700

Anna Katarzyna Emmerich o “nowym kościele” Anna Katarzyna Emmerich (1774-1824), świętobliwa niemiecka mistyczka, miała wizje i mistyczne doznania, w których widziała narodziny tego co nazywa “mrocznym kościołem” oraz “czarnym, fałszerskim kościołem”. Słowo fałszerski przywodzi na myśl coś więcej niż samo pojęcie fałszu (zawsze istniały fałszywe kościoły i fałszywe formy kultu); fałszerski sugeruje zamiar podawania się za autentyk, oryginał, oraz intencję imitowania rzeczy prawdziwej. Nie rościmy sobie pretensji do posiadania zdolności interpretowania proroctwa z całkowitą trafnością, ani też nigdy nie opieraliśmy na proroctwach naszej argumentacji i sposobu przedstawiania poszczególnych zagadnień. Tym bardziej nie zamierzamy teraz “stwarzać precedensu” opartego na wizjach Anny Katarzyny Emmerich, gdyż próba zinterpretowania proroctwa zawsze wiąże się z ryzykiem całkowicie błędnego odczytania jego rzeczywistego znaczenia. Lecz z pewnością wolno nam zastanowić się czy siostra Emmerich przeczuwała powstanie współczesnego, ekumenicznego kościoła. Poniższe fragmenty pochodzą z drugiego tomu “Żywota Anny Katarzyny Emmerich” (The Life of Anne Catherine Emmerich) autorstwa wielebnego C. E. Schmoegera CSsR, który po raz pierwszy pojawił się w druku w 1867 roku.

“Zobaczyłam dziwaczny, osobliwie wyglądający kościół będący w trakcie budowy. (…) Nie widziałam żadnego anioła pomagającego w budowie, lecz wielką liczbę najdzikszych duchów taszczących ku sklepieniu przedmioty najprzeróżniejszego rodzaju, gdzie osoby o krótkich kościelnych okryciach odbierały je i umieszczały w różnych miejscach. Nic nie było przyniesione z góry; wszystko pochodziło z ziemi i mrocznych rejonów, a cała konstrukcja była dziełem błędnych duchów. (…) Spostrzegłam, że wiele z narzędzi nowego kościoła, takich jak włócznie i strzały, miało zostać użyte przeciwko żywemu Kościołowi. (…) W jaskini poniżej (zakrystii) jacyś ludzie wyrabiali chleb, ale nic z tego nie wychodziło. (…) Wszystko w tym kościele należało do ziemi i do niej powracało; wszystko było martwe, wszystko było dziełem ludzkich umiejętności, był to kościół najnowszego formatu, kościół będący dziełem ludzkiej pomysłowości, jakby nowy innowierczy kościół w Rzymie” (ss. 282-3).“Boję się, że Ojciec Święty będzie musiał wiele wycierpieć przed śmiercią, ponieważ widzę jak czarny, fałszerski, nieprawdziwy kościół odnosi coraz większe powodzenie, widzę jego zgubny wpływ na społeczeństwo” (s. 292). “Wybudowali wielki, osobliwy, kuriozalny kościół, który miał obejmować wszystkie wyznania na równych prawach: ewangelicy, katolicy i wszystkie sekty – prawdziwa wspólnota bezbożników z jednym pasterzem i jedną owczarnią. Miał tam być papież, płatny papież, pozbawiony wszelkiej władzy. Wszystko zostało przygotowane, wiele rzeczy ukończono; lecz zamiast ołtarza były tylko ohyda i spustoszenie. Tak miał wyglądać ten nowy kościół, i to, dlatego podłożył on ogień pod stary; jednakże Bóg zamierzył inaczej. Umarł on po spowiedzi i zadośćuczynieniu – i ożył na nowo” (s. 353).“Kiedy doświadczałam tej wizji wówczas z jeszcze większą wyrazistością w najmniejszych szczegółach zobaczyłam ponownie obecnego Papieża i mroczny kościół jego czasów w Rzymie” (s. 279). “Widziałam zgubne konsekwencje tego fałszywego kościoła; zobaczyłam, jak się rozrasta; widziałam heretyków wszelkiego rodzaju napływających do Rzymu. Widziałam nieustannie narastającą letniość duchowieństwa, ciągle poszerzający się krąg ciemności. (…) Znowu zobaczyłam w widzeniu Bazylikę Św. Piotra podkopywaną, pustoszoną według planu wymyślonego przez tajną sektę i jednocześnie niszczoną przez burze; lecz została ocalona w chwili największego niebezpieczeństwa. Następnie ujrzałam Błogosławioną Dziewicę rozciągającą nad nią swój płaszcz. W tej ostatniej scenie nie widziałam już panującego Papieża, tylko jednego z jego następców, łagodnego, lecz bardzo stanowczego człowieka, który wiedział jak przyciągnąć do siebie kapłanów i który odpędził złych daleko od siebie” (s. 281). “Ujrzałam jak w Niemczech pośród duchownych kierujących się światową mądrością i oświeconych protestantów tworzą się plany połączenia wyznań religijnych, zniesienia władzy papieskiej…” (s. 346). “Zobaczyłam tajne stowarzyszenie podkopujące wielki kościół (św. Piotra), a w pobliżu nich straszną bestię wyłaniającą się z morza” (s. 290). “Widziałam w ostatnich dniach zdumiewające rzeczy związane z Kościołem. Bazylika Św. Piotra była niemal doszczętnie zniszczona przez sektę, lecz jej działania, z kolei, okazywały się bezowocne, a wszystko co należało do nich, ich fartuszki i narzędzia, palone przez katów na publicznym miejscu hańby. (…) W tym widzeniu ujrzałam Matkę Bożą gorliwie działającą na rzecz Kościoła, że moje nabożeństwo do Niej niezwykle się wzmogło” (s. 292).“Chcą wprowadzić na urzędy złych biskupów. Na tym samym miejscu chcą przekształcić katolicki Kościół w luterański zbór” (s. 299). “Kiedy ujrzałam Bazylikę Św. Piotra w stanie ruiny i tylu duchownych uwijających się, potajemnie, nad zniszczeniem Kościoła, byłam tak załamana, że bardzo płakałam błagając żarliwie Jezusa o zmiłowanie” (s. 300).“Widzę małego czarnego człowieka jak we własnym kraju popełnia wiele kradzieży i nagminnie dopuszcza się fałszerstw. Religia jest tam tak przebiegle podkopywana i tłamszona, iż pozostało zaledwie stu wiernych kapłanów. Nie potrafię tego wyrazić, ale widzę narastającą mgłę i wzmagającą się ciemność. (…) Wszystko musi zostać ponownie odbudowane; gdyż wszyscy, nawet duchowni trudzą się by zniszczyć Kościół – ruina jest w zasięgu ręki” (s. 298). “(…) Zobaczyłam znów wielki, dziwnie wyglądający kościół nie mający w sobie nic świętego (…) Wszystkie działania uznane za niezbędne lub przydatne do budowy i utrzymania kościoła zostały podjęte w najodleglejszych krajach, a ludzie i rzeczy, doktryny i opinie przyczyniły się do tego dzieła” (ss. 283-4).“Kiedy mam widzenie Kościoła jako całości, zawsze widzę od północno-zachodniej strony głęboką, czarną otchłań, do której nie dociera żaden promień światła i czuję, że jest to piekło. (…) Oni nie są w prawowicie założonym, żywym Kościele, stanowiącym jedność z Kościołem Walczącym, Cierpiącym i Triumfującym, ani też nie przyjmują Ciała Pana Boga naszego, lecz tylko chleb. Ci, którzy pozostają w błędzie przez nich niezawinionym i którzy pobożnie i gorąco pragną Ciała Jezusa Chrystusa, otrzymują duchową pociechę, jednakże nie przez komunię świętą. Ci którzy z przyzwyczajenia przyjmują komunię świętą, bez tej płomiennej miłości nic nie zyskują; tylko dziecko Kościoła otrzymuje ogromny wzrost siły” (s. 85).“Zobaczyłam niesłychane obrzydliwości rozprzestrzeniające się po całej ziemi, a mój przewodnik rzekł do mnie: «To jest Babel!» – ujrzałam cały kraj w okowach tajnych, wpływowych stowarzyszeń, zaangażowanych w dzieło podobne do budowy wieży Babel. (…) Widziałam jak wszystko obraca się w ruinę, zniszczenie sakralnych przedmiotów, bezbożność i herezję wdzierające się do wnętrza” (s. 132). [2]

Patrick Henry Omlor Z języka angielskiego tłumaczyła Iwona Olszewska

Przypisy:
(1) Tytuł od red. Ultra montes. Fragment artykułu Patryka Henry Omlora z 4-ego numeru pisma Interdum z 25 lipca 1970 zamieszczonego w książce pt. The Robber Church (Zbójecki Kościół) (3), jego autorstwa. W/w artykuł z którego pochodzi ten fragment nosi tytuł The Ecumenism Heresy (Herezja ekumenizmu).
(2) Por. Ks. Maciej Sieniatycki, Modernistyczny Neokościół.
(3) Zob. Patrick Henry Omlor, 1) Zbójecki Kościół. Część I. 2) Zbójecki Kościół. Część II. 3) Zbójecki Kościół. Część III.

(Przypisy od red. Ultra montes).
© Ultra montes Cracovia MMXI, Kraków 2011 http://www.ultramontes.pl/

Czempiński i koncesja TVN W lutym 1994 roku, z Urzędu Ochrony Państwa, kierowanego ówczas przez generała lobbystę Czempińskiego, "wyciekła" do mediów tajna notatka o mętnych finansach Zygmunta Solorza. Na temat mętnych finansów konkurencyjnej grupy ITI nie wyciekło nic. W lutym 1994 roku prasa ujawnila tajny raport UOP o podmiotach, które ubiegają się o koncesje radiowe i telewizyjne. Zawarte byly w nim m.in. informacje o tajemniczej przeszłości Zygmunta Solorza. W tym samym roku powstaly tez przynajmniej dwie inne notatki UOP na podobny temat: jedna z nich podważała podstawy finansowe działalności Zygmunta Solorza, a druga mówiła, że dysponuje on pieniędzmi mafii włoskiej. W 1994 roku szefem UOP byl general lobbysta Gromoslaw (szef UOP od 1 grudnia 1993 do 9 lutego 1996), mozna wiec sadzic ze szef UOP mial doglebna wiedze o brudnych pieniadzach przelewajacych sie przez poczatkowa III RP. W owczesnych strukturach UOP odnalazl sie tez kolega z mlodzienczych lat s.p. Wejcherta i Czempinskiego, Marian Zacharski. Odnalazl sie tak dobrze ze zostal nawet mianowany na szefa Zarzadu Wywiadu UOP pod Czempinskim. Po kilku dniach Zacharski zlozyl jednak rezygnacje i zostal doradca Czempinskiego. Dlaczego koledzy s.p. Jana Wejcherta, kierujacy UOP, zainteresowali sie nagle brudnymi pieniedzmi Solorza? W 1994 rozgrywala sie walka o pierwsza prywatna koncesje telewizyjna, walka do ktorej stanely Polsat i ITI. ITI przygotowal sie do walki o koncesje, rok wczesniej do rady nadzorczej holdingu weszly takie niepodwazalne autorytety jak n.p. Henryka Bochniarz (powiazana z Czempinskim) oraz Miro W (wplywowy prawnik i byly wykladowca w szkole esbekow w Legionowie). Miro W. zostal takze szczesliwym udzialowcem spolki 3W Investments SA (3W = Wejchert + Walter + Wyrzykowski). W 1994 roku ITI przelalo na konto spolki 3W Investments SA sume 600.000 dolarow US (link 1 ponizej). Dzialania prawnika Mira W. i generala lobbyisty Gromoslawa Cz. nie zdaly sie na nic, to Polsat otrzymal od KRRiT pierwsza prywatna koncesje telewizyjna, a nie ITI. Reakcja grupy towarzyskiej ITI byla ostra: Prezydent Walesa zdymisjonowal po prostu przewodniczacego KRRiT, Marka Markiewicza. Markiewicz odnalazl sie jednak w biznesie, jako pracownik i dziennikarz Polsatu, ktoremu przyznal koncesje, jako urzednik. ITI nie zniechecilo sie, przeciwnie, podwoilo swoja inwestycje w Mira W. W 1995 roku spolka 3W Investments SA otrzymala od ITI az 1.600.000 dolarow US. Zapewne chodzilo o finansowanie rozmyslan Mira W. o tym jak zalatwic koncesje telewizyjna. Wszystko zakonczylo sie szczesliwie: w 1996 roku Miro W. zostal czlonkiem Rady Legislacyjnej przy Prezesie Rady Ministrow i jesienia tego samego roku ITI otrzymalo koncesje dla TVN. Porazajace informacje Czempinskiego o brudnych pieniadzach Polsatu i o mafijnych kontaktach Solorza poszly w kolektywna niepamiec. A polski rynek telewizyjny nabral rownowagi: obok Polsatu zalozonego za brudne pieniadze powstal TVN, zalozony za czyste pieniadze. Taki nasz polski Happy End.

Czempiński i ludzie ITI 3 października w Pałacu Opatów w Gdańsku odbyło się huczne przyjęcie urodzinowe Lecha Wałesy. Wśród 200 gości bawiła się tam też para starych dobrych znajomych: Generał Gromosław i Henryka Bochniarz. Do Pałacu Opatów w Gdańsku-Oliwie na imprezę urodzinową Lecha Wałęsy przyjechalo, obok politykow, killku reprezentantow smietanki biznesu III RP: Zbigniew Niemczycki, Aleksander Gudzowaty i Grzegorz Hajdarowicz. Uczestnikom przyjęcia umilala zabawę 17-osobowa żeńska orkiestra salonowa z kopalni węgla kamiennego "Staszic" w Katowicach. General Gromoslaw i Henryka Bochniarz mogli wiec w tak sympatycznej i swojskiej atmosferze powspominac stare dobre czasy. Agent PRL i dzialaczka PZPR rozpoczeli owocna wspolprace pod parasolem Jana Krzysztofa Bieleckiego. Na poczatku lat 90-tych, nikomu nieznana mala firma Proxy, zalozona przez Siergieja Gawrilowa i Mariana Zacharskiego i prowadzona przez Marka Dochnala, zaczela dostawac intratne rzadowe kontrakty consultingowe. Dzieki Generalowi. Henryka Bochniarz, wowczas wiceminister przemyslu, zlecila Agencji Rozwoju Przemyslu zawarcie slynnej umowy z Proxy na przygotownie planu restrukturyzacji polskiego przemyslu zbrojeniowego. Wylonienie firmy odbylo sie bez konkursu lub przetargu. O sprawie powiadomiono wtedy prokuraturę i UOP, czyli m.in. Generala Gromoslawa, lecz nie wszczęto żadnego postępowania. Z kolei kilka lat pozniej Henryka Bochniarz dostala intratny kontrakt doradczy przy kontrowersyjnej prywatyzacji TP SA. W nastepnych latach Henryka Bochniarz zostala dokooptowana do rady nadzorczej ITI, gdzie dzialala 12 lat, a General Gromoslaw zostal dokooptowany do rady nadzorczej BRE Banku, gdzie prezesowal wowczas Wojciech Kostrzewa, aktualny prezes ITI. Wspolpraca Kostrzewy i Generala Gromoslawa byla takze owocna. General Gromoslaw zostal zaangazowany do dzialan przy prywatyzacji STOENu przez spolke Business Management & Finance SA (aktualna nazwa BRE Corporate Finance). Mecenas Michal Tomczak, jeden w zatrzymanych przez ABW domniemanych wspolnikow Generala Gromoslawa, zostal dokooptowany w 2009 roku przez ITI na członka Rady Nadzorczej KP Legia Warszawa SSA. Prezesem Legii jest Piotr Kosmala, byla prawa reka s.p. Jana Wejcherta. Byc moze przy okazji aktualnych postepowan prokuratorskich zostanie w koncu wyjasniona rola Generala Gromoslawa w slynnej "Operacji Bingo”, czyli w lokowaniu funduszow wywiadu w spolke Warta SA. Udzialowcem Warty byl wtedy m.in. Jerzy Starak, czlowiek bliski ITI poprzez wspolprace z Bruno Valsangiacomo, kasjerem ITI z Zurichu. Podczas operacji "Zielone Bingo", UOP zatrudnial, jako konsultanta Grzegorza Zemka, bylego szefa FOZZ i wspopracownika WSI. Grzegorz Zemek jest jednym z bohaterow serialu "Goodbye ITI".

Turek Czempińskiego Orzeł komunistycznego wywiadu PRL, Gromosław Czempiński, został oskubany w kapitalizmie jak kura. Najpierw wykiwał go na milion dolarów Dr. Jan Kulczyk a następnie znikł mu także milion dolarów ze szwajcarskiego konta w banku UBS. Pech? Gromoslaw Czempinski nalezy do elity PRLu. W polowie lat 70-tych, Czempinski ruszyl do walki z imperialistycznym amerykanskim wrogiem, jako szpieg Ukladu Warszawskiego w USA. W tym samym czasie do USA ruszyl takze Marian Zacharski, a s.p. Jan Wejchert zostal wyslany na front europejski. Poniewaz swiat wielkich ludzi jest maly, wizjonerzy Czempinski, Zacharski i Wejchert spotkali sie po latach w tym samym szwajcarskim banku UBS. W miedzyczasie Zacharski, Czempinski i Wejchert robili wspolnie intratne biznesy w III RP. Pisalismy juz o tym wczesniej:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42283,czempinski-i-koncesja-tvn

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/41599,czempinski-i-ludzie-iti

Z czasem dobra passa opuscila generala. Najpierw zaczal kwekac ze Dr. Jan Kulczyk nie wyplacil mu obiecanego miliona dolarow. Potem zaczal kwekac ze z jego szwajcarskiego konta w banku UBS znikl mu milion dolarow. General Czempinski, jako sprawny biznesmen, pozakladal na poczatku zeszlej dekady pewna ilosc kont bankowych w Szwajcarii. Widac nie ufal za bardzo polskiemu systemowi bankowemu, pomimo zasiadana w radzie nadzorczej zacnego BRE Bank. Oczywiscie na zadne z tych kont nie wplywaly lapowki. Wplywaly tylko ciezko zarobione, w pocie czola, pieniadze, bo jak wiemy, Polak potrafi. Bank UBS nie jest byle, jakim bankiem. Jako najwiekszy szwajcarski bank, UBS ma odpowiednie procedury biznesowe i kontrolne? Do tego, UBS jest przeswietlany od lat przez amerykanski wymiar sprawiedliwosci, wiec bank nie moze sobie pozwolic na wpadki. Jezeli klient banku UBS stwierdzi ze zniknely mu z konta pieniadze, bank sprawdzi blyskawicznie zarzuty. Czempinski kweka publicznie ze zniknal mu z konta milion dolarow i po Warszawie krazy egzotyczna opowiesc o "nieautoryzowanych tranzakcjach" bankiera UBS pochodzenia tureckiego (?!), ale Czempinski i jego partner biznesowy nie zwrocili sie do banku z zadaniem zwrotu pieniedzy. Bzdury. Istnieja logoczne wyjasnienia tej lamoglowki:

1. Czempinski dal mandat bankowi UBS na zarzadzanie pieniedzmi i czesc z nich zostala zainwestowana w spekulacyjne inwestycje, ktore przyniosly straty. Czempinski obudzil sie, kiedy zobaczyl wyciag z konta, ale wtedy bylo juz za pozno.

2. Czempinski dal upowaznienia do konta innym gentlemenom, ktorzy z roznych powodow mogli siegnac po kase.

Skoro prokuratura zbadala doglebnie konta generala w banku UBS, powinna bardzo latwo dojsc do prawdy.

Stanislas Balcerac

"IPN stał się ważniejszy od Chrystusa" To cytat z listu prof. Andrzeja Romanowskiego do redakcji "Tygodnika Powszechnego", w którym informował o zakończeniu współpracy z tym pismem. W wydanej właśnie książce, będącej zbiorem publikacji z lat ostatnich, Romanowski dokonuje swojego rozrachunku ze swoim własnym środowiskiem ideowym, czyli z "Tygodnikiem Powszechnym" i Unią Wolności, a szerzej z establishmentem III RP. Jest to rozrachunek gorzki. Ta książka jest głosem protestu, manifestem przeciwko temu, co się w Polsce dzieje. Autor tej książki wywodzi się ze środowiska, które było odległe od tradycji narodowej, a nawet jej wrogie. Co prawda Andrzej Romanowski miał przez krótki czas związek z Ruchem Młodej Polski (RMP), ale jego macierzyste środowisko to „Tygodnik Powszechny”, a po 1990 roku także ROAD, UD i UW. Dzisiaj jest redaktorem naczelnym Polskiego Słownika Biograficznego (pierwszym redaktorem był prof. Władysław Konopczyński). Polityką już się nie zajmuje, odszedł od niej świadomie, tak samo jak pożegnał się z „Tygodnikiem Powszechnym”. Jest – jakby można powiedzieć – na marginesie głównego nurtu, ale nie jest to do końca ścisłe. Romanowski, bowiem nie milczy, pisze artykuły, pamflety i ostre repliki. Jest niczym wyrzut sumienia dla środowiska i nurtu, z którym kiedyś utożsamiał się bez reszty. Zbliżył się do takich wybitnych naukowców i publicystów, jak prof. Andrzej Walicki, prof. Bronisław Łagowski, czy Marcin Król. To jest w tej chwili swego rodzaju szkoła krakowska bis, nawiązująca do tamtej z XIX wieku, do Szujskiego, Bobrzyńskiego, Kalinki, ale i do Dmowskiego. Ci wybitni myśliciele są jawnie lekceważeni przez media, establishment polityczny i przez własne środowisko. Dlaczego? Bo piszą rzeczy niepopularne, bo mówią, że w naszym życiu politycznym i intelektualnym zalęgło się wariactwo, cynizm, brak poszanowania dla historii i zwyczajne prostactwo. Bo piszą, że IPN wcale nie jest instytucją pielęgnującą pamięć narodową, tylko czymś w rodzaju policji pamięci, zajmującą się „fałszowaniem historii” (Łagowski), Instytutem Polowania Narodowego (Romanowski). Czytałem tę książkę z wypiekami na twarzy, bo – paradoksalnie – zgadzam się z autorem w 80 procentach. Ktoś powie – jak to jest możliwe? Ano jest, bo także my, na łamach "Myśli Polskiej", staramy się od lat nie ulegać nowym modom, nowym wersjom polskiej historii, bo my także mamy na własnym podwórku ten sam problem – pojawianiem się całej masy radykałów, rewolucjonistów ostatniej godziny, stawiających na ławie oskarżonych dawnych działaczy narodowych, sprowadzających dzieje wielkiego obozu Narodowej Demokracji do powojennej partyzantki, kryjącej się pod terminem "żołnierze wyklęci". Tak oto z Romanowskim łączy nas sprzeciw wobec prostackiej, czarno-białej wizji najnowszych dziejów Polski, sprzeciw wobec prób zakrzyczenia głosu rozsądku. I to jest już bardzo wiele. Romanowski jest ostry w swoich sądach, bo jego rozczarowanie tym czego dokonała Solidarność po 1990 roku jest wielkie. Nie tylko zresztą Solidarność, ale także jego rodzime środowisko – „Tygodnik Powszechny”. Z pisma umiaru i rozsądku przekształciło się w organ lustracyjny, płynący z głównym nurtem „wariactwa”. Autor pisze:

Bakcyl autodestrukcji jest niewątpliwie wmontowany w nasze państwo. Można rzec nawet: to, co było siłą III RP – antykomunizm i katolicyzm – stało się z czasem jej słabością i przekleństwem. Bo przecież antykomunizm wyrodził się w programy dekomunizacji, dezubekizacji i lustracji (…) Dziś w enuncjacjach PiS słychać nie tylko dawne szlacheckie pieniactwo. Słychać kalki, czasem wręcz cytaty mowy PRL-owskiej, nawet te w rodzaju „odrąbywania rąk”. I słychać też ton nihilizmu, a wreszcie i ślepy kult władzy, najlepiej silnej. Jakby dopiero teraz, po stuleciach niewoli, uwidocznił się w nas naprawdę stygmat wschodu. PiS to radykalna odmiana tej ideologii destrukcji, ale PiS nie mógłby rozwinąć skrzydeł, gdyby nie „pomoc” innych sił, z pozoru bardziej umiarkowanych. I tu Romanowski wskazuje na kardynalne błędy własnego środowiska. IPN to nie był pomysł PiS-u, które w czasie tworzenia ustawy nie liczyło się jeszcze. IPN to dziecko AWS i UW. Autor nie zgadza się z tym, że w okresie prezesury Leona Kieresa było dobrze, dopiero potem stało się źle. Nie, „spirala wariactwa” zaczęła się kręcić już wtedy, bo sama ustawa jest złem samym w sobie, jest sprzeczna z Konstytucją i porządkiem prawnym. „Lustracja” o. Konrada Hejmo, która wstrząsnęła Romanowskim miała miejsce w czasie prezesowania Leona Kieresa, zachwyceni nią byli i „Tygodnik Powszechny”, i abp Józef Życiński. Winny jest także Kościół, który nigdy nie zdobył się na protest, aż doczekał się afery z abp. Stanisławem Wielgusem i innymi duchownymi. Winne są też media, które z lustracji uczyniły krwawe igrzyska, w których ofiara nie ma żadnych szans. Drugą katastrofą, obok lustracji, jest kreowanie tzw. polityki historycznej, będącej niczym innym tylko prymitywną propagandą w najgorszym stylu. W istocie IPN zajmuje się nie utrwalaniem pamięci narodowej, ale amputowaniem całych wielkich fragmentów naszych dziejów. „Milczy się tu na ogół o tradycji socjalistycznej, zaś tradycję nacjonalistyczną poddaje się takiemu zamuleniu, że gubią się w niej wszystkie sensy. Cóż, więc stąd, że myśl Narodowej Demokracji (podobnie jak na przykład myśl konserwatywna) zasługuje na rewaloryzację? Cóż stąd, że tego właśnie dokonywano w III RP? Dziś o rewaloryzacji nie ma jednak mowy – w naszym życiu dominują wyświechtane formułki, odarte ze znaczeń. Dominują też wspomniane niekonkretność i mglistość, umożliwiające rozmaitą interpretację” – pisze autor. Zwracam uwagę czytelników na fragment o Narodowej Demokracji. Zgadzam się z nim całkowicie – dzieje ND ulegają „zamuleniu”, o czym już pisałem. Istota myśli narodowej, jej dziedzictwo jest poddawane drastycznej obróbce, po której zostaje już tylko Brygada Świętokrzyska NSZ i inne oddziały leśne. Wszystko podporządkowane jest idei totalnego antykomunizmu (w istocie zaś antypeerelizmu). Romanowski upomina się kilka razy o pamięć o Dmowskim, jako polityku wielkiej miary, realiście i myślicielu politycznym. Przypomina, że to właśnie myśl Dmowskiego była inspiracją dla najbardziej przez niego cenionego polityka związanego z „Tygodnikiem Powszechnym” i ZNAKIEM – Stanisława Stommy. Dlatego oburza się (słusznie), że obecnie przeciwstawia się zasługi „leśnych” takim ludziom jak Stomma, pisząc o nim, że był „pożytecznym idiotą”. Tymczasem:

Znacznie więcej od „leśnych” uczynili dla sprawy niepodległości ci, którzy zachowali niepodległego ducha: przekazywali niesfałszowaną historię, tak w domu, jak w PRL-owskiej szkole, wygłaszali odważne kazania w kościele, pisali uczciwe artykuły w (nielicznych wprawdzie) czasopismach. Pamiętam z dzieciństwa i młodości wielu takich ludzi – to oni kształtowali moje pokolenie, to oni zostawili w Polsce posiew ideowy, który z czasem rozwinął się w Solidarność. Bo czy naprawdę trzeba przypominać, że Solidarność świadomie z walki zbrojnej rezygnowała? Wszak narodziła się ona z inicjatyw legalnych i półlegalnych, z Klubów Inteligencji Katolickiej i z rewizjonistów PZPR… jednak na pewno nie z „podziemia niepodległościowego”, nie z walki zbrojnej! Ale ta PRL-owska „praca organiczna” już IPN-u nie interesuje”. W tym dziele budowania niepodległości (ducha) zasługi mają nie tylko środowiska wymienione przez autora. W tym fragmencie nie godzę się na takie ograniczanie „zasłużonych”. Autor jest pod wyraźnym wpływem czarnej legendy Bolesława Piaseckiego i PAX-u, nie jest skłonny do bardziej wyważonych ocen. A przecież to także PAX ma ogromne zasługi w tym dziele, o którym pisze. Oba środowiska w okresie po 1945 roku ze sobą rywalizowały, ale tak naprawdę „jechały na tym samym wózku”, co obecnie widać bardziej niż kiedykolwiek. „Tygodnik Powszechny” budował swój image niejako kosztem PAX-u, mówił: „my jesteśmy dobrzy, oni są źli”. Radykałowie, tacy jak Roman Graczyk, autor „demaskatorskiej” książki „SB wobec „Tygodnika Powszechnego”, zepchnęli jednak środowisko Stommy i Kisielewskiego w te same rejony, w których od lat znajduje się PAX i Piasecki. Mam nadzieję na dyskurs w tej sprawie z samym prof. Romanowskim, którego miałem przyjemność i zaszczyt poznać osobiście nie tak dawno. Wracajmy jednak do IPN-u. W opinii autora jedynym, co można zrobić, to rozwiązać tę instytucję, zastąpić ją Instytutem Badania Najnowszej Historii Polski, a dokumenty przekazać do Archiwum Akt Nowych. I dalej: Natomiast Biuro Edukacji Publicznej, z którego zawsze płynęła mniejsza (za Kieresa) lub większa (za Kurtyki) manipulacja historią, należy bez wątpienia rozwiązać. Wreszcie wniosek końcowy: Pewne jest jedno: IPN musi zniknąć. Instytucja ta będzie nas teraz łudziła kolejnymi książkami i udowadniała, jak bardzo jest potrzebna. Nie, nie jest. Jest nie do utrzymania w państwie demokratycznym. Jest nie do pogodzenia z porządkiem chrześcijańskim. Badanie histrioni najnowszej trzeba zacząć w Polsce od nowa. Mocno powiedziane. W tym miejscu nasuwa mi się jedna uwaga. Problem nie tkwi jedynie w fatalnej ustawie i samej instytucji. Te błędy nie narodziły się z niczego – są one wynikiem dominacji w elitach solidarnościowej pewnego typu mentalności, owego "bakcyla autodestrukcji", jak określił to autor. I to jest główny dzisiaj problem. IPN można nawet zreformować, „poprawić”, pchnąć go na prawidłowe tory. Ale jak walczyć z chorą mentalnością? Z nowym (starym) patriotyzmem naznaczonym irracjonalnością i mistycyzmem. Autor tak go określa:

Na ogół w miejsce różnorodnej tradycji – historycznej, kulturowej, politycznej – weszła już ostatecznie mistyka krwi, męczeństwa i ofiary, symbolika wiecznego powrotu do polskiej Golgoty: Katynia. Ten nasz obecny patriotyzm, ostatecznie już skodyfikowany, krwią opieczętowany, w podziemiach wawelskich złożony – został zaakceptowany choćby w tym tylko sensie, że w tradycji polskiej nie mieści się przesuwanie trumien. Można, więc rzec: na takie przeżywanie patriotyzmu zostaliśmy skazani. Ale nie wolno milczeć, gdy widzi się, jak bardzo jest to groźne. I nie tylko, dlatego, że jest irracjonalne. Książkę prof. Andrzeja Romanowskiego uznać należy za jeden z ważniejszych głosów na temat naszej współczesności, jaka ukazała się w latach ostatnich. Nie ma znaczenia to, że w kilku punktach budzi ona chęć polemiki. To nie ma jednak zasadniczego znaczenia, bo są to w chwili obecnej kwestie jednak drugorzędne. Ważniejsze i bardziej niepokojące jest coś innego – tak ważny głos nie został w ogóle zauważony przez media, przez tzw. ośrodki opiniotwórcze. Jedyna, do tej pory, duża recenzja ukazała się w "Przeglądzie", a jej autorem był prof. Andrzej Walicki. To świadczy o jednym – świat polityczny i medialny III RP nie jest przygotowany na poważną dyskusję o nas samych.

Andrzej Romanowski, Wielkość i upadek >Tygodnika Powszechnego< oraz inne szkice, Universitas, Kraków 2011, ss.

Jan Engelgard

Londyńska Matka Radka Charles Crawford, agent brytyjskiego wywiadu MI6 i autor słynnego berlińskiego przemówienia Sikorskiego, ma bardzo wysoką opinię o sobie. Pan Crawford ocenił swoje własne przemówienie, jako (cytat): "matkę wszystkich federacyjnych przemówień Unii". Brytyjski wywiad MI6 ma dluga historie sukcesow w Polsce. Juz w koncu lat 50-tych brytyjski wywiad posiadal trzech agentow ulokowanych na szczytach UB, w tym agenta o pseudonimie "Nonny". Nic dziwnego ze trudno jest wytracic pana Charlesa Crawforda z dobrego samopoczucia. Nawet otwarty list posla Krzysztofa Szczerskiego z pytaniami na temat powiazan Crawforda i Sikorskiego wywolal tylko ironiczne zarty pana Crawforda. Posel Szczerski pytal o wysokosc wynagrodzenia ktore MSZ wyplacilo panu Crawfordowi za napisanie przemowienia Sikorskiego. MZS odpowiedzialo wymijajaco, podajac tylka srednia kwote wynagrodzenia za uslugi zewnetrzne, co jest brednia w tym przypadku. MSZ nic nie musial placic panu Crawfordowi, wykonuje swoja prace w ramach obowiazkow w MI6. Wiec zadna faktura MSZ nie istnieje. Pan Crawford, byly ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce i na Balkanach, jest od kilku miesiecy czlonkiem ekskluzywnej Locarno Grup, liczacej tylko 11 osob, ktora ma dostep do informacji tajnych (security check) i ktora doradza ministrowi spraw zagranicznych, Williamowi Hague. Co na to polski kontrwywiad? Ano nic, prawdopodobnie dlubia sobie spokojnie w nosie. Chyba z maja inne wytyczne. MI6 zostal doslownie wypatroszony przez sowiecki wywiad w powojennych latach. Rosjanie mieli wysoko umieszczonych agentow na szczytach wladzy MI6, np. szefa kontrwywiadu R5. Kiedy sprawa wyszla na jaw, kilku wysokiej rangi brytyjskich agentow Moskwy ucieklo do Rosji. Co sie dzieje aktualnie w MI6, trudno powiedziec? Ale jak to mawiaja w Moskwie: "ten sie smieje, kto sie smieje ostatni". O Sikorskim i MI6 pisalismy juz wielokrotnie:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42466,brytyjczycy-dyktuja-sikorskiemu

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42547,msz-wedlug-mi6

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42616,mr-c-trzesie-sikorskim

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42828,rzad-na-obcej-smyczy

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42942,planisci-sikorskiego-z-mi6

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/43238,minister-marionetka-mi6

Stanislas Balcerac

HIPOTEZA CZY DEZINFORMACJA. RZECZ O GRANICACH Wielokrotnie przypominałem na tym blogu słowa doskonałego znawcy Rosji, Włodzimierza Bączkowskiego, który w szkicu „Uwagi o istocie siły rosyjskiej” z roku 1938 napisał: „Głównym rodzajem broni rosyjskiej, decydującym o dotychczasowej trwałości Rosji, jej sile i ewentualnych przyszłych zwycięstwach, nie jest normalny w warunkach europejskich czynnik siły militarnej, lecz głęboka akcja polityczna, nacechowana treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową.” To myśl warta refleksji, skoro po 70 latach nic nie straciła ze swojej aktualności i nadal zawiera głęboką prawdę o rosyjskim reżimie. Największą siłą sowieckiej doktryny oraz gwarancją powodzenia operacji tajnych służb, była zawsze doskonale prowadzona i funkcjonalna dezinformacja. Gdy na początku maja 2010 roku, w nieco prowokacyjny sposób pytałem na blogu: czy Putin jest idiotą? – napisałem wówczas, że jeśli mamy przyjąć, iż 10 kwietnia doszło do tajnej operacji służb rosyjskich, trzeba też uznać, że mielibyśmy do czynienia z największą i najpoważniejsza tego typu operacją w historii służb specjalnych. Jej zakres nie da się porównać z żadną znaną ingerencją tajnych służb. Katastrofa w Gibraltarze, zabójstwo Kennedy'ego, zamach na Jana Pawła II czy „zamachy terrorystyczne” w Rosji, nie mogą być porównywalne z operacją, w której ginie urzędujący prezydent, grupa najwyższych rangą dowódców wojskowych oraz elita oficjeli, a ich śmierć znacząco zmienia obraz Europy i wpływa na szereg procesów politycznych. Jest oczywiste, że działaniom tajnych służb musiałyby wówczas towarzyszyć nadzwyczajne środki zabezpieczające, adekwatne do wagi operacji, jaką przeprowadzono. Środki nie tylko techniczne, ale przede wszystkim maskujące zbrodnicze działania - podejmowane przed, w trakcie i długo po przeprowadzeniu zamachu. W działaniach strony rosyjskiej takie środki widoczne są przed 10 kwietnia (np. gra ambasadora Grinina wokół listu prezydenta Kaczyńskiego czy udaremnienie kontroli lotniska) oraz już w chwilę po katastrofie, gdy do mediów zaczęły napływać fałszywe, spreparowane wiadomości. Dziś już wiemy, że ogólna skala dezinformacji jest porównywalna tylko do sowieckich matactw w sprawie Katynia i ta okoliczność zdaje się stanowić najmocniejszą przesłankę, by w tragedii smoleńskiej dostrzec znak rosyjskiego sprawstwa. To w tym obszarze mamy do czynienia z wręcz klasyczną „głęboką akcją polityczną, nacechowaną treścią dywersyjną, rozkładową i propagandową.” Zatrzymanie w rękach Rosjan wszystkich dowodów rzeczowych i oparcie całej narracji na materiałach udostępnionych przez FR, umożliwiało nie tylko zachowanie pełnej kontroli nad śledztwem, ale przede wszystkim panowanie nad obszarem dezinformacji. Dlatego wszelkie analizy, spekulacje i hipotezy oparte w całości na źródłach rosyjskich można zaliczyć na poczet udanych kampanii dezinformacji. Każda kolejna i powielanie już istniejących, stanowiły rodzaj dezinformacyjnego „perpetuum mobile” – napędzając proces, u którego kresu zawsze był ślepy zaułek. Dlatego Rosjanie nie musieli obawiać się żadnej, najbardziej fantastycznej hipotezy - byle tylko nie przybliżała do prawdy.

