. Kiszczak w wywiadzie dla “Newsweeka” podał, że wierchuszka PZPR nie zgadzała się na udział Michnika i Kuronia w „okrągłym stole” – teraz cytuję: „ … bo oni kiedyś zostali uznani za wrogów, a potem już tylko dokładano, ale nikt nie czytał akt. A ja akta przeczytałem i się zgodziłem…” Tego, co Kiszczak w aktach wyczytał, już w aktach nie znajdziemy. Pomińmy to, ważniejsza jest informacja, że to gen. Kiszczak decydował, kto może przy „stole” obradować. Wynika z tego konstruktywna sugestia dla prezydenta Komorowskiego, by ramach taniego państwa, zamiast nagradzać wszystkich uczestników „okrągłego stołu”, uhonorował orderem gen. Cz. Kiszczaka. J. K. Bielecki dostaje order, bo był premierem. Za czasów jego urzędowania był okres, gdy co dzień kilka tysięcy ludzi traciło pracę, fabryki były sprzedawane za grosze w tempie ekspresowym, banki prywatne „dofinansowywano” z budżetu, gdy udzieliły kolesiom „niespłacalnych” kredytów. Bp Orszulik całą swa karierę był w ścisłym kontakcie między Kościołem a „władzą”. Wielu sądzi, że był bliżej organów władzy niż Kościoła. A. Hall, przywódca Ruchu Młodej Polski, a więc kolega z gdańskiej opozycji. W podziemnym „Bratniaku” RMP ogłosił, że celem ich działania jest przygotowanie kadry, która będzie rządzić Polską po upadku komuny. W 1978 r. zdumiało mnie to. Ci chłopcy mieli wtedy po 20 lat. Wobec WZZ wysunęli żądanie, byśmy się poddali bieżącej kontroli RMP, czy pod pozorem Wolnych Związków Zawodowych nie prowadzimy działalności politycznej. Bo do polityki tylko oni są wyznaczeni. Było to tak absurdalne, że nawet nie spytaliśmy, kto ich wyznaczył. „Upadła” komuna i słowo stało się ciałem, Młodopolacy do dzisiaj zasiadają na urzędach. Dziś mamy bezsporne dowody, że przygotowania do odrzucenia bolszewickiego systemu zaczęły się wcześniej niż jawna opozycja. Część tej opozycji była wtajemniczona w tajne plany i miała za zadanie pomóc przeprowadzić proces zmian zgodnie z interesem aparatu. Za tę pomoc obiecano im udział w przyszłych beneficjach. Zacytuję pewien fragment rozmowy werbunkowej: „Dostaniecie czasami w mordę, ale to się wam opłaci”. Gdyby ta rola części „opozycji” została ujawniona i poddana ocenie opinii publicznej, gdyby przez 20 lat wspólpracownicy pieriestrojki nie obrażali i wyszydzali tych, co stanęli do walki z systemem bez gwarancji i wsparcia ze strony jego służb, być może możliwa byłaby dyskusja. I gdyby taki właśnie sposób transformacji nie zdegradował Polski z 10. miejsca w rankingu przemysłowych potęg do miejsca 56. Andrzej Gwiazda

Krzyż przeniesiony do kościoła świętej Anny. Potajemnie, bez obecności harcerzy i rodzin Ofiar Krzyż Prezydencki został przeniesiony do kościoła świętej Anny. Bez obecności harcerzy i rodzin Ofiar. Informację oficjalnie potwierdziła Kancelaria Prezydenta, ale nie podano szczegółów. Na razie nie wiadomo w jaki sposób, Krzyż Prezydencki został przeniesiony do kościoła świętej Anny. Nie podano również kiedy wierni będą mogli go zobaczyć. Przedstawiciele Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej powiedzieli dziennikarzom, że z ZHR-u nie było nikogo podczas przenosin Krzyża. Z kolei rektor ksiądz Jacek Siekierski poinformował, że trafił do kościoła dzisiaj około 10.00. Ta natomiast dziwi osoby, które dzisiaj od rana zbierały się na Krakowskim Przedmieściu, aby oddać hołd Ofiarom katastrofy smoleńskiej. – I nie zauważyliśmy żadnego wzmożonego ruchu. Chyba że Krzyż został przewieziony samochodem dostawczym, który się pojawił w pewnym momencie, ale aż trudno mi uwierzyć, aby w tak haniebny sposób Krzyż został potraktowany – opowiada jedna z nich. 16 września Krzyż Prezydencki, postawiony przez harcerzy w hołdzie Ofiarom katastrofy smoleńskiej, został usunięty z Krakowskiego Przedmieścia i umieszczony w kaplicy Pałacu Prezydenckiego. Grzegorz Broński 

Polska flaga podlega ochronie “Dziennik Gazeta Prawna” nawiązując do zbliżającego się Święta Niepodległości przypomina, że przywiązanie do symboli narodowych mamy prawo demonstrować nie tylko podczas świąt państwowych. Kazdy obywatel może legalnie wywiesić w oknie flagę narodową na przykład z okazji ważnych dla niego uroczystości rodzinnych. Trzeba spełnić tylko jeden warunek – należy to zrobić w taki sposób, aby nie naruszyć czci i szacunku należnego symbolom narodowym. Flaga nie może być więc brudna, podarta lub wyblakła. “Dziennik Gazeta Prawna” przypomina też, że osoba, która znieważy symbol narodowy może trafić nawet na rok do więzienia. Eksponując symbole narodowe, należy pamiętać o jeszcze jednej sprawie – flaga nie może mieć pośrodku godła. Taką flagę wywieszać mogą jedynie polskie placówki dyplomatyczne oraz porty i lotniska. Mogą się nią posługiwać także statki handlowe, na których pełni ona funkcję bandery.

Wygwizdać niepodległość! Filozofowie tylko opisują świat, a powinni zacząć go zmieniać − zaświeciło kiedyś w łepetynie Karolowi Marksowi i wiadomo, co z tego wynikło. To samo zadanie, które Marks postawił filozofii, „Gazeta Wyborcza” stawia swoim dziennikarzom. Nie wystarczy, by opisywali oni świat; nawet gdy go opisują takim, jakim być powinien, a nie jakim jest w rzeczywistości. Gazeta ma ambicję świat zmieniać: inspirować powstawanie ruchów politycznych i eliminować je, wpływać na nominacje personalne, i tak dalej. Jedną z form aktywnego robienia przez gazetę Michnika polityki jest patronowanie jedynie słusznym manifestacjom ulicznym, których często jest − pod pozorem informowania o „spontanicznych inicjatywach” − faktycznym inspiratorem.

Tak było ze „spontanicznymi” manifestacjami przeciwko „faszyście” w Ministerstwie Edukacji Narodowej − które zresztą zwołane zostały jeszcze zanim Roman Giertych został ministrem, pierwotnie jako spontaniczny protest przeciwko nauczaniu w szkole religii; wobec trafiającej się okazji wystarczyło tylko dopisać kilka nowych transparentów. Tak było, kiedy przerażona „budzącym się demonem polskiego patriotyzmu” i perspektywą „budowania wokół katastrofy narodowego mitu” gazeta spektakularnie zerwała narodową żałobę, nagłaśniając zadymę przeciwko pochówkowi śp. Lecha Kaczyńskiego (podobnie zresztą, przygotowywaną pierwotnie jako manifestacja przeciwko planowanemu nadaniu mu honorowego obywatelstwa Krakowa) i rozpętując wokół grupki zdziczałych nienawistników propagandę, iż „wawelski pochówek podzielił Polaków”. Po tych i innych sukcesach „Wyborcza” wzięła na celownik Święto Niepodległości. Od tygodni zwołuje swe kadry do „wygwizdania” Marszu Niepodległości; z kolejnych materiałów przyszli uczestnicy tego planowanego anty-11listopada dowiadują się, jak skutecznie uniemożliwić patriotyczną manifestację, jak skupiać na sobie uwagę mediów, jak prowokować… Gazeta Michnika opublikowała nawet apele do sponsorów, by zechcieli wyposażyć organizowaną przez nią „spontaniczną” demonstrację w stosowny sprzęt. Wiadomo − gdy Młodzież Wszechpolska urządza kontrmanifestację przeciwko legalnie paradującym „gejom”, to jest skandal, horrendum, bezprawie i włosy z głowy. Gdy „geje” będą blokować legalną manifestację z udziałem m.in. Wszechpolaków, to macherzy z „Wyborczej” są zachwyceni: tak właśnie wygląda w ich przekonaniu poszanowanie dla prawa i tolerancja. Tak, jak Goering o tym, kto jest Żydem, tak oni, nie żadne tam sądy rejestrowe czy prokuratury, rozporządzają prawem orzekania, kto jest faszystą i ma być wykluczony z życia publicznego. Tu idzie o coś więcej, niż tylko kibicowanie wojnie politycznych subkultur. Rzekoma „walka z faszyzmem” to tylko oczywisty dla każdego obserwatora pretekst. Zapewne, mogą się znaleźć w Marszu Niepodległości grupy skrajne, których ideologia budzi sprzeciw. Tak jest z każdą manifestacją i z każdą ideą − ale nie słyszałem, by hasło „sprawiedliwości społecznej” sprowadzano do NKWD, a krytykę bankierów do „Czerwonych Brygad”. Michnikowszczyzna, jak słusznie zauważył niedawno Jarosław Marek Rymkiewicz, i za którą to prawdę ciągany jest teraz po sądach, od zarania III RP pracuje intensywnie nad obrzydzeniem Polakom ich tradycji, polskiego patriotyzmu, nad wykorzenieniem narodowej dumy, nad skarykaturowaniem i spotwarzeniem naszej historii, której punktem centralnym, jak niedawno mogliśmy w „Wyborczej” przeczytać, ma być nie nic innego, tylko zbrodnia w Jedwabnem. Atak na Święto Niepodległości, zohydzanie jednego z jej ojców jako „faszysty”, to kolejny krok w walce o przeoranie świadomości tubylców, toczonej przez to środowisko. Ciekaw jestem, czy i tym razem pojawi się wśród „młodych z fejsbuka” osławiony „Niemiec” i jego karna drużyna warszawskich alfonsów, która tak gracko uwijała się pod krzyżem ma Krakowskim Przedmieściu. Na pewno będzie tam tłum reporterów, modlących się do swojego bożka postępu o jakikolwiek wybity ząb, rozbity nos, a najbardziej o obrazek jakiegoś hajlującego łysola (zresztą, nawet jak się nie trafi, to są jeszcze fotoszopy). Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, wybiorę się tam osobiście. Po to, by namawiać wszystkich Polaków: „chodźcie z nami”, i by powtarzać: nie dajmy się sprowokować. Nie jesteśmy jakimiś kundlami, jak nam to uparcie wmawiają ludzie podający się za nasze elity; mamy powody do narodowej dumy, i mamy powody ją przeżywać, szczególnie w tym właśnie dniu. Wycie i gwizdy zgonionego przez „Wyborczą” lewactwa zaświadczą najlepiej, jak bardzo manifestacja w Dniu Niepodległości jest nam wszystkim potrzebna. RAZ

Z ZOMO DO SEJMU. Jedną z podstawowych kwestii rozpatrywanych przez Zespół Parlamentarny ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej było ustalenie okoliczności w jakich doszło do przejęcia obowiązków Prezydenta RP przez Bronisława Komorowskiego. 29 października Zespół wysłuchał relacji Andrzeja Dudy, Podsekretarza Stanu w kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Z relacji wynika, że w dniu katastrofy już ok. godz. 11 Lech Czapla, szef Kancelarii Sejmu zwrócił się do min. Dudy z informacją, że w związku ze śmiercią Prezydenta Kaczyńskiego obowiązki Prezydenta RP przejmuje Bronisław Komorowski. Czapla nie potrafił wyjaśnić w oparciu o jakie informacje nastąpiło stwierdzenie zgonu Prezydenta i uprawdopodobnić tej wiadomości inaczej, jak powołując się na przekaz medialny. Zdaniem ministra Dudy, rozmowa z Czaplą zakończyła się "dosyć gwałtownie". Jeszcze dwukrotnie tego dnia urzędnicy Kancelarii marszałka starali się uzyskać akceptację Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego dla podejmowanych przez Komorowskiego prób przejęcia obowiązków Prezydenta. Ostatecznie wkrótce przed godz. 14 Lech Czapla poinformował, iż przejęcie obowiązków zostanie podane do wiadomości publicznej w specjalnym oświadczeniu marszałka. Jako podstawę tej decyzji podał rozmowę Bronisława Komorowskiego z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem oraz telegram od niego, w którym stwierdzono, iż Lech Kaczyński nie żyje. Prezydencki minister powiedział, iż jest pewien, że powiedziano mu wówczas o dokumencie pisemnym i o rozmowie telefonicznej, która była jakby złożeniem kondolencji i telefonicznym zawiadomieniem o śmierci Prezydenta RP w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Komentując relacje Andrzeja Dudy szef zespołu parlamentarnego Antoni Macierewicz stwierdził, że z przebiegu zdarzeń wynika, iż przejęcie obowiązków Prezydenta RP odbyło się w oparciu o decyzję prezydenta Rosji. "Do dnia dzisiejszego nie zdołano ustalić na jakiej podstawie faktycznej (poza stanowiskiem prezydenta Rosji) marszałek Komorowski przejął obowiązki Prezydenta RP w dn. 10 kwietnia br.” – poinformował Macierewicz. W tym samym czasie, gdy Lech Czapla naciskał na ministra Dudę, Rosjanie zatrzymali na lotnisku  smoleńskim innego ministra Kancelarii Prezydenta Jacka Sasina, uzasadniając to tym, jakoby po katastrofie Tu-154M została zamknięta przestrzeń powietrzna. Fakt ten nie przeszkadzał jednak lądować w Smoleńsku rosyjskim maszynom wojskowym. Sasin chciał jak najszybciej wrócić do Warszawy. Powodem były m.in. niepokojące telefony od współpracowników z Polski, gdzie - jak sam określa - następowały wówczas "fakty przejmowania władzy". Po wielu interwencjach u władz rosyjskich i prośbach o pomoc kierowanych do ambasadora Józefa Bahra, Sasin wrócił do Warszawy dopiero po godz. 17,  gdzie już od wielu godzin trwało przejmowanie władzy przez Bronisława Komorowskiego. Ponownie Lech Czapla odegrał istotną rolę pod koniec października br., gdy powołał specjalny zespół sejmowy, który ma zajmować się niszczeniem niejawnych dokumentów Komisji do Spraw Służb Specjalnych. W jego skład wchodzi czterech pracowników Kancelarii Sejmu. Do końca listopada mają czas na wyselekcjonowanie i zniszczenie niektórych dokumentów przechowywanych w sekretariacie Sejmowej Komisji do Spraw Służb Specjalnych. Jakie dokumenty zamierza niszczyć zespół Czapli nikt nie potrafi powiedzieć. O zamiarze „brakowania” dokumentów (jak nazwał tę operację Czapla) nikt nie poinformował posłów z Komisji ds. służb. PiS twierdzi, że w takich sprawach decyzję powinni podejmować przedstawiciele klubów parlamentarnych, a nie pracownicy Kancelarii Sejmu. Poseł Jarosław Zieliński, członek Komisji o brakowaniu dokumentów dowiedział się od dziennikarzy. „Nikt ze mną nie konsultował tej akcji. Będę żądał wyjaśnień w tej sprawie” – stwierdził Zieliński. Pośpiech i tryb w jakim powołano komisję może sugerować, że chodzi o zniszczenie dokumentów, które z różnych powodów są niewygodne dla obecnej władzy. Powierzenie tego zadania zespołowi pracowników sejmowych pod kierunkiem Czapli sprawi, że posłowie opozycji mogą nigdy nie uzyskać informacji o faktycznym zakresie „brakowania”. Postać Lecha Czapli – osoby o wielkich, realnych uprawnieniach, działającej w cieniu najważniejszych zdarzeń politycznych byłaby mało interesująca na podstawie oficjalnego życiorysu. Dowiemy się jedynie, że Czapla jest absolwentem politologii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, od roku 1980 zawodowo związanym z administracją Sejmu. Zaczynał jako stażysta w Komisji Przemysłu Lekkiego. Jednak już w okresie Sejmu kontraktowego pełnił ważną funkcję sekretarza Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW. Od 1989 pracował w Sekretariacie Posiedzeń Sejmu, dochodząc do stanowiska dyrektora tego biura. W 2001 został zastępcą szefa Kancelarii Sejmu, a w 2008 powołano go na pełniącego obowiązki szefa. W 2010 objął funkcję szefa Kancelarii Sejmu. Tak się jednak składa, że 2 listopada br. Biuro Lustracyjne IPN uzupełniło katalogi w Biuletynie Informacji Publicznej IPN o informacje zawarte w dokumentach organów bezpieczeństwa PRL dotyczące 75 osób pełniących funkcje publiczne. Jeden z nowych wpisów katalogu dotyczy szefa Kancelarii Sejmu Lecha Czapli, mianowanego na to stanowisko przez Bronisława Komorowskiego w dniu 23 lipca 2010 roku. Z ujawnionych materiałów wynika, że Lech Czapla w okresie od 16.07.1976 r. do 18.08.1976 był kursantem na wolnym etacie milicjanta-kierowcy plutonu lekkiego pododdziałów operacyjnych ZOMO w KSMO. We własnoręcznie napisanym życiorysie z 12.04.1979 r. Czapla stwierdził, że w okresie 15.07 - 18.08 1976 r.: "pełnił służbę wojskową w KSMO". W maju 1979 r. Czapla został opiniowany przez Departament I MSW (tzw. wywiad SB PRL) jako kandydat na praktykę dyplomatyczną w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. (akta sygn. IPN BU 01862/494.), a już jako pracownik kancelarii Sejmu PRL upoważniony został w dniu 09.01.1985 r. przez Wydział XII Biura "C" MSW do dostępu w miejscu pracy do informacji stanowiących tajemnicę państwową. Warto dodać, że Biuro „C” MSW było w okresie PRL-u rodzajem archiwum, ale przede wszystkim pełniło rolę ewidencji operacyjnej wszystkich pionów MSW. W nim gromadzono materiały dotyczące osób, którymi interesowała się Służba Bezpieczeństwa lub MO, rejestrowano tajnych współpracowników i trzymano ich dokumentację. ,,Biuro C" odpowiadało na pytania pionów operacyjnych SB i MO, czy interesująca je osoba jest notowana i w jakim charakterze. W Biurze C" gromadzono też akta operacyjne różnych spraw, dokumenty wytworzone przez jednostki MSW, a także filmy i fotografie. Przyznanie Lechowi Czapli przez Biuro „C” MSW dostępu do informacji stanowiących tajemnicę państwową świadczy, że był człowiekiem, którego Służba Bezpieczeństwa darzyła pełnym zaufaniem. Fakt, iż były zomowiec pełnił w III RP funkcję sekretarza Komisji Nadzwyczajnej do Zbadania Działalności MSW, zapewne już nikogo nie dziwi.  Obecne stanowisko – szefa Kancelarii Sejmu daje Lechowi Czapli znacznie większe możliwości wpływu na bieg ważnych zdarzeń politycznych. Jak wskazują okoliczności w jakich nastąpiło  przejęcie obowiązków Prezydenta Kaczyńskiego, to szef Kancelarii Sejmu, reprezentujący Bronisława Komorowskiego odegrał w nich najważniejszą rolę. Lecha Czaplę można zatem dopisać również do innego, szczególnego katalogu postaci  - „Wszystkich ludzi Bronisława K.”

http://www.smolenskzespol.sejm.gov.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=84%3Akomunikat-zespou-parlamentarnego&catid=45%3Aowiadczenia&lang=pl

http://katalog.bip.ipn.gov.pl/showDetails.do?lastName=czapla&idx=&katalogId=0&subpageKatalogId=3&pageNo=1&osobaId=37330&

http://cogito.salon24.pl/175471,wszyscy-ludzie-bronislawa-k Ścios

Katastrofa TU-154M – 7 miesięcy po, kumulacja wydarzeń... Minęło 7 miesięcy od katastrofy rządowego Tupolewa. Kilka dzisiejszych wydarzeń należałoby odnotować…

- Na Warszawskich Powązkach odsłonięto pomnik ( koszt pomnika 2 mln zł ) ofiar katastrofy TU-154M. Uroczystość rozpoczęła się o godz. 8.4.1W uroczystości wzięli udział rodziny i bliscy ofiar, prezydent Bronisław Komorowski z małżonką, marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna, premier Donald Tusk.

- Na gmachu Ministerstwa Obrony Narodowej odsłonięto tablice upamiętniającą ofiary katastrofy TU-154M. Jednej z sal nadano imię wiceszefa resortu Stanisława Komorowskiego, który zginął 10 kwietnia.

- Z kaplicy prezydenckiej przeniesiono krzyż do kościoła akademickiego św. Anny w Warszawie. Krzyż umieszczono w kaplicy loretańskiej. Przeniesienie krzyża nagłośniono już po fakcie a więc w przeniesieniu krzyża nie uczestniczyli tzw. "obrońcy krzyża".

- Spotkanie rodzin ofiar katastrofy TU-154M z Premierem Donaldem Tuskiem. W spotkaniu uczestniczą między innymi minister zdrowia Ewa Kopacz oraz szef MSWiA Jerzy Miller.

- Nowa wersja zeznań Pawła Plusnina i Wiktora Ryżenki – kontrolerów ze smoleńskiego lotniska, którzy 10 kwietnia sprowadzali na ziemię prezydencki Tu-154. Wcześniejsze zeznania kontrolerów zostały odwołane przez Rosję.

Jeden z wielu przykładów bałaganu panującego w rosyjskim śledztwie to odwołanie zeznań kontrolerów. A wydawałoby się że Rosja już niczym nie zaskoczy Polaków a tu proszę kolejna niespodzianka. Zeznania kontrolerów lotu zostają odwołane. Pozwala na to art. 166, w przypadku gdy są wątpliwości dotyczące „czasu i miejsca” przesłuchań kontrolerów lub zeznania są ze sobą sprzeczne. Z protokołów kwietniowych przesłuchań wynika, iż Plusnin i Ryżenko byli w tym samym czasie przesłuchiwani przez tych samych prokuratorów, co jest niemożliwe. Nie udało się ustalić co zeznali kontrolerzy i czy nowe zeznania różnią się od pierwszej wersji zeznań, trzeba poczekać na tłumaczenia kolejnych dokumentów które przysłali Rosjanie. Z punktu widzenia polskiej procedury jest to sytuacja niedopuszczalna. W Polsce nie ma takiej możliwości, żeby usunąć z akt jedne zeznania i zastąpić je innymi" - powiedział były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski. Najlepszym rozwiązaniem byłoby gdyby Polscy Prokuratorzy wraz z tłumaczami przysięgłymi uczestniczyli w Rosji w przesłuchiwaniu kluczowych świadków, ale taka sytuacja mogłaby się wydarzyć tylko wtedy gdyby obu stronom, Polskiej i Rosyjskiej zależało na rzetelnym wyjaśnieniu katastrofy TU-154M. Czym jeszcze zaskoczy Polaków „Polsko-Rosyjskie” śledztwo w sprawie katastrofy TU-154M? Pluszak's blog

Nie rozwalajmy opozycji, ale wspierajmy – oto program Przyznam się szczerze, że gdy słucham wywodów o trzecich i czwartych drogach w tym momencie, to biorę torebeczkę na kupy psie i jadę do rygi. Dziwię się, że mądrzy ludzie po Polskiej i antytuszczej stronie tak łatwo dają się wkręcać w rozpieprzanie jedynej dzisiaj skutecznej partii opozycyjnej. JEDYNEJ, gdyż wszyscy wiemy, że koteria LSD dziś żadną opozycją nie jest. Bo można nie lubić Jarosława Kaczyńskiego za twardą rękę (czy rzeczywiście twardszą niż Donaldowa?)  i mieć do niego pretensję, że nie potrafi wykorzystać powszechnej „społecznej kontroli mediów” uruchomionej nad opozycją – który jest kuriozum w przypadku krajów demokratycznych a typowym działaniem w państwach totalitarnych (zastanówmy się, więc przy okazji gdzie jesteśmy) – ale trzeba kompletnie stracić zdrowy rozsądek, by nie zdawać sobie sprawy, że doprowadzenie do podziału w PiS to przemyślna gra Właścicieli III RP i jej telewizorów o pozbawienie skutecznej reprezentacji 10 mln wściekłych na tuskoland wyborców. Rozumiem, że bolą wybory prezydenckie przerżnięte pod wodzami Kluzikowej. Rozumiem, że doły PiS tracą wiarę i wizję posad w samorządach, gdy partia musi się okopywać przed wściekłym atakiem ze wszystkich stron. Ale też nie rozumiem, dlaczego te doły nie panimają, że rozmawianie o Polsce w sposób beznamiętny i rzeczowy z wierchuszką PO (i jej Preziami z obydwu pałaców) odpowiedzialną osobiście za śmierć Lecha Kaczyńskiego oraz 95 członków polskich elit, byłoby niewłaściwe, gdyż legitymizowałoby bandytów (odpowiedzialnych za możliwy zamach smoleński, pewny zamach stanu, zdradę dyplomatyczną, zdradę stanu i korupcje) do grona osób, rzekomo o Polsce myślących. Tego Jarosław Kaczyński robić nie może i nie powinien. Zwłaszcza, jeśli sam jest przekonany jak jest naprawdę. Wszak w demokratycznych i szanujących się państwach mężowie stanu nie dyskutują z mafiosami, ale ich zwalczają i zamykają w więzieniach. Fakt, że mafia przejęła władzę w Polsce, aksjologicznie niewiele tu zmienia. Pisałem już o tym w tekście „To już koniec polityki w Polsce”. Są natomiast sprawy, których wprawdzie walczącej o życie partii opozycyjnej robić nie wolno, ale które powinny być dyskutowane i rozliczane. I tu jest miejsce dla nas, szarych obywateli, których krew zalewa. To, co nie może robić PiS by nie pakować się w farsę udawanej polityki, a także, dlatego, że każdy ruch tej partii jest natychmiast deprecjonowany i wypaczany w medialnym froncie wspierania Boskiego Donalda możemy i powinniśmy robić MY – szarzy rozumni obywatele o spracowanych rękach, niechcący robić za plebs, oraz bankomat dla ekipy rządzącej. Uważam, że działając oddolnie powinniśmy zorganizować społeczny ruch oporu przeciwko szkodnikom, który nie tyle będzie trzecią drogą i kolejnym ładunkiem burzącym, ile obywatelskim i masowym wsparciem dla Jarosława Kaczyńskiego wypełniającym tą merytoryczną i medialną sferę kontroli Tuskolandu, w której PiS się nie odnajduje, albo sobie nie radzi, lub zwyczajnie nie może, czy nie powinien działać. Proponuję, zatem nie wymyślać kolejnej partii, gdyż na tym etapie jest ona niepotrzebna (bo doprawdy nie zbudujemy szybko prężnej o odpornej struktury partyjnej, mającej siłę przebicia Prawa i Sprawiedliwości, wygrywającej wybory i mającej instrumenty, by lepiej niż PiS walczyć z PO na forum parlamentarnym) ale wesprzeć armię polityczną, działaniem powszechnym na polu merytorycznym, publicystycznym, informacyjnym i kontrolnym. Jako obywatele mamy prawo być niezadowoleni, mamy prawo do masowego obywatelskiego nieposłuszeństwa, mamy prawo zadawać pytania rządzącym i wymagać na nich formułowanie odpowiedzi, mamy prawo kwestionować głupstwa i przestępstwa na Polsce popełniane przez PeOwskich szkodników, walczyć z mediami rządowymi nagłaśniając ich dezinformacje i demaskując manipulacje, mamy prawo tworzyć własne media i docierać do nieprzekonanych oraz otumanionych. Jeśli tak, to po prostu z tego prawa zacznijmy korzystać, najpierw deklarując się sami przed sobą, co chcemy i gdzie jesteśmy osobiście w podejściu do Polski i polityki.

1. Co nam bardziej pasuje, gaz łupkowy czy rura z Rosji przez kolejne 30 lat? Jeśli uznamy, że gaz łupkowy to zadajmy sobie pytanie: dlaczego? Bo być może warto być bogatym i niezależnym energetycznie krajem od wielkich sąsiadów, być może będziemy wtedy traktowani podmiotowo, jako gracz polityczny i gospodarczy, a nie pionek i dojarka pomocna w realizacji interesów narodowych Niemiec, Rosji czy USA (tak, tak). Być może, jako obywatele będziemy także wtedy bogatsi, z większymi emeryturami i lepiej wykształceni (bo szkolnictwo dofinansowane) ale przecież, zanim to nastąpi nie będzie łatwo. Decydując się na gaz łupkowy musimy bowiem założyć, że Polska będzie wtedy atakowana od zewnątrz i od wewnątrz przez wszelkie służby dyplomatyczne, agenturalne i medialne wściekłych sąsiadów (czy tylko ich?), że trzeba będzie to wytrzymać i się nie ugiąć. By się nie ugiąć i realizować tą strategię trzeba będzie potrafić wywalić na zbity pysk wszystkie aktualne szumowiny i postawić na czele rządu osoby wiarygodne i zdecydowane wytrwać (kogo, kogo?). Gaz łupkowy będzie musiał być eksploatowany. Jeżeli tego chcemy, trzeba będzie wprowadzić mądrze wielkie firmy znające się na eksploatacji, takie, które będą miały determinację, środki i siłę doprowadzić sprawę do końca (wbrew wszelkim niedogodnościom) ale też i zadbać, by Polaków nie oszukały i nie wyprowadziły kasy poza naszą gospodarkę. Jeśli więc wprowadzimy wielkie korporacje to, kto w naszym imieniu będzie negocjował warunki, jak zabezpieczymy się przed wejściem oszustów lub GRU i kto ich będzie kontrolował. Jeśli zrobimy to własnym sumptem to: jak powołamy takie firmy, jak uchronimy je przed chłopcami Czempińskiego lub Dukaczewskiego, co zrobimy by się nie poddały przy kolejnych sabotażach, kłodach pod nogi i oderwiemy od bieżących fluktuacji politycznych? Czy nie utracimy kontroli, czy stać nas będzie na wytrwanie podczas szantaży ekonomicznych (gaz, ropa), czy uchronimy się przed podkurzaczami społeczeństwa? Czy naprawdę tego chcemy?

Ja chcę! Ale WY także? Czy może uznacie, że wprawdzie to nie miła myśl być zależnym od mocarstw, ale jednak to bezpieczniej siedzieć jak mysz pod miotłą, nie konfliktować się z wielkimi, żyjąc biedniej ale w swojej małej stabilizacji, płacąc więcej za gaz z rury i nie mając pieniędzy na godną starość, perspektyw i dumy, no ale zawsze jakoś to będzie (będzie nas przecież stać na szklankę sznapsa, taborek i salceson). Ważne, by wypowiadając swoje przekonania mieć świadomość ich konsekwencji i zagrożeń.

2. Kim Polacy mają być w polityce międzynarodowej? Liderem Europy Środkowej, czy jakimś tam kawałeczkiem UE? To bardzo godnie i wygodnie być liderem regionu. Mamy znakomite tradycje historyczne (nie tylko jagiellońskie), odpowiednie położenie, potencjał i aspiracje. Jako lider Europy Środkowej bylibyśmy nie tylko głównym partnerem i mecenasami Litwy, Łotwy, Estonii, Czech, Słowacji, Węgier, Rumunii, Bułgarii, Gruzji i innych, a także Białorusi i Ukrainy Zach. w walce o dobrobyt regionu, jego samostanowienie polityczne, gospodarcze i energetyczne, ale także poważnym graczem w polityce i gospodarce dla krajów zewnętrznych (Niemcy, Rosja, Francja, USA, Turcja). I wreszcie liczącym się uczestnikiem organizacji międzynarodowych (UE, ONZ, NATO) oraz istotnym podmiotem światowego systemu bezpieczeństwa. Taka polityka prowadziłaby na pewno do rozwoju polskiej nauki, kultury i infrastruktury, oraz podniosłaby nasz prestiż oraz otworzyła szerokie możliwości współpracy z innymi państwami. Byłbym dumny gdyby to się udało. Ale jeśli tego zechcemy, to musimy się liczyć ze wszystkimi agresywnymi działaniami, o których pisałem przy okazji łupków, a także z wojnami gospodarczymi, celnymi i dyplomatycznymi (czy tylko takimi), opluwaniem w prasie zachodnie, wschodniej, południowej i północnej, ryzykiem wstrzymania dotacji z UE, oraz rozrastającą się agenturą a może i aktami terroru. Czy na pewno tego chcemy? Czy mamy do tego ludzi? Jak wyczyścić poletko penetracji naszych struktur państwowych?

A może jednak uznacie, że lepiej niczego nie ruszać? W końcu nie jest nam tak źle. Przecież Czesi, Rumuni, Węgrzy i Litwini nie są wcale w lepszej sytuacji? Może warto przetrwać pod dominacją UE, Niemiec czy Rosji, licząc, że te wielkie organizacje międzynarodowe będą minimalnie dbać o swoją dziedzinę i strefę wpływów, na tyle by nie wysyłać tu swoich czołgów, dać jakoś żyć a czasem nawet wpompować parę złotych w to, co i dla nich jest opłacalne. Tak przecież jest i teraz. Po co podskakiwać, napinać się, walczyć i szukać nowych ludzi? Niech zostaną, ci co są, kradną jak wszyscy, nic nie poprawiają jak wszyscy, ale dbają o nasz święty spokój, dają trochę igrzysk, zabawy i łatwy dostęp do paszportów – i wystarczy. Że na krótka metę? Nie przesadzajmy, nikt nie wie, co będzie, może Iran zaatakuje Izrael, USA się wstawi, Rosja poprze Iran i za 3 lata i tak będzie wojna nuklearna – z naszą dumą czy bez. Martwmy się, więc o tu i teraz, a przyszłe pokolenia (jeśli będą) niech zadbają same o siebie. Warto rozstrzygnąć tą kwestię, każdy we własnej duszy, nieprawdaż?

3. Czy chcemy obniżenia podatków i wolności gospodarczej, czy instytucjonalnego państwa zaborczego, ale i opiekuńczego przecież, wprawdzie drogiego dla podatników, ale bezpieczniejszego dla obywateli? Obniżenie podatków to mniejsza danina publiczna, a więc więcej pieniędzy w naszych kieszeniach, które będziemy mogli zagospodarować zgodnie z naszą wolą, aspiracjami i realizując nasze cele oraz cele naszej rodziny. Więcej pieniędzy w naszych kieszeniach to mniej jednak na biurokrację i państwowe zabezpieczenie socjalne. Poza tym mniejsze podatki mają sens tylko wtedy, gdy możemy pieniądze swobodnie gospodarować. Należałoby, więc otworzyć rynek eliminując 90% licencji, koncesji i zezwoleń – dzięki temu także, nie trzeba by utrzymywać urzędników je wydających i kontrolujących. Ale większa część pieniędzy w kieszeni i mniejszy nadzór państwa to większa odpowiedzialność osobista za nasze decyzje i większe ryzyko porażki. Czy jesteśmy na tyle samodzielni? Czy chcemy w ogóle być samodzielni i odpowiedzialni? Czy można się nauczyć tego bezboleśnie. Co z tymi, których zaboli? A jak będziemy wśród nich? Ja rozumuję prosto, bezpieczeństwo finansowe gwarantowane przez przebiurokratyzowane państwo biurokraci mogą sobie wsadzić w 4-litery. Takie nadregulowane państwo i tak bowiem jest potencjalnym bankrutem, dlatego wszędzie tam gdzie będzie mogło nie dać to albo nie da albo tak utrudni życie by zrezygnować i dawać nie musiało. A jak już coś da, to będzie to ułamek naszych potrzeb i tego, co my w to państwo zainwestowaliśmy (pracy, czasu, inicjatywy, pieniędzy). Takie państwo to worek bez dna, na którego ściankach przyczepiona jest masa cwaniaczków z sakiewkami. I tak naprawdę to ich finansujemy a nie nasze bezpieczeństwo. To, co ważne i tak będziemy musieli sobie zapewnić sami (chociażby żebrząc u urzędników i płacąc łapówki), a większość naszej energii i inicjatywy skonsumuje usuwanie kłód spod nóg. Dlatego wolę mieć szersze możliwości działania i większe pieniądze na działanie, a sam o sobie zadbam lepiej niż taki lewiatan. Ale to tylko moje zdanie. Ja nie jestem jednak kaleką, osobą starszą, wychowankiem domu dziecka i osobą z dalekich antypodów Polski B. Być może dobrze mieć takie państwo, które reguluje bardzo dokładnie i stanowczo, co wolno, co nie wolno, każe sobie słono płacić, ale jednak coś tam czasem daje. Daje poczucie bezpieczeństwa i wykrętu. Możność realizowania się w narzekaniu i nie każe sprawdzać naszych umiejętność samostanowienia oraz zaradności zbyt mocno. Daje wygodę taniego żłobka (jeśli jakimś cudem się do niego dostaniem), minimalnej opieki szpitalnej gdy dopadnie nas zawał, czy jakiś zasiłek, gdy stracimy pracę. A gdy już praca będzie to jest gwarancja pensji minimalnej, kodeksu pracy a najlepiej, by była w urzędzie, bo wtedy w godzinach wyskoczymy do lekarza (za pieniądze podatników). Myślę, że ludzie tworząc oddolny ruch do kontroli i wykopania Tuszczynów muszą znać przede wszystkim swoje własne oczekiwania.

4. Ważną sprawą jest także określić swój prawdziwy stosunek do Tragedii Smoleńskiej. Czy był to zamach (lub inna zbrodnia) i czy zależy nam naprawdę na jej wyjaśnieniu? Wielu z nas, bowiem walczy oto jak lwy. Chcemy prawdy, chcemy wiedzieć i chcemy by osoby winne śmierci 96 Polaków poniosły karę za swoje czyny. Ale jak mamy to zrobić? Jak odebrać śledztwo Rosjanom lub przejąć nad nim kontrolę? Jak dotrzeć do dokumentów, dowodów i gdzie szukać pomocy? A jeśli się okaże, że zbrodniarzami są Premier i Prezydent RP to, co wtedy? Czy mamy blade szanse to udowodnić? I jak to zrobić w państwie zarządzanym przez tą dwójkę? Jaki chcemy pociągnąć ich do odpowiedzialności? Przecież to de facto stryczek? By uciec przed stryczkiem silna i zdesperowana władza popełni każdą zbrodnię. Czy nie będziemy zagrożeni osobiście, Ja, Ty i Wy? Czy nie ryzykujemy wprowadzeniem stanu wojennego? A co z Rosją? Jeśli to Ruscy i potrafimy to udowodnić to, co zrobimy? Co się stanie? Kto nam pomoże? Ja chcę prawdy bez względu na wszystko i chcę by winni odpowiedzieli za to, co zrobili. Uważam, że to kwestia nie tylko naszego honoru oraz szacunku dla zmarłych, ale także zwyczajnej sprawiedliwości i przyszłości tego państwa. Gdzie, bowiem znajdzie się Polska zarządzana przez sprawców takiej zbrodni? Skąd wiem, że nie pod butami nowego CzeKa? Dla mnie to kwestia prawdy, dumy oraz racjonalnego działania. Ale czy dla wszystkich? A może lepiej nie wychylać się, zapomnieć? Może lepiej nie zastanawiać się i wierzyć w przyzwoitość ludzi, którzy nami rządzą oraz pokój i bezpieczeństwo ze strony sąsiadów? Może lepiej być niedoinformowanym i ufnym, niż bezsilnym? A może wyjaśnienie Smoleńska grozi wojną? A może odwrotnie, może wojną grozi niewyjaśnienie? Czego tak naprawdę chcemy? To bardzo ważne.

