MATEMATYKA W PEDAGOGICE - PEDAGOGIKA W MATEMATYCE
Szkoła: mała, duża, odległa, bliska
Każde dziecko musi uczęszczać do szkoły od 7 do18 roku życia. W szkole każdy uczeń spędza sporą część dnia, niekiedy nawet tę większą. I nic na to nie można poradzić. Szkoła to budynek, nauczyciele i oczywiście uczniowie. Niby to oczywiste. Niby każda szkoła jest taka sama. Ale to nie jest prawda. Są szkoły małe i duże, na wsi i w miastach. I te szkoły diametralnie się różnią od siebie. Wszystkie one mają zalety jak i wady.
Małe szkoły występują przeważnie na wsiach. Najczęściej są to tylko szkoły podstawowe wraz z przedszkolem i „zerówką”. Małe szkoły, a więc niewielka ilość uczniów. W mojej podstawówce uczyło się ok. 100 uczniów, później ok. 200 gdy zlikwidowano 2 pobliskie szkoły i przeniesiono uczniów do mojej szkoły. Zaletą takiej szkoły jest to, że wszyscy się znają od dziecka. Zanim poszłam do przedszkola już znałam kilka koleżanek, które później chodziły ze mną do jednej klasy w podstawówce. Nauczycieli również jest mało, więc każdy uczeń ich wszystkich zna, nawet jeśli z tym konkretnym nauczycielem nie ma żadnej lekcji. Nauczyciele lepiej znają swoich uczniów i wiedzą jakie indywidualne potrzeby związane z nauką ma każdy z nich. Uczniowie inaczej też traktują swoich nauczycieli (zwłaszcza w nauczaniu wczesnoszkolnym, gdy dzieci mają tylko jednego lub dwoje nauczycieli). Nauczyciel nie jest jakąś obcą osobą, której się wcale nie zna. Wręcz przeciwnie! Jeśli nauczyciel zechce bez problemu może się stać przyjacielem dzieci, do którego będą się zwracać, gdy będą miały problemy. Ale nie tylko nauczyciel może mieć taki wpływ na dzieci. W mojej podstawówce wszystkich uczniów łączyła jedna babcia. Tą babcią była pani sprzątaczka. Zawsze można było do niej pójść, by dała herbaty przed lub po przerwie śniadaniowej, by poszukała znaleźć kredki albo farby, jak się zapomniało na plastykę albo po prostu porozmawiać. W małych szkołach można stworzyć rodzinną atmosferę, by uczeń nie bał się przychodzić do szkoły, bo tam są obcy ludzie, których nie zna, bo jego również nikt nie zna. Nie twierdzę, że takiej atmosfery nie można stworzyć w dużych szkołach. Można, ale jest trudniej. Poza tym małe, wiejskie szkoły są najczęściej blisko miejsca zamieszkania ucznia. O wiele łatwiej jest uczniowi dotrzeć do tej szkoły. I może to zrobić szybciej, ponieważ nie musi iść na przystanek, jechać autobusem, a w związku z tym może sobie dłużej pospać. Jeśli chodzi o dojazd nauczyciela, to zależy od tego gdzie mieszka – blisko szkoły czy też daleko. Jeśli mieszka blisko to jest w tej samej komfortowej sytuacji, co uczeń.
Każda szkoła ma wady. Mała szkoła też ma wady. Każdy cię zna. Rodzice po przyjściu dziecka ze szkoły zadają następujące pytania: „Ile dostałeś/aś ze sprawdzianu? A Kasia? A Basia? A Piotrek?” Nauczyciele też porównują uczniów, a poza tym mają swoich „pupilków”. Niekoniecznie „pupilki nauczycieli” są mądre. W końcu tylko test z odpowiedziami „a, b, c” jest obiektywny, a wypowiedź pisemna już nie. Na nauczycielach spoczywa też większa odpowiedzialność, ponieważ jest ich mało i uczniowie mają mniejszy wybór, jeśli chcą się z kimś podzielić swoim problemem. W małych szkołach łatwiej niż w dużych można stać się „szkolnym kozłem ofiarnym”. W dużych szkołach, z powodu tego, że wszyscy wszystkich nie znają, takie zjawisko ma z reguły ograniczoną formę, tj. ogranicza się tylko do grupki uczniów, którzy znajdą „kozła ofiarnego”, a w małej szkole nie ma przeszkód, by takie wyśmiewanie ogarnęło dużą część uczniów, a nawet całą szkołę.