W tekście z maja 2010 roku napisałem, że jeśli ktoś sądzi, iż płk Putin i podległe mu służby dokonały zamachu lub w jakikolwiek inny sposób ingerowały w katastrofę z 10 kwietnia i pozostawiły przy tym widoczne ślady, które bystry umysł amatora - analityka przekuje na niepodważalne dowody - trzeba mu powiedzieć, że uważając Putina za idiotę, wykonuje dla niego doskonałą i pożądaną robotę. Dzieje się tak nie, dlatego, jakoby rosyjskie służby miały być wszechmocne i nieomylne, ale z tej przyczyny, że nie rozumiejąc lub lekceważąc siłę dezinformacji – czynimy z niej broń najgroźniejszą, a nawet samobójczą, jak wówczas, gdy ofiara używa jej przeciwko sobie. Myślę, że ci, którzy wciąż dywagują o dezinformacji niespecjalnie zdają sobie sprawę, że nie polega ona na przekazie fałszywych wiadomości i zmyleniu nimi przeciwnika, ale na posłużeniu się nim samym do sprokurowania fałszu. Znajomość ludzkiej natury, a szczególnie jej słabości, stanowi o sile tej metody. Stosowana przez Rosję dezinformacja ma na celu zmuszenie przeciwnika, by to on sam stworzył fałszywą tezę – nawet w oparciu o prawdziwą informację, a uwierzywszy w nią dostosował wszystkie pozostałe przesłanki do własnych wyobrażeń. W tej metodzie nie trzeba okłamywać przeciwnika, ponieważ on sam wprowadza się w błąd i z każdym następnym krokiem pogrąża w niewiedzy. W rezultacie, nie tylko nie jest w stanie pokonać wroga, ale dostrzega go w zupełnie, kim innym lub lokalizuje w całkowicie błędnym miejscu. Jej skuteczność jest szczególnie widoczna w przypadku hipotez przyjętych a priori lub takich, które w obawie przed pułapką dezinformacji, traktują tragedię smoleńską, jako akt „totalnej mistyfikacji”, podważając nie tylko jej okoliczności, ale również negując miejsce i czas zdarzenia. Hipotezy takie bazują na skądinąd słusznym założeniu, że służby rosyjskie kłamią zawsze i wszędzie, a skoro tak się dzieje, należy bezwzględnie odrzucać i podważać wszystko, co podaje nam aparat dezinformacji. O jednej z tych hipotez, według której „10 kwietnia w Smoleńsku doszło do totalnej mistyfikacji (na niewyobrażalną skalę), tzn., że wszystkie zdjęcia z miejsca katastrofy nie pokazują polskiego tupolewa, lecz rosyjską wydmuszkę, a prawdziwa katastrofa/zestrzelenie itd. samolotu z delegacją prezydencką zaszły gdzie indziej” - tak pisał 12 maja 2010 roku pewien znany bloger: „Gdyby spadł jakiś drugi tupolew, to cała akcja związana z katastrofą musiałaby być przeprowadzona na dwóch poziomach: zabezpieczenie pierwszej katastrofy (tajnej) i osłona drugiej (tej na pokaz). Pomijam już ilość ludzi, którzy musieliby być wtajemniczeni w taki plan i jego realizację (włącznie z eliminowaniem lub neutralizowaniem przypadkowych świadków), a którzy musieliby trzymać język za zębami (w Rosji oczywiście jest to do wyobrażenia, jeśli wczytamy się w książki znawców rosyjskiej rzeczywistości), ale taka operacja musiałaby być też zabezpieczona od strony „zewnętrznego wyglądu”. Musiano by zabezpieczyć przebieg takiej operacji nie tylko przed przypadkowymi świadkami, ale i przed przechwyceniem przez amerykańskie satelity szpiegowskie (wszak w pewnym momencie lotu pojawiałby się drugi tupolew – skądś startujący i lecący do Smoleńska, a polski tupolew musiałby być zepchnięty gdzieś indziej lub zestrzelony).” To niezwykle trafne uwagi – bo nawet osoba średnio zorientowana w tajnych operacjach rozumie, że łatwiej jest kogoś „zlikwidować”, niż upozorować jego likwidację. Łatwiej też zatrzeć ślady zbrodni, niż je preparować. Podobnie, jak łatwiej powierzyć tajemnicę kilku osobom, niż angażować do niej tłumy i narażać się ryzyko wpadki. Jeśli zatem ktoś przyjmuje, że doszło do „totalnej mistyfikacji”, musiałby w pierwszej kolejności odpowiedzieć na pytanie:

Dlaczego służby zamachowca wybrały trudniejszy i bardziej skomplikowany sposób działania, jeśli ten sam cel mogły osiągnąć stosunkowo prostą i bezpośrednią metodą? Dopiero logiczna i wsparta o dowody odpowiedź na to pytanie, uprawniałaby do dalszych, choć wcale nie łatwiejszych poszukiwań. Wskazuję na tę hipotezę, ponieważ na jej przykładzie można prześledzić skuteczność rosyjskiej dezinformacji i dostrzec sposób jej funkcjonowania. Odkąd, bowiem pojawiła się teza o „maskirowce”, a jej zwolennicy przyjęli ją w formie dogmatu - wszystkie okoliczności zdarzenia z 10 kwietnia, rozliczne rozbieżności w zeznaniach świadków czy niezgodności w materiałach faktograficznych, nabrały cech poszlak świadczących o „wielkiej mistyfikacji”. Niczym wzorzec z Sevre, hipoteza ta przykładana do każdej przesłanki, wskazywała na jej prawdziwość lub fałsz i bez względu na osobę obnażała prawdziwe intencje. Każdy zaś, kto jej przeczył lub wskazywał na inny przebieg zdarzeń, musiał być postrzegany, jako nosiciel rosyjskiej dezinformacji i wróg prawdy. Ten zadziwiający radykalizm zdawał się wynikać z zasady, której trudno odmówić słuszności: wróg posługuje się po mistrzowsku dezinformacją, ja, zatem będę od niego mądrzejszy i zaprzeczę nawet temu, co wydaje się bezsporne lub zgodne z rozumem. Im więcej zaś pojawia się dowodów podważających moją hipotezę, tym mocniej dowodzą one sprawności dezinformacji. Czy taka konstrukcja wymagała szczególnych działań agentury? Oczywiście nie i zapewne nie mają racji przeciwnicy hipotezy, oskarżając innych o agenturalne inklinacje. Zbudowano ją, bowiem na obserwacji zachowań użytkowników blogosfery i doskonałej znajomości ludzkiej natury. Musiała zakiełkować w środowisku ludzi inteligentnych i przekonanych o wartości swoich walorów poznawczych. Musiała wesprzeć się na autorytecie człowieka rozpoznawalnego, o dużych ambicjach i silnej osobowości. Musiała – wreszcie – znaleźć mocną reprezentację wśród osób zagubionych wobec tajemnicy Smoleńska i wzbudzić w nich przekonanie, że stali się posiadaczami „jedynej prawdy”. Ten elitarny lub wręcz sekciarski charakter hipotezy, miał z niej uczynić wiedzę niedostępną dla nosicieli rosyjskiej dezinformacji i odróżniać wyznawców „maskirowki” od pospolitych internautów, ekspertów czy naukowców. Jeśli wymagała ewentualnej inspiracji, to tylko w tych obszarach, gdzie odwoływano się do czyichś ambicji, pychy lub poczucia wyższości. Było to szczególnie łatwe od czasu, gdy stworzono wizerunek wroga – dostrzegając go dokładnie tam, gdzie życzyliby sobie tego ukryci inspiratorzy. Po stworzeniu fałszywego wroga, działania inspiratorów ograniczają się do mnożenia zarzutów oraz dzielenia i konfliktowania ludzi wspólnie poszukujących prawdy. Ten właśnie charakterystyczny rys pozwala zauważyć, że istnieje ścisła relacja między obecnymi działaniami, a metodą zastosowaną przed kilku laty dla dyskredytowania Raportu z Weryfikacji WSI. To bezbłędny azymut. Zwracałem na niego uwagę w tekście „METODA PROPAGANDOWEJ PREWENCJI” i trudno przypuszczać, by zwolennicy „totalnej mistyfikacji” nie dostrzegli tych związków. Epitety, ataki personalne i rozliczne, najbardziej plugawe insynuacje, mają sprawić, że dokument dotyczący tragedii smoleńskiej, opracowany pod kierunkiem Antoniego Macierewicza stanie się niewiarygodny, a jego treść zostanie odrzucona przez Polaków. Ta polityczna intencja staje się coraz wyraźniejsza i nic mocniej nie ujawnia kompromitującej wspólnoty celów. Niezależnie, kto stoi za tą hipotezą, czyje ambicje ona karmi lub czyje urazy ma leczyć – to wspólne piętno ujawnia dziś rzecz jeszcze straszniejszą. Ci, bowiem, którzy formułują rozmaite oskarżenia pod adresem ludzi pracujących z zespołem parlamentarny, podważają czyjąś uczciwość lub drogę życiową - przyjmują postawę tropicieli bardziej gorliwych, niż byli nimi ludzie komunistycznej bezpieki i ich spadkobiercy w służbach III RP. Nawet tym „specjalistom” od śmierci cywilnej nie udało się znaleźć żadnych komprmateriałów, na podstawie, których mogliby skompromitować Antoniego Macierewicza lub współpracujących z nim ludzi. Nie wynika to bynajmniej z nieudolności owych „specjalistów”, lecz jest dowodem, że takie materiały nie istnieją. Gdyby było inaczej – dawno zostałyby ujawnione. Rozgrywanie tej karty, nie ma, zatem nic wspólnego z poszukiwaniem prawdy, tym bardziej - z intencją wyjaśnienia okoliczności tragedii smoleńskiej. Nie można nikomu zabronić forsowania dowolnej hipotezy, bo każda z sensownych analiz przybliża nas do wspólnego celu. Dotarcie do niego jest wręcz obowiązkiem każdego z nas – według sił i zdolność. Można też nie lubić Antoniego Macierewicza, uważać, że zbłądził lub wykonuje dziś niepotrzebną robotę. Tam jednak, gdzie pojawia się ów charakterystyczny rys i objawia znany od lat sposób argumentacji oraz skrywana za nim metoda ataku - nie ma miejsca dla ludzi uczciwych, zaś każdy, kto uprawia ten proceder musi mieć świadomość, czyim głosem naprawdę przemawia. Aleksander Ścios

ACTA - najpierw czytać - później pisać Zdumiewające są teksty (np pan Wróbel w salonie24) o porozumieniu ACTA, które nadal operują dychotomią: własność – piractwo, które to przeciwieństwo w warunkach społeczeństwa informacyjnego, gospodarki napędzanej wiedzą i Internetu fałszuje rzeczywistość i umacnia wpływy koncernów medialno-muzycznych wśród obywateli naszego kraju, dla których słowo „własność” jest świętością. Zdumiewające, ponieważ dowodzą, że piszący w ten sposób publicyści sytuują się na tym samym poziomie wiedzy o tym temacie, co politycy czy dziennikarze TVN24. Pierwsze banalne pytanie brzmi: czym różni się własność (np domu czy tony jabłek) od własności intelektualnej czyli praw autorskich do np. książki czy utworu muzycznego? Drugie pytanie – a są to zagadnienia podstawowe, ABC tematu – brzmi: czym różni się produkcja rzeczy materialnych od produkcji informacji? Innymi słowy nie warto pisać o temacie, jeżeli się o nim nic nie wie. Z punktu widzenia ekonomicznego informacja (produkt informacyjny) jest niekonkurencyjna. Dobro uważa się za niekonkurencyjne wtedy, kiedy jego konsumpcja przez jedną osobę nie zmniejsza jego dostępności dla innych osób. Ta cecha produktu informacyjnego doprowadziła ekonomistę Kenneth Arrowa do sformułowania w latach 60 –tych XX wieku stwierdzenia paradoksu, który został sformułowany w następujący sposób: „dokładnie w takim zakresie, w jakim (własność – intelektualna) jest skuteczna, informacja nie jest w pełni wykorzystana”. Nie konkurencyjność produkcji informacji to nie jedyna dziwna właściwość produkcji informacji rozumianej, jako zjawisko ekonomiczne. Druga istotna osobliwość polega na tym, że informacja stanowi zarówno czynnik, jak i wynik własnego procesu produkcji. Aby napisać ten artykuł, muszę mieć dostęp do innych artykułów omawiających ten temat, pisanych wcześniej. Aby napisać powieść czy scenariusz muszę wykorzystać i na nowo przetworzyć istniejące formy kulturowe takie jak wątki fabularne czy zwroty akcji. Balzac zaciekły obrońca praw własności intelektualnej, korzystał - sam o tym pisał – wątki fabularne, postacie i sytuacja z powieści amerykańskich Coopera. Ekonomiści określają tę sytuację jako efekt „stania na ramionach olbrzymów”, co stanowi przywołanie sentencji przypisywanej Newtonowi: „Jeśli widzę dalej niż inni, to dlatego, że stoję na ramionach olbrzymów”. Moja propozycja do pana Wróbla i innych znawców problematyki własności intelektualnej brzmi: zanim napiszecie jakiś artykuł na temat ACTA (np. polemikę z moimi uwagami) przeczytajcie te książki, które wyznaczają horyzont intelektualny debaty w USA:

L. Lessig - „Wolna kultura”

Yochai Benkler – „Bogactwo sieci”

Lew Manovich – „Język nowych mediów”

D. Tapscott, A.D.Williams – „Wikinomia”

Dodam, że są one przetłumaczone na język polski. Po ich przeczytaniu będziecie mogli powiedzieć za Newtonem: „Zabieram głos w debacie o ACTA, bo stoję na ramionach, tych, którzy ten problem analizują od dziesiątek lat (a nie dni jak Polacy)”. Dodam drugą informację – wszyscy wymienieni przez mnie autorzy są obrońcami liberalnego porządku i obrońcami praw własności, ale widzą różnicę w produkcji informacji w społeczeństwie medialnym XX wieku i społeczeństwie informacyjnym końca XX wieku i początku wieku XXI wieku. Nie można, bowiem pisać o ACTA nie wiedząc nic lub prawie nic o produkcji partnerskiej zwanej wikinomią, o rewolucji „wolnego oprogramowania” dokonanej przez hakerów, czyli piratów, którzy za darmo stworzyli wszystkie narzędzia obsługujące Internet, o tym, że Internet zmienił konsumentów w tzw. „prosumentów”, czyli aktywnych współuczestników, o tym, że w tych warunkach przedsiębiorstwa zrozumiały, że to nie tylko konkurencja, lecz także umiejętność współpracy z innymi firmami oraz użytkownikami internetu jest kamieniem węgielnym liberalizmu ery informatyzacji. Dla firm i ich akcjonariuszy jest oczywiste, że w dobie internetu warunkiem przetrwania i rozwoju jest nie trzymanie w tajemnicy zasobów wiedzy (patenty, tajemnica handlowa) przedsiębiorstwa tylko ich (przynajmniej częściowe) upowszechnienie w celu jak najszybszego nawiązania współpracy z użytkownikami „światowej pajęczyny”, którzy interesują się daną dziedziną produkcji. Liberalni przedsiębiorcy wykorzystali stworzone w internecie specyficzne formy produkcji informatycznych towarów, która oparta jest na współpracy i jawności a nie na konkurencji i tajemnicy handlowej. Liberalizm samo ogranicza się re-definiując radykalnie pojecie „konkurencji” i „tajemnicy handlowej”. Nie można pisać o ACTA, zapominając (albo nie wiedząc, że w 1998 roku w USA uchwalono ustawę Sony Bono Copyright Term Extension Act, która, w której wydłużyła okres obowiązywania praw do utworów o 20 lat (z 50 do70!) po śmierci autora. Do uchwalenia tej ustawy przyczyniła się głównie firma Disney, której najwcześniejsze produkcje – filmy z Myszką Miki – w roku 1998 przechodziły do domeny publicznej, czyli np mogłyby być wykorzystywane przez reżyserów i internautów. Dzięki tej ustawie Disney uzyskał kolejne 20 lat monopolu na dystrybucje tych produktów a ochroną prawną objęto wszystkie treści związane z Miki Mouse uniemożliwiając twórcom inspirowanie się tym symbolem. Nie można pisać o ACTA nie wiedząc (albo zapominając), że w 2013 roku wygasają prawa do nagrań pierwszych albumów takich artystów jak The Beatles Presley czy Clif Richard. Od tego czasu – jeśli ACTA lub neo-ACTA nie zostaną uchwalone – każdy będzie mógł nagrać na nowo ich piosenki bez konieczności pytania ich o zgodę. Dla przemysłu muzycznego oznacza to olbrzymie straty. Lobbowali intensywnie w sprawie przedłużenia okresu obowiązywania praw autorskich do nagrań muzycznych z obecnych 50 lat do 95 lat. Wstydu – rzeczywiście - ci ludzie nie mają. ACTA dla przemysłu muzycznego to interes – palce lizać i wszyscy wiedzą, że za ich podpisaniem stały potężne korporacje medialne i muzyczne usytuowane głównie w USA. ACTA to porozumienie w interesie wydawców czy producentów piosenek. Twórcy nic nie tracą, bowiem oni i ich spadkobiercy zachowują swoje prawa przez 70 lat od śmierci autora. Tak wygląda elementarz wiedzy o ACTA i prawie własności intelektualnej, podnieśmy nasze polemiki na poziom ciut wyższy, ponieważ afera wokół ACTA to główna batalia współczesności i wymaga ona od nas wysiłku czytania rozumienia i odwagi. Tych cech polscy politycy nie posiadają.

Piotr Piętak

Pawlak u płota Spadło na niego srogich ciosów brzemię… współczuł poeta. W tym przypadku chodzić może o pana wicepremiera Pawlaka, który szczerze palnął raz prawdę przyznając się do budowania własnego czwartego filara, bo nie bardzo wierzy w „chimeryczne” obietnice rządu Tuska. Ma rację. Za karę ma się stawić na dywaniku u pana premiera, który ma go cyt. poprosić o wyjaśnienie skąd u niego ten nagły brak zaufania do ZUS, bo wcześniej nigdy nie sygnalizował tego problemu. Już sobie wyobrażamy przyjacielski charakter tej rozmowy w kręgu samych swoich: Pawlak, podejdź ty do płota, co ty tam do jasnego gwinta naopowiadał….;-) Nie jest też zupełnie jasne jak wicepremier Pawlak miałby premierowi Tuskowi problem wcześniej „sygnalizować”. Czy na posiedzeniach rządu miał głośno odliczać miesiące dzielące od krachu systemu tak jak metry do ziemi ktoś odliczał w prezydenckim Tupolewie? Jak tu się dziwić prawidłowo kalkulującemu wicepremierowi Pawlakowi, że troszczy się o własny zapasowy spadochron? Z tego, co wiadomo nie ma przecież, jak inni w rządzie Tuska, zapasowego paszportu… Nagła potrzeba wyjaśnień u pana premiera wiąże się prawdopodobnie z objawami szerszego dysonansu poznawczego. Jak już nawet trzeba było panu premierowi wyjaśniać, dlaczego umowy ACTA nie powinien był w żadnym wypadku podpisywać, co uprzednio już był zrobił to, co tu dopiero mówić o systemie emerytalnym? Przecież sam go w zeszłym roku rozmontował przekierowując składki emerytalne idące do OFEs z powrotem do państwa, czym wykończył ostatecznie polską reformę emerytalną. Zdaniem pana premiera nie ma żadnego powodu ani sensu, by podważać zaufanie do ZUSu, do stabilności wypłacania emerytur i mówię o tym w pełni odpowiedzialnie. Ale czy rzeczywiście nie ma żadnego sensu? I jak często pan premier mówi odpowiedzialnie? Przecież w pełni odpowiedzialnych wypowiedzi pana premiera w końcu tak wiele nie było, w sumie pewnie nie więcej niż 3×15, tak, że odpowiedź na pytanie czy jest sens powątpiewać w „stabilność wypłacania emerytur” brzmi definitywnie 4xTAK… To znaczy, inni mocno w to wątpią, nie my… My w 2GR w „stabilność wypłacania emerytur” nie wątpimy ani na moment. Wątpimy tylko w to na ile gałek lodów starczy to, co będzie wypłacane. Zwłaszcza to, co będzie wypłacane później, tym nieszczęśnikom, którym pan premier nie wynagrodził emeryturą mundurową czy górniczą po 15 latach, lecz wręcz przeciwnie, którym każe dymać teraz do 67 roku życia i to tylko na razie. W sumie, więc dalecy od odsądzania wicepremiera Pawlaka od czci i wiary gratulujemy mu dalekowzroczności, przerwania tabu i zainicjowania szczerej dyskusji na temat iluzji państwowych emerytur. Nawet, jeśli jest to czysta cyniczna gra wewnątrz PSLu, z okiem na zbliżający się kongres. W szczególności dziękujemy za świetną reklamę propagowanej na tych łamach od lat idei czwartego filara emerytalnego – prywatnej, systematycznie budowanej puli kapitału emerytalnego tworzonej niezależnie od- i w bezpiecznej odległości od lepkich łap rządu i polityków. Podziękować też pragniemy w tym miejscu drogiemu czytelnikowi 2GR i jednocześnie wpływowemu redaktorowi pewnej wpływowej publikacji, który zwrócił nam uwagę na ten właśnie link z czwartym filarem…Że też sami na to nie wpadliśmy! Wstyd!…. Kolaps polskiej reformy emerytalnej oznacza powrót do punktu wyjścia sprzed 14 lat. Podkreśla jasno, że idea państwowych emerytur jest socjalistycznym Titanikiem skazanym na zagładę. Łudząc niektórych mirażem bezpieczeństwa pociągnie wielu więcej pod wodę uniemożliwiając im ratunek. Czwarty filar – własne i niezależne od państwa inwestowanie w kontekście emerytalnym – nie jest żadnym luksusem. Nie jest fantazją, na jaką mogło wyglądać jeszcze na początku tego bloga. Jest koniecznością, którą przewidywaliśmy, że nastąpi, nie wierząc tylko, że nastąpi aż tak szybko. Jest rzeczą niefortunną, że utrzymujące socjalistyczną fikcję emerytur państwo grabi wciąż na jej poczet miliony przyszłych emerytów utrudniając im opuszczenie Titanica zawczasu i zatroszczenie się o własną przyszłość. 2GR

Czy służby zadecydują o przyszłości Tuska? To dzień dzisiejszy jest największą zagadką. Bo przeszłość to stereotypy i mity, jakie tworzymy na własny temat. A przyszłość to marzenia. A teraźniejszość jest tajemnicą. Tajemnicą przyciągającą często polityków dźwigających ciężar własnej, małej tajemnicy. O początku, który często zawiera w sobie motyw końca. Jakie będą losy Donalda Tuska - pyta prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski? Rozpoczął swoją indywidualną karierę po przyłączeniu się do wałęsowskiej "nocnej zmiany" w sejmie i obalenia rządu premiera Olszewskiego. Czy z kolei dziś o jego dalszej karierze też zadecydują służby? - zastanawia się socjolog. Według relacji Zamiatina, (ambasadora ZSRR w Londynie w latach 80.) początkiem kariery Gorbaczowa było nieformalne (zaaranżowane przez Gromykę) spotkanie z Margaret Thatcher. W trakcie rozmowy rozpoznała ona, że rozmawia z człowiekiem, który dwa lata wcześniej narzucił na nią swój płaszcz, gdy zmarzła na pogrzebie Andropowa. To przełamało lody - sukcesem Gorbaczowa była (spełniona) obietnica Thatcher, że zorganizuje jego spotkanie z Bushem - wtedy wiceprezydentem USA (a była to gorąca końcówka Zimnej Wojny). Gorbaczow udowodnił swój talent przyszłego PR-owca pierestrojki. Postać Pani Thatcher pojawiła się raz jeszcze pod koniec kariery Gorbaczowa. Gdy ten zastanawiał się, czy pozwolić na obalenie Muru Berlińskiego użył (jak twierdzi jego sekretarz) argumentu: "Thatcher chce abyśmy użyli siły, (aby na dziesięciolecia uniemożliwić zbliżenie między Rosją a Niemcami). Więc tego nie zrobimy: otworzyć bramy". Dziś zastanawiamy się, jakie koło zatoczy kariera Putina. Zaczynał w dawnym NRD, w fazie tzw. "kagiebizacji" stacjonujących tam wojsk sowieckich, których nielojalności (i zrealizowania planów "obrony przez atak") obawiali się politycy w Moskwie. Czy jego końcem będzie "militaryzacja" KGB? A raczej - militaryzacja "wertikalu" (kręgosłupa) władzy, na którym opiera się Putin? Czy to właśnie zdominuje jego prezydenturę, która ma się rozpocząć po wyborach 4 marca? A Donald Tusk - jakie będą jego losy? Rozpoczął swoją indywidualną karierę po przyłączeniu się do wałęsowskiej "nocnej zmiany" w sejmie i obalenia rządu premiera Olszewskiego. Czy z kolei dziś o jego dalszej karierze też zadecydują służby? Powrót starych elementów w nowej roli wyznacza często rytm historii i ułatwia jej zrozumienie. Krótko przed zburzeniem muru ówczesny premier Węgier (przygotowujący otwarcie na weekend granicy z Austrią, co wykorzystały tysiące uciekinierów z NRD) spytał Gorbaczowa czy dobrze robi. Ten odpowiedział: "Nie wiem". Historia, jako ciąg przypadków, zaniechań i błędnych założeń (np.że koniec komunizmu wzmocni "wewnętrzne imperium") trwa. To dzień dzisiejszy jest największą zagadką. Bo przeszłość to stereotypy i mity, jakie tworzymy na własny temat. A przyszłość to marzenia. A teraźniejszość jest tajemnicą. Tajemnicą przyciągającą często polityków dźwigających ciężar własnej, małej tajemnicy. O początku, który często zawiera w sobie motyw końca. Jadwiga Staniszkis

Tak - gospodarka JEST globalna, dupki! Wszyscy dziś jak mantrę powtarzają: „Mamy Erę Gospodarki Globalnej”. I mają rację! Socjaliści nie chcą tylko z tego wyciągnąć wniosków Kwiaty z Chin mogą dotrzeć do Polski w takim samym czasie, w jakim przed wojną docierały do Krakowa z Alwerni. Bilet lotniczy z Krakowa do Edynburga kosztuje mniej nocna taksówka z Balic na Wolicę. I znakomicie! Socjaliści nie chcą tylko z tego wyciągnąć wniosków. Śp. Jan Emeryk Dalberg, I lord Acton, UDOWODNIŁ przeszło sto lat temu, w eseju „O narodowości”, że każdy socjalizm musi się skończyć narodowym socjalizmem. Bo gdy angielski socjał mówi o równości – to nie ma na myśli tego, by Anglik zarabiał tyle samo, co Chińczyk. A jeśli wszyscy Anglicy będą zarabiali tyle samo – i wszyscy Chińczycy tyle samo – to powstanie potworny konflikt narodowy. Dziś go nie ma – bo ani w Chinach, ani w Anglii nie ma równości i w konsekwencji wielu Chińczyków zarabia znacznie więcej, niż wielu Anglików... Otóż euro-socjaliści chcą utworzyć w'okół Europy linię Maginota. By chronić wysokie zarobki robotników w Europie. A to jest w dobie gospodarki globalnej niemożliwe! Powiedzmy jasno: obroną przed tanimi produktami z Chin jest to, by robotnik w Polsce zarabiał tyle, co w Chinach! I towary kosztowały tyle, co w Chinach. Ten robotnik kupi ich wtedy WIĘCEJ, niż teraz. Czyli: będzie miał się LEPIEJ! A teraz płaci mega-podatki na linię Maginota! Jest pewien minus takiego rozwiązania: bardzo wielu ludzi nie byłoby stać na luksusowe towary produkowane w krajach, które jednak schronią się za linia Maginota. Jednak ta linia Maginota musi wcześniej lub później runąć! JKM

Punkt widzenia zależy od miejsca siedzenia, czyli część II o rozsądku Waldemara Pawlaka Finasowa troska o swoje dzieci stanowi podstawę „siły spokoju” Waldemara Pawlaka o świadczenia emerytalne. Od stuleci uczono nas, że powinniśmy czcić naszych przodków i być wierni naszym tradycjom, i dobrze, że postępowalismy zgodnie z tymi naukami. Teraz jednak, w obliczu wyzwań przyszłości, musimy robić to, czego nie robiliśmy nigdy dotąd i do czego, obawiam sie, mozemy okazac się niezdolni, a mianoweicie: czcić naszych potomków, kochać nasze wnuki bardziej niz samego siebie - Jim Dator Obecnie niektórzy płaca obowiązkową skladkę na ZUS, inni na OFE. Nasze pieniądze mielone są przez dziesiątki tysięcy urzędników najróżniejszych instytucji. Istotna ich część, w procesie mielenia bezpowrotnie zanika. Ta część, która pozostała przekazywana jest komuś. Wpłacający składkę nie wie  w czyją emeryturę bądź rentę ona się przeistoczy. Otrzymujący emeryturę bądź rentę nie wie, kto wpłacił te pieniądze  i w jakiej ilości. Nie wiemy, kto wpłaca do przemiału peiniądze, które trafiają do naszych rodziców. Państwo dba, żeby pępowina łącząca dziecko z  rodzicami, po jej przecięciu w chwili urodzenia, nigdy już rodziny nie łączyła zarówno dzieci jak i ich rodzice przechodzą pod opieke solidarnego, opiekuńczego państwa. Rodzina nie musi już troszczyć się o swoich krewnych. Wszystkim zajmuje się państwo. Dziś wielu z nas, buntuje się przeciwko tak wielkim obciążeniom, chętnie zarabia „na czarno” i wcale nie płaci składek na ubezpieczenie społeczne. Inni z kolei płaca ten haracz , a oprócz tego i tak w znacznym stopniu muszą utrzymywać  rodziców, gdyż głodowa emerytura absolutnie nie wystarcza im nawet na bardzo skromne życie. Stanowczo, upaństwowienie emerytów nie wychodzi na dobre ani pracującym, ani tym, którzy już się w życiu napracowali. Płacąc te pieniądze, które dziś stanowią haracz na ubezpieczenie społeczne, własnym rodzicom, zapewne nie chcielibyśmy ich oszukiwać. Jesteśmy przecież społeczeństwem katolickim. Zaś, co do tego, że właśnie rodzina jest najważniejszą „komórką społeczną”,  zgadzaja się zarówno osoby wierzące, jak i nie. Zapewne i pracujący chętniej, niż fiskusowi, oddawaliby część swoich zarobków własnym rodzicom i starzy ludzie nie musieliby sie dzielić tym, co dostaną od własnych dzieci, z obcymi urzędnikami. Ludzie zaczęliby żyć lepiej, godniej i bardziej moralnie. Żaden rodzic nie odchodziłby na wcześniejsza emeryturę, czy „lewą” rentę, gdyby to naprawdę nie było konieczne, gdyż wstyd by mu było przed własnymi dziećmi dziś dzieje się tak wcale nie rzadko, a ci, którzy tak czynią w głębi swych sumień nie czują wyrzutów.. Odwrotnie- są przez państwo oszukiwani, cieszą się wiec, kiedy i im uda się, choć w nikłej części zrewanżować. Dla setek tysięcy Polaków, renty to sposób na życie. Teraz jest wielka poprawa. W 2010 r.państwo wiele przepisów uszczelniło. Kiedyś było gorzej.Na początku lat 90 renty otrzymywało 9 proc. dorosłej ludności Polski, pod koniec lat 90 – już 15 proc. 2,5 mln rencistów pobiera świadczenia z ZUS, 800 tys. – z KRUS. Z danych IBnGR wynika, że w gminach o najwyższym bezrobociu renta jest głównym źródłem utrzymania dla 45 proc. rodzin, czyli dwa razy więcej niż w innych regionach. Renta pełni tam  funkcje zasiłku socjalnego. Od początku transformacji, zwłaszcza tam, gdzie bankrutowały państwowe przedsiębiorstwa – w każdym z tysiąca zlikwidowanych w latach 1995-2001 zakładów przeciętnie 34 proc. załogi od razu starało się o  rentę inwalidzką. Renta pełni też funkcję zasiłku przedemerytalnego: prawie 45 proc. rencistów to osoby w wieku przedemerytalnym (50-65 lat). Jednakze dług po tych latach pozostał i obsługujemy go do dnia dzisiejszego. Zamiana system ubezpieczeń społecznych na  system rodzinny doprowadzi do wzrostu troski rodziców o własne dzieci. Będzie ją nakazywać…. Zwykły egoizm, troska o własną starość. Tam gdzie tych uczuć zabraknie, będą je musiały zastąpić alimenty: na wzór tych, które dziś obowiązują rodziców wobec dzieci. Jutro – taki sam obowiązek będa miały dzieci wobec rodziców. Zawsze też, kto zechce wybrać inna receptę na własną starość – będzie mógł po prostu wybrać dobrowolne płacenie składek, rezygnując z opieki nad dziećmi. Te osoby również podziękowałyby ZUS – owi i wolałyby zapewne same składać sobie na przyszłą emeryturę w konkretnych funduszach emerytalnych, niż w anonimowym, przymusowym ZUS.  Związek z państwem polega, bowiem na tym, że pewnym jest tylko to, iż trzeba dać i ile trzeba dać. Natomiast wysokość tego, co się otrzyma i czy cokolwiek się otrzyma z powrotem jest absolutnie niezwiązane z tym, co się dało. I tak okres reformy będzie łatwiejszy. Dzięki bowiem rezygnacji z pośrednictwa urzędników – jedni będą płacić mniej, a drudzy i tak dostaną więcej, a w najgorszym przypadku – tyle samo. Z pewnością i tak zostałyby wyjątki. Ale lepiej będzie, aby na „utrzymaniu” państwa były wyjątki  niż całe społeczeństwo. Jest jeszcze jedna kwestia: honor ludzi starych, spośród których wielu uważa, że woli dostać emeryturę od państwa, niż korzystać z „jałomużny” nawet najbliższych, bo własnych dzieci. Kwestia honoru, to także rzecz umowy społecznej. Czy rzeczywiście wstyd jest brać od bliskich? Przecież nie jest to powód do wstydu, ale do dumy: patrzcie, jakim dobrym byłem ojcem czy matką. Jak dobrze wychowałem i wykształciłem swoje dzieci Jak pomogłem im znaleść dobre miejsce w życiu? Teraz, gdy staneły na własnych nogach, potrafią i chca  mi za to podziekować. Dzięki latom moich starań, moja inwestycja we własne dzieci okazała się lepsza, niż inwestycja w najlepszy fundusz emerytalny. Nie jest wstyd brać od tych, którym się wcześniej tak dużo dało. Wstydliwa jest natomiast obecna sytuacja ludzi starych, chociaż nie oni zawiniki tylko państwo. Ich składki na ZUS zostały przez państwo wydane, nie widomo ani kiedy, ani na co. Wiadomo tylko, że tych pieniedzy dawno nie ma. A więc starzy ludzie nie dostają emerytur z tego, co państwo z ich pieniędzy odłożyło. Oni po prostu zostali postawieni w sytuacji, że wyciągają ręce do wszystkich pracujących. Żyją na koszt społeczeństwa. Współcześni żebracy! Jeśli nie bedzie reform ubezpieczeń, to ci, ktorzy dziś pracuja, jutro też zostaną postawieni w upokarzającej sytuacji. Wyciągną ręke nie  do swoich bliskich, ale  do obcych ludzi, którzy na tą rękę będą patrzeć z oburzeniem, a nawet ze złością, w przekonaniu, że wcześniej niczego od niej nie dostali. To brutalna  prawda. Ale w narodzie, jak w rodzinie, trzeba sobie mówic o wszystkim. Dopiero wiedząc wszystko można podjąć najlepszą decyzje. Waldemar Pawlak taką decyzję podjął już wiele lat temu. Z wywiadu, udzielonego przez Waldemara Pawlaka dla Sygnałów Dnia w I programie Polskiego Radia 12 marca 2008 07: 15 dowiedzieliśmy się ”(…) ja ponad 80 tysięcy przeznaczam na właśnie dzieci, na żonę, co miesiąc żona i najmłodszy syn otrzymują 4 tysiące złotych, dwóch pozostałych synów otrzymuje po 1200 złotych”.  Ta finasowa troska o swoje dzieci stanowi podstawę „siły spokoju” naszego Premiera o świadczenia emerytalne. Należy przyjąć, że decyzja jest trafna. Nie ma wątpliwości, że Waldemar Pawla jest jedną z niewielu osób w tym kraju, które na ten temat wiedzą wszystko badź prawie wszystko. Należy wywnioskować, że trójka dobrze wykształconych dzieci zdoła utrzymać na godnym poziomie życie swoich rodziców. Donald Tusk wierzy w ZUS. 