5. Reformy a lustracja. Czy powinniśmy zreformować finanse publiczne i sądownictwo? Czy można to zrobić bez lustracji osób, które tymi systemami zarządzają lub owe stanowią? To kolejne pytanie, w którym zestawić trzeba będzie racjonalizm i skuteczność reformy bez naruszenia układów, układzików, haków, koterii i powiązań wynikających z całego tego SB-ckiego syfu? Czy może coś takiego jak finanse państwa i wymiar sprawiedliwości kiedykolwiek działać jak należy, jeżeli zostaną tam osoby amoralne, bez sumienia, nieetyczne, łatwe do manipulacji i mające absolutne poczucie bezkarności? A jeśli chcemy takiej prawdziwej sanacji finansów i sądownictwa to: jaki koszt jesteśmy gotowi ponieść? Czy Polska ma zdolność poradzenia sobie z bandą 100-tyś szumowin wywalonych nagle na bruk? I według jakiego klucza? Lustracja wystarczy? A jeśli nawet to jak ja przeprowadzić? Czy jesteśmy na to gotowi, że ujawnione zostaną nasze słabości (jako ofiar) i to, że ukochany stryjek, dusza człowiek był donosicielem? A jeśli to nie tylko o stryjka chodzi? Czy tworząc taki ruch oddolny potrafimy wytrzymać i znieść to, co się będzie ew. działo, że nie pękniemy? Ja jestem przekonany, że dam radę, ale reszta też musi to wiedzieć. Inaczej dupa zbita i nie ma, co wymagać przyzwoitości od kogokolwiek. A już od najmniej od dzisiejszego Rządu RP najmniej. Bo jeśli nawet są przestępcami i zdrajcami to, przed jakim sądem i Trybunałem Stanu ich postawimy?

6. Czy chcemy mieć wolne i wiarygodne media? Bo w dzisiejszej rzeczywistości mainstreamowy kanał dystrybucji informacji jest niemal kompletnie zawłaszczony przez Platformę Obywatelską wtłaczając kalki, dezinformacje, mistyfikacje i zwykłe kłamstwa w głowy odbiorców. Po to tylko by zachować ich bierność, samozadowolenie i nie przeszkadzać sobie, oraz swoim kolegom i właścicielom w interesach, które gwarantuje ekipa Tuska łasa na łapówki, godności, uznanie w UE, spenetrowana przez obcą agenturę i nieposiadająca kręgosłupa moralnego. Nam, myślącym zdroworozsądkowo i jeszcze nieotumanionym niedobrze się robi, gdy otworzymy okienko TVN lub spojrzymy na sam tytuł GW. Mamy tego dosyć nie tylko z powodu niesmaku, ale także, gdyż jesteśmy poza nawiasem medialnym. Chcemy wolnych i mówiących prawdę mediów! Prawda? Kto chce, jakich dokładnie i co zrobi by je uzyskać?

Co to znaczy wolne i wiarygodne? Ten problem dotyczy zarówno przecież i lustracji, swobody gospodarczej, sądownictwa, parcia naprawdę (Smoleńsk) czy niezależności od sąsiadów. Jak to zrobić? Ktoś zawsze będzie przecież ich właścicielem – często Polak, ale czasem też Niemiec i Rosjanin. Czy jeśli ja będę właścicielem jakiegoś medium (powiedzmy serwisu informacyjnego) to mi zaufacie? Co powinien szczery patriota zrobić (a załóżmy, że ma na to pieniądze) by stworzyć wiarygodna platformę informacyjną, jeśli małe ma szansę otrzymania koncesji na TV, a już, gdy zacznie naprawdę wygłaszać niezależną opinię to w ciupasem, za sprawą tzw. Rady Etyki Mediów tą koncesje straci? Jak działać? Czy gdyby powstała to będziecie ją najpierw czytać i oglądać, a potem się przyłączycie (jeśli w ogóle będziecie chcieli się wychylić i je współtworzyć)? A kto i dlaczego ma je tworzyć od początku? Kto i jak ma zostać gwarantem (najpierw w oczach autorów), że oto powstają naprawdę media niezależne i wiarygodne? Od czego zacząć? Jak docierać do źródeł? Jak je wypromować i namówić innych do czytania, oglądania i słuchania? Czy jak będą powstawać to macie świadomość, że będą atakowane, deprecjonowane i niszczone przez konkurencję oraz agenturę? Jak to zrobić by być twardym i by nam wierzyli a nie im? A przecież media to podstawa do otwarcia umysłów ludziom niezdecydowanym. Przecież bez mediów żadem ruch oddolny nie wyjdzie. Bez mediów nie zaatakujemy tuskolandu skutecznie i nie rozliczymy osób nieudolnych (a tym bardziej przestępców). Nie podwyższymy standardów dziennikarskich, nie skonfrontujemy propagandystów z prawdziwym obywatelskim dziennikarstwem. Nie dotrzemy do informacji. Jak zrobić to skutecznie i szybko, (bo czasu coraz mniej) a dobrze i z zachowaniem najwyższej reputacji? Jak rozwiązać tą kwadraturę koła? Jesteście w stanie odpowiedzieć na te pytania? Bo ja wiem, czego chcę, mało tego działam by takie medium stworzyć, ale nie mogę pozostać w tym samotny, bo guzik mi z tego wyjdzie. Dlatego jeśli tak naprawdę zadowala was TVN24, bicie w jedna partię jak w bęben, rozdane role, wyżyny dziennikarstwa wytyczone przez Lisa i Kittela, brak dyskusji o rzeczach ważnych, ale bolesnych oraz Taniec z Gwiazdami, Mam Talent i Amfilada w każdym domu, to powiedzcie od razu. Ale, w takim razie, po jasną cholerę w ogóle mnie czytacie? Czego szukacie w Internecie? Co jest tutaj, czego nie ma w Wyborczej? To wprawdzie tylko 6 punktów, ale ile wątpliwości trzeba rozstrzygnąć. Najpierw przed samymi sobą a potem jeszcze przekonać innych. A wciąż przecież mówimy nie o polskim Tea Party, ale o zwyczajnym, oddolnym ruchu walki z Tuskolandem uzupełniającym w tym aspekcie naturalnych, politycznych sprzymierzeńców. Jeśli potrafią Polacy na początek przeskoczyć tak niewysoko (lub WYSOKO) postawioną poprzeczkę – a innej drogi w dniu dzisiejszym nie ma – to dopiero wtedy mogą się pokusić o budowanie czegoś osobnego i bardziej trwałego, niż wszystkie partie zakładane przez świecznikowych polityków. A to przecież i tak dopiero początek. Co innego bowiem budować a co innego utrzymać. A najłatwiej w Polsce zbudować nieposłuszeństwo. Więc od tego trzeba zacząć. Zbudujmy ruch fraktalny oparty na nieposłuszeństwie. Takim programowym, przeciwko głupiej i złej władzy, w sojuszu z mądrzejszymi jej wrogami. Kto przebrnął przez powyższe może będzie gotowy. Wystarczy prosty rachunek zysków i strat. Jeżeli nasze przekonania w powyższych punktach są zbieżne w stosunku 4:2 z działaniem PiS to powinniśmy zawrzeć sojusz taktyczny celem pozbycia sie szkodników z PO. A potem? Proszę bardzo, wtedy niech polska Tea Party lub Kataryna Party (od najbardziej znanej blogerki) i PiS spieraja się merytorycznie co do szczegółów. To jak? Za co najpierw się dokładnie bierzemy? Łażący Łazarz

Ps. jeśli nie o wszystkim warto pisać otwartym tekstem to jestem dostepny pod adresem e-mail (w nagłówku bloga). Zapraszam do kontaktu.

Ps. II. "Kataryna Party" to luźny pomysł Janusza Rewińskiego, z którym miałem okazję wczoraj prywatnie rozmawiać. Uważa, że taki ruch obywatelskiego poparcia powinien się tak nazywać, aby kojarzyć się z rzetelnością, Internetem i blogosferą - czyli miejscem dzis najbardziej wolnym, pełnym rzeczowości oraz inicjatyw.

Polemika z Łazarzem. http://antydziad.salon24.pl/
"Zbudujmy ruch fraktalny oparty na nieposłuszeństwie."- napisał Łazarz. Jeszcze raz wytłumaczę o co chodzi u podstaw idei katolickiej, czego nie mają wszelkie ideowe pomysły protestantów i reformatów, dlatego musimy się ich strzec jak ognia. Bóg jest Prawdą. Atrybutem Prawdy jest Miłosierdzie. Szatan powiedział temu Nie. Logicznym jest budowanie w Zgodzie z Bogiem, czyli Prawdą i miłosierdziem. Łazarz i jak rozumiem PIS, chce budować na nieposłuszeństwie Szatanowi, czyli nieposłuszeństwie Kłamstwu i złej miłości. Czym jest nieposłuszeństwo Kłamstwu? Czy jest Prawdą? NIE. Jest nie wiadomo czym. Jest doskonałą znajomością Złego i nieznajomością Dobrego, nieznajomością Prawdy. By budować na Prawdzie, trzeba się w nią wpatrywać, ją poznawać, do niej się formować. Dlatego tak przeganiam ludzi od walki z Palikotem i Tuskizmem. To karmienie demonów własną uwagą i prowadzi do szaleństwa i destrukcji i bardzo komuś na tym zależy, byśmy to robili, wykorzystują do tego media. To nie jest fundament pod dobry dom. To jest brak wizji Dobra i brak mądrości. Na braku się nie buduje. My mamy wiedzieć czego chcemy i wymagać tego od polityków, stawiać im warunki. Miłość to twórcze stawianie warunków i trzymanie się drogi Prawdy. Gdyby Kaczyński kierował się zasadami katolicyzmu, nie pomylił by się co do ludzi tyle razy, nie wziął Rostkowskiej, ani Migalskiego, nie wybrał Gilowskiej nad Lubińską. Tak działa w praktyce przyjęty na co dzień Paradygmat Prawdy. On się opłaca energetycznie i pod każdym innym względem, bo unika się błędów. Jak ktoś myśli, że walcząc ze złem wygra, to się grubo myli. Wygramy trzymając się Boga Prawdy. Łazarz mówi: "By się nie ugiąć i realizować tą strategię trzeba będzie potrafić wywalić na zbity pysk wszystkie aktualne szumowiny i postawić na czele rządu osoby wiarygodne i zdecydowane wytrwać (kogo, kogo?)" ale nie mówi jak to zrobić, jak odróżnić szumowiny, bo sam tego nie wie. Nie uda nam się nikogo wywalić, bo nie mamy do tego środków, a proszenie Ameryki, owszem, ale mądre, to znaczy, że musimy mieć wizję tego, czego chcemy, a na razie nie widzę, by ktoś miał wizję całościową. Kaczyński ma bardzo fragmentaryczną. Lustracja nie wystarczy. Najlepszą lustracją jest katolicki Paradygmat. Kto się go nie trzyma, na tym nie warto polegać. Następną sprawą jest ruch "fraktalny". Fraktal, to język matematyki ( funkcja) obrazujący sposób jakim Bóg budował strukturę wszechświata; skały, świat biologiczny, w języku teologii "ten świat", w języku naukowców materię, ( nie ducha) którą marksiści uczynili "Bogiem". Widzieliśmy wizualizacje fraktali w necie, jest ich tysiące, jak funkcji matematycznych.

Za jedną z cech charakterystycznych fraktala uważa się samo podobieństwo, to znaczy podobieństwo fraktala do jego części. Czym różni się ruch fraktalny od hierarchicznego? Hierarchia - kolejność rzeczy, zagadnień od najważniejszych do najmniej ważnych.
Słowo zawiera ono dwa greckie morfemy hier- (tak jak w hierós = święty, poświęcony, ofiarowany bogom) oraz arch - (ten sam co w arché = początek, pierwsza zasada). Hierarchia nie powiela, ale ustawia w kolejności, od pierwszej zasady do ostatniej. Nie każąc nikomu niczego powielać i zostawiając całkowitą wolność i suwerenność osoby, ustawia je w kolejności, począwszy od osoby, która jest najbliżej Prawdy, do tej, która kompletnie jej nie pojmuje, ale trwa w hierarchii, bo chce być po stronie Dobra i pod opieką lepszych od siebie, trwając w dobrowolnej lojalności wobec wspólnie wyznawanej Prawdy, która jest twórcza, nie powielająca.(I dalej od Prawdy, tym więcej osób jej nie rozumiejących i mniej miłosiernych, stąd kształt piramidy). Fraktal to struktura tego świata, hierarchia to struktura ducha. Fraktal to więc powielanie jakiejś idei, lub rożnych pomysłów, niekoniecznie dobrych, Hierarchia to wolne i twórcze działanie w Prawdzie. Łazarzu. Przemyśl to wszystko, by nie było, że ktoś z dobrej woli prowadzi nas znów w ślepy zaułek. Nauczmy się rozpoznawać dobre i złe, inaczej zginiemy. Bądźmy świadomi. circ's blog

Ustrój autorytarny Czym jest „ustrój autorytarny”, to mniej więcej wiemy: jest to ustrój, który nie pochodzi z „nadania L**u”, nie jest oparty o „zgodę Większości”, consensus, dialog – tylko o Autorytet. Autorytet może być wypracowany, może być narzucony – ale funkcjonuje. Ustrój autorytarny nie ma nic wspólnego z totalitaryzmem. Ustrój jest totalny (czy totalitarny), jeśli władza kontroluje wszystkie dziedziny życia i nie zawiera checks & balances, czyli wzajemnych równoważeń. Dla mnie kres totalizmu w PRL nastąpił w roku chyba 1985, gdy miasto Wrocław wygrało proces ze skarbem państwa o jakieś odszkodowanie. Oczywiście w ustroju totalitarnym nie tylko wygrana ze skarbem państwa jest niemożliwa, ale w ogóle niemożliwy jest proces jednej Władzy z drugą. Alle Räder müssen rollen für den Sieg! – jak głosiło (ponętnie brzmiące do dziś w niektórych uszach…) hasło hitlerowskie – a nie kłócić się między sobą. Oczywiście ustrój autorytarny może być totalitarny albo nie – ale są to pojęcia z zupełnie innej płaszczyzny. Stół może być długi – i być czerwony albo nie. Jak wiadomo, jestem zwolennikiem ustroju autorytarnego: monarchie – ale i np. Hiszpania za panowania śp. Franciszka Franco Bahamonde. Ustrój frankistowski był nadmiernie totalitarny, ale nie opierał się o wolę większości, więc nie musiał się jej podlizywać. Franco był suwerenem – i basta. Podam tu najobrzydliwszą dla mnie cechę ustrojów d***kratycznych, na pierwszy rzut oka odróżniającą je od autokratycznych i autorytarnych (monarchia jest autorytarna, ale nie jest autokracją – król sam się nie kreuje, król władzę dziedziczy!). Wyobraźmy sobie, że Władza dochodzi do wniosku, iż należy usunąć pomnik Falfucjusza stojący na centralnym placu stolicy. Problem w tym, że L*d czci pamięć Falfucjusza jak nie przymierzając Stalina, Piłsudskiego czy Mao. Co robi władza w d***kracji? Władza w państwie d***kratycznym bierze pomnik „do renowacji”. Gdy ludzie trochę odwykną od jego widoku, ale L*d nadal pamięta o Falfucjuszu, ogłasza się, że ustawi się go na innym placu (protesty będą mniejsze…). A po kilku latach, gdy ludzie zapomną, pomnik zostaje przetopiony. Władza autorytarna postępuje inaczej. Jeśli z jakichś powodów uważa, że pomnik Falfucjusza trzeba usunąć (Chińczycy Mauzoleum Ze-Donga Mao nie usunęli!), to ogłasza krótko, że ponieważ okazało się, iż Falfucjusz był nie bohaterem, lecz zimnym draniem – pomnik zabiera do przetopienia. Ogłasza oczywiście na kwadrans przed zabraniem pomnika. Protesty ignoruje, a jeśli przechodzą w zaburzenia – strzela. To samo dotyczy np. podatków. W d***kracji, za radą śp. Dawida Ricardo, podatki nakłada się tak, by płacący ich nie zauważali. W ustroju autorytarnym jest inaczej. Albo te podatki są potrzebne – albo nie. Jeśli nie – to się ich nie nakłada. Jeśli są – to ludzie, do cholery, muszą czuć i być dumni z tego, że płacą na coś potrzebnego, np. na armię czy policję. Dlaczego to ukrywać?!? (Tak nawiasem: jeśli się to ukrywa, i to dobrze, to w kręgach Władzy narasta pokusa nakładania podatków zbędnych lub wręcz szkodliwych – ale ludzie przecież tego nie widzą!) Jest to logiczne. Jeśli władza opiera się na autorytecie, to Autorytet nie może się mylić. Dla ogółu ludności Autorytet jest Autorytetem – a to, że grupka wichrzycieli czy nawet tłum rozwydrzonych mieszkańców stolicy sądzi inaczej… Komuna Paryska czegoś tam chciała i miała poparcie być może i większości paryżan – ale Francja zdecydowanie poparła rząd „wersalski”, który komunardów rozstrzeliwał. Jak najsłuszniej zresztą. Innymi słowy: o tym, co jest „słuszne”, a co nie jest „słuszne”, decyduje Autorytet. Jest oczywistym nonsensem decydowanie o tym, co jest „słuszne”, w głosowaniu! Przecież ten, kto mną rządzi, musi być mądrzejszy ode mnie – kto zaprzecza tej zasadzie, ten burzy wewnętrzna logikę systemu. Tylko w d***kracji, zwłaszcza w tej „l**owej”, obowiązywała „teoria autobusu” („pasażerowie losowo wybrani z jednego miejskiego autobusu byliby lepszymi ministrami od tych z rządu”). Oczywiste jest, że (1) Autorytet musi być sam przekonany o słuszności tego, co głosi; (2) narzucana przezeń ideologia musi być spójna i zupełna – by urzędnicy nie musieli w każdej sprawie pytać o zdanie Autorytetu; (3) musi być w ogólnych zarysach zgodna z powszechną w kraju moralnością – bo w przeciwnym razie Autorytet szybko przestanie być autorytetem. Wbrew pozorom ten ostatni warunek wcale nie jest bardzo ograniczający! Ten sam Niemiec mógł żyć w Niemczech okupowanych przez Cesarstwo, potem przez Republikę („Weimarską”), potem III Rzeszę, potem pod okupacją jako „Trizonia”, wreszcie w RFN. Za każdym razem systemy były różne, nieraz bardzo różne – jednak mieściły się w zakresie tego, co było dla przeciętnego Niemca do przyjęcia! Dlatego ustroje autorytarne dopuszczają znacznie większą różnorodność, są bardziej barwne od d***kracyj. Bo L*d jest praktycznie wszędzie taki sam: szary i nudny. Pragnie żarcia, picia, kopulacji i bezpieczeństwa. Proszę jednak zauważyć, że Autorytet potrafi skłonić ten sam L*d do wysyłania rakiet na Marsa, do budowy świątyń, do „walki o pokój” – albo do napaści na sąsiedni kraj. To wszystko można z L**u wydobyć. Natomiast L*d pozostawiony sam sobie nieuchronnie idzie po linii najmniejszego oporu – czyli się stacza. To, co stało się z Ateńczykami w przeszłości, a dzieje się z Amerykanami obecnie – jest groźnym memento. Nawet w Szwajcarii już około 40% obywateli głosuje w referendach tak, jak ich przodkowie nigdy by nie zagłosowali. Za 20 lat będzie tak głosowało 60%… I tylko to pytanie: czy pojawią sie w Europie Autorytety mogące ożywić ten zdychający kontynent, czy Autorytet przyjdzie z zewnątrz? Np. powołując się na imię Boga Wszechmogącego i Litościwego, którego prorokiem był Mahomet? JKM

Nasz wywiad. Janusz Korwin-Mikke: Głównym problemem Warszawy są urzędnicy O Warszawie i nie tylko rozmawiałem z Januszem Korwinem-Mikke, kandydatem na urząd prezydenta miasta. Michał Kolanko: Jaki jest największy problem Warszawy? Janusz Korwin-Mikke: Problemów jest dużo, ale głównym problemem miasta są jego urzędnicy. Mnożą się jak króliki, PO chciała zmniejszyć biurokracje, ale o ile się nie mylę p. Gronkiewicz-Waltzowa zwiększyła zatrudnienie, o 1700 osób.

MK: Nieco podobny mechanizm mogliśmy obserwować w skali kraju… JKM: Tak. PO zwiększyła liczbę urzędników o 100 tysięcy. Chodzi o bandę drapichrustów, którzy siedzą na karku każdego uczciwego pracującego nauczyciela, stolarza, szewca, chłopa, inżyniera. Nie tylko kosztują, ale i przeszkadzają w pracy. Jeszcze 10 lat temu mogłem postawić płot wokół mojego domu jak chciałem, dziś muszę projekt zatwierdzić w gminie, później idzie do powiatu.

MK: Pytanie jak ten problem rozwiązać? Wszystkich tych urzędników zwolnić? JKM: W miasteczku Maywood w Kalifornii zwolniono wszystkich. Bez wyjątku. Ich zadania przejęły firmy prywatne. Koszty spadły dwukrotnie. Gdyby w Warszawie udało się takiego zabiegu dokonać, i zmniejszyć zatrudnienie o połowę, to rocznie zaoszczędzilibyśmy tylko, że wystarczyłoby na nowy most.

MK: Czy jednak zwolnienie urzędników miałoby wpływ na poprawę tego chaosu urbanistycznego, który można obserwować w Warszawie? JKM: Cóż, wszystkich nie udałoby się zwolnić, przepisy na to nie pozwalają. A miasto musi zostać takie jakie jest. Nic już nie da się na to poradzić. Gdybym budował nowe miasto na pustyni, jak Las Vegas, to wyglądałoby inaczej. Ja raczej myślę o tysiącu drobnych ulepszeń a nie o wielkich inwestycjach. Urzędnikowi zależy na tym, by jak najwięcej wydać. Bo ma procent od zamówienia. Na lewo oczywiście.

MK: Czy problem Warszawy to nie jest problem całej polskiej polityki w mniejszej skali? Czyli działa na swój sposób, a nikt nie wie jak ją naprawić? JKM: Działa, bo korupcja to jest smar, który umożliwia działania niesprawnego systemu. Gdyby system był sprawny korupcja by nie istniała w ogóle. Przykładowo: Jeżeli z jakichś powodów, trzeba sprzedawać działki po 100 zł za metr, a cena rynkowa wynosi 200, to zaraz będzie kilka tysięcy chętnych. Zadecyduje widzimisię urzędnika, ale kupi ten komu będzie zależało, czyli ten kto da największą łapówkę. A powinien zadecydować rynek, powinna być licytacja zorganizowana przez miasto. Nie ma licytacji – to jest licytacja w łapówkach. Tak działa przykładowo mechanizm korupcyjny. Trzeba system usprawnić, a nie „walczyć z korupcją”.

MK: System kapitalistyczny? JKM: Nie, w Polsce mamy socjalizm – znacznie większy niż w 1988 roku! Gdyby był kapitalizm, po co byłby minister gospodarki, albo rolnictwa? W kapitalizmie nie byłoby NBP. Narodowy bank polski byłby narodowy czyli prywatny. Przed wojną zresztą tak było. Bank Polski był prywatny.

MK: Czyli zmierzamy do socjalizmu? JKM: Tak, taki jest ogólny trend. Np.. Milton Friedman chyba w 1968 poszedł do Biblioteki Kongresu i sprawdził, jak wyglądał program Amerykańskiej Partii Komunistycznej z 1928 r. Okazało się, że wtedy, w 1968, już wszystko to co było w tym programie, istniało w Ameryce. Co do joty! A teraz w USA nie ma już komunizmu - jest trockizm! Przecież pani Clintonowa jest trockistką. Karol Marks powiedział wyraźnie: by zbudować socjalizm, wystarczy zbudować demokrację. W domyśle: banda durniów (większość) już sama socjalizm zbuduje. Miejsce socjalistów jest w więzieniach – to jest jasne.

MK: Jak w tym kontekście wygląda debata publiczna w naszym kraju? JKM: W Polsce istnieje przede wszystkim debata publiczna. Debatuje się nad sprawami, nad którymi w normalnym kraju nie ma dyskusji np. wolne soboty. W normalnym kraju nikogo to nie interesuje, w jakie dni pracuje fabryka.

MK: W naszym kraju można wręcz zaobserwować trend zwiększania się ilości dni wolnych od pracy… JKM: Tak, ludzie domagają się pracy - ale kiedy tylko można, idą na chorobowe i chcą więcej dni wolnych. I tak właśnie wygląda socjalizm – wariant ustroju niewolniczego. Jeśli ktoś jest bezrobotny i „musi” być utrzymywany przez współobywateli, to jest dokładnie tak jak Katon Starszy był utrzymywany przez swoich niewolników.

MK: Czy ten system w Polsce się kiedyś zawali? JKM: Tak głupiego ustroju jeszcze nie widziałem. Mamy ogromne zasoby, więc jest co marnować. Gdyby taki ustrój istniał 200 lat temu, to w ciągu dwóch tygodni by się rozpadł. Dziś mamy tak ogromne ilości taniej energii, komputery i tak dalej, że można marnować 90% tego co wytwarzamy i tak nikt tego nie zauważy. Nie ma żadnych powodów, by za 7 lat Polak nie stanął na Marsie. Gdybyśmy nie marnowali tyle pieniędzy.

MK: Wspominał Pan o komputerach. Czy uważa Pan że rewolucja informatyczna cokolwiek w tym systemie zmienia? JKM: Dzięki komputerom ludzkość w 10 sekund potrafi zrobić więcej głupstw niż dawniej w ciągu 10 lat.

MK: A internet? JKM: Wprowadza chaos. Nie zmienia debaty. Ja sam z niego korzystam, ale oczywiście myśl prawdziwa zyskuje szybko poklask. Wystarczy powiedzieć parę słów prawdy poprawną polszczyzną. Na mój blog w ciągu ostatnich 3 lat weszło 38 milionów ludzi. Ale w reżymowych mediach jest zmowa milczenia. I mnie jest obojętne kto rządzi PiS, PSL, PO czy SLD – to i tak jest banda czworga, która po 1 grudnia musi wykonywać dekrety z Brukseli. Od 1 grudnia nie jesteśmy suwerennym państwem, tylko autonomicznym stanem zjednoczonej Europy. Ale ustrój niewolniczy jest niewydajny gospodarczo, dlatego upadnie. To nie przypadek że cena złota rośnie.

MK: Czy Unia przetrwa taki upadek? JKM: Nie, ale Unia może nie przetrwać najbliższych dwóch tygodni. Wystarczy spojrzeć na jej przewodniczącego, p.Hermana van Rompuya. Unia jest tak ważna jak on. Ale kraść się da tam doskonale. Cała ta Unia to jest jedno wielkie gniazdo korupcji. Wedle szacunków 15 mld euro tam znika. Oficjalnie! A co dopiero nieoficjalnie.

MK: W tej rozmowie mówiliśmy o wielu rzeczach które mogą stać się w przyszłości. Czy mimo wszystko jest Pan optymistą jeśli chodzi o Polskę? JKM: Mój kraj jest w stosunkowo dobrej pozycji. Przed Polską zbankrutują inne kraje. Rząd polski nie jest tak głupi jak przywódcy na Zachodzie. I tak jest u nas więcej wolności niż np. w Niemczech. Gdybyśmy wprowadzili taki ustrój o jakim ja mówiłem, to w ciągu pięciu lat przegonilibyśmy Niemcy. Niestety banda złodziei i pijawek do tego nie dopuści. Teraz cała nasza energia idzie nie tam gdzie trzeba. Cala para idzie w gwizdek, a nie w tłoki. I to jest problem.

Dziękuję za rozmowę.

Czas nowoczesnych patriotów Rosja Sowiecka i Niemcy nie pogodziły się z polską niepodległością. Potrzebna była jeszcze "dogrywka" II wojny światowej, a potem klęska Związku Sowieckiego w zimnej wojnie, by Polska stała się znów niepodległa. Na mapie Polska mogła się pojawić tylko w wypadku klęski wielkich mocarstw, które dokonały jej rozbiorów. W pełni niepodległa mogła stać się tylko w wypadku jednoczesnej klęski wszystkich trzech imperiów. Taka sytuacja wydawała się całkowicie nieprawdopodobna. Dlatego główne polskie siły polityczne działające na początku XX wieku podzieliły się na dwie orientacje, zgodnie z podziałem mocarstw na dwa coraz bardziej wrogie sobie obozy. Część polskich partii, z lewicą niepodległościową kierowaną przez Piłsudskiego, wybrała orientację antyrosyjską, oznaczającą oparcie się na Austro-Węgrach i Niemczech. Ich celem było odbudowanie państwa polskiego na terenach odebranych Rosji. Druga orientacja, reprezentowana przez Narodową Demokrację i jej lidera Romana Dmowskiego, miała charakter antyniemiecki. Głównego wroga wskazywała w Rzeszy, a nadzieje polskie chciała oprzeć na próbie lojalnej współpracy z Rosją i pozyskaniu dzięki temu poparcia jej zachodnich sojuszników: Anglii i Francji. Postawienie na dwie orientacje przyniosła w czasie wojny światowej rezultaty. Od 1916 roku na terenie zajętego przez Niemcy i Austro-Węgry Królestwa Polskiego tworzyły się legalne zawiązki polskiej administracji, policji i wojska. Orientacja na ententę dała sprawie polskiej reprezentację dyplomatyczną wobec zwycięskich ostatecznie w wojnie mocarstw, ale także uformowane u ich boku jednostki wojskowe: we Francji i w Rosji.
Nie drażnić Niemców i Rosji Walka o kształt całej Europy Środkowej i Wschodniej miała się jednak rozstrzygnąć dopiero po przewrocie komunistycznym w Rosji i zakończeniu I wojny światowej na zachodzie. Brali w tej walce udział geopolityczni spadkobiercy mocarstw rozbiorowych: Rosja Sowiecka, Niemcy, a także... Czechosłowacja, która stała się ostatnią namiastką imperium Habsburgów. Uczestniczyły w niej także te siły, które wspierały programy narodowo-polityczne konkurujące z polskim o miejsce na wschodnich Kresach dawnej Rzeczypospolitej: ukraiński, litewski i - najsłabszy z nich - białoruski. W dużym stopniu wpływały na bieg i rezultat tej walki także zwycięskie w I wojnie mocarstwa zachodnie - przede wszystkim Wielka Brytania i Francja - które miały ambicje podyktowania nowego porządku europejskiego na zasadzie kompromisu między głoszonymi przez siebie pryncypiami (prawa narodów do samostanowienia) i swoimi strategiczno-ekonomicznymi interesami. Mimo początkowych prób kompromisu siłą rozstrzygnięty został spór o kształt południowej granicy Polski. W styczniu 1919 roku wojska czechosłowackie zajęły sporny obszar Śląska Cieszyńskiego. Dyplomacja czeska wyczekała na stosowny moment, by usankcjonować ten zabór. Ta chwila przyszła w lipcu 1920 roku, kiedy Polska walczyła o życie z najazdem Rosji sowieckiej. Czesi przekonali wtedy Radę Najwyższą Ententy do korzystnego dla siebie podziału Śląska Cieszyńskiego. Dlaczego aspiracje terytorialne Pragi zostały poparte przez liderów ententy, a racje Warszawy, mimo że były oparte w tym wypadku na zasadzie woli zainteresowanej ludności, zostały w 1920 roku odrzucone przez zachodnie mocarstwa? Odpowiedź jest prosta. Czechosłowacja powstawała wyłącznie na gruzach monarchii habsburskiej, której zagłada została w pełni zaakceptowana przez zwycięskie mocarstwa. Ewentualny rewanżyzm ze strony Austrii, Węgier, a tym bardziej Polski nie był z punktu widzenia Paryża czy Londynu wielkim problemem. Polska natomiast musiała być odbudowana przede wszystkim kosztem i Niemiec, i Rosji imperialnej. Czy można zapewnić w Europie trwały porządek międzynarodowy, jeśli wyalienuje się z niej i Niemcy, i Rosję - jeśli oba te mocarstwa będą zdeterminowane, by ten porządek podważyć? To pytanie stawiali sobie przywódcy zwycięskich mocarstw, stawiają je post factum także historycy dyplomacji tego czasu. I wskazują najczęściej "nienasycone polskie apetyty", "polski imperializm" - jako jedną z istotnych przyczyn niepowodzenia systemu wersalskiego. Polska "wzięła" za dużo. Komu "wzięła"? Oczywiście Niemcom i Rosji (już sowieckiej), przez co te dwa mocarstwa nie pogodziły się nigdy z układem wersalskim i doprowadziły ostatecznie do jego zniszczenia. Z tej perspektywy patrzyli - i działali przeciw polskim aspiracjom terytorialnym po I wojnie - przywódcy anglosascy ententy, z najbardziej konsekwentnym pod tym względem premierem brytyjskim Davidem Lloydem George'em. Dyplomatyczna aktywność Romana Dmowskiego oraz Ignacego Paderewskiego na konferencji pokojowej w Paryżu, a z drugiej strony fakty dokonane, tworzone przez kolejne polskie powstania: najpierw Wielkopolskie, potem trzy Śląskie (w 1919, 1920 i 1921 r.), wpłynęły na ostateczny kształt granicy polsko-niemieckiej, ograniczając skutki zdecydowanej woli brytyjskiego premiera, by "nie rozdrażniać Niemców" ustępstwami terytorialnymi wobec Polski. Gdańsk, mimo że był częścią I Rzeczypospolitej, nie został jednak włączony do nowej Polski, choć część Pomorza udało się Polsce uzyskać. Plebiscyt na Śląsku oraz polskie powstania doprowadziły do podziału, z którym (tak jak z utratą pomorskiego "korytarza") Niemcy się nie pogodziły. Tu kompromis nie był możliwy. Z kalkulacji prowadzonej w imię "wyższego", europejskiego porządku wynikało, że można go było osiągnąć tylko kosztem słabszego - by zaspokoić silniejszego.

Dwie wizje polityki wschodniej W latach 1919-1920 jednak mocarstwa zachodnie nie decydowały same o biegu granic na wschodzie Europy. Rozstrzygały o nich relacje sił, interesów, determinacji politycznych i społecznych aktorów tej części kontynentu, a także... granice wyobraźni politycznej ich elit. Polska i jej elity polityczne odgrywały w tej grze rolę współdecydującą. Czy był w owej grze możliwy kompromis? Pytanie to powraca najboleśniej w historii rozstrzygającego się w latach 1918-1920 sporu polsko-litewskiego i polsko-ukraińskiego. Najczęściej przedstawia się ten spór i próbuje odpowiedzieć na owo pytanie, przeciwstawiając dwa programy, czy dwie wizje polskiej polityki wschodniej: "federacyjną" (Józefa Piłsudskiego) oraz "inkorporacyjną" (Romana Dmowskiego), i szukając w tej pierwszej szansy na kompromis ze wschodnimi sąsiadami. Koncepcja Dmowskiego opierała się na nadziei osiągnięcia kompromisu z Rosją poprzez podział ziem Ukrainy i Białorusi należących dawniej do Rzeczypospolitej. Hasło federalizmu, dobrze zakotwiczone już we wcześniejszych koncepcjach Piłsudskiego, oznaczać miało praktycznie chęć oderwania od Rosji ziem zabranych I Rzeczypospolitej, odbudowania wspólnoty politycznej dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego - obejmującej współczesną Litwę i Białoruś - oraz zbudowania silnej Ukrainy, sprzymierzonej z Polską. I tę politykę będzie Piłsudski próbował realizować - bo to on, a nie Dmowski, praktycznie zdobył władzę w Polsce jesienią 1918 roku. Litwy nie udało się Piłsudskiemu przekonać do koncepcji federacji. Politycy litewscy chcieli budować swoje państwo narodowe - ze stolicą w Wilnie. Przeciw Polsce, a nie w sojuszu z Polską. Z Ukrainą już od listopada 1918 roku trwała lokalna wojna o Lwów i całą Galicję Wschodnią. Ta walka zakończyła się w czerwcu 1919 roku zwycięstwem strony polskiej. I tu nie udało się osiągnąć kompromisu granicznego, co skomplikuje także plany nawiązania przez Polskę sojuszu z ośrodkiem państwowym Ukrainy w Kijowie.
Polska jak przepierzenie Od początku 1919 roku trwała także wojna z Rosją bolszewicką. Kiedy tylko Niemcy przegrały wojnę, Armia Czerwona ruszyła na zachód. Cel tej pierwszej wielkiej sowieckiej ofensywy sformułowany był jasno: dotrzeć do Niemiec, do Berlina - by tam pobudzić rewolucję. Miejsce Polski w tych planach precyzyjnie określił Stalin, pełniący wtedy rolę komisarza do spraw narodowości. W swoim artykule z listopada 1918 roku nazwał Polskę "przepierzeniem", ścianką działową, którą rewolucyjna Rosja musi jak najszybciej przebić, by połączyć się z proletariatem niemieckim. Armia Czerwona zajęła szybko większą część Ukrainy i Białorusi, a 1 stycznia 1919 roku także - po walce z miejscowymi oddziałami polskimi - Wilno. To był początek wojny sowiecko-polskiej. Już w lutym 1919 roku gotowy był sowiecki rząd dla Polski. Jednak ofensywa Armii Czerwonej została zatrzymana przez wojsko polskie. Pierwsza próba przebicia polskiego "przepierzenia" w drodze do Europy się nie udała. Rosja sowiecka musiała przerwać swą ofensywę nie tylko z powodu polskiego oporu, ale przede wszystkim wskutek wojny domowej. Walka z "białą" Rosją od wiosny do jesieni 1919 roku była absolutnym priorytetem dla Lenina i Trockiego. To dało stronie polskiej szansę próby realizacji własnej polityki wschodniej w postaci kontrofensywy Piłsudskiego na Wilno. Ta próba, próba realizacji koncepcji polityki federacji z Litwą, przyniosła Polsce sukces tylko militarny. Politycznie zakończyła się porażką: Piłsudskiemu nie udało się pozyskać polityków litewskich do programu zgody z Polską. Pozostawał w tej sytuacji odcinek ukraiński polskiej polityki wschodniej. Zwolennicy niepodległej Ukrainy z Kijowa zostali w 1919 roku zepchnięci przez Armię Czerwoną na zachód - w objęcia polityki Piłsudskiego. Owocem tej sytuacji stał się ostatecznie sojusz zawarty przez Piłsudskiego z ich liderem Symonem Petlurą. Został on podpisany formalnie w kwietniu 1920 roku. Rosja sowiecka rozstrzygnęła w tym czasie na swoją korzyść losy wojny domowej. Mogła zająć się znowu aktywnie polityką wobec swoich zachodnich sąsiadów. Miała do wyboru trzy opcje. Jedną stanowiła tymczasowa ugoda z mocarstwami ententy, która pozwoliłaby Rosji sowieckiej na odbudowę gospodarczą i umocnienie się jako państwa, by przygotować się lepiej do następnej okazji do walki o rewolucję światową. Tę linię realizował Lenin poprzez rokowania podjęte w kwietniu 1920 roku w Londynie z inicjatywy brytyjskiego premiera Lloyda George'a. Drugą linię, wynikającą z samej doktryny komunistycznej, wytyczał szlak ofensywy Armii Czerwonej na Berlin, do centrum Europy - by jak najszybciej pomóc rewolucji w Niemczech i ponieść ją dalej, na południe i zachód Europy. Trzecią linię sowieckiej polityki zagranicznej stanowiła możliwość współpracy z Niemcami niekomunistycznymi, z każdymi właściwie Niemcami - niepogodzonymi z warunkami traktatu wersalskiego. To była linia współpracy przeciw nowemu porządkowi europejskiemu - współpracy tych mocarstw, które czuły się przez ten porządek upośledzone. Na tej linii, tak samo jak na poprzedniej, rewolucyjnej, także idącej z Moskwy do Berlina, główną przeszkodą była Polska. Stąd właśnie wzięło się najważniejsze znaczenie niepodległości Polski dla całej Europy w roku 1920.