Małe szkoły mają jeszcze tę wadę, że często są słabo wyposażone: brak sali gimnastycznej z prawdziwego zdarzenia, mało komputerów w sali komputerowej, pomijając już komputer w każdej sali lekcyjnej i rzutnik, czy inne pomoce naukowe.
W dużej szkole jest zachowana większa anonimowość. Jeśli dany uczeń nie wystaje ponad przeciętność to znać go będzie tylko jego klasa i wybrana grupka innych osób. Uczniowie nie identyfikują się ze szkołą, lecz tylko ze swoją klasą. Nauczyciele traktują przedmiotowo uczniów, ponieważ ich nie znają. Nie dziwię się, że nauczyciel mając pod swoją opieką 200 uczniów lub nawet więcej, w ogóle ich nie zna. Wyczynem jest, że jest w stanie zapamiętać imiona wszystkich. Kogo w takim razie zapamiętuje nauczyciel? Tych „mądrych” i tych „głupich”, bo są najbardziej wyraźni. I taki uczeń ma przyjść do nauczyciela z jakimś problemem?
Podam swój przykład. 3 klasa liceum, przez te całe 3 lata miałam tę samą nauczycielkę polskiego, jednak gdy poszłam do niej w sprawie mojej pracy na ustną maturę z polskiego nie pamiętała nawet z której jestem klasy, nie mówiąc już o imieniu. Dlaczego? Bo się nie wyróżniałam. Wprawdzie przypomniała mnie sobie, ale dopiero w otoczeniu moich koleżanek i kolegów, czyli tam, gdzie mnie zawsze widziała.
Zaletą dużych szkół jest wyposażenie, które z reguły jest dobre. Ale za to duże szkoły znajdują się z reguły w miastach. W związku z tym uczniowie mają problem z dojazdem. Niejednej zimy uczniowie stoją na przystankach i marzną, bo autobus spóźnił się pół godziny, godzinę, albo w ogóle nie przyjechał. Nauczyciele są w nie lepszej sytuacji. Jedynie uczniowie i nauczyciele mieszkający w miastach mają o niebo lepiej: częstsze autobusy, poodgarniane drogi i chodniki, a więc mniej stania na mrozie.
Duże szkoły mają z reguły większy prestiż i łatwiej jest się dostać na kolejny poziom edukacji, do kolejnej szkoły. Uczniowie mają więcej możliwości rozwijania swojej pasji na różnego rodzaju kółkach zainteresowań, w konkursach. Nauczyciele starają się wbić jak najwięcej wiedzy do głowy ucznia, bo przecież muszą oni zdać dobrze egzaminy! To dla nauczycieli prestiż i gwarancja, że nie zostaną zwolnieni. A w małych szkółkach nauczyciele nie muszą się tak tym martwić. Oczywiście mogę się mylić, ale z obserwacji tak wynika. Moja podstawówka była małą szkołą i nadal taką jest. Od moich czasów żaden nauczyciel się nie zmienił (wyj. pani od przyrody poszła na emeryturę). Natomiast w moim dużym gimnazjum i liceum nauczyciele zmienili się już parokrotnie.
I kto teraz uważa, że wielkość szkoły nie ma znaczenia?
Klasa: mała, duża, samych dziewcząt, samych chłopców
Mała czy duża? Wydaje się, że nie ma to znaczenia. A jednak ma: dla nauczycieli a przede wszystkim dla uczniów. Co jest zatem lepsze: mniejsza np. 15-20 osobowa klasa czy taka dużo większa 30-38 osób? Trudno o jednoznaczną odpowiedź. Opinii tyle ile uczniów w szkołach. Mniejsze klasy można spotkać przeważnie na wsiach, gdzie mało dzieci uczęszcza do danej szkoły; w szkołach elitarnych, prywatnych gdzie liczna uczniów dochodzi często do 20-25 osób. Takie szkoły popularne są przede wszystkich w dużych miastach jak np. Warszawa, Poznań czy Wrocław. Klasy z mniejszą liczną osób są z pewnością łatwiejsze w prowadzeniu zajęć przez nauczycieli. Tutaj łatwiej o dyscyplinę i można podejść do każdego ucznia, by pomóc w jakiś zadaniu. Nie jest trudno sprawdzać czy wszyscy uczciwie piszą wszelkiego rodzaju testy sprawdzające wiedzę, czy nie „ściągają”. Można szybko ocenić sprawdziany, prace domowe czy pytać na zajęciach. Z pewnością mniejsze klasy ułatwiają prace.