Mówi, że będzie miał „tylko tę państwową emeryturę”. Dodał, że jego żona „nie będzie miała praktycznie emerytury, ze względu na przerwanie pracy bardzo wcześnie”. Donald Tusk  zapewnił, że ma zaufanie do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, ale wie – jak dodał – „że to jest zaufanie limitowane, jeśli chodzi o wielkość emerytury”. „ZUS nie będzie dawał nikomu wielkich emerytur, ale podejmujemy działania właśnie po to, żeby ludzie mieli pewność, że ta może kiepska, ale państwowa emerytura będzie pewna”. Jego zdaniem ludzie raczej ufają w to, że ZUS jest instytucją, która „może marne”, ale wypłaci, co miesiąc pieniądze. „A moim zadaniem jest przedłużenie tego poczucia bezpieczeństwa na długie dziesięciolecia. Ja też wierzę, że strach spowoduje, że żaden rząd nie ośmieli się zlikwidować świadczenia emerytalne, do których ludzie nabyli prawa.  Jednakże jest dużo sposobów, żeby z portfeli naszych emerytów wyjmować sukcesywnie po grosiku. Wiele z nich jest dla przeciętnego człowieka wręcz nie zauważalnych. Tak, więc, jak mówił nasz Premier, możemy być pewni emerytur. Jeśli zaś chodzi o ich wysokość,   nasza pewność musi być bardzo limitowana. Gdyby emerytura dla Donalda Tuska była naliczana w obecnym czasie, to otrzymywałby on 2. 970 PLN brutto. Ogólne zdziwienie wywołała kwesia odmiennych pogladów na temat emerytury Naszego Premiera i Wicepremiera. No cóż. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Donald Tusk ma tylko dwójkę dzieci.  Ponieważ ma już 55 lat, to na kolejne dziecko specjalnie nie ma, co liczyć. Być może, nie jest również przekonany do stopnia włożonej, własnej troski w wychowanie dzieci i dlatego woli kierujący się przepisami ZUS niż kierujące się sercem  dzieci. Oczywiście, czym dużej obecni młodzi będą pracować, to standard życia naszego Premiera będzie wyższy.  Z jego punktu widzenia, wydłużenie okresu pracy do czasu osiągniecia wieku emerytalnego, to słuszna decyzja. Swiadomość sytuacji  w finansach ZUS i OFE wywołała uczucie lęku u Grzegorza Napieralskiego. „Czyli co, mamy pakować manatki, i wyjeżdżać stąd” – zapytał przerażony Chciałbym powiedzieć: Panie Grzegorzu! Ma Pan zaledwie 38 lat. Jest  jeszcze trochę czasu żeby zadbać o to, by ilość Pańskich dzieci wzrosła i żeby miał  Pan sytuację rodzinną podobną do Waldemara Pawlaka. Zresztą z dwójki dzieci da się też wyżyć, jeżeli  z należytą starannością zadba Pan o ich wychowanie i wykształcenie. Najwiekszy problem ma Jarosław Kaczyńskie. Jest bezdzietny. Ma 63 lata. Na potomków juz raczej nie ma, co oczekiwać. Na dzień dzisiejszy Jarosław Kaczyński – uzyskałby emeryturę w wysokości  2843 zł brutto. Nie jest łatwo sie przestawić. Obecnie,  zarabia, co miesiąc ok. 10 tys. zł, ale w ciągu ostatniego roku nic nie odłożył. Mało tego, wydał niemal całe oszczędności swojego życia! A są to pieniądze niemałe! Odłożone 100 tys. złotych! Razem ze 150 tys. z poselskiej pensji to prawie ćwierć miliona złotych. Trudno się dziwić, że usilnie szuka sposobu na zreformowanie systemu ubezpieczeń społecznych. Ale o tym następnym razem. Habich

A dziad wiedział - nie powiedział A to było tak... Na Nowym Ekranie mamy coraz więcej nowych kolegów. Ostatnio pojawił się Aleksander Gudzowaty. Nie jest on postacią z mego sztambucha i nie wątpię, że „vis -a- vis” jak mawia pewna śmieszna postać z telenoweli. Kiedyś Aleksander Gudzowaty przemówił ludzkim głosem. Było to wtedy, gdy opowiadał po pijanemu (bodajże Oleksemu) jak to Jolka uczy jeść bezę łyżeczką. [ Pamięć już nie ta.. Bo mi się roi, że to Oleksy po pijanemu... md] Teraz pan Gudzowaty sam poszedł w ślady Jolki i zrobił nam wykład z wychowania seksualnego na poziomie lekcji z przygotowania do życia w rodzinie w szkole podstawowej. To pierwszy i ostatni jego tekst, który przeczytałam. Chyba, że pan Gudzowaty zacznie sypać swoich. Wiem, że sypanie nie jest zajęciem bezpiecznym. Romand Zimand mówił mi lata temu, że jego znajoma wie, kto naprawdę rąbnął Nowotkę, bo była tego świadkiem. Dożyła późnej starości tylko, dlatego, że nigdy nic nie pisnęła na ten temat. Inni, gdy im na starość puściły zwieracze, zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Mam na myśli choćby Jaroszewicza. Podejrzewam jednak, że pozorne puszczanie zwieraczy to najczęściej wyciek kontrolowany. Pan Gudzowaty mógłby nam wyjaśnić jak naprawdę było z budową gazociągu, nazwaną przez naczelnego redaktora pisma „Rurociągi” Michałowskiego „przekrętem stulecia”, mógłby również przeprosić za to, że jego ochroniarze bili kobietę w ciąży walczącą o odebrany jej w czasie budowy sad. Te i podobne fakty są udokumentowane na taśmie i trudno im zaprzeczyć. Być może jednak się mylę i to Gudzowaty jest „dobry pan”, a Michałowski „ zły pan”. Musiałby to jednak udowodnić. Mój ojciec mawiał, że choć podobno przed wojną Polska była antysemicka, a w każdym razie większość nie była dobrego zdania na temat etyki handlowej Żydów, każdy ziemianin miał swojego Żyda, któremu bezbrzeżnie ufał i pozwalał się – jak to mówią teraz młodzi - łoić. Za realnego socjalizmu prawie każdy z nas miał jakiegoś partyjniaka (im wyżej postawionego tym lepiej), który jego zdaniem pozytywnie się wyróżniał od swoich kolegów i którego opinie z namaszczeniem cytował. Co gorsza w opozycji dopuszczono do takiego „wymieszania śliwek z guanem”, jak to powiedział kiedyś na wizji TV pewien członek Solidarności Walczącej, że trudno było oczekiwać, że powstanie z tego smaczny placek. Pewien mój kuzyn (jedyny w naszej rodzinie) zapisał się do partii, bo chciał zostać dyrektorem. Od tego czasu widywaliśmy się tylko na pogrzebach. Teraz ten puryzm wydaje mi się trochę śmieszny. Więcej szkód krajowi przynieśli niektórzy solidarnościowi święci, od koniunkturalnych partyjniaków, szczególnie niskiego szczebla. I może okazać się, że przyjaźnie z czasów opozycji okażą się bardziej kompromitujące niż partyjniak w rodzinie. Dobrze rozumiem, że sypanie swoich nie jest sprawą łatwą. Przede wszystkim jest nieeleganckie. Najczęściej sprowadza się do oglądu z perspektywy dziurki od klucza. Kto, z kim, kiedy, jak i gdzie? Ale nie tylko o to chodzi. Wczoraj spotkałam się z panią, która jako młoda dziewczyna rozprowadzała wśród studentów wydawnictwa, które ja z kolei otrzymywałam z Paryża z kręgów Paryskiej Kultury. Były to dobre i poszukiwane ksiązki, a ona zgodnie z moją sugestią rozdawała je dobierając właściwy adres. Robiła to niezwykle uczciwie i wiele razy po latach słyszałam jej nazwisko w prywatnych relacjach na temat czytelnictwa w podziemiu. Mogłabym napisać o niej w samych superlatywach. A jednak tego nie zrobię, bo w jej środowisku byłby to pocałunek śmierci. Pracuje naukowo, publikuje w kraju i za granicą, wybrała emigrację wewnętrzną. Razem z nią i pewnym biologiem przygotowaliśmy do druku w podziemnym wydawnictwie antologię „stalinianów”, czyli utworów z czasów młodości, różnych prominentnych osób. Wydawnictwo nie tylko wycofało się rakiem z druku, ale pospiesznie wydało konkurencyjną antologię pod wiele mówiącym tytułem „Paranoja”. Jak łatwo się domyślić wybrano utwory, które miałyby dowodzić tezy, że fascynacja komunizmem był to rodzaj zbiorowego obłędu, za uczestnictwo, w którym nie można nikogo winić? Biolog też wybrał emigrację wewnętrzna, jest dobrym naukowcem, profesorem. Żałuje, że stracił 10 lat życia naukowego walcząc „ nie o take Polske”. Jestem osobą rzeczową i pozbawioną kompleksów, dlatego proszę potraktować dosłownie to, co piszę. W jego środowisku znajomość ze mną, a nawet wzmianka o nim na NE czy Niezależnej byłyby kompromitujące. Tacy jak on mają prawo być cytowani wyłącznie w czasopismach z listy filadelfijskiej. Chętnie opisałabym perypetie z wydawaniem antologii jadąc, jak to się mówi, po nazwiskach. Ale czy mam prawo zrobić mu świństwo? Jak widać niektórzy mają powody żeby wstydzić się znajomości ze mną. Ja mam powody żeby wstydzić się różnych znajomości z czasów konspiry. Czy zawsze można było wykazać proletariacką czujność? A co ma powiedzieć Peter Raina, którego rozpracowywała własna żona. Nie wspominając o Jasienicy. Za czasów szkolnych opowiadaliśmy dowcip. Partyjniak przedstawia wiejskiej rodzinie dziewczynę. „To moja kolegówna”- mówi. „Kole czego?”- pyta ojciec. Otóż ja już nie chcę być niczyją kolegówną. Mirosław Dakowski

Czas nie wszystko zmienia - Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki – powiada filozof – bo już inne do niej w międzyczasie napłynęły wody.Mimo innych wód, które napływają – rzeka jest jednak „ta sama”, bo określają ją nie tylko wody, ale i jej bieg główny. Ten rzadko zmienia się zasadniczo. „Okrągły stół” z roku 1989, porozumienie komunistów z „lewicą laicką”, nie dokonał zasadniczej zmiany ustroju polityczno-gospodarczego Polski, a przecież to interesowne porozumienie leży u podstaw dzisiejszego ustroju. Kosztowne, demokratyczne dekoracje „sceny politycznej” nie zmieniają faktu, że III Rzeczpospolita jest w swym nurcie politycznym także kontynuacją PRL-u. Pluralizm polityczny blokowany jest finansowaniem partii z budżetu państwa, co uniemożliwia pojawienie się na scenie politycznej ugrupowań o nowych programach (Ruch Palikota jest najlepszym dowodem, iż nowe ugrupowanie powstać może tylko z nader niejasnego źródła finansowania i z „lidera”, co to podpisał zobowiązanie wobec SB...). Demokratyczny wybór władz ograniczony jest ordynacją wyborczą, mocą, której tylko partie ssące budżet mogą rejestrować się w skali kraju: o tym, kto w ogóle znajdzie się na wyborczych listach decydują wąskie sztaby partyjne (w skali całego kraju nie więcej niż kilkadziesiąt osób). Wolność słowa ograniczona jest potężnie nadziałem mass-mediów, dokonanym przy okrągłym stole, w wyniku, którego lewica postkomunistyczna i „lewica laicka” dostały niemal cały rynek medialny. To swoista, współczesna forma cenzury. Wreszcie gospodarka: nie tylko zawłaszczona „prywatyzacją” przez bezpieczniackie koterie dawnego, PRL-owskiego reżimu, ale starannie pilnowana przed rzeczywistą liberalizacją, która mogłaby zagrozić ich monopolom. To nie gospodarka liberalna, to kapitalizm kompradorski. W takich warunkach „głównego nurtu przemian” nie dziwi, że kolejne rządy – poza rządem Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego – były rządami figurantów, sterowanych przez bezpieczniackie koterie wywodzące się z WSI lub SB, wykonawcami ustaleń powziętych przez nieformalne ośrodki prawdziwej władzy. I tylko, gdy te koterie brały się niekiedy między sobą za łby, rywalizując o pieniądze (afera FOZZ, afera alkoholowa, afera„Art B”, walki „Pruszkowa” z „Wołominem”, zabójstwo gen. Papały, afera Rywina, aresztowanie „kasjera lewicy” Vogla-Filipczyńskiego, próba zatrzymania gen. Czempińskiego i tak wiele innych...) – przy tych tylko okazjach opinia publiczna dowiadywała się nieco więcej o prawdziwych mechanizmach władzy rządzących III Rzeczpospolitą. Ilość i rozmiary tych afer oraz towarzyszących im zabójstw były wszakże dostatecznie wielkie, by i we współczesnej Polsce opinia publiczna wytworzyła sobie całkiem inny obraz życia politycznego kraju niż ten, jaki podają do wierzenia, na co dzień rozdane przy okrągłym stole „merdia”. Czyż to rozdwojenie nie koresponduje już z powszechną za PRL opinią: „Prasa kłamie”?... Niestety, takich „korespondencji” z PRL-em jest znacznie więcej. Do dziś – mimo członkostwa w Unii Europejskiej i ratyfikowania Traktatu Lizbońskiego obowiązują w Polsce...dekrety bierutowskie, z czasów najgłębszego stalinizmu, uniemożliwiające reprywatyzację, czyli zwrot obywatelom mienia ukradzionego przez komunistów! Znamienny znak pozorności „demokratycznych przemian”. „Im dalej w las, tym więcej drzew”. Im dłużej trwa ta kontynuacja PRL w zewnętrznych formach demokratycznych, tym bardziej nasila się konflikt między tymi formami a ich treścią. Przybiera to także postać nasilającego się rozdźwięku między językiem urzędowym a realiami i społecznym odczuciem, co znów przypomina żywo okres PRL-owski. Początek roku rozpoczął się od trzech takich PRL-owskich kontynuacji o zaostrzonym przebiegu. Najpierw, poszukując „oszczędności w służbie zdrowia” i próbując ukryć ten powód przed opinią publiczną – rząd Tuska wdrożył „ustawę refundacyjną”, chcąc przerzucić odpowiedzialność za jej niebezpieczne zapisy wprzód na lekarzy, potem na aptekarzy – a wszystkich razem próbując skłócić z pacjentami. Ustawa ta nazywana jest powszechnie „ustawą eutanazyjną”, gdyż skutkuje drakońską podwyżką cen wielu leków, po wtóre – towarzyszy jej polityka tzw. Narodowego Funduszu Zdrowia, polegająca na wydłużaniu czasu oczekiwania pacjenta na wizytę u lekarza-specjalisty oraz na likwidacji wielu placówek leczniczych. Nie trzeba dodawać, że beneficjentem tego stanu rzeczy jest wyłącznie nowa nomenklatura partyjna (partii tworzących rządzącą koalicję), którą to nomenklaturą obsadzane są także tłusto opłacane posady w NFZ. Nie przebrzmiały jeszcze echa awantury wokół ustawy eutanazyjnej, gdy wybuchła sprawa umowy ACTA. Okazało się, że rząd podpisał tę umowę bez czytania. To nawet gorzej, niż w PRL, gdzie narzucane przez Sowiety umowy były jednak bardzo pilnie czytane przez tubylczych kacyków. Świadczy to o pogardzie rządzącej koalicji wobec obywateli. Umowa ACTA dopuszcza stosowanie środków represyjnych wobec internautów na podstawie donosów, pomówień i politycznej presji. Pod pozorem „ochrony własności intelektualnej” wprowadza zapisy kneblujące wolność słowa: od razu też nazwana została – „umową kneblową”. Gwałtowny i masowy protest interanutów „zaskoczył władzę”, podobnie jak wcześniej protest lekarzy i aptekarzy. To kolejna analogia PRL-em, którego władze zawsze „zaskakiwało” społeczne niezadowolenie. Obecnie – a przecież to dopiero początek roku – coraz szersze kręgi zatacza smród płynący od decyzji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji dotyczącej telewizji „Trwam”. W tym dziwnym procesie koncesyjnym KRRiTV przyznała jednocześnie koncesje stacjom nieśmierdzącym groszem (dosłownie: niedysponującym ani złotówką!), a także stacjom, które w ogóle dotąd nie nadawały niczego innego prócz muzyki... Decyzje KRRiTV musiały być konsultowane z rządem: członkowie tej Rady pochodzą przecież z politycznego nadania. Ta decyzja odbierana jest powszechnie, jako próba zakneblowania stacji o masowej słuchalności, niepodporządkowanej władzy. Nawiasem mówiąc: postulat zamknięcia Radia Maryja zgłosiła oficjalnie....Żydowska loża B’nai B’rith, rozpoczynając bodaj trzy lata temu swą legalną działalność w Polsce, w wcześniej postulował to działacz żydowski - Marek Edelman, na łamach „Gazety Wyborczej”. „Są sprawy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom”: mimo „nowych napływających wód” można dwa razy, a nawet więcej, wchodzić do tej samej rzeki, jeśli te wody nie zmieniły jej dna i jej głównego nurtu... Marian Miszalski

Strefa €uro się sypie... Drobne próby przełamywania monopolu aktualnego reżymu na bicie monety – pomijając nawet działalność fałszerzy – były zawsze. Zazwyczaj w zbożnych celach. Na przykład w czasach, gdy we Włoszech obowiązywał lir, których 1700 szło na jednego dolara (a jeszcze dzielił się na sto soldów!!) drobnych nie można było znaleźć, bo bank uważał, że druk niskich nominałów się nie opłaca. W związku, z czym kupcy skrzyknęli się, zebrali parę milionów tych lirów – i na tej podstawie emitowali banknoty... na skórze! Powszechnie je przyjmowano – w miejskich autobusach, w sklepach – a czasem nawet na reżymowej poczcie. Nikt nie stanął przed sądem, bo to przecież Włochy – a nie jakiś kraj, w którym Ordnung muß sein. A ponadto były to banknoty o wartości do stu lirów – więc machnięto na to ręką. Głód drobnych był tak wielki, że opinia murem stanęła po stronie ludzi jawnie łamiących reżymowy monopol na emisję pieniądza. Obecnie jednak ludzie przestają wierzyć w €urosy – do czego walnie przyczynia się fakt, że nie ma na nich p odpisu prezesa i skarbnika banku – i stwierdzenia, że ręczą oni za ten pieniądz. Więc zaczyna się ucieczka od €uro... W Villamayor de Santiago, w Hiszpanii, ponad trzydziestu kupców postanowiło przyjmować stare pesety. Okazało się, że ludzie w 2002 zachowali sobie na wszelki wypadek sporo starych monet i banknotów – i teraz ochoczo ruszyli z nimi do sklepów. P. Ludwik Michał Campayo, prezes stowarzyszenia lokalnych kupców, przekonuje, że decyzja ta cieszy się szczególnie dużą popularnością wśród starszej klienteli, która zachowała sporą ilość starych banknotów i monet, na wypadek gdyby €uro upadło. Właściciele sklepów przyjęli już ponad milion ₧, czyli ok. 7900 US$ – a ludzie te pesety przyjmują z powrotem! Trudno tym kupcom zarzucić fałszowanie albo samowolne wybijanie monety. Na każdym banknocie jest napisane, że Królestwo Hiszpanii za niego ręczy. W związku, z czym – oraz z faktem, że ilość tych pieniędzy jest jednak ograniczona – afera najprawdopodobniej przyschnie. Kursują też coraz silniejsze pogłoski, że np. rząd RFN już wydrukował nowe dojczmarki – by zastąpić nimi €uro, gdyby wszystko zaczęło się sypać, a Bundestag podjął decyzję – zgodną z pragnieniami większości Niemców – wystąpienia z Eurolandii i przywrócenia starej, solidnej MARKI. Nie jest wykluczone, że bank Królestwa Hiszpanii podjął taka samą decyzję – i po cichu zachęcił kupców z Villamayor do takiego działania – traktując to, jako balon próbny. Nie wiemy, kiedy strefa €uro pójdzie w k cziortu na kuliczki – jedno jest pewne: Polska ma wyjątkowe szczęście, że pięć lat temu €uroentuzjastom nie udało się wprowadzić €uro. Wtedy większość ekonomistów była zaczadzona pochwałami €uro płynącymi z Brukseli. Obecnie – może 15% ekonomistów chce, by Rzeczpospolita narzuciła Polsce €uro. Na szczęście: wymagałoby to zmiany Konstytucji – więc federastom się to nie uda! JKM

24 lutego 2012 USA żandarmem świata.. Informacja agencyjna: „ Amerykańska sekretarz stanu Hilary Clinton wezwała Sofię do uniezależnienia się od rosyjskiego gazu. Niebawem Sofię odwiedzi jej specjalny wysłannik Richrad Morningstar, który ma ustalić, jak Waszyngton może być „ bardziej pomocny”. Nie wiem, co wskóra Poranna - gwiazda w osobie pana Ryszarda. W kwestii uniezależnienia się od Rosji.. Ja osobiście uważam, że najlepszym sposobem uniezależnienia się od kogokolwiek – jest wolny rynek.. Dlaczego w krajach europejskich nie może być wolnego rynku gazu? Tak jak w Polsce, gdzie też go nie ma.. Dlaczego państwowe monopole trzymają łapę na tym surowcu? Dlaczego dowolny podmiot gospodarczy, pominąwszy te 250 000 firm w Polsce, które zawiesiły działalność w styczniu 2012 roku - nie może zająć się sprowadzeniem gazu i innych paliw z całego świata, do Polski, z państw gdzie te surowce są? Mielibyśmy olbrzymią konkurencję, spadek cen i wolny wybór paliw.. Oczywiście najpierw należałoby obniżyć wysokość podatków w paliwach, do takiego poziomu przynajmniej, żeby mnie było wrażenia, że tankujemy podatki- zamiast paliwa. Podatki są tak horrendalne, że jeden z szejków arabskich chciał, żeby mu dano tylko 10% tego, co z paliw ma Unia, i będzie zadowolony.. To, jakiej skali kradzieży podlega” obywatel” europejski, okradany przez własne rządy pospołu z Komisją Europejską - rządem nadrzędnym, nad rządami poszczególnych państw- landów Unii Europejskiej? Budżet socjalistycznej Unii Europejskiej to 972 miliardy euro.. Płatnicy netto domagają się jego zmniejszenia o 100 miliardów euro.. Połowa tej sumy idzie na dofinansowanie rolnictwa Unii Europejskiej…(????) To jest dopiero socjalistyczne wariactwo plus wydatki na biurokrację i wielkie socjalistyczne marnotrawstwo.. Związek Socjalistycznych Republik Europejskich - to jeden wielki socjalistyczny koszmar.. Oparty o biurokrację i marnotrawstwo. Waszyngton prowadzi politykę hegemona świata i ściga się z Rosją, a jakoś mniej z Chinami czy Indiami.. Chociaż Chiny i Indie są bardziej niebezpieczne dla USA gospodarczo.. Nie wiem ile mają Indie pieniędzy, ale Chiny mają 3,2 biliona dolarów, ale nie długu, tak jak USA- 16 bilionów dolarów długu publicznego.. Czy może już więcej.. Ale ściga się z Rosją.. Niech się spróbuje pościgać z Chinami.. Ale Chiny nie mają tylu surowców, co Rosja.. USA prowadzi, więc politykę osaczania i otaczania Rosji.. Ze wszystkich stron.. I straszy Rosją cały świat.. A czy świat nie powinien obawiać się czasami USA powiązanego z Izraelem? 600 baz wojskowych na całym świecie, największe wydatki na zbrojenia, wpychanie swoich brudnych rąk wszędzie gdzie się da.. Destabilizacja całych regionów.. Jak nie ma w danym kraju” demokracji” – już tam jest amerykański żołnierz? Żeby była demokracja i prawa człowieka.. Cokolwiek te zabobony miałyby znaczyć.. Urny i prawda ustanawiana w drodze większości- to mają być zdobycze współczesnego świata, od czasów Rewolucji Francuskiej.. Wszędzie jeden wielki chaos.. Przed Richardem Morningstarem, wysłannikiem pani Hilary Clinton, przyjedzie do Sofii Aleksiej Miller, szef rosyjskiego Gazpromu.. O ile w amerykańskich mediach, o słowach pani Clinton wspomniano niewiele, rosyjskie media poświęciły wypowiedzi amerykańskiej sekretarz stanu wiele miejsca.. Świadczy to wadze sprawy, do której Rosjanie przywiązują wielką wagę.. Rozumiem, że gdy pani Clinton uda się odciągnąć Bułgarię od dostaw rosyjskiego gazu, to USA zapewni jej dostawy.. No, bo chyba dyplomacja amerykańska ma jakiś wariant dostaw w zanadrzu.. Chociaż w 1956 roku na Węgrzech nie miała.. Propagandowa rozgłośnia Radia Wolna Europa, finansowana przez CIA poprzez zgodę Kongresu, nawoływała Węgrów do powstania zbrojnego przeciw Sowietom, ale żadnej pomocy nie udzieliła.. Węgrzy zostali utopieni we krwi.. Obecnie Ameryce też nie podoba się postępowania premiera Orbana.. Zaczyna na Węgrzech brakować demokracji, chociaż jak najbardziej lud popiera Victora Orbana.. Demokracja jest oczywiście wtedy, gdy przy sterze są nasi, jak ich niema- demokracji też nie ma. To chyba jasne i bezsprzecznie oczywiste. Demokracja musi spełniać określone warunki w tym jeden najważniejszy.. Musi być po naszej myśli.. Myśli hegemona.. Po rozmowach z premierem Bułgarii Bojko Borysowem, pani Clinton powiedziała:

„USA są partnerem we wspomaganiu niezależności bezpieczeństwa energetycznego Bułgarii oraz w chronieniu pięknego środowiska”(????). Szczególnie w chronieniu pięknego środowiska.. Bo wspomaganie niezależności bezpieczeństwa energetycznego- możemy swobodnie włożyć między bajki.. Między bajki nowomowy dyplomatycznej, która jak zwykle służy do ukrycia prawdziwych myśli.. Ledwie pani Clinton opuściła Sofię, do Moskwy pojechało trzech członków bułgarskiego rządu - wicepremier Simeon Djankow, minister energetyki- Trajczo Trajkow i szef resortu transportu- Iwajło Moskowski. Jedynie ten ostatni członek rządu ma właściwe nazwisko.. „Bułgaria będzie broniła interesów narodowych w stosunkach zarówno z Moskwą, jak i z Waszyngtonem”- twierdzi premier Borysow. Najlepiej interesów narodowych broni się poprzez wolny rynek.. Bułgaria byłaby zawalona gazem, gdyby dopuściła do rynku inne podmioty świadczące usługi gazowe.. A tak jest w 100% prawie uzależniona od dostaw gazu rosyjskiego.. To nie jest dobra sytuacja dla każdego odbiorcy.. Chyba, że w umowach z Rosją Bułgaria zawarła jakieś tajne klauzule, które ją zobowiązują do uzależnienia się jedynie od Rosji.. Ale wzywanie szefowej dyplomacji państwa - hegemona, żeby dane państwo uniezależniło się od rosyjskiego gazu, jest ingerencją w sprawy Bułgarii.. To chyba jasne! Sofia mówi, co prawda o potrzebie zdywersyfikowania dostaw, była nawet mowa o gazie łupkowym, ale” sprzeciw społeczny” zdecydował, że w styczniu rząd bułgarski wycofał zgodę na eksploatację złóż wydaną dla amerykańskiego koncernu Chevron. Może, dlatego pani Clinton przyleciała do Sofii, a „ sprzeciw społeczny” mógł być zorganizowany przez Rosjan.. A co to za problem? Gazprom w końcu ma jakieś pieniądze.. Na promocję gazu rosyjskiego... Tym bardziej, że gazem w Rosji z pewnością rządzi KGB.. Tyle, że w interesie rosyjskim.. Środowisko naturalne jest oczywiście instrumentem politycznym.. Rząd bułgarski zabronił stosowania technologii wydobycia, technologii, które zostały uznane za najbardziej niebezpieczne dla środowiska, na przykład szczelinowanie hydrauliczne.. „ Przyroda Bułgarii i jej zachowanie dla przyszłych środowisk są dla nas najważniejsze”- twierdzi premier Borysow. A mieszkańcy Bułgarii niech pozamarzają w zimie, byleby przyroda była zachowana w nienaruszonym stanie.. Być może jest to wpływ rosyjskiej agentury, która też wykorzystuje środowisko naturalne, jako argument na rzecz zablokowania niekorzystnego dla siebie obrotu sprawy.. A USA ma pozostać żandarmem świata.WJR

Jak żyć? Tusk odpowiada - krótko.

1. Przypominacie sobie zapewne Państwo pytanie zadane Premierowi Tuskowi przez rolnika uprawiającego paprykę pod foliowymi osłonami w regionie radomskim po huraganowych wiatrach latem poprzedniego roku. Pytanie to brzmiało „jak żyć Panie premierze?” i nawiązywało do zniszczonych całkowicie upraw, których nie można było odtworzyć między innymi, dlatego, że firmy ubezpieczeniowe wcześniej nie chciały ubezpieczać takich upraw. Premier wcześniej obiecywał dla tych rolników pomoc finansową instytucji rządowych, ale niestety się z tych deklaracji nie wywiązał, stąd właśnie natarczywe i dramatyczne pytanie. Szef rządu ostatecznie na nie nie odpowiedział, został zabrany do samochodu przez towarzyszącego mu wojewodę mazowieckiego pod pretekstem konieczności uczestnictwa w kolejnych spotkaniach z rolnikami, ale pytanie „jak żyć”, stało się przebojem kampanii wyborczej do parlamentu.

2. Odpowiedź Premiera Tuska na to pytanie niestety pojawiła dopiero teraz podczas dyskusji nad rządowym projektem ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67 lat zarówno dla mężczyzn jak i kobiet. Zaczął minister Rostowski. Rzeczywiście w audycji TOK FM szef resortu finansów odkrył się zupełnie i zauważył „żeby emerytura była godziwa, no to niestety- mówimy o przykrych rzeczach, ale jest to konieczne - przejście na emeryturę musi być na tyle późne, żeby oczekiwana przeciętna długość życia, nie była bardzo długa”. Kontynuuje to Premier Tusk, mówiąc, że wydłużenie czasu pracy będzie oznaczało krótszy czas pobierania świadczeń emerytalnych i właśnie to pozwoli na poprawę sytuacji finansowej systemu emerytalnego w Polsce i jego wypłacalność także w przyszłości.

3. Niestety obydwaj Panowie przedstawiając tylko i wyłącznie propozycję podwyższenia wieku emerytalnego, prezentują pomysł walczenia ze skutkami, a nie z przyczynami, kłopotów z wypłacalnością systemu emerytalnego. W Polsce głównymi przyczynami pogorszenia sytuacji finansowej systemu emerytalnego są między innymi duża ilość osób w wieku produkcyjnym pozostająca poza rynkiem pracy, (ponad 2,1 mln bezrobotnych), ubytek około 2 mln głównie młodych ludzi-emigrantów zarobkowych, duża ilość osób (około 3 mln) pracujących w oparciu o tzw. umowy śmieciowe, od których nie są odprowadzane składki ubezpieczeniowe, coraz częstsze przypadki tzw. samozatrudnienia, co oznacza odprowadzanie składki nie od rzeczywistych dochodów, ale składki zryczałtowanej, wreszcie rezygnacja ze składki od wynagrodzeń przekraczających 30-krotność średniego wynagrodzenia. Tylko te swoiste dziury w systemie poboru składek powodują, że do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych nie wpływa dodatkowe kilkanaście miliardów złotych rocznie. Choćby wprowadzenie „ozusowania” wysokich wynagrodzeń przyniosłoby około 6 mld zł rocznie dodatkowych wpływów do FUS.

4. Poważnym problemem związanym z podwyższeniem wieku emerytalnego jest nieskuteczność programów adresowanych do ludzi starszych, którzy z różnych względów stracili dotychczasową pracę. Niebezpieczeństwu wypychania z rynku pracy osób w wieku 50+, towarzyszy katastrofalnie niska efektywność dotychczasowego rządowego programu dla tej kategorii osób. Program zaczął być realizowany jeszcze w 2009 roku wydano na tę realizację do końca 2010 roku około 8 mld zł i zatrudnienie w tej grupie wiekowej wzrosło zaledwie o 2%, a więc przeciętnie zatrudnionych jest zaledwie 37% osób z tych roczników. Zapowiadanie, więc teraz kolejnych programów aktywizacji zatrudnieniowej, np. 60+ jest swoista próbą mydlenia oczu ludziom, którzy po 50 -ce stracą pracę i na swoje świadczenie emerytalne będą musieli w tej nowej sytuacji, czekać kilkanaście lat.