Na zachód marsz Od stycznia 1920 roku Armia Czerwona szykowała się intensywnie do nowej ofensywy na Polskę. Przygotowania do wielkiego ataku poprzez Białoruś miały być zakończone w końcu kwietnia. Piłsudski uprzedził je swoją ofensywą na Kijów rozpoczętą 25 kwietnia. Polska ofensywa, podjęta w sojuszu z Ukraińcami Petlury, nie zakończyła się sukcesem. Choć Kijów został zajęty, po miesiącu wojsko polskie musiało się stamtąd wycofać. Mocarstwa zachodnie polskiej ofensywy nie popierały, przeciwnie - zwłaszcza Anglia krytykowała ją jako przejaw "polskiego imperializmu", nie dostrzegając w ogóle imperializmu sowieckiego. Tymczasem własne błędy militarne Piłsudskiego, sowieckie uderzenie na północy, a przede wszystkim brak istotnego wsparcia ludności ukraińskiej dla próby budowania własnej państwowości w oparciu o polskie bagnety - wszystko to złożyło się na niepowodzenie polskiego planu zmiany sytuacji geopolitycznej w Europie Wschodniej. W miarę odzyskiwania militarnej inicjatywy w wojnie z Polską i postępów Armii Czerwonej na zachód Lenina korciło rzucenie rękawicy całemu systemowi wersalskiemu w Europie: z pomocą Niemiec nacjonalistycznych lub komunistycznych. Lenin uległ w tym momencie chorobie, którą sam nazwał przy innej okazji "zawrotem głowy od sukcesów". Chciał już tylko od swych kolegów z kierownictwa bolszewickiej partii sugestii, w którą stronę po zalaniu Polski powinna być skierowana fala sowietyzacji. 23 lipca Lenin pisał do Stalina: "Zinowiew, Bucharin i także ja uważam, że należałoby w tej chwili pobudzić rewolucję we Włoszech. Uważam osobiście, że należy w tym celu sowietyzować Węgry, a być może także Czechy i Rumunię". Stalin był wówczas, przypomnijmy, komisarzem politycznym Armii Czerwonej nacierającej na południu - w kierunku Lwowa i Krakowa. Na pytania Lenina odpowiedział następnego dnia: "Teraz, kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i solidną Armię Czerwoną (...) byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. (...) Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nie okrzepłych państwach, jak Węgry, Czechy (Rumunię przyjdzie rozbić). (...) Najkrócej mówiąc: trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę". Podniecony otwierającymi się perspektywami Lenin jeszcze 12 sierpnia nawoływał ze zniecierpliwieniem: "Z politycznego punktu widzenia jest arcyważne, aby dobić Polskę". Polska jednak dobić się nie dała. Próba sowietyzacji Polski rozbiła się o dojrzałą świadomość narodową, o nowoczesny patriotyzm, którym przesiąknęły już nie tylko elity, ale także masy polskich chłopów i robotników. Ta właśnie świadomość tak korzystnie wyróżniła Polskę od anomii społecznej, na której bolszewicy zbudowali swój sukces w Rosji, na Ukrainie czy na Białorusi. System wersalski został na 20 lat ocalony w Bitwie Warszawskiej stoczonej zwycięsko przez wojsko polskie w sierpniu 1920 roku. Wraz z nim ocalała szansa niepodległego rozwoju Europy Środkowo-Wschodniej. Przynajmniej jej części i przynajmniej na pewien czas.
Pokusa rewizji historii Dzięki ocaleniu polskiej niepodległości nie było już mowy - przez następnych 20 lat - o sowieckiej Czechosłowacji, Węgrzech, Rumunii ani tym bardziej o rewolucji we Włoszech. To był najważniejszy rezultat polskiej walki o granice: granice Europy Wschodniej. Zmęczone sześcioletnią wojną społeczeństwo polskie, przy braku wsparcia dla jakiejkolwiek samodzielnej akcji polskiej ze strony mocarstw zachodnich, gotowe już było przyjąć ten kompromis graniczny, jaki tylko zaoferuje pokój, a zarazem da Polsce minimum strategicznego bezpieczeństwa na najbliższe lata. Piłsudski ten werdykt zaakceptował - werdykt, którego podsumowaniem stały się ustalenia polsko-sowieckiej konferencji pokojowej w Rydze w marcu 1921 roku, oznaczające faktycznie podział Białorusi i Ukrainy. Wskutek klęski pod Warszawą Rosja sowiecka musiała wrócić do koncepcji tymczasowego układu z "kapitalistycznym okrążeniem". Musiała go zawrzeć na znacznie gorszych warunkach aniżeli te, jakie rysowały się w propozycji lorda Curzona z lipca 1920 roku. Symbolicznie niemal zbiegło się w czasie - w marcu 1921 roku - podpisanie pokoju ryskiego z Polską i sowieckiego układu handlowego z Wielką Brytanią. Lenin wiedział już jednak na pewno, że ma w dyspozycji pewne narzędzie swej strategii, które zapewni mu w dłuższej perspektywie możliwość rozprawienia się z Polską i zburzenia krępującego ekspansję bolszewizmu systemu wersalsko-ryskiego. Zachowując w pamięci wydarzenia późniejsze, symbolizowane datą 23 sierpnia 1939 roku i paktem Ribbentrop - Mołotow, warto przypomnieć na koniec prorocze słowa Lenina, wypowiedziane dokładnie 19 lat wcześniej. Lenin skierował je we wrześniu 1920 roku do szwajcarskiego komunisty Jules'a Humberta-Droza, członka ścisłego kierownictwa III Międzynarodówki. Oddajmy więc na koniec głos samemu Leninowi: "Polskę opanujemy i tak, gdy nadejdzie pora. (...) Przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski i nawet sprzymierzyć się z Niemcami. (...) Niemcy są naszymi pomocnikami i naturalnymi sprzymierzeńcami, ponieważ rozgoryczenie z powodu poniesionej klęski doprowadza ich do rozruchów i zaburzeń, dzięki którym mają nadzieję, że rozbiją żelazną obręcz, którą jest dla nich pokój wersalski. Oni pragną rewanżu, a my rewolucji. Chwilowo interesy nasze są wspólne. Rozdzielą się one i Niemcy staną się naszymi wrogami w dniu, kiedy zechcemy się przekonać, czy na zgliszczach starej Europy powstanie nowa hegemonia germańska czy też komunistyczny związek europejski". Rosja sowiecka i Niemcy nie pogodziły się z polską niepodległością. Potrzebna była jeszcze "dogrywka" II wojny światowej, a potem klęska Związku Sowieckiego w zimnej wojnie, by Polska stała się znów niepodległa. W nowych, o ileż lepszych warunkach - z niepodległą Litwą i Ukrainą, a także - mimo wszystko - Białorusią za swoją wschodnią granicą. I z Niemcami na zachodzie - jako częścią wspólnoty europejskiej, której Polska także jest członkiem. Historia jednak się nie skończyła. I nie wszyscy są zadowoleni z jej ostatniego werdyktu. Szukają wciąż jego rewizji. Dlatego lekcja historii, historii polskiej niepodległości w wieku XX, wydaje się nadal ważna i godna przypomnienia. Prof. Andrzej Nowak

Hunwejbini kontra Krzyż! Nowy najazd hunwejbinów na Warszawę? Europejskie Centrum Monitoringu Ekstremizmu alarmuje!

11 listopada lewicowi ekstremiści z Niemiec i Polski chcą wywołać zamieszki na ulicach Warszawy. Może w nich wziąć udział nawet kilkuset anarchistycznych bojówkarzy skrzykniętych przez tzw. “Porozumienie 11 Listopada”. Policja i służby specjalne z Polski i Niemiec przestrzegają przed wzrostem zagrożenia ze strony skrajnie lewicowych ugrupowań i ich zbrojnych bojówek terrorystycznych. Liczba ich członków w samych Niemczech w roku 2009 wzrosła o 3 tysiące. Liczba sympatyków w obu krajach liczona jest w dziesiątkach tysięcy. Ich skłonność do przemocy, w tym do aktów o charakterze terrorystycznym, oceniana jest przez niemiecki Urząd Ochrony Konstytucji jako bardzo wysoka(1). Również polska Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ostrzega: „W Polsce funkcjonuje kilkanaście tego typu ugrupowań. [...] niepokojący jest fakt systematycznego wzrostu liczny zwolenników ich ideologii oraz tworzenie bojówek paramilitarnych”(2). Od kilku lat cała Europa obserwuje wzrost aktów przemocy ze strony ugrupowań skrajnie lewicowych o charakterze anarchistycznym i komunistycznym(3). Przykładem ich działalności w ostatnich dniach, jest seria bomb wysyłanych w Grecji do ambasad państw Europy Zachodniej i USA. Problem lewackiego ekstremizmu dotyczy także Polski, gdzie przedstawiciele tego typu ugrupowań zawiązali koalicję o nazwie “Porozumienie 11 Listopada” i mobilizują siły, aby 11 listopada wzniecić zamieszki i rozbić patriotyczny Marsz Niepodległości.

BLOKADA i jej organizatorzy 11 listopada 2010 r. do Warszawy ma przyjechać kilkuset skrajnei lewicowych ekstremistów. Będą wśród nich najniebezpieczniejsi w Europie lewaccy bojówkarze z Niemiec, znani z terrorystycznych działań na terenie całej Europy. Skrajna lewica chce zademonstrować swoją siłę i rozbić Marsz Niepodległości, organizowany przez młodzież patriotyczną w kolejną rocznicę odzyskania niepodległości. Lewaccy ekstremiści uważają, że Narodowy Dzień Niepodległości to święto nacjonalistyczne i “faszystowskie”. Swoją akcję nazywają “BLOKADĄ MARSZU FASZYSTÓW”. Rok temu podobna akcja zakończyła się bójkami lewaków z policją oraz aresztowaniem 14 najagresywniejszych lewicowych ekstremistów(4). Przed sądami wciąż toczą się postępowania w sprawie trzech ekstremistów. Są oskarżeni o napaść na funkcjonariuszy policji, za co grozi im do 3 lat pozbawienia wolności(5).

Organizatorem lewackich akcji zaplanowanych na Dzień Niepodległości jest tzw. “Porozumienie 11 Listopada”. Jest to koalicja rozmaitych lewicowych i skrajnie lewicowych ugrupowań, monitorowanych przez polskie służby specjalne i policję ze względu na swój ekstremistyczny charakter. Członkami porozumienia są takie grupy jak:

Federacja Anarchistyczna – organizacja skrajnie lewicowa propagująca ideologię anarchistyczną, znana z publicznej gloryfikacji przemocy oraz lewackiego terroryzmu. Jest częścią międzynarodowej sieci anarchistycznej, prowadzącej działalność propagandową oraz terrorystyczną w Niemczech i Grecji. Za cel stawia sobie likwidację kapitalistycznych państw, w tym państwa polskiego. Uznaje przemoc za metodę do osiągnięcia tego celu.

Czarny Sztandar – anarchistyczna grupa ekstremistyczna propagująca lewacki terroryzm za pomocą broszur i internetu. Ma szerokie powiązania międzynarodowe.

Pracownicza Demokracja – organizacja komunistyczna o charakterze trockistowskim. W swoich publikacjach gloryfikuje międzynarodowy terroryzm i wzywa do marksistowskiej rewolucji socjalistycznej. Na manifestacjach używa symboliki totalitarnej w tym komunistycznych symboli sierpa i młota. Jest członkiem komunistycznej międzynarodówki International Socialist Tendency.

Kampania Solidarności z Palestyną – grupa skupiająca sympatyków palestyńskich organizacji terrorystycznych. Wspiera organizatorów nielegalnych dostawy broni do Strefy Gazy.

Młodzi Socjaliści – organizacja zaangażowana w lobbing na rzecz legalizacji narkotyków i organizacji protestów przeciwko bazom NATO w Polsce. Sympatyzuje z kubańskim reżimem Fidela Castro i otwarcie wspiera inne komunistyczne państwa, w których odnotowuje się skrajne przypadki łamania praw człowieka.

Nigdy Więcej – grupa skrajnie lewicowa propagująca integralny antyfaszyzm. Odpowiedzialna za publiczne gloryfikowanie stalinizmu oraz nawoływanie do przemocy ideologicznej wobec osób, które uznaje za przeciwników, nazywając ich “faszystami”. Jej liderem jest Rafał Pankowski, w latach ‘90 XX wieku znany działacz nacjonalistyczny. Wielu jej współpracowników to byli neonaziści.

Jak było rok temu? Scenariusz zaplanowany przez lewaków na 11 listopada 2010 nie jest nowy. Rok temu skrajna lewica także usiłowała rozbić marsz zorganizowany przez ugrupowania nacjonalistyczne. Na jego planowanej trasie pojawiły się atrapy bomb. Lewacy dwukrotnie usiłowali także zablokować marsz. Jednocześnie przez cały dzień ich bojówki atakowały osoby uznane za nacjonalistycznych manifestantów. Działacze Federacji Anarchistycznej na swojej stronie internetowej chwalą się: „Od godzin rannych przeprowadzane były również bojowe akcje antyfaszystowskie. Zdecentralizowana grupa kilkudziesięciu osób atakowała faszystów w drodze na demonstrację oraz po jej zakończeniu. Podczas jednej z takich akcji policja użyła wobec zbiegających z miejsca zdarzenia antyfaszystów broni palnej (!), nikt jednak nie ucierpiał (oczywiście oprócz zaatakowanych neonazistów)”(4). Policja usiłowała nie dopuścić do eskalacji przemocy, spotkała się jednak z agresją lewaków. 14 bojówkarzy zostało zatrzymanych.

Przemoc jako ideologia Przemoc jest stale obecna w każdej skrajnie lewicowej ideologii. Członkom i sympatykom lewackich organizacji jest ona w procesie indoktrynacji przedstawiana jako niezbędna metoda osiągania celów politycznych. Także w tym roku lewacy przygotowują się na fizyczną konfrontację. Porozumienie 11 Listopada opublikowało w internecie poradniki, w jaki sposób należy się przygotować do zadymy w Dniu Niepodległości i jak uniknąć zatrzymania przez policję. Piszą w nich m. in.: „Jeśli nie chcesz narazić się na dodatkowe kary (zazwyczaj mandaty, lecz poprzedzone aresztem) nie bierz ze sobą żadnych pałek, ani noży. Całkowicie odradzam wszelkiej maści siekiery, długie noże z ostrymi czubkami, czy broń palną”(6). Nikt nie może zagwarantować, że tym razem obędzie się bez ofiar. Gdy lewaccy bojówkarze wychodzą na ulice, ofiary są zawsze.

Europejskie Centrum Monitoringu Ekstremizmu, Luksemburg-Warszawa 2010 www.MARSZNIEPODLEGLOSCI.pl

Źródła:

1) http://www.tvn24.pl/12691,1661719,0,1,skrajna-lewica-coraz-bardziej-agresywna,wiadomosc.html
2) Raport z działalności Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w 2009 r., www.abw.gov.pl
3) [url]30 http://www.wprost.pl/ar/152608/Lewacki-terror-znow-modny/[/url]
4) http://www.rozbrat.org/publicystyka/aktywizm/588-calosciowe-sprawozdanie-z-akcji-antyfaszystowskich-w-warszawie-11-11-09
5) http://www.ack.most.org.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=77:warszawa-po-pierwszej-rozprawie-ws-11-listopada-2009&catid=1:krajowe&Itemid=3
6) http://cia.bzzz.net/przemyslenia_przed_11_listopada_czesc_druga_kto_moze_blokowac_szowinistyczna_prawice

Od siebie dodaję sugestię: Izrael rokrocznie do Polski przysyła swoją wysoce fachową obstawę, mającą chronić uczestników tak zwanych "marszów żywych". Nie wiem (i wątpię), czy ta pomoc kiedykolwiek się przydała. Może jednak sygnał o tym, że w owym najeździe na Warszawę ma uczestniczyć m. in. tzw. "Kampania Solidarności z Palestyną", byłby powodem, aby tym razem izraelscy fachowcy naprawdę przydali się w dniu 11 listopada w Polsce? W 1918 roku właśnie ok. 11 listopada na ulicach Warszawy i niektórych innych polskich miast rozbrzmiewały okrzyki "precz z białą gęsią!". Wznosili je komuniści narodowości żydowskiej z niechęci do sztandarów z Orłem Białym (precedensy takich zachowań w tzw. Przywiślańskim Kraju były już podczas rewolucji 1905 roku).

Może izraelskim decydentom byłoby przykro mieć świadomość, że przysłani z Państwa Izrael policjanci albo antyterroryści de facto ochranialiby "Marsz Niepodległości", w którym zamierzają uczestniczyć polscy nacjonaliści. Wszak na "marsze żywych" bywali przysyłani właśnie PRZECIWKO polskim nacjonalistom. Tym ostatnim zapewne również nie w smak byłaby TAKA ochrona... Jednak jedni i drudzy powinni wziąć pod uwagę fakt, że kiedyś w latach 30. niektórzy polscy nacjonaliści i niektórzy żydowscy nacjonaliści demonstrowali w Polsce ZGODNIE i WSPÓLNIE. andruch2001

Sponiewierany mundur Generała Błasika Nazywam się Ewa Błasik. W przeddzień Święta Niepodległości pęka mi serce, gdy widzę, jak mój generał jest wyszydzany, choć jest godzien honorów. Dopóki starczy życia i sił, będę go bronić Z Ewą Błasik, żoną śp. gen. Andrzeja Błasika, Dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął na pokładzie rządowego Tu-154M nieopodal Katynia, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Pamięta Pani pierwszą, lipcową, rozmowę z “Naszym Dziennikiem”? Mówiła Pani wtedy, że traktuje wojsko jak rodzinę. Dziś została Pani z niej wyłączona, bo podjęła Pani walkę o honor swojego męża, generała Andrzeja Błasika. - To prawda. Wojsko się zamknęło, odwróciło się ode mnie. Rzecznik generała broni Lecha Majewskiego poinformował mnie wprost, że on z tą panią, czyli ze mną, nie chce mieć nic wspólnego. W dzień Wszystkich Świętych łaskawie wpuszczono mnie na teren dowództwa Sił Powietrznych w obecności brata mojego zmarłego Męża i jego żony. Chcieliśmy złożyć wieniec pod pomnikiem upamiętniającym Męża, który tam stoi. Notabene budowany był nocą, ze strachu przed nowym dowódcą Sił Powietrznych, który z pewnością nie pozwoliłby na jakąkolwiek pamięć o moim Mężu, co zresztą było uwidocznione w dniu Święta Lotnictwa, gdy nie przywołał pamięci mojego Męża z imienia i nazwiska. W czasie oddawania hołdu mojemu Mężowi zobaczyliśmy przez okno, że w korytarzu budynku dowództwa Sił Powietrznych poniewiera się mundur mojego Męża. Prosił mnie o ten mundur pan generał Krzysztof Załęski, kiedy jeszcze był na swoim stanowisku, abym przekazała go do Sali Tradycji. Ten mundur chyba – w mniemaniu ludzi pana generała Majewskiego – jest niegodny, aby został wniesiony na Salę Tradycji, tylko przez ponad pół roku stoi zakurzony przed tą salą. Wszystko chyba po to, by mojego Męża do końca upokorzyć. Tak zachowuje się dowództwo Sił Powietrznych?! Nie wiem, jakie są cele, chciałabym, żeby pan minister Bogdan Klich zabrał w tej sprawie głos, bo to przecież on nad grobem mojego Męża zapewniał, że nie pozwoli, aby szargano jego dobre imię. Później, na spotkaniu poświęconym pamięci mojego Męża w dowództwie Sił Powietrznych, z jego ust padło stwierdzenie, że najprawdopodobniej mój Mąż, jeżeli w ogóle był w tym kokpicie, to był takim piorunochronem między załogą a panem prezydentem Kaczyńskim i wszystkimi na pokładzie. Tę wypowiedź słyszałam zarówno ja, jak i moje dzieci.

Bogdan Klich dziś milczy. Powinien to publicznie powtórzyć. - Dlatego dziś oczekuję jakiegoś wsparcia przede wszystkim ze strony Ministerstwa Obrony Narodowej. Muszę przypomnieć także, że pan minister Radosław Sikorski zapewniał mojego Męża, gdy proponował mu objęcie stanowiska komendanta w Wyższej Oficerskiej Szkole Orląt, że ministerstwo nigdy o nim nie zapomni. Sama to słyszałam, byłam przy tej rozmowie. Niestety, wszyscy zapomnieli. Dziś, w przeddzień Święta Niepodległości, serce mi pęka, gdy widzę, jak mój generał jest wyszydzany i jak gardzi się nim, choć powinno nagradzać pośmiertnie. Czym to się różni od metod KGB? Tak wygląda prawo w Polsce? To jest bezprawie! Mam wrażenie, że to są zagrywki polityczne. Ludzie, którzy doprowadzili nasze lotnictwo do stanu zapaści przez dwadzieścia ostatnich lat w wolnej Polsce, dziś decydują o jego kształcie. Jest to dla mnie nie do pomyślenia. Sama jestem wnuczką Stanisława Buczyły, żołnierza Marszałka Piłsudskiego, wspaniałego człowieka, który walczył z bolszewikami w 1920 roku. On zupełnie inaczej uczył mnie, czym jest dewiza “Bóg, Honor, Ojczyzna”. O Cudzie nad Wisłą opowiadał mi, recytując swoje wiersze.

Wie Pani, co dzieje się z telefonem Pani Męża, generała Andrzeja Błasika? - Nie mam pojęcia, nie wiem nawet, czy jego telefon znajduje się w prokuraturze. Nie rozumiem, dlaczego przez cały dzień po katastrofie telefon Męża nie był wyłączony, tylko cały czas zajęty. Robi się wszystko, by Męża dziś upokorzyć. Wszyscy wiedzieli, że świetnie sprawdzał się w strukturach NATO-wskich, że wszelkie zadania mu powierzane wykonywał jak najlepiej i pociągał za sobą innych. Jego kandydatura brana była pod uwagę – jak już mówiłam – na stanowisko szefa Sztabu Generalnego. Dziś w świat idzie przekaz, że był szaleńcem! Cenili go zarówno prezydent Lech Kaczyński, minister Aleksander Szczygło, jak i były minister obrony narodowej Jerzy Szmajdziński. Gdyby żyli, na pewno nie pozwoliliby na lincz mojego Męża. Oni znali jego wartość. Z pewnością broniłby także generała Błasika jego przyjaciel, wspaniały pilot generał Jacek Bartoszcze, lecz nie żyje, zginął 5 lat temu w katastrofie awionetki. Nie żyje w sumie już czterech generałów z promocji mojego męża. Nie mogę się pogodzić z tym, że nie żyją już prawie wszyscy wspaniali uczniowie mojego Męża, którzy zginęli w CASIE. Dlatego jestem bardzo zainteresowana rzetelnym wyjaśnieniem tych katastrof, bo one nie powinny się zdarzyć.

Wiele rzeczy nie powinno się wydarzyć. Na pewno Edmund Klich nie powinien wypowiadać się na temat Pani Męża przed zakończeniem śledztwa. - Te wszystkie wystąpienia pana Edmunda Klicha powinny być od razu ucięte przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Śledztwo cały czas trwa, dlaczego więc rzuca się mojego Męża na pożarcie? Czy ktoś się zastanawia, jak ja mogę się czuć, słysząc najgorsze rzeczy na temat mojego Męża? Nikomu jednak to nie przeszkadza. Nie ma już mojego Męża, nie ma jego dobrego imienia, bo zrównali go z ziemią, a ja już nie mam sił, stojąc nad jego grobem, słyszeć za moimi plecami, tak jak w dniu Wszystkich Świętych, odzywki typu: “szaleniec”, “siedział za sterami”, “to on naciskał na pilotów” etc. Mąż nie może się już bronić, ale dopóki ja żyję, nie mam zamiaru milczeć i będę za wszelką cenę bronić jego dobrego imienia i dochodzić prawdy. 25 lat oddałam Polsce, oddałam lotnictwu. Nie mogłam realizować się jako ja, Ewa Błasik, bo skupiłam się na tym, by niczego mojemu Mężowi nie zabrakło, by miał komfortowe warunki, by był dobrym obrońcą naszych granic, aby się przede wszystkim nie zabił i nie zrobił krzywdy nikomu innemu. Jestem w tej chwili zupełnie sama, opuszczona przez wszystkich.

Na pewno bardzo bolesna była dla Pani publikacja tygodnika “Wprost”… - Po ukazaniu się artykułu tygodnika “Wprost” przed samym Dniem Zadusznym osobiście poprosiłam prokuraturę o pomoc i interwencję w sprawie przecieków z akt śledztwa. Rodziny ofiar mają prawo bronić swoich bliskich w taki sposób, w jaki uważają za stosowne. Nie mam do nich o to pretensji, o te ich wszystkie subiektywne opinie, wypowiadane przez wdowy po lotnikach z załogi Tu-154M. Nie jestem jednak w stanie zrozumieć, a tym bardziej wybaczyć i usprawiedliwiać dziennikarzy, którzy ten – jak im się wydaje – “sensacyjny artykuł” tygodnika “Wprost” celowo i z zimną krwią zamieścili tuż przed Dniem Zadusznym. Jakim trzeba być bezdusznym, wyrachowanym człowiekiem – mówię tutaj o panu redaktorze Tomaszu Lisie – aby wydać pozwolenie na publikację tego artykułu i nie poczuwać się jeszcze do żadnej winy. W mojej świadomości szacunek i cisza przed świętem takim ludziom, jak mój śp. Mąż, też się należy. Tak bardzo pragnęłam w tych dniach, stojąc nad jego grobem i grobami innych wspaniałych poległych przyjaciół, mieć chociaż chwilę spokoju od linczujących – zupełnie nie wiem za co i dlaczego – mojego tragicznie zmarłego, ukochanego Męża.

Dziennikarze przekroczyli, Pani zdaniem, kolejną i tak już bardzo cienką granicę przyzwoitości? - Niestety. To, co uczynili dziennikarze “Wprost”, można całkiem spokojnie porównać do zachowania tych “specjalistów” od mediów, którzy po katastrofie CASY usiłowali wyciągać z kostnicy zwłoki poległych pilotów po to tylko, aby na drugi dzień zamieścić te zdjęcia na czołówkach swoich gazet. Dokąd ten oszalały, zepsuty i wyzuty ze wszelkich uczuć i wartości świat mediów zmierza? Ten artykuł po raz kolejny wyprowadził mnie z równowagi, jeżeli o to chodziło panu redaktorowi Lisowi, to gratuluję sukcesu. Taki każdy, bezpodstawny atak na mojego śp. Męża powoduje, iż na nowo otwierają się moje niezabliźnione rany po utracie tak cudownego człowieka, jakim był mój Mąż. I żaden zmanipulowany artykuł nie jest w stanie zakwestionować i zniszczyć dorobku życia wspaniałej osobowości mojego generała. Mój Mąż nie był człowiekiem żadnego układu politycznego, nigdy nie dbał o stanowiska, zawsze był przede wszystkim świetnym pilotem i dowódcą walczącym jak lew o dobro swoich podwładnych.

“Wprost” wyprodukowało tezę, jakoby generał Błasik był sadystą zmuszającym pilotów do morderczych obozów kondycyjnych. - Tak się składa, iż byłam w lutym tego roku razem z Mężem w ośrodku kondycyjnym dla pilotów na Groniku w Zakopanem. W tym czasie byli tam, jak się okazało, członkowie załogi tupolewa, który rozbił się 10 kwietnia w Smoleńsku. W ośrodku odwiedził nas wtedy pan wiceminister obrony narodowej Marcin Idzik i nie sądzę, aby miał jakieś uwagi do programu szkolenia pilotów, jaki zaakceptował mój Mąż. Wiem jednak, że sami piloci ze specpułku, zamiast uczestniczyć w obozach przetrwania, nabierać kondycji, by być wysportowanym i sprawnym pilotem pod każdym względem, woleli wybierać spotkania towarzyskie suto zakrapiane alkoholem. Oczywiście każdy ma prawo do swobodnego wypowiadania się o swoim dowódcy, ale rzeczywiście Mąż chyba był dla pilotów za dobry, skoro ci go dziś atakują.

Był blisko tych osób, interesował się ich sprawami rodzinnymi, problemami? - Oczywiście. Mężowi bardzo zależało na bliskim kontakcie ze wszystkimi podwładnymi, dlatego tak wiele spotkań z nimi odbywał, jeździł po różnych jednostkach – bo nie chciał być i na pewno mu się to udało – takim generałem tylko zza biurka, który gdzieś tam siedzi w wysokim sztabie i jedynie wydaje rozkazy czy jakieś decyzje. Starał się być bardzo blisko ludzi i często z nimi o wszystkim rozmawiał. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił w Dowództwie Sił Powietrznych po objęciu dowodzenia, było podłączenie bezpośredniego telefonu do wszystkich dowódców. Chciał mieć bliski kontakt ze wszystkimi podwładnymi, na każdym szczeblu. Pragnął łączyć się z nimi bezpośrednio, bez żadnych pośredników. Tak samo było z pilotami ze specpułku.

Dziennikarze “Wprost” widzą to jednak inaczej: Pani Mąż miał być w konflikcie z załogą Tu-154M. - Dla mnie dowodzenie przez “Wprost”, że był w konflikcie z tymi pilotami, jest czystą manipulacją i daje tylko pożywkę Rosjanom, którzy piszą potem o moim Mężu, że był skandalistą i szaleńcem. Manipulacja tygodnika “Wprost” uderza we mnie, w moją rodzinę i w autorytet mojego Męża. A generał Błasik miał wielki autorytet. Piloci, ci z prawdziwego zdarzenia, cieszyli się, że mają wreszcie prawdziwego Dowódcę Sił Powietrznych, z którym mogą robić wszystko i przede wszystkim mówić prawdę. Mąż nie tworzył dystansu, szanował każdego człowieka, bez znaczenia, jaki miał stopień w wojsku czy jak ważną funkcję pełnił w państwie. Mowa tu zarówno o szeregowych pilotach, jak również generałach, nie wspominając o wszystkich ministrach i prezydentach. Mąż był człowiekiem z klasą, na wysokim poziomie.

Pamięta Pani sytuacje świadczące o bliskich relacjach z załogą tupolewa? - Oczywiście. Chyba najwymowniejszym dowodem jest fakt, że ta sama załoga w styczniu br. poleciała tym samym tupolewem 101 z misją charytatywną na Haiti. Samolot popsuł się w Puerto Rico na Dominikanie, gdzie piloci nocowali. Następnego dnia okazało się, że autopilot w jednym kanale jest niesprawny, załodze jednak udało się naprawić tę awarię. Mąż bardzo przeżywał ten ich wylot i awarię i był z nich bardzo dumny. Pamiętam, jak mówił: “Zobacz, jakich mam chłopaków, dali sobie radę z awarią. Piloci z lotnictwa cywilnego sami nie próbowaliby naprawiać awarii, tylko od razu wołaliby serwis”. Gdy załoga wróciła z Haiti, Mąż osobiście witał ich w nocy na Okęciu, a później spotkał się z nimi 4 lutego w Sali Tradycji. Osobiście też prosił ministra obrony narodowej o wynagrodzenie tej załogi wraz z ostatnim dowódcą specpułku, wspaniałym człowiekiem płk. Ryszardem Raczyńskim, który był z załogą na Haiti.

Pani Mąż dbał o bezpieczeństwo swoich pilotów? - Bardzo, za wszelką cenę. Wszelkimi sposobami starał się osiągnąć najwyższy poziom tego bezpieczeństwa. Kiedyś byliśmy z Mężem w towarzystwie innych ważnych oficerów w bazie wojskowej na Florydzie. Akurat trwała tam jakaś akcja ratunkowa jednego żołnierza. Mąż był pod wrażeniem, powiedział: “Zobaczcie, jak mobilizują tu wszystkie siły, by ratować jedno życie, a u nas żołnierze tak nie byli szkoleni”. Mój Mąż, szczególnie po tym, co przeszedł – sam bowiem mógł zginąć w różnych katastrofach, m.in. w słynnej defiladzie nad Warszawą 11 listopada 1998 roku – był bardzo wyczulony, jeżeli chodzi o bezpieczeństwo i o komfort psychiczny pilotów. Zawsze bardzo stanowczo bronił również ich stanowiska. Mam na to wszelkie dowody i świadków, którzy jeszcze żyją. Dlatego absolutnie nie można insynuować, że on kazał pilotowi Tu-154M lądować we mgle. Taka teza jest równoznaczna z tym, że może w tym momencie drugim pilotem był w tupolewie na przykład minister Aleksander Szczygło, a nawigatorem wicemarszałek Sejmu Jerzy Szmajdziński, który przecież też miał wiele wspólnego z Siłami Zbrojnymi i lotnictwem, bo był ministrem obrony narodowej. To jest po prostu paranoja. To jest ośmieszanie Polski na arenie międzynarodowej.

Generał Błasik nie pracował jednak sam w Dowództwie Sił Powietrznych. Wielu ludzi mu podlegało. Dziś powinni zabrać głos w jego obronie… - Oczywiście, przecież nie wszyscy zginęli w katastrofie smoleńskiej, dlaczego dziś nie chcą tego zrobić? Wydaje mi się, że skoro milczą, sami muszą mieć coś na sumieniu. W momencie, kiedy Mąż został Dowódcą Sił Powietrznych, stworzono specjalne stanowisko dla tzw. ambasadora Sił Powietrznych w Sztabie Generalnym, pana generała broni Lecha Majewskiego, obecnego Dowódcy Sił Powietrznych. To właśnie pan generał Majewski był przez ostatnie trzy lata asystentem Sztabu Generalnego i nadzorował wszystkie dokumenty, które przechodziły przez jego ręce, a wcześniej zajmował bardzo wysokie stanowiska. Dlaczego dziś chowa głowę w piasek, dlaczego nie jest zapraszany do TVN 24? Przecież on i inni generałowie nadzorowali Siły Powietrzne i mieliby tu dużo do powiedzenia. Wydaje mi się też, że Ministerstwo Obrony Narodowej powinno zabrać głos w mediach, bo opinii publicznej należy się odpowiedź, jak wygląda prawda o polskim lotnictwie.

Ma Pani na myśli zaniedbania, do jakich dopuszczono w ostatnich latach w Siłach Powietrznych? - Tak. Na temat tych zaniedbań w lotnictwie najwięcej miałby do powiedzenia pan generał dywizji Leszek Cwojdziński, który był głównie szefem szkolenia. Ci dwaj panowie: Majewski i Cwojdziński, powinni dziś zabierać publicznie głos, a milczą. Na dodatek nie tylko sami milczą, lecz wręcz nie pozwalają innym na jakąkolwiek obronę merytoryczną mojego Męża. Wojsko jest zastraszane do tego stopnia, że grozi się im usunięciem ze stanowiska, jeżeli staną w obronie mojego Męża. Może pan redaktor Lis nie dotarł jeszcze do takich informacji, ale w każdym razie tu leży odpowiedź na pytanie, dlaczego generała Błasika broni dziś tylko jego żona.

Może wielu ludziom jest dziś na rękę, by za wszelką cenę zrobić kozła ofiarnego z Pani Męża jako osoby odpowiedzialnej za katastrofę smoleńską? - Tak myślę. Nie żyje, nie może się bronić, więc jest dziś chłopcem do bicia, ale to chyba nie tędy droga do prawdy. Muszę podkreślić, że sama wcześniej przez kilka lat pracowałam w dowództwie Sił Powietrznych, właśnie w ruchu lotniczym. To wszystko więc, co mówię o lotnictwie, to nie są informacje przekazywane mi przez Męża, ja świetnie znam to środowisko, bo bardzo kochałam to, co mój Mąż robił, i żyłam tym wszystkim. Pewne rzeczy musiałam wiedzieć, bo zależało mi na bezpieczeństwie mojego Męża i przyjaciół. Dziś zależy mi na tym, by prawda o polskim lotnictwie wyszła na jaw, bo pieniądze na lotnictwo są pieniędzmi podatników. Mam nadzieję, że katastrofa smoleńska ukaże wszystkie zaniedbania w lotnictwie, i to nie tylko na szczeblu dowództwa Sił Powietrznych, lecz we wszystkich instytucjach odpowiadających za Siły Zbrojne.

Mieliśmy całą serię katastrof w lotnictwie, ich przyczyn do dziś nie wyjaśniono. - Lotnictwo najprawdopodobniej miało dawniej więcej pieniędzy. Mój Mąż akurat zebrał żniwo, jeżeli chodzi o te katastrofy. Związane to było z wcześniejszymi zaniedbaniami, z brakiem środków na szkolenia, samoloty. To wszystko składa się na to, co się stało. Dziś rozliczenia trzeba zacząć od góry, od posłów, którzy nie uchwalali w Sejmie budżetu dla MON, przez co nie mogło ono dać pieniędzy Dowództwu Sił Powietrznych na konieczne zmiany. To oni mówili, że pieniądze trzeba zabrać lotnikom, bo są ważniejsze potrzeby. Mój Mąż mówił w 2009 roku, że jeszcze na paliwo mu wystarcza, ale nie wie, co będzie w 2010 roku. Potwierdzali to wszyscy generałowie, z którymi rozmawiałam. Zaniepokojeni budżetem MON byli również śp. pan prezydent Lech Kaczyński i śp. pan minister Aleksander Szczygło.