Uczniowie w takich klasach tracą swoją anonimowość. Wszyscy, lub prawie wszyscy się znają. Ludzie są bardziej zżyci i panuje milsza atmosfera – bardziej rodzinna. Nawiązanie kontaktu z każdą osobą nie jest takie trudne. Łatwiej jest też podejmować różnego rodzaju decyzje; np. miejsce wyjazdu na wycieczkę lub termin organizowanej zabawy czy dyskoteki. Szybciej można przekazać wiele informacji, jak chociażby temat zadanej pracy domowej czy data następnego sprawdzianu. Jednak z drugiej strony takie małe klasy mają też wiele wad. Osoby, które uwielbiają być ciągle w centrum uwagi, być może nie odnajdą się w mniejszym gronie. Wszystko zależy od osobowości danego człowieka. Każdy jest inny! Ktoś skryty i nieśmiały być może łatwiej się odnajdzie w mniejszym otoczeniu.
Duże klasy to większy problem, przynajmniej dla prowadzących zajęcia. Ktoś z doświadczeniem będzie umiał poradzić sobie z hałasem i brakiem uwagi ze strony uczniów. Trudniej o sprawdzenie na zajęciach wiedzy każdej osoby. Dla uczniów to często dobre rozwiązanie. Zawsze jest szansa, że „nie mnie spyta”. Często nie udaję się wykryć nie przygotowania wszystkich. A członkowie takiej klasy często nie znają się zbyt dobrze. Trudno jest znać każdego, gdy klasa liczy ok. 38 osób. Najczęściej tak liczne klasy są w liceach. W moim liceum najpopularniejszy profil czyli humanistyczny miał nawet 36 osób. To sporo. Znając opinie moim znajomych, nie podobało im się takie rozwiązanie. Lepsze byłyby dwie mniejsze klasy. Zajęcia były prowadzone chaotycznie, duża część zajęć to uspokajanie niesfornych „tyłów” klasy.
Podział na klasy samych dziewcząt i samych chłopów? Moim zdaniem rzadko można znaleźć taki podział. Choć kilkadziesiąt lat temu było to normą, np. I liceum ogólnokształcące w Ostrowie Wielkopolskim było typową męską szkołą.
Czy takie różnicowanie uczniów ze względu na płeć to dobry pomysł? Moim zdaniem nie. Chłopcy i dziewczęta różnią nie tylko fizycznie ale przede wszystkim psychicznie. Na prawie każdy temat będą mieć inne zdanie. Dlatego wymieszanie ich w klasach pozwoli na spojrzenie z innej perspektywy. Od podstawówki uczymy się tolerancji wobec innym osób i szacunku dla nich. Pamiętając, że zawsze będziemy mieć kontakt z drugą płcią warto od małego uczyć się żyć w zgodzie i mieć dużo cierpliwości, zwłaszcza jeśli mowa o chłopakach. Każda inność jest warta poznania. Każda, no prawie każda dziewczyna przeżyła w szkole, szczególnie podstawówce ogromną niechęć do panów, ale w liceum już marzyła tylko o takiej znajomości.
Czyż właśnie nie tak było? Dziewczyny i chłopaki nie powinny chodzić osobno do klas. Koedukacyjna grupa to przede wszystkim wesoła grupa. Z doświadczenie wiem, że czym więcej chłopaków tym więcej zabawy. Dziewczyny lubią się kłócić. Wiem coś o tym. Moja klasa w liceum w składzie 24:4 dla kobiet to ciężkie życie. Sporo sprzeczek i „cichych dni”…
Rodzina - mała, duża, zamożna, biedna, z jednym rodzicem, wielopokoleniowa
Każdy nas żyje w innym modelu rodziny. Duża czy mała, każda z nich może być szczęśliwa. Najważniejsze to nauczyć się żyć razem i wzajemnie tolerować zachowanie innych, choć to nie zawsze jest takie proste jak się wydaje.