5. Szkoda, że dopiero po pół roku od zadania pytania „jak żyć”, Premier udziela na nie odpowiedzi i to tak brutalnej. Wprawdzie tę odpowiedź próbuje osłodzić kolejnymi konsultacjami, ale tak naprawdę o żadnych konsultacjach nie ma mowy, Premier obstaje przy swoim i żadne argumenty się nie liczą. Wyborcom pozostają protesty, domaganie się referendum (Solidarność złożyła w Sejmie pod takim projektem 1.4 mln podpisów), a na razie zaciśnięcie zębów i czekanie na osądzenie całej sytuacji przy urnach wyborczych. Zbigniew Kuźmiuk

RAŚ, jako kamień u szyi PO. "Wygląda na to, że walka o Polskę rozegra się na Górnym Śląsku" Jedna z imprez RAŚ. Za plecami zwycięzcy turnieju sportowego widać niemiecki krzyż żelazny z datami 1939-1945 oraz napis upamiętniający ofiary II wojny światowej w języku niemieckim. Poseł Wojciech Szarama zapytał Marszałka Województwa Śląskiego Adam Matusiewicza (PO) o imprezę jego koalicjantów z RAŚ pod hasłem „polskie obozy koncentracyjne”. O to samo pytali radni PiS na posiedzeniu Sejmiku Śląskiego. Wygląda na to, że walka o Polskę, (czyli zwycięstwo w najbliższych wyborach parlamentarnych) rozegra się na Górnym Śląsku. Sympatyczne pluszowe stworzonka, za jakie chcą uchodzić ślązakowcy z RAŚ w coraz większym stopniu pokazują zęby i pazury. No i mamy na scenie oficjalną polską filię niemieckich ziomkostw. „Gazeta Wyborcza” uznała, że trzeba na stronach ogólnopolskich polansować ideę „polskich obozów koncentracyjnych” – poświęcono całą trzecią stronę. Pominięto fakty niewygodne dla fanów pałowania Polaków rzekomymi winami – na przykład fascynację reżysera Siegera Prusami i określaniem się, jako Prusak. Jakoś umknęły także całkiem niepoprawne polityczne narzekania, że współczesnym Niemcom brakuje ikry – w przeciwieństwie do Prus czy III Rzeszy. Hasło „polskich obozów koncentracyjnych” było podnoszone przez ekstremistyczny tzw.Związek Ludności Narodowości Śląskiej i jego lidera Andrzeja Rocznioka – np. w wypowiedzi dla „Dziennika Zachodniego” w 2005 r. Także Roczniok w przeszłości wydawał najbardziej kompromitujące oświadczenia – np. przeciwko zmianie nazwy obozu w Auschwitz na „niemiecki nazistowski obóz koncentracyjny” czy o solidarności z rosyjskimi agresorami na Gruzję. Wtedy RAŚ od takich oświadczeń się odcinał na łamach katowickiej „Gazety Wyborczej”. Dzisiaj najwyraźniej lider RAŚ widzi potrzebę powrotu do radykalizmu swoich początków – ataków na „polskiego nacjonalistę” Wojciecha Korfantego i pierwszej próby rejestracji Związku Ludności Narodowości Śląskiej. Wiele ataków spotkało PiS z powodu kompromitujących koalicjantów, czyli Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin. Dzisiaj zradykalizowany RAŚ strzela koalicjantom z PO bramki seryjnie – po „polskich obozach koncentracyjnych” podległe Gorzelikowi Muzeum Śląskie zorganizowało wykład na temat ruchów ślązakowskich działających na rzecz niepodległości Górnego Śląska. Początkowo pokaz filmu pod prowokacyjnym tytułem „polskie obozy koncentracyjne” solidarnie zignorowały katowicka „Gazeta Wyborcza” i „Polska Dziennik Zachodni”. Po kilkutygodniowych przemyśleniach ukazał się obszerny tekst w ogólnopolskim wydaniu mający wysondować nastroje. Piotr Semka 30.01 br. opublikował w „Rzeczypospolitej” pt. „Słuszny śląski nacjonalizm”. Na łamach katowickiej „Gazety Wyborczej” zareagował na artykuł Bartosz Wieliński tekstem pt. „Nie fanzol chopie”. Zdaniem dziennikarza organu Michnika problem nacjonalizmu śląskiego nie istnieje w przeciwieństwie problemu nacjonalizmu polskiego symbolizowanego przez uczestników zajść 11 Listopada podczas Marszu Niepodległości. Jestem zdumiony, że po pokazie filmu Wieliński nie opublikował kolejnego tekstu demaskującego mit polskiego patriotyzmu – w końcu kiedyś pisywał o obronie wieży spadochronowej w Katowicach w 1939 r. cytując wyłącznie pamiętniki niemieckiego generała. Po rejestracji zgo z RAŚ Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej w Opolu tuż przed końcem 2011 r. mieliśmy zachwyty i cmokania. Jako Ślązaczka postanowiła zadeklarować się Aleksandra Klich, dziennikarka „Gazety Wyborczej” i autorka wywiadów z licznymi mieszkańcami naszego regionu z Kazimierzem Kutzem na czele. Swoje zasługi z książki „Piąta strona świata” przypomniał Kazimierz Kutz. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie cytuje pełnego fragmentu zdania – napisał o „polskim Auschwitz dla Ślązaków”. Artykuł „Wracają polskie obozy koncentracyjne” zapewne aktywistom z RAŚ wyda się za mało radykalny. W końcu oni przypominali także o obozach dla jeńców sowieckich w czasie wojny polsko-bolszewickiej czy Berezie Kartuskiej. Jednak dla zachowania wrażenia obiektywizmu (opinie wydają wyłącznie historycy akceptowani przez RAŚ) „Gazeta Wyborcza” nie mogła obciążyć Polaków winami za wszystkie zbrodnie. Ekstremistyczny nurt polityczny ślązakowców nigdy nie miał znaczących wpływów na Górnym Śląsku. Na moje pytanie ile Związek Ślązaków miał radnych (w 1919 r. były wybory samorządowe na obszarze przyszłego plebiscytu) wykładowca Muzeum Śląskiego nie umiał precyzyjnie odpowiedzieć, ale był przekonany, że mniej było ślązakowców niż Niemców czy Polaków. Jeden z uczestników związany z RAŚ wymienił liczbę 27 radnych – niewiele na 1.100 radnych w tym prawie 700 polskich. Dzisiaj wygląda to niewiele lepiej – mimo potężnej propagandy w regionalnych mediach. Najwyraźniej erozja polskiego patriotyzmu to cel propagandy organu Michnika – nawet, jeżeli przy okazji ma powstać formuła groźnego nacjonalizmu. Następna faza to postawa jeszcze marginalnej i nienagłośnionej organizacji separatystycznej Slunska Ferajna z Mysłowic. Jej przedstawiciel pytał na debacie w Muzeum Śląskim pytał czy poprawne politycznie jest mówienie, że żyje pod polską okupacją od 1922 r. Slunska Ferajna została założona przez uczestników zjazdu ziomkostwa wypędzonych w 2008 r. – co podaje na swojej stronie. Piotr Pietrasz

Wojskowa twarz Bronisława Komorowskiego Śmierć płk. Leszka Tobiasza i kryjące się za nim okoliczności dotyczące afery marszałkowej powinny zwrócić uwagę na bezprecedensowy w demokratycznych krajach fakt, iż głową państwa jest dziś człowiek uwikłany w rozliczne kontakty z ludźmi wojskowej bezpieki i wysokimi oficerami „ludowego” wojska. Zmarły przed kilkoma dniami główny świadek oskarżenia w procesie przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu należał z pewnością do ludzi, którzy posiadali istotną wiedzę o Bronisławie Komorowskim. To płk Leszek Tobiasz miał zgłosić się do Komorowskiego 21 listopada 2007 r. z propozycją przedstawienia dowodów na korupcyjną działalność Komisji Weryfikacyjnej i przez kolejne tygodnie wielokrotnie odwiedzał ówczesnego marszałka Sejmu. To ten człowiek był uczestnikiem tajnej narady z Bronisławem Komorowskim, Krzysztofem Bondarykiem, Grzegorzem Reszką i Pawłem Grasiem, podczas której poczyniono ustalenia w zakresie działań dotyczących członków Komisji Weryfikacyjnej. W następstwie tych ustaleń Tobiasz został przewieziony przez Bondaryka do siedziby ABW, gdzie złożył zawiadomienie o podejrzeniu rzekomej korupcji. Choć wobec Tobiasza toczyły się postępowania prokuratorskie, a w roku 2011 został skazany prawomocnym wyrokiem na pół roku więzienia w zawieszeniu – należał do osób obdarzonych szczególnym zaufaniem organów III RP.

Mit o „patriotach w mundurach LWP” Nagła śmierć głównego świadka oskarżenia uniemożliwi realizację wniosku Wojciecha Sumlińskiego o przeprowadzenie konfrontacji pomiędzy płk. Tobiaszem, płk. Aleksandrem L. oraz Bronisławem Komorowskim – w celu wyjaśnienia rozlicznych rozbieżności istniejących w zeznaniach tych osób. To wydarzenie nakazuje spojrzeć w stronę samego Bronisława Komorowskiego. Ludzie, których darzył zaufaniem, nie służyli, bowiem w armii stojącej na straży polskich granic, a ich zadanie nie polegało na obronie naszej niepodległości. Służby wojskowe PRL nie miały zaś nic wspólnego z ich odpowiednikami w armiach wolnego świata. Z instrukcji „o działalności kontrwywiadowczej w siłach zbrojnych PRL” wynika, iż podstawowe zadanie kontrwywiadu wojskowego polegało na „ochronie wojska przed oddziaływaniem sił antysocjalistycznych i ośrodków dywersji ideologicznej” oraz „wykrywaniu w wojsku przestępstw, zwłaszcza charakteru politycznego”, a tzw. wywiad wojskowy miał zajmować się „zdobywaniem, opracowywaniem i przekazywaniem kierownictwu Partii i Rządu, kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej i siłom zbrojnym PRL materiałów i informacji wywiadowczych o potencjalnych przeciwnikach PRL i państw wspólnoty socjalistycznej”. Sławomir Cenckiewicz, który przez lata studiował archiwa LWP, nie miał najmniejszych wątpliwości pisząc, że „armia PRL stała się głównym gwarantem wpływów i kontroli sowieckiej nad Polską”, zaś na zakończenie swojej fundamentalnej pracy „Długie ramię Moskwy” doszedł do jednoznacznej konkluzji: „Przez wiele lat byłem skłonny wierzyć tym wszystkim, którzy powtarzali, że wyjąwszy politruków z Głównego Zarządu Politycznego, większość oficerów LWP była polskimi patriotami. Badania nad wywiadem wojskowym PRL (...) nakazały negatywnie zweryfikować te zapewnienia. Analizując przez lata tysiące dokumentów, materiałów operacyjnych i akt personalnych oficerów, doszedłem do przekonania, że LWP było niemal w pełni zsowietyzowane. Ta książka jest ostatecznym pożegnaniem z mitem o »patriotach w mundurach« z LWP”. Choć głos historyka dalece odbiega od oficjalnej propagandy III RP, nakazującej postrzegać w żołnierzach LWP „ludzi honoru” i porównywać tradycje tej armii z dziejami polskiego oręża, warto na związki Bronisława Komorowskiego patrzeć nie tylko w perspektywie historycznej, ale też poprzez obecną postawę lokatora Belwederu i jego stosunek do kremlowskiego reżimu. Tym bardziej, jeśli mamy świadomość, że dla Komorowskiego istnieje cienka granica między dwiema skrajnymi postawami, a granicę tę wyznacza... przypadek.

Dobre stosunki z Siwickim Gdy na początku lat 90 ten nauczyciel historii z Niższego Seminarium Duchownego w Niepokalanowie i przewodniczący Fundacji Pomocy Bibliotekom Polskim, trafił nagle do Ministerstwa Obrony Narodowej, kierował nim jeszcze gen. Florian Siwicki, dowódca 2 armii LWP podczas interwencji w Czechosłowacji, jeden z twórców stanu wojennego. Atutem Komorowskiego miał być fakt, że umiał rozmawiać z „czerwonymi” generałami i potrafił ułożyć sobie stosunki z Siwickim. Na czym polegała umiejętność nowego wiceministra, możemy wnioskować z relacji samego Komorowskiego. Wspominał on, że Siwicki zagadnął go kiedyś: „A wie pan, że ja mogłem być teraz w Londynie, ale nie zdążyłem do armii Andersa”. „Wtedy zrozumiałem – mówił Komorowski – że życiem rządzi przypadek. Przecież on przez to, że nie zdążył, został komunistą, a ja przez to, że urodziłem się odpowiednio późno – zostałem antykomunistą”. Zgodnie z tą życiową filozofią, Bronisław Komorowski nie mógł w „przypadkowych komunistach” i oficerach LWP widzieć zbrodniarzy lub zdrajców – nawet, jeśli w 2006 r. Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu postawiła Siwickiego w stan oskarżenia za zbrodnie komunistyczne. Negatywny stosunek do lustracji i dekomunizacji w wojsku Komorowski manifestował od początku pracy w MON. Wtedy, gdy struktury postkomunistyczne były najsłabsze, a opinia publiczna pamiętała zbrodnie stanu wojennego, on chronił aparat postsowiecki, tłumacząc np., że wywiad wojskowy nie pracował na rzecz ZSRR, a zarzuty o patologiach istniejących w WSI są „efektem inspiracji służb cywilnych”. Pytany w roku, 1992: „Na czym polegają patologiczne układy w służbach specjalnych MON?” – Komorowski odpowiadał: „Nie wiem. Nie podzielam spiskowej teorii dziejów. Przez dwa lata pracy w MON nie zetknąłem się z sytuacjami, które mogłyby potwierdzić istnienie takich układów”. Było to zaledwie kilka miesięcy po sporządzeniu poufnego raportu tzw. komisji Okrzesika, w której opisano m.in. szereg nieprawidłowości i nadużyć finansowych w dawnym szefostwie WSW; przedstawiono działania tej służby przeciwko opozycji politycznej, przypadki niszczenia akt, a przede wszystkim potwierdzono fakt ścisłej współpracy oficerów WSW ze służbami sowieckiego okupanta. Natomiast w roku 2005, gdy prasa szeroko rozpisywała się na temat działań WSI, Komorowski dywagował: „Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że niezweryfikowanie WSI to jeden z grzechów pierworodnych III RP. A to, że tyle się ostatnio mówi o wszelkich patologiach w WSI... cóż, jestem przekonany, że są to działania z inspiracji służb cywilnych. To efekt walki między tymi dwiema instytucjami – może z zewnątrz wcale tak niewyglądającej, ale w gruncie rzeczy zdrowej rywalizacji”.

„Anioł” i teczka Tymińskiego Od początku swojej pracy w MON Komorowski musiał cieszyć się niezwykłym zaufaniem oficerów wojskowej bezpieki. Krzysztof Wyszkowski w piśmie procesowym złożonym w toku postępowania przed Sądem Okręgowym w Gdańsku złożył wniosek o powołanie na świadka Bronisława Komorowskiego – „na okoliczność współpracy Lecha Wałęsy z SB”. W uzasadnieniu wniosku Wyszkowski napisał:

„Jako wiceminister ON, poinformował mnie po pierwszej turze wyborów prezydenckich w roku 1990, że otrzymał z WSI szczegółowe informacje w sprawie zawartości tzw. czarnej teczki Tymińskiego, czyli dokumentów potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z SB”. Nowy wiceminister obrony był, zatem dla ludzi wojskowego kontrwywiadu człowiekiem godnym zaufania, skoro dzielono się z nim tak szczególną wiedzą. Jak wiemy, słynną „czarną teczkę” Tymińskiego z materiałami obciążającymi Wałęsę miały przygotować służby wojskowe? Było to zaufanie wzajemne, ponieważ w tym samym czasie Komorowski awansował na szefa kontrwywiadu płk. Lucjana Jaworskiego, tropiącego w latach 80. „wrogów ojczyzny” spod znaku konspiracyjnych „Wiadomości”, „Tygodnika Wojennego” czy „Robotnika”. Składając wyjaśnienia przed Komisją Weryfikacyjną, płk Jaworski stwierdził, że „minister Komorowski zgodził się, abym mógł dobierać sobie ludzi do kontrwywiadu”. To wówczas pozytywną weryfikację przeszli: płk Aleksander L. (szef Zarządu I Szefostwa WSW) i ppłk Leszek Tobiasz, przyjęci przez Komorowskiego do kontrwywiadu. Ten drugi – przyjaciel płk. Jaworskiego – należał w latach 80. do gorliwych prześladowców opozycji niepodległościowej, a po roku 1990 zajmował się penetracją Kościoła i środowiska dziennikarskiego. Z teczki Nadzoru Szczególnego Kryptonim „Anioł”, założonej 28 lutego 2002 r. w związku z pozyskiwaniem materiałów kompromitujących abp. Juliusza Paetza wynika, że oficerem odpowiedzialnym za tę robotę był Leszek Tobiasz. Nie jest też prawdą, jak twierdził Komorowski, że w latach 90. sam usunął płk. Aleksandra L. ze służby. Odejście szefa Zarządu I WSW nastąpiło w efekcie ujawnienia wniosków zawartych w „Raporcie podkomisji nadzwyczajnej do zbadania działalności byłej WSW”, w której zwrócono uwagę na nieprawidłowości i przestępstwa, jakie miały miejsce w WSW. O tym, że związki z Aleksandrem L. przetrwały próbę czasu, może świadczyć wydarzenie opisane przed laty przez Leszka Misiaka. Gdy w roku 2004 syn Komorowskiego został potrącony przez samochód jednego z najbogatszych Polaków, o fakcie tym poinformował Misiaka właśnie płk Aleksander L., przedstawiając się, jako rzecznik i znajomy Komorowskiego. Do dziś nie wiemy, jakie związki łączyły Komorowskiego z głównym aktorem afery marszałkowej, podejrzewanym przez ABW o kontakty z rosyjskim wywiadem.

Certyfikat dla Izydorczyka Kilka lat później, gdy Komorowski pełnił już funkcję ministra obrony narodowej, podejmowane przez niego decyzje świadczyły o szczególnym zaufaniu, jakim obdarzał ludzi wojskowej bezpieki. To on był wówczas protektorem dalszej kariery gen. Bolesława Izydorczyka, kursanta GRU z 1989 r. i szefa WSI z lat 1992–1994. W roku 2000 związki Izydorczyka ze służbami sowieckimi i rosyjskimi były przedmiotem zainteresowania Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI w ramach sprawy o krypt. „GWIAZDA” oraz postępowania sprawdzającego w związku z ubieganiem się przez generała o wydanie certyfikatu bezpieczeństwa. Ustalono m.in., że latem 1992 r. Izydorczyk spotkał się w Zakopanem z rezydentem służb rosyjskich w okolicznościach, „które jednoznacznie wskazywały na spotkanie wywiadowcze”. W liście do ministra Komorowskiego ówczesny szef WSI Tadeusz Rusak pisał, że „analiza całego materiału (…) skłania nas do stwierdzenia, iż gen. dyw. Izydorczyk celowo może ukrywać fakty związane z okresem pobytu w Moskwie” i odmówił wydania certyfikatu. Musiał to jednak uczynić – jak sam stwierdził – „na skutek nacisków szefa MON, ministra Bronisława Komorowskiego”. Dzięki Komorowskiemu Izydorczyk uzyskał certyfikat bezpieczeństwa NATO do dokumentów oznaczonych klauzulą „ściśle tajne” i mógł wyjechać do Brukseli, gdzie objął funkcję Dyrektora Partnership Coordination Cell (PCC) w Mons. Przebywał tam do 2003 r., mając dostęp do informacji stanowiących najwyższe tajemnice NATO. W tym samym czasie media ujawniły, że związany z Grzegorzem Żemkiem i aferą FOZZ płk Zenon Klamecki, zastępca szefa Zarządu III WSI, kontaktował się z autorami filmu „Dramat w trzech aktach” (o rzekomym udziale Jarosława i Lecha Kaczyńskich w aferze FOZZ). W obronie Klameckiego stanął natychmiast minister Komorowski. Okres ministrowania Komorowskiego w MON to czas, gdy w polskim Sejmie grupa oficerów WSI, stosując techniki operacyjne, podsłuchiwała rozmowy posłów z sejmowej Komisji Obrony, którzy decydowali o losach trzech ogromnych przetargów: na zakup samolotu wielozadaniowego, transportera opancerzonego i przeciwpancernego pocisku kierowanego. To także czas przestępczej działalności fundacji „Pro Civili” zarządzanej przez ludzi WSI, storpedowania reformy szkolnictwa wojskowego, przeprowadzenia kombinacji operacyjnej przeciwko wiceministrowi Szeremietiewowi, gospodarczej „aktywności” oficerów WSI w Wojskowej Akademii Technicznej, działalności prywatnej Szkoły Wyższej Warszawskiej i Fundacji Rozwoju Edukacji i Techniki, które również okazały się biznesem kierowanym przez WSI, sprzedaży gruntów Wojskowego Instytutu Medycznego firmie Euro-Medical Lilianny Wejchert czy zakupu bez przetargu samolotów CASA, pozbawionych w Polsce centrum serwisowego. To wówczas zabrakło pieniędzy na żołd dla żołnierzy, kolejka kadry oficerskiej czekającej na mieszkanie wzrosła do 17 tys. osób., a eksport uzbrojenia spadł do 20 mln dol. rocznie. Z powodu problemów z negocjacją offsetu kwota 89 mln zł przeznaczona na zakontraktowanie nowoczesnych systemów bezpiecznego lądowania została niewykorzystana i zwrócona do państwowej kasy. Tym samym nie zrealizowano umowy offsetowej i nie wykonano zobowiązań wobec NATO. Ostatnia decyzja Komorowskiego na stanowisku ministra MON – podjęta miesiąc po atakach terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton – dotyczyła zaś drastycznego obniżenia zarobków żołnierzy jednostki GROM. Na skutek tej decyzji, w lutym 2003 r. odeszło z GROM czterdziestu doskonale wyszkolonych żołnierzy, czyli połowa składu jednostki. Za wieloma z tych zdarzeń kryją się również nazwiska najbliższych znajomych i współpracowników Bronisława Komorowskiego: gen. Adama Tylusa, gen. Bogusława Smólskiego, gen. Mariana Robełka, gen. Andrzeja Ameliańczyka, płk. Henryka Demiańczuka, mjr. Smolińskiego czy gen. Pawła Nowaka. Aleksander Ścios

„Przekazałem to, co otrzymałem” “Dwadzieścia lat po śmierci biskupa Lefebvre historia coraz częściej przyznaje mu rację. Benedykt VI coraz częściej piętnuje relatywizm doktrynalny, upadek dyscypliny i destrukcję liturgii w Kościele. Jeszcze zanim Joseph Ratzinger wstąpił na Tron Piotrowy diagnozował kryzys w Kościele w sposób, który zbliżał go do stanowiska Bractwa Św. Piusa X. Osobiście powrócił nawet do liturgii trydenckiej, którą publicznie odprawiał m. in. we Francji i w Niemczech. Jednocześnie już od lat osiemdziesiątych kardynał Ratzinger mówił, że mimo Soboru Watykańskiego II, który zapowiadał „wiosnę Kościoła”, doszło do „zapaści w wielu sferach”, które sięgają „samych korzeni Kościoła” - pisze dr.hab Sławomir Cenckiewicz Oni mają kościoły, ale to my zachowaliśmy wiarę” – powiedział w kazaniu przeciwko arianom św. Atanazy Wielki. Słynne słowa Doktora Kościoła, który w IV wieku niemal w pojedynkę prowadził walkę z zabójczą herezją Ariusza, dla tysięcy katolików po Soborze Watykańskim II stały się drogowskazem i zachętą do walki przeciwko współczesnym błędom. Stąd też wielu z nich, w osobie i postępowaniu arcybiskupa Marcelego Lefebvre’a upatruje nowego św. Atanazego, zaś posoborowy kryzys Kościoła porównuje do „nocy ariańskiej”, która za przyzwoleniem hierarchii zatriumfowała ówcześnie w całym świecie chrześcijańskim. Podobnie zdaje się uważać bp Bernad Tissier de Malerais – autor opublikowanej właśnie naukowej, ale i wyjątkowej biografii swojego duchowego ojca. Jej lektura jest konieczna dla wszystkich, którzy pragną zrozumieć złożoność obecnie prowadzonych rozmów teologicznych-kanonicznych Bractwa Św. Piusa X i Stolicy Apostolskiej.

Zwyczajny ksiądz Marceli Lefebvre (ur. 1905 r.) stronił zawsze od porównań do św. Atanazego. Był skromny i nieśmiały. Powtarzał często, że wyjątkowa sytuacja, w jakiej znalazł się Kościół i jego wierni na przełomie lat 60. i 70., zmusiły go do roli przywódcy katolickich tradycjonalistów. Od pierwszych chwil swojego kapłańskiego powołania „widział się w roli duchowego ojca, przywiązanego do swoich parafian i wpajającego im wiarę i chrześcijańskie obyczaje”. „Taki był mój ideał” – mówił. To jego pobożni rodzice – świątobliwa Gabriela i Rene Lefebvre, wskazali Marcelowi inną drogę. W 1923 r. postanowili by dołączył do swojego starszego brata – również Rene, który wybrał kapłaństwo i studiował w Rzymie. „Twój brat jest w Rzymie i ty też pojedziesz do Rzymu, nie ma, o czym mówić, nie zostaniesz w diecezji” – mówił stanowczo ojciec przyszłego arcybiskupa. W ten sposób 18-letni Marcel trafił do Seminarium Francuskiego w Rzymie, które od połowy XIX wieku prowadzili misjonarze ze Zgromadzenia Ducha Świętego pod wezwaniem Najświętszego i Niepokalanego Serca Maryi Panny.

Odraza dla prawd umniejszonych… Marcelego na całe życie ukształtowały dwie szkoły – rodzinna i seminaryjna. Katolickie wychowanie, jakie dali mu rodzice, którzy ofiarowali na służbę Bogu pięcioro swoich dzieci, zostało ubogacone w Seminarium Francuskim w Rzymie. To tam Marceli stał się żołnierzem Chrystusa. Zawdzięczał to przede wszystkim ks. Henrykowi Le Floch, który od 1904 r. kierował seminarium i „wpajał uczniom wiarę zarówno w zasady, jak i w praktyczną skuteczność prawdy katolickiej”. Łączył wielką pobożność i bogate życie wewnętrzne z apologetyką i obroną Kościoła. Pewien mnich ze słynnego opactwa w Solesmes powiedział o nim: „Nauczyłeś nas, Ojcze, szacunku dla pełnej prawdy i odrazy dla prawd umniejszonych…”. „Dziękuję mu z całego serca, bo to on pokazał nam drogę Prawdy” – powtarzał przy różnych okazjach wyświęcony w 1929 r. na księdza Marceli Lefebvre – „To on nauczył nas, kim dla świata i Kościoła byli papieże i czego nauczali przez półtora stulecia: antyliberalizmu, antymodernizmu, antykomunizmu, całej doktryny Kościoła w tych kwestiach. Naprawdę pozwolił nam zrozumieć i żyć walką prowadzoną przez kolejnych papieży z niezłomną konsekwencją w celu uchronienia Kościoła i świata przed plagami, które nas dzisiaj gnębią. Było to dla mnie objawienie”.

Kierunek Gabon Otrzymana w Seminarium Francuskim solidna formacja kapłańska predestynowała młodego ks. Lefebvre’a do znaczącej roli w Kościele. W 1930 r. był już doktorem filozofii i teologii. Nie chciał jednak piąć się po szczeblach watykańskiej lub francuskiej hierarchii. Zrodziło się w nim misjonarskie powołanie i pasja, których konsekwencją było wstąpienie do Zgromadzenia Ducha Świętego („duchaczy”). Fascynacja duchowością ojca Jakuba Libermanna, studiowanie dzieł św. Tomasza z Akwinu i ćwiczenia duchowe św. Ignacego Loyoli kierowały jego myśli w stronę ludzi wciąż nieznających Chrystusa. „Życie zakonnika ze Zgromadzenia Ducha Świętego – pisał w 1931 r. – powinno być kontemplacją oddającą się działaniu. Należy usunąć, na ile to możliwe, rozdział pomiędzy modlitwą i pracą. Nie porzucajmy Boga, aby Go dać naszym braciom”. Stąd też w 1932 r. ks. Marceli Lefebvre wsiadł na statek w Bordeaux i udał się Gabonu. Podróżował w buszu, budował kościoły i seminaria dla gabońskich księży, zwalczał pogański kult i składanie ofiar z ludzi, udzielał sakramentów, egzorcyzmował, katechizmował dorosłych i dzieci, walczył z żółtą febrą, głodem, poligamią, handlem żywym towarem… Był – jak wówczas mówiono – przełożonym od wszystkiego, ale zawsze z różańcem w ręku. Jego misjonarskiego zapału nie ostudziły nawet smutne wieści o śmierci matki (1938 r.), upadku Francji (w 1940 r.) i losach ojca, którego w 1942 r. Niemcy zamordowali w obozie w Sonnenburgu (aktualnie Słońsk). Już wówczas legenda Lefebvre’a rozszerzała się po całym Gabonie. „Mamy szczęście, że Bóg zesłał nam tego człowieka! Cóż to za wspaniały człowiek!” – powtarzali tubylcy. To również dzięki niemu, w latach 1932-1945 liczba gabońskich katolików wzrosła z 33 do 85 tys.!

Niedoszły kardynał Gorliwość i zasługi misyjne ks. Marcelego Lefebvre szybko dostrzeżono w Świętej Kongregacji Krzewienia Wiary i Sekretariacie Stanu. W 1947 r. papież Pius XII mianował go biskupem i wikariuszem apostolskim w Dakarze. Odpowiadał wówczas za całą Francuską Afrykę Zachodnią, zamieszkiwaną przez 20 milionów ludzi. W tym zagłębiu muzułmańskim bp Lefebvre kontynuował swoją pracę misyjną szczególnie dbając o trzy dzieła – szkołę średnią, seminarium duchowne i zakonne zgromadzenia złożone z tubylców, którzy w perspektywie czasu mieli przecież objąć stery Kościoła w Afryce. Wciąż odróżniał się pracowitością, na tyle, że po niespełna roku od objęcia wikariatu Dakaru Pius XII podniósł Lefebvre’a do godności delegata apostolskiego. Od tej pory Lefebvre odpowiadał już nie tylko za Afrykę Zachodnią, ale również Kamerun, Francuską Afrykę Równikową i Somalię, nie licząc Maroka, Sahary, Madagaskaru i Reunion. W specjalnym breve papież pisał: „Rządził ojciec tak roztropnie, mądrze i aktywnie wikariatem apostolskim w Dakarze i z tak wielką gorliwością rozszerzał królestwo Chrystusa, że sądzimy, iż będzie dobrym wyborem powierzenie ojcu kierownictwa delegaturą, w całkowitym przekonaniu, że szczególne talenty ojca, a zwłaszcza sprawdzona już gorliwość oraz inne zdolności, które predestynują ojca do objęcia tego stanowiska, będą wielkim i zbawiennym pożytkiem dla tej delegatury”. Lefebvre erygował nowe parafie i diecezje, fundował klasztory, bierzmował, wyświęcał kapłanów i konsekrował biskupów. Dbał o czystość katolickiej doktryny i piękno liturgii, której powagę strzegł przed fałszywą inkulturacją – pogańskimi tańcami i „tam-tamami”. W 1955 r. został pierwszym arcybiskupem Dakaru. Gdyby nie śmierć Piusa XII w 1958 r. abp Lefebvre zostałby zapewne wkrótce kardynałem…

W obliczu „odnowy” Jan XXIII zapoczątkował zupełnie nowy kurs w dziejach Kościoła. Janowe „aggiornamento” szybko dosięgło osobiście abp Lefebvre. Jako „konserwatysta” już w 1959 r. został pobawiony funkcji delegata apostolskiego. Trzy lata później musiał opuścić Dakar, by objąć na krótko rządy w małej diecezji Tulle. Wciąż był jednak ważną postacią życia kościelnego. W 1962 r. został mianowany Asystentem Tronu Papieskiego, doradcą Świętej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary i przełożonym generalnym Zgromadzenia Ducha Świętego. Był doskonale przygotowany do walki, jaką miał stoczyć siedząc w ławach Soboru Watykańskiego II. Już w pierwszych dniach soboru wyraził publicznie swój niepokój, kiedy na liście ekspertów teologicznych zauważył nazwiska obłożonych cenzurą i karami kościelnymi niewiernych nauce Kościoła duchownych – o. Yves’a Congara, o. Henri de Lubac’a i o. Karla Rahnera. Później, u boku kilku kardynałów, stoczył prawdziwy bój w obronie mszy św., którą nowatorzy pozbawić chcieli ofiarnego charakteru przesuwając akcent na błędnie pojętą aktywizację wiernych i „sprawowanie Wieczerzy Pańskiej”. Spór wokół konstytucji o liturgii był jedynie zapowiedzią wojny, która rozgorzała pomiędzy ojcami soboru. Skupione wokół Międzynarodowego Zgromadzenia Ojców konserwatywne skrzydło Kościoła, liczące około 200 biskupów, przegrywało w praktyce większość soborowych bitew stoczonych wokół rozumienia wolności religijnej, ekumenizmu, misji, kolegialnej władzy w Kościele, potępienia współczesnych herezji, komunizmu, godności osoby ludzkiej… „Byliśmy świadkami zaślubin Kościoła z ideami liberalnymi” – powiedział na zakończenie soboru abp Lefebvre – „W ten sposób zostały naruszone podstawy wiary, moralności i dyscypliny kościelnej, przed czym ostrzegali wszyscy papieże”.

Prawdziwe aggiornamento Wielu duchownych traciło zapał i oczekiwało upragnionej emerytury. Zaniepokojony obrotem spraw i postawą Pawła VI, kardynał Alfredo Ottaviani wyznał pod koniec soboru, że wolałby jak najszybciej umrzeć by mieć pewność, że umiera jeszcze w Kościele katolickim. Marceli Lefebvre nie zamierzał bezczynnie przyglądać się tej „odnowie” i ratował, co mógł – wciąż wizytował misje prowadzone przez „duchaczy”, reorganizował seminaria i stawiał na formację kapłanów. Ponad wszystko stał jednak na straży czystości wiary i dyscypliny kościelnej. Był zaniepokojony postępującą rebelią. Wielu coraz częściej mówiło o potrzebie zastąpienia „misji” w „dialog ekumeniczny”. Postępowała laicyzacja życia kapłańskiego. Lefebvre przypominał, że sutanna „oznacza oddzielenie od świata i zawiera świadectwo dane Naszemu Panu Jezusowi Chrystusowi”. „Strój świecki, rezygnacja z jakiegokolwiek świadectwa dawanego poprzez strój wyraźnie oznacza brak wiary w kapłaństwo, brak szacunku dla zmysłu wiary bliźnich, a ponadto tchórzostwo, brak odwagi w bronieniu własnych przekonań”. „Naszego aggiornamento – wołał Lefebvre w 1965 r. – nie przeprowadzajmy w duchu neoprotestantyzmu niszczącego źródła świętości. Niech kierują nami święte pragnienia, które były motorem życia wszystkich świętych dokonujących reform i odnowy z miłości do Chrystusa Ukrzyżowanego, zachowujących posłuszeństwo, ubóstwo i czystość. W ten sposób zdobyli ducha poświęcenia, ofiary i modlitwy, które uczyniły z nich apostołów”. Pod koniec 1968 r. „duch odnowy” na dobre zagościł w Zgromadzeniu Ducha Świętego. Nie mogąc się z tym pogodzić abp Lefebvre złożył dymisję.

W obronie mszy W tym czasie pod wodzą zaprzyjaźnionego z papieżem ks. Annibale Bugniniego eksperymentowano z liturgią mszalną. Kiedy podczas synodu biskupów w 1967 r. ów prałat zaprezentował efekty swojej pracy wielu biskupów było zdumionych tym, co zobaczyli, a niektórzy z nich – jak kardynał Josyf Slipij – w proteście opuścili Kaplicę Sykstyńską. Całość tego eksperymentu przypominało raczej protestanckie nabożeństwa, które są jedynie „pamiątką Ostatniej Wieczerzy”, a nie uobecnieniem tej samej ofiary, jaką na Kalwarii złożył Pan Jezus. Usunięcie z mszy modlitw pokutnych, znaków krzyża, odwołań do Trójcy Przenajświętszej, wyrzucenie tzw. Kanonu sięgającego czasów apostolskich, odłączenie ołtarza od tabernakulum i usytuowanie kapłana tyłem do Najświętszego Sakramentu, a nawet zmiana formuły konsekracyjnej niszczyły dwutysiącletnią tradycję liturgiczną Kościoła i miały zbliżyć katolików do protestantów. Max Thurian z ekumenicznej wspólnoty w Taizé szczerze wyznał: „jednym z owoców tego będzie fakt, iż wspólnoty niekatolickie będą mogły celebrować Wieczerzę Pańską, używając tych samych modlitw, co Kościół katolicki. Teologicznie jest to możliwe”. Wśród oglądających kolejne wersje mszy przygotowanej przez papieskiego liturgistę był także abp Lefebvre. „Słuchając tego godzinnego wykładu – wspominał – mówiłem sam do siebie: «To niemożliwe, żeby ten człowiek cieszył się zaufaniem Ojca Świętego, że to właśnie jego Papież wybrał, aby przeprowadzić reformę liturgii!» Mieliśmy przed sobą człowieka, który z pogardą i wręcz niewyobrażalną bezceremonialnością deptał wielowiekową liturgię. Byłem zdruzgotany. Zwykle dość łatwo przychodzi mi publiczne zabieranie głosu, jak to czyniłem na przykład podczas soboru. Ale tym razem nie miałem sił, aby podnieść się z miejsca. Słowa uwięzły mi w gardle”. Protestowali inni – zakonnicy, biskupi i kardynałowie. Na nie wiele się to zdało. Paweł VI i tak wprowadził nowy obrzęd mszy, którą określił mianem „zgromadzenia ludu Bożego, który jednoczy się pod przewodnictwem kapłana, aby celebrować pamiątkę Pańską”. Wstrząśnięci tym kardynałowie Antonio Bacci i Alfredo Ottaviani napisali do papieża, że nowa msza „tak w całości, jak w szczegółach, wyraźnie oddala się od katolickiej teologii mszy świętej”.