Dlaczego tej sytuacji, Pani zdaniem, nie można było zmienić? - Myślę, że to brak odpowiedzialności poszczególnych ekip rządzących, brak podjęcia słusznych decyzji. Nie rozumiem, dlaczego przez tyle lat oszczędzali na pilotach, zabierali im wszystko. Winni też są tu szefowie Sztabów Generalnych, mam na myśli pana generała Tadeusza Wileckiego i generała Czesława Piątasa. W Sztabie Generalnym i w MON są właśnie tacy podpowiadacze, niewłaściwi doradcy. Pan sekretarz stanu generał minister Piątas nigdy nie widział różnicy – z całym szacunkiem dla panów czołgistów – między nimi a lotnikami i z nienawiścią odnosił się do pilotów. Jak tylko mógł, za wszelką cenę chciał zabierać im wszelkie dodatki żywnościowe, o które mój Mąż tak bardzo walczył. To wszystko się zemściło. Jedynym prawdziwym szefem Sztabu Generalnego był wspaniały, moim zdaniem, bardzo mądry, inteligentny i wysoce szanowany na całym świecie gen. Franciszek Gągor, który mówił mi, że nie wyobraża sobie, żeby mój Mąż po jego odejściu nie zastąpił go i nie został szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

Zastanawiała się Pani nad powodem, dla którego generał Błasik, tak ceniony za życia, jest tak poniewierany po śmierci? - Mój Mąż był szanowany w świecie i powierzano mu do zrealizowania wszelkie najtrudniejsze zadania. Trzeba przypomnieć, że były minister obrony narodowej pan Jerzy Szmajdziński powierzył mu w 2003 roku wykonanie najtrudniejszego i największego w historii ćwiczenia NATO-wskiego – NATO Air Meet. Mój mąż sprawdził się doskonale. Za to ćwiczenie pan minister obrony narodowej wysłał go na studia do Stanów Zjednoczonych, a po powrocie dostał z rąk jego i ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego pierwszą gwiazdkę. Dziś nie ma już ministra Szmajdzińskiego. Chcę więc zapytać pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, czy nominując mojego Męża na generała, odznaczał faktycznie szaleńca i skandalistę, jak piszą dziś o nim Rosjanie? A jeżeli nie, to czy mógłby zareagować na to wszystko, co się dzieje obecnie wokół Męża i przerwać niekończący się lincz na nim? To jest nie do pomyślenia, żeby w kraju, dla którego mój Mąż poświęcił całe swoje życie, a w efekcie oddał je, bo zginął tragicznie, cały jego dorobek i wysiłek został tak zmarnowany. Chciałam też zapewnić opinię publiczną, że mój Mąż na krótko przed śmiercią był w Wojskowym Instytucie Medycyny Lotniczej na corocznych badaniach. Wiem, że miał bardzo dobre wyniki badań, był w pełni poczytalny, przy zdrowych zmysłach. Niech w końcu ktoś zabierze głos i przerwie te wszystkie spekulacje, oskarżenia, oszczerstwa, kalumnie rzucane na mojego Męża, bo ja nie jestem w stanie już tego wszystkiego znieść!

Czarę goryczy przelała chyba wiadomość, że rosyjscy prokuratorzy zamówili szereg ekspertyz, które mają – w domyśle – potwierdzić, że szef Sił Powietrznych RP siedział na fotelu drugiego pilota… - Od początku bardzo mi się to wszystko nie podoba. Absolutnie nie wierzę stronie rosyjskiej i MAK, nie zdziwiłabym się, gdyby teraz, po tych moich wystąpieniach, ślady DNA męża podrzucili do wraku kabiny. To wszystkim byłoby im na rękę, by mojego Męża do końca ośmieszyć na arenie międzynarodowej. Jako żona pilota przez 25 lat i po rozmowach z wdowami po pilotach, doskonale wiem, że ten system, który panuje w Rosji, szczególnie winnych robił z ludzi, którzy nie żyją. W tamtym kraju życie nigdy nie było szanowane.

Jak po siedmiu miesiącach ocenia Pani śledztwo? - Czekam na wyniki śledztwa, mimo wszystko mam zaufanie do polskiej prokuratury. Wierzę, że rzetelnie wyjaśni ona przyczyny katastrofy. Po rozmowie z panem pułkownikiem Ireneuszem Szelągiem bardzo się uspokoiłam i wierzę, że wszelka prawda zostanie ujawniona opinii publicznej i całemu światu. Myślę, iż wiele zawinili Rosjanie. Dla mnie ten lot był absolutnie lotem wojskowym i tam powinny być stosowane wszystkie procedury wojskowe. Powinien być wydany zakaz tego lądowania. Jak można w kraju takim jak Rosja, która uważa się za mocarstwo, nie dbać o bezpieczeństwo lotu, którym leci prezydent innego państwa? To jest w ogóle nie do pomyślenia. Prezydent Lech Kaczyński był niechciany na ziemi rosyjskiej, dlatego to śledztwo powinno być nadzorowane przez światowe komisje. Bardzo wymowny staje się teraz fakt, że przed śmiercią mojego Męża podchorążowie ze Szkoły Orląt w Dęblinie w obecności rzetelnego i obiektywnego dziennikarza z TVP 1 wręczyli mojemu Mężowi replikę szabli generała Władysława Sikorskiego, którą miał, gdy zginął na Gibraltarze… W 1963 roku, w roku moich narodzin, dziadek wystawił krzyż przed swoim domem. Od dawna mam wewnętrzne wrażenie, że ten właśnie święty krzyż dźwigam na swoich barkach. Zawsze czułam, że jestem z powołania żoną oficera. Dlatego z wielką godnością wysyłałam Męża na ten lot do Katynia, dla mnie to było coś niezwykłego, byłam dumna, że prezydent zaprosił go na pokład samolotu. Mój Mąż nigdy przecież tam nie był, leciał tam z dumą i wiarą, że godnie upamiętni w Katyniu wymordowanych polskich oficerów.

Chciałaby Pani przekazać coś dziennikarzom za pośrednictwem “Naszego Dziennika”? - Proszę o zachowanie spokoju, o zachowanie jakiejś godności i przede wszystkim rozsądku. Wszyscy pragniemy poznać prawdę o katastrofie smoleńskiej i chcemy, żeby już nigdy taka straszna katastrofa w naszym wspaniałym kraju się nie powtórzyła. Rozumiem wszystkie strony, ale proszę też zrozumieć i mnie. Ja naprawdę niczego innego nie pragnę, jak tylko wyjaśnienia rzeczywistych przyczyn tych dwóch katastrof: CASY i Tu-154M.

W Polsce są jednak jeszcze odważni ludzie. W czwartek, w dniu Święta Niepodległości, w Dęblinie Pani mężowi zostanie nadane honorowe obywatelstwo tego miasta. - Oczywiście. Mam nadzieję, że społeczeństwo polskie nie da się otumanić i zmanipulować do końca. Są tacy, którzy – jak widać – nie boją się dobrze mówić o Mężu pomimo takiej nagonki na niego. Wiem, że jeszcze przyjdą czasy – jeśli nie pod rządami obecnie sprawujących władzę, to pod rządami innych – że uszanowany zostanie wysiłek życia mojego Męża i zostanie odbudowany jego honor. Jest to dla mnie szczególnie ważne, że właśnie Dęblin, gdzie mieści się sławna Szkoła Orląt, nadaje honorowe obywatelstwo Mężowi. Dziękuję za rozmowę.

Polska konstytucja ważniejsza od prawa unijnego Polska, wstępując do Unii Europejskiej, przekazała jej organom kompetencje organów władzy państwowej jedynie w niektórych sprawach, a nie wyłączyła stosowania naszej ustawy zasadniczej — pisze prawnik Na 10 listopada 2010 r. o godz. 9.30 został wyznaczony termin rozprawy przed Trybunałem Konstytucyjnym w Warszawie, w pełnym składzie Trybunału, w sprawie połączonych wniosków Grupy posłów na Sejm i Grupy senatorów – sygn. akt K 32/09 – dotyczącej zbadania zgodności Traktatu z Lizbony z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej. Warto zatem przyjrzeć się w tym kontekście bliżej zasadzie pierwszeństwa Unii Europejskiej (UE) w zderzeniu z polską Konstytucją. Zasada pierwszeństwa prawa wspólnotowo-unijnego jest powszechnie uznawana za jedną z naczelnych zasad Unii Europejskiej. Zgodnie z nią prawo wspólnotowo-unijne, zarówno pierwotne tzn. zawarte w traktatach jak i wtórne tzn. rozporządzenia, dyrektywy i decyzje, korzysta w razie sprzeczności z prawem krajowym z pierwszeństwa zastosowania. Należy przy tym zauważyć, że musi to być sprzeczność nie dająca się usunąć za pomocą wykładni normy krajowej w duchu prawa europejskiego. W przypadku takiej nieusuwalnej kolizji prawo wspólnotowo-unijne znajduje zastosowanie przed prawem krajowym.

Podstawa prawna Zasada pierwszeństwa nie została sformułowana w traktatach. Nie została też do nich wprowadzona w wyniku kolejnych reform. Według orzecznictwa Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu (ETS) zasada ta wynika bezpośrednio ze szczególnej natury Wspólnoty Europejskiej. Gdyby normy wewnętrzne państw członkowskich mogły korzystać z pierwszeństwa przed prawem wspólnotowo-unijnym lub je modyfikować, prawo wspólnotowo-unijne utraciłoby swój szczególny charakter i zamieniło się jedynie w zbiór zaleceń od których można w każdej chwili odstąpić. To z kolei podważyłoby sens istnienia Wspólnot, obecnie także UE. Orzecznictwo Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w tej kwestii zostało zapoczątkowane wyrokiem F. Costa przeciwko ENEL w 1964 roku. Zasadę pierwszeństwa próbowano na przestrzeni lat kilkakrotnie wprowadzić do traktatów, aby ostatecznie rozwiać wątpliwości co do jej obowiązywania. W odrzuconej w referandach w Holandii i Francji Konstytucji dla Europy znalazł się artykuł I-6 o treści: „Konstytucja i prawo przyjęte przez instytucje Unii w wykonywaniu przyznanych jej kompetencji mają pierwszeństwo przed prawem Państw Członkowskich.” Po fiasku Konstytucji dla Europy, w ramach prac nad przyszłym Traktatem z Lizbony, sformułowano zasadę pierwszeństwa jedynie w protokole, aby jej obecność nie była przy pobieżnym przejrzeniu nowego traktatu widoczna i tym samym nie wzbudzała oporów przeciwników dalszej integracji europejskiej. Tym niemniej z uwagi na obecność w Traktacie o UE (TUE) art. 51 po zmianach w Lizbonie, sformułowana w protokole zasada pierwszeństwa stałaby się częścią traktatów, a więc prawem pierwotnym. Art. 51 TUE brzmi: „Protokoły i załączniki załączone do Traktatów stanowią ich integralną część.” W toku prac nad Traktatem z Lizbony nie udało się jednak osiągnąć konsensusu nawet co do wprowadzenia zasady pierwszeństwa do traktatów w formie protokołu. Powodem był zdecydowany opór licznych przedstawicieli państw członkowskich. Ostatecznie w drodze kompromisu zdecydowano o sformułowaniu i przyjęciu zasady pierwszeństwa jedynie w formie deklaracji (deklaracja nr 17). Deklaracje nie stanowią jednak integralnej części traktatów, gdyż nie są wymienione w art. 51 TUE. Doskonale zdaje sobie z tego zresztą sprawę Służba Prawna Rady. W swojej opinii z dnia 22.06.2007 r., załączonej do deklaracji nr 17 odnoszącej się do pierwszeństwa, Służba Prawna Rady przyznaje, że w Traktatach do dziś nie ma wzmianki o zasadzie pierwszeństwa, jednak fakt, że zasada pierwszeństwa nie zostanie włączona do przyszłego Traktatu, zdaniem Służby Prawnej w żaden sposób nie narusza samej zasady ani obowiązującego orzecznictwa Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. W związku z powyższym należy zauważyć dwie rzeczy. Po pierwsze, zasada pierwszeństwa nie była powszechnie pożądana przez przedstawicieli rządów państw członkowskich. Stąd właśnie wynikały trudności z wprowadzeniem jej do treści traktatów. Po drugie, sama zasada nie ma żadnego oparcia w tekstach traktatów, a jest wyłącznie wypracowana przez orzecznictwo ETS.

Zasięg zasady pierwszeństwa Sporny jest sam zasięg zasady pierwszeństwa prawa wspólnotowo-unijnego. Kwestią wywołującą największe kontrowersje jest stosunek prawa wspólnotowo-unijnego do konstytucji państw członkowskich. ETS w wyroku Internationale Handelsgesellschaft stwierdził, że prawo wspólnotowe ma pierwszeństwo w stosunku do całego prawa krajowego, a więc również w stosunku do konstytucji łącznie z wynikającymi z niej prawami podstawowymi. Tymczasem trybunały konstytucyjne państw członkowskich, unikając wprawdzie otwartych konfliktów z ETS, wychodzą z założenia, że ich krajowe konstytucje mają moc nadrzędną. Zastrzegają one sobie przykładowo możliwość kontroli, czy delegacja kompetencji nie pociągnie za sobą możliwości naruszenia przez instytucje wspólnotowe „podstawowych zasad porządku konstytucyjnego” oraz „niezbywalnych praw jednostki” (Włochy), albo czy integracja nie narusza praw podstawowych i strukturalnych zasad ustroju (Hiszpania). Także niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny (FTK) stwierdził w wyroku z 12.10.1993 r. (w sprawie traktatu z Maastricht), że zapewnia skuteczną ochronę praw podstawowych mieszkańcom Niemiec również wobec działań władz Wspólnot („auch gegenueber der Hoheitsgewalt der Gemeinschaften”). Dnia 30 czerwca 2009 r. niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie w sprawie traktatu z Lizbony składające się z 147 stron. Data ta przejdzie do historii, nie tylko Niemiec, ale na pewno i Europy. Reakcja na ten wyrok była w Polsce skromnie powiedziaszwy niadekwatna do jego wagi. Zaraz po wyroku prawie przemilczany został fakt, że ratyfikacja traktatu z Lizbony w Niemczech została wstrzymana na kilka miesięcy w dniu 30 czerwca 2009 przez FTK. Tu i tam pojawiają się polskie głosy, jakoby ten fundamentalny wyrok FTK był tylko wewnętrzną sprawą niemiecką, dla Polski natomiast jest całkowicie nieistotny. Wyrok z 30 czerwca 2009 nie jest wewnętrzną sprawą niemiecką, dotyczy wszystkich państw członkowskich, także Polski. Inaczej mogą sądzić tylko ludzie nie znający dotychczasowego procesu integracji europejskiej i znaczenia orzeczeń FTK jak np. w sprawach „Solange I”, “Solange II”, “Maastricht”. FTK powiedział dobitnie i jednoznacznie, że UE to związek suwerennych państw, a nie federacja. Jeżeli Republika Federalna Niemiec chciałaby się stać częścią federacji europejskiej, to naród niemiecki musiałby zdecydować o tym w referendum zgodnie z artykułem 146 niemieckiej Konstytucji (Grundgesetz). Oznacza to, że Niemcy pozostają Niemcami, Francja Francją, Polska Polską itd. Zatem ten wyrok niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego ma wymiar ogólnounijny i dotyczy także Polski. Na marginesie warto wspomnieć, że słowa związane z suwerennością (souveraen lub Souveraenitaet) padają w wyroku FTK 49 razy. Oznacza to powrót państwa narodowego w Europie.

Pozycja prawna Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej Pozycja prawna Konstytucji w Polsce wynika przede wszystkim z jej art. 8 ust. 1. Zgodnie z nim „Konstytucja jest najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej”. W konstytucjach państw członkowskich Unii Europejskiej, w których podobnego przepisu brakuje, np. w Niemczech, nadrzędność konstytucji tłumaczy się samą jej naturą. Szczególna pozycja Konstytucji została potwierdzona także wyrokiem polskiego Trybunału Konstytucyjnego. Trybunał Konstytucyjny stwierdził w wyroku dotyczącym traktatu akcesyjnego, że Konstytucja z racji wynikającej z art. 8 ust. 1 Konstytucji nadrzędności mocy prawnej korzysta na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej z pierwszeństwa obowiązywania i stosowania. Z racji swej szczególnej mocy pozostaje ona zatem także po przystąpieniu do Unii Europejskiej „prawem najwyższym Rzeczypospolitej Polskiej”, również w stosunku do wszystkich wiążących Rzeczpospolitą Polską umów międzynarodowych. Także śp prezydent RP Lech Kaczyński potwierdził jako polski negocjator Traktatu z Lizbony ten stan prawny, gdy 3 maja 2009 roku w swoim przemówieniu z okazji rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 maja powiedział: „(…) Unia Europejska to wspólny sukces jej członków, przystąpienie do Unii to nasz sukces, nasz polski sukces, ale w tych warunkach rola Konstytucji jest szczególna, to ona jest w Polsce najwyższym prawem. Tak jest i tak musi pozostać. Konstytucję można naprawiać, zmieniać, ulepszać, ale dzisiaj stoi ona ponad wszystkimi różnymi źródłami prawa, powtarzam, tak jak została zapisana. (…).” Z powyższego wynika jednoznacznie, że Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej na terenie Polski znajduje się w hierarchii źródeł prawa wyżej niż prawo wspólnotowo-unijne. Wbrew cytowanemu wyżej twierdzeniu Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości to konstytucje krajowe w razie nieusuwalnej sprzeczności pomiędzy nimi a prawem wspólnotowo-unijnym posiadają pierwszeństwo stosowania. W końcu w momencie przystąpienia do Unii Europejskiej Rzeczpospolita Polska przekazała na mocy art. 90 ust. 1 Konstytucji jej i jej organom kompetencje organów władzy państwowej jedynie w niektórych sprawach, a nie wyłączyła stosowania Konstytucji czy wręcz wyzbyła się całkowicie suwerenności. Konsekwencją tego stanu rzeczy jest dopuszczalność kontroli zgodności z Konstytucją rozporządzeń, dyrektyw i decyzji unijnych jako aktów normatywnych w rozumieniu art. 193 Konstytucji, który brzmi: „Każdy sąd może przedstawić Trybunałowi Konstytucyjnemu pytanie prawne co do zgodności aktu normatywnego z Konstytucją, ratyfikowanymi umowami międzynarodowymi lub ustawą, jeżeli od odpowiedzi na pytanie prawne zależy rozstrzygnięcie sprawy toczącej się przed sądem.” Jeżeli więc sąd polski zwróci się do Trybunału Konstytucyjnego z pytaniem prawnym dotyczącym zgodności rozporządzenia, dyrektywy lub decyzji unijnej z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej, Trybunał Konstytucyjny będzie do orzekania w tej kwestii uprawniony. Stefan Hambura

"Tusk jest cynikiem, Kaczyński wraca do najlepszej formy" Tusk kokietuje wyborców krytycznych wobec całej klasy politycznej. Jego hasło "Nie róbmy polityki. Budujmy Polskę" jest cyniczne na wiele sposobów. Zamiast wspólnego wspierania Kaczyńskiego - który wrócił do formy z najlepszych czasów - za dużo myślą o stylu, a za mało o treści - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski. Hasło premiera Tuska "Nie róbmy polityki. Budujmy Polskę" jest cyniczne na wiele sposobów. Ma się niby odnosić do wyborów samorządowych, ale to właśnie kandydatka PO w Warszawie mówi, że samorząd bezpartyjnych fachowców (jak Czesław Bielecki) jest niemożliwy. Tusk kokietuje wyborców krytycznych wobec całej klasy politycznej. I mówi prawdę - on rzeczywiście nie robi polityki. Gdyby robił - to zapewne już dawno wysłałby ostrą notę do Putina w związku z penetracją i kasowaniem plików w komputerach, laptopach i komórkach ofiar katastrofy smoleńskiej przez rosyjskie służby. I wcześniej - nie dopuściłby, aby te nośniki informacji zostały przejęte przez owe służby, których zresztą agendą jest MAK. Jeżeli polityka jest sztuką zmieniania niemożliwego w możliwe - to Tusk faktycznie tego nie potrafi. Odsuwanie zagrożeń w UE (pakiet klimatyczny, subsydiowanie węgla, liczenie deficytu) to za mało, by sprostać kryzysowym wyzwaniom. Polska cofa się - staje się gospodarczym skansenem. Rząd ogranicza się do budowania kruchej równowagi na niższym, niż możliwym poziomie - przerzucając napięcia i ryzyko na podmioty, które nie bronią się, bo dziś ich jeszcze nie ma, więc nie stawiają oporu (np. przyszli renciści). Pogarszają się stosunki pracy. Równocześnie - gratyfikuje własne zaplecze polityczne przez wzrost apanaży dla władz emerytalnych. Nie dziwi więc, że i prezydenci miast zaczynają się dopominać wysokich odpraw i emerytur pomostowych, a szefowie spółek skarbu państwa - ubezpieczeń od ryzyka. Wyprzedaje się ostatnie aktywa, aby - wbrew ustawie o prywatyzacji - równoważyć budżet.

Pozycja Polski w rankingu korupcji i wolności gospodarczej pod rządami PO pogorszyła się. W kampanii samorządowej widać jak PO - ulegając lokalnym lobby, prowadzi krótkowzroczną, rabunkową politykę. W Kołobrzegu np. zagrażając statusowi (i standardem) uzdrowiska. Dlatego radna PO (dawna lekarz uzdrowiska) głosowała razem z PiS - przeciw własnemu klubowi i lobby deweloperów. Także kampania PiS jest zbyt słaba (mimo świetnego hasła Kaczyńskiego "zmienimy Polskę od dołu", czy jego pomysłom jak odtworzyć niezależne, lokalne media - z daniny ściąganej z mediów centralnych). Dziennikarstwo obywatelskie to część realnego społeczeństwa obywatelskiego. Ale to wciąż mało - Polska jest na zakręcie - trzeba przeliczyć resztę aktywów i pilnie stworzyć politykę dla rozwoju. Wykorzystując osłabienie gorsetu Unii i naśladując to co robią inni ( państwo rozwojowe - bo silne instytucjami i innowacyjne - odwrotnie niż pod rządami PO). Następuje radykalne usieciowienie władzy, pojawiają się nowe podmioty i formy międzynarodowej współpracy. A u nas - wciąż, jak w PiS, walczą ze sobą ci, dla których polityka jest zadaniem, ale i czynnikiem formujących ich samych (jak Ziobro, ale i Kaczyński), z tymi którzy mają w sobie mniej niepokoju, ale i mniej pasji. Za dużo myślą o stylu, a za mało o treści. Zamiast wspólnego wspierania Kaczyńskiego, który - moim zdaniem - wrócił do formy z najlepszych czasów i ma wizję owego państwa rozwojowego i wyczucie zagrożeń. Dramat polega na tym, że wierny, ale bezbarwny aparat nie porwie wyborców a ci, którzy powinni z nim współpracować - rozgrywają własne ambicje i urazy. I głoszony przez nich pogląd, że Ziobro manipuluje Kaczyńskim jest absurdalny. Polska potrzebuje silnej opozycji - bo PO, w swojej krótkowzrocznej, defensywnej, skrajnie i niesolidarnej polityce i gwarantowaniu interesów wyłącznie własnego zaplecza uruchamia spiralę w dół. Brak polityki głoszony przez Tuska może nas kosztować utratę szansy. A rozpad PiS-u tylko w tym pomoże.
Prof. Jadwiga Staniszkis

Ścisły sojusz wojskowy Francji i W. Brytanii The Telegraph „Ścisły sojusz z Francją będzie korzystny dla Wielkiej Brytanii.”.. „Szczyt , który się odbył w tym tygodniu doprowadził do powstania bezprecedensowej  militarnej współpracy pomiędzy naszymi krajami , powiedział minister obrony Liam Fox”…” Oba kraje są jedynymi nuklearnymi potęgami. Mamy największe budżety wojskowe, i tylko dwa nasze kraje maja realne na dużą skale potencjał ekspedycyjny. Oba kraje są stałymi członkami Rady Bezpieczeństwa ONZ , oraz są wiodącymi członkami  G8 i G20.”…” Po szczycie , relacje osiągną nowy poziom , w którym zbliżenie będzie silna jak nigdy dotąd „..” Połączone szkolenie , wzajemna współpraca przy zamawianiu sprzętu i technologii , wzmocnienie wspólnego działania, i zwiększenia udostępniania informacji „..(źródło ) The Economist podaje dodatkowo ,że Francja i Wielka Brytania utworzą wspólny 10 tysięczny korpus ekspedycyjny. Mój komentarz Co to oznacza. To że Trójkąt Weimarski diabli wzięli. A Amerykanie pokazali, że nadal rozdają karty w Europie. Bo nikt chyba nie wierzy ,że nie stoją za powstaniem tego najpotężniejszego sojuszu w Europie. Niemcy mając Polskę w swojej „stajni” politycznej poczuli się zbyt pewnie. Kryzys grecki ujawnił siłę Niemiec, oraz pokazał, że Niemcy swoja siłę potrafią pokazać. Do tego dochodzi kwesta sojuszu niemiecko rosyjskiego. Na tej architekturze Niemcy budowali pozycję hegemona Europy. Tymczasem doszło do przeorientowania Francji, która z wroga USA przeistoczyła się ich sojusznika. Oznacza to również kompletne fiasko polityki proniemieckiej Komorowskiego, Tuska i Sikorskiego. Porzucenie polityki jagiellońskiej, polityki wschodniej, czy budowy Bloku Środkowoeuropejskiego, a oparcie się całkowicie na Niemcach oraz na ugodowej polityce w stosunku do Rosji okazał się całkowicie pozbawione podstaw. Marzenia Sikorskiego, Komorowskiego od odgrywaniu jednej z głównych ról w Unii poprzez rewitalizację Trójkąta Wejmarskiego skończyło się. To jednak Lech Kaczyński miał rację opierając się na sojuszu z USA. Teraz wystarczyłoby dołączyć do sojuszu Francusko Brytyjskiego. Ułatwiłoby to zbudowanie postulowanego przez Kaczyńskiego ścisłego sojuszu z Ukrainą. Wojska amerykańskie mogłyby stacjonować w Polsce. Na bazie osi polsko ukraińskiej mógłby powstać Blok Środkowoeuropejski. Niemcy w kleszczach dwóch bloków politycznych i wojskowych nalazłyby się w impasie. Rosja również. Aby całkowicie osłabić Niemcy mogłoby dojść do wejścia Ukrainy, a później Białorusi do Unii. Jednym niekorzystny problem jaki widzę w postaniu sojuszu francusko brytyjskiego to spowolnienie, jeśli nie wstrzymanie integracji Europy, budowy zjednoczonej demokratycznej, republikańskiej Federacji Europejskiej. Amerykanie wchodząc w gaz łupkowy usadawiają się również politycznie w Polsce. Być może doprowadzą do zmiany sojuszy przez Tuska. O ile ten przetrwa. Bo przeciwnicy takiej zmiany tak na wszelki wypadek będą woleli pozbyć się już  bardzo silnego polskiego polityka, który po wygranych wyborach mógłby stworzyć silny, suwereny ośrodek władzy w Polsce. Kwestie ewentualnych niekorzystnych skutków dla Polski, związanych z upadkiem Tuska i celowym rozbiciem, rozdrobnieniem całej polskiej sceny politycznej przedstawiłem w jednym z moich komentarzy.

Marek Mojsiewicz

Śledzą nas na potęgę Autorski przegląd prasy „Polskie służby są europejskimi liderami w inwigilacji obywateli. W zeszłym roku ponad milion razy sięgnęły po nasze billingi!” – alarmuje „Gazeta Wyborcza”. „Polska w ilości danych pobieranych od teleoperatorów zdecydowanie wyprzedza wszystkie kraje UE. W 2009 r. operatorzy w Polsce odnotowali 1,06 mln zapytań od służb, prokuratury i sądów dotyczących danych z billingów i Internetu. Większość kierują służby (w tym policja). To 27,5 zapytania na tysiąc dorosłych mieszkańców! Dla porównania, drugi kraj w tej klasyfikacji – Czechy – odnotował 10 zapytań na tysiąc mieszkańców. Wielka Brytania i Francja – ok. 8,5. W Niemczech takich zapytań było tylko 0,2 na tysiąc mieszkańców, czyli 35 razy mniej niż w Polsce” – czytamy. To rzeczywiście dość zatrważające dane. Rozumiem względy bezpieczeństwa i rozumiem to, że i służby specjalne i aparat państwowy muszą w sytuacjach specjalnych korzystać z narzędzi, z których jako zwykli obywatele wolelibyśmy, by nie korzystało. Ale skoro państwo ma nam zapewniać bezpieczeństwo, to takie działania są czasem uprawnione. Czasem – to znaczy w sytuacjach naprawdę wyjątkowych i pod specjalnymi rygorami. Jak to wygląda w gdzie indziej? „W innych krajach są ograniczenia – mówi Katarzyna Szymielewicz, szefowa fundacji Panoptykon. – Np. we Włoszech służby muszą prosić o dane od teleoperatorów za pośrednictwem sądu. W Czechach policja musi prosić o zgodę sąd i wykazać, że podejrzewa “poważne przestępstwo”. Tylko w sprawach o terroryzm może sama pytać operatorów. W Wielkiej Brytanii służby muszą płacić operatorom za każde zapytanie. Jeśli chodzi o dostęp do danych internetowych, to np. wywiad MI5 potrzebuje zgody ministerstwa spraw wewnętrznych. A policja musi mieć każdorazowo zgodę specjalnego komisarza ds. nadzoru”. U nas panuje niemal samowolka. Jeśli któraś z ważnych instytucji chce sprawdzić, do kogo dzwonimy – może to zrobić. Trudno się dziwić, że co jakiś czas dowiadujemy się o tym, że kolejne rządy te granice czasem przekraczały i w efekcie wybuchają kolejne afery podsłuchowo-billingowe. Gdybym jeszcze miał przekonanie, ze nasze służby i nasz aparat sprawiedliwości jest 35 razy bardziej skuteczny od niemieckiego… Ale jest raczej odwrotnie. Ta sprawa wymaga bardzo stanowczych działań. Bo służby na całym świecie mają tendencję do rozszerzania swoich uprawnień i budowania państw państwie. To bywa groźne. Janke

Kaczyński i Ziobro do dymisji!

1. W 2009 roku służby specjalne zażadały od operatorów telekomunikacyjnych ponad miluion bilingów obywateli, o czym zawiadomiła „Gazeta Wyborcza” Ściślej mówiąc, było tych blingów milion sześć tysięcy. W przeliczeniu na głowę mieszkańca, na każdy tysiąc,  służby policyjne wejrzały w bilingi dwudziestu siedmiu. W sąsiednich Niemczech analogiczne słuzby na kazdy tysiąc ludności zażadały bilingów ledwie od zero przecinek dwu dziesiątych obywatela. Nasze służby grzebią w bilingach sto trzydzieści pięć razy częściej niż niemieckie.

2. Czy w Polsce jest sto trzydzieści pięć razy wieksza przestepczość, że Polaków trzeba sto trzydzieści pięc razy częściej podsłuchiwać? Nic podobnego. Zreszta nie słychać nic o tym, aby dzieki tym bilingom i podsłuchom poskromiono mafię czy obezwładniono jakieś gangi. Nie, ten milion bilingów świadczy wyłącznie o tym, że w Polsce zapanował policyjny reżim.

3. Wbiło mi sie w pamięć jedno z wiejskich spotkań wyborczych. - Na pana, panie Wojciechowski, może bym i głosował -powiedział pewien rolni - ale na PiS nigdy! - A dlaczego? - spytałem. - A dlatego, że oni wszystkich tylko pdsłuchują! - Pana podsłuchują? pytam skromnie. - Nie, mnie nie!.- Kogoś tutaj we wsi podsłuchują? – pytam dalej... - no nieeee, we wsi też chyba nie... - No to kogo podsłuchują? - Cholera jasna, masz pan rację – tych złodziei! – odpowiedział rolnik po namyśle.

4. Ta anegdota jest już nieaktualna. Dwudziestu siedmiu na każdy tysiąc obywateli - to znaczy, że na wsi też podsłuchują. Na przeciętnym wiejskim weselu jest stu gości, z czego trzech podsłuchiwanych, a jak impreza większa, to i ze siedmiu. Podsłuchy zbłądziły już pod strzechy...

5. Mówiąc serio -  tak się dłużej nie da żyć! Rządy PiS-u są nie do zniesienia! Milion bilingów... dość tego! Trzeba natychmiast odwołać ministra sprawiedliwości Ziobrę! Trzeba przepędzić precz koordynatora słuzb specjalnych Macierewicza! Trzeba natychmiast zdymisjonoiwać  cały rząd Kaczyńskiego! Demokracja jest w najwyższym stopniu zagrożona! Platformo – ratuj wolność udręczonego narodu! Ratuj demokrację! Tusku – musisz! Janusz Wojciechowski

POLSKA ZWYCIĘŻA W RANKINGU... Kilka dni temu opublikowany został kolejny raport Raku Światowego, w którym konkurencyjność Polski oceniona została nie najlepiej. Miło więc się dowiedzieć, że jest coś, w czymś jesteśmy najlepsi na świecie. Otóż polskie służby specjalne (SS) są liderami w inwigilacji obywateli. W zeszłym roku ponad milion razy sprawdzały nasze billingi! Statystycznie wychodzi, że SS interesowały się 27,5 obywatelami na tysiąc dorosłych mieszkańców! Dla porównania drugi kraj w tej klasyfikacji - Czechy – tylko 10 na tysiąc, a Wielka Brytania i Francja - 8,5. „Najsłabiej” wypadli Niemcy tylko 0,2 na tysiąc mieszkańców(!!!), czyli 35 razy mniej niż w Polsce. Choć nie mamy wolności dla przedsiębiorców, to mamy wolność dla SS, które są podłączone do baz danych operatorów telekomunikacyjnych i na ich koszt – czyli de facto na koszt abonentów – mogą pobierać informacje jakie chcą, i kiedy chcą bez podania jakiegokolwiek powodu i pytania kogokolwiek o zgodę.Dobrze przynajmniej, że inwigilowali paru dziennikarzy, bo teraz przynajmniej pisze się o tych działaniach SS nie tylko w blogosferze: http://wyborcza.pl/1,75248,8634123,Nasze_billingi_i_internet_pod_lupa_sluzb.html#ixzz14mqHPof7

W takich Włoszech służby muszą prosić o dane od teleoperatorów za pośrednictwem sądu. Pewnie dlatego we Włoszech działa mafia. A u nas, jak wiadomo, żadnej mafii nie ma. W Czechach policja musi prosić o zgodę sąd i wykazać, że podejrzewa „poważne przestępstwo”. Tylko w sprawach o terroryzm może sama pytać operatorów. Na dostęp do danych internetowych MI5 potrzebuje zgody ministerstwa spraw wewnętrznych. Ale przecież taki Bond nie umywa się do Tomka. Agenta Tomka. Gwiazdowski

10 listopada 2010 Otyli żyją krócej, ale jedzą dłużej... - chciałoby się powiedzieć, słuchając kolejnej propagandy dotyczącej tego, że połowa narodu polskiego je za dużo, a druga połowa jest zagrożona otyłością. Jak propaganda rozkręci się na dobre -wkrótce wszyscy będziemy zagrożeni otyłością. I w Polsce - tak jak w innych krajach - otyłość stanie się ”problemem społecznym” . Bo państwo totalitarne to takie - w którym wszystkie problemy - to problemy społeczne. Jak zauważył Mikołaj Davila. Otyłość może nawet przyjąć rozmiary epidemii(???) Tak twierdzą „fachowcy” od…. propagandy. Jak propaganda zaczyna podnosić jakiś problem i nagłaśniać go zapraszając do pozorowanej dyskusji swoich ludzi z państwowych instytutów żywienia to coś będzie na rzeczy.. Zacznie się walka z otyłością, tak jak walka z bezrobociem zawsze zaczyna się od utworzenia kolejnego urzędu do walki z bezrobociem, którego już nigdy nie da się zlikwidować. Tak jak bezrobocia. Bo gdyby udało się zlikwidować bezrobocie, urząd nie miałby nic do roboty. Dlatego bezrobocie musi być, tak jak kilkudziesięciu otyłych, żeby można było walczyć z otyłością. Walkę z analfabetyzmem zaczęto od utworzenia Komisji Edukacji Narodowej, która liczyła kilka osób. Dzisiaj mamy już całe gigasterstwo. Do walki… z analfabetyzmem wtórnym. Z niecierpliwością czekam na utworzenie Centralnego Urzędu do Walki z Otyłością.. Bo rząd nie może przyjść obojętnie wobec problemu otyłości, tak jak problemu bezrobocia, które zresztą sam stwarza, podnosząc podatki, rozbudowując biurokrację i pętając nas przepisami. Teraz zacznie się selekcjonowanie produktów, które – zdaniem instytucji rządowych- przyczyniają się do otyłości. Chipsy, masło, tłuszcze zwierzęce.. Jakiś dawny otyły, dzisiaj wychudzony na wizji - twierdzi, że zamiast masła je… przecier pomidorowy(???). Oczywiście każdy może jeść co mu pasuje, nawet zamiast cukru - musztardę, jeśli oczywiście nie przyczynia się ona do zwiększonej otyłości.. Zamiast soli- bo zwiększa ciśnienie- sacharynę, bo sacharyna krzepi.. Zamiast schabowego- owoce południowe, a zamiast wątróbki - cielęce nóżki z waty.. sacharynowej. Jak się uprą, a ludzie dadzą się uwieść propagandzie, to poprzerabiają nas na jaroszów wegetariańskich na diecie wegańskiej, na czcicieli diabła z wiarą w reinkarnację oraz na zmotoryzowanych jeżdżących wyłącznie na rowerach.. Propaganda może wiele, bo jej celem jest  zmiana świadomości człowieka z normalnej, ukształtowanej przez historię  i tradycję - na nienormalną - wymyśloną przez socjalistów rytu trockistowskiego. Bo propaganda to świadome i celowe działanie mające na celu osiągnięcie określonego skutku.. Wszystkich otyłych poprzerabiać na chudych, a przecież zanim gruby schudnie- chudy zemrze. A nie może być tak,  żeby otyłość nadważna była prywatną sprawą tego, kogo  rzecz dotyka.. A nie wszystkich! Tak jak jakaś bardzo rzadka choroba,  w której wyłapywaniu celuje szczególnie telewizja TVN. Jeden chorujący - a już cała Polska na nogach. I ci wszyscy, którzy też chorują, ale akurat na coś innego. I znowu pada wielki strach na wszystkich.. O cholera, jeszcze jest coś takiego.. Dobrze, że mi się nie przytrafiło… - myśli taki jeden z drugim, i jest mu lżej.. Bo ma akurat zapalenie płuc. Z otyłości mogą wynikać  różne inne dolegliwości: choroby układu krążenia, cukrzyca, zapalenie kości i stawów czy obturacyjny bezdech senny(????). I może setki innych chorób.  Tak jak  z rozmowami o dupie Maryni- można w nieskończoność.. Tego jest tysiące, a z odmianami- setki tysięcy.. Ponieważ każdy  musi umrzeć, to na coś umrzeć musi.. Pod wpływem propagandy, ludzie chcą umierać zdrowo.. Co im się nie uda. Pan Bóg nad tym czuwa.. Ale próbują.. W każdym razie zacznie się walka z otyłością, a jak się walczy o pokój, to taka walka rozgorzeje, że kamień na kamieniu nie pozostanie.. Propaganda walczy z otyłością, a posłanki: Kluzik-Rostkowska i Jakubiak - walczą z  Jarosławem Kaczyńskim, bo ten ich się pozbył z Prawa i Sprawiedliwości Społecznej. Codziennie opowiadają nam jakieś dyrdymały o tym jakie to są pokrzywdzone i zawracają nam głowę swoimi problemami politycznym, jeszcze nie społecznymi. Chociaż problemy polityczne też powinny być społeczne. Dlaczego nie? Co gdzieś przebywam , i tam jest telewizor, ciągle widzę panią Jakubiak i Kluzik-Rostkowską, które tłumaczą nam  swoją sytuację w Prawie i Sprawiedliwości.. Ma to obchodzić całą Polskę, że dwie panie zostały wyrzucone z socjaldemokratycznej partii o mylniej nazwie Prawo i Sprawiedliwość. I do tego” prawicowej..” Nawet pan Bronisław Komorowski oświadczył, że w jego kancelarii jest miejsce dla pani Kluzik-Rostkowskiej dla – jak to powiedział „ osoby o wrażliwości twardej prawicy”(????)