Mała rodzina to współcześnie może być nawet samo małżeństwo, bez dzieci. Obecnie młodzi ludzie, w wieku 25-30 nie często decydują się na dziecko. Trudności finansowe sprawiają że, wolą odłożyć plany na dziecko, na okres gdy będzie ich stać na większe mieszkanie czy zwyczajnie, na utrzymanie takiego malucha. Każdy chciałby tak, by dziecko miało wszystko co najlepsze, najdroższe. Chcemy by maluch miał dobre życie, być może różniącego się od naszego dzieciństwa. Rozumiem doskonale takie podejście. Coraz później decyzja o założeniu większej rodziny wynika także w braku czasu. Ciągła tylko pogoń za karierą, pieniędzmi… Rodzina 2+1 czyli rodzice i jedno dziecko. Wydaje mi się trochę smutne życie bez rodzeństwa. Przynajmniej zawsze jest z kim pogadać czy się pokłócić, dzielić obowiązkami…
Duża rodzina; dla mnie to model 2+3 i więcej. Dużo obowiązków, jeśli chodzi o rodziców, ogromny nakład finansowy. Mnóstwo pracy. Opanowanie trójki dzieci z pewnością to trudne zadanie. Szczególnie jeśli są one w zupełnie różnym wieku, różnej płci. Wszystko zależy od dobrej organizacji i współpracy między rodzicami. Odchodzi się obecnie od podejścia, że to kobieta zostaje w domu i wychowuje dzieci. Mężczyźni także mogą skorzystać z urlopu „tacierzyńskiego”. Nareszcie kobiety są docenione. Duża rodzinka to także świetne wspomnienia z dzieciństwa, dużo zabawy i niesamowitych przygód. Od zawsze zazdroszczę mojej mamie tego, że ma dwójkę rodzeństwa: brata i siostrę. Do tego jest najmłodsza. Z siostrą świetnie się dogadują. Ciocia od ponad 25 lat mieszka za granicą więc godzinami rozmawiają przez telefon. Chciałabym mieć siostrę, z którą zawsze można poplotkować.
Zamożna czy biedna… Znaczenie tych słów jest oczywiste. Choć nie zawsze musi oznaczać że rodzina bogata zawsze jest szczęśliwa. Mieć za dużo to także nic dobrego. O czym wtedy marzyć, za czym tęsknić. W takim domu, moim zdaniem jest wszystko. Rodzice często chcą wynagrodzić dzieciom brak czasu- prezentami. Znam wiele takich dzieci i z pewnością do wesołych nie należą. Brak czułości, miłości i dialogu miedzy rodzicami a dziećmi (dzieckiem), tworzy dystans. Bliscy nie są sobie „bliscy”. Wtedy takie dzieci mogą uciekać do alkoholu, narkotyków itp. Znam takie przypadki i wiem że brak kontaktu z rodzicami spowodowało całkowitą ucieczkę do używek.
Z drugiej strony pieniądze, jak wiadomo, pomagają w życiu. Będąc bogatym (pojęcia jak najbardziej względne) można stworzyć dziecku takie dzieciństwo o jakim się zawsze marzyło. Wszystko z umiarem. Ale kto by nie chciał zabrać dziecka w miejsca o jakich marzy, o których inni mogą tylko poczytać w książkach? Obojętnie jaki jest status materialny rodziny, nie należy zapomnieć o tym co najważniejsze- miłości, przyjaźni, czułości, rozmowie i poczuciu bezpieczeństwa wśród członków rodziny.
Rodzina z jednym rodzicem. Nie zawsze musi oznaczać że jest gorsza od tej z dwojgiem rodziców. „Mama i tata” razem nie są wyznacznikiem szczęścia i bezgranicznej miłości. Najważniejsze by jeden z rodziców umiał dać dziecku dużo miłości i ciepła. Często nawet w „zwykłych” rodzinach jeden z rodziców zastępuje drugiego. Ważne by rodzic umiał pokazać odpowiednie wartości i poświęcał dziecku dużo czasu.