„Biskup faszystów” Opór przeciwko mszy Pawła VI legł u podstaw założenia w latach 1969-1970 Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X. Wspierany przez wielu kapłanów i hierarchów (również w Watykanie) przy aprobacie dwóch lokalnych biskupów, abp Lefebvre założył w Szwajcarii pierwszy dom i otworzył seminarium duchowne. Do tego czasu katolicki ruch tradycjonalistyczny na całym świecie działał w rozproszeniu, choć skupiał dziesiątki tysięcy wiernych i setki kapłanów. Lefebvre chciał przede wszystkim ratować kapłaństwo i mszę: „zasadniczą przyczyną obecnego kryzysu Kościoła jest, bowiem osłabienie kapłaństwa. Kapłaństwo zaś jest skoncentrowane na Świętej Ofierze Mszy”. Otwarciu seminarium w Econe od samego początku towarzyszyły kłopoty. Dyscyplina, noszenie sutanny, tradycyjna teologia, „stara liturgia” a nade wszystko rzesze wiernych i dziesiątki powołań kapłańskich, zaniepokoiły wielu kościelnych liberałów, których „odnowione” seminaria opustoszały a kościoły świeciły pustkami. Za ich namową Paweł VI zażądał od abp. Lefebvre’a „przyjęcia nowego mszału, jako konkretnego znaku posłuszeństwa”. O tym jednak nie mogło być mowy. Zatwierdzone wcześniej statuty Bractwa Św. Piusa X gwarantowały odprawianie mszy wyłącznie według rytu trydenckiego. W 1976 r. Paweł VI oznajmił, że nowy mszał „zastąpił” dawną liturgię i potępił arcybiskupa. Lefebvre stał się wówczas wrogiem publicznym. Zgodnie atakował go episkopat francuski, kurialiści rzymscy, postępowi katolicy w PRL spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, a sowiecka „Izwiestia” określiła mianem „biskupa faszystów i nietolerancji”.

Duch Asyżu Jednak postępujący ekumenizm jedynie utwierdzał Marcela Lefebvre’a w obranej drodze. Kardynałowie i biskupi, zgromadzeni w bazylice św. Pawła za Murami, zostali po raz pierwszy pobłogosławieni przez anglikańskiego „prymasa”. Paweł VI zaczął propagować potępioną przez swoich poprzedników ideę „Kościołów siostrzanych”, uznając, że Kościół jest rzekomo „wewnętrznie podzielony”. „Ekumenizm nie jest misją Kościoła – odpowiadał Lefebvre – Kościół nie jest ekumeniczny, Kościół jest misyjny. Kościół misyjny ma na celu nawracanie, Kościół ekumeniczny ma zaś na celu szukanie prawdy pośród błędów i tym się zadowala. Oznacza to zaprzeczenie prawdzie głoszonej przez Kościół. Z uwagi na ów ekumenizm, nie mówi się już o wrogach Kościoła. Ci, którzy tkwią w błędach, są teraz naszymi braćmi. W konsekwencji nie ma już potrzeby walki z błędami. Mówi się nam: «zaprzestańmy walk!»”. Niepokornemu arcybiskupowi wydawało się, że gorzej już być nie może. Dlatego też z nadzieją powitał wybór kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Papież pochodził z Polski, a więc uchodził za konserwatystę. Już w listopadzie 1978 r. Jan Paweł II przyjął Lefebvre’a, który zapewnił, że jest gotów „zaakceptować Sobór odczytywany w świetle Tradycji”. Papież wydawał się dość otwarty na „eksperyment Tradycji”. Jednak, ku zdumieniu wielu tradycjonalistów „polski papież” nie tylko kontynuował dialog ekumeniczny, ale wprowadził go na zupełnie nowe tory. Spotkanie religii w Asyżu w 1986 r. było dla wielu prawdziwym wstrząsem. Wikariusz Chrystusa zrównany z wyznawcami innych religii. Animiści przynieśli swoje węże, Indianie oddawali się czarom i wzywali duchy, a w jednym z kościołów przeznaczonych na ów „dialog” uczniowie Dalajlamy postawili na tabernakulum posąg Buddy! „Poważne zgorszenie, we właściwym rozumieniu tego słowa, oznacza nakłanianie do grzechu – grzmiał Lefebvre – Poprzez ekumenizm, poprzez uczestnictwo w kulcie fałszywych religii, chrześcijanie tracą wiarę. I to jest zgorszenie. Katolicy nie wierzą już, że jest tylko jedna prawdziwa religia, jeden prawdziwy Bóg, Trójca Święta i Nasz Pan Jezus Chrystus”.

Operacja przetrwanie Doświadczenie Asyżu na tyle poruszyło sumienie abp. Marcelego Lefebvre i jego przyjaciela z Brazylii – bp. Antonio de Castro Mayera, że zdecydowali się oni wyświęcić biskupów. O swoim zamiarze poinformowali Stolicę Apostolską. Rozpoczęły się długie rozmowy z kardynałem Josephem Ratzingerem, które w istocie zakończyły się fiaskiem. Podirytowany kolejną rundą rozmów z Ratzingerem, który zabiegał o akceptację przez tradycjonalistów nowej mszy, Lefebvre odpowiedział: „Wasza działalność zmierza do dechrystianizacji społeczeństwa i Kościoła, my zaś pracujemy nad jego chrystianizacją. Dla nas Nasz Pan Jezus Chrystus jest wszystkim, jest naszym życiem. Kościół to Nasz Pan Jezus Chrystus. Kapłan to drugi Chrystus, Msza jest tryumfem Jezusa Chrystusa poprzez Krzyż. Nasze seminarium jest całkowicie ukierunkowane na panowanie Naszego Pana Jezusa Chrystusa. A wy czynicie coś zupełnie przeciwnego: Eminencja właśnie chciał mi dowieść, że Nasz Pan nie może i nie musi panować w społeczeństwie”. Decyzja została podjęta. 30 czerwca 1988 r. abp. Lefebvre i bp. de Castro Mayer bez mandatu papieskiego konsekrowali czterech biskupów, za co spotkała ich ekskomunika. „Przekazałem wam, to, co otrzymałem” – powiedział Lefebvre – Wydaje mi się, że słyszę głosy wszystkich papieży, począwszy od Grzegorza XVI, Piusa IX, Leona XIII, św. Piusa X, Benedykta XV, Piusa XI, Piusa XII mówiące: „Co wy robicie z naszym nauczaniem, z naszą pracą apostolską, z wiarą katolicką, chcecie ją porzucić? Czy pozwolicie jej zniknąć z tej ziemi? Chrońcie skarb, który wam powierzyliśmy. Nie porzucajcie wiernych, nie porzucajcie Kościoła! Zachowajcie ciągłość Kościoła! Od czasów, bowiem Soboru, władze rzymskie przyjęły i wyznają to, co my potępiliśmy”.

Pośmiertny triumf? Abp Marcel Lefebvre zmarł w marcu 1991 r. Jego zgromadzenie liczy dziś ponad 500 księży, 300 zakonnic i zakonników, blisko 1000 kościołów i kaplic, 6 seminariów duchownych i działa na wszystkich kontynentach. „Nie miałem specjalnego objawienia – przyznał wcześniej Lefebvre – i niestety nie jestem mistykiem. Działałem tak, jak wynikało z okoliczności”. Często powtarzał, że nie chce nic robić od siebie i dla siebie, chciał być zawsze sługą Chrystusa i Jego Kościoła, kochał ludzi i jednocześnie bronił prawdy katolickiej. „Co go pobudzało do działania?” – zastanawia się autor jego biografii, by za chwilę odpowiedzieć: „Bez wątpienia upór, dziedziczna cnota Flamandów, którą ten zaradny faber (robotnik, rzemieślnik, kowal) obdarzony był w dwójnasób, na co od trzech stuleci wskazywało nazwisko i zajęcia Lefebvrów. Można by chyba uznać to wręcz za klucz do wyjątkowego losu tego dostojnika, przedstawianego w mediach, jako typowy „samotny rycerz”, mimo, że on sam zawsze podkreślał, że nigdy nie zwykł postępować wedle osobistego uznania”. Dwadzieścia lat po jego śmierci historia coraz częściej przyznaje mu rację. Benedykt VI coraz częściej piętnuje relatywizm doktrynalny, upadek dyscypliny i destrukcję liturgii w Kościele. Jeszcze zanim Joseph Ratzinger wstąpił na Tron Piotrowy diagnozował kryzys w Kościele w sposób, który zbliżał go do stanowiska Bractwa Św. Piusa X. Osobiście powrócił nawet do liturgii trydenckiej, którą publicznie odprawiał m. in. we Francji i w Niemczech. Jednocześnie już od lat osiemdziesiątych kardynał Ratzinger mówił, że mimo Soboru Watykańskiego II, który zapowiadał „wiosnę Kościoła”, doszło do „zapaści w wielu sferach”, które sięgają „samych korzeni Kościoła”. Nie wahał się wyznać, że nastąpił wręcz „wewnętrzny rozłam Kościoła”, który stał się „jednym z najpilniejszych problemów naszych czasów”. „Jesteśmy zajęci ekumenizmem i zapominamy przy tym, że Kościół podzielił się w swoim wnętrzu” – mówił Ratzinger. Ubolewał przy tym, że „rozumienie Kościoła zostało u katolików zrelatywizowane. Nie chcą oni dalej uznawać, że Kościół daje im autentyczną gwarancję prawdy”. Najbardziej dramatyczny opis stanu Kościoła sformułował niemal w przededniu swojego wyboru na Stolicę Piotrową. Dnia 25 marca 2005 r. odczytano tekst rozważań, które kardynał Ratzinger przygotował na wielkopiątkową drogę krzyżową w rzymskim Koloseum. Dla wielu słowa te brzmiały wręcz szokująco: „Panie, tak często Twój Kościół przypomina tonącą łódź, łódź, która nabiera wody ze wszystkich stron. Także na Twoim polu widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła. Ale to my sami je zbrukaliśmy! To my zdradzamy Cię za każdym razem, po wszystkich wielkich słowach i szumnych gestach. Zmiłuj się nad Twoim Kościołem”. Nie przypadkowo tekst rozważań opisujący kondycję współczesnego Kościoła trafił rychło na sztandary katolickich tradycjonalistów, a w rozmowach ze Stolicą Apostolską odwoływał się do nich bp Bernard Fellay – przełożony generalny Bractwa Św. Piusa X. W 2007 r. ogłosił motu proprio Summorum Pontificum, które bez ograniczeń zezwala każdemu księdzu na odprawianie mszy trydenckiej. Na początku 2009 r. następca św. Piotra polecił ogłosić dekret o „zwolnieniu” z kary ekskomuniki biskupów wyświęconych przez abp. Lefebvre w 1988 r. Papież zaprosił Bractwo Św. Piusa X do rozmów, które mimo burz i wichur wciąż trwają…

Sławomir Cenckiewicz

Pismo IPN do Kancelarii Sejmu w sprawie materiałów dotyczących Lecha Wałęsy - wysłane! Instytut Pamięci Narodowej - zgodnie z własną zapowiedzią - wystąpił do Kancelarii Sejmu z oficjalnym pismem, w którym domaga się weryfikacji, a następnie przekazania materiałów mogących wytworzonych przez komisję Ciemniewskiego. Jak poinformował w ostatnim wydaniu tygodnik „Uważam Rze” - wśród dokumentów komisji - badającej tzw, listę Macierewicza z czerwca 1992 roku - znajdują się materiały dotyczące współpracy Lecha Wałęsy z SB. Mogą to być m. in. kopie donosów TW "Bolka", które zginęły z oryginalnej teczki w czasie, gdy jej dysponentem był ówczesny prezydent. W piśmie wysłanym do Kancelarii Sejmu prezes IPN stwierdza:

W związku z doniesieniami medialnymi dotyczącymi znajdującej się w archiwum Kancelarii Sejmu RP dokumentacji zgromadzonej przez tzw. Komisję Ciemniewskiego, uprzejmie informuję, iż w ustawowym zainteresowaniu Instytutu Pamięci Narodowej -Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu znajdują się wszelkie materiały wytworzone przez organy bezpieczeństwa państwa, wymienione w art. 5 ustawy z dnia 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (Dz.U.07.63.424 ze zm.). Biorąc pod uwagę przesłanki prasowe wskazujące na fakt występowania w dokumentacji Komisji ww. materiałów archiwalnych lub ich kopii, na podstawie art. 27 ust. 2 i 3 wspomnianej ustawy, zwracam się z prośbą o uruchomienie stosownych procedur pozwalających na weryfikację tych informacji, a w przypadku ich potwierdzenia, o przekazanie dokumentacji b. Służby Bezpieczeństwa do zasobu archiwalnego Instytutu Pamięci Narodowej. Według naszych informacji, teraz powinno dojść do spotkania przedstawicieli Kancelarii Sejmu i pionu archiwalnego IPN w celu ustalenia technicznej procedury sprawdzenia i ewentualnego przejęcia dokumentów przez Instytut. Sprawę będziemy monitorowali. Warto jeszcze przytoczyć wypowiedź Krzysztofa Wyszkowskiego - którego może czekać kosztowna egzekucja wyroku nakazującego przeproszenie Wałęsy za powiedzenie prawdy na antenie wielkich telewizji - wygłoszona w ostatnim programie "Jan Pospieszalski: Bliżej":

Przyznaję, z Lechem Wałęsą łączyła mnie przyjaźń. On przyszedł do mnie, do mojego mieszkania, zgłosić się do Wolnych Związków Zawodowych. Dwa lata przed strajkami. I ten biedny chłopczyna, który wtedy wikłał się w różne kłamstwa, w różne niejasności, którym się opiekowałem przez lata, któremu pomagałem, któremu pomagałem zostać prezydentem, on mnie wygrał za kogoś, kto ma zaświadczyć [poprzez przegrany proces], że on nie był agentem. To znaczy, że jak on mnie zniszczy, to on będzie bezpieczny. Nie będziesz Lechu Wałęso bezpieczny ani od Wyszkowskiego, ani od polskiej opinii publicznej, bo nie będziesz bezpieczny od prawdy! Nawet, jeżeli opublikujesz za mnie przeprosiny.Po 23 latach niepodległości, po 40 latach od Grudnia '70, nie wolno w wolnej Polsce prawdy o Służbie Bezpieczeństwa, i jej donosicielach, o zdradzie. Robi się filmy o tym, jak mordowano wówczas ludzi, ale nie wolno powiedzieć, kto pomagał mordercom, kto był ich agentem. To jest rzecz niesamowita. Społeczeństwo polskie trzymane jest w niewoli kłamstwa. WPolityce.pl

Nieoczekiwana decyzja sądu w Norymberdze: Unieważnienie wyroku skazującego biskupa R. Williamsona za “negowanie Holokaustu” Sąd w Norymbergii wydał 22 lutego br. decyzję unieważniającą wcześniejszy wyrok sądu apelacyjnego w Ratyzbonie, skazującego biskupa Richarda Williamsona, FSSPX, na karę 6500 euro za “negowanie Holokaustu”. Sąd wydając tak nieoczekiwaną decyzję stwierdził, że w trakcie postępowania sądowego doszło do “niemożliwych do skorygowania błędów proceduralnych”. Jednocześnie sąd dodał, że sprawa przeciwko biskupowi Williamsonowi może zostać rozpoczęta od nowa. “Prokurator ma teraz możliwość przedstawienia zarzutów na podstawie tych samych faktów przedstawionych w sprawie” – oświadczył sąd. Rzecznik prokuratury w wywiadzie dla agencji prasowej AFP przyznał, że rzeczywiście, przygotowuje nowy akt oskarżenia “tak szybko jak to tylko możliwe”, i że powinien być on gotowy w ciągu “około pięciu tygodni”. Wszystko wskazuje na to, że unieważnienie wyroku jest jedynie elementem gry i etapem do wywołania kolejnej burzy wokół sprawy bp. Williamsona, a szerzej: celem sprowokowania medialnych nacisków na papieża Benedykta XVI, który prowadzi rozmowy z Bractwem św. Piusa X. Jeśli wziąć pod uwagę zamierzenia i terminy prokuratury, wrzawa medialna może zostać rozpętana w okolicach Wielkiego Tygodnia i dotyczyć również Wielkopiątkowej Modlitwy za żydów. 71-letni biskup Richard Wiliamson z Bractwa św. Piusa X został w październiku 2009 roku skazany na karę 12 tysięcy euro za “negowanie Holokaustu”, klasyfikowane w Niemczech, jako przestępstwo z motywów nienawiści (ang. Hate Crime, niem. Hassverbrechen). Wyrok wydała 28-letnia, niedoświadczona, lecz skierowana do tego procesu, sędzina. Sąd w Ratyzbonie rozpatrując apelację od wyroku sądu pierwszej instancji podtrzymał poprzedni wyrok, jednocześnie redukując dotychczasową karę do 6,5 tys. euro. Prokuratura niemiecka zajęła się tzw. “sprawą bp. Williamsona”, gdy udzielił on w Ratyzbonie (Regensburg, Bawaria) wywiadu szwedzkiej telewizji. W wywiadzie przeprowadzonym w listopadzie 2008 roku biskup odpowiedział na sprowokowane przez dziennikarza pytanie mówiąc, iż osobiście uważa on, iż oficjalnie głoszona liczba ofiar żydowskich jest zawyżona. Poddał on również w wątpliwość ludobójcze wykorzystanie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych. Wywiad z bp. Williamsonem pozostawał zupełnie nieznany i nie był opublikowany przez prawie rok, aż do momentu, gdy pojawiły się pierwsze informacje o możliwości cofnięcia przez Papieża ekskomuniki zaciągniętej przez biskupów Bractwa św. Piusa X. Jeszcze tej samej nocy, wywiad pojawił się na stronach internetowych, co niewątpliwie świadczy, że był materiałem zbieranym celem zdyskredytowania Bractwa i użycia, jako narzędzia do wywarcia nacisku na Watykan w celu powstrzymania decyzji o cofnięciu ekskomuniki. Prawnik reprezetujący biskupa Williamsona domagał się uniewinnienia, argumentując to między innymi złamaniem umowy przez dziennkarzy, którzy zapewniali, że wywiad nie zostanie opublikowany w Niemczech i formalnie będzie udostępniony tylko w Szwecji, gdzie nie obowiązuje tak restrykcyjne jak w Niemczech prawo dotyczące swobody wypowiedzi. Po rozpętaniu nagonki, zwierzchnicy Bractwa Świętego Piusa X zakazali biskupowi Williamsonowi zabierania głosu w jego własnym procesie. Sam biskup, korzystając z przysługującego mu prawa, nie stawiał się na większości toczonych przeciwko niemu rozpraw. Zarówno zwierzchnicy Bractwa jak i Watykan potępili wypowiedź, tym samym nie chcąc wciągnąć się w debatę o detale historyczne, tym bardziej, że zdawano sobie sprawę, iż debata tego typu nie będzie swobodna. Wprowadzone pod wpływem lobby żydowskiego i filosemickiego prawo zabrania, bowiem wypowiadania się i prowadzenia badań naukowych dotyczących najważniejszych aspektów II Wojny Światowej, w tym prześladowania Żydów. Pomimo tej brutalnej cenzury, wielu odważnych naukowców i badaczy wskazuje na pozamerytoryczne, ideologiczne podstawy oficjalnej wersji tzw. holokaustu, z zawyżoną liczbą ofiar żydowskich i brakiem podstaw naukowo-historycznych ludobójczego wykorzystania komór gazowych.

FAKTY BIBUŁY:

Problem komór gazowych Na obecnym etapie interpretacji historii, po powojennych kilkunastoletnich wahaniach, zrezygnowano z mitu ludobójczego wykorzystania komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych położonych na terenie III Rzeszy w jej przedwojennych granicach, lecz pozostawiono je jedynie na terenie niemieckich obozów położonych na terenie Polski. Jednym z obozów koncentracyjnych gdzie swego czasu uparcie i przez lata twierdzono o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, był obóz KL Dachau. Dziś jedynie dla celów czysto propagandowych powtarza się nieprawdziwe informacje o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych w tymże obozie. W propagandzie lewicowo-syjonistycznej celuje internetowa encyklopedia Wikipediia, która pod hasłem “Dachau (KL) „ jedynie w wydaniu polskojęzycznym pisze o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, lecz w wydaniu angielskim nie istnieje żadna na ten temat wzmianka, poza niezwiązanym z KL Dachau przypisem. W polskojęzycznym haśle zilustrowano też obóz dezorientującym polskiego czytelnika zdjęciem “komór gazowych” – w ujęciu z daleka. Z bliska jednak, każda wizytująca ten obóz osoba jest w stanie osobiście przeczytać wielojęzyczny napis umieszczony przed “komorami gazowymi”. Napis przed komorami gazowymi w KL Dachau głosi: ”Komora gazowa – zakamuflowana, jako ‘pomieszczenie z natryskami’. Nigdy nie była używana, jako komora gazowa.” Napis ten (sam w sobie wewnętrznie sprzeczny) poparty został oficjalnym listem przesłanym przez Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie panu Erichowi Brudehl, który zwrócił się z prośbą o wyjaśnienie zastosowania “komór gazowych” w obozie KL Dachau. W liście z Muzeum Holokaustu, datowanym na 28 stycznia 1998 roku czytamy, że “[Obóz w] Dachau nigdy nie był planowany, jako obóz śmierci ["extermination camp"]. [...] Po decyzji Ostatecznego Rozwiązania, zbudowano w 1942 roku krematorium oraz komorę gazową, której użycie jednak nie może być potwierdzone. [...] Jest to zgodne z innymi badaczami obozu Dachau. Jakkolwiek amerykańscy żołnierze twierdzili, że ludzie byli tam gazowani, lecz po procesach [sądowych] Dachau i studiach historycznych, zgodne twierdzenie wydaje się stanowić, że ludzie byli tam rutynowo zabijani na wiele brutalnych sposobów, lecz niegazowani.” Problem zastosowania obiektów określanych, jako komory gazowe, w niemieckich obozach koncentracyjnych położonych w dzisiejszych granicach Polski, budzi wiele kontrowersji. Wiele z tych obiektów służyło, jako komory dezynfekcyjne, w których rutynowo przeprowadzano odwszawianie ubrań więźniów oraz personelu obozowego, włącznie z mundurami strażników SS. Użycie tych obiektów do tych celów jest udokumentowane i potwierdzone zeznaniami wiarygodnych świadków. Inne obiekty wskazywane, jako “komory gazowe” nie posiadają żadnych śladów użycia owadobójczego środka znanego pod handlową nazwą Cyklon-B. Brakuje też dokumentów mogących świadczyc o ludobójczym wykorzystaniu tychże komór, jak również nie potwierdzają tego zeznania tzw. świadków, poza ich fantasmagoryjnymi historiami. Piętą achillesową holokaustycznej narracji jest ludobójcze wykorzystanie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych w Treblince czy Majdanku. Według oficjalnej historiografii aż 2/3 ofiar żydowskich zamordowanych w komorach gazowych podczas II Wojny Światowej, miałoby zginąć w wyniku uśmiercenia przy pomocy tlenku węgla pochodzącego ze spalin dieslowskich silników. Jak jednak zdaje sobie sprawę każdy student politechniki, a tym bardziej powinien brać pod uwagę każdy historyk, poziom, CO w spalinach silników wysokoprężnych jest niezdolny do masowego uśmiercania? (Zob. Holokaust czy “99-procentowy” mit?) Niestety, problemem tym nie zajmują się historycy, przyczyniając się tym samym do rozpowszechniania niezweryfikowanej wersji kluczowych wydarzeń II Wojny Światowej.

Problem “6 milionów ofiar żydowskich” Według historyków i badaczy nieoficjalnego nurtu, liczba “6 milionów ofiar żydowskich” nie ma żadnego pokrycia w faktach, jest natomiast symboliczną reprezentacją cierpienia Żydów. Po raz pierwszy liczba “6 milionów ofiar żydowskich” pojawiła się już w 1919 roku (np. na łamach dziennika The New York Times, będącego już wtedy w rękach żydowskich właścicieli i stanowiącego wpływową tubę propagandową syjonizmu), gdy mowa była o liczbie ofiar żydowskich podczas I wojny światowej. Potem była systematycznie powtarzana w latach 1930., 40. i późniejszych. Nienaruszalna liczba “6 milionów ofiar żydowskich” odrodziła się na dobre w czasie Trybunału Norymberskiego, kiedy to sędziemu Jacksonowi grupka Żydów zaprezentowała odręcznie zapisane “podliczenie ofiar”. Wiemy jednak, że w tym czasie obowiązywały nierealne, wytworzone przez propagandę sowiecką i syjonistyczną liczby ofiar obozów koncentracyjnych. Na przykład, twierdziło się powszechnie, że w Majdanku zginęło półtora miliona ludzi, (co miało stanowić efekt “dogłębnych badań komisji naukowców radzieckich” – cytat z wydawanych po wojnie książek, rozpowszechnianych w milionowych nakładach), w KL Auschwitz – nawet 10 milionów, w Treblince – 3 miliony, w Sobiborze – 350 tysięcy, itd, itp. Dziś wiemy, że w Majdanku zginęło kilkanaście do kilkudziesiąt tysięcy więźniów (oficjalnie: 50-80 tysięcy), wiemy, że w KL Auschwitz po obowiązywaniu przez kilkudziesiąt lat wyrytych na kamieniach “4 milionach ofiar”, liczba ta stopniała do “miliona”, a żydowscy badacze już obniżają ją nawet do 600 tysięcy, przy czym niezależni historycy od wielu lat twierdzą niezmiennie to samo: że w KL Auschwitz zginęło 120-150 tysięcy osób, w tym Żydów. Z “3 milionów” w Treblince, pisze się dzisiaj (J.C. Pressac) o “poniżej 250 tysięcy”, choć w rzeczywistości może się okazać, że mamy do czynienia z liczbą w granicach 80 tysięcy. W Sobiborze dane wskazują na 15 tysięcy ofiar. Itd, itp. W związku z tym, że liczba “6 milionów” – wpojona w świadomość społeczną metodą manipulacji medialnej oraz nacisków prawnych – zaczyna stanowić pewien ciężar w przypadku konieczności jej udowodnienia, czyni się próby uwolnienia jej od tego typu nacisków. Przykładem jest artykuł wydrukowany przez baltimorski dziennik The Examiner, w którym autor na bezpośrednio postawione pytanie: “Czy liczba pomordowanych rzeczywiście ma znaczenie?”, odpowiada:

“Moja odpowiedź to jest bardzo głośne wypowiedzenie: NIE! Liczba nie ma żadnego znaczenia. Czy mamy do czynienia z 60 Żydami czy 6 milionami Żydów, było to wydarzenie [tzn. "Holocaust"], które nie może być pozbawione szczególnego podkreślania.” [zob. link do polemiki "“Liczba nie ma żadnego znaczenia!”, czyli nowa interpretacja sporu o “6 milionów pomordowanych Żydów”"] Liczbę “6 milionów”, stanowiącą kabalistyczną symbolikę cierpienia narodu żydowskiego, należy tak jak każdą inną historyczną tezę zweryfikować w procesie skrupulatnych, niezależnych, otwartych, pozbawionych nacisków ideologicznych badań naukowych. Tylko wtedy będzie mogła stanowić podstawę do włączenia jej w nurt historycznych faktów.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie Expatica & AFP (22/02/2012)

Smolar groził Pawlakowi koalicją Tuska z Palikotem Ruch Poparcia Palikota pokazał w tym tygodniu, że jest partią integralnej lewicy skore do legalizacji narkotyków i aborcji, A w Polsce powstała zupełnie nowa koalicja. Na rzecz legalizacji eutanazj Wczoraj sam Smolar, jeden z naczelnych kapłanów totalitarnej politycznej poprawności w panice, że Polacy nie pozwolą się jeszcze bardziej okradać, że nie zgodzą się na podniesienie wieku emerytalnego, nie zgodzą się na zagnanie ich do pracy praktycznie aż do śmierci wystąpił, w TVN, aby wskazać pomniejszym ideologom, pomniejszym guru, że „reforma wsteczna „ musi być przeforsowana. Groził Pawlakowi, że zostanie usunięty z koalicji, jeśli nie poprze zagnania starszych Polaków do roboty. Polityczna poprawność jest nie tylko jak takie systemy nazywa d' Alemo „religią polityczną „, jest ideologią zbrodniczą. Eutanazja, aborcja, ludzie w swojej dziecięcej fazie rozwoju traktowani jak rzeczy, reedukowanie ich na klasę posłusznych niewolników ekonomicznych, doprowadzanie systemem podatkowym do nędzy. Oczywiście podniesienie wieku emerytalnego, okresu przymusowej harówki dotyczyć będzie tylko klas pracujących, klas niższych II Komuny. Oligarchia i klasy nadzorcze, na przykład urzędnicy będą miały lepszy status. Wcześniejsze emerytury, lepsze uposażenie, łatwiejszy dostęp do rent. Renty to kolejne oszustwo II Komuny. Tusk i jego grupa mami Polaków wizją opieki państwa nad słabszym, chorymi. Generalnie chodzi o odstąpienie od zmuszania do harowania do śmierci osób chorych. Tylko osoba, której wyprano propagandą mózg da się na to nabrać. Bo kto, jak nie działacze II Komuny będą definiować, co jest choroba i kto jest wystarczająco chory, aby nie musiał tyrać na folwarku II Komuny. Już widzę oczami wyobraźni już za kilka lat te masowe uzdrowienia starych, dotąd schorowanych i powłóczących nogami staruszków. I nie będzie to miało nic wspólnego z Biblia, czy cudownymi obrazami.Cudów na masową skale dokonają urzędnicy ministerstwa zdrowia przywracając nawet kaleki do pracy. Smolar, hunwejbin politycznej poprawności zmuszając Polaków za wszelką cenę do harówki toruje drogę do następnego kroku totalitarnego rozwiązania problemu ludzi niepracujących, niemogących pracować aż do śmierci. Smolar straszą Pawlaka, że Tusk zawrze koalicje nie tyle rządową, co parlamentarna z Palikotem przygotowuje eliminacje fizyczną osób niepełnosprawnych, niezdolnych do pracy. Koalicję na rzecz eutanazji. Smolar wie, co mówi, więcej, jego słowa są jak instrukcje, dla Tuska w szczególności. Więc jeśli mówi o koalicji parlamentarnej Tuska z Palikotem, to do takiej koalicji dojdzie I że jak ognia należy unikać referendum. Zresztą ideolodzy socjalistycznej politycznej poprawności są najzacieklejszymi wrogami referendum. Nie ma, co się im dziwić. Wprowadzenie referendum, jako IV władzy zmiażdżyłoby tą wsteczną, hamująca postęp ideologię. Debata o podniesieniu wieku emerytalnego to mistrzowsko przygotowana pod względem propagandowym dezinformacji. Zacznijmy od słowa reforma, reformy odmieniane na sto sposobów przez brunatne media. Co oznacza słowo reforma? Wikipedia tak definiuje słowo reforma „Reforma – proces ewolucyjnego, stopniowego i zwykle długotrwałego przekształcania elementów systemu politycznego, nienaruszający jego podstawowych reguł i mechanizmów, przebiegający pod kontrolą instytucji władzy politycznej. Reformy stanowią przeciwwagę i uzupełnienie zmian rewolucyjnych. „....(źródło).

Co jest najistotniejsze słowo reforma ma pozytywne konotacje? Zgodnie z definicją również zbrodnicze zmiany zmiany zachodzące w dwóch państwach socjalistycznych, w Niemczech Hitlera i Rosji Stalina były reformami. Autorzy definicji reformy, aby odróżnić reforma pozytywne, rozszerzające zakres wolności obywatelskich, gospodarczych stworzyli pojęcie „reforma wsteczna „. Pozwolę sobie przytoczyć definicje „reformy wstecznej „ „cofające postęp społeczny, odbierające całemu społeczeństwu lub jego części zdobycze postępu”. Do jakiego typu reform należy zaliczyć aktywność rządu Tuska. Podniesienie opodatkowania, zmuszanie ludzi do dłuższej pracy, praktycznie do śmierci, jeszcze większe ograniczenie prawa ludzi do dysponowania swoim czasem i pracą. Niewątpliwie mamy do czynienia z reformami wstecznymi, cofającymi postęp społeczny, odbierające Polakom ich prawa. Dezinformacja socjalistycznej politycznej poprawności w kwestii zmuszania ludzi z klas niższych, do coraz cięższej pracy jest niesamowicie skuteczna. O tym jak bardzo ludziom przeprano mózgi, jak skutecznie wdrukowano ludziom w ich umysły dogmaty totalitarnej politycznej poprawności najlepiej świadczy debata publiczna dotycząca wieku emerytalnego.Dyskutuje się o wieku emerytalnym. Ile dla kobiet, ile dla mężczyzn, jak wysokość składki, jaka wysokość świadczeń. Ogłupiałe propagandą gadające głowy nie są w stanie zorientować się, że system przymusowych ubezpieczeń społecznych to jedno wielki oszustwo, jedno wielki naruszenie praw człowieka, jedno bandyckie narzędzie eksploatacji ekonomicznej Polaków i nie tylko. Przymus ubezpieczeń społecznych musi być zlikwidowany. Źródło wyzysku ekonomicznego Polaków i niszczenia rodzin musi być zlikwidowane. Polityczna poprawność odwołuje się w architekturze budowanego przez siebie społeczeństwa do kompilacji Sparty, latyfundium niewolniczego i rolnych majątków opartych na eksploatacji chłopstwa pańszczyźnianego. Właściciel niewolników zabiera niewolnikom owoce ich pracy, decyduje, do którego roku życia mają harować na jego plantacji, czy ich leczyć, kiedy nieproduktywnych zabić. I tutaj, jako ilustrację moich tez przytoczę opinie Szułdrzyńskiego „Ruch Poparcia Palikota pokazał w tym tygodniu, że jest partią integralnej lewicy. Dotychczas ugrupowanie, dało się poznać, jako skore do legalizacji narkotyków i aborcji, refundacji in vitro, czy wprowadzenia związków partnerskich i większych swobód obyczajowych. Brakowało tylko jednego. Aż tu szef Ruchu, Janusz Palikot bezwarunkowo poparł proponowane przez Donalda Tuska podniesienie wieku emerytalnego w Polsce. Kobietom i mężczyznom do 67 roku życia. I w ten oto sposób Ruch Palikota dopełnił ostatniego lewicowego postulatu. A w Polsce powstała zupełnie nowa koalicja. Na rzecz legalizacji eutanazji.Bo boję się, że ot tak wprowadzenie w życie reformy zmuszającej Polaków do pracy niemal do siedemdziesiątki nie przyczyni się do wzrostu długości życia. Ale, po co nam tyle staruszków w starzejącym się społeczeństwie?”...(źródło) Marek Mojsiewicz

BĘDĄ KOLEJNE EKSHUMACJE Fałszerstwa w oficjalnej dokumentacji medycznej ofiar tragedii 10 kwietnia, którą Rosja przekazała Polsce, są dzisiaj faktem. Opowieści pani Kopacz o niezwykłej staranności i pietyzmie badań można włożyć między bajki – wszystko okazało się kłamstwem. Nie było polskich lekarzy przy sekcjach, ani najprawdopodobniej żadnych sekcji. Naszych rodaków włożono do worków, zapakowano do trumien z prikazem, aby nie otwierać, co rząd D. Tuska z oddaniem wykonał. Przeprowadzona w zeszłym roku ekshumacja Ś.P Zbigniewa Wassermanna wykazała, że oprócz prawidłowej identyfikacji osoby, wszystkie pozostałe informacje były nieprawdziwe i stanowiły jakąś iście diaboliczną konfabulację jakiegoś czekisty udającego medyka. Trzy procent prawdy to jednak niewiele, nawet jak na Rosjan. Kolejne rodziny smoleńskie wskazywały i wykazywały braki w dokumentacji medycznej swoich bliskich, część rodzin do dnia dzisiejszego nie otrzymała żadnych dokumentów, o czym mówił niedawno ojciec Ś.P majora Protasiuka:

„My, rodziny, do tej pory nie dostaliśmy całej dokumentacji medycznej pilotów, więc nadal nie wiemy, jak te badania były wykonywane. Nie wiemy praktycznie nic”. Również pani Ewa Błasik, wdowa po generale Andrzeju Błasiku podkreślała, że nadal nie wie, kto zidentyfikował ciało jej męża w Moskwie, co wydaje się czymś niebywałym po blisko 2 latach od tamtych wydarzeń. Podobnie rzecz się miała z identyfikacją Ś.P Przemysława Gosiewskiego, w którego dokumentach sekcyjnych znalazły się fałszywe dane na temat wzrostu i wagi. Przez dwa lata rodziny ofiar domagały się ekshumacji, rzetelnych badań, by mogły mieć pewność, że ich bliscy zostali potraktowani po śmierci godnie i z zachowaniem zasad praktykowanych w cywilizowanym świecie.Tej walce towarzyszyła nagonka ze strony mediów, polityków i ludzi złej woli, podszyta rzekomą troską o spokój zmarłych. Potok haniebnych słów nie miał końca, a przecież prawem każdego człowieka jest wiedza o tym, jak zginęła bliska mu osoba, co było bezpośrednią przyczyną jej śmierci. Ponadto sprawa okoliczności śmierci ofiar tragedii smoleńskiej, przy zagadkowych przyczynach samego zdarzenia, stanowi ważny dowód w toczącym się śledztwie i może odpowiedzieć na wiele pytań, jak choćby o godzinę zgonu, czy odniesione obrażenia. Wszyscy, bowiem pamiętamy, iż nie było akcji ratunkowej 10 kwietnia, pierwsza karetka przyjechała po 29 minutach, a rozbitków pozostawiono być może w agonii w smoleńskim błocie. Zeznania oficerów BOR nie pozostawiają złudzeń w tym względzie:

„Wiele ciał leży twarzą w błocie, a zdjęcia, które oglądałem, były wykonane zaraz po katastrofie. Wyraźnie widać po nich, że nikt tym osobom nie udzielił pierwszej pomocy, tym samym nie sprawdził, czy ktoś przeżył. A osoby ze zdjęć wykonanych między godziną 11.30 a 14.52 nie zmieniają swojej pozycji. Zastanowiło mnie szczególnie jedno zdjęcie, które znalazło się w Internecie.Jest na nim osoba z nogą, w której utkwił przedmiot przypominający rurkę. Jest cała pokryta wysuszonym błotem, natomiast część nad prętem jest zaczerniona. Wydaje mi się, że rurka przebiła tętnicę udową. W tej kwestii powinien się wypowiedzieć ekspert, bo jeśli według założeń MAK ta osoba zginęła natychmiast, to, w jaki sposób krew znalazła się dużo wyżej niż miejsce urazu?”. Dzisiaj pojawiła się informacja, że śledczy przychylili się do wniosków rodzin ofiar i wydali zgodę na kolejne ekshumacje. Badaniom zostaną poddane ciała Przemysława Gosiewskiego oraz Stefana Melaka. Wszystkie czynności odbędą się w pierwszych dwóch tygodniach marca. Czy wnioski będą podobne, jak po ekshumacji Z.Wassermanna? Czy znowu się okaże, że znamy zaledwie trzy procent prawdy, a reszta jest kłamstwem?

http://fakty.interia.pl/raport/lech-kaczynski-nie-zyje/news/kolejne-ekshumacje-ofiar-katastrofy-smolenskiej,1763716,6911

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110709&typ=po&id=po02.txt

http://www.tvn24.pl/-1,1699406,0,1,te-dokumenty-sa-sfalszowane,wiadomosc.html

http://www.polskatimes.pl/artykul/327544,nieprawidlowosci-podczas-sekcji-zwlok-ofiar-katastrofy-nie,id,t.html

Martynka

Unia chce ujednolicić podatki krajów członkowskich! Wzorem system podatkowy Niemiec i Francji Sarkozy i Merkel przedstawili plan wejścia w życie we Francji i w Niemczech wspólnych i jednolitych regulacji podatkowych i skarbowych, które mają zostać rozciągnięte na inne kraje UE. Eurokomuna, czyli „wspólnota” (sitwa) lewicowych polityków i funkcjonariuszy UE z różnych instytucji, wykorzystuje sprawę niewypłacalności Grecji i innych krajów do narzucenia narodom Europy swojej dodatkowej władzy nad ich finansami i polityką gospodarczą. Głównymi narzędziami tej władzy i kontroli mają być: uchwalony „pakt fiskalny” oraz system ujednoliconych europodatków. Dwa tygodnie temu doszło do ważnego wydarzenia, które przez eurocmokierów i eurolizusów z mediów w Warszawie zostało niemal przemilczane: 6 lutego w Paryżu prezydent Sarkozy i kanclerz Merkel przedstawili plan wejścia w życie we Francji i w Niemczech wspólnych i jednolitych regulacji podatkowych i skarbowych – już od 1 stycznia 2013 roku. Ma dojść nie tylko do planowanej od ponad roku „harmonizacji” podatku CIT i samych stawek podatkowych, ale także do wprowadzenia w obu krajach, a potem w innych krajach Unii Europejskiej, identycznych zasad i metod opodatkowania przedsiębiorstw, a następnie innych podmiotów. Oznacza to m.in. prawdopodobieństwo podniesienia podatków dochodowych pobieranych od firm do poziomu co najmniej 33,3 proc. – tj. takiego, jaki obowiązuje od lat we Francji (bo w Niemczech, w zależności od landu, te podatki są na ogół trochę niższe – średnio wynoszą 29,8 proc., a niekiedy ok. 31 proc.). Celem oficjalnym tych regulacji jest m.in. „zlikwidowanie istniejących jeszcze przeszkód dla gospodarczej współpracy” i „zlikwidowanie obecnych możliwości unikania należności fiskalnych” (!). Jednak w praktyce jednym z głównych efektów tego ujednolicania systemów i praw podatkowo-skarbowych będzie zapewne zniwelowanie obecnej konkurencyjnej przewagi wielu przedsiębiorstw irlandzkich, fińskich, holenderskich, a później i polskich wobec przedsiębiorstw francuskich, belgijskich czy niemieckich. Czy różni nasi faktyczni przedsiębiorcy, ale też pokomunistyczni NEP-mani, tzn. „biznesmeni” – zwolennicy trwającego w Polsce od roku 1989 pokomunistycznego NEP-u, zwani często na wyrost „przedsiębiorcami” – już o tym wiedzą? Czy wiedzą, co im kiedyś „da” ich ukochana i „postępowa” Unia Europejska, na którą głosowali w czerwcu roku 2003 i której działania popierali później? Na której krajowe ekspozytury (PO/UW/SLD/PSL/PiS) głosują nadal i popierają ich kolejne „europejskie” rządy (i wysokie podatki) – m.in. poprzez swoją bardzo pasywną postawę we wszelkich sprawach wykraczających poza ich „biznes”?