Taaaaaakkkk? „Twardej prawicy”(???) A od kiedy to pani Kluzik-Rostkowska ma poglądy prawicowe.. Ma typowo poglądy lewicowe.. I nawet jest za In vitro! Typowa lewicówka i może dlatego pan Kaczyński się jej pozbył.. Kto wie! A jeśli chodzi o panią Elżbietę Jakubiak, oto fragment rozmowy redaktora Roberta Mazurka właśnie z panią Elżbietą, bardzo charakterystyczny dla osób z upośledzeniem lewicowym: Pani Ela - ”Gdyby nie tacy ludzie jak ja, byłby pan bez numeru dowodu i zameldowania” Red. Mazurek ”Gdyby nie biznes, to pani byłaby bez pensji”.. Na co pani posłanka Jakubiak: „To nieprawda! Wypracowuję ją jako urzędnik państwowy, wydając panu zaświadczenie, by mógł pan prowadzić działalność gospodarczą (…) W sumie to ja pozwalam panu pracować”(????). Prawda, że niezłe? Numer dowodu i zameldowanie przymusowe ma być powodem, dla którego podatnicy maja utrzymywać tę zgraję urzędników od niczego.. Zlikwidować dowody, bo mamy paszporty i zlikwidować przymus zameldowanie- i po problemie pani Jakubiak. Nikt niczego od niej nie będzie potrzebował. A twierdzenie, że urzędnik cokolwiek wypracowuje, to czyste horrendum.. Urzędnik niczego nie wypracowuje, a jedynie przejada- jak tasiemiec – to co wypracowują inni.. Oczywiście pewna liczba urzędników jest potrzebna - ale na pewno nie te pół miliona które zalega w Polsce na różnych szczeblach biurokracji samorządowo- rządowej.. Można spokojnie odchudzić  administrację o te  400-450  tysięcy.. A pięćdziesiąt tysięcy to będzie aż nadto..

 I to wydawanie zaświadczenia na prowadzenie działalności gospodarczej.. Bo w socjalizmie biurokratycznym człowiek jest własnością państwa socjalistycznego  i musi żebrać o zaświadczenie, żeby mógł pracować, gdy socjalistyczne państwo mu pozwoli.. Jak pisał - i słusznie - profesor Rothbard: ”Państwo to najgroźniejsza organizacja przestępcza”(!!!!) No bo jest groźniejsza? Osadzona w demokratycznym prawie bezprawia, może z „ obywatelem” zrobić co jej się podoba.. Nawet nie wydać zaświadczenia, żeby „ obywatel” umarł z głodu.. Bo państwo jest ponad człowiekiem,  a przecież najpierw  pojawił się człowiek, a dopiero potem państwo.. Państwo jest wtórne wobec człowieka i powinno mu służyć.. A służy? Państwo jest wrogiem człowieka i zajmuje się  głównie zniewalaniem go i rabowaniem, jak kiedyś rabusie na leśnym gościńcu.. I dobrze zrobił prezes Kaczyński wyrzucając te dwie lewicówki.. Niech idą do lewicowej Platformy Obywatelskiej, tam przyjmują wszystkich, byleby mieli lewicowo- trockistowskie poglądy. Pan Bronisław Komorowski przyjął do siebie czołówkę Unii Wolności jako doradców- to dlaczego miałby nie przyjąć kolejnych lewicowych pań.. Zresztą co nas te kłótnie w rodzinie okrągłostołowej obchodzą? Pokłócą się i pogodzą.. A nam podniosą podatki i wprowadzą zaświadczenia o prawidłowej tuszy. Żebyśmy zbytnio nie utyli. Tak dogląda się bydło, a nie ludzi, a ponieważ władza traktuje nas jak bydło, to będzie dbać o naszą tuszę. Potem tylko zakolczykują i zaczipują. I zapędzą do socjalistycznej obory.. Możemy sobie powierzgać! WJR

Kwas śledzienników Poniedziałkowa katastrofa kolejowa w Białymstoku tylko trochę przyhamowała serial "Kluzik - Jakubiak". Skala natężenia, z jakim wałkowano w mediach fakt pozbawienia członkostwa w PiS dwóch posłanek: Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak, pokazuje, czym są polskie media i jaką faktycznie pełnią rolę. Niestety, większość z nich jest bezpośrednio zaangażowana w polityczny konflikt, w którym przeciwnikiem jest Prawo i Sprawiedliwość i Jarosław Kaczyński. Sympatie właścicieli mediów i ich funkcjonariuszy na etatach dziennikarskich lokują się po stronie Platformy Obywatelskiej, szerokiego obozu socliberałów oraz lewicy postkomunistycznej. Do tej grupy dołączyły właśnie media publiczne "wyczyszczone" z dziennikarzy podejrzewanych o "pisowskie odchylenie". Dziś nie ma już nawet śladów pozorów obiektywizmu w mediach, a prezentowany w nich obraz rzeczywistości jest całkowicie zunifikowany, bo oddający dokładnie te same afiliacje czy sympatie większości dziennikarzy. Jest to więc zjawisko niezwykle groźne dla demokracji i przy okazji męcząco nudne. Nie sądzę, aby wyrzucone posłanki były aż tak naiwne i nie zdawały sobie sprawy z tego, jak zachowają się media, jeśli w PiS będzie miała miejsce sytuacja konfliktowa, a już szczególnie jeśli będzie to konflikt z kierownictwem partii. Działalność polityczna obu pań, tak przed wyrzuceniem z partii, jak i po nim, sprowadzała się głównie do biegania od rana do nocy po studiach radiowych i telewizyjnych oraz do udzielania wywiadów prasowych. Zresztą ku wielkiemu zadowoleniu właścicieli tych mediów, bo wiadomo, że nic tak dobrze się im nie sprzedaje jak konflikt w PiS i kolejna sposobność do krytyki tej partii. Podobnie jak inne równie spektakularne rozstania pisowców z PiS. Akcja "Kluzik - Jakubiak" zakończy się wtedy, gdy zastąpi ją inna, tej samej natury medialna operacja. Już od dawna media wsłuchują się w to, co mówią inni, wytypowani przez nich kolejni potencjalni kandydaci do odejścia z PiS. Kiedy przyjdzie na nich kolej, akcja "Kluzik - Jakubiak" będzie wyciszona. Dla tej medialnej hucpy charakterystyczne jest to, że wszyscy odchodzący z PiS, w takich czy innych okolicznościach, stają się nagle wielce mądrymi i doświadczonymi politykami, którym należy się współczucie za doznane krzywdy, a PiS - wieczne potępienie. To rozdwojenie jaźni, myślowa aberracja z wykorzystaniem podwójnych standardów jest typowym zjawiskiem na naszej scenie politycznej. Słowo "scena" może tu być rozumiane dosłownie, bo na niej jest reżyserowany polityczny teatr. Taki teatr prezentuje w tych dnia ch Kancelaria Prezydenta. W liście do nauczycieli Bronisław Komorowski pisze, że nie chce, by Święto Niepodległości pozostawało jak do tej pory "okazją do smutnej refleksji i zadumy nad losami naszej Ojczyzny". Prezydent chciałby, aby temu świętu towarzyszyła "nie tylko podniosła atmosfera, lecz przede wszystkim radość i duma z sukcesu będącego ukoronowaniem 123 lat wysiłków i starań kilku kolejnych pokoleń", dlatego zwraca się do nauczycieli i uczniów o robienie biało-czerwonych kotylionów. "Wpięte 11 listopada w klapy płaszczy i kurtek - zarówno dzieci, jak i ich rodziców - kotyliony będą doskonałym, widocznym znakiem radości z wielkiego sukcesu naszych przodków". Bardzo piękny, godny pochwały i spopularyzowania to pomysł. A co stało na przeszkodzie, aby dwa lata temu poprzeć wielką galę w Teatrze Wielkim, jaką organizował w 90., a więc okrągłą rocznicę odzyskania niepodległości poprzedni prezydent Lech Kaczyński, i wziąć w niej udział? To także miała być radosna i niezwykle uroczysta gala, planowany był nawet bal z udziałem prezydentów innych państw. Ale wówczas Bronisław Komorowski i cała jego formacja odmawiali Lechowi Kaczyńskiemu prawa do świętowania. Tamtą uroczystość zbojkotował nie tylko Bronisław Komorowski. Pogardzili nią także: premier Donald Tusk, Grzegorz Schetyna, Waldemar Pawlak. To w tym mniej więcej czasie Lech Wałęsa zaczął zapraszać światowych przywódców na uroczystość z okazji 25. rocznicy przyznania mu Pokojowej Nagrody Nobla. Wówczas dziwnym zbiegiem okoliczności minister kultury Bogdan Zdrojewski odwołał tuż przed wielką galą dyrektora Teatru Wielkiego Janusza Pietkiewicza. "Dworska inicjatywa pana prezydenta" - bo tak ją w mediach nazywano - była "za droga" i niepotrzebna "w czasie wielkiego kryzysu", a tytuły prasowe donosiły, że "przywódcy nie chcą tańczyć na balu prezydenta". Bardzo "śmieszne" było eksponowanie z menu, jakie serwowano na gali, dania w postaci "kaczki z kapustą". Dwa lata temu marszałek Bronisław Komorowski zamiast radosnego świętowania wybrał "kwas śledzienników". Określenie to z lubością przez niego cytowane pochodzi ze zbioru wypowiedzi Marszałka Józefa Piłsudskiego. Oto ten tekst: "Witaliśmy Polskę odrodzoną nie dźwięcznym śmiechem odrodzenia, lecz jakimś kwasem śledzienników i jakąś zgryźliwością ludzi o chorych żołądkach. Więc głosem z trąby błagam - matki i ojców, gdy sami śmiać się nie możecie, w kąt rzućcie instrumenty pedagogiczne, gdy wesoły srebrny dzwonek roześmianych buziaków dziecinnych w waszych domach się rozlega. Niech się śmieją polskie dzieci śmiechem odrodzenia, gdy wy tego nie umiecie". Minęły dwa lata i wszystko się zmieniło. Nie ma prezydenta Kaczyńskiego, a nowy prezydent Komorowski każe nam się cieszyć z okazji 11 listopada. Jak to więc jest z tym prawem do radosnego świętowania wspólnej dla wszystkich Polaków rocznicy niepodległości? Jedni mieli do tego prawo, a inni nie, nawet jeśli pełnili najwyższy urząd w państwie? Czy w tym tragicznym 2010 roku można się w ogóle cieszyć? Może przy okazji tej listopadowej rocznicy należałoby się raczej zadumać nad losem naszego państwa i wspomnieć rodaków, którzy zginęli w takiej dziwnej katastrofie. A czy nie jest potrzebna nasza refleksja nad naszą suwerennością? Biało-czerwone kotyliony - owszem, zwłaszcza dla dzieci i młodzieży, niech się cieszą z bycia Polakami, ale gdyby jeszcze prezydent, tak czuły na punkcie wychowania patriotycznego młodzieży, zreflektował się nad rządowym programem nauczania dla liceów ogólnokształcących, programem, w którym nauka historii została zredukowana do jednej klasy, a w pozostałych dwóch klasach jest ograniczona zaledwie do kilku godzin pogadanek. Wojciech Reszczyński

BĘDZIEMY ZNALI PRAWDĘ O SMOLEŃSKU Miałem ostatnio okazję zapoznać się z informacjami dotyczącymi dokumentów w sprawie smoleńskiego śledztwa. Pewnie nie są to wszystkie istotne dane, ale jedynie te, którymi dysponowali moi rozmówcy. Dają one całkiem wyraźny obraz tego, co się stało 10 kwietnia. Według zeznań pilota jaka Artura Wosztyla, GPS w jego samolocie kierował go w bok. Wszyscy mamy w pamięci obraz schodzącego z kursu rządowego Tupolewa. Wosztyl zorientował się, że GPS ściąga go z właściwej drogi. Czy wiedział o tym pilot Tupolewa? Wosztyl zeznaje, że przednia radiolatarnia wysyłała nieskoordynowane sygnały, a poza tym odległość między nimi była pół kilometra mniejsza, niż wynikało to z kart podejścia. Czy wiedział o tym pilot Tupolewa? Wosztyl twierdzi, że przestał uwzględniać przednią radiolatarnię i kierował się tylko tylną. Z całą pewnością nie zrobił tego pilot Tupolewa. On po prostu nie miał pojęcia, że radiolatarnia źle działa i w dodatku jest w innym miejscu. To jednak nie koniec problemów z nawigacją. Niezwykle ważne przy lądowaniu urządzenie – ciśnieniomierz baryczny – był wcześniej uszkodzony. Nie wiadomo, czy piloci mieli wystarczające zaufanie do jego działania. Kontroler lotu nie był pewny, jakie ciśnienie podawał pilotom przed katastrofą. Jednocześnie, mimo że samolot schodził z kursu, kontroler utwierdzał pilotów, że są „na kursie i na ścieżce”. Według zeznań innego pilota, Piotra Pietruczuka, zamontowane w Tu-154 podczas remontu w Samarze urządzenia (chodzi o radiostacje ratownicze) zakłócały sygnał GPS. Według relacji drugiego pilota jaka Bogdana Suchorskiego próg pasa w Smoleńsku był faktycznie przesunięty o 300 metrów w stosunku do kart podejścia. Co to wszystko znaczy? Zarówno sygnały z wieży, jak i te przetwarzane przez urządzenia samolotu prowadziły pilotów prosto do katastrofy. Różnice między tym, co im podawano, a tym, co rzeczywiście się działo, były dramatyczne. Piloci jaka lądowali przy lepszej pogodzie, mogli więc ignorować złe naprowadzanie. Piloci Tupolewa uwierzyli sygnałom z rosyjskich urządzeń i informacjom z wieży. Byli zaskoczeni tym, gdzie się znaleźli, i próbowali poderwać maszynę. Czy do jej zniszczenia wystarczyłoby zderzenie z brzozą, to już zupełnie inna sprawa. Mamy dostateczną wiedzę, by podejrzewać, że pilotów wprowadzono w błąd. Czy zrobiono to specjalnie, czy też mieliśmy do czynienia z nieprawdopodobnym bałaganem, dowiemy się w przyszłości. Nie można jednak obwiniać pilotów za to, że zaufali urządzeniom. Tego ich przecież uczono całe zawodowe życie. Mieli, zamiast kierować się intuicją, lecieć według tego, co pokazują przyrządy. Zrobili, co mogli, i nic nie wskazuje na to, że podjęli przesadne ryzyko. Nic, poza oczywiście rosyjską prasą i wspierającymi ją polskimi mediami. Te same zeznania co moi rozmówcy widziało dziesiątki osób, w tym bardzo wielu dziennikarzy. Mogą być kluczowe dla wyjaśnienia przyczyn śmierci polskiego prezydenta i elity naszego państwa. Dlaczego nikt tej sprawy nie podnosi? Czy dobre stosunki z Rosjanami mają polegać na tym, że ukryjemy ich ewentualną winę? Tej sprawy nie da się zamieść pod dywan. Mimo upływu siedmiu miesięcy jest ona jednym z najważniejszych problemów życia publicznego dla dwóch trzecich spośród naszych rodaków. Ma się to nijak do preferencji partyjnych, ale oczywiście dalsze zwlekanie przez władze z wyjaśnieniem społeczeństwu tego, co się naprawdę stało, doprowadzi do potężnego kryzysu zaufania wobec elit. Ani Rosja, ani nikt na świecie nie będzie z powodu ujawnienia winnych katastrofy wszczynał wielkiej awantury. Strach istnieje tylko w głowach wąskiej grupki karierowiczów w Moskwie i Warszawie. Może będą musieli pożegnać się ze swoimi stołkami. Z powodu ujawnienia prawdy o katastrofie nic złego na świecie się nie stanie. Czy warto, by tyle sił politycznych i mediów angażowało się w tuszowanie rzeczywistości? Pokolenie naszych rodziców dostało w spadku po wolnej Polsce wyjaśnienie sprawy Katynia. Mimo niewoli i represji wywiązało się z tego nie najgorzej. To był ich honor, by świat nie zapomniał o tragedii z 1940 r. Honorem naszego pokolenia jest rozwikłanie zagadki śmierci prezydenta i elity polskiego państwa. Tomasz Sakiewicz

"WPROST" W TOWARZYSTWIE Mijający rok nie jest najlepszy dla tygodnika „Wprost”, o czym świadczą dane Związku Kontroli Dystrybucji Prasy: spadająca sprzedaż w porównaniu z poprzednim rokiem, zmniejszające się grono czytelników. Nowy wydawca, który miał wyciągnąć „Wprost” z zapaści, cudu nie dokonał. Z opublikowanych w październiku badań zrealizowanych przez Instytut Millward Brown SMG/KRC na zlecenie Polskich Badań Czytelnictwa wynika, że „Wprost” uplasował się dopiero na 11. pozycji czytelnictwa. Wyprzedził go m.in.: „Newsweek”, „Polityka”, „Życie na gorąco” i „Twoje Imperium”. Równie nieciekawie przedstawiają się wyniki sprzedaży „Wprost”, spadającej co miesiąc średnio o kilkanaście procent w porównaniu z 2009 r. Zatrudnienia na stanowisku redaktora naczelnego Tomasza Lisa miało przynieść sukces. Mimo że Lis zbudował zespół redaktorski w oparciu o ludzi pracujących niegdyś w „Gazecie Wyborczej” i zatrudnił jako współpracownika Tomasza Machałę, syna posłanki Platformy Obywatelskiej Joanny Fabisiak, raczej nie ma szans na to, by „Wprost” wrócił na pozycję lidera opiniotwórczych tygodników. A osiągnięcie wyniku sprzedaży z końca lat 90., czyli ponad 300 tys. egzemplarzy, wydaje się po prostu niemożliwe.

Nieznany biznesmen Obecny wydawca „Wprost” - Platforma Mediowa Point Group - jeszcze pięć lat temu była mało znaczącą spółką na rynku mediowym. Jej prezesem i współwłaścicielem jest 34-letni Michał Lisiecki, szczecinianin, absolwent wydziału handlu zagranicznego, który ukończył w prywatną Zachodniopomorską Szkołę Biznesu. Na studiach zajmował się m.in. prowadzeniem portali internetowych, przez pewien czas przebywał w Wielkiej Brytanii. W Warszawie interesy zaczął prowadzić na przełomie 2000/2001. Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Polska”, wynika, że w sierpniu 2001 r. Michał Lisiecki i jego wspólniczka Katarzyna Gintrowska jako przedstawiciele spółki Point Group wynajęli ponad 800-metrowy budynek położony w atrakcyjnym miejscu stolicy przy Parku Szczęśliwickim na warszawskiej Ochocie. Umowa była skonstruowana tak, że najemcy (czyli spółce Point Group) przysługiwało prawo podnajmowania części budynku, co dawało możliwość szybkiego zysku. W imieniu Dipservice umowę z Point Group podpisał Andrzej Derlatka, funkcjonariusz wywiadu PRL. Po dojściu SLD do władzy w 2002 r. Andrzej Derlatka został wiceszefem Agencji Wywiadu, a w 2004 r. pełnił obowiązki szefa Agencji Wywiadu.

Kapitał ze Wschodu Rzeczywistą przepustką do wielkiego biznesu dla Michała Lisieckiego było podpisanie w 2006 r. umowy z notowaną na giełdzie spółką Arksteel. Połączenie obydwu spółek nastąpiło w wyniku przejęcia Point Group Sp. z o.o. (spółka przejmowana) przez Arksteel SA. Wspólne przedsięwzięcie przyjęło nazwę Platforma Mediowa Point Group. Ja pisały media, Arksteel była spółką-córką ukraińskiego Związku Przemysłowego Donbasu, który na początku 2010 r. został kupiony przez rosyjskie koncerny Evraz Group i Metalloinvest. Z ogólnodostępnych rejestrów wynika, że we władzach Platformy Mediowej Point Group znaleźli się ludzie z Donbasu, którzy później trafili do Arksteelu: Konstyantyn Lytvynov, Giuseppe Mirante, Maksym Mordan, Oleksiy Petrov, Oleksandr Pylypenko, Sergiy Taruta (jeden z największych udziałowców Donbasu) i David Williams. W Platformie Mediowej Point Grup zasiadł także Paweł Horodyński, wiceprezes wrocławskiej spółki Fam Cynkowanie Ogniowe S.A. - razem z nim w zarządzie znalazł się wiceszef Wojskowych Służb Informacyjnych Kazimierz Mochol. Jednym z najbliższych współpracowników Michała Lisieckiego jest Mariusz Pawlak, będący także wiceprezesem spółki „Lorek, Pawlak i wspólnicy”, w której znalazł się m.in. Piotr Pacewicz. W radzie nadzorczej firmy Lisieckiego zasiada Jarosław Pachowski, w czasach rządów SLD prezes Polkomtela a wcześniej (1998-2002), za czasów szefa TVP Roberta Kwiatkowskiego (z nadania SLD), członek zarządu publicznej telewizji. W tym czasie Jarosław Pachowski zajmował się m.in. finansową współpracą z firmami Lwa Rywina: Canal Plus, Cyfrą Plus i Heritage Films. Wejście Platformy Mediowej Point Group (PMPG) na giełdę poprzez związanie się z Arksteelem przyczyniło się do tego, że w 2009 r. Michał Lisiecki zajął 89. miejsce (kapitał 145 mln) na liście najbogatszych Polaków według polskiej edycji branżowego miesięcznika "Forbes". PMPG weszła na giełdę w ten sam sposób, w jaki zrobiła to spółka Arksteel. Ta zarejestrowana w Polsce firma z ukraińskimi przedstawicielami połączyła się z firmą Pekpol -  jedną z najstarszych spółek giełdowych. W trakcie fuzji (przełom 2003/2004) we władzach Pekpolu zasiadali m.in. Michał Boni (polityk Kongresu Liberalno–Demokratycznego, obecny minister w rządzie Donalda Tuska), Andrzej Arendarski (polityk Kongresu Liberalno–Demokratycznego). We władzach Pekpolu był też Wiesław Kaczmarek, polityk SLD, do początku 2003 r. minister skarbu w rządzie Leszka Millera.

Inwestycje w media Jedną z pierwszych inwestycji PMPG w znany tytuł prasowy było zakupienie w połowie 2005 r. prawa do wydawania czasopisma muzycznego „Machina”. Na okładce pierwszego numeru (luty 2006 r.) umieszczono piosenkarkę Madonnę jej córkę Lourdes stylizowane na ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej z Dzieciątkiem Jezus. Publikacja wywołała ostry sprzeciw środowisk konserwatywnych – dzień przed ukazaniem się „Machiny” przypadało jedno z najważniejszych świąt katolickich: Święto Ofiarowania Pańskiego nazywane też Świętem Matki Boskiej Gromnicznej. Po licznych protestach wydawca przeprosił na łamach „Machiny” wszystkich, którzy poczuli się urażeni publikacją. Kolejną inwestycją PMPG było zakupienie w styczniu 2007 r. miesięcznika „Film”, którego redaktorem naczelnym został Jacek Rakowiecki, były członek zarządu Agory, wydawcy „Gazety Wyborczej”. Cztery miesiące później firma Michała Lisieckiego wygrała przetarg na kupno praw do wydawania tygodnika „Ozon”. Wcześniej głównym inwestorem i posiadaczem większościowego udziału w spółce był Janusz Palikot. Mimo zapowiedzi władz PMPG, że wydawanie „Ozonu” zostanie wznowione, nigdy do tego nie doszło. W 2008 r. Platforma Mediowa Point Group przejęła zajmująca się reklamą grupę Media Works. Firma Lisieckiego chciała także kupić od Skarbu Państwa dziennik „Rzeczpospolita” - w tym celu stworzyła nawet odrębną spółkę, ale do transakcji nie doszło. Nic nie wyszło również z zapowiadanego przez Lisieckiego zakupu TV Puls. Na początku tego roku okazało się, że właścicielem AWR „Wprost” została PMPG. Zakup był związany ze skandalem, który ujawnił „Dziennik Gazeta Prawna”. - W Wigilię po południu zadzwonił do mnie Michał Lisiecki, którego praktycznie nie znam, z życzeniami i zapewnieniem, że jego firma nie chce "Wprost" i że mam wolną drogę. Nie chodzi nawet, że jakoś wziąłem sobie do serca te zapewnienia, ale że takich rzeczy się nie robi. To niezgodne z etyką biznesu – powiedział „Dziennikowi” Grzegorz Hajdarowicz,  właściciel „Przekroju” i „Sukcesu”, który starał się o kupno AWR „Wprost”. Jak na ironię nowy naczelny, czyli Tomasz Lis, ściągnął do „Wprost” kilka osób, które wcześniej pracowały właśnie w „Przekroju”. Inny skandal miał miejsce w kwietniu, po felietonie Marka Króla zamieszczonym na łamach „Wprost” pt. Nie polezie orzeł w GWna jednoznacznie nawiązujący do publikacji „Gazety Wyborczej”. Kilka dni później Michał Lisiecki opublikował na łamach „Wprost” przeprosiny, w których napisał: „Jednocześnie wydawca pragnie przeprosić wszystkich Szanownych Czytelników oraz Szanownych Autorów, którzy poczuli się dotknięci treścią ostatnich felietonów Pana Marka Króla, a w szczególności formą ostatniego utworu tegoż felietonisty, opublikowanego 19 kwietnia, a więc dzień po zakończeniu żałoby narodowej.” Ostatecznie AWR „Wprost” zerwało współpracę z Markiem Królem, który musiał tez odejść z rady nadzorczej, a rezygnację ze stanowiska = p.o redaktora naczelnego złożyła Katarzyna Kozłowska. Następny skandal dotyczył spraw finansowych – w sierpniu Komisja Nadzoru Finansowego uznała, że Platforma Mediowa Point Group mogła wprowadzić inwestorów w błąd i nałożyła na spółkę karę w wysokości 100 tys. zł. Chodziło o to, że w grudniu 2009 r. notowana na giełdzie PMPG poinformowała o zakupie tygodnika „Wprost” za 8,07 mln zł. W komunikacie z 29 grudnia napisała: „Według danych cennikowych Expert Monitora (bez uwzględniania rabatów i autopromocji) w ub.r. [czyli w 2008 - red.] „Wprost” zarobił 98,7 mln zł". KNF uznała komunikat za nierzetelny, a członkowie KNF jednogłośnie opowiedzieli się za nałożeniem na wydawcę tygodnika kary finansowej, ponieważ w komunikacie powinna znaleźć się informacja, że wymieniona kwota nie jest wynikiem finansowym „Wprost” za 2008 r. Dorota Kania

Czarna wrona dla Michnika Ostentacyjne nagradzanie Adama Michnika i Jana Krzysztofa Bieleckiego najwyższym polskim odznaczeniem, czyli Orderem Orła Białego, jest miarą degrengolady, jaka dotknęła polskie państwo. Cóż bowiem dla Polski zrobił Adama Michnik? W latach 60. minionego wieku, jako dziecko członków komunistycznej nomenklatury, zapewne w ramach młodzieńczego buntu, prowadził walkę o komunizm z ludzką twarzą. W 1968 roku, jak dziesiątki tysięcy innych warszawiaków, brał udział w wydarzeniach marcowych. Został usunięty ze studiów, co wcale nie przeszkodziło mu w budowaniu osobistej kariery i wojażowaniu po Europie w czasach, gdy dla zwykłych Polaków było to nie do pomyślenia. Dzięki tym wojażom stał się znany wielu zachodnim lewakom, co potem umiejętnie dyskontował. Na początku lat 80. spędził kilka lat za kratkami – jednak podobny los spotkał wielu innych ludzi. Co więcej, Michnika dotknął tak mocny syndrom sztokholmski, że zakochał się bezkrytycznie w swych prześladowcach – Wojciechu Jaruzelskim i Czesławie Kiszczaku. Biorąc to pod uwagę, znacznie trafniejszą nagrodą dla niego byłby order czarnej wrony. Z kolei pod koniec lat 80. Michnik wziął udział w układach w Magdalence oraz w obradach okrągłego stołu, dzięki czemu udał mu się numer życia – załatwienie koncesji na pierwszy niekomunistyczny dziennik. Jak się okazało, ta koncesja była warta miliardy dolarów. A przy okazji zarabiania takiego szmalu Michnik mógł walczyć z polskością na najrozmaitszych poziomach – od szkalowania na każdym kroku polskich tradycji narodowych poczynając, na rozkręcaniu hucpy związanej z Jedwabnem kończąc. Nie bez powodu jeden z dziennikarzy „Gazety Wyborczej”, Michał Cichy, określił tę redakcję mianem „Żydowskiej Organizacji Bojowej lat 90.”. Czym z kolei w sposób szczególny zasłużył się Polsce Jan Krzysztof Bielecki? To wie chyba tylko Bronisław Komorowski. Bielecki bowiem od wczesnej młodości cechował się jedynie wybitnym ciągiem do synekur. I trzeba mu przyznać, że w dziedzinie ich zajmowania osiągnął perfekcję. Zajmował tylko najlepiej płatne i wymagające najmniejszej pracy państwowe posady. Dzięki temu zrobił pokaźny majątek. Słowem: Order Orła Białego dostał lewacki geszefciarz, który zrobił numer życia wart rzeczywiście wielkie pieniądze, oraz zwykły pieczeniarz. Czyżby na tym odznaczeniu ciągle ciążyła klątwa carycy Katarzyny, która sama dostała ten order od Stanisława Augusta Poniatowskiego, a gdy już tak bardzo zasłużyła się dla Polski, że ją zlikwidowała, nadawała go – jak głosi legenda – co lepszym kochankom? Tomasz Sommer

Ameryka odpłynęła od Europy. Co dalej? Wydaje się, że wielu polskim komentatorom – właściwie prawie wszystkim – umknął ważny fakt. W ostatnim czasie amerykańska płyta tektoniczna mocno oddaliła się od europejskiej i rosyjskiej. Co ważne, nie było to oddalenie w tempie typowym dla płyt tektonicznych, czyli o 3 centymetry rocznie, ale gwałtowny proces, mniej więcej po tysiąc kilometrów rocznie. Jeszcze przed zwycięstwem Baracka Obamy było widać, że ten polityk ma zamiar wycofać się z Europy. Zapowiedział to wprost w czasie przedwyborczej podróży zagranicznej, m.in. na wiecu w Berlinie. Zaraz po zwycięstwie wycofał się również z projektu „tarczy antyrakietowej”. Widać było, że nie interesuje go ani Polska, ani Gruzja, ani tworzenie antyrosyjskiego kordonu, który budował George Bush. W Europie zapanowała pustka, gdyż militarny i polityczny hegemon nagle usunął się z kontynentu. Ale w polityce międzynarodowej pustka trwać nie może. Natychmiast pojawili się chętni do jej zagospodarowania. Dlatego prezydent Francji Nicolas Sarkozy, kanclerz Niemiec Angela Merkel oraz prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew spotkali się 19 października w Deauville. Bynajmniej nie było to spotkanie kurtuazyjne. Najprawdopodobniej doszło tam do przełomowego porozumienia o zagospodarowaniu Europy Środkowowschodniej, czyli – mówiąc wprost – o podziale wpływów i warunkach wzajemnej współpracy, gdy Stany Zjednoczone porzuciły zainteresowanie tą częścią świata. W Deauville Rosjanie proponowali zawarcie „europejskiego traktatu bezpieczeństwa”, który umożliwi Rosji współdecydowanie o warunkach pokoju na kontynencie. Czyli Rosja postawiła sprawy polityczno-militarne, których istotą jest faktyczna kasata NATO i zastąpienie Paktu przez dwustronne porozumienie europejsko-rosyjskie. Niemcy poparli projekt rosyjski i wyrazili wolę powołania „komitetu bezpieczeństwa UE-Rosja”. Z kolei Francuzi wyrazili ochotę stworzenia z Rosją „europejsko-rosyjskiej strefy współpracy gospodarczej” oraz „światowego systemu stabilizacji kursów surowcowych”. Pytanie zasadnicze brzmi: czy wycofanie się Stanów Zjednoczonych z naszej części świata jest trwałe, czy przejściowe? Zwolennikom opcji proamerykańskiej być może pojawił się promyk nadziei, gdyż Amerykanie w wyborach do Kongresu dali Demokratom niezłego łupnia, co cieniutko wróży Obamie w jego staraniach o reelekcję. Jest prawdopodobne, że Baracka Obamy niedługo w Białym Domu już nie będzie – i to bynajmniej nie dlatego, że jego kolor skóry nie pasuje do nazwy budynku. Amerykańscy wyborcy nie dostrzegli w lewicowo-keynesowskiej polityce gospodarczej ratunku przed Wielkim Kryzysem. W gospodarkę wpompowano gigantyczne kwoty, a ludzie jak nie mieli pracy, tak nadal nie mają. Brak zainteresowania Obamy polityką międzynarodową był jasny i oczywisty. Jego powód również: jeśli chce się budować socjalizm, trzeba wszystkie siły i środki poświęcić na budowę „lepszego świata” we własnej ojczyźnie, a nie rozpraszać środki materialne na prowadzenie wojny w Iraku, Afganistanie, wspomaganie Gruzji, budowanie „kordonu sanitarnego” wokół Rosji itd. Wielka reforma ubezpieczeń społecznych, a przede wszystkim plany keynesowskiego ożywienia gospodarki za pomocą gigantycznych wydatków spowodowały, iż Obama dobrze wiedział, że nawet gdyby chciał, to i tak nie mógłby prowadzić ofensywnej polityki zagranicznej. Pytanie brzmi: czy republikański następca Baracka Obamy będzie mógł radykalnie odmienić politykę zagraniczną i skończyć z izolacjonizmem? Moim zdaniem, popełniają potworny błąd ci, którzy uważają, że wszystko sprowadza się do woli politycznej amerykańskiego prezydenta. Chcieć to sobie można dużo, ale ofensywna i agresywna polityka zagraniczna wymaga gigantycznych środków finansowych. Tymczasem Stany Zjednoczone właśnie ich już nie posiadają. Nie wiem dokładnie, ile rząd amerykański wtłoczył pieniędzy w gospodarkę w celu zwiększenia popytu wewnętrznego. Oficjalne dane, jakie znalazłem w internecie, mówią, że wpompowano 800 miliardów dolarów, ale nieoficjalnie podaje się kwotę około 3 bilionów, jeśli doliczymy do tego zwiększone wydatki budżetowe, włącznie ze słynnym systemem socjalistycznych ubezpieczeń. Kilka dni temu media doniosły, że bank centralny uruchomił prasy drukarskie w celu dodrukowania dalszych 600 miliardów. Te gigantyczne kwoty częściowo pochodzą z pożyczek, częściowo ze zwykłego dodruku pieniędzy. Doprawdy trudno powiedzieć, która z tych keynesowskich metod jest bardziej niszcząca dla gospodarki. Jedno jest pewne: efekty tej lewicowej polityki gospodarczej poniesie następca Obamy, najprawdopodobniej z obozu republikańskiego. I oto pojawia się pytanie: czy mając przy nodze taką kulę zadłużenia wewnętrznego i inflacji, będzie on zdolny prowadzić aktywną politykę międzynarodową, politykę supermocarstwa? Rządowe aktywa, szczególnie takiego kraju jak Stany Zjednoczone (wypłacalnego), nie są zapewne obłożone wysokim procentem – pewnie 5%. Proszę jednak sobie policzyć, ile to jest 5% rocznie od 3 bilionów dolarów (ta ostatnia liczba wygląda następująco: 3.000.000.000.000). Ile to będzie? Od razu odpowiadam: 150 miliardów dolarów. Okupacja Iraku kosztuje rocznie, o ile się orientuję, ok. 40 miliardów dolarów. Czyli spłata odsetek od długów Obamy będzie kosztowała rocznie amerykańskiego podatnika tyle, co cztery okupacje Iraku równocześnie. A to tylko odsetki, a nie same długi! Pytanie: czy kraj płacący równocześnie na cztery wojny irackie będzie zdolny prowadzić aktywną politykę międzynarodową? Odpowiedź jest oczywista: NIE. Stany Zjednoczone będą dalej potęgą, ale nie będzie ich stać na długotrwałe operacje militarne. Będą zdolne wysłać lotniskowce i zbombardować wybrane cele, ale nie będzie ich stać na długotrwałe zmagania militarne i okupację zajętych terenów. Właśnie dlatego Niemcy, Francja i Rosja w Deauville stworzyły nową konfigurację europejską. Ciekawe, co na to polska „elita” polityczna? Znając tę zbieraninę ignorantów, to wątpię, aby nawet dostrzegli te fakty… Ostatnio politycy PiS i PO wspólnie protestowali przeciw współpracy UE z Rosją. Biedaczyska – nie zauważyli, że Ameryka odpłynęła… Adam Wielomski