Wielopokoleniowa rodzina czyli dziadkowie, rodzice i dzieci. Dla mnie, świetna sprawa gdy takie pokolenia mogą mieszkać razem. Wymieszanie poglądów, historii to niesamowite doświadczenie. Dzieci uczą się od dziadków o historii, dawnych obyczajach i tradycjach; szczególnie podczas wspólnie spędzanych świąt. Ale także dziadkowie mogą się wiele od młodych nauczyć. Współczesny świat idzie strasznie szybko do przodu i ciężko jest za nim nadążyć. Dzieci mogą uczyć starszych nowoczesnych technologii (nauczyłam Dziadka korzystać z telefonu komórkowego, co uważam za osobisty sukces). Oglądać razem rozgrywki sportowe (moja Babcia wciąż jest fanką siatkówki, czym mnie „zaraziła”)Uczymy się siebie i od siebie. Oczywiście nie zawsze jest tak kolorowo. Młodzi „płyną” z nowoczesnym światem co dla starszych może już być trudniejsze. Wiele razy nie zgadzają się z opiniami innych pokoleń. Takie starcia zdarzają się dość często. Ale wszystko można przeżyć gdy lubimy razem spędzać czas i kochamy się za to, że jesteśmy razem. Obecnie nie umiemy cieszyć się ze zwyczajnych rzeczy jak np. picie herbaty malinowej z Babcią w pochmurny sobotni poranek…
Uzdolnienia lub ich brak
"Ale Basia pięknie maluje-jest taka uzdolniona", "Ten Krzysiek to nic nie potrafi, do żadnej pracy się nie nadaje, zupełne beztalencie".
Czy nie słyszymy często takich wypowiedzi? Otóż w naszym życiu dzieli się ludzi na tych uzdolnionych i tych, którzy uzdolnień nie mają. Oczywiście ci uzdolnieni osiągają w życiu większe sukcesy zawodowe i tym samym finansowe.
Jak jest z zyskami personalnymi? Myślę, że dobrym przykładem będą tutaj aktorzy, piosenkarze. W wielu przypadkach aktorzy mimo talentu i zysków jakie za tym idą nie są szczęśliwi w miłości, przyjaźni, rodzinie. Sięgają po używki, które często doprowadzają ich do śmierci. Także ich porażki, nawet drobne, są dla nich bardziej krzywdzące. Nawet mały błąd, media i świat zamieniają w wielkie wydarzenie.
Osobiście uważam, że każdy człowiek ma jakiś talent, każdy w jakiejś dziedzinie jest ekspertem, robi coś najlepiej. Niestety nie każdy potrafi to wykorzystać, nie posiada zaradności życiowej lub po prostu nie ma tzw. "szczęścia". I nie każdy swój talent przelicza na zyski finansowe. Bo czy jest coś milszego i bardziej satysfakcjonującego niż szczęśliwa mina ukochanego, który właśnie zjadł przygotowany przez ciebie obiad, który bardzo mu smakował? Sama potrafię gotować i uważam to za mój talent. Nie jest to moja zawodowa dziedzina, ale odnoszę w niej sukcesy w gronie rodziny i przyjaciół.
Pragnę również wspomnieć o osobach niepełnosprawnych, które często są dyskryminowane i zapomniane. Niezwykłe jest jednak to, jak takie osoby są wrażliwe na piękno i często mimo pewnej wady wrodzonej lub nabytej podczas wypadku, ogromnie uzdolnione. Niezwykłe jest to, że np. osoby bez rąk potrafią malować przepiękne obrazy za pomocą ust lub stóp. Mimo pewnej ułomności potrafią wyrażać siebie i mają większy talent niż niejedna zdrowa osoba. Mimo jednej straty zyskują umiejętność poruszania tłumów publiczności za pomocą niezwykłych talentów, mają odwagę pokazać się, zaprezentować, mimo wstydu i lęku.
Obecność/ brak wykształcenia u nauczyciela, jego wiek fizyczny.
Aby zostać nauczycielem, przynajmniej w Polsce, trzeba posiadać pewne wykształcenie. Jak wiemy są różne stopnie naukowe. Czy jednak ma to znaczenie dla ucznia?
W szkole podstawowej lub gimnazjum w moim przypadku, nie zwracano uwagi na stopień naukowy. Dla uczniów w ogóle nie miało to znaczenia. W liceum juz odbywał się całkowity paradoks, gdyż wymagane było by do każdego nauczyciela zwracać się: "panie profesorze/ pani profesor" mimo, że również większość z nich "miała magistra". Na studiach do wykładowców mamy zwracać się wg stopnia jaki posiada. Jest to dość uciążliwe bo niestety nie trudno urazić kogoś mówiąc "panie magister", gdy ma on jednak tytuł doktora. Szkoda jednak, że stopień naukowy nie odnosi się do realnych umiejętności, tego jak wykładowca, nauczyciel potrafi zająć uczniów, zaciekawić, przygotować ciekawe zajęcia. Niestety często wyższego stopnia jakość zajęć jest coraz niższa i mniej ciekawa. Zauważyłam, że niektórzy wykładowcy, którzy posiadają stopień profesora do studentów zwracają się z góry, tworzą między sobą a uczniem duży dystans i sprawiają, że student w stosunku do nich czuje się onieśmielony.