Podstawą – system niemiecki Podstawą i wzorem wspólnych euroregulacji i ujednoliconego systemu podatkowo-skarbowego ma być zasadniczo system niemiecki. Podobno w pierwszej kolejności ma nastąpić „harmonizacja” zasad amortyzacji oraz odpisów i ulg od podatkowych danin. Natomiast Niemcy mają przejąć niektóre przepisy francuskie – m.in. umożliwiające koncernom minimalizowanie podatków poprzez neutralizację zysków i strat spółek od nich zależnych. Wydaje się, że przyjęcie rozwiązań niemieckich może okazać się kiedyś korzystne dla niektórych „starych” krajów UE – szczególnie tych z finansowo niezdyscyplinowanego i mocno zadłużonego południa. Władze w Paryżu i Berlinie chcą także doprowadzić do wprowadzenia w całej UE wspólnego, jednolitego podatku od wszelkich nośników energii oraz do opodatkowania giełdowych i bankowych transakcji finansowych – pomimo stanowczych sprzeciwów rządowego Londynu. To zostało właśnie przez Paryż i Berlin już postanowione i zapewne doprowadzi kiedyś do trwałego podziału lub rozpadu UE. Tymczasem niektórzy medialni komentatorzy w Warszawie martwią się bardzo, że Unia Europejska już „pęka”, że to „koniec starej UE” itp. Piszą i mówią z troską, że tworzy się „Europa dwóch prędkości”, a nawet „trzech prędkości” albo, że „wewnątrz starej UE powstaje nowa Unia” itp. Być może tak jest – czas pokaże.

Nowe narzędzie kontroli krajów Nie ulega jednak wątpliwości, iż przyjęty 30 stycznia w Brukseli „pakt fiskalny” to nowe i potencjalnie mocne narzędzie kontroli słabszych państw Europy – takich jak Polska czy Węgry – przez władze UE, rządowy Berlin i Paryż. Skutkiem „paktu” – przyjętego przez rządy 25 państw, w tym przez rząd w Warszawie – może być, bowiem odebranie wielu krajom Europy, dotychczas jeszcze trochę suwerennym, obecnej władzy nad ich budżetami i polityką finansowo-podatkową. Podjęta przez rząd Niemiec i władze UE próba narzucenia Grecji ścisłego komisarycznego nadzoru nad jej budżetem, wydatkami i podatkami (na razie nieudana) to jedynie przedsmak tego, co w przyszłości czeka słabsze politycznie i finansowo państwa, które przyjęły „pakt fiskalny”. Oburzenie Greków budzi też inny pomysł europolityków – utworzenia specjalnego konta, pozostającego pod kontrolą komisarzy UE, na które rząd Grecji miałby regularnie wpłacać miliardy euro na automatyczną spłatę swoich zagranicznych długów, niezależnie od bieżącej kondycji greckiego budżetu. Ten „pakt niemiecki” (jak piszą niektórzy komentatorzy niemieccy, np. na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung”) ma zaostrzyć dyscyplinę budżetową we wszystkich krajach UE. Nakazuje wpisanie zasad zrównoważonego budżetu i niewielkiego deficytu do krajowych ustaw lub (najlepiej) do konstytucji wszystkich państw. Ma tego dopilnować eurotrybunał w Luksemburgu. Pakt ma ułatwić nakładanie finansowych kar na te kraje, które przekroczą dozwolony próg deficytu (3 proc. PKB) lub dozwolony poziom państwowego długu – 60 proc. PKB. W przypadku 17 państw strefy euro kary mają zasilać nowy wielki eurofundusz pod nazwą Europejski Mechanizm Stabilności (ESM), który ma zacząć działać 1 lipca. A kraje takie jak Polska, posiadające jeszcze waluty narodowe, mają odprowadzać środki z tytułu finansowych kar wprost do kasy UE. Z finansowej pomocy ESM będą mogły korzystać tylko te państwa, które wprowadzą w życie wszystkie postanowienia „paktu fiskalnego”. Nowością jest postanowienie, że kraje nieprzestrzegające wyżej wymienionych rygorów będą ścigane i karane już nie tylko przez władze UE, ale także przez sądy krajowe – po wcześniejszym obowiązkowym włączeniu reguł „paktu” do prawa krajowego. Tomasz Myslek

Orwellowskie pomysły Obamy. Coraz mniej wolności w USA Amerykanie nie mogą wyjść ze zdumienia, że w roku wyborczym prezydent Barack Hussein Obama podpisał dwa kontrowersyjne rozporządzenia, które bez wątpienia osłabią jego szanse na reelekcję w listopadzie br. Większość dziennikarzy i polityków z obu partii zadaje sobie pytanie: czy Obama jest tak głupi lub tak pewny swojej popularności, że zgodził się na dziewięć miesięcy przed wyborami podpisać jedne z najbardziej kontrowersyjnych decyzji swojej prezydentury? 9 lutego br. Barack Obama podpisał dekret prezydencki nakazujący wszystkim amerykańskim pracodawcom wykupienie pakietów ubezpieczeń zdrowotnych, które będą gwarantować pracownikom dostęp do darmowych środków antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych. Decyzja ta dotyczy bezwzględnie wszystkich pracodawców i wszystkich ubezpieczycieli, niezależnie od tego, czy należą oni do środowisk programowo i światopoglądowo przeciwnych antykoncepcji. Nowe prawo powoduje gwałtowny wzrost składek na ubezpieczenie zdrowotne, co przekłada się na znaczny wzrost kosztów pracy w USA.

Oliwa do ogniaChciałbym obalić w tym miejscu jeden mit, który od blisko dwóch lat funkcjonuje w polskich i europejskich mediach. Podpisana przez prezydenta Obamę ustawa „Patient Protection and Affordable Care Act”, której głównym celem było zapewnienie wszystkim obywatelom amerykańskim powszechnego dostępu do opieki lekarskiej, nie realizuje tego celu. Około 16% społeczeństwa amerykańskiego, czyli blisko 50 milionów obywateli, nie posiada ubezpieczenia medycznego. Znamienne, że w 2010 roku liczba wszystkich pracowników ubezpieczonych przez swojego pracodawcę spadła z 56,1 % do 55,3%. Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ wielu pracowników dobrowolnie rezygnuje z firmowych pakietów ubezpieczeniowych, żeby ratować kondycję finansową swojego pracodawcy i tym samym utrzymać własną posadę. Poza tym – co podkreśla na każdym kroku w swoim programie wyborczym kongresmen Ron Paul – składki są zbyt wysokie w stosunku do jakości oferowanych usług. Pracownicy zdają sobie sprawę, że nie warto wymuszać na swoim pracodawcy przestrzegania obamowskiej ustawy o ubezpieczeniach zdrowotnych, ponieważ powoduje ona taki wzrost kosztów, że firma jest zmuszona dokonać redukcji zatrudnienia lub ewakuować się za granicę. Obciążenie obowiązkowych składek ubezpieczenia zdrowotnego dodatkowym obowiązkiem zapewnienia pracownikom dostępu do środków antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych dowodzi, że na decyzje Białego Domu w kwestii polityki zdrowotnej państwa ogromny wpływ mają wielcy potentaci przemysłu farmaceutycznego. Zresztą bujdą jest twierdzenie, że te ubezpieczenia pokrywają 100% kosztów usług medycznych. Firmy ubezpieczeniowe wraz ze środowiskiem lekarskim stworzyły taki system pakietów usług, że płacąc nawet najwyższe składki miesięczne, pacjent zawsze musi pokryć bezpośrednio część kosztów z własnej kieszeni. Należy też pamiętać, że pracodawcy pokrywają całkowicie ubezpieczenie zdrowotne jedynie w przypadku zawodów szczególnie niebezpiecznych dla zdrowia. W pozostałych przypadkach pracodawcy przerzucają obowiązek płacenia przynajmniej części składek na pracownika. A to znacznie obniża zarobki i powoduje odejście części personelu do konkurencyjnych zakładów pracy. Nie wchodząc dalej w szczegóły tego pokracznego mechanizmu, należy podkreślić, że system, który narzuciła ustawa „Patient Protection and Affordable Care Act”, szumnie nazywana „wielką reformą ochrony zdrowia”, skomplikował jedynie i tak bardzo złożony i pogmatwany sposób rozliczeń za usługi medyczne w USA. Dorzucenie do tej reformy obowiązkowego wykupu składek gwarantujących dostęp dla wszystkich pracowników do środków antykoncepcyjnych jest jak próba gaszenia pożaru benzyną.

Totalitarny dekret Ale nie tylko dodatkowe koszty ubezpieczenia wzbudziły wielkie emocje wśród Amerykanów. Dekret prezydencki uderza przede wszystkim w wolność światopoglądu gwarantowaną przez I Poprawkę do Konstytucji. Nawet w rodzimym środowisku politycznym prezydenta Obamy zawrzało. Dekret narzuca, bowiem obowiązek wykupywania środków antykoncepcyjnych oraz wczesnoporonnych przez pracodawców z chrześcijańskich placówek charytatywnych i fundacji religijnych. Dotyczy to również szkół, uniwersytetów, klinik i szpitali katolickich, których właścicielami, a tym samym pracodawcami są diecezje, zakony lub wspólnoty parafialne. Trudno się, więc dziwić, że tak zamordystyczne, wręcz orwellowskie prawo, zrodzone w oparach umysłowego zaczadzenia charakteryzujące-go środowiska lewacko-feministyczne, zostało potępione nawet przez popleczników Obamy. Przewodniczący Krajowego Komitetu Partii Demokratycznej, 55-letni demokratyczny gubernator Wirginii Timothy Michael Kaine, nazwał dekret Obamy jednym z największych błędów obecnego prezydenta. Po Waszyngtonie chodzą także pogłoski, że przeciwny decyzji prezydenta był nawet sam wiceprezydent Joe Biden, który jest katolikiem. Sam prezydent bywa z rodziną okazjonalnie w kościołach Waszyngtonu, ale konia z rzędem temu, kto naprawdę wie, jakiego jest wyznania. Specjalne rozporządzenie prezydenckie obraża uczucia religijne nie tylko katolików, którzy stanowią największą grupę wyznaniową w USA (ok. 78 mln osób – 26 % ludności). Dekret jest powszechnie krytykowany wśród chrześcijan wszystkich odłamów, a także przez niektóre konserwatywne religijnie środowiska żydowskie i muzułmańskie. Jak podkreślił przewodniczy klubu Partii Demokratycznej w Izbie Reprezentantów USA, John Barry Larson, utrata poparcia wspólnot religijnych oznacza katastrofę dla Obamy w tegorocznym wyścigu do Białego Domu.

„Wyrocznia z Omaha” Nie tylko kontrowersyjny dekret o obowiązku wykupienia ubezpieczeń pokrywających zakup środków antykoncepcyjnych, środków poronnych oraz sterylizacji wzbudza wśród Amerykanów ostrą polemikę. Także zaproponowany w zeszłym tygodniu budżet państwa na 2013 rok dramatycznie podzielił społeczeństwo amerykańskie. Plan finansowy Obamy zakłada przede wszystkim wprowadzenie „janosikowego” podatku dla najbogatszych obywateli w wysokości 30% ich dochodów. Mentorem tej koncepcji rodem z lasu Sherwood jest 82-letni Warren Buffet – kontrowersyjny prezes grupy ubezpieczeniowej Berkshire Hathaway, przez niektórych ekonomistów nazywany „Mędrcem z Omaha”, a przez innych “ekscentrycznym dziadkiem”, rozdającym swój majątek na cele charytatywne. Warto się na chwilę zatrzymać przy tej postaci. To on, bowiem w ostatnich miesiącach był największym agitatorem i rzecznikiem koncepcji wprowadzenia podatku dla najbogatszych Amerykanów. Warren Buffet pochodzi z rodziny o bardzo surowej, niemal purytańskiej etykiecie. Jego przodkowie byli hugenotami i przybyli do Nowego Świata prawdopodobnie już w XVIII wieku. Ojciec Warrena – Howard Homan Buffett (1903-1964) – był republikańskim kongresmenem z drugiego okręgu wyborczego w stanie Nebraska. Wychowywał syna w duchu ultrakonserwatywnym społecznie i liberalnym gospodarczo. Ciekawe, jak dzisiaj oceniałby poglądy polityczne syna? Warren Buffet nie kierował się żadnymi bandyckimi zasadami pokroju dewizy biznesowej III Rzeczpospolitej, mówiącej, że pierwszy milion należy ukraść. Niezwykle uczciwie, rozsądnie i bez pośpiechu lokował swój kapitał tylko w pewne inwestycje. Już w wieku 14 lat przeznaczył swoje zaskórniaki, zarobione na roznoszeniu gazet, na zakup półhektarowej działki, którą wydzierżawił. Jego dalsza, niezwykle błyskotliwa kariera inwestorska polegała na prostej zasadzie: za oszczędzone pieniądze kupował jedynie akcje najdroższych i najbardziej stabilnych firm na rynku. Ale Buffet nie tylko zarabiał. Niemal 99 procent swojego majątku przeznaczył na cele charytatywne. Od 2006 roku „Mędrzec z Omaha” rozdał 37 miliardów dolarów. Ten iście królewski gest uczynił go w oczach amerykańskiej opinii publicznej człowiekiem nieskazitelnym moralnie i najwyższym autorytetem ekonomicznym. Problem jednak w tym, że ten „autorytet” miał na swoim koncie kilka kompromitujących wpadek, kiedy jego szósty zmysł inwestorski zawodził niemal całkowicie. Już w 1951 roku, jako 21-letni absolwent Columbia Business School, utopił jedną czwartą swojego majątku w stacji benzynowej firmy Sinclair. Na jego usprawiedliwienie należy dodać, że za tą pierwszą wpadką stał przypadek. Buffet nie mógł wiedzieć, że po drugiej stronie ulicy kompania Texaco otworzy nieporównywalnie nowocześniejszą jak na tamte lata stację benzynową. Jednak o wielkim zmyśle inwestycyjnym Buffeta świadczyć może fakt, że już w 1962 roku posiadał majątek wart ponad 7 miliardów dolarów. Szkoda, że dużą cześć z tych środków utopił, kupując zakłady tekstylne Berkshire Hathaway, które musiał zamknąć w 1984 roku ze startą ok. 1,3 mld dolarów. 42 lata po pierwszej złej inwestycji przyszła kolej na trzecią. Tym razem Warren Buffet wykazał się brakiem myślenia przyszłościowego. Zakupił za 433 miliony dolarów akcje zakładów Dexter Shoes, produkujących buty do gry w kręgle. Jego wywiad gospodarczy okazał się na tyle słaby, że nie dostrzegł, iż większość podobnych zakładów dawno przeniosła swoje fabryki za granicę, kiedy Dexter Shoes uparcie produkował swoje wyroby na terenie USA, co wpływało na koszty pracy i końcową cenę tego obuwia. Dodatkowo Buffet zapłacił za akcje Dexter Shoes papierami wartościowymi swojej firmy ubezpieczeniowej Berkshire. W momencie upadku Dexter Shoes jego straty wyniosły łącznie 3,5 miliarda dolarów. Ale to nie koniec wpadek czołowego doradcy prezydenta Obamy. Już, jako powszechnie znany guru od inwestycji zakupił w 2008 roku 84 miliony akcji firmy naftowej Conoco Philips. Zrobił to w chwili, kiedy cena baryłki ropy naftowej wynosiła 100 dolarów. Nawet amatorzy ostrzegali inwestorów, że w ciągu kliku miesięcy ceny ropy będą musiały gwałtownie spaść. Faktycznie, w niedługim czasie cena baryłki ropy spadła niemal o połowę, a człowiek uznawany za inwestycyjną wyrocznię wszech czasów skompromitował się w sposób wyjątkowo prymitywny, tracąc kilka miliardów dolarów. Po swojej ostatniej wpadce Warren Buffet postanowił stać się ekonomicznym rzecznikiem polityki gospodarczej Baracka Obamy. Od kilku miesięcy Biały Dom podpiera się autorytetem Warrena Buffeta jak ślepy dziad tłustym kundlem. Buffet konsekwentnie namawia rządzących socjalistów do podniesienia podatków dla najbogatszych, gdyż – jak twierdzi – on sam płaci mniejsze podatki niż jego sekretarka. Ze zdziwieniem obejrzałem niedawno na serwisie You Tube wypowiedź p. Wojciecha Cejrowskiego, który zapytany przez jakiegoś chłopaczka, z czym mu się kojarzy flaga USA, odpowiedział: „to jest proszę pana przepiękna flaga, kraina wolności, gdzie są najniższe na kuli ziemskiej podatki (…). Stany Zjednoczone – gites!”.

Ameryka nie jest wcale taka „gites”! Lubię pana Wojtka jak mało, którego polskiego celebrytę, więc coś mu doradzę, zanim zrobi to jakiś złośliwy lewak. Otóż w USA podatki wcale nie są najniższe na świecie! Mało tego – są one wyższe niż w wielu krajach, z których pan Wojtek przywozi swoje reportaże. Każdy przeciętny amerykański podatnik musi bulić Wujowi Samowi każdego roku trzy rodzaje podatków: federalny – wahający się od 15 do 35% wysokości dochodów, podatki stanowe – wynoszące w niektórych stanach nawet 10% – oraz podatki lokalne. Do tego z każdego czeku wypłacanego legalnie zatrudnionym pracownikom odpada około 15% na Medicaid i składki ubezpieczenia społecznego (Social Security). Nie będę wspominał o podatkach od nieruchomości, sprzedaży czy od zysków kapitałowych. Pominę podatki konsumpcyjne, korporacyjne i spadkowe. A na koniec z długiej listy różnych rodzajów ciężarów fiskalnych pozwolę sobie wymienić podatki od: papierosów i tytoniu, alkoholu, taryfy i licencji na sprzedaż piwa i wyrobów alkoholowych, zakładów bukmacherskich, energii, przeniesienia własności, wartości netto posiadanego bogactwa, wynajmu pokoju hotelowego, utylizacji odpadów, zakupu futra, prezentu, paliwa, luksusu czy nawet od śmierci i bezrobocia. Jednym słowem: nie jest wcale tak malinowo, jak wynikałoby to z opowiadania pana Wojtka. Ktoś, kto wypełniał amerykański odpowiednik polskiego PIT-a, wie, o czym piszę. Teraz prezydent Obama chce, żeby najbogatsi Amerykanie zasilili w ciągu najbliższej dekady budżet kwotą 1,5 biliona dolarów. Jak to zrobić? Można np. podnieść płacone przez nich podatki od dywidend z 20% do 39,6%, a stawki obciążające pozostałe dochody z 17% do 30%. Nie ma się, więc co dziwić, że politycy GOP określili „janosikowy” budżet Obamy mianem dead on arrival, czyli martwego od samego początku. Obama wie doskonale, że tak złodziejska propozycja nie przejdzie przez maszynkę do głosowania na Kapitolu. Ale jako populista chce rozpętać burzę przed wyborami i zwalić niepowodzenie swojej polityki rozdawniczej na opozycję, która „hamuje jego szlachetne zamiary”. Pawel Lepkowski

Powrót "uchodu" Biegli badają, czy rządowy tupolew, który rozbił się w Smoleńsku, był sprawny i czy aktywował się system automatycznego odejścia. A jeśli nie, to, dlaczego Zaprezentowane w lipcu 2011 r. informacje z badań rejestratorów parametrów lotu z pokładu Tu-154M nie są ostateczne. Uzyskane przez prokuraturę wojskową opinie analizuje teraz zespół biegłych. Chodzi między innymi o wątpliwości, jakie wzbudziła zasada działania systemu automatycznego odejścia oraz tego, co jest rejestrowane w "czarnych skrzynkach". Jak ujawnili śledczy, ekspertyza miała wykazać, że rejestrator nie zapisał informacji, by system odejścia w ostatnich sekundach lotu Tu-154M był aktywny? Stwierdzono również, że rejestrator utrwala inicjację całego systemu, a samo naciśnięcie przycisku odejścia nie pozostawia na nim śladu. Tyle, że po wydaniu tej opinii nawet przedstawiciel producenta polskiej skrzynki twierdził, że dysponując schematem połączeń elektrycznych, można ustalić, czy przycisk był wykorzystywany.

Prokuratura wojskowa pytana, czy śledczy jednoznacznie ustalili, czy "uchod" został aktywowany przez załogę lub czy takie badania będą prowadzone, zasugerowała tylko, że sprawa nie jest ostatecznie rozstrzygnięta. Z podobnym dystansem Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie podchodzi do ustaleń, że samolot był do końca sprawny. Wprawdzie śledczy nie mówią tego, wprost, ale można się spodziewać, że i ten szczegół odczytany dotąd tylko z zapisów parametrów lotu zostanie zweryfikowany w drodze innych badań. Oczywiste i sugerowane przez pełnomocników poszkodowanych rodzin jest tu np. szczegółowe badanie wraku samolotu.

- Obydwa te zagadnienia będą przedmiotem kompleksowej opinii zespołu biegłych, powołanego przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie na podstawie postanowienia z dnia 3 sierpnia 2011 r., która wskaże okoliczności, przyczyny i przebieg katastrofy samolotu Tu-154M nr 101 z dnia 10 kwietnia 2010 roku. Opinia ta jest nadal przygotowywana - zaznaczył kpt. Marcin Maksjan z biura prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Z dotychczas ujawnionych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową informacji na temat ekspertyzy skrzynek parametrycznych z Tu-154M wynika, że rejestratory w dniu katastrofy nie zarejestrowały żadnych niesprawności maszyny, aż do zderzenia o godz. 8.40 i 59 sekund. Przy czym czas katastrofy został określony na godzinę 8.41 i 0,4 sekundy czasu polskiego (pod uwagę wzięto opóźnienia rejestratorów względem czasu astronomicznego). Rejestrator nie wykazał też, by system odejścia w ostatnich sekundach lotu był aktywny. Dodatkowo ustalono, że rejestrator zapisuje inicjację całego systemu, a nie rejestruje naciśnięcia przycisku odejścia. Wydanie ekspertyzy zostało poprzedzone badaniami oryginalnych rejestratorów w Moskwie w czerwcu 2011 roku. - Zwłoka w wydaniu opinii przez instytucję specjalistyczną, jaką jest firma ATM, spowodowana była pojawieniem się możliwości dostępu kierownika zespołu badawczego do oryginalnego rejestratora w Moskwie i uczestniczenie w dniu 7 czerwca 2011 r. w procesowych oględzinach tego urządzenia. Zatem opinia ta uwzględnia efekty czerwcowego wyjazdu do Moskwy - tłumaczy kpt. Maksjan. Marcin Austyn

Klich i Klich badają TAWS Żaden z trzech opublikowanych stenogramów rozmów z kokpitu Tu-154M nie zawiera komend głosowych systemu TAWS informujących o osiągniętej przez samolot wysokości. Skąd, zatem Bogdan Klich, były minister obrony, czerpał informacje o ich istnieniu? W znanych opinii publicznej stenogramach rozmów z kokpitu samolotu Tu-154M, który uległ katastrofie 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem, nie ma zapisów świadczących o tym, że system TAWS podawał załodze aktualną wysokość samolotu. Tymczasem z ujawnionego niedawno nagrania rozmowy pomiędzy Edmundem Klichem a Bogdanem Klichem wynika, że były minister obrony "wysłuchał osobiście" i ma "stuprocentową pewność”, co do tego, że w dniu katastrofy "system ostrzegania o zbliżaniu się do ziemi najpierw sygnalizował wysokość: "ground sixty meters, ground fifty meters, ground fourty meters" (...), potem zaczął, że tak powiem, wypuszczać komunikaty "pull up, pull up", a potem się rozdzwonił". Słuchając tych rewelacji, Edmund Klich nie protestował. Ale też nie miał powodów, bo przyznał się ministrowi, że nie bardzo jeszcze wie, jak wyglądały ostatnie chwile lotu tupolewa. - Nie słuchałem czarnych skrzynek, to znaczy wiem mniej więcej - tłumaczył były polski akredytowany przy MAK. Przebieg tej rozmowy skłonił Konrada Matyszczaka, byłego żołnierza i wojskowego kontrolera lotu, do złożenia w prokuraturze zawiadomienia o możliwości popełnienia przestępstwa. - Postanowiłem złożyć zawiadomienia do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa w związku z wypowiedzią ministra Bogdana Klicha dotyczącą "automatycznie generowanych" komunikatów TAWS o wysokości samolotu nad ziemią - mówi Matyszczak. W zawiadomieniu wskazuje, że tych słów brakuje w ujawnionych zapisach stenogramów z kokpitu i wnosi o ustalenie, skąd biorą się te różnice i "jakie nagranie rozmów załogi Tu-154M słyszał, jakie stenogramy z nagrania CVR czytał lub o jakiej zawartości został poinformowany minister Bogdan Klich". Matyszczak zastanawia się, czy w całej sprawie nie doszło do poświadczenia nieprawdy lub niedopełnienia obowiązków przez ministra Klicha oraz osoby, które przekazywały mu informację na temat zapisu CVR z Tu-154M. Chce też sprawdzenia "wszystkich pozostałych osób, które świadomie lub nieświadomie (nie dopełniając swoich obowiązków) mogły poświadczyć nieprawdę w sprawie badania i przedstawiania zawartości czarnej skrzynki". Zawiadomienie zostało przesłane do dwóch prokuratur: Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga, oraz do prokuratora generalnego. Ostatecznie, według właściwości, trafiło ono do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Śródmieście. Czy rzeczywiście Bogdan Klich mógł słyszeć takie komunikaty TAWS? Zapytaliśmy o to pilota, który latał w specpułku na tupolewach. - Ten system informuje o 500 stopach: "five hundred". A komunikat wydawany jest przez głośnik w kabinie, innych komunikatów nie ma - stwierdza. Taką ocenę potwierdza analiza TAWS z pokładu Tu-154M przeprowadzona przez producenta tego urządzenia. Opinia ta znajduje się w załączniku czwartym do raportu komisji ministra Jerzego Millera. Wynika z niej, że urządzenie mogło wydać głosową informację o wysokości (radiowej) w trzech sytuacjach: 2450, 600 i 500 stóp. Ale wszystkie te opcje były 10 kwietnia 2010 roku nieaktywne. TAWS mógł też zostać zaprogramowany na wywołanie innego ostrzeżenia na wysokościach z przedziału 2000-10 stóp, (przy czym poniżej 1000 stóp nastawy występują z rozdzielczością 100 stóp, a poniżej wysokości 100 stóp - co 10 stóp). Jednak i te funkcje - poza 500 stóp - były nieaktywne. 500 stóp to około 150 m i o ile w stenogramach można próbować przypisać do tej wysokości któryś z kolejnych komunikatów TAWS "terrain ahead", to nie ma w nich żadnego śladu komunikatu informującego głosowo o wysokości samolotu - zresztą zgodnie z ustawieniem TAWS. Inny z pilotów, nadal służący w Siłach Powietrznych, zauważył, że liczba komend podawanych przez TAWS w zależności od wersji urządzenia może nieco się różnić oraz że TAWS może pobierać informacje o wysokości z różnych źródeł - z radiowysokościomierza lub wysokościomierza barometrycznego. TAWS w "101" prawdopodobnie, (bo brakuje dokładnej informacji na temat sposobu spięcia systemów sowieckich i amerykańskich) współpracował z radiowysokościomierzem. Jeśli zatem miałby nawet podawać wysokość w metrach - jak twierdzi Klich - to komendy te nałożyłyby się na odczyty nawigatora, który podawał wysokość w języku polskim. Jeśli jednak minister słyszał 50, ale stóp, to samolot byłby wówczas zaledwie 15 m nad ziemią, a w tym momencie system - używając nomenklatury Bogdana Klicha - już dawno by się "rozdzwonił". Można by też założyć, że TAWS czerpał informację z przestawionego wysokościomierza barometrycznego. Jednak idąc tym tropem, komunikaty cytowane przez Klicha nie pojawiłyby się w ogóle, bo wskazania byłyby zawyżone o mniej więcej 160 metrów. Co zatem słyszał minister Klich? Sam autor zawiadomienia rozważa dość radykalne możliwości wyjaśnienia całej sytuacji. Jeśli bowiem Bogdan Klich faktycznie słyszał oryginalny zapis z komunikatami TAWS, to przekazane stronie polskiej kopie musiałyby być zmanipulowane. Zmiana mogła też iść w drugą stronę - tzn. wysokość czytał nawigator, ale było tam "coś do ukrycia" i pierwsze nagranie przekazane do Polski zawierało odliczanie TAWS, a następnie zostało podmienione na to znane nam ze stenogramów. Trzecia wersja Konrada Matyszczaka zakłada, że w oryginale nie ma w ogóle odliczania, a wersja z TAWS została zaprezentowana Klichowi "roboczo", a w tym czasie znana nam wersja z nawigatorem była jeszcze preparowana. Tu jednak trzeba pamiętać, że Instytut Ekspertyz Sądowych z Krakowa nie miał wątpliwości, co do zgodności zapisu z oryginałem i nie stwierdził prób ingerencji w zapis CVR. Jednak piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", widzą znacznie łatwiejsze wyjaśnienie całej sprawy: brak wiedzy. - Być może minister Klich słuchał innych nagrań albo w ogóle nie miał do nich dostępu, ale znał je tylko z relacji osób trzecich. A może źle doradzał mu ktoś znający rzeczywistość lotniczą, ale nieco inną niż panującą w specpułku? Na pewno z rozmowy obu panów Klichów widać, że pan minister był już wprowadzony w temat i miał własną wizję przebiegu katastrofy. Ale nie zapominajmy, że nie jest on ekspertem w tej dziedzinie i pewne rzeczy mogły mu się zwyczajnie pomieszać - zaznaczył były pilot, niegdyś dowódca Tu-154M. Marcin Austyn

Jerzy Targalski: generałowie znów w akcji „Służba Bezpieczeństwa może i powinna kreować różne stowarzyszenia, kluby czy nawet partie polityczne. Ma za zadanie głęboko infiltrować istniejące gremia kierownicze tych organizacji na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych, muszą być one przez nas operacyjnie opanowane. Musimy zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i kierowania ich polityką” – Czesław Kiszczak na posiedzeniu kierownictwa MSW, luty 1989 r. Pod koniec ub.r. portal NowyEkran.pl zapowiedział uruchomienie w połowie lutego tygodnika „Nowy Ekran". A w czasie ostatnich wyborów próbował wystawić własną listę kandydatów i zinfiltrować kluby „Gazety Polskiej", by opierając się na nich, powołać nową partię, która osłabiłaby PiS. Akcja ta jednak się nie powiodła. Ryszard Opara, właściciel portalu, i Tomasz Parol, znany, jako bloger „Łażący Łazarz", co chwila wzywają do budowy „drugiej prawdziwej opozycji", bronią oficerów Wojskowych Służb Informacyjnych i atakują Antoniego Macierewicza.