Chiny w rytmie disco Zhejiang (prowincja na wschodnim wybrzeżu Chin) – 52 miliony ludzi na 100 tys. kilometrów kwadratowych. Las małych miasteczek, które zamieniły się w jedną wielką fabrykę. Gdzieniegdzie tylko między fabrycznymi halami widać ryżowe pola. I one pewnie wkrótce zostaną wykupione pod nową nieruchomość. Za cenę, która wciąż rośnie. Chiny zmieniają się i Zhejiang także okrzepł. Dawniej ta wyłaniająca się z ryżowych pól fabryka świata wyglądała jak surrealistyczny eksperyment. Jednak przez ostatnie lata linie pracowały pełną parą, towar wypływał w świat, co nie pozostawało bez wpływu na okolicę. Dziś widać tu mniej lub bardziej udane próby wprowadzenia zamysłów pekińskiego kierownictwa, czyli „harmonizowania”. Ładne widoki za oknami samochodu, zielone drzewka przy drogach i coraz większy porządek, także z dala od głównych ulic. A w fabrykach Chińczycy oswojeni z obcokrajowcami, z którymi handlują już od lat. I znacznie bogatsi, coraz lepiej ubrani, pewniejsi, a przez to mniej skorzy do udowadniania czegokolwiek na siłę. W rozmowach przy stole częściej niż dawniej mówi się o polityce. Cały biznes zależy bowiem od kursu juana. Jedno wahnięcie i przestaje się opłacać. Mimo że zdarzało się słyszeć określenie „ten oprych Obama”, wszyscy i tak są przekonani, że wyjściem jest pójście w usługi, technologie i jakość. Zwłaszcza iż pensje niewykwalifikowanych pracowników to ok. 200-250 dolarów (plus mieszkanie i wyżywienie w hotelach robotniczych), a tych, co już coś potrafią – dużo wyższe; w dodatku coraz trudniej ich znaleźć i najtańsza produkcja przenosi się do Wietnamu. Tymczasem w zasobnym Zhejiangu, w którym kilka lat temu ruch był jak w starych Chinach, a autostrady jak w Niemczech, pojawiły się wszechobecne korki. Obecnie Chiny to największy rynek motoryzacyjny świata i każdy chce jeździć, bo go na to stać. No i „stało się”. Tak jak w Polsce nie można wjechać i wyjechać z miasta, a kierowcy prześcigają się w finezyjnych objazdach i skrótach. Polska nie zbudowała jeszcze autostrad, Chiny zaś są już na kolejnym etapie, tocząc nie jedyny w tym kraju wyścig z czasem: czy uda się zmodernizować infrastrukturę szybciej niż nastąpi wzbogacenie się społeczeństwa? Problem ma rozwiązać kilkukrotnie szybsza od PKP, poruszająca się z prędkością 360 km/h szybka kolej z Szanghaju do Hangzhou. Wydawało się, że im bardziej Chiny będą się modernizować, tym więcej obcokrajowców będzie rozumiało Chińczyków, mówiło w ich języku i przestanie to w końcu kogokolwiek dziwić. Jednak wojny walutowe, napięcia w stosunkach z Zachodem, pogłębiający się brak zrozumienia powodują, iż premia za znajomość chińskiego paradoksalnie jest coraz wyższa. Przekonałem się o tym wieczorem, gdy po całym dniu rozmów i obiadków trafiłem do pobliskiego lokalu na drinka. Głośna muzyka i tańcząca na parkiecie młodzież nie zapowiadały, że wydarzenia przybiorą dla mnie niespodziewany obrót. Tak się jednak zaczyna dziać, gdy do stolika podchodzi modnie ubrany, rozentuzjazmowany mężczyzna obchodzący 30. urodziny. Rozbawiony moją obecnością klepie mnie przyjaźnie po ramieniu podekscytowany, iż coś próbuję mu odpowiedzieć po chińsku, przekrzykując płynącą z głośników muzykę. Z tego, co rozumiem, studiował we Włoszech, kocha obcokrajowców i ma fabrykę garniturów. Chwilę potem sympatyczny fabrykant stawia przede mną skrzynkę browaru. I zamierza wypić. Miejscowi, widząc, że rozmawiam po chińsku, traktują mnie bardzo przyjaźnie. Co chwila ktoś podchodzi do stolika, podaje rękę, wznosi toast, klepie po ramieniu i coś głośno krzyczy. Czuję się jak w Rosji lub na Ukrainie. Trochę zaczynam się obawiać klasycznej „przewałki”. Jest to wydarzenie bardziej z kategorii hazardu niż dyskoteki. Postanawiam w to wejść, chociaż pierwotnie miało skończyć się na jednym drinku i grzecznym powrocie do łóżeczka. Zachęcony rozwojem sytuacji DJ reaguje na moją obecność i puszcza Timbalanda („Apologize”) oraz syntezatorowy motyw z „Gliniarza z Beverly Hills”. Wniebowzięty „Italiano” tańczy na podeście z dwiema pięknymi dziewczynami do towarzystwa. A może nie tylko, bo w Chinach ta granica jest zawsze płynna i negocjowalna, aczkolwiek prowincja Zhejiang, w której rządy sprawował przyszły prezydent Chin Xi Jinping, słynie z konserwatyzmu. Chwilę później „Italiano” przyprowadza dziewczyny do mojego stolika. 22-letnia Ting Ting z Hunanu, o wyglądzie słodkiej licealistki, i rok starsza Elena z Hubei, typ wampa. Wznosimy kolejne toasty w małych szklaneczkach. Lekko płynie rozmowa o Chinach, imprezie, rodzinie i życiu w innym mieście oraz o tym, kiedy wypada w tym roku chiński Nowy Rok. Dziewczyny podziwiają mnie: „Jesteś taki przystojny, świetnie mówisz po chińsku, znasz nasz kraj. Jesteś super”. Wierzę im i właściwie jestem już przekonany, że się we mnie zakochały. Ale wtedy odzywa się we mnie „głos rozsądku”. Zaczynam się zastanawiać, jak się z tego wyreklamować i wytłumaczyć dziewczynom, że nic z tego nie będzie. Kiedy patrzę na ich promieniejące w podziwie dla mnie uśmiechnięte twarze i zapatrzone we mnie spojrzenia, jest mi strasznie głupio, że będę musiał je rozczarować, i robi mi się ich zwyczajnie po ludzku żal. Niespodziewanie o pierwszej w nocy oznajmiają, że czas już minął, a one zakończyły pracę. Zanim miło i taktownie opuszczą lokal, podrygujący w rytm muzyki „Italiano” wkłada im między piersi po 200 juanów (ok. 80 zł) i pokazując kciuk do góry, uśmiechnięty krzyczy w moim kierunku: dobrze? Kiwam głową pełen uznania. Dałem się nabrać. Dziewczyny były profesjonalistkami i znakomicie wykonały swoją pracę. Przez kilkadziesiąt minut czułem się jak polski superfacet, przy którym James Bond to prawdziwa żenada. Wtedy przy stoliku zjawił się żujący gumę Andeli – miejscowy paker z włosami ufarbowanymi na blond. Nieźle wstawiony mamrocze mi coś do ucha i napełnia rozstawione szklanki, po prostu lejąc piwem po stole. Chce spróbować się na rękę. Zgadzam się niechętnie. Ku uciesze kibicujących kolegów prawie mnie już kładzie. Ale wtedy przewracamy stół i lądujemy obaj na podłodze. Upadając, jestem już pewien, że nie ujdzie mi to płazem i dojdzie do draki. Nawet nie wiem, czy uda mi się podnieść. Tak pewnie byłoby gdzieś w Polsce. Ale tu nic takiego się nie dzieje. Wstajemy i przyjaźnie się poklepujemy. Zaniepokojona coraz bardziej szaloną imprezą obsługa zamyka o 1.30 lokal. Ponieważ zostałem uznany za człowieka „Italiano” i pakera, kelnerzy uczciwie oddają mi drogi aparat cyfrowy, który wypadł mi z kieszeni, a który powinien, jak w klasycznym czeskim filmie, zniknąć – i nikt nie wiedziałby kto, kiedy, dlaczego i w ogóle jaki aparat. „Italiano” reguluje rachunek i szczodrze rozdaje jeszcze kilka 100-juanowych banknotów (ok. 40 zł). Na pożegnanie macha ręką z taksówki i krzyczy: „Do zobaczenia następnym razem!”. Nigdy się pewnie już nie spotkamy, gdyż nawet nie wymieniliśmy się wizytówkami. Ale może kiedyś nieświadomie kupię w Polsce garnitur z jego fabryki? Lub komputer, jeśli wkrótce zacznie je produkować? (polecamy jedyną na polskim rynku książkę prezentującą współczesne Chiny okiem dziennikarza i sinologa, który spędził w Państwie Środka wiele lat i biegle posługuje się językiem chińskim. Ponieważ autor jest wieloletnim publicystą NCZ! współczesne Chiny zostały opisane z wolnościowej perspektywy. Nakład papierowy został wyczerpany – polecamy wersję elektroniczną za 19 zł /kliknij, aby wyświetlić/. Publicystykę Radosława Pyffla można również śledzić na nczas.com – kliknij, aby wyświetlić teksty dostępne online) Radoslaw Pyffel

Super-okazja! Okazja czyni złodzieja. Trudno się więc dziwić, że super-okazje tworzą super-złodziei. I tak właśnie dziś wygląda świat. Dawne instytucje, pomyślane ongiś w szczytnych celach, służą dziś do „prywatyzowania” pieniędzy publicznych. Do czego służy – na przykład - NATO? Cóż: Na Atlantyku, na północ od zwrotnika Raka wliczając w to Morze Śródziemne (jak głosi Karta NATO), nie zagraża nam NIC. Federacja Rosyjska ma niedługo zostać partnerem NATO. Po co więc jest NATO? Jak to, po co? Po to, by się nieustannie przezbrajać... i inkasować łapówki od dostawców uzbrojenia. Po co utworzono Unię Europejską? Po to, by zamiast „okazji” mieć super-okazje. W Brukseli rocznie – według oficjalnych danych - „gdzieś” znika 15 miliardów €urosów. Oprócz tego zapewne trzy razy tyle znika tak, że nawet o tym nie wiemy. I właśnie o to twórcom UE (nie EWG i Wspólnoty Europejskiej!!) chodziło. Oczywiście, że nie jest tak, iż Unię Europejską utworzono tylko po to, by móc kraść. Być może ważniejsze są „uczciwie” pobierane gigantyczne pensje. Bardzo wysokie zarobki dla dziesiątków tysięcy oficjeli UE w Brukseli, Luksemburgu, Strasburgu i dodatkowe korzyści uboczne – np. utrzymywany za pieniądze europodatników harem „tłumaczek”... Każdy pretekst jest dobry, by wydać forsę na te Czerwone Pijawki. JW Katarzyna, baronessa Ashton, Ministerka Spraw Zagranicznych UE, właśnie wydała €37 mln. na 150 nowych luksusowych limuzyn. Pojadą one m.in. na Barbados, do Vanuatu... Tak, proszę Państwa: UE utrzymuje sześcioro „dyplomatów” na tych pięknych wysepkach na Pacyfiku. Vanuatu liczy 230 000 obywateli, więc musi tam być placówka UE. Wyspa ta ma bowiem łagodny klimat i piękne plaże... i teraz chyba już każdy widzi, że powstanie Unii Europejskiej było niezbędne!

Oczywiście: czym jest 36 milionów €urosów w porównaniu ze setkami miliardów wydawanych rzekomo na walkę z „Globalnym Ociepleniem”! Różnica jest zasadnicza. Te 150 limuzyn zostanie zakupionych – i jednak na coś się ludziom (konkretnie: dyplomatom EU) przydadzą. Klimatyzacja na Vanuatu jest zapewne niezbędna. Natomiast „walka z Globalnym Ociepleniem” wymaga skonstruowania czegoś, co usprawiedliwiałoby ten wydatek. Tak samo jak wojny toczy się dziś tylko po to, by zniszczyć stare uzbrojenie – i (za łapówki...) zamówić nowe. Kiedyś w tym celu posyłano na rzeź setki tysięcy i miliony ludzi. Dziś znaleziono rozwiązanie bardziej humanitarne: posyła się nielicznych żołnierzy, uzbrojonych w Bardzo Drogi Sprzęt. I już politycy i urzędnicy mają co do garnka włożyć – bo łapówka to zazwyczaj 10% wartości zamówienia. Również „walka z Globalnym Ociepleniem” wymaga skomplikowanej aparatury. Zamawiamy ją za 10 milionów, powoduje ona szkody na 100 milionów – a zamawiający ma ten skromny milionik... Choć czasem udaje się pieniądze ukraść bez marnowania ich na zakup jakiejś drogiej maszynerii. Genialnym wynalazkiem jest „handel nadwyżkami limitów wydalania CO2”. Nikt nikomu niczego nie sprzedaje, nikt nie buduje jakichś absurdalnych budynków. Po prostu ktoś tam pisze, ile wydalił dwutlenku węgla, ktoś stwierdza, że wydalił o tyle mniej, jeden kraj drugiemu wręcza jako rekompensatę jakąś gigantyczną sumę pieniędzy... ale istotne w tym jest to, że zawsze jest jakaś pośrednicząca firma prywatna, która (legalnie!)_ inkasuje parę procent od transakcji. I o to w tym pozornie absurdalnym businessie chodzi. Potem ta firma dzieli się z politykami obydwu krajów. I tak gites tenteges. Dawniej złodziej miał czasami sumienie – i martwił się, że obrabowany może i z głodu umrzeć. Dziś kradnie – i wie, że dzięki temu dzieciaki w okradzionym kraju nie tylko nie umrą, ale nawet będą zdrowsze, mniej otłuszczone. Czyli kradnie się właściwie w interesie okradanego! Ot, takie paradoksy „społeczeństw postindustrialnych”.

Tempora mutantur – nos et mutamur in illis... Świat się zmienia. Natomiast nasze pojęcia zmieniają się wolniej. Ponieważ świat zmienia się pomału, tych zmian często nie dostrzegamy – i nazywamy rzeczy w sposób bardzo nieadekwatny. Np. chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo było religią niewolników, ludzi uciemiężonych. Odkąd Konstantyn I Wielki uczynił z chrześcijaństwa religię państwową, chrześcijaństwo całkowicie zmieniło swój charakter. Mówiąc szczerze: nawet przez jeden dzień nie byłbym chrześcijaninem, gdybym miał przestrzegać np. zasady: „Jak cię uderzą w lewy policzek – nadstaw prawy!”. Tym niemniej ta nowa religia nadal nazywana jest „chrześcijaństwem”. Tak nawiasem: znacznie bliżsi naukom Chrystusa byli albigensi, uznani za heretyków – ale oni też nie nadstawiali drugiego policzka! Albo komunizm. Bolszewicy wierzyli we wspólna własność (również żon!) i inne bzdury. Józef Wissarionowicz Djugashvili bolszewików wyrżnął, zamiast szerzenia Najwspanialszej Na Świecie Idei zajął się rządzeniem w dawnym carskim imperium, wspólne zostały tylko kołchozy – ale nazwę „komunizm” pozostawił. Jeszcze wyraźniejszy – i banalny – przykład to dzieje ChRL. Idee Zé-Dōnga Máo leżą dawno w grobie, w Chinach panuje dziki kapitalizm (z elementami dyryżyzmu państwowego) – ale wiele osób z rozpędu nazywa ustrój w Chinach „komunizmem”!! Odwrotnie w Stanach Zjednoczonych. Śp. Milton Friedman zadał sobie był trud przeczytania programu Amerykańskiej Partii Komunistycznej z 1920 roku – i zauważył, że w roku 1968 wszystkie postulaty amerykańskich komunistów (na szczęście: łagodniejsze, niż w Europie...) zostały już zrealizowane. Od tego czasu USA przesuwają się z komunizmu w stronę trockizmu – ale nadal nazywane są krajem kapitalistycznym! W porównaniu z Europą – rzeczywiście... Nowy porządek polityczny w Europie wyrósł na walce z narodowym socjalizmem (zwanym „nazizmem”) i faszyzmem. Twórca faszyzmu, Benito Mussolini, w sojuszu z Adolfem Hitlerem znalazł się przypadkiem: równie dobrze mógł (i nawet próbował) znaleźć oparcie w Wielkiej Brytanii przeciwko naciskom Niemiec na Górna Adygę czyli Tyrol Południowy. Ale geopolityka ich połączyła. W każdym razie: po wojnie odżegnywano się od wszelkich związków z faszyzmem, a w Niemczech głoszenie poglądów narodowo-socjalistycznych jest zakazane i surowo karane! Tym niemniej demokracja ma swoje prawa. Ani Hitler, ani Mussolini, ani Józef Stalin nie wyrośli znikąd: zdobyli popularność, bo głosili hasła miłe sercu L**u. Po wojnie w Europie zapanowała d***kracja – więc te same idee zaczęły z wolna rządzić wszystkimi prawie państwami Europy! Ustrój społeczno-gospodarczy Unii Europejskiej jest niemal identyczny z ustrojem III Rzeszy. Różnice dotyczą jedynie stosunku do Żydów, kobiet i homosiów. Dalszy postęp d***kracji niewątpliwie spowoduje z czasem, że i te różnice zanikną.

Tym niemniej ludzie głoszący poglądy hitlerowskie nazywają się dziś „anty-faszystami” - natomiast np. ja, mający poglądy dokładnie odwrotne do narodowo-socjalistycznych, bo konserwatywno-liberalne, jestem często nazywany „faszystą”! Stanisław Mackiewicz (ps.”Cat”) przytacza anekdotę o śp.Mikołaju I, który po buncie dekabrystów przeglądał ich papiery. Po czym wezwał Aleksandra von Benkendorfa i spytał: „Czy czytał Pan te ich projekty?” „Ale-ż skąd! Kto by czytał te bzdury!” „A jednak! Znalazłem tu bardzo ciekawy projekt »Związku Archaniołów Pokoju«. Proszę, by Pan założył taką właśnie organizację – dokladnie według ich statutu!” I założono. Tylko nazywała się inaczej: „Korpus Żandarmów”. Sewek Blumsztajn był kiedyś anty-faszystą. I nadal uważa siebie za anty-faszystę. Ale ludzie się zmieniają..

Idę w Marszu - z narodowcami Na pochodzie 1-Majowym byłem raz (by zobaczyć, jak to wygląda) i na pochody z okazji 11 listopada też nie zwykłem chadzać. Nie jestem narodowcem - ale jest to wspomnienie dnia, w którym d***kracja i socjalizm zwyciężyły z monarchizmem i konserwatyzmem. Wskrzeszone 5-XI-1916 i cieszące się  suwerennością dopiero od 7-X-1918 - Królestwo Polskie istniało potem jeszcze tylko dwa tygodnie – zastąpione przez tą głupią, złodziejską i beznadziejną II Rzeczpospolitą. Przepraszam: w pierwszych latach potrafiła wygrać wojnę z raczkującą RFSRS - i to się liczy. Nadzieja więc była... Ku mojemu zdumieniu w obchody tego święta państwowego włączyli się narodowcy. Zaraz zawiązało się jakieś „Porozumienie 11 listopada”

http://www.11listopada.org/

by dać odpór. Tak właśnie powstawałyby za PRLu „spontaniczne młodzieżowe inicjatywy” - dziwnym trafem zawsze podążające w kierunku wskazanym przez reżym – gdyby istniała wtedy Sieć. Więc trzeba było ten Marsz poprzeć. Jednak tekst, który zamieścił Seweryn Blumsztajn pobił rekordy. Proszę pamiętać: Blumsztajn nie wzywa do manifestacji opozycyjnej; Blumsztajn wzywa do rozbicia manifestacji anty-reżymowej. Nie sądzę, by obecny reżym zmobilizował przeciwko maszerującym „aktyw robotniczy” (najprawdopodobniej każą tylko uczniom szkolnym przyjść i protestować...) więc jakiejś wielkiej rozróby nie będzie – ale: kto wie?

ONI muszą tłamsić odruchy narodowe – odkąd faszyzm zaczął IM się walić. Przypominam, że Unia Europejska to klasyczne państwo faszystowskie. To, że jest obecnie raczej pro- niż anty-semickie niech nikogo nie myli. Faszyzm i anty-semityzm na ogół nie chodzą w parze. Hitler nie był „faszystą” lecz „narodowym socjalista” - i (bardzo lekkie) represje w stosunku do Żydów musiał na faszystach wręcz wymuszać. Natomiast elementy klasycznego faszyzmu (socjalizm+nacjonalizm+lekki klerykalizm) są obecne dziś np. w Izraelu. I w większości obecnych krajów europejskich. Zresztą i II Rzeczpospolita po uchwalenie Konstytucji „kwietniowej” w 1935 roku stała się państwem faszystowskim. A żadnego anty-semityzmu w obozie sanacyjnym nie było – raczej był lekki filo-semityzm. Złodziej uciekając woła „Łapaj złodzieja”. To właśnie uczynił Seweryn Blumsztajn w swoim siejącym nienawiść artykule. Boże! I pomyśleć, że w 1968 roku ten człowiek stał po stronie ludzi walczących o wolność. Dziś, gdy to On należy do ONYCH, z nienawiścią w głosie wzywa, by „zablokować”, „nie przepuścić” - ludzi, którym nie podobają się faszystowskie ustawy wydawane w Brukseli i podpisywane przez „nasz” Parlament. Bo to jest – tym razem – Jego parlament. To On należy do „grupy trzymającej Władzę”. Gdzie te wspomnienia o Wolterze („Nie zgadzam się z tym co mówisz – ale życie oddam za to, byś mógł mówić to, co chcesz”) . Narodowców można było tolerować, dopóki ONI byli silni. Teraz, gdy Unia Europejska w niecały rok po założeniu trzeszczy w szwach, gdy nacjonalizm rośnie w siłę w całej Europie – ONI muszą ten ruch zdusić, zadeptać obcasami – a przynajmniej wygwizdać. Na komendę, jak za Stalina. Skąd w ogóle odżyły „demony nacjonalizmu”? Tak „demony” - JŚw.Pius XII wyraźnie pisał o nacjonaliźmie jako o jednym z trzech demonów. Otóż wzięły się z lekceważenia i deptania uczuć narodowych. Każdy człowiek jest narodowcem – w tym sensie, że będąc na obczyźnie swojego rodaka przygarnie – a obcego: niekoniecznie. Prawie każdy jest nacjonalistą w tym sensie, że chce swoje dzieci wychowywać w obyczajach i wierze ojców swoich. I to jest normalne. Gdy natomiast reżym brutalnie gwałci uczucia narodowe, gdy nasze dzieci są pod przymusem porywane do reżymowych szkół, gdzie wtłacza się im do głów rzeczy często sprzeczne z poglądami ojca (a czasem wręcz obrzydliwe, jak pochwała homoseksualizmu) – to trudno się dziwić, że nonkonformiści stają się nacjonalistami. Gdzieś musi być ta mniejszość, która (przesadnie zapewne) eksponuje uczucia narodowe. I te mniejszość ONI muszą zdeptać i zniszczyć. W ramach „tolerancji”, rzecz jasna. No, więc ja pójdę w tym marszu. Chcę zobaczyć wykrzywione nienawiścią pyski tych neo-faszystów z „Porozumienia 11 Listopada”. Ciekaw jestem, czy ograniczą się do gwizdków – czy na maszerujących polecą też kamienie? Jeśli ktoś nie boi się stanąć po stronie ludzi wygwizdywanych i wyśmiewanych (albo i pobitych...) przez pachołków obecnego reżymu - to zapraszam na godzinę 15.tą pod kolumnę Zygmunta! Kto nie zdąży – pod pomnik śp Romana Dmowskiego PS. Dwa wyjaśnienia: wśród organizatorów zapomniałem wymienić ONR (mam nadzieję, że to bardziej ONR-ABC niż ONR-Falanga?). Wyjaśniam też: ja organizatorów marszu POPARŁEM (i z tej okazji – i w tym charakterze – wymienił mnie Seweryn Blumsztajn), a decyzja o maszerowaniu osobiście jest późniejsza). JKM

Autoportret folksdojcza Jak można poznać, co człowiek myśli naprawdę? Kiedy wykrzykuje coś w stanie silnego wzburzenia, albo kiedy prezentuje poglądy w przeświadczeniu, że nikt go nie rozpozna. Rzadko zdarza się, by czyjeś prawdziwe poglądy zostały ukazane na przykład w podczas telewizyjnych rozmów. Po pierwsze dlatego, że w telewizji mało kto prezentuje poglądy prawdziwe. Większość rozmówców prezentuje poglądy słuszne. Pod tym względem nie zmieniło się nic od czasów pierwszej komuny, bo i wtedy nikt dopuszczony do telewizora nie mówił prawdy, tylko recytował opinie zatwierdzone przez władze. Jeśli akurat nie wiedział, co jest zatwierdzone, to zwyczajnie nie miał zdania i tyle. Ale nawet gdyby tak nie było, to znaczy, gdyby ludzie zapraszani do telewizji chcieli przedstawiać swoje prawdziwe poglądy, to poprzebierani za dziennikarzy konfidenci bezpieki nigdy im na to nie pozwolą. Oni bowiem tak naprawdę z nikim nie rozmawiają normalnie, tylko albo się podlizują, albo przesłuchują. Czasami im się myli; kiedyś pani red. Olejnik przez jakieś roztargnienie próbowała potraktować prof. Balcerowicza jak delikwenta wyznaczonego do storturowania, ale ten, po chwili zaskoczenia, natychmiast przypomniał, skąd wyrastają jej nogi, sprawiając, iż przez resztę seansu była już cicha i pokornego serca. Wyglądało to trochę niesamowicie, jakby tygrys chwycił bat i zaczął okładać nim swojego pogromcę. Jeśli jednak nie ma nieporozumienia, to przebrani za dziennikarskie gwiazdy konfidenci próbują wymusić na delikwencie, żeby się przyznał. W tej sytuacji jedyną możliwością poznania prawdziwych poglądów ludzi i to w skali masowej staje się Internet, a ściślej – komentarze anonimowych internautów. Ma to oczywiście dobre, ale i złe strony. Stanisław Lem, zetknąwszy się z Internetem wyznał, że dopiero wtedy przekonał się, ilu na świecie jest durniów. Oczywiście nie zawsze musi to być prawdą; niekiedy internauci wykonują tylko zlecone im przez oficerów prowadzących zadania na odcinku prezentowania opinii publicznej. Nie ulega bowiem najmniejszej wątpliwości, że bezpieka, w chwilach wolnych od kręcenia lodów i innych form rozkradania państwa, zajmuje się również organizowaniem opinii publicznej, dostosowując nieśmiertelne wskazówki wiecznie żywego Lenina do warunków współczesnych – ale niezależnie od tego durniów rzeczywiście jest bardzo wielu. Nawiasem mówiąc, ta właśnie okoliczność wyjaśnia przyczyny, dla których współczesne państwa pogrążają się w coraz większym chaosie. Skoro durnie uczestniczą w procedurach demokratycznych, to nic dziwnego, że bardzo często właśnie ich opinia przeważa, zwłaszcza w sytuacji, gdy rządy kierują się wyłącznie sondażami popularności. Wprawdzie pod osłoną demokratycznej retoryki współczesne państwa od demokracji odchodzą i na przykład w Unii Europejskiej jedyny organ pochodzący z powszechnego głosowania, tzn. mający legitymację demokratyczną, nie ma żadnej realnej władzy. Mówię o Parlamencie Europejskim, który może groźnie kiwać palcem w bucie, uchwalać rezolucje przeciwko lodowcom itp., podczas gdy rządzi biurokratyczna międzynarodówka, dobierająca się po zapachu, mniejsza o to – czego. Więc niezależnie od wykonujących zadania, w Internecie od durniów aż się roi, a ponieważ – jak to durnie – myślą, że sieć zapewnia im anonimowość, prezentują opinie szczere. I oto pod publikacją omawiającą różne niejasności związane z katastrofą 10 kwietnia br. w Smoleńsku, swoją opinię przedstawił niejaki „JSB”, co może nie być przypadkiem. Pisze on tak: „Jestem Polakiem, głosowałem na PO i Komorowskiego. To, czy ubili tych pisiorów wisi mi i powiewa, dla mnie istotna jest cena ruskiej benzyny i to, że nie będzie mi jakieś CBA gapiło się na wszystkie interesy. Tak myśli większość, więc spadajcie ze swoimi krzyżami, IPNami, czy innym nawiedzonym talibstwem.” Autor tego wpisu uważa się za Polaka – ale co to właściwie znaczy, poza tym, że skoro głosował na PO i Komorowskiego, to musi mieć polskie obywatelstwo? Widać, że nie tylko ma nasrane w głowie przez propagandę uprawianą przez rozmaite „Stokrotki”, ale że to gówno uderzyło mu do głowy do tego stopnia, iż nie poczuwa się do żadnej wspólnoty. Radość, że „ubili pisiorów” nie pozwala mu zauważyć, że chodzi nie tylko o prezydenta państwa – bo on oczywiście „z pisiorów”, ale przecież i o polityków innych formacji, no i dowódców wojskowych. Najwyraźniej własne państwo nie jest mu do niczego potrzebne, byle tylko miał tanią ruską benzynę i żeby CBA nie wpieprzało mu się do interesów. Jakie interesy może prowadzić człowiek tak mało spostrzegawczy, że nawet nie zauważył, iż rząd premiera Tuska wcale CBA nie zlikwidował? Zresztą może i zauważył, ale po wygranej PO, a zwłaszcza – Bronisława Komorowskiego nabrał całkowitej pewności, że od jego interesów Biuro będzie trzymało się z daleka. Skąd taka pewność? A skądże by, jeśli nie ze świadomości, że ten cały rząd i ten cały prezydent, to tylko chłopaki wzięte przez bezpieczniaków na posyłki? A skoro tak, to ani agentom, ani konfidentom włos z głowy spaść nie może, to chyba jasne? To podejrzenie potwierdzałaby zarówno niechęć do „krzyża”, jak i do IPN – bo ten krzyż już co najmniej od trzech pokoleń jednak trochę kole w oczy, no a nigdy nie wiadomo, czy ze znienawidzonego IPN nie wyjdą jakieś śmierdzące dmuchy na temat przodków. Tak myśli „większość” – twierdzi „JSB” – i może to być prawda, przynajmniej jeśli chodzi o jego środowisko, to znaczy – o środowisko najwyraźniej bezpieczniackie. Dlaczego poświęcam tyle uwagi analizie wyznania tego internauty? Bo wyjaśnia ono przyczynę, dla której inne państwa, które przecież też rządzone są przez bezpiekę, nie znalazły się w sytuacji tak beznadziejnej, jak Polska. Chodzi o to, że tamci bezpieczniacy mają nawyk dbałości o własne państwo, bo wiedzą, że nie będą mieli innego. Tymczasem tubylcze dynastie bezpieczniackie od zawsze wysługiwały się państwom obcym; najpierw jako folksdojcze – Rzeszy Niemieckiej, potem jako ubecy – Związkowi Sowieckiemu, no a teraz – komu się da, byle benzyna była tania i można było spokojnie rozkradać ojczyznę, a potem – oddać się pod protekcję któregoś z państw ościennych w zamian za pilnowanie, żeby tubylcy się nie buntowali. To zeszło u nich do poziomu instynktów, a to dowód, że naród polski, jako wspólnota polityczna, już nie istnieje, że właśnie uwstecznił się do poziomu przednarodowego, w którym ton nadaje i standardy wyznacza potomstwo Franciszka Kłosa. SM

Przyjęli Niemców jak wyzwolicieli Gdy Niemcy byli już w Łucku, członkowie sielrady dalej bali się do skrzyni zaglądać i dalej jej pilnowali. W końcu jeden z członków sielrady wziął siekierę, rozwalił kłódkę i otworzył skrzynię. Okazało się, że pilnowali listy na wywózkę, na której sami figurowali wraz ze wszystkimi innymi kułakami. Adam Kownacki może o sobie powiedzieć, że jest Wołyniakiem z dziada pradziada. Jego przodkowie w łuckim powiecie żyli jeszcze w czasach przedrozbiorowych. On sam urodził się w 1925 r. w kolonii Mosty należącej do sołectwa Przebraże, a gminy Trościaniec. W miejscowości tej jego rodzice żyli od 1918 r., przeprowadzając się do niej z Wólki Kotowskiej. Prowadzili tu duże gospodarstwo rolne o powierzchni 25 hektarów, przyczyniając się do ucywilizowania Wołynia. Ziemię, którą uprawiali, musieli wcześniej wykarczować i zmeliorować. Obszar ten graniczył bowiem z Polesiem i był podmokły. Mosty były niewielka osadą. Sąsiadowały z innymi koloniami tworzącymi sołectwo Przeobraże. Były to : Wydranka, Zagajnik, Chołopiny, Jaźwiny i Przeobraże. Ich nazwa wynikała z dużej ilości mostów i mostków, przerzuconych przez strumienie i rowy melioracyjne. Nazwy innych kolonii też były związane ze specyfiką terenu. W Wydrance przy tamie pojawiały się wydry. W sumie sołectwo Przebraże liczyło około 2,5 tys. mieszkańców, w zdecydowanej większości Polaków. Na jego terenie mieszkały tylko pojedyncze ukraińskie, żydowskie i niemieckie rodziny. Okoliczne wsie otaczające Przebraże także miały podobny skład etniczny, tylko w samym Trościańcu dominowali Ukraińcy. Polacy przeważali w Rafałówce, Chmielówce, Konorówce i Dobrej.
Ślady wykarczowane - Najbliżej położona mojej kolonii od strony południowej była ukraińska wieś Jezioro - mówi Adam Kownacki - Swoją nazwę zawdzięczała dużemu jezioru, nad którym leżała. Jej początki ginęły w pomroce dziejów. Miał tam być kiedyś ruski gród. Co ciekawe, zachowała się w niej pounicka cerkiewka, która po odzyskaniu przez katolików służyła jako kościółek filialny parafii w Zofiówce. Na niedziele przyjeżdżał do niej ksiądz, by odprawić Mszę św. Kolorytu okolicy dodawały też Wincentówka i Józefin, gdzie mieszkali Niemcy. Wszystkie wsie polskie różniły się od ukraińskich krzyżami rocznicowymi - wspomina Adam Kownacki. Jak powstawała jakaś miejscowość, to mieszkańcy w pierwszą rocznicę jej założenia stawiali okazały krzyż. W Mostach też był taki na solidnym cokole. Jak mi mówił jeden ze znajomych, tylko ten cokół pozostał po naszej kolonii do czasów współczesnych. Obecnie ponownie stanął na nim krzyż. Przypomina wszystkim, ze kiedyś znajdowała się tu osada, w której mieszkali ludzie. Wszystkie pozostałe ślady zostały całkowicie wykarczowane. Dorastający Adam Kownacki zapamiętał też inne miejscowości, o które ocierał się jako chłopak. Jedną z nich była Zofiówka, odległa o 12 km osada, zwana nawet przemysłową. Mieściła się w niej parafia, do której należały Mosty.

Fundacja Radziwiłłów - Kościół w niej z drzewa ufundowali Radziwiłłówie z linii ołyckiej, posiadający w okolicy liczne dobra - wspomina Adam Kownacki – Osada ta wzniesiona została na palach, wśród moczarów i wiosną, gdy śnieg stopniał stała jak gdyby w wodzie. Mieszkało tu dużo Żydów i funkcjonowało ponad 20 garbarni. W najbliższej okolicy Zofiówki wiele dróg, tak jak na całym wołyńskim Polesiu było wykładanych drewnem. Wraz z ojcem jeździliśmy też niekiedy do Kołek. Odbywały się w nich targi, na których w lecie sprzedawało się mnóstwo jagód, grzybów i orzechów, w które obfitowały okoliczne lasy. Mieszkańcy Kołek trudnili się wyrobem koszyków, służących do zbierania runa leśnego. Czytając różne książki dowiedziałem się, że Kozacy Chmielnickiego, wyrżnęli w Kołkach w 1649 r. tak duża liczbę Żydów, że z ich trupów ułożyli groblę. Kołki należały niegdyś do Sanguszków, później Radziwiłłów i Leszczyńskich, a na końcu do Kożuchowskich. Młody Adam zapamiętał szczególnie placówki oświatowe, w których zaczął swoją edukację. W Przebrażu funkcjonowała tylko czteroklasowa szkoła podstawowa mieszcząca się w budynku prywatnym. Kto chciał ukończyć pełną siedmioklasową szkołę podstawową, ten musiał dreptać piechotą do Kiwerc lub jechać do tego miasteczka wąskotorówką. Nauczycielem, którego najbardziej zapamiętał Adam Kownacki był kierownik szkoły w Przebrażu Stanisław Bochniewicz, który razem z żoną Bronisławą uczył wszystkich przedmiotów. Wiele też zawdzięcza Władysławowi Lipskiemu, dyrektorowi szkoły w Trościańcu, w której w odróżnieniu od swych rówieśników  kontynuował naukę.

Legionista i piłsudczyk - Był to legionista, piłsudczyk, wybitny pedagog, który potrafił przekazywać wiedzę i uczyć patriotyzmu - wspomina pan Adam - Do szkoły chodzili zarówno Polacy jak i Ukraińcy. Nie przypominam sobie, by w szkole dochodziło do jakichś waśni czy zatargów na tle narodowościowym czy religijnym. Ukraińcy uczyli się języka ukraińskiego. Ja także jako wolny słuchacz uczęszczałem na jego lekcje i dość dobrze go znałem, co później bardzo przydało mi się w życiu.  Pamiętam, że w szkole odbywały się lekcje religii. Do prawosławnych przychodził  pop z miejscowej parafii, a do katolików przyjeżdżał proboszcz z Zofiówki. Obaj księża żyli ze sobą w zgodzie i nawzajem się szanowali. Przed rozpoczęciem lekcji wszyscy odmawiali modlitwę, podobnie jak po ich zakończeniu. Współżycie między Polakami a Ukraińcami, o ile pamiętam także układało się dobrze. Nie było mowy o jakichś napadach, czy morderstwach. Nikt nie zamykał drzwi. Ludzie nie bali się sąsiadów. Jak czytałem „Mały dziennik”, czy „Rycerza Niepokalanej”, które prenumerowali rodzice i w których często opisywano różne straszne  rzeczy, to wierzyć się nie chciało, że coś takiego się gdzieś może zdarzyć. Owszem, o swoim istnieniu przypominali ukraińscy komuniści, którzy przy okazji np. 1 maja organizowali różne manifestacje, ale nie wywoływały one wielkiego echa. Komuniści z KPZU wyszli z podziemia dopiero po wkroczeniu na Wołyń Armii czerwonej. Choć im wojna była bliżej, aktywizowali się coraz bardziej. Pamiętam taką jedną demonstrację komunistów pod Siekiercami. Policja zastąpiła im drogę i wezwała do rozejścia. Ci nie tylko nie usłuchali, ale odpowiedzieli ogniem. Były ofiary śmiertelne. Całe to zdarzenie pamiętam dlatego tak dobrze, bo policja m.in. wyznaczyła mojego ojca, by dał podwodę do przewiezienia ofiar, które tam padły...”