Jeśli chodzi o wiek fizyczny nauczyciela to różnie można podejść do tej kwestii. Z własnego doświadczenia wydaje mi się, że w klasach 4-6 oraz gimnazjum uczniowie mają lepszy kontakt z młodszymi nauczycielami. Tacy pedagodzy lepiej trafiają do buntowniczego w tym okresie ucznia. Myślę, że w klasach 1-3 wiek nauczyciele ma mniejsze znaczenie. Sama pamiętam, że w "zerówce" uczyła mnie młoda kobieta, którą traktowaliśmy jak starszą przyjaciółkę i bardzo ją lubiliśmy. Miała zawsze ciekawe pomysły na zabawy. Jednak w klasie 2 i 3 uczyła mnie starsza pani, ale także niezwykle się z nią zżyliśmy, gdyż była jak nasza ciocia. Zatem ważne jest podejście nauczyciele do ucznia, a nie koniecznie jego wiek. W liceum wiek także nie miał aż tak dużego znaczenia, gdyż ważne było to żeby nauczyciel ciekawie przedstawił temat i wykazał się kompetencjami. Prawdą jednak jest, że z większą odwagą można było porozmawiać z młodszym nauczycielem, gdyż dystans między nim a uczniem był mniejszy.
Uczeń w szkole: co i kto wyznacza miarę: uczeń zdolny/słaby, uczeń baaaaaaaaaaardzo wysoki/bardzo niski, uczeń 6 letni/uczeń 16 letni; jego miejsce w klasie (na początku, w środku, na końcu); IQ ucznia - jego wartość liczbowa o czym mówi
Dobry uczeń, przeciętny, słaby – to terminy, które są bardzo często wykorzystywane w szkole. Co one oznaczają? Czy to znaczy, że słaby uczeń jest głupi, a dobry mądry? Dla wielu pewnie tak. Po kilku kartkówkach i odpowiedziach nauczyciele w taki sposób klasyfikują ucznia. Broń Boże, żeby kiepski uczeń napisał dobrze sprawdzian, bo przecież nauczyciel od razu wie, że ściągał. Bo przecież on jest głupi! A jeśli dobremu podwinie się noga i napisze źle? Nauczyciel będzie w stanie dodać pupilkowi kilka punktów, bo przecież istnieje racjonalne wytłumaczenie tego faktu: źle się czuł, nie zrozumiał pytania itp. W szkole istnieje jeszcze jedna niesprawiedliwa ocena: uczeń, który sprawia problemy wychowawcze ma zawsze problemy z nauką. Może to być prawda, ale nie musi.
Ja mam inne definicje powyższych terminów. Dobry uczeń to taki, który potrafi wykuć słowo w słowo rozdział z podręcznika i kaligraficznie przepisać z głowy na sprawdzianie. Słaby uczeń to taki, który nie potrafi zapamiętać niezrozumiałych i zawiłych definicji, jakie proponuje podręcznik, a które nauczyciel każe przepisywać do zeszytu. Potrzebuje czegoś więcej – by ktoś mu to wytłumaczył. Nie wszyscy nauczyciele to potrafią, a za swoje błędy obwiniają uczniów – bo oni nie chcą się uczyć. Tylko, że jak nauczyli się na jeden, drugi sprawdzian i dostali jedynkę, bo nie było tak jak w podręczniku, to nic dziwnego, że już nie chcą się uczyć. Po co marnować czas jak i tak nauczyciel ma już wyrobioną opinię o uczniu i nic to nie zmieni?