Kombinacja operacyjna NE Opara zawodził w czerwcu 2011 r.: „Uważam likwidację służb specjalnych w Polsce (...) za błąd historyczny nie do naprawienia". Według Opary likwidacja WSI wynikała z dążenia do przejęcia polskiej gospodarki przez „obce siły". Miało to pomóc jego zdaniem w „stworzeniu przyjaznej, współpracującej siły politycznej (…) przy pomocy rzecz jasna własnych współpracujących agentów. Polskie »spec-służby« były i nadal są niepewne, należało je zlikwidować – poprzez zdalnie sterowanych »pożytecznych idiotów«, stosujących rozmaite populistyczne hasła, np. o dekomunizacji, lustracji. Takie są/były realia polityczne". Czerwona bezpieka, jako zapora przeciwko obcej, najpewniej niemieckiej, penetracji gospodarczej i Antoni Macierewicz, jako narzędzie niemieckiej ekspansji – oto nowe wcielenie walki dobra ze złem. Ubolewanie nad losem czerwonych generałów jest stałym elementem manifestów politycznych Opary: „Wojsko i kadra oficerska zostały bardzo skutecznie w ostatnich 20 latach zniszczone i rozbite lub emerytowane. Służby specjalne i wywiad, kiedyś zaliczane do najlepszych na świecie, zamiast funkcjonować we właściwie rozumianym interesie państwa – zostały podporządkowane interesom partyjnym albo wręcz powiązaniom polityczno-biznesowym". (15 lutego 2012 r.). Jeśli Opara miał na myśli służby i państwo sowieckie, to wszystko się zgadza. Tomasz Parol zasłynął, jako autor tekstów „Gruppenführer KAT" i „Głowa zdrajcy", które demaskowały rolę Tomasza Arabskiego, szefa Kancelarii Premiera Tuska, i jego ludzi w operacji smoleńskiej. Tak uwiarygodniony mógł już zostać redaktorem naczelnym „Nowego Ekranu" i potępiać lustrację oraz rozwiązanie WSI: „Całkowita likwidacja ich pod pretekstem lustracji i dekomunizacji może być radością dla wrogów, poza tym powoduje zagrożenie, że nowi będą nie tylko laikami, ale i laikami podstawionymi, (bo niby kto miałby to sprawdzić?)". (czerwiec 2011 r.) Inicjatywa Opary miała w założeniu – jak sądzę – wyssać z prawicowych portali najlepszych blogerów i stworzyć z nich nową siłę medialną, skupiającą opozycję, która byłaby zdalnie sterowana przez środowisko byłych oficerów czerwonych służb wojskowych. Gdyby akcja się powiodła, bezpieka wojskowa, która przeszła endekoidalny recykling, miałaby własną siłę polityczną zdolną do obrony jej interesów przy podziale tortu z innymi klanami służb, a jednocześnie skanalizowano by opozycję przeciwko oligarchicznemu ustrojowi III RP, uniemożliwiając wejście PiS w próżnię powstającą w wyniku zużycia się, walk wewnętrznych i wymiany kierownictwa w PO.

Korzenie „Nowy Ekran" wystartował 31 stycznia 2011 r. wywiadem z komendantem stowarzyszenia Pro Milito gen. Tadeuszem Wileckim, którego córka Beata jest radcą prawnym Ryszarda Opary. Absolwent Akademii Sztabu Generalnego ZSRS (1980–1982) i były szef Sztabu Generalnego WP (1992–1997) lansowany był nieprzypadkowo. We wrześniu 1994 r. Wilecki i gen. Konstanty Malejczyk, ówczesny szef WSI (1994–1996) i były naczelnik oddziału „Y" Zarządu II Sztabu Generalnego, zaangażowanego w tzw. operację FOZZ, zorganizowali tzw. obiad drawski, który miał przekonać Lecha Wałęsę do podporządkowania WSI Sztabowi Generalnemu. Skoro Malejczyk chciał pracować pod kierownictwem Wileckiego, obaj generałowie musieli utrzymywać bliskie kontakty. W roku 2000 Wilecki startował w wyborach prezydenckich, jako kandydat Stronnictwa Narodowego, którego ówczesny prezes Bogusław Kowalski (według akt zgromadzonych w IPN zarejestrowany, jako TW „Mieczysław" w 1987 r.), był szefem jego sztabu wyborczego. Zastępcą Kowalskiego został wiceadmirał Marek Toczek, dowódca Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych w Warszawie (1992–1995). W 2004 r. w eurowyborach Toczek był pełnomocnikiem Ogólnopolskiego Komitetu Obywatelskiego OKO, który w następnym roku podjął współpracę ze Stanem Tymińskim. We wrześniu 2007 r. Wilecki założył m.in. razem z Toczkiem, gen. Markiem Dukaczewskim, absolwentem kursów GRU i byłym szefem WSI (2001–2005), oraz płk. Janem Oczkowskim, wywodzącym się z oddziału „Y" byłym szefem Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI, organizację byłych czerwonych wojskowych Pro Milito. W styczniu 2010 r. rozpoczęło działalność stowarzyszenie byłych oficerów WSI SOWA, założone także przez gen. Dukaczewskiego (przewodniczący) i płk. Oczkowskiego (wice).

Pro Milito prowadziło własny portal, na którym głównymi autorami byli: Michał Podobin, główny „ideolog" grupy, Marek Toczek, Ryszard Opara, Paweł Pietkun i Grażyna Niegowska. Wszyscy są dziś blogerami Nowego Ekranu, którego redakcja mieści się w tym samym budynku, co Pro Milito, ale piętro niżej.

Nowa rzeczywistość? Ryszard Opara po ukończeniu studiów na Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi (1974 r.) pracował, jako lekarz wojskowy, następnie wyjechał przez Wiedeń do Australii (1979–1993), gdzie dorobił się majątku. Od 1993 r. działał w biznesie w Polsce. W 2001 r. nabył akcje stanowiące 46,86 proc. kapitału zakładowego Energomontażu Północ i został przewodniczącym jego rady nadzorczej. Członkiem tej rady został gen. Gromosław Czempiński. Później Opara twierdził, że zna Czempińskiego jedynie z gry w tenisa. W tym samym czasie kupił akcje Elektrimu, a po konflikcie z innymi udziałowcami w 2002 r. i zatrzymaniu z powodu niespłaconych zobowiązań finansowych (do dziś w tej sprawie trwa proces) znowu wyjechał do Australii. W 2010 r. Opara powrócił, gdyż – jak stwierdził po Smoleńsku – „postanowił zmienić rzeczywistość". Od tamtej pory oskarża „wszystkie ekipy rządowe bez wyróżnienia" o wyprzedaż Polski. Jego działania są kolejną, po podejmowanych przez Tymińskiego i Leppera, próbą stworzenia populistycznej siły kanalizującej społeczne niezadowolenie. Jerzy Targalski

Turek Czempińskiego Orzeł komunistycznego wywiadu PRL, Gromosław Czempiński, został oskubany w kapitalizmie jak kura. Najpierw wykiwał go na milion dolarów Dr. Jan Kulczyk a następnie znikł mu także milion dolarów ze szwajcarskiego konta w banku UBS. Pech? Gromoslaw Czempinski nalezy do elity PRLu. W polowie lat 70-tych, Czempinski ruszyl do walki z imperialistycznym amerykanskim wrogiem, jako szpieg Ukladu Warszawskiego w USA. W tym samym czasie do USA ruszyl takze Marian Zacharski, a s.p. Jan Wejchert zostal wyslany na front europejski. Poniewaz swiat wielkich ludzi jest maly, wizjonerzy Czempinski, Zacharski i Wejchert spotkali sie po latach w tym samym szwajcarskim banku UBS. W miedzyczasie Zacharski, Czempinski i Wejchert robili wspolnie intratne biznesy w III RP. Pisalismy juz o tym wczesniej:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42283,czempinski-i-koncesja-tvn

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/41599,czempinski-i-ludzie-iti

Z czasem dobra passa opuscila generala. Najpierw zaczal kwekac ze Dr. Jan Kulczyk nie wyplacil mu obiecanego miliona dolarow. Potem zaczal kwekac ze z jego szwajcarskiego konta w banku UBS znikl mu milion dolarow. General Czempinski, jako sprawny biznesmen, pozakladal na poczatku zeszlej dekady pewna ilosc kont bankowych w Szwajcarii. Widac nie ufal za bardzo polskiemu systemowi bankowemu, pomimo zasiadana w radzie nadzorczej zacnego BRE Bank. Oczywiscie na zadne z tych kont nie wplywaly lapowki. Wplywaly tylko ciezko zarobione, w pocie czola, pieniadze, bo jak wiemy, Polak potrafi. Bank UBS nie jest byle, jakim bankiem. Jako najwiekszy szwajcarski bank, UBS ma odpowiednie procedury biznesowe i kontrolne? Do tego, UBS jest przeswietlany od lat przez amerykanski wymiar sprawiedliwosci, wiec bank nie moze sobie pozwolic na wpadki. Jezeli klient banku UBS stwierdzi ze zniknely mu z konta pieniadze, bank sprawdzi blyskawicznie zarzuty. Czempinski kweka publicznie ze zniknal mu z konta milion dolarow i po Warszawie krazy egzotyczna opowiesc o "nieautoryzowanych tranzakcjach" bankiera UBS pochodzenia tureckiego (?!), ale Czempinski i jego partner biznesowy nie zwrocili sie do banku z zadaniem zwrotu pieniedzy. Bzdury.

Istnieja logoczne wyjasnienia tej lamoglowki:

1. Czempinski dal mandat bankowi UBS na zarzadzanie pieniedzmi i czesc z nich zostala zainwestowana w spekulacyjne inwestycje, ktore przyniosly straty. Czempinski obudzil sie, kiedy zobaczyl wyciag z konta, ale wtedy bylo juz za pozno.

2. Czempinski dal upowaznienia do konta innym gentlemenom, ktorzy z roznych powodow mogli siegnac po kase. Skoro prokuratura zbadala doglebnie konta generala w banku UBS, powinna bardzo latwo dojsc do prawdy.

Stanislas Balcerac

BOR sprawdzało oświetlenie pasa na Okęciu Z mjr. rez. Robertem Terelą, pirotechnikiem, byłym funkcjonariuszem Biura Ochrony Rządu, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Zna Pan treść wywiadu udzielonego przez gen. Mirosława Gawora, byłego szefa BOR, w którym posunął się do przeprosin za wypowiedzi Pana i ppłk. rez. Tomasza Grudzińskiego? Padły one podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu smoleńskiego. - Tak. Mam wrażenie, że pan generał w swojej wypowiedzi sam sobie przeczy. Najpierw mówi jedno, później drugie. To nie jest osoba kompetentna, żeby za mnie przepraszać. Pan generał nie odniósł się do moich wniosków w żaden merytoryczny sposób, tylko do tego, że wystąpiłem w Sejmie. Niesmaczne jest stwierdzenie, że przeprasza za swoje błędy kadrowe. Szkoda, że wcześniej takich wniosków nie wysnuwał, a tym bardziej w momencie, kiedy mnie awansował na wyższe stopnie oficerskie za określone sytuacje. Ja bardzo krótko byłem podporucznikiem, w 1998 roku za działania w jednym z miejsc czasowego pobytu, związane z osobą pani prezydentowej, dostałem wcześniejszy awans. Jego wypowiedzi nie traktuję jednak poważnie. Co innego, gdyby padła ona z ust płk. Andrzeja Pawlikowskiego czy innych osób, które cenię.
Gawor twierdzi, że BOR nie stać na dobrą ochronę. - Dziwią mnie oświadczenia pana Gawora, jakoby BOR nie było stać na ochronę albo, że środki finansowe Biura są niskie. Skąd pan gen. Gawor ma w tej chwili takie informacje o kłopotach finansowych BOR? Takie oświadczenie brzmi jak słowa szefa BOR, który byłby w służbie. Na jakiej podstawie informuje społeczeństwo, że gdyby była większa ochrona, lepsze siły i środki, to budżet BOR skończyłby się w maju? To jest bardzo poważny zarzut, przede wszystkim świadczy o jakichś wyciekach tych informacji. Niedorzecznością jest twierdzenie, że finanse BOR są zagrożone z powodu aktywności działań ochronnych.
Nie dziwi Pana aktywność gen. Gawora w odsuwaniu podejrzeń od obecnego kierownictwa tej formacji? - Odnoszę wrażenie, że pan gen. Gawor stał się rzecznikiem politycznym BOR. Po tej wypowiedzi, w której pan generał dał upust swoim emocjom, wydaje mi się, że ktoś z szefostwa BOR poprosił go o interwencję. Wydaje mi się, że w czasie, gdy zabierałem głos na posiedzeniu zespołu parlamentarnego, badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej, unikałem oskarżania funkcjonariuszy. Nie przypominam sobie, żebym kogokolwiek oskarżał. Z pewnością nie zarzucałem niczego również panu gen. Marianowi Janickiemu ani panu gen. Pawłowi Bielawnemu. Zwróciłem za to uwagę, że powinno się zbadać kwestię, czy funkcjonariusze BOR mają instrumenty do wykonywania swoich ustawowych zadań.
Powiedział Pan, że Gawor zaprzeczał sam sobie. - Najpierw stwierdził, że winien być nadzór ze strony BOR nad działaniami ochronnymi gospodarza, co jest prawdą. Jeśli te działania miały miejsce, BOR powinno je nadzorować, a gospodarze powinni nam ten nadzór ułatwić. Tak jednak nie było 10 kwietnia 2010 roku, a generał twierdzi, że nie ma przesłanek, by BOR coś mogło zaniedbać. Istotną sprawą jest to, że gdyby oficerowie BOR byli w Smoleńsku, mogliby zadziałać, chociażby z tego względu, że nie było kolumny dla pana prezydenta. Brak funkcjonariuszy na Siewiernym to w jakimś stopniu też "zasługa" ambasadora, który również powinien koordynować działania ochronne, jest, bowiem odpowiedzialny za działania BOR z Federalną Służbą Ochrony.
W Sejmie podkreślał Pan, że BOR sprawdza wszystko, począwszy od samolotu po termosy cateringu. Gawor twierdzi z kolei, że BOR nie ma ani uprawnień, ani wiedzy fachowej na temat, jakości i sprawności urządzeń na lotnisku. - Przepraszam, co ma fachowa wiedza do funkcjonowania urządzeń?! W takim razie niech pan generał odpowie, dlaczego my sprawdzamy oświetlenie pasa na Okęciu? Sprawdzamy tam wszystko, a przecież na Okęciu jest to dobrze zorganizowane. Dlaczego więc mielibyśmy w Smoleńsku odpuścić nadzór nad działaniami służb? Tym bardziej, że to lotnisko wojskowe praktycznie nie działa. To jest jakaś niedorzeczność. Nie wiem, czy pan generał zdaje sobie sprawę z tego, co mówi. Jak najbardziej za wszystkie procedury, przyjęcie wizyty i jej organizację odpowiada gospodarz, czyli w tym wypadku Federalna Służba Ochrony, co - powtarzam - nie wyklucza istnienia służby ochronnej i nadzoru ze strony grupy przygotowawczej? Mamy prawo wiedzieć, czy gospodarze wywiązują się z wcześniejszych ustaleń. Pan gen. Gawor powiedział, że nie dziwi się, że Rosjanie nie wpuścili funkcjonariuszy BOR na lotnisko wojskowe. Czy w takim razie pan generał wyobraża sobie, że ochrona osobista to jakaś inna część BOR?
Gawor powiedział również, że gdyby w BOR były procedury przy tego typu wylotach, to do tej tragedii by nie doszło. Przez lata brakowało procedur dotyczących lotów z VIP-ami? - Są instrukcje działań ochronnych, instrukcje działań grupy pirotechnicznej, są obowiązki funkcjonariuszy i inne instrukcje, o których nie można się wypowiadać, procedury, jako takie miały wejść w 2007 roku. Był problem z niektórymi przełożonymi, żeby pewne procedury przepchnąć. Sam zaproponowałem określone procedury ówczesnemu szefowi BOR płk. Andrzejowi Pawlikowskiemu, rozmawialiśmy na ten temat. Zaakceptował wiele procedur, tych obowiązujących w pirotechnice. Był pomysł stworzenia dodatkowej grupy ratunkowej w BOR. Było, więc wiele takich elementów, które miały wejść. One przepadły wraz z przyjściem gen. Janickiego w 2008 roku. Do kogo więc dziś pan gen. Gawor ma żal, za kogo on przeprasza? Wystarczy zapytać, jakie pan Janicki wprowadził procedury po Gruzji? Nie znam dokumentów, w których byłyby uwzględnione procedury awaryjne na wypadek incydentu. Są po prostu wypracowane pewne działania niepisane, które nakładają na nas określone działania. Dziękuję za rozmowę.

Autorytarne rządy Tuska Powszednieje pogląd, że rządy Platformy Obywatelskiej to typowy autorytaryzm. Ci bardziej krytyczni w stosunku do rządów Donalda Tuska mówią wręcz o totalitaryzmie. Te dwa pojęcia odnoszą się do rządów (także tych wybieranych w sposób demokratyczny), które cechuje różny stopień nasilenia opresji wymierzonych w obywateli. Polski autorytaryzm, mówiąc ogólnie, to rządy monopartii mającej decydujący wpływ na główne instytucje państwa skupione wokół premiera, prezydenta, parlamentu, policji, wojska, tajnych służb, mediów. Niektórzy politolodzy uważają autorytaryzm za formę pośrednią między demokracją a totalitaryzmem. Autorytarny rząd nie likwiduje całkowicie demokracji, ale ogranicza ją, dopasowując do własnych potrzeb i korzyści. Możliwe jest wtedy tępienie opozycji szczególnie zagrażającej rządom autorytarnym, a także ograniczenie niektórych podstawowych swobód obywatelskich, w tym prawa do wolności słowa. Totalitaryzm, bardziej represyjna odmiana autorytaryzmu, to system władzy, przed którym szczególnie przestrzegał nas bł. Jan Paweł II, kiedy mówił o demokracji pozbawianej wartości, która wówczas wykazuje tendencję do przeradzania się w jawny lub ukryty totalitaryzm. Totalitaryzm jest antywartością opartą na kłamstwie, propagandzie, ideologii wrogiej najczęściej Kościołowi katolickiemu, jest systemem stosującym prześladowania. Niektóre definicje totalitaryzmu wskazują na jego dodatkowe cechy, jak podporządkowanie partii rządzącej tajnym służbom i oligarchii, opanowanie przez władzę mediów, cenzura, rozbudowana biurokracja, moralny nihilizm, podsycanie nienawiści do wroga (np. partyjnego), dzielenie społeczeństwa na lepszych i gorszych. Nie wdając się więcej w teoretyczne dywagacje na temat tych dwóch pojęć, można z całą pewnością stwierdzić, że totalitaryzm, jawny czy ukryty, zawiera w sobie wszystkie cechy autorytaryzmu. Skąd biorą się nasze obawy, co do obecnego ustroju państwa i kierunku, w jakim zmierza schyłkowa III RP? To przede wszystkim autorytarna pozycja premiera, jego publiczne zachowania i bezrefleksyjne polityczne wybory podporządkowanej mu partii wraz z PSL. Jeżeli Donald Tusk kwestionuje konstytucyjną instytucję referendum (np. w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego), twierdząc, że jest ona niepotrzebna i nie będzie się do jej rozstrzygnięć stosował (jego buńczuczne "biorę to na klatę"), to mamy typowy przykład łamania demokratycznych reguł w państwie. Legitymacja do sprawowania rządów nie może upoważniać do działania wbrew prawu, a takie właśnie prawo zachowuje dla siebie najwyższa władza, suweren, czyli naród, w postaci referendum. Podobnie autorytarne stało się podpisanie paktu ACTA bez wymaganych przez prawo konsultacji społecznych, a wcześniej choćby decyzja nakazująca zamykanie sklepów z dopalaczami. Po zakwestionowaniu przez sąd podstawy prawnej tej politycznej decyzji państwo, czyli my, podatnicy, będziemy zmuszeni do wypłaty odszkodowań za naginanie przez rząd prawa do swoich bieżących celów propagandowych. Autorytarny premier nawołuje do społecznego nieposłuszeństwa i niepłacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego, ale tylko do czasu opanowania przez jego monopartię KRRiT i mediów publicznych w wyniku przeprowadzonych tam personalnych czystek. Autorytarny rząd i jego monopartia karze niepokornych obywateli zrywaniem kontraktów (toruńska geotermia) i odebraniem szans na dalszy rozwój (brak koncesji dla Telewizji Trwam). Autorytarny rząd odmawia obywatelom prawa do powołania międzynarodowej komisji w sprawie katastrofy smoleńskiej i zleca prowadzenie śledztwa obcemu państwu. Rząd autorytarny po ponownie wygranych wyborach nie czuje obowiązku rozliczenia się ze sprawowanej władzy, a tuż po zwycięstwie wycofuje się ze wszystkich swoich wyborczych obietnic i uderza po kieszeni wyborców. Niestety, taki właśnie rząd, który nie daje sobie rady z rządzeniem w interesie własnych obywateli, najczęściej nigdy sam nie podaje się do dymisji. Wojciech Reszczyński

Potwór zwany Demografią a miglancowaty mega-oszust Każda złotówka wzięta przez państwo na ZUS jest zwykłą kradzieżą, a nie żadnym "ubezpieczeniem". Przedstawienie "premier spotyka się z ministrami" jest tak żałosne, że aż mnie mdli, gdy muszę je komentować. Tusk stworzył rząd w totalnej pogardzie dla kompetencji, kierując się "kryterium komorowskim" (to znaczy, wybierał takich, którzy najmniej są mu zdolni zagrozić), frakcyjnymi układami w partii i "medialnością". Mogłoby od biedy takie gremium przetrwać w czasie świetnej koniunktury, kiedy - jak w pierwszych latach rządów PO - sypały się na kraj unijne dotacje, banki zaś dawały nieograniczone kredyty; choć i taka luksusowa sytuacja nie uchroniłaby przed kompromitacją z ACTA. Ale przy minimalnym oporze materii rząd nieudaczników po prostu musi zaliczać jedną katastrofę za drugą. Więc zalicza. Mniejsza już o spieprzoną refundację, gigantyczne premie za trzykrotnie otwierany i wciąż zamknięty stadion czy pękające autostrady. Nawet powszechnie chwalona minister Bieńkowska zaczęła robić głupie, urzędnicze błędy, wskutek czego wstrzymywane są unijne miliony (albo może przyciśnięta kryzysem Bruksela przestała przymykać na jej niedoróbki oczy?). Co resort - to klapa, a gdzie na razie się bez takowej obyło, tam zegar tyka i tylko czekać, jak o czymś usłyszymy? Na dodatek zaczynają wyłazić na powierzchnię ukryte wcześniej skutki zabagnienia spraw przez poprzedników, którzy też przecież nie kompetencjom zawdzięczali swego czasu łaskę Tuska. A co pan premier na to? Spotyka się z ministrami. Przy czym z góry zaznacza, że o żadnej rekonstrukcji rządu mowy nie ma - co oczywiste, przecież nie może przyznać się, że mianował nieudaczników. To, co ma z tego spektaklu wynikać? Że, na co dzień się premier z ministrami nie widuje i nie wie, co się w jego rządzie dzieje? Że nie ma nic lepszego do roboty niż czasem popaplać sobie w świetle kamer z podwładnymi? Kolejny marny jednodniowy teatrzyk, jak swego czasu "szukanie w ministerstwach 20 miliardów oszczędności", "rewolucja legislacyjna" czy "przeprowadzka do Sejmu". Repertuar zagrań Tuska, jak każdego uwodziciela, okazuje się dość ograniczony. Obstawiam, że następnym posunięciem będzie cykl konsultacji poświęconych zmniejszeniu bezrobocia. A potem cykl spotkań z szefami instytucji finansowych, poświęconych ulżeniu losowi zadłużonych, którzy nie są w stanie spłacać swych zobowiązań. Przed kamerami TVN premier zruga bezdusznych bankierów, że nie mają serc, i że licytują dłużników do gaci, a potem cichutko oznajmi, że, niestety, rząd nie ma możliwości prawnej zapobiec egzekucjom. W międzyczasie zaś wyznaczy jakąś kolejną po "handlarzach dopalaczy" i "kibolach" grupę wrogów, na której skupiać będzie nienawiść lizusowskich mediów. Przy okazji ACTA wspominał zdaje się coś, że ci, co go krytykują w internecie, to "ONR-owcy"? Myślałem, nawiasem mówiąc, że zgodnie z zasadą, „jaki pan, taki kram", także egzaltowane zachowanie pana ministra finansów na sejmowej trybunie było skalkulowanym wcześniej teatrzykiem. Ale kolega dziennikarz opowiadał mi, że miał ostatnio z ministrem Rostowskim styczność prywatnie, i w połowie rozmowy, gdy kolega zadał mu oczywiste, a niewygodne dla ministra pytanie, ten zrobił się blady, potem fioletowy, a potem pąsowy i zaczął rozdzierająco krzyczeć, że "wy" doprowadzicie Polskę do ruiny i zagłady, rychtyk jak wtedy w Sejmie. Wygląda, więc na to, że stan nerwów ministra jest naprawdę straszny. Trudno się dziwić, skoro musi w tym roku znaleźć sto miliardów (wedle danych oficjalnych) na wykup kwitów, które sam sprzedawał lichwiarzom kilka lat temu. Tylko wicepremier Pawlak zachowuje luz i spokój, a nawet pozwala sobie na szczere powiedzenie prawdy o "państwowych emeryturach". Cóż, my z KRUS-u (obaj z panem wicepremierem jesteśmy dowodem na to, że z rolnictwa wyżyć dziś nie sposób i rolnik musi sobie dorabiać, czy to polityką, czy pisaniem do gazet) możemy sobie pozwolić na otwarte mówienie tej prawdy, że każda złotówka wzięta przez państwo na ZUS jest zwykłą kradzieżą, a nie żadnym "ubezpieczeniem". Inna sprawa, jak się panu Pawlakowi godzi z sumieniem uczestnictwo w tej kradzieży. [Rafałku miły, czy warto używać tak śmiesznego pojęcia, jak „sumienie Pawlaka”? MD] No, ale bez tej masowej grabieży obywateli o wykupieniu wspomnianych kwitów - innych wydatków nie wspominając - mowy nie ma. Sytuacja przypomina stary żydowski kawał, jak to u zbankrutowanego magnata finansowego pojawia się biedna wdowa i, nie wiedząc, że właśnie jutro ogłasza on upadłość, powierza mu w depozyt cały swój majątek, tysiąc złotych. Obecny przy tym przyjaciel mówi: "Jak mogłeś, przecież ty już jej tych pieniędzy nie oddasz"! Na co tamten: "Spójrz na to tak: ile można dać jałmużny biednej wdowie? Pięć złotych, dziesięć, no, jak jesteś bardzo hojny, to niech będzie dwadzieścia. Ale żebym ja miał tej kobiecie tak ot ofiarować tysiąc złotych, to ty chyba za dużo ode mnie wymagasz!". Ten stary żart doskonale wyjaśnia zagadkę sumienia wicepremiera Pawlaka i innych członków rządu. Przecież nie mogą każdemu pracującemu obywatelowi, tak, ot, podarować prawie tysiąca złotych miesięcznie! Logika pana premiera, gdy "konsultuje" podniesienie wieku emerytalnego, jest ta sama: na emerytury pieniędzy nie będzie i już. A jego medialne wycirusy oburzają się tak, jak szatniarz w "Misiu": "Cham się uprze i mu daj! No skąd wezmę, jak nie ma?". Nie ma. Pożarł straszliwy bożek o nazwie Demografia. No, nie rozumieją chamy, że młodych pracujących jest coraz mniej, więc nie będzie im kto miał zafundować świadczeń, byłyby te emeryturki groszowe, poniżej minimum socjalnego, no to muszą tyrać do najpóźniejszej starości. Jak się ustawi poprzeczkę odpowiednio wysoko, to może dla tych nielicznych, co dożyją, wystarczy, ale tak dla wszystkich - nie ma! No, czego jeszcze nie rozumieją? Zaraz, zaraz, cwaniaczki. Czyż to nie właśnie przed tą straszliwą demografią miała nas ochronić wielka reforma emerytalna, polegająca na stworzeniu "systemu kapitałowego"? Czyż to nie ten "system kapitałowy" ze swymi OFE miał nam zapewnić na starość wylegiwanie się w basenach na Florydzie, palmy, narciarskie stoki i inne zbytki? Czyż nie po to władza obdarowała cwaniaków zarządzających funduszami emerytalnymi wielomilionowymi obrywami od przymusowo ściąganych z Polaków składek, żeby swą menedżerską fachowością zagwarantowali, że kapitały przez obywateli uskładane przyniosą im na starość majątek, bez względu na to, ile w tym czasie będzie przypadało młodych pracujących na jednego emeryta? A kto nam te wszystkie pierdoły opowiadał zaledwie kilka lat temu? Nie, nie Donald Tusk, macie państwo rację. Opowiadał nam je pan Jerzy Buzek. Wielki autorytet PO i całej elity III RP, któremu "Europa się kłania". Dlaczego pan premier nie zabiera go dziś ze sobą na konferencje prasowe? Czy czeka na moment, gdy będzie ogłaszać nam - wszyscy zorientowani twierdzą, że to już przesądzone - iż dla dobra wspólnego trzeba OFE zlikwidować (oczywiście za sutym odszkodowaniem dla firm nimi zarządzających) i przeznaczyć zebrane kapitały na bieżące wypłaty dla "biurowej klasy średniej", żelaznego elektoratu III RP? No, bo przecież ileż można temu chamstwu tępemu tłumaczyć! Nie ma w budżecie pieniędzy na najpilniejsze potrzeby! "A z pustego i Salamon / nie naleje też tak samo!" - jak to perswadował Gnom w poemacie Szpota. I może jeszcze wyjaśniłby przy okazji pan premier tę kluczową dla ataku potwora o nazwie Demografia sprawę, z jakiej to przyczyny ponad milion młodych, aktywnych i najbardziej energicznych Polaków (niektórzy obliczają, że już dwa miliony) zamiast pracować w Polsce, Polskę bogacić i zasilać polski system ubezpieczeń społecznych - wypchniętych zostało za granicę, i swą pracą zasila gospodarki i systemy finansowe Wielkiej Brytanii, Irlandii i innych krajów. Kto za to odpowiada? Potwór zwany Demografią? Czy raczej miglancowaty uwodziciel i megaoszust, który tak niedawno oczarował naiwnych Polaków opowieściami o cudach, zielonej wyspie i masowym powrocie młodych z Irlandii? RAZ

Iustitia już zwycięża Jeszcze strategiczni partnerzy na polskim terytorium etnograficznym nie zdążyli zainstalować Judeopolonii, ale niezawisłe sądy już skądś wiedzą, że pan redaktor Michnik ma zawsze rację. Właśnie w kolejnym procesie, jaki pan red. Michnik wytoczył swoim krytykom, niezawisły sąd w osobie sędziego Zbigniewa Szczuki uznał, że pan red. Krasowski dopuścił się oszczerstwa twierdząc, że pan red. Michnik poświęcił jedną trzecią życia na obronę byłych ubeków. Niezawisły sąd w osobie pana sędziego Szczuki uznał, bowiem, że to nie jest opinia, tylko informacja. Aaaa, to, co innego! Skoro to informacja, to rzeczywiście nieścisła, podobnie jak informacja, że na Placu Czerwonym w Moskwie rozdają samochody. Jak pamiętamy, Radio Erewań zapytane przez zachwyconego słuchacza, czy to, aby na pewno prawda, odpowiedziało, że jak najbardziej - tylko, że nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie na Placu Czerwonym, tylko na Newskim Prospekcie, nie samochody, tylko rowery i nie rozdają, tylko kradną. Poza tym wszystko się zgadza. Tak samo i tutaj; skąd pan red. Krassowski obliczył, że jedną trzecią, a nie, dajmy na to - połowę, czy jedną czwartą życia? I dlaczego tylko ubeków? Generał Jaruzelski nie jest przecież żadnym „ubekiem”, tylko byłym seksotem Informacji Wojskowej o pseudonimie „Wolski”, a to przecież nie to samo. Wreszcie - dlaczego niby „poświęcił”, a nie - dajmy na to - zainwestował? Poświęcenie oznacza przynajmniej bezinteresowność, a nawet stratę, a chyba nie trzeba nikogo przekonywać, że pan red. Michnik raczej odniósł sukces i to pod każdym względem, zostając również autorytetem moralnym. Podobnie nieścisła jest informacja pana red. Krasowskiego, jakoby pan red. Michnik „trywializował się” w kolejnych dowodach, że kolaboracja i sprzeciw były w istocie tym samym. Po pierwsze, pan red. Krasowski użył czasu przeszłego, a po drugie - czy pan red. Michnik, aby na pewno dostarczył jakichś dowodów na uzasadnienie poglądu, jakoby kolaboracja i sprzeciw były w istocie tym samym? Żywym dowodem potwierdzającym taki pogląd jest Aleksander Kwaśniewski, który zarazem i kolaborował w PZPR, a nawet - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” został zarejestrowany, jako seksot SB - i się sprzeciwiał - na przykład „wychowując się” na paryskiej „Kulturze”, czy kierując się „społeczną nauką Kościoła” - ale nie przypominam sobie, by pan red. Michnik kiedykolwiek przywoływał postać Aleksandra Kwaśniewskiego na uzasadnienie nie tylko tego, ale jakiegokolwiek innego poglądu. Krótko mówiąc, iustitia znowu zatriumfowała, chociaż - jak wspomniałem - strategiczni partnerzy jeszcze ociągają się z instalacją Judeopolonii na „polskim terytorium etnograficznym”. A warto przypomnieć, że jeszcze w roku 2002 został wysunięty projekt „Zentropy” składającej się z „ziem utraconych”, nazywanymi w Polsce „ziemiami odzyskanymi” - oraz częścią dawnych Prus Wschodnich, tworzących obecnie Enklawę Królewiecką. Ta Zentropa byłaby autonomicznym, rozbrojonym regionem UE, pod protektoratem międzynarodowym. No dobrze - a co na wschód od niej, to znaczy - od dawnej niemieckiej granicy z 1937 roku, czyli na „polskim terytorium etnograficznym”? Ano właśnie - Judeopolonia! Nie od rzeczy będzie tutaj przypomnieć, że podobną koncepcję przedstawiał jeszcze w połowie lat 90-tych kandydujący w marcowych wyborach prezydenckich rosyjski polityk narodowości prawniczej („matka Rosjanka, ojciec prawnik”), Włodzimierz Wolfowicz Żyrynowski. Gdyby Polacy nie zdecydowali się zostać „Słowianami” zapowiadał, że Rosja postawi na porządku dziennym sprawę politycznej przyszłości Prus Wschodnich. Nietrudno zauważyć, że ten pomysł wychodzi naprzeciw koncepcji Zentropy, która, być może w nieco okrojonej postaci, chyba też nabiera rumieńców. Na konferencji prasowej, jaka odbyła się 17 lutego w Berlinie, Związek Właścicieli - Wschód zapowiedział przeprowadzenie w Polsce kampanii informacyjnej w sprawie roszczeń, poprzedzającej „kroki prawne”, jakie dzięki odkrytej „luce w prawie międzynarodowym” zamierza podjąć. A ponieważ, już choćby na przykładzie procesów, jakie pan red. Adam Michnik wytacza swoim krytykom widzimy, że iustitia zwycięża, to nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania; lepiej...” - no, mniejsza z tym), że tym razem też zwycięży i to pewnie - ostatecznie, zgodnie z życzeniem wyrażonym w deklaracji CDU i CSU w sprawie wypędzeń z roku 2009 - by „prawa” zostały „uznane”. Już tam niezawisłe sądy powinność swej służby zrozumieją prawidłowo, jak się należy. A gdyby - co graniczy z niepodobieństwem - iustitia się zagapiła, to w odwodzie pozostają przecież inne możliwości. Czytelnik Ernest T. z Warszawy przypomniał mi, jak to kiedyś, kiedyś, jeszcze za rządów kanclerza Schroedera, tego samego, za którego „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”, obecny przewodniczący PE pan Martin Schulz sugerował, że być może i Polsce - oczywiście dla jej dobra - trzeba będzie wykręcić ręce. Wtedy jeszcze nie bardzo było wiadomo, jak to elegancko przeprowadzić, ale po ratyfikacji traktatu lizbońskiego przez prezydenta Kaczyńskiego sprawa wydaje się stosunkowo prosta; w tym traktacie przewidziana jest „klauzula solidarności” pozwalająca na udzielenie krajowi członkowskiemu bratniej pomocy w razie zagrożenia tam demokracji - jeśli już nie można uniknąć takiej ostentacji. I chociaż pan red. Andrzej Talaga z zagadkowym entuzjazmem pisze w „Rzeczpospolitej” o możliwości wysłania do Grecji czołgów - oczywiście dla jej dobra, to zrozumiałe samo przez się - to przecież lepiej byłoby, gdyby tamtejszy judenrat, podobnie jak w 1981 roku judenrat w Polsce, podjął suwerenną decyzję o załatwieniu sprawy we własnym zakresie. „Rynki finansowe” takiej decyzji greckiego judenratu na pewno przyklasną, podobnie jak 13 grudnia 1981 roku przyklasnęły judenratowi w Polsce, a za ich przewodem - również kanclerz Helmut Schmidt i prezydent Franciszek Mitterrand. SM