Bombardowanie Kiwerc Wybuch wojny we wrześniu 1939 r. zastał Adama Kownackiego w rodzinnej miejscowości. Z działań wojennych najbardziej zapamiętał bombardowanie węzła kolejowego w Kiwercach już po wkroczeniu Sowietów na polskie terytorium. Rano miejscowość bombardowali Niemcy, a po południu Sowieci. Ludność Kiwerc bardzo od tych ataków lotniczych ucierpiała. Oddziały sowieckie, które przemaszerowały przez Przebraże , kierując się na Łuck nie zrobiły na Adamie Kownackim wielkiego wrażenia. - To było wojsko źle umundurowane i wyekwipowane – wspomina – Nie wyglądało imponująco. Gdzie mu było do polskich oddziałów. Pamiętam, że niespodziewanie jakieś dwa dni po przejściu Sowietów przez naszą kolonię przemaszerowała duża zwarta grupa Wojska Polskiego przebijająca się na Zachód w stronę Warszawy. Byli to najprawdopodobniej Kleeberczycy. Szli jak na defiladzie. Zatrzymali się krótko w naszej miejscowości, wystawiając posterunki od strony Kiwerc, które zaczęły się okopywać, tworząc ariergardę. W sadzie rodziców stanęła konna radiostacja, przy której kręciło się kilku oficerów. U jednego z nich ojciec rozpoznał szlify generała. Kto wie, może to właśnie był sam Kleeberg. Oglądali mapę i o czymś dyskutowali. Gdy konie odetchnęły, zaczęli zbierać się do dalszego marszu. Ojciec zapytał - gdzie idą? - Na Warszawę! - odpowiedział mu jeden z oficerów, dodając, że- Warszawa wciąż walczy!  Przeszli Przebraże i skierowali się na Trościaniec i Kołki. Tam była już zorganizowana sowiecka administracja i zaczęła działać złożona z ukraińskich komunistów milicja. Usiłowała ona zatrzymać marsz polskiego oddziału i zaczęły się walki. Ten jednak ostro parł do przodu nie dając się osaczyć Sowietom. Ci ściągnęli posiłki i chcieli go otoczyć. Pod Czwertnią odbyła się duża bitwa. Sowieci ściągnęli nawet lotnictwo, ale oddziałowi polskiemu udało się odeprzeć ataki i odskoczyć od przeciwnika. W odwecie Ukraińcy zaczęli mordować uchodźców polskich z zachodnich części kraju. Zabijali całe rodziny razem.

Bandy ukraińskich dezerterów - W okolicy pojawiło się sporo band złożonych z ukraińskich dezerterów, którzy razem z bronią zdezerterowali z armii polskiej. Ich ofiarą padali przede wszystkim polscy żołnierze z Wołynia, którzy przemykali się do swych rodzin. Wielu z nich zostało przez Ukraińców zamordowanych. Sowieci to tolerowali, chcąc przy pomocy mordów na żołnierzach podsycić „walkę klasową” między Polakami a Ukraińcami. Rychło sytuacja została przez władze sowieckie opanowana i zaczęła się okupacja. Mój ojciec bardzo to przeżywał. Nie mógł sobie znaleźć miejsca, chodził i płakał. Wciąż zadawał sobie pytanie- jak się to mogło stać? Był przekonany, że Polska jest na tyle silna, ze da skuteczny odpór każdemu wrogowi. Zdawał sobie też sprawę, że po bolszewikach niczego dobrego nie można się spodziewać. Ci od razu przystąpili do werbowania wśród Ukraińców informatorów, którzy bardzo często  denuncjując Polaków załatwiali własne porachunki. Wielu Polaków padło ofiarą ich donosów. Zostali osadzeniu w więzieniu w Łucku i zginęli podczas masakry, jaką NKWD przeprowadziło tuż przed wkroczenie do miasta Niemców. Znałem taką rodzinę Słodkowskich z Zagajnika, którą zadenuncjował pastuch ukraiński. Trzech członków tej rodziny zostało aresztowanych i osadzonych w więzieniu w Łucku tuż przed wybuchem wojny. Udało im się przeżyć masakrę, którą NKWD przeprowadziło w tym więzieniu i wrócić do domu. Inni całkiem niewinni ludzie nie mieli tego szczęścia. Ukraińscy komuniści i wszyscy , którzy zaczęli kolaborować z nową władzą byli przez nią premiowani. Otrzymywali różne stanowiska, oczywiście drobne, albo chociaż pracę.

Sowiecka Oferta - Z tą bowiem były duże kłopoty. Sowieci tez nie mieli jej  wiele do zaoferowania. Mogli tylko zaproponować co najwyżej jakąś robotę w lesie przy wyrębie. Wprowadzając swój system władzy, władze radzieckie zaczęły ograniczać możliwości działania Kościoła katolickiego. Dla ludzi było to bardzo dokuczliwe, bo w związku z tragicznymi wydarzeniami i sowiecką okupacją zrobili się oni bardzo religijni. Księży co prawda nie aresztowali, ani świątyń nie zamykali, ale wprowadzali dokuczliwe rygory. Nasza parafia znajdowała się w Zofiówce odległej o 12 km. Za polskich czasów kapłan dojeżdżał do Jeziora, gdzie była drewniana kaplica i odprawiał w niej Mszę św. Sowieci jak przyszli, to zabronili księdzu przyjeżdżać do Jezior i zostaliśmy bez kapłana. Kto chciał uczestniczyć we Mszy św., ten musiał dreptać do Zofiówki. To zaś wiązało się z dużymi kontrolami sowieckich patroli po drodze, które różnie mogły się skończyć... Szkoła też od razu została zsowietyzowana, ale w Przebrażu  np. nie aresztowano nauczycieli i pozwolono im uczyć się w utworzonej w nim dziesięciolatce. Uczyli w niej także nauczyciele przywiezieni z ZSRR, ale naukę prowadzono w niej po polsku i uczono w niej także języka niemieckiego. Liznąłem go trochę, co mi się później w czasie okupacji niemieckiej bardzo przydało. Gorzej potoczyły się losy dyrektora Lipskiego z Trościańca. W szkole uczyć mu nie pozwolili. Otoczono go siatką szpicli, licząc, że jeżeli będzie chciał związać się z jakąś konspiracją, to przez niego do niej trafią. Usiłował on w Zagajniku uruchomić tajne nauczanie młodzieży, ale nic mu z tego nie wyszło. Za dużo było donosicieli i ludzie bali się posyłać swe dzieci na tajne komplety. NKWD bardzo go prześladowało. Często był aresztowany, wiązany drutem i kopniakami pędzony przez funkcjonariuszy przez całą wieś.

Tworzenie kołchozów Jednym z  priorytetów przy zaprowadzaniu nowych porządków była dla władz sowieckich kolektywizacja Wołynia. Także w rejonie Przebraża starały się one tworzyć kołchozy. - W naszym sołectwie na wstępowanie do nich nikt nie miał oczywiście najmniejszej ochoty - podkreśla Adama Kownacki - NKWD w Trościańcu wzywało więc opornych i starało się „namówić” do dobrowolnego wstąpienia do kołchozu. Ze względu na to, że nikt z własnej woli do kołchozu iść nie chciał, to wielu posiadaczy gospodarstw przez wiele dni siedziało w piwnicy placówki NKWD. Mój ojciec był jednym z nich. Jako posiadacz 25 hektarów od razu został uznany za kułaka. Władze sowieckie uznały, że jak uda im się go złamać , to inni pójdą jego śladem. Ojciec był jednak twardy i nie dał się zastraszyć, choć obiecywano mu, że za odmowę pojedzie na Sybir. Ostatecznie kołchoz na Przebrażu nie powstał, a naszej rodziny wraz z ojcem na „białe niedźwiedzie” nie wywieziono. Sowchoz powstał tylko na bazie okolicznych wsi niemieckich , których mieszkańcy na mocy porozumień niemiecko-sowieckich wyjechali do Niemiec, głównie na tereny okupowanej Polski, gdzie dostali odebrane Polakom gospodarstwa.

Lista deportacji - Do sowchozu władze sowieckie przywiozły pracowników z głębi ZSRR i maszyny. Nie zdążył się on jednak rozwinąć do wybuchu wojny. Nie wiadomo, jak losy naszej rodziny ułożyłyby się, gdyby nie atak Niemiec hitlerowskich na ZSRR. Sowieci przystąpili bowiem do realizacji planowanych wywózek, w wyniku których zwarte skupisko polskie w rejonie Przebraża miały zniknąć. Nasza rodzina została np. umieszczona na liście do deportacji, która miała być przeprowadzona w lipcu 1941 r. Ojciec dowiedział się o tym już po wybuchu wojny. W siedzibie sielrady w Rafałówce, do której została przypisana nasza kolonia, była drewniana skrzynia obita blachą. Zawsze któryś z członków sielrady pełnił przy niej dyżur. Gdy Niemcy byli już w Łucku, członkowie sielrady dalej bali się do niej zaglądać i dalej jej pilnowali. W końcu jeden z członków sielrady wziął siekierę, rozwalił kłódkę i otworzył skrzynię. Okazało się, że pilnowali listy na wywózkę, na której sami figurowali wraz ze wszystkimi innymi kułakami. Nie ma się więc co dziwić, że zdecydowana większość mieszkańców Przebraża, w tym moja rodzina, przyjęli wkraczających na Wołyń Niemców jak wyzwolicieli. Marek A. Koprowski

ZGODA TUSKA NA ODEJŚCIE OD ZASADY SOLIDARYZMU W UE

1. Pod koniec października na ostatnim szczycie w Brukseli, Premier Donald Tusk zgodził się na postulat niemiecko-francuski wprowadzenia zmian w Traktacie Lizbońskim, polegających na wprowadzeniu sankcji na kraje nieprzestrzegające zapisów Paktu Stabilności i Wzrostu razem z sankcją szczególną polegającą na pozbawieniu prawa głosu na forum Rady UE. Mimo że to fundamentalna zmiana w unijnym traktacie, wcześniej w Polsce nie odbyła się żadna debata na ten temat. Niebyło dyskusji w polskim Parlamencie nad stanowiskiem rządu w tej sprawie choć uwzględnienie tego rozwiązania to odejście od zasady solidaryzmu, której stosowania w UE wszystkie dotychczasowe polskie rządy od lewa do prawa pilnowały jak źrenicy oka. To przedstawiciele naszych rządów na forum Rady UE, a posłowie do Parlamentu Europejskiego w tym parlamencie pilnowali, żeby wprawie unijnym nie pojawiały się tendencje dyskryminacyjne i żeby każdy kraj od najmniejszego do największego był traktowany w UE jednakowo.
2. Poparcie przez Premiera Tuska propozycji niemiecko-francuskiej natychmiast po jej pojawieniu się dobitnie pokazują, że Polska w ciągu ostatnich trzech lat przestała na forum Unii prowadzić samodzielną politykę wspieraną przez kraje nadbałtyckie i kraje Grupy Wyszehradzkiej. Premier oczywiście oświadcza, że walczył i uzyskał w zamian prawo do odpisywania w ratach przez najbliższe kilka lat wydatków budżetowych kierowanych do OFE czyli obniżenia deficytu finansów publicznych o blisko 2% PKB ale jest to osiągnięcie iluzoryczne. Co z tego, że tego rodzaju wydatki będziemy na papierze odliczać od deficytu i pomniejszać także na papierze dług publiczny skoro zarówno coroczny deficyt trzeba pokryć pożyczonymi pieniędzmi i obsługiwać dług w pełnej wysokości. Oczywiście na papierze od roku 2012 (wtedy będziemy mogli stosować te odpisy) sytuacja się poprawi ale w rzeczywistości poprawy nie będzie żadnej. Deficyt finansów publicznych bez przeprowadzenia reform będzie wynosił około 7% PKB czyli około 100 mld zł rocznie, a dług publiczny będzie ochoczo zmierzał do granicy 60% PKB czyli 900 mld zł, ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami.

3. Z punktu widzenia Niemiec i Francji to drastyczne rozwiązanie jest oczywiście słuszne, wprowadzając taki straszak oszczędzają miliardy euro, które musieli by pożyczać krajom stojącym na progu bankructwa tak jak teraz Grecji, z punktu widzenia Polski kraju ciągle na dorobku wprowadzanie podziału krajów UE na lepsze i gorsze nie wróży nic dobrego. Bo to przecież my już za rok możemy być tym gorszym krajem i niestety wszystko wskazuje na to, że tak będzie. Mimo podwyżek podatków zaproponowanych przez rząd na rok następny, mimo wyprzedaży majątku na ogromną skalę, mimo zamiatania pod dywan wielu zobowiązań Skarbu Państwa deficyt finansów publicznych na rok następny ma oscylować wokół 6% PKB, a dług ujawniony ma się zbliżyć do 55% PKB (choć wg metodologii UE już na koniec tego roku wyniesie 57% PKB). Wskaźniki te w przypadku Polski z roku na rok rosną, choć w wielu innych krajach UE mimo kryzysu wskaźniki te uległy zmniejszeniu zarówno w roku 2010 i podobnie jest z ich prognozami na rok następny.

4. Premier Tusk sprzyjając polityce niemiecko-francuskiej pcha nas w problemy, których do tej pory nie doświadczaliśmy. Zanim bowiem stracimy głos na forum Rady UE, będziemy zmuszeni do odprowadzenia do kasy UE oprocentowanego depozytu, który przepadnie jeżeli nie ograniczymy deficytu i długu wg planu narzuconego przez KE a jeżeli to nie pomoże, Komisja ma prawo zablokować korzystanie przez kraj członkowski z funduszy unijnych w szczególności z Funduszu Spójności. Dobrze, że w UE jest jeszcze Wielka Brytania i Premier Dawid Cameron.Ten sprzeciwia się tym zmianom i grozi zarządzeniem referendum w przypadku zmian w Traktacie Lizbońskim. On też serdecznie wita się z Angelą Merkel ale broni interesów Wielkiej Brytanii, mniej obchodzą go interesy Niemiec. Panie Premierze Tusk proszę brać przykład z Camerona bo to on dobrze zapisze się w historii Wielkiej Brytanii.
Zbigniew Kuźmiuk

Suwerenność na dalszym planie Dopóki gospodarka zapewnia odpowiedni poziom konsumpcji, a telewizja i clubbing pewien poziom ekscytacji, dopóty władza może czuć się komfortowo – mówi Frondzie.pl socjolog Andrzej Zybertowicz. Fronda.pl: Czy polskie państwo przeszło już kryzys wywołany katastrofą smoleńską? Prof. Andrzej Zybertowicz: Dla sporej części Polaków, a być może nawet dla większości, kryzys państwa nie jest oczywisty. Czym innym jest zrelacjonowanie odczuć jakiejś części społeczeństwa, a czym innym diagnoza badawcza prowadzona na gruncie intersubiektywnie przyjętych kryteriów. Wydaje się, że poprawna jest teza, iż - sądząc po notowaniach Platformy Obywatelskiej – dla sporej części społeczeństwa kryzys państwa nie jest oczywisty.

A dla Pana? Badacz musi określić kryteria, na gruncie których kryzys państwa może być stwierdzony. Jeśli np. zastosujemy model państwa, które jest wasalem wobec unijnych podmiotów lub/i międzynarodowych korporacji, to z tej perspektywy państwo, które sprawnie służy podmiotom zewnętrznym, wcale nie jest w kryzysie, ale pełni swoje funkcje. W badaniach nad globalizacją występuje pojęcie captive state – państwa-zakładnika. To takie państwo, którego główną funkcją nie jest troska o interesy własnego społeczeństwa czy narodu, ale zewnętrznych podmiotów, które chcą w danym kraju robić interesy. Takim podmiotom zależy, żeby w danym kraju była pewna minimalna stabilność, potrzebna dla realizacji ich interesów, ale demokracja może być czystą fasadą.

Polacy mogą w ten sposób rozumieć normalność Polski? Wydaje się, że dzisiaj wielu Polaków normalność postrzega tak: dopóki paszport w domu, w portfelu karty do bankomatu, niepuste konto i można wydawać pieniądze na towary, których nie brakuje, to nie jest źle. Grupy wykluczone, zmarginalizowane ekonomicznie, zazwyczaj są bez znaczenia, ponieważ nie mają zdolności do buntu. Dopóki te grupy, które posiadają zdolność do buntu – czyli od klasy średniej w górę, będą jeździły do hipermarketów, to dla nich będzie normalnie. Gdy ogłoszono kryzys finansowy, zastanawiałem się, czy parkingi przed centrami handlowymi zaczną pustoszeć. Skoro tak się nie stało, to znaczy, że ludzie postrzegają swoją sytuację jako stabilną. Gdyby rozpowszechniło się odczucie, że stracą pracę, będą mniej zarabiali w przyszłym roku, to zaczęliby oszczędzać. Jeśli tego nie robią, to znaczy, że poczucie optymizmu konsumenckiego jest wysokie. A z tym wiąże się akceptacja ładu politycznego. Dla sporej części Polaków kryzys państwa musi się pojawić w ich portfelach, by chcieli uznać, że istnieje problem. To wąskie pojmowanie normalności jest częściowo pochodne wobec tabloidyzacji przestrzeni komunikacji publicznej, nawet tzw. poważnych mediów, oraz powiązanego z tym celowego odwracania uwagi społeczeństwa od spraw ważnych (np. konstrukcji budżetu i nadużyć ze strony tajnych służb) i ekscytowania opinii publicznej personalnymi rozgrywkami.

Dla części Polaków własny interes jest ważniejszy niż dobro państwa? Dla wielu dzisiejszych Polaków – należą do nich aktywni współtwórcy naszego kapitalizmu – suwerenność, niepodległość, tradycja, poczucie godności narodowej mają ograniczone miejsce w ich horyzoncie poznawczym.

Z czego to wynika? Z jednej strony to efekt procesów cywilizacyjnych. W dziejach ludzkości nigdy wcześniej tak wielka jej część nie żyła w dostatku. Również w historii naszego narodu mamy do czynienia z bezprecedensowym dostatkiem. Drugim elementem, mającym wpływ na takie odbieranie rzeczywistości, jest fakt, że od czasu transformacji ton naszemu życiu politycznemu nadawały elity albo słabo zakorzenione w polskości, albo z polskości wykorzenione. Te elity promieniowały wzorcami technokratyzmu, liberalizmu, kosmopolityzmu na dużą część społeczeństwa.

Czy katastrofa smoleńska mogła zmienić sposób patrzenia części Polaków na państwo i politykę? Ze znanych mi badań wynika, że dla większości katastrofa ta nie stanowiła przełomu w sposobie patrzenia na swoje państwo. Chociaż dla sporej części Polaków tragedia z 10 kwietnia była sygnałem, że sprawy państwa idą w złym kierunku, to wydaje się, że dzięki sprawnej propagandzie te grupy interesów, które są beneficjantami obecnego ładu instytucjonalnego, potrafiły z powrotem przechwycić zbiorową wyobraźnię. A przynajmniej pozbawić ludzi zdolności do mobilizacji obywatelskiej.

Jak taki sposób rozumienia polityki przez większość Polaków wpływa na scenę polityczną i rządzących? Ma to poważny wpływ na sposób prowadzenia polityki przez większość partii. Wielu, być może większość, polskich czołowych polityków powtarza schemat myślowy XIX-wiecznego niemieckiego lidera związkowego, który powtarzał: „jestem waszym przywódcą, więc muszę podążać za wami”. Polityk może się wyborcom podlizywać, albo z wyobraźnią wyborców „negocjować” – tłumacząc np. niektórym, iż gubią swoją godność. W Polsce dominują obecnie politycy, którzy skutecznie się podlizują wyborcom – w tym drogą rozbudowy klientelistycznych form rozdziału dóbr. A wyobraźnię wyborców z kolei formatują będące w sojuszu z częścią polityków holdingi medialne.

Taka sytuacja powoduje, że władza ma wolną rękę do działania, dopóki społeczeństwo nie odczuje negatywnych skutków ekonomicznych? Wystarczy bez sentymentów czytać dzieje ludzkości, by wiedzieć, że dwie techniki wyartykułowane przez starożytnych Rzymian są kluczem do rządzenia także dziś. „Dziel i rządź” to pierwsza z nich. Trzeba dzielić obywateli i łupy w ten sposób, by w pierwszej kolejności zabezpieczać potrzeby swoich sojuszników i uległych. Jeśli ci, którzy zostają twoimi klientami są dostatecznie wpływowi, to resztę społeczeństwa można ignorować. Technika druga, to pamiętanie, że lud potrzebuje „chleba i igrzysk”. Dopóki gospodarka zapewnia odpowiedni poziom konsumpcji, a telewizja i clubbing pewien poziom ekscytacji, dopóty władza może czuć się komfortowo.

Czy huśtawka emocjonalna, widoczna w tym roku w polskim społeczeństwie, osłabia możliwość kontroli władzy przez opinię publiczną? Badania nad systemami autorytarnymi wykazały, że taka władza może być trwała, jeśli jest sprzężona z dostatecznie rozgałęzionym systemem klientelistycznego podziału dóbr. System taki działa jak piramida. Okruchy z pańskiego stołu spadają na mniejsze stoły, z tamtych stołów na jeszcze mniejsze i tak dalej. Relacja lennika i pana wasalnego powtarzana jest na różnych szczeblach drabiny społecznej. Wyobraźnia socjologiczna podpowiada, że ludzie zapisują się do Platformy lub PSL, przede wszystkim licząc na wejście właśnie w sieci klientelistyczne. Mają na to większe szanse niż przy zaangażowaniu się w działalność PiS-u.

Dlaczego? Każda partia wytwarza pewien mechanizm klientelistycznego – tj. nieprzejrzystego i niesprawiedliwego - dostępu do cennych społecznie dóbr. Do dóbr takich należy obsadzanie różnych stanowisk. Innym ważnym dobrem są akty prawne ułatwiające bądź utrudniające prowadzenie działalności gospodarczej w pewnej branży. Partie rządzące zawsze mają największy wpływ na rozdział dóbr rzadkich. A partia przy władzy, która w dodatku ma niskie standardy, gdyż jej kluczowe postacie są w bliskich relacjach z „Sobiesiakami”, wytwarza szczególnie sprzyjające warunki dla rozwoju klientelizmu, w tym korzystającego z dostępu do regulacyjnych uprawnień państwa. Sparaliżowanie CBA przez Donalda Tuska i rozmycie afery hazardowej to przecież wysłanie ważnego komunikatu do „swoich”. Można to odczytywać jako przekaz: możecie robić interesy z „Sobiesiakami”, nie dajcie się głupio nagrać, ale jakby co, to tu w centrali pomożemy, by nikt zbyt dociekliwie tych spraw nie badał. Sieć klientelistyczna to ważny stabilizator każdego systemu rządów. Taki stabilizator działa tak długo, jak jest się czym dzielić.

Czy poziom klientelizmu PO i PSL może zagrażać demokracji w Polsce? Mocno rozgałęziony i zakorzeniony klientelizm prowadzi do powstania układów hegemonicznych (monopolistycznych lub oligolopolistycznych), które z demokratycznej konkurencji o władzę, z gry o publiczne definiowanie problemów społecznych, z faktycznej wymiany elit mogą uczynić pustą dekorację. W krajach autorytarnych klientelizm bywa chroniony przez cenzurę i przez zastraszenie opozycji. Dziennikarze i badacze nie mają możliwości prowadzenia dociekań albo nie mają możliwości publikowania wyników swoich prac. Gdy wiedza o faktycznej skali klientelizmu, nepotyzmu, korupcji w danym systemie demokratycznym zostaje odpowiednio nagłośniona, autorytet władzy upada. A gdy nie ma cenzury, tworzy się mechanizm poprawności politycznej, który działa jak quasi-cenzura. W demokracjach układy hegemoniczne bywają chronione przez klimat poprawności politycznej, niekiedy osiągającej poziom przemocy symbolicznej – ma to chyba miejsce we współczesnej Polsce.

Jak ta poprawność polityczna działa? Jako, że istotnym elementem systemu klientelistycznego III RP jest część środowiska służb tajnych, próbuje się neutralizować wszystkich, którzy starają się ukazywać opinii publicznej ukryte mechanizmy władzy, w tym selekcji elit. Atakowany jest Instytut Pamięci Narodowej, próbuje się niszczyć autorów książek o Lechu Wałęsie. W tym samym planie należy widzieć ataki na CBA, gdy było kierowane przez Mariusza Kamińskiego. Barbara Fedyszak-Radziejowska zwróciła uwagę, że tym, co jest wspólne dla społecznych funkcji IPN i CBA, jest wpływ informacji posiadanych przez te dwie instytucje na procesy doboru elit – polityki, mediów, gospodarki. IPN umożliwia opinii publicznej zajrzenie w biografie elit, CBA zaś (do niedawna) mogło patrzeć im na ręce. Zrozumiałe jest, że gdy w demokracji klientelizm przekracza pewne ramy, pojawiają się zagrożenia dla wolności słowa. Stąd niemało zachowań polityków Platformy Obywatelskiej niedających się uzgodnić z liberalną wizją przestrzeni publicznej. Ich publiczne oceny książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka lub Pawła Zyzaka, gdyby nie były tak żałosne i smutne, byłyby nawet śmieszne. Na przykład ówczesny wicepremier Grzegorz Schetyna mówił: „To jest książka z tezą, a ja takich nigdy nie tolerowałem”. Tak jakby chciał wezwać: Uczeni, piszcie książki bez tezy (tj. takie, które nikomu nie mają niczego do powiedzenia), to doczekacie się nagrody...

Czy widzi Pan szansę na poprawę jakości polskiej demokracji bez wyeliminowania z życia publicznego grup byłych funkcjonariuszy służb PRL? Jest ku temu droga. Nazywam to dekomunizacją pozytywną. Zamiast oczyszczania instytucji państwa z takich ludzi, należy budować nowe instytucje, z założenia niedostępne dla tych grup. Tak zostały zaprojektowane IPN i CBA. Demokracja i rządy prawa, jak wynika z najnowszych koncepcji naukowych, utrzymują i rozwijają się tylko wtedy, gdy między różnymi zorganizowanymi grupami interesów istnieje przybliżona równowaga. Gdy żaden z głównych graczy nie jest w stanie uzyskać pozycji hegemona, wtedy rządy prawa są im potrzebne. Jeśli jednak jakaś grupa interesu potrafi uzyskać i utrwalić swą dominującą pozycję, wtedy demokracja więdnie.

Jak można to zmienić? Na to rada jest bardzo prosta (zgodnie z zasadą: „mówi się łatwo, robi się trudno”). Potrzebne są oddolne liczne inicjatywy zmierzające ku tworzeniu zinstytucjonalizowanych form zorganizowanego nacisku. W inny sposób nie można uchronić demokracji przed erozją. Pamiętam, gdy podczas karnawału pierwszej „S”, Adam Michnik, który był wtedy po stronie wolności, powiedział na jednej z debat na UMK, że władza ustępuje tylko pod pistoletem strajkowym. Dziś można powiedzieć, że władza powściąga swoje tendencje do nadużyć tylko wtedy, gdy działa w warunkach zinstytucjonalizowanego pluralizmu różnych interesów, albo gdy staje w obliczu zorganizowanego oporu. Kiedy władza widzi, że pluralizm jest pozorny, a potencjał oddolnego oporu społecznego słaby, ulega pokusom. Brak kontroli demoralizuje. Na przykład, ponieważ opozycja parlamentarna była nieskuteczna, a media pozorują pełnienie roli czwartej, kontrolnej władzy, ekipa PO-PSL pozwoliła sobie na wynegocjowanie umowy gazowej fatalnej dla naszego interesu narodowego. Ekipa ta zaczęła ustępować dopiero wtedy, gdy inne grupy interesu – mające przełożenia na instytucje Unii Europejskiej – włączyły się do gry. Rząd skorygował swoje stanowisko negocjacyjne w rozmowach z Gazpromem nie wskutek merytorycznej wewnątrzpolskiej debaty, ale wskutek nacisku zagranicznych grup interesu, które za pośrednictwem agend unijnych zakomunikowały, że zapisy umowy nie są zgodne z przyjętymi w UE standardami. Stanisław Żaryn

Dobre promieniowanie Człowiek musiałby stać 1000 lat przy płocie elektrowni jądrowej, żeby otrzymać od niej dawkę równą przeciętnemu zdjęciu rentgenowskiemu - mówi portalowi Fronda.pl fizyk, Krzysztof Wojciech Fornalski. Właśnie minął rok odkąd Rada Ministrów przyjęła ramowy harmonogram działań dla energetyki jądrowej. Ma on stać się podstawą rozwoju energetyki jądrowej w Polsce. Tymczasem badania socjologów pokazują, że Polacy boją się elektrowni jądrowych. Słowa „promieniowanie jonizujące” natychmiast budzi u nas lęk. Krzysztof Wojciech Fornalski*: Dzieje się tak dlatego, że większość ludzi nie rozumie, czym jest promieniowanie jonizujące. Rozdzielmy tę kwestię na dwie definicje. Promieniowanie jako takie jest to strumień cząstek, które mogą także przybierać postać fal elektromagnetycznych. Promieniowanie jonizujące dodatkowo powoduje jonizację materii, przez którą przechodzi, czyli oddzielenie elektronów od jąder atomowych. Popularne i podstawowe jego trzy typy to alfa, beta oraz gamma. Promieniowanie alfa to strumień jąder helu. Tego samego, który znajduje się w balonach, jakie kupujemy dzieciom na wesołym miasteczku. Promieniowanie beta to strumień elektronów, które płynąc w przewodach elektrycznych są popularnym prądem. Z kolei promieniowanie gamma lub X są to fale elektromagnetyczne o wysokiej energii. Innym przykładem fal EM są np. fale radiowe, światło czy promieniowanie mikrofalowe. Jednakże promieniowanie jonizujące przechodząc przez materię może ją uszkodzić, zwłaszcza łańcuch DNA.

Kiedy nasze DNA jest szczególnie zagrożone? W każdej chwili. Nasz łańcuch DNA cały czas ulega uszkodzeniom. W ciągu każdej sekundy wskutek naturalnego metabolizmu w naszym ciele, z racji tego, że żyjemy, jemy, oddychamy, dochodzi do ok. 200 tys. uszkodzeń łańcucha DNA. To bardzo dużo. Co ciekawe, promieniowanie jonizujące, którego doświadczamy z otoczenia, stanowiące tzw. naturalne tło, jest odpowiedzialne jedynie za 20 z tych 200 tys. uszkodzeń. Reszta jest wywołana przez inne czynniki, np. wolne rodniki, które powstają w procesie oddychania. To znaczy, że nawet gdyby nie było promieniowania nasze DNA i tak doznałoby ogromnej liczby uszkodzeń. Gdyby te uszkodzenia nie były reperowane przez nasz organizm, już dawno by nas nie było. Tymczasem nasz organizm jest wyposażony w odpowiednie mechanizmy, które te uszkodzenia naprawiają. Oczywiście każdy człowiek posiada te mechanizmy naprawcze na różnym poziomie. Niektóre osoby mają obniżoną tego typu odporność. Wtedy ich ryzyko zachorowania na nowotwory jest większe, bo uszkodzenia DNA nie zostały naprawione lub zostały źle naprawione i wtedy pojawia się mutacja komórki. Osoby, u których systemy naprawcze działają na wysokim poziomie, są bardziej odporne na nowotwory.

Zatem, gdybyśmy zwiększyli naturalne tło promieniowania, które jest dookoła nas, nawet stukrotnie, i tak ta liczba wywołanych przez nie uszkodzeń byłaby znikoma w porównaniu z naturalnym metabolizmem? Tak. Dlatego zaczęto się zastanawiać, czy promieniowanie jonizujące w niskich dawkach jest rzeczywiście szkodliwe. Przecież naturalne tło promieniowania to nie jest coś, co wymyślił człowiek. Ono było, jest i zawsze będzie. Okazało się, że zwiększone naturalne tło promieniowania istnieje w wielu miejscach na świecie. W Polsce to naturalne tło, które pochodzi z promieniowania kosmicznego, z promieniowania od otaczających nas skał, budynków oraz nas samych jest zbliżone do średniej światowej. Pamiętajmy, że w naszym ciele znajduje się mnóstwo radioaktywnych izotopów, prawie cała tablica Mendelejewa. Z nich pochodzi około 7 tys. rozpadów na sekundę w naszym ciele. To nic groźnego. Jest to całkowicie naturalne. W Skandynawii naturalne promieniowanie jest ok. trzy razy większe niż w Polsce. Te tereny nie zostały niczym skażone. Dzieje się tak z przyczyn geologicznych. W Skandynawii pokłady skał są płyciej ułożone niż w Polsce, bo stosunkowo niedawno stopił się tam lodowiec dając możliwość do wypiętrzenia się całej Skandynawii. Są miejsca na świecie takie jak Guarapari w Brazylii czy Ramsar w Iranie, gdzie promieniowanie naturalne jest sto i więcej razy większe niż w Polsce. I ludzie tam nie chorują więcej niż w innych miejscach. To pokazuje, że zwiększone tło promieniowania absolutnie niczym nam nie grozi. Ponadto promieniowanie naturalne niczym nie różni się od promieniowania, które w różnym stopniu okiełznał lub wytworzył człowiek.

Więc dlaczego tak się boimy promieniowania? Sięgnę do przełomu XIX i XX wieku, kiedy odkryto promieniowanie. Ludzie byli nim zafascynowani. Uważali, że jest to świetne antidotum dosłownie na wszystko. Sprzedawano np. buteleczki z płynnymi radioizotopami, bo panowało przekonanie, że to uniwersalny lek. Kilka osób przesadziło z tego typu medykamentami, przyjęło zbyt duże dawki promieniowania i zaczęło chorować na nowotwory.

Jakie to są „duże dawki” promieniowania? Cała historia zaczęła się od Hiroshimy i Nagasaki oraz wyścigu zbrojeń między USA a ZSRR. Na podstawie wyników badań okazało się, że ryzyko zachorowania na nowotwory rośnie wprost proporcjonalnie do otrzymanej dawki. Trzeba jednak zauważyć, że ofiary wybuchu nuklearnego otrzymały duże dawki promieniowania w bardzo krótkim czasie. To był jeden impuls. W sytuacji promieniowania tła ten proces rozkłada się na długi okres, niekiedy na całe życie. Czym innym jest dawka 10 milisiwertów przyjęta w ciągu roku, a czym innym – w ułamku sekundy. Możemy to porównać do witamin. Jeżeli będziemy łykać jedną tabletkę codziennie przez rok, to nam nie zaszkodzi, a wręcz przeciwnie – odbije się to pozytywnie na naszym zdrowiu. Jeśli jednak jednego dnia spożyjemy 365 tabletek, to może wywołać to negatywny skutek. Od tego momentu zaczęto się zastanawiać, jak to jest z tym ryzykiem zachorowania na nowotwory wynikającym z promieniowania. Jednocześnie, w latach 50. i 60., zaczęto produkować broń jądrową i wykonywać próby nuklearne. To niosło ze sobą ryzyko wybuchu wojny jądrowej. Wielu naukowców celowo rozpowszechniało pogląd, że każde promieniowanie jest szkodliwe, aby wymóc na USA ograniczenie zbrojeń lub chociaż próbnych wybuchów jądrowych. Dlatego powstawały filmy pokazujące zimę nuklearną czy ludzi-mutantów. To wbiło się w świadomość ludzi. Tymczasem badania dowodzą, że tam, gdzie jest nieco zwiększone promieniowanie, ludzie rzadziej chorują na nowotwory. Oczywiście między ludźmi istnieją różnice indywidualne. Kobiety są minimalnie bardziej odporne na promieniowanie niż mężczyźni. Najmniej odporne są dzieci i osoby w podeszłym wieku. Za próg tzw. niskiej dawki przyjmuje się od 150 do 200 milisiwertów rocznie. Dla porównania – przeciętny Polak otrzymuje średnią roczną dawkę promieniowania równą 3,35 mSv – czyli około osiemdziesięciokrotnie mniej.

Jak to się dzieje, że niskie dawki miałyby nie wywoływać choroby nowotworowej? Podstawą jest tzw. odpowiedź adaptacyjna oraz hipoteza hormezy radiacyjnej – z jednej strony organizm jest w stanie uodpornić się na niektóre czynniki, z drugiej strony pewna ilość danej substancji wydaje się być dla życia niezbędna. Tak jak witaminy czy sól kuchenna. Jeśli w organizmie będzie ich niedobór - będzie źle. Z kolei nadmiar także szkodzi. I najprawdopodobniej tak jest z promieniowaniem. Jest to idea tzw. hormezy radiacyjnej. Zasada hormezy głosi, że to dawka czyni z substancji truciznę. Natomiast idea odpowiedzi adaptacyjnej wygląda następująco: promieniowanie uszkadza DNA, więc organizm stara się je naprawić. Gdy jest więcej uszkodzeń, pobudzony tym organizm zwiększa produkcję enzymów naprawczych, przez co przystosowuje się do naprawy tej zwiększonej liczby uszkodzeń. Ale enzymy naprawiają wszystkie uszkodzenia, zarówno te, które powstały w efekcie zwykłego metabolizmu, jak i te wywołane przez promieniowanie, bo one niczym się od siebie nie różnią. Dlatego ryzyko zachorowania na raka może spaść. W Japonii jeden z profesorów onkologii przed zabiegiem radioterapii lub chemioterapii napromieniowywał ciała swoich pacjentów niską dawką promieniowania. Jego wyniki przeżywalności i wyleczalności pacjentów były dużo wyższe niż innych lekarzy.

Według prawa jednak nie można stosować leczniczo niskich dawek promieniowania. Tu istnieje problem natury prawnej. Prawo atomowe w Polsce i na świecie zakłada zależność liniową bezprogową: promieniowanie szkodzi zawsze, a ryzyko rośnie wraz z dawką. Nie mówi, że niskie dawki promieniowania mogą nie szkodzić, a niekiedy działać pozytywnie. Łatwiej jest powiedzieć, że promieniowanie w ogóle jest szkodliwe, niż zagłębiać się w niuanse.

Czy są jednak szanse na to, że to prawo dotyczące promieniowania się zmieni? Powoli się zmienia. Coraz więcej publikacji mówi o pozytywnym wpływie na organizm niskich dawek promieniowania. Z całą pewnością można stwierdzić, że niskie dawki nie szkodzą. Analizowałem dane wśród pracowników przemysłu jądrowego. Okazało się, że ryzyko zachorowania na raka jest tam mniejsze o 15 do 20 proc. niż wśród innych grup zawodowych. Niedawno wyszła książka prof. Charlesa Sandersa, która zgromadziła kilka tysięcy wyników badań o korzystnym działaniu promieniowania. Publikacji są tysiące i ta liczba wciąż rośnie.