Dobry uczeń nie zawsze ma wysokie IQ i umie logicznie myśleć. Gdy chodziłam do gimnazjum miałam taką koleżankę, która miała same 5 i 6. Po prostu była baaaaaardzo dobrym uczniem wg nauczycieli. Zdawało nam się, że na egzaminie gimnazjalnym też nas zostawi daleko w tyle. Ale się myliliśmy. Dostała bardzo mało punktów, mniej niż ci co ledwo przechodzili z klasy do klasy. Dlaczego? Myślę, że dlatego, iż na egzamin nie można się było wykuć. Trzeba było mieć wiedzę ogólną i trochę zdrowego rozsądku. A mówią, że szkoła uczy tak, by zdawać egzaminy…
Miejsce w klasie wyznacza stosunek ucznia do szkoły, nauczyciela i danego przedmiotu (ale tylko wtedy gdy grupa jest liczna). Na początku siadają najczęściej tzw. „dobrzy uczniowie”, a na końcu tzw. „źli uczniowie”. Dlaczego „źli” siadają na końcu? A po co mają się wysilać u nauczyciela, który i tak ma ustaloną opinię o nich? A poza tym nie chcą należeć do „kujonów”, czyli tych, którzy tylko się uczą i podlizują nauczycielom. Nauczyciele często uważają, że słabsi uczniowie nie przepadają za dobrymi, bo ci ostatni dobrze się uczą. To nie prawda. Mojej wspomnianej koleżanki z gimnazjum nikt nie lubił, bo nie rozmawiała z nami, nie chciała wytłumaczyć tym słabszym zadań i nie dawała „spisywać” zadań domowych. W tej samej klasie była inna dziewczyna, która też otrzymywała 5 i 6, ale ją wszyscy lubili, ponieważ nie odseparowywała się od tych słabszych uczniów. Na nią zawsze można było liczyć i nikomu nie odmówiła pomocy. Co ciekawe nauczyciele, którzy nas uczyli wskazywali zawsze tą niemiłą dla nas jako najlepszą uczennicę, później dopiero wymieniali tę, która pomagała „gorszym” uczniom. Wg mnie powinno być odwrotnie.
Moim zdaniem nie można rygorystycznie trzymać się schematu – „dobrzy” z przodu, „źli” z tyłu, ponieważ często o miejscu w klasie decyduje przypadek.
Czym różni się uczeń 6-letni od 16-letniego? Mnóstwo rzeczy ich różni. Przede wszystkim ich stosunek do szkoły. 6-latek, który pójdzie pierwszy raz do szkoły jest przerażony nowym otoczeniem. Nagle jakaś obca pani lub obcy pan każe mu kilka godzin siedzieć bez ruchu w ławce, pisać coś niezrozumiałego w zeszytach i jeszcze wymaga wiedzy. Jeśli źle odpowie to pani uzna go za głupiego, a rodzice będą źli. I to dlaczego? Bo nie rozumie dlaczego A to jest A, a 2 + 2 to 4? Oczywiście my wiemy, że tak jest. Ale dlaczego tak jest? Dlaczego A to A? Dlaczego A nie wygląda jak B. Teoretycznie byłoby to samo. Po prostu mielibyśmy inny alfabet.
16-latek już ma przyswojone takie oczywistości i nie boi się już tak szkoły. Większość nastolatków traktuje szkołę jako zło konieczne. I trudno się dziwić, bo przecież nauczyciele tylko wymagają, a nie pomagają. Starszy uczeń już wie jak się uczyć i to szybko, bo przecież ma bardzo dużo przedmiotów. Nauczyciela zaś nie interesuje, że w tym samym dniu, na który zapowiedział sprawdzian uczniowie mają już zapowiedziane 2 kartkówki. Dlatego starsi uczniowie zaczynają oszukiwać, ponieważ nie mają już czasu i siły na naukę.
Uczeń 6-letni i 16-letni różnią się emocjonalną gotowością do nauki. Łączy ich jedno: często uczą się tego, co ich w ogóle nie interesuje. Ponadto nikt tego nie uwzględnia. Nie dziwi więc fakt, że uczniowie nudzą się na lekcjach. Przez 3 lata liceum nudziłam się na matematyce, jak cała moja klasa. Zastanawialiśmy się po co na tę lekcję chodzimy. Nasza matematyka wyglądała tak, że pan nauczyciel rozwiązywał na tablicy zadania przez całe 45 min. i ich wcale nie tłumaczył. A co drugie zadanie było do domu. Tak więc po każdej matematyce mieliśmy ok. 20 zadań do domu. Oczywiście prawie nikt tego nie rozwiązywał. I to nie dlatego, że nam się nie chciało. Po prostu nie umieliśmy. Żeby zaliczyć matematykę trzeba było chodzić na korepetycje.
Podsumowując moje rozważania uważam, że polska szkoła nie jest przyjazna uczniom.