To znaczy, że nie powinniśmy się bać elektrowni atomowej? Kiedy w prasie ukazał się jeden z moich artykułów, trafiły do mnie komentarze z oskarżeniami, że płaci się naukowcom, żeby wygadywali takie „bzdury”, bo tak silne jest lobby atomowe. Tymczasem reaktor jądrowy rzeczywiście emituje na zewnątrz niewiele promieniowania. Wyobraźmy sobie dwóch mieszkańców Wrocławia. Jeden z nich na rok wyjechał do Krakowa, który jest położony na podłożu skalnym i promieniowanie tam jest nieco wyższe niż we Wrocławiu. Nowy mieszkaniec Krakowa otrzymał więc dodatkową dawkę promieniowania porównując do tej, którą by miał pozostając w swym rodzinnym mieście. Druga osoba pozostała we Wrocławiu, ale hipotetycznie mieszka tuż przy płocie elektrowni jądrowej. Również otrzymuje dodatkową porcję promieniowania, ale jest ona 30 razy mniejsza niż ta, jaką otrzymał dodatkowo mieszkaniec Krakowa. Albo inne wytłumaczenie: człowiek musiałby stać 1000 lat przy płocie elektrowni jądrowej, żeby otrzymać od niej dawkę równą przeciętnemu zdjęciu rentgenowskiemu. Organizacje ekologiczne mówią o wynikach badań sugerujących wzrost zachorowania na białaczkę wokół elektrowni jądrowych. Tymczasem okazuje się to nieprawdą. Przykładem jest miasteczko Krümmel w Niemczech. W tym miejscu przed wojną była fabryka materiałów wybuchowych. W 1945 roku alianci zbombardowali ją. Wszystkie materiały, głównie pierwiastki ciężkie – ołów czy nikiel – dostały się do środowiska, zanieczyściły wodę, pola. Po wojnie, kiedy w miasteczku zbudowano elektrownię jądrową, zaobserwowano wzrost zachorowań na białaczkę. Przyczyną jednak nie była elektrownia, ale stara fabryka oraz pierwiastki ciężkie i toksyny, które są obecne w wodzie i gruncie. Osoby, które boją się energii jądrowej, szukają tego typu sensacji. Tymczasem trzeba do tego zagadnienia podejść w sposób naukowy i skrupulatnie sprawdzać, jak jest w rzeczywistości. Rozmawiała Monika Florek-Moskal.

Jestem Polakiem Jestem Polakiem. - Jestem nim nie dlatego tylko, że mówię po polsku… - …czuję swą ścisłą łączność z całą Polską… - Jestem Polakiem – więc całą rozległą stroną swego ducha żyję życiem Polski, jej uczuciami i myślami, jej potrzebami, dążeniami i aspiracjami. - Jestem Polakiem – więc mam obowiązki polskie: są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka. Czy coś w tych sformułowaniach jest złego? Może to faszyzm, może nacjonalizm? Nie, to są tylko fragmenty Myśli nowoczesnego Polaka Romana Dmowskiego. Każdy bez trudu odnajdzie je w Internecie. Można przeczytać i mieć własne zdanie. Można tez odkryć ze zdumieniem, że Szczerbiec Chrobrego był  znakiem zakazanym na polskich stadionach http://www.endecja.pl/wydarzenia/pokaz/204

Kiedy na warszawskim skwerze w pobliżu Placu Na Rozdrożu   i niedaleko MSZ, którego ministrem był w II Rzeczpospolitej Roman Dmowski, postawiono jego pomnik, zaprotestowały środowiska żydowskie. Na tym proteście w swoim felietonie suchej nitki nie zostawił  St. Michalkiewicz. http://www.historycy.org/index.php?showtopic=24281&st=90

Wydawałoby się, że w wolnej Polsce czas przywróci należne miejsce  polskim patriotom. Tak się nie stało. Protest przeciwko pomnikowi Romana Dmowskiego nie jest bynajmniej jedynie wybrykiem żydowskich nacjonalistów czy lewicy. Ośmieszanie zrywów narodowych, wyśmiewanie polskich symboli, ograniczanie wiedzy historycznej w programach i podręcznikach szkolnych, poniżanie wartości narodowych, to wszystko wciąż przerabiamy mimo szumnych deklaracji, że komuna padła w 1989 r. Nadal o pamięć Żołnierzy Wyklętych walczy garstka upartych, nie poddających się patrzeniu w przyszłość bez przeszłości. Owszem, poczyniono pewne ustępstwa. Zgodzono się na przywrócenie pamięci Marszałka Józefa Piłsudskiego, wolno już pamiętać o rocznicy Powstania Warszawskiego. Z jakąż jednak zajadłością obśmiano defiladę wojskową organizowaną przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie będzie już parad, nie będzie pokazów historii Wojska Polskiego przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Dość tych nacjonalistycznych fanaberii. Teraz będą kotyliony, a że w barwach indonezyjskich? No, cóż. Tej gafy prezydenta  z pewnością, przyjazne władzy, kabarety nie obśmieją. Takie odważne nie są. Bezkarnie śmiać się można tylko ze spoczywającej pary prezydenckiej na Wawelu.  

Nie pierwszy raz przy okazji narodowych rocznic wybuchają emocje i spory. Jedni nie odróżniają nacjonalizmu od patriotyzmu, inni podpierając się globalizacją twierdzą, że patriotyzm to nic dobrego. Są też tacy, którzy twierdzą, że ojczyzna jest tam, gdzie im dobrze. Śmiech i politowanie budzi wiersz Bełzy: „Kto ty jesteś?” Takie to przestarzałe… Jak wielką ma moc słowo, świadczy o tym instytucja cenzury, obok policyjnych i tajnych służb, najmocniejsza broń  totalitaryzmu. Wiecznie żywa jest też propaganda, kłamstwa i półprawdy. Odzyskaliśmy w 1989 r. Narodowe Święto Niepodległości. Nie odzyskaliśmy jednak prawa do swobodnego manifestowania swoich poglądów i patriotyzmu. Owszem, kiedy ktoś protestuje przeciwko stronie propagującej zakazany konstytucyjnie komunizm, natychmiast jedynie słuszne media walczą z nietolerancją i ciemnogrodem. Kiedy jednak Polacy chcą zamanifestować swoje przywiązanie do Polski, jej tradycji i wiary, natychmiast przy wsparciu mediów okrzykiwani są ciemnogrodem, fobami, moherami i ostatnio bardzo na topie – faszystami. Faszystami są, bo idą z pochodniami i bronią krzyża, faszystami są, bo organizują Marsz Niepodległości. Ale nie damy nędznym faszystom podskoczyć. Nigdy więcej faszyzmu, precz z brunatnymi koszulami, dozwolone tylko czerwone. No i będzie zadyma, a usłużne media podadzą informację, niech zgadnę: Skrajnie prawicowe organizacje zorganizowały Marsz Niepodległości w Warszawie. Przeciwko tej demonstracji zaprotestowały organizacje lewicowe. Porządku pilnowała policja. Szukam informacji o marszu. Nie trudno ją znaleźć w prawicowych portalach. Szukam Komitetu Poparcia. A to ci heca. Rafał Ziemkiewicz wybiera się na faszystowski marsz.

http://marszniepodleglosci.pl/2010/11/10/rafal-ziemkiewicz-wygwizdac-niepodleglosc/

Ejże, prof. Jacek Bartyzel też? I Grzegorz Braun, Jan Pospieszalski… lista długa, zacne nazwiska… No nie,  Janusz Korwin Mikke też?! … Nie wymienię wszystkich, bo lista długa. Wśród nich Żołnierze Wyklęci. Nic, tylko sami okrutni „faszyści”.  Budzę się rano z dramatycznym pytaniem Rzepy. Zakazać marszu czy nie? A sprawa jest poważna: Przemarsze członków Obozu NarodowoRadykalnego są profanacją Święta Niepodległości. ONR to antysemicka organizacja odwołująca się do ideologii totalitarnej”. „Zatrzymać bandę skinheadów” -Rafał Pankowski, nie ma wątpliwości; wszystkiemu winien PiS.

http://www.rp.pl/artykul/561798-Pankowski--Zatrzymac-bande-skinheadow.html

Jak Rafał uczci Święto Niepodległości? Wiadomo, będzie walczył z faszystami. A wzorem będzie mu Internacjonalistyczny Kraj Rad?

Ech, pomarzyć tylko można, taki entuzjazm komunistów na Placu Czerwonym, a u nas co? Facebook został i trochę życzliwych ze strachu mediów. Trzeba jednak Rzepie oddać sprawiedliwość. Przytoczyła również opinię drugiej strony

http://www.rp.pl/artykul/561797-Zawisza--Przywiazanie--do-wolnej-Polski.html

Cele i zasady Marszu Niepodległości są jasno określone. Nie ma na nim miejsca dla komunistów, lewaków, faszystów i nazistów. Organizatorzy robią wszystko, żeby nie dopuścić do prezentowania wrogich Polsce treści. Zapraszają wszystkich, którzy chcą świętować naszą wolność i niepodległość, 11 listopada na pl. Zamkowy na godzinę 15 - mówi Artur Zawisza. Zabrakło tylko linka do strony Akcji Marsz Niepodległości. Drobnostka, prawda? Widać do  wypowiedzi Artura Zawiszy nie dotarł również  Krzysztof Wołodźko. W swoim blogu obśmiewa odwagę za 5 groszy lewaków organizujących się na Facebooku.  Robi to z ogromną siłą przekonywania i budzi zachwyt odwiedzających komentatorów. Tylko ja, mama od zmywaka, czepiam się i wiercę dziurę w całym.

http://consolamentum.salon24.pl/247581,ubekistan-nie-przejdzie Szkoda bowiem, że podając link do towarzyszy lewaków od „hucpy i larum” jak sam określa, nie raczył podać linku do strony organizatorów Marszu Niepodległości. Może nie napisałby wtedy o przemarszu „prawdziwych Polaków”. Zapatrzonych w tradycje „rzymskiego salutu”: O tej uroczej gromadce - miłośnik Nowej Huty pisze wprost -… krótko mówiąc, "aryjskim rzeczoznawcom", "wypierdom germańskiego ducha" mogę powtórzyć słów kilka za Żydem polskim Tuwimem... No to już wiemy Krzysiu, gdzie masz Polskę i tych, którzy świętują Dzień Niepodległości. Nie wiemy tylko czym różnisz się od lewaków z facebooka, których tak dowcipnie besztasz jak prawdziwy socjalista. Zapytam więc jeszcze tylko. Jak sądzisz: Czy oprócz socjalisty może być jeszcze ktoś „prawdziwym Polakiem”? Katarzyna's blog

Bolszewika goń - goń - goń ! Idę na ten Marsz. Wiem, że między narodowcami jest sporo narodowych socjalistów – ale oni są podzieleni i skłóceni: mam nadzieję, że idę z właściwymi... Najważniejsze jednak to przeciwstawić się tej kołtunerii spod znaku „Gazety Wybiórczej”. Tej młodzieży, która pokornie przyjmuje każde głupstwo – byle płynęło z kruchty przy ul.Czerskiej w Warszawie. Bezmózgie istoty, przepełnione nienawiścią do wszystkiego co piękne, dobre i uczciwe. Ci ludzie z największą przyjemnością upychałyby nas, całą Prawicę, do komór gazowych w jakimś Oświęci... – pardon: Anty-Oświęcimiu, bo to są „anty-faszyści”. Słowo „prawość” spotyka się u nich tylko z szyderstwem. Oni chcą robić wszystko na lewo, lewe interesy, mają dwie lewe ręce – zresztą po co im prawice, skoro i tak mają zamiar całe życie wałkonić się na zasiłkach z UE czy dla bezrobotnych. Bo praca stworzyła człowieka; ich stworzyło nieróbstwo! Więc idziemy - by im pokazać, że jeszcze w Polsce są normalni ludzie – a nie tylko bandy brudnych zboczeńców. Pamiętajmy: „Zbawieni zasiądą po prawicy Pana Boga – a potępieni po Lewicy”. Oni w głębi ducha czują, że są śmieciami – więc tym bardziej się wściekają. Niech się powściekają 11 Listopada! JKM

Megalomania bezobjawowa i ostraCzujemy się odpowiedzialne za miliony Polaków” – powiedziała pani posłanka Joanna Kluzik-Rostkowska po wyrzuceniu zarówno jej, jak i pani posłanki Elżbiety Jakubiak z PiS przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Za miliony Polaków! Ciekawe, od kiedy pani posłanka Joanna Kluzik-Rostkowska ma te objawy – bo że przewróciło się jej w główce, to rzecz pewna. Podobnie zresztą, jak pani posłance Jakubiak, co się wydało podczas rozmowy z redaktorem Mazurkiem, kiedy próbowała ona uzasadniać wyższość pracy urzędnika państwowego nad, dajmy na to, przedsiębiorcą. Powiedziała, że przedsiębiorca właśnie dzięki urzędnikowi zyskuje możliwość pożytecznej pracy, bo to urzędnik wydaje mu zaświadczenie. Najwyraźniej są to pacjenci, z tym, że w odróżnieniu od byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego państwa, który cierpi na formę ostrą - ich megalomania ma charakter bezobjawowy – chyba, że zaczną mówić szczerze. Cóż można powiedzieć, jak zareagować na tego rodzaju megalomańskie deklaracje? Skoro już wspomnieliśmy byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, to nie żałujmy sobie i zacytujmy zdanie, jakie w swoim czasie skierował był do Henryka Wujca: „czuj się odwołany!” Wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo ufa innym ludziom. Na przykład wsiadając do samolotu obdarzają bezgranicznym zaufaniem nie tylko pilotów, ale również – kontrolerów lotów na lotniskach, podobnie, jak mechaników, którzy samolot do rejsu przygotowali. Pamiętam swój pierwszy lot samolotem z Gdańska do Szczecina, a właściwie do Goleniowa w wigilię Bożego Narodzenia 1969 roku. Kiedy usiadłem na swoim miejscu – a wypadło ono akurat nad skrzydłem – zauważyłem na skrzydle samolotu napis w języku rosyjskim: „agregaty”. Pomyślałem sobie wówczas, że przez najbliższe półtorej godziny moje życie, podobnie jak życie wszystkich innych pasażerów tego samolotu będzie zależało między innymi od sprawności tych „agregatów”, które pewnie ktoś wcześniej przeglądał. „Waju nikt nie będzie pytał, wiele czasu było to robione, tylko – KTO TO ROBIŁ” – perswadował kadetom na „Lwowie”, a potem – na „Darze Pomorza” bosman Jan Leszczyński, dla swego porzekadła nazywany przez uczniów „Waju”. Wzmacniał im w ten sposób poczucie odpowiedzialności, bo rzeczywiście – Izba Morska drobiazgowo odtwarzając przebieg wydarzeń poprzedzających katastrofę, prędzej czy później dojdzie, KTO zrobił coś nie tak i KOGO obciążyć odpowiedzialnością za następstwa błędu, czy zaniedbania. Ale o ile przy wejściu do samolotu łatwiej nam uświadomić sobie, jak wielkim zaufaniem obdarzamy innych ludzi, o tyle w tak zwanym życiu codziennym raczej się nad tym nie zastanawiamy. Kupując w sklepie piwo, czy bułkę, albo jedząc w restauracji obiad, obdarzamy pełnym zaufaniem zarówno sprzedawców, jak i producentów czy kucharzy – że żadnemu z nich nie przyszedł do głowy pomysł, by nas otruć. Inna rzecz, że bez takiego zaufania życie byłoby chyba niemożliwe – co nawiasem mówiąc, stanowi dodatkowy argument za wolnym rynkiem, jako elementem porządku spontanicznego. Czy w tej sytuacji krytyka deklaracji pani posłanki Joanny Kluzik-Rostkowskiej, iż czuje się odpowiedzialna za miliony Polaków, nie jest aby niesprawiedliwa? Owszem, byłaby niesprawiedliwa, gdyby pani posłanka, podobnie jak wszyscy inni posłowie rzeczywiście za cokolwiek, albo kogokolwiek odpowiadali. Tymczasem jest akurat odwrotnie; nie tylko posłowie, ale w zdecydowanej większości przypadków również ministrowie za nic nie odpowiadają i to nawet w sytuacji, gdy przed fatalnymi następstwami ich działań byli zawczasu ostrzegani. Weźmy choćby taka katastrofę w Smoleńsku. Chociaż jest tajemnicą poliszynela, że przygotowania do wizyty polskiej delegacji 10 kwietnia w Katyniu graniczyły z sabotażem, a w pewnych momentach nawet przekraczały granicę zdrady stanu, nikt nie tylko nie poczuwa się do żadnej odpowiedzialności, ale niektórzy nawet udzielają aroganckich pouczeń, zaś wszyscy - umywają ręce. Nic zatem dziwnego, że wśród wszystkich grup społecznych politycy plasują się na ostatnim miejscu jeśli chodzi o poziom zaufania. Wiosną 2009 roku GfK Trust Index przeprowadził sondaż w 17 krajach. Potwierdził on w całej rozciągłości brak zaufania do polityków, przy czym w krajach Europy Zachodniej i Południowej poziom zaufania jest znacznie wyższy niż w Polsce, gdzie aż 98 procent obywateli nie ma do polityków najmniejszego zaufania, podczas gdy w Grecji ufa im mimo wszystko 6 procent, we Francji – 10, a w innych państwach – nawet 18 procent. Zapewne dlatego szef tak zwanego rządu naszego nieszczęśliwego kraju, Donald Tusk na okoliczność wyborów samorządowych postanowił podlizywać się nam z billboardów, że: „nie róbmy polityki, tylko budujmy Polskę”. Wprawdzie premier Tusk już przyzwyczaił nas do wielu swoich niemądrych wypowiedzi, jak na przykład tej, że dymisjonuje wicepremiera Schetynę, bo ma do niego pełne zaufanie – ale ta bije wszelkie rekordy idiotyzmu. Jakże premier rządu, a więc czołowy polityk w kraju, może nawoływać do odstąpienia od uprawiania polityki? Toż to oczywiste, do nieba śmierdzące łgarstwo, a poza tym - bełkot kompletny, chociaż z drugiej strony – „z obfitości serca usta mówią”. Paradoksalnie ten kretyński slogan może zawierać w sobie ziarenko prawdy – poszlakę potwierdzającą, iż punkt ciężkości władzy w Polsce spoczywa poza konstytucyjnymi organami państwa. W takiej sytuacji rzeczywiście – nawet premier rządu nie uprawia żadnej polityki, bo zastrzeżona jest ona do wyłącznej kompetencji starszych i mądrzejszych, podczas gdy ci wszyscy ministrowie i parlamentarzyści stanowią tylko kosztowną dekorację, której zadaniem jest stworzyć wrażenie odwrotne. Jakże zatem ktokolwiek z nich może czuć się odpowiedzialny za miliony Polaków? Jeśli nawet poczucie takiej odpowiedzialności mu towarzyszy, to dowodzi ono jedynie całkowitej utraty poczucia rzeczywistości – bo z przytoczonych statystyk wynika, że absolutna większość ludzi w ogóle nie dopuszcza do siebie myśli, by odpowiedzialność za siebie powierzyć akurat politykom. Może kiedyś bywali wśród polityków wybitni mężowie stanu, którzy swoim narodom próbowali przewodzić w procesie dziejowym – ale przecież w przypadku współczesnych mężyków stanu, wykorzystywanych przez prawdziwych okupantów państwa w charakterze parawanu i czepiających się każdej oszukańczej socjotechniki nie ma o tym w ogóle mowy. Wprawdzie znajdują się na czele narodu, ale wcale nie dlatego, że mu przewodzą i gdzieś go prowadzą, tylko dlatego, że w panice przed nim uciekają prosto przed siebie, w obawie przed stratowaniem. Co za żałosne widowisko, co za dziadostwo! SM

Fundusz gadzinowy dla niezależnych W koszmarnych czasach komuny felietonista Hamilton napisał w warszawskiej „Kulturze” („w warszawskiej urzędówce "Kulturze" komunistyczny parobek Hamilton...”), że w pewnej, mniejsza już o to, jakiej sprawie, identyczne zdanie mają zarówno ci, którzy wyznają jeden światopogląd, jak i ci, którzy wyznają drugi światopogląd – ponieważ w Polsce są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy. Trafność tego spostrzeżenia została potwierdzona 6 listopada br. w Lublinie, gdzie przemawiał prezes PiS Jarosław Kaczyński. Przedstawił tam propozycję opodatkowania wielkich mediów, by dzięki temu stworzyć fundusz na wspomaganie niezależnych mediów lokalnych. Najwyraźniej prezes Kaczyński uważa, że media biorące pieniądze od władz lokalnych są niezależne tak samo, jak czysty typ nordycki jest czysty nawet bez mydła. I pomyśleć, że jeszcze 110 lat temu minister dla Galicji w rządzie c-k Monarchii Kazimierz Chłędowski, rządowe subwencje dla wiedeńskich gazet nazywał „funduszem gadzinowym”. Dzisiaj jest zupełnie inaczej – dzisiaj gazetowe subwencje z funduszy publicznych nie są żadnym „funduszem gadzinowym”, tylko chwalebnym dowodem niezależności. Wprawdzie pan prezes Kaczyński pozostawił to już naszej domyślności, ale jest chyba oczywiste, że dziennikarze biorący subwencje od burmistrzów należących do Platformy Obywatelskiej niezależni być nie mogą; co to, to nie. Niezależni są tylko dziennikarze biorący pieniądze od burmistrzów z Prawa i Sprawiedliwości. A dlaczego? A dlatego, że jedna kasa jest niesłuszna, podczas gdy druga – jedynie słuszna. A tak, nawiasem mówiąc, ciekawe, czemu pan prezes Kaczyński, podobnie zresztą jak pan przewodniczący Tusk, nie wpadł na pomysł, by fundusze gadzinowe tworzyć z pieniędzy, jakie z budżetu państwa otrzymują partie? Platforma – ponad 40 mln, a PiS – ponad 37 mln złotych. 10 procent by pewnie wystarczyło - ale widocznie im szkoda. I w tej sprawie są zgodni, chociaż PO wyznaje jeden światopogląd, a PiS wyznaje drugi światopogląd – bo w Polsce – jak zauważył „w warszawskiej urzędówce „Kulturze” komunistyczny parobek Hamilton” – są dwa światopoglądy, bo są dwie kasy. To znaczy jedna, ale - z dwoma okienkami. SM

Przerost formy... Jutro przypada rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości po 123 latach niewoli spowodowanej rozbiorami. Ta data, powiedzmy sobie szczerze, jest czysto umowna, ponieważ 11 listopada nic specjalnie ważnego w gruncie rzeczy się nie stało. Tego dnia bowiem Rada Regencyjna, złożona z księcia Lubomirskiego, kardynała Kakowskiego i hrabiego Ostrowskiego powierzyła brygadierowi Józefowi Piłsudskiemu naczelne dowództwo nad wojskiem, a następnego dnia – również misję tworzenia rządu. Warto zwrócić uwagę, że brygadier Józef Piłsudski zarówno jedną, jak i drugą godność z rąk Rady Regencyjnej przyjął, co wskazuje na to, że uznawał jej prawomocność. Dopiero na tym tle można docenić deklarację, jaka Rada Regencyjna złożyła już 7 października 1918 roku. Tego dnia proklamowała ona niepodległość Polski, wykorzystując czas darowany na stworzenie struktur państwa. 11 listopada bowiem mogła brygadierowi Piłsudskiemu przekazać dowództwo nad wojskiem – bo wojsko już było, podobnie jak był już aparat administracyjny i aparat skarbowy, dzięki któremu wojsko miało pieniądze na żywność i amunicję. Ale w okresie tzw. sanacji ustalono, że Polska odzyskała niepodległość akurat 11 listopada – i tak już zostało. Ten fakt pokazuje, jak wielką siłę mają legendy nawet, a właściwie zwłaszcza gdy nie są zgodne z historyczną prawdą. Naturalnie dzisiaj nie ma żadnego powodu by datę 11 listopada podważać. Przeciwnie – po wejściu w życie traktatu lizbońskiego, który – co zauważa dzisiaj nawet prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński – zagraża polskiej niepodległości, powinniśmy przywiązywać do niej najwyższą wagę. Tym bardziej, że to święto zostało poniekąd wychodzone, a nawet wysiedziane przez człowieka, którego niepodobna przy tej okazji nie wspomnieć. Mam oczywiście na myśli nieżyjącego już mego przyjaciela Wojciecha Ziembińskiego, który 11 listopada każdego roku, najpierw sam jeden, a potem – w coraz liczniejszym towarzystwie, składał kwiaty na Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie, za co był zatrzymywany i odsiadywał areszty. Dlatego właśnie mówię, że on to święto wychodził i wysiedział – bo po kilkudziesięciu latach kwiaty na Grobie Nieznanego Żołnierza złożył również ówczesny przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński. Przykład Wojciecha Ziembińskiego pokazuje, jak wiele może zdziałać nawet jeden człowiek – jeśli tylko wie, czego chce.

Niestety – chociaż dzisiaj w obchodach 11 listopada uczestniczą najważniejsi dygnitarze państwowi, generalicja i rozmaici działacze, chociaż odbywają się historyczne inscenizacje – można odnieść wrażenie przerostu formy nad treścią. Cóż z tego, że na Placu Piłsudskiego przemawia prezydent, cóż z tego, ze na dźwięk hymnu państwowego prężą się generałowie, cóż z tego, że odbywają się historyczne inscenizacje – skoro państwo nasze, tracąc niepodległość, staje się popychadłem innych państw? Możemy, a nawet musimy to powiedzieć zwłaszcza w tym roku, kiedy to rząd pana premiera Donalda Tuska NIE ODWAŻYŁ SIĘ skorzystać z istniejącego porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 roku dla przeprowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej z 10 kwietnia. Tego aktu tchórzostwa, serwilizmu i nadskakiwania nie zaklajstrują żadne patetyczne przemówienia, żadne pokazy musztry, ani żadne historyczne inscenizacje. To tylko przerost formy, który ma na celu ukrycie mizerii treści. Podobnie stan finansów publicznych. Co z tego, że z trybuny będą padały słowa o miłości Ojczyzny, patriotycznych powinnościach wobec minionych i przyszłych pokoleń, skoro bęcwalska niefrasobliwość kolejnych rządów właśnie pozbawia przyszłe pokolenia wszelkich życiowych szans, obarczając je gigantycznym długiem publicznym? Gdyby w ten sposób postępował ojciec rodziny, byłby otoczony powszechną pogardą, jako wyrzutek społeczeństwa. Tymczasem nasi Umiłowani Przywódcy oczekują od nas szacunku. A niby za co? Wreszcie trzeba odnotować jeszcze jeden, coraz bardziej niepokojący objaw. Z pozoru nie ma w nim nic złego, ale ten pozór, to tylko opakowanie maskujące truciznę. Mam na myśli nasilenie propagandy tak zwanych „małych ojczyzn”. Żeruje ona na naszym naturalnym sentymencie do miejsca swego urodzenia i dzieciństwa, gdzie nawet ziemia wydaje się cieplejsza, niż w obcych stronach. Dlaczego jednak propaganda tak zwanych „małych ojczyzn” nasila się akurat teraz, kiedy po ratyfikacji i wejściu w życie traktatu lizbońskiego nasza duża Ojczyzna traci niepodległość? Czy przypadkiem nie po to spryciarze podsuwają nam pod nos tak zwane „małe ojczyzny”, byśmy, zapatrzywszy się na nie, zapomnieli o tej dużej? Warto o tym wszystkim pomyśleć sobie w dniu jutrzejszym, kiedy dygnitarze będą tokować na trybunach, a z telewizyjnych ekranów stacji głównego nurtu będą chlustać potoki obłudnych frazesów. Nie zwracajmy uwagi na tę przerośniętą, porażona gigantyzmem formę. Pochylmy się raczej nad mizerną, ledwie żywą treścią i spróbujmy ogrzać ją w naszych dłoniach i na własnym sercu. SM

Kaczyński pozbywa się z PIS frakcji plastykowej TVN Przed wyborami skrytykowałem PiS , że upodabnia się do Platformy . Kampania prawie całkowicie pozbawiona programu, plastikowa , w której kandydaci wystąpili w  konkursie  piękności ,  jeden  na miss Polski , drugi na miss żyrandoli . Brakowało konfrontacji programowej  , konfrontacji wizji Polski, problemów zacofania cywilizacyjnego, uszczegółowienia zagadnień modernizacyjnych. Krasnodębski pisze o mediach jako graczu na scenie politycznej . TVN , media już od dana budują swoją frakcję w PIS. Bo wystarczy zaprosić polityka, stworzyć iluzje jego dobrego przełożenia na mediach aby wykreować jego wizerunek , aby zbudować jego znaczenie w partii. I kogo wykreowano  jako frakcję plastikową .Ludzi be zdecydowanych poglądów , takich jak Michał Kamiński, który gotów był iść na paradę homoseksualistów i zalegalizować związki  homoseksualne, aby tylko zrobić karierę w Europarlamencie . Czy Cymański , pupil Olejnik , zbratany ze wszystkimi.  Powolny upadek cywilizacyjny  Polski nie ma znaczenia .Tak jakby za brak reform , za nędznienie społeczeństwa nie było winnych. Z wszystkimi można żyć w zgodzie . Ze wszystkimi można  wypić wódeczkę.    Nagle urodzaj wizyt, wywiadów  w mediach Kluzik , Jakubowskiej , Migalskiego  ,Poncyliusza. Do tego  budowa fałszywych pojęć. Liberałowie . Jacy to liberałowie , jeśli  blisko im do SLD . Ba nawet Palikot widzi  Kluzik w swoich szeregach. Kaczyński zastosował bardzo skuteczną technologie zabudowania w systemie wodzowskim partii , a być może ruchu społecznego, który chce skupić wokół symbolu. Symbolem tym ma być, a raczej jest Lech Kaczyński. Niemcy w swojej  prasie wpadli w panikę , kiedy dostrzegli , że Lech Kaczyński może stać się symbolem dla polskiego społeczeństwa . Omówiłem to swoim komentarzu . Naród, polskość  kościół , sprawiedliwość , dziedzictwo Solidarności . Jednym słowem ruch oporu . Tak jakby przewidywał upadek demokracji w Polsce i niemożność odzyskani przez Polaków kontroli nad własnym krajem , wpływu na elity. Nie ma co liczyć , ba jest to zrozumiałe że  Kaczyński nie przedstawi konkretnego liberalnego , czy wolnorynkowego programu gospodarczego ,lub poprze konieczne, choć z jego punktu widzenia ryzykowne zmiany ustrojowe w tym wprowadzenie wyborów jednomandatowych. Jeśli jednak Kaczyński  po prawdopodobnie przegranych wyborach parlamentarnych przeprowadzi  skutecznie swoją sukcesję polityczna ,a sam zachowa dla siebie pozycje chińskiego patriarchy , kapłana mitu narodowego swego Brata to jego następca , może zbudować  program  korzystny dla Polski, ale bolesny dla społeczeństwa . Patriarcha bezpośrednio za to nie będzie obwiniany . Szkoda części wyrzuconych pisowców  , którzy zostali  wykorzystani przez media . Partia powinna mieć skrzydła, dyskusja i demokratyczna walka o władzę tylko hartuje ,  ale w trakcie procesu sukcesyjnego partii w systemie patologicznym , w polskim wodzowskim systemie politycznym wódz nie może sobie na to pozwolić. Szczególnie wtedy , kiedy popularności  siłę polityczna wewnątrz partii  polityków buduje się dzięki wsparciu wrogich mediów. Ba to te wrogie media bezpośrednio budują swoją frakcję Marek Mojsiewicz

Ściema czyli JKR buduje alternatywę Paweł Graś: Mam nadzieję, że projekt Joanny Kluzik-Rostkowskiej i Elżbiety Jakubiak, rozbicia PiS-u, się powiedzie. Tym, którzy wierzą, że Joanna Kluzik-Rostkowska i ci co odeszli lub odejdą razem z nią, zbudują alternatywę dla PiSu, jakiś PiS light, który będzie w opozycji do Platformy, ale będzie w tym bardziej merytoryczny i mniej obciachowy, polecam uważniej wsłuchać się w to co mówią rozłamowcy, i zwrócić uwagę na kontekst polityczny, bo mam wrażenie, że jesteśmy świadkami wielkiej ściemy i ci z nas, którzy z utęsknieniem wypatrują skuteczniejszej opozycji i są gotowi położyć nadzieje w wygnańcach z PiSu, mogą się mocno rozczarować. I zdziwić. Bo jeśli Kluzik-Rostkowska buduje jakąś alternatywę, to raczej dla PSL-u. Jeśli uda jej się "wyjąć" z PiSu odpowiednio dużo szabel, PSL, które obecnie ma 31 posłów i mu to w zupełności wystarcza do mocnej pozycji w koalicji rządowej, będzie w niej poważnie zagrożone, bo Platforma będzie miała alternatywę, z której będzie mogła skorzystać, lub tylko nią straszyć niesfornego koalicjanta. Nie bez powodu Graś kibicuje rozłamowi w PiSie (nie dlatego przecież, że bardzo liczy na powstanie bardziej groźnej i skuteczniejszej opozycji wobec rządu, którego jest rzecznikiem), nie bez powodu też partnerka Kluzik, Elżbieta Jakubiak, mówi, że Ziobro wpycha Kluzik w ramiona Platformy, nie bez powodu wreszcie media tak zaangażowały się w "projekt"  - nie dlatego przecież, że nie mogą się doczekać nowego, lepszego PiSu skutecznie rozliczającego Platformę. To co się dzieje, to nie jest bynajmniej budowanie silnej opozycji obok tej, która już nie rokuje, ale powolny choć konsekwentny transfer do partii władzy. A to co widzimy, to narracja, która ma nam go sprzedać. Wbrew bałamutnym sondażom i entuzjastycznym twittom Eryka Mistewicza, który w zbieraninie Kluzik-Rostkowskiej widzi najciekawszy projekt ostatnich lat, jeśli Kluzik-Rostkowska chce się liczyć w polityce, musi stworzyć coś, co będzie atrakcyjne nie dla osieroconych prawicowych wyborców, niezadowolonych z rządów Platformy i nieudolności opozycji, ale dla Platformy i wspierających ją z całych sił mediów. I właśnie pod potrzeby Platformy tworzone jest nowe "coś", z czego prawdopodobnie nigdy nie powstanie nawet wspólna partia, a buntownicy prędzej czy później albo znikną z polityki, albo roztopią się w Platformie. Nie umiem teraz tego znaleźć, ale gdy tylko zaczęły się powyborcze problemy Kluzik-Rostkowskiej, w którejś z gazet przeczytałam, że Platforma jest, owszem, zainteresowana Kluzik i Poncyljuszem, ale w pakiecie, jeśli wyprowadzą większą grupę posłów. Dzisiaj mówi się o 35 osobach, a to w pełni wystarczy Platformie do wymienienia PSL-u na wygodniejszego koalicjanta. I podzielenia się z opozycją nie tyle władzą, co odpowiedzialnością, a to biorąc pod uwagę fatalną sytuację gospodarczą Polski i coraz bardziej realny kryzys, jest nie do pogardzenia. Gdy będzie gorzej, "konstruktywna", sensowna, sympatyczniejsza część opozycji będzie już na tyle blisko władzy, że jej nie zagrozi, a z PiSem nie trzeba będzie się liczyć (o co zresztą sam bardzo się stara). Projekt Kluzik (czy kto tam to wymyślił) ma spore szanse powodzenia, biorąc pod uwagę, że rozgrywają go "spinki" wszystkich udanych PiSowskich kampanii - to się po prostu musi udać. "To" czyli miękkie lądowanie na zapleczu władzy i - co równie ważne - odpowiednie sprzedanie tego wyborcom jako jedyne wyjście nieszczęsnych ofiar kaczyzmu-ziobryzmu pozostało. Nie chcą, ale muszą, a wszystko przez tego Kaczyńskiego. To co się teraz dzieje, nie ma nic wspólnego ze spontanicznością, jest scenariuszem rozpisanym na role i sceny (Mistewicz na twitterze pisze, że teraz co trzy dni będzie z hukiem odchodziła kolejna osoba, co pozwoli rozłam maksymalnie wyeksploatować medialnie i wizerunkowo), abyśmy w finale, gdy już PiS Light wyląduje w ramionach PO, odetchnęli z ulgą, w przekonaniu, że oto mamy wymarzony kiedyś PO-PiS.
Trudno mieć pretensje do ludzi, jeśli uznali, że chcą sobie inaczej ułożyć polityczne życie, każdy ma prawo do swoich rozczarowań i wyborów. Nie dziwię się, że kolejne osoby odchodzą z PiSu, bo PiS posmoleński to nie ta sama partia, do której wstępowali. Mój niesmak budzi styl i retoryka. Odchodzenie pod hasłem chęci zakończenia wojny polsko-polskiej, gdy się na odchodnym próbuje wywołać wojnę kaczyńsko-kaczyńską, wbijając klin między Jarosława a jego tragicznie zmarłego brata, deklarowanie, że się chce budować silną i skuteczną opozycję, gdy jedyną władzą w opozycji do której się staje, są władze swojej do niedawna partii. To wszystko sprawia, że nie wierzę w deklarowane przez rozłamowców cele, a w tym co robią nie widzę budowania nowego projektu opozycyjnego, widzę budowanie nowej, atrakcyjniejszej przystawki dla partii rządzącej. I naprawdę nie ma w tym nic złego, dopóki się nie ściemnia wyborcom, że jest inaczej. Wolałabym usłyszeć wprost, że ostatecznym celem jest PO-PiS, za niewygórowaną - najwyraźniej - cenę zapomnienia Smoleńska. Dużo się ostatnio mówi o Lechu Kaczyńskim, o tym co by poparł a czego nie, kto jest najbardziej naturalnym spadkobiercą i dlaczego nie partia jego i brata. A ja ciągle nie mogę skończyć książki "Daleko od Wawelu" bo jest przygnębiającą opowieścią o osamotnionym człowieku, który, przy wszystkich swoich słabościach i wadach (a miał ich mnóstwo) czegoś w polityce chciał. I dopiero w książce widać jak bardzo był opuszczony przez najbliższych współpracowników - bo to przecież oni byli rozmówcami Reszki i Majewskiego - którzy nie mieli żadnych oporów przed napisaniem dziennikarzom książki, która - gdyby Lech dożył kampanii wyborczej - byłaby jej hitem, rozwiewającym i tak już mizerne nadzieje na reelekcję. Dzisiaj "spinki", które nie umiały "sprzedać" Lecha Kaczyńskiego za życia, takiego jakim był, sprzymierzają się przeciwko jego ukochanemu bratu ze Schetyną, który miał duży udział w kolportowaniu plotek na temat jego udziału w katastrofie, a kibicuje im Palikot, który chce prezydenta wykopywać z Wawelu, i oświadcza, że jego córka powinna czuć się winna za śmierć 95 osób. A to wszystko z Lechem na ustach, w imię pamięci o nim. Brrrr! Niewiele warte są deklaracje zakończenia wojny polsko-polskiej, jeśli ma ją zastąpić wojna polsko-kaczyńska. Niewiele jest też wart pokój, którego ceną będzie milczenie o Smoleńsku. Ale pewnie damy się nabrać i kupimy narrację o tym, że najlepsi odchodzą z PiSu, aby budować nowy, lepszy. I tylko zrządzeniem losu wylądują w Platformie.

kataryna


Wyszukiwarka