O nieistnieniu Kiedy tylko JE ks. abp Józef Michalik w liście pasterskim napisał, że Kościół jest atakowany m.in. przez masonów, zaraz przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym red. Katarzyna Wiśniewska z "Gazety Wyborczej" poszła do prof. Tadeusza Cegielskiego, wielkiego mistrza Wielkiej Loży Narodowej, w nadziei, że profesor da Ekscelencji stosowny odpór. No a profesor, jak to profesor - nie tylko dał stosowny odpór Ekscelencji, ale w dodatku udzielił instrukcji czytelnikom "Gazety Wyborczej". Instrukcja odwołuje się do ich snobizmu, co przynosi zaszczyt spostrzegawczości i umiejętnościom socjotechnicznym prof. Cegielskiego. Bo trzeba nam wiedzieć, że znakomitą większość czytelników "GW" stanowią półinteligenci, będący zresztą plagą współczesnego świata, a naszego nieszczęśliwego kraju w szczególności. Są to ludzie inteligentni i spostrzegawczy, w każdym razie na tyle, by zdawać sobie sprawę, że są półinteligentami - czego bardzo się wstydzą i co za wszelką cenę pragną ukryć. Najlepszą metodą jest unikanie prezentowania własnych poglądów, których zresztą półinteligent przezornie nie posiada, tylko identyfikowanie się z poglądami stadnymi. Na tym fundamencie zasadza się pozycja red. Michnika oraz innych autorytetów moralnych. Oznajmiają oni półinteligentom, co mają myśleć. No i ci zaraz nie tylko skwapliwie to właśnie myślą, ale nawzajem sobie to komunikują i w ten sposób tworzy się opinia publiczna. Tedy prof. Cegielski dał red. Wiśniewskiej do zrozumienia, że masonów "nie ma", zaś przekonanie o ich istnieniu dowodzi hołdowania teorii spiskowej, zaś hołdowanie teorii spiskowej jest znakiem rozpoznawczym półinteligenta. Jestem pewien, że wobec tak poważnej zastawki ze strony prof. Cegielskiego żaden czytelnik "Wyborczej" nie odważy się przyznać do wiary w teorię spiskową - chyba, że red. Michnik ogłosi czasową dyspensę, jak podczas słynnego nieporozumienia w klubie gangsterów nazwanego "aferą Rywina". Wtedy nie tylko było można, ale nawet powinno się gorąco wierzyć w straszliwy spisek przeciwko "Agorze" - ale normalnie spisków "nie ma". W ten sposób lista rzeczy nieistniejących wydłużyła się o jeszcze jedną pozycję. Jak pamiętamy, w początkach lat 90 red. Michnik twierdził, że w Polsce "nie ma" Żydów? Możemy sobie tylko wyobrazić, co by się działo, gdyby "byli". W 1992 r. okazało się, że "nie ma" też konfidentów - tylko "ofiary systemu" z generałem Jaruzelskim na czele. Spisków to w ogóle nigdy nie było, więc szkoda każdego słowa, tym bardziej, że od 2006 roku "nie ma" też Wojskowych Służb Informacyjnych, które wraz z "lewicą laicką" przygotowały, przeprowadziły i nadzorowały transformację ustrojową, w której chodzi o to, by dokonać takich zmian, aby wszystko albo prawie wszystko zostało po staremu. No a teraz okazuje się, że "nie ma" również masonów. To bardzo ciekawe, bo w początkach lat 90. było u nas około 600 masonów, co skłania do podejrzeń, iż do masonerii wstąpić mógł nawet cały batalion Służby Bezpieczeństwa. Masoni twierdzą, że uprawiają "sztukę królewską". O co tu chodzi? Kiedyś chodziło o sztukę architektoniczną - ale dzisiaj tej sztuki naucza się całkiem jawnie na wszystkich politechnikach świata. Czym zatem jest "sztuka królewska" dzisiaj? Snop światła na tę sprawę rzuca operacja "czyste ręce" we Włoszech, podczas której przy każdej aferze korupcyjnej trafiano na masońską lożę Propaganda Due. Wygląda na to, że owa "sztuka" oznacza dzisiaj umiejętność skrytego manipulowania wielkimi masami ludzi - no i korumpowania się przy okazji, bo właściwie - dlaczego nie? Jest to tym łatwiejsze, że Wielki Wschód utajnia członkostwo. Czego się wstydzą? Przecież chyba nie otchłannych egzegez, z wyciąganiem pierwiastka kwadratowego z wymiarów świątyni Salomona? To może być zresztą świetny kamuflaż dla penetracji wywiadowczej - ale to już ociera się o teorię spiskową, a półinteligentom w takie rzeczy prof. Tadeusz Cegielski właśnie zabronił wierzyć. Kiedyś prof. Tadeusz Kotarbiński twierdził, że "nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym". Być może, ale również - jakże wygodnym! SM

O dalszy rozwój chmur kłębiastych W orwellowskim 1984 roku prof. Leszek Kołakowski ogłosił artykuł dowodzący, że można być konserwatywno-liberalnym socjalistą. Prof. Leszek Kolakowski w swoim długim życiu dowodził już niejednego, więc nikogo specjalnie nie zaskoczyła próba pogodzenia konserwatywnego liberalizmu z socjalizmem. Kluczowy dla zrozumienia przyczyn podjęcia się tego zadania przez sędziwego profesora jest właśnie ów orwellowski rok 1984. Wielką Brytanią rządzi wtedy żelazną ręką Żelazna Dama, czyli Małgorzata Thatcher, a Stanami Zjednoczonymi – Ronald Reagan. Związek Radziecki stopniowo pogrąża się w zamęcie, budząc już nie lęk, ale politowanie i nawet europejskie komuchy próbują na gwałt, przy pomocy tzw. eurokomunizmu stworzyć wrażenie, że ulepione są z innej faryny. W tej sytuacji trudno było liczyć na to, że bycie zwyczajnym, ortodoksyjnym socjalistą nadal będzie dostarczało i liści do wieńca sławy i pieniędzy. Prof. Kołakowski zaś, obok innych, niezliczonych przymiotów i zalet, miał również i tę, że zawsze poszukiwał prawdy. Nie tylko poszukiwał, ale i znajdował – a tak się akurat składało, że za każdym razem odkrywał taką prawdę, która na danym etapie dziejowym przynosiła i liście do wieńca sławy i bardziej konkretne nagrody. W tej sytuacji trudno mu się dziwić, że akurat w orwellowskim roku 1984, kiedy Wielką Brytanią rządziła pani Thatcher, a Stanami Zjednoczonymi - Ronald Reagan, doznał olśnienia w kwestii harmonijnego połączenia konserwatyzmu, liberalizmu i socjalizmu. Takie odkrycie nie tylko zgodne było z mądrością naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, że „pokorne cielę dwie matki ssie”, ale i wydawało się bardzo perspektywiczne. I rzeczywiście – prof. Kołakowski nie tylko doczekał się wielu wyznawców, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju, ale nawet epigonów. Wspominam o tym wszystkim między innymi, dlatego, by potwierdzić, iż dla filozofów nie ma rzeczy niemożliwych i w sprzyjających warunkach można na nich liczyć, że potrafią udowodnić wszystko, co trzeba i jak się należy. Na przykład prof. Tadeusz Zieliński, najwybitniejszy w Europie, a zatem – siłą rzeczy i na świecie - znawca antyku w okresie międzywojennym twierdził nawet, że dla umysłu filozoficznie wyrobionego różnica między monoteizmem i politeizmem wcale nie jest przeszkodą nie do pokonania. Czegóż chcieć więcej? Podobnie podchodził do rzeczy również ks. prof. Stefan Pawlicki z Uniwersytetu Jagiellońskiego w dawno minionej epoce jego świetności. Był on wielkim smakoszem i dobry obiad czy kolacja były dla niego wydarzeniem wielkiej wagi. Uczestniczył kiedyś w posiedzeniu uczelnianego senatu poświęconego rozstrzygnięciu jakiejś kwestii, a gdy przedłużająca się dyskusja zaczęła grozić mu spóźnieniem na proszoną kolację, opuścił zebranie oświadczając na odchodnym, że cokolwiek prześwietny senat uradzi, to „uzasadnienie tak czy owak znajdą już panowie koledzy z Wydziału Prawnego”. Dlatego z pełnym zrozumieniem odniosłem się do uwag kolegi Grzegorza Dzika, z którym dyskutowałem rozwiązania przedstawione w mojej poprzedniej publikacji pod tytułem: Rysuje się koncepcja – by wyposażyć rząd w uprawnienie określania obywatelom maksymalnej granicy przeżywalności – co pozwoliłoby z jednej strony na podtrzymanie chwiejącego się w posadach systemu socjalistycznego, a z drugiej – pozwoliłoby na uniknięcie konieczności podwyższania wieku emerytalnego, która - jak widać – budzi wątpliwości wśród naszych Umiłowanych Przywódców i nawet – wśród Parlamentarnej Grupy Kobiet, której dotychczas w zasadzie wszystko się podobało. Koledze Dzikowi koncepcja ta, ma się rozumieć, szalenie się spodobała, ale podniósł wątpliwość, która w ramowych rozważaniach została przeze mnie pominięta. O ile, bowiem ustanowienie maksymalnej przeżywalności w odnieniesiu do zwykłych obywateli nie powinno u nikogo budzić najmniejszych wątpliwości – zgodnie z zasadą sformułowaną w poemacie „Towarzysz Szmaciak” przez Janusza Szpotańskiego, że „trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie – zrobić mydło” – o tyle, kiedy tylko pomyślimy o naszych Umiłowanych Przywódcach, to wątpliwości pojawiają się natychmiast. Jakże, bowiem nakłonić ich do uchwalenia ustawy, czy nawet – normy konstytucyjnej, wyposażającej rząd w uprawnienie ustanawiania maksymalnej przeżywalności, jeśli nawet zwykłe przedłużenie wieku emerytalnego budzi w nich taką niechęć i rezerwę? Dlatego – ciagnął kolega Dzik – to socjalistyczne, egalitarne, demokratyczne rozwiązanie trzeba uzupełnić zarówno o elementy arystokratyczne, jak i rynkowe. Element artystokratyczny powinien przybrać postać przywileju zarezerwowanego dla Umiłowanych Przywódców, podobnego w konstrukcji do immunitetu parlamentarnego. Na czas sprawowania mandatu Umiłowany Przywódca nie podlegałby rygorom maksymalnej przeżywalności i mógłby sobie żyć, ile dusza zapragnie, to znaczy – aż do naturalnej śmierci – jednakże tak długo, jak dlugo piastowałby mandat. W ten sposób Umiłowani Przywódcy zyskaliby dodatkową, bardzo silną motywację do pracy na rzecz dobra wspólnego, zaś coraz nudniejsze kampanie wyborcze nabrałyby niespotykanej dotąd intensywności. Element rynkowy w koncepcji powinien polegać na stworzeniu obywatelom możliwości zakupienia sobie dodatkowych miesięcy, a nawet lat życia – oczywiście przy przyjęciu zasady, że płatność następuje z góry bez możliwości późniejszego odstąpienia od umowy. To znaczy – bez możliwości odzyskania wpłaconych pieniędzy nawet w przypadku, gdyby taki obywatel utracił chęć do kontynuowania życia. Wprawdzie – ciągnął kolega Dzik – nie jest to rozwiązanie do końca liberalne, ale nie możemy zapominać, że – po pierwsze – wszystko, co czynimy, czynimy dla podtrzymania systemu socjalistycznego, więc nie można przesadzać z liberalną, wolnorynkową ortodoksją, a po drugie – z chwilą zapłaty za prawo przedłużenia życia, pieniądze stają się własnością państwową, więc nawet z liberalnego punktu widzenia nie bardzo można przeciwko takiemu rozwiazaniu grymasić. Dzięki tym słusznym i cennym uwagom kolegi Dzika, swoją pierwotną ramową, egalitarną, socjalistyczną i demokratyczną koncepcję, niniejszym wzbogacam elementami konserwatywnymi i liberalnymi, zgodnie ze spiżową myślą profesora Leszka Kołakowskiego, odkrytą w orwellowskim roku 1984. Okazuje się, że każda słuszna myśl, raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora. SM

24 lutego 2012 USA żandarmem świata.. Informacja agencyjna: „Amerykańska sekretarz stanu Hilary Clinton wezwała Sofię do uniezależnienia się od rosyjskiego gazu. Niebawem Sofię odwiedzi jej specjalny wysłannik Richard Morningstar, który ma ustalić, jak Waszyngton może być „ bardziej pomocny”. Nie wiem, co wskóra Poranna - gwiazda w osobie pana Ryszarda. W kwestii uniezależnienia się od Rosji.. Ja osobiście uważam, że najlepszym sposobem uniezależnienia się od kogokolwiek – jest wolny rynek.. Dlaczego w krajach europejskich nie może być wolnego rynku gazu? Tak jak w Polsce, gdzie też go nie ma.. Dlaczego państwowe monopole trzymają łapę na tym surowcu? Dlaczego dowolny podmiot gospodarczy, pominąwszy te 250 000 firm w Polsce, które zawiesiły działalność w styczniu 2012 roku - nie może zająć się sprowadzeniem gazu i innych paliw z całego świata, do Polski, z państw gdzie te surowce są? Mielibyśmy olbrzymią konkurencję, spadek cen i wolny wybór paliw.. Oczywiście najpierw należałoby obniżyć wysokość podatków w paliwach, do takiego poziomu przynajmniej, żeby mnie było wrażenia, że tankujemy podatki- zamiast paliwa. Podatki są tak horrendalne, że jeden z szejków arabskich chciał, żeby mu dano tylko 10% tego, co z paliw ma Unia, i będzie zadowolony.. To, jakiej skali kradzieży podlega” obywatel” europejski, okradany przez własne rządy pospołu z Komisją Europejską - rządem nadrzędnym, nad rządami poszczególnych państw- landów Unii Europejskiej? Budżet socjalistycznej Unii Europejskiej to 972 miliardy euro.. Płatnicy netto domagają się jego zmniejszenia o 100 miliardów euro.. Połowa tej sumy idzie na dofinansowanie rolnictwa Unii Europejskiej…(????) To jest dopiero socjalistyczne wariactwo plus wydatki na biurokrację i wielkie socjalistyczne marnotrawstwo.. Związek Socjalistycznych Republik Europejskich - to jeden wielki socjalistyczny koszmar.. Oparty o biurokrację i marnotrawstwo.,. Waszyngton prowadzi politykę hegemona świata i ściga się z Rosją, a jakoś mniej z Chinami czy Indiami.. Chociaż Chiny i Indie są bardziej niebezpieczne dla USA gospodarczo.. Nie wiem ile mają Indie pieniędzy, ale Chiny mają 3,2 biliona dolarów, ale nie długu, tak jak USA- 16 bilionów dolarów długu publicznego.. Czy może już więcej.. Ale ściga się z Rosją.. Niech się spróbuje pościgać z Chinami.. Ale Chiny nie mają tylu surowców, co Rosja.. USA prowadzi, więc politykę osaczania i otaczania Rosji.. Ze wszystkich stron.. I straszy Rosją cały świat.. A czy świat nie powinien obawiać się czasami USA powiązanego z Izraelem? 600 baz wojskowych na całym świecie, największe wydatki na zbrojenia, wpychanie swoich brudnych rąk wszędzie gdzie się da.. Destabilizacja całych regionów.. Jak nie ma w danym kraju” demokracji” – już tam jest amerykański żołnierz? Żeby była demokracja i prawa człowieka.. Cokolwiek te zabobony miałyby znaczyć.. Urny i prawda ustanawiana w drodze większości- to mają być zdobycze współczesnego świata, od czasów Rewolucji Francuskiej.. Wszędzie jeden wielki chaos.. Przed Richardem Morningstarem, wysłannikiem pani Hilary Clinton, przyjedzie do Sofii Aleksiej Miller, szef rosyjskiego Gazpromu.. O ile w amerykańskich mediach, o słowach pani Clinton wspomniano niewiele, rosyjskie media poświęciły wypowiedzi amerykańskiej sekretarz stanu wiele miejsca.. Świadczy to wadze sprawy, do której Rosjanie przywiązują wielką wagę.. Rozumiem, że gdy pani Clinton uda się odciągnąć Bułgarię od dostaw rosyjskiego gazu, to USA zapewni jej dostawy.. No, bo chyba dyplomacja amerykańska ma jakiś wariant dostaw w zanadrzu.. Chociaż w 1956 roku na Węgrzech nie miała.. Propagandowa rozgłośnia Radia Wolna Europa, finansowana przez CIA poprzez zgodę Kongresu, nawoływała Węgrów do powstania zbrojnego przeciw Sowietom, ale żadnej pomocy nie udzieliła.. Węgrzy zostali utopieni we krwi.. Obecnie Ameryce też nie podoba się postępowania premiera Orbana.. Zaczyna na Węgrzech brakować demokracji, chociaż jak najbardziej lud popiera Victora Orbana.. Demokracja jest oczywiście wtedy, gdy przy sterze są nasi, jak ich niema- demokracji też nie ma. To chyba jasne i bezsprzecznie oczywiste. Demokracja musi spełniać określone warunki w tym jeden najważniejszy.. Musi być po naszej myśli.. Myśli hegemona.. Po rozmowach z premierem Bułgarii Bojko Borysowem, pani Clinton powiedziała: „USA są partnerem we wspomaganiu niezależności bezpieczeństwa energetycznego Bułgarii oraz w chronieniu pięknego środowiska”(????). Szczególnie w chronieniu pięknego środowiska.. Bo wspomaganie niezależności bezpieczeństwa energetycznego- możemy swobodnie włożyć między bajki.. Między bajki nowomowy dyplomatycznej, która jak zwykle służy do ukrycia prawdziwych myśli.. Ledwie pani Clinton opuściła Sofię, do Moskwy pojechało trzech członków bułgarskiego rządu - wicepremier Simeon Djankow, minister energetyki - Trajczo Trajkow i szef resortu transportu- Iwajło Moskowski. Jedynie ten ostatni członek rządu ma właściwe nazwisko.. „Bułgaria będzie broniła interesów narodowych w stosunkach zarówno z Moskwą, jak i z Waszyngtonem”- twierdzi premier Borysow. Najlepiej interesów narodowych broni się poprzez wolny rynek.. Bułgaria byłaby zawalona gazem, gdyby dopuściła do rynku inne podmioty świadczące usługi gazowe.. A tak jest w 100% prawie uzależniona od dostaw gazu rosyjskiego.. To nie jest dobra sytuacja dla każdego odbiorcy.. Chyba, że w umowach z Rosją Bułgaria zawarła jakieś tajne klauzule, które ją zobowiązują do uzależnienia się jedynie od Rosji.. Ale wzywanie szefowej dyplomacji państwa - hegemona, żeby dane państwo uniezależniło się od rosyjskiego gazu, jest ingerencją w sprawy Bułgarii.. To chyba jasne! Sofia mówi, co prawda o potrzebie zdywersyfikowania dostaw, była nawet mowa o gazie łupkowym, ale” sprzeciw społeczny” zdecydował, że w styczniu rząd bułgarski wycofał zgodę na eksploatację złóż wydaną dla amerykańskiego koncernu Chevron. Może, dlatego pani Clinton przyleciała do Sofii, a „ sprzeciw społeczny” mógł być zorganizowany przez Rosjan.. A co to za problem? Gazprom w końcu ma jakieś pieniądze.. Na promocję gazu rosyjskiego... Tym bardziej, że gazem w Rosji z pewnością rządzi KGB.. Tyle, że w interesie rosyjskim.. Środowisko naturalne jest oczywiście instrumentem politycznym.. Rząd bułgarski zabronił stosowania technologii wydobycia, technologii, które zostały uznane za najbardziej niebezpieczne dla środowiska, na przykład szczelinowanie hydrauliczne.. „ Przyroda Bułgarii i jej zachowanie dla przyszłych środowisk są dla nas najważniejsze”- twierdzi premier Borysow. A mieszkańcy Bułgarii niech pozamarzają w zimie, byleby przyroda była zachowana w nienaruszonym stanie.. Być może jest to wpływ rosyjskiej agentury, która też wykorzystuje środowisko naturalne, jako argument na rzecz zablokowania niekorzystnego dla siebie obrotu sprawy. A USA ma pozostać żandarmem świata.. WJR

85 lat temu "Mazurek Dąbrowskiego" stał się hymnem Polski. "Jeszcze Polska nie umarła/kiedy my żyjemy..." 85 lat temu, 26 lutego 1927 r., Ministerstwo Spraw Wewnętrznych RP wydało okólnik ogłaszający zmodyfikowaną wersję "Mazurka Dąbrowskiego" - popularnej pieśni patriotycznej powstałej w 1797 r. we Włoszech - oficjalnym hymnem narodowym.

"+Mazurek Dąbrowskiego+ doczekał się licznych modyfikacji tekstu w zależności od okoliczności i miejsca, w jakich był wykonywany, natomiast jego prosta melodia zawsze pozostawała niezmienna, towarzysząc Polakom we wszystkich zaborach w życiu codziennym narodu i zrywach powstańczych" - pisał Tomasz Matuszak ("+Mazurek Dąbrowskiego+ w świetle akt Centralnego Archiwum Wojskowego"). W maju 1797 r., po wydaniu przez gen. Jana Henryka Dąbrowskiego odezwy do rodaków, do Włoch przybywali Polacy, by służyć u boku Napoleona, który - jak wierzyli - pomoże im odzyskać utraconą ojczyznę. Do służby w Legionach zaciągnęło się wówczas ok. 7 tysięcy żołnierzy. Między 16 a 19 lipca 1797 r., podczas pobytu polskich legionistów w Reggio Emilia (w ówczesnej Republice Cisalpińskiej) poeta Józef Wybicki napisał "Pieśń Legionów Polskich we Włoszech", którą na cześć gen. Dąbrowskiego nazwano "Mazurkiem Dąbrowskiego". Powszechnie rozpowszechniony pogląd mówi, że "Pieśń Legionów Polskich" powstała do melodii ludowego mazurka. Najczęściej podaje się, że po raz pierwszy publicznie pieśń odśpiewano 20 lipca 1797 r. W 1799 r. tekst pieśni ukazał się drukiem w piśmie wydawanym we Włoszech "Legionowa dekada". W Polsce po raz pierwszy opublikowano go w 1806 r. Początkowo "Mazurek Dąbrowskiego" składał się z sześciu zwrotek:

"(1) Jeszcze Polska nie umarła/kiedy my żyjemy/ Co nam obca moc wydarła/ szablą odbijemy/

(ref.) Marsz, marsz, Dąbrowski/ do Polski z ziemi włoski/ za Twoim przewodem/ złączem się z narodem/

(2) Jak Czarniecki do Poznania/ wracał się przez morze/ dla ojczyzny ratowania/ po szwedzkim rozbiorze/

(3) Przejdziem Wisłę przejdziem Wartę/ będziem Polakami/ dał nam przykład Bonaparte/ jak zwyciężać mamy/

(4) Niemiec, Moskal nie osiądzie/gdy jąwszy pałasza/ hasłem wszystkich zgoda będzie/ i ojczyzna nasza/

(5) Już tam ojciec do swej Basi/ mówi zapłakany/ +słuchaj jeno, pono nasi/ biją w tarabany+/

(6) Na to wszystkich jedne głosy:/ +Dosyć tej niewoli/ mamy Racławickie Kosy/ Kościuszkę, Bóg pozwoli+"

(Tekst według rękopisu Józefa Wybickiego).

"Pieśń Legionów Polskich we Włoszech" była bardzo popularnym utworem muzycznym wśród legionistów walczących u boku gen. Dąbrowskiego. Późnym latem pisał on do Wybickiego następująco:

"Żołnierze do Twojej pieśni nabierają coraz więcej gustu i my ją sobie często nuciemy z winnym szacunkiem dla autora".

"Mazurka Dąbrowskiego" śpiewano przy okazji świąt narodowych i powstań niepodległościowych w ciągu XVIII i XIX stulecia. Melodyczny utwór cieszył się także powszechną aprobatą m.in. wśród mieszkańców Księstwa Warszawskiego. Obok innych pieśni patriotycznych takich jak np. "Boże, coś Polskę", "Warszawianka" i "Rota" był on jedną z najpopularniejszych utworów "ku pokrzepieniu serc" w okresie zaborów. Po I wojnie światowej "Mazurek Dąbrowskiego" został uznany za hymn odrodzonej Polski, jednak nie znalazło to odzwierciedlenia w konstytucji marcowej z 1921 r. Zarządzenia sankcjonujące wspomniany wybór pod względem prawnym zostały wydane dopiero w drugiej połowie lat 20. XX w.

15 października 1926 r. Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego uznało wspomnianą pieśń za obowiązkową do śpiewania w szkołach. Po czterech miesiącach, okólnikiem z 26 lutego 1927 r. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych ogłosiło "Mazurka Dąbrowskiego" hymnem narodowym.

2 kwietnia 1927 r. dołączono do hymnu nuty i oficjalnie uznano jego harmonizację, której dokonał kompozytor i dyrygent Feliks Konopasek. W porównaniu z oryginałem, w tekście pieśni nastąpiły zmiany: zrezygnowano z dwóch zwrotek (4 i 6) oraz zmieniono rymy: "nie umarła - wydarła" na "nie zginęła - wzięła". Poza tym poprawiono tekst pod względem stylistycznym.

Po II wojnie światowej władze komunistyczne pozostawiły "Mazurka Dąbrowskiego" w niezmienionej formie. Zapis o obowiązującym hymnie narodowym znalazł się w konstytucji PRL, która weszła w życie 22 lipca 1952 r.

31 stycznia 1980 r. tekst i nuty hymnu w harmonizacji Kazimierza Sikorskiego zostały zatwierdzone przez Sejm RP w ustawie o godle, barwach i hymnie. W rodzinnym dworku Józefa Wybickiego w Będominie znajduje się Muzeum Hymnu Narodowego - oddział gdańskiego Muzeum Narodowego. Jest to jedyna tego typu placówka muzealna na świecie.

Waldemar Kowalski

Zwyciężył pogląd, by zlikwidować polską Marynarkę Wojenną "Tusk, wspólnie z ministrem obrony, podjęli właśnie decyzję o likwidacji polskiej Marynarki Wojennej" - mówi w Przesłuchaniu w RMF FM Leszek Miller. "Skoro tak, wypadałoby to powiedzieć wprost" - komentuje sprzedaż korwety "Gawron". "Polska Marynarka Wojenna zostaje bez żadnego okrętu. To błąd. Ta budowa powinna być dokończona" - dodaje. Agnieszka Burzyńska: Prawie pół miliarda złotych wyrzuconych w błoto na słynną korwetę "Gawron". Ma pan wyrzuty sumienia? Leszek Miller: W żadnym razie. Uważam, że ta budowa powinna być dokończona.

Ale nie jest. To niech się tłumaczą ci, którzy podjęli tę nieracjonalną decyzję.

A może nieracjonalne było rozpoczęcie tej budowy? Była racjonalna, bo polska marynarka wojenna potrzebuje nowoczesnych, szybkich jednostek. Chyba, że, jak sądzę, zwyciężył pogląd, żeby zlikwidować marynarkę wojenną.

Budowę rozpoczęto przed zakończeniem wszystkich prac projektowych. Przed wyborem systemów uzbrojenia nie było zaakceptowanego i skorelowanego z możliwościami budżetowymi programu rozwoju marynarki wojennej. To lista grzechów SLD według eksperta, Andrzeja Kińskiego. Czekam na tę skruchę. SLD nie buduje okrętów.

Pan wbijał pierwszy nit. Tak, ale skoro to było w listopadzie 2001, a ja zostałem premierem w 2001 roku, to nawet dziecko wie, że tego rodzaju decyzje musiały być przygotowane znacznie wcześniej.

Ale pan, jako premier, mógł zapytać, po co nam to ustrojstwo, drogie ustrojstwo. Tak, pytałem. I  otrzymywałem informacje, że jeżeli chcemy mieć marynarkę wojenną, to musimy mieć okręty. Jeżeli nie chcemy mieć marynarki wojennej, to możemy okręty likwidować.

Nie mamy marynarki wojennej w tej chwili? Zdaje się, że nie mamy. Jeżeli "Gawron" zostanie zlikwidowany, a podjęto również decyzję o wycofaniu dwóch korwet amerykańskich, to właściwie polska marynarka wojenna pozostaje bez żadnego okrętu.

Minister Rostowski zawsze pytał na posiedzeniach rządu: "A po co nam ta marynarka wojenna?". A  może rzeczywiście, po co ona nam jest? Może nie jest potrzebna? Zdaje się, że minister obrony narodowej, sztab generalny, podjął taką decyzję. Tylko wypadałoby to powiedzieć wprost, a nie kluczyć, kombinować, zasłaniać się budową jakiegoś okrętu. Powiedzieć wprost: "Proszę państwa, informujemy, że podjęliśmy decyzję o likwidacji polskiej marynarki wojennej."

Ale to błąd? Oczywiście, że błąd.

Dlaczego? W takiej sytuacji, w tej chwili, po co nam te okręty? Nie stać nas na nie. Jak pani sobie wyobraża kraj, który ma 500 kilometrów wybrzeża morskiego i który de facto likwiduje swoją marynarkę wojenną?

Ale nie stać nas na to. Nie stać nas na zbudowanie w tej chwili floty. A na wojska lądowe nas stać? Na lotnictwo nas stać? Można powiedzieć, że nie stać nas w ogóle na armię i najlepiej ją zlikwidujmy.

Chce pan założyć sojusz liberalno-demokratyczny? Ja nic nie muszę zakładać, bo jestem szefem partii, która istnieje już ponad 20 lat.

To może zmienić nazwę, żeby był jakiś bardziej liberalny, bo pańska propozycja uzależnienia, przejścia na emeryturę od stażu pracy, jest skrajnie liberalna, niesprawiedliwa i krzywdzącą dla tych, którzy np. byli bezrobotni. Donald Tusk mówi, że SLD chciałoby ich karać podwójnie. Dlaczego? Coraz ciekawsze formuły wymyśla pan premier i jego otoczenie, żeby uznać, że ich propozycja wydłużenia stażu emerytalnego do 67 lat i zrównanie go, jest najlepsza.

Jest bardziej wrażliwa społecznie. Tak?

Jeśli kogoś trafi takie nieszczęście jak bezrobocie, to w zależności jak długie ono będzie, może się zdarzyć, że taki nieszczęśnik będzie musiał dłużej pracować niż te 67 lat. Pan Tusk nie dopuszcza słów, które ja wypowiadałem wielokrotnie i mówiliśmy mu to w czasie jego pobytu na posiedzeniu klubu, że my nie traktujemy tego w ten sposób, że albo przechodzi się na wiek - i tylko ten system obowiązuje, z uwagi na wiek - albo na staż pracy. My mówimy, że racjonalny system emerytalny w Polsce powinien być oparty na dwóch filarach. Albo przechodzi się na wiek po jego osiągnięciu, albo bez względu na wiek po przepracowaniu 40 lat dla mężczyzn i 35 lat dla kobiet. Jeżeli zatem pan premier Tusk tak się troszczy o bezrobotnych, którzy nie będą mieli tych okresów składkowych to przecież dotrwają do wieku, który im proponuję i wtedy przejdą na emeryturę.

A pamięta pan jak Jerzy Hausner chciał podnieść wiek emerytalny kobiet o pięć lat w ciągu zaledwie dziesięciu lat? Oczywiście. I pamiętam, jak Platforma Obywatelska, na czele z panem premierem Tuskiem, oprotestowała ten pomysł.

A pamięta pan, co pan wtedy mówił? Ja mówiłem, że to jest potrzebne. Ale plan Hausnera to nie był tylko wiek emerytalny.

Ale też tam był. To była jedna z wielu, wcale nie najważniejsza, propozycji. Plan Hausnera, który zakładał reformę społeczną i gospodarczą został, przez wtedy przewodniczącego Tuska i całą Platformę Obywatelską, odrzucony.

Jak to punkt widzenia zależy od punktu siedzenia? A pan wtedy mówił: "Realizacja planu Hausnera jest koniecznością. Odrzucenie planu byłoby katastrofalne dla gospodarki. Plan Hausnera wart jest mszy."

I właśnie, jak pani widzi, tak się stało. Ponieważ PO wtedy odrzuciła plan Hausnera, to ma takie kłopoty i próbuje te kłopoty przerzucić na barki obywateli.

Dlaczego w takim razie nie chce pan tego poprzeć? Skoro wtedy pan popierał? Jeszcze raz powtarzam, plan Hausnera to nie był plan emerytów, to nie był plan reformy emerytalnej.

Ale był tam element emerytalny. To był wielki, poważny projekt, który zawierał element emerytalny. Plan pana Tuska natomiast to tylko jeden element - emerytalny. Tym się to wszystko różni.

Obecna koalicja rozbije się o ów wiek emerytalny? Czy to tylko takie marudzenie Waldemara Pawlaka? Oczywiście, że się nie rozbije, bo Waldemar Pawlak wie, ile by musiał zapłacić za wypchnięcie PSL-u z koalicji.

Ile? Swoją posadę.

Tylko? To niewiele. Wie pani, dla szefa partii politycznej i wicepremiera to jest bardzo dużo. Tym bardziej, że w tym roku Waldemar Pawlak ma swój kongres.

Czyli, według Leszka Millera, koalicja przetrwa? Przetrwa.

A PSL zagłosuje za podniesieniem wieku emerytalnego, czy nie? Może nie zagłosować, ale to nie ma znaczenia, bo Ruch Palikota już określił się, że będzie popierał ten pomysł. Pan premier ma sojusznika.

"Z koalicją jest jak z piękną kobietą, można powiedzieć o niej wiele dobrego, ale ta reszta jest ciekawsza." To cytat, pańskie słowa. Czekam na dokończenie tej historii. Co jest ciekawsze? Zawsze reszta jest ciekawsza. Wolelibyśmy pewnie się dowiedzieć o kulisach rozmów premiera Tuska z Waldemarem Pawlakiem, niż tylko wiedzieć to, co widzimy na ekranach telewizorów czy słyszymy w radiu.

Leszek Miller nie szykuje się na wcześniejsze wybory, tak jak PiS? Żadnych wcześniejszych wyborów nie będzie. Na co mam się szykować?

A na koalicję z Donaldem Tuskiem? Na współrządzenie? Też nie. Premier Tusk ma już swojego koalicjanta i on nazywa się Polskie Stronnictwo Ludowe.

I na sto procent go nie zmieni? Sto procent.

Skąd ta pewność? Po co miałby to robić? Gdyby zmienił swojego sojusznika, po pierwsze, miałby kłopoty we własnym obozie, a po drugie, ten, który by przyszedł byłby pewnie bardziej wymagający, więc, po co?

Cena wyższa. Tak.

Odpowie pan na list Palikota, który domaga się debaty z panem? Palikot chce, jak rozumiem, dyskutować o przyszłości lewicy. Ja mogę dyskutować o przyszłości z kimś, kto jest lewicą.

Boi się pan Palikota? Chyba pani żartuje.

Taką tezę stawia Janusz Rolicki mówiąc, że dziadziuś z SLD boi się energicznego, młodego konkurenta.

Janusz Rolicki jest znanym naszym przeciwnikiem od lat. Z góry wiem, co napisze i co powie.

Czyli żadnej debaty, oko w oko, z Palikotem nie będzie? Nie wiem, może gdzieś się kiedyś spotkamy, ale ja, jako szef partii opozycyjnej, chętnie będę dyskutować z przedstawicielami partii koalicyjnej. Np. z premierem Tuskiem, z Waldemarem Pawlakiem. Jaki jest sens rozmów w gronie opozycji?

Jednoczenie lewicy. Marzenie pańskiego szorstkiego przyjaciela, Aleksandra Kwaśniewskiego, który zdaje się znowu zaczyna budowę drzewa oliwnego. Sojusz Lewicy Demokratycznej nie zamierza wstąpić do żadnej innej partii.

Niepokoi pana akcja masowego odchudzania na lewicy pod wodzą Aleksandra Kwaśniewskiego? To jest charakterystyczne dla celebrytów. Co ja mam w tej sprawie do powiedzenia?

To jest też charakterystyczne dla polityki. Zna pan anegdotę o tym, że jak były prezydent tyje na to lewicy marazm, a jak chudnie to znaczy, że coś się dzieje? Pytanie, czy to, co się dzieje, podoba się Leszkowi Millerowi. Szczerze mówiąc, mało mnie to interesuje.

Jak to? Oleksy chce startować w wyborach na szefa partii. Czarzasty chce odebrać Katarzynie Piekarskiej mazowiecką strukturę SLD. Leszek Miller zupełnie niezaniepokojony? Każdy może deklarować, co chce. Wybory w partii są po to, żeby startowało kilku kandydatów. Mam nadzieję, że tak będzie.

Lekceważy pan przeciwnika? Ja nie lekceważę. Po prostu mówię, że każdy na prawo startować.

Lista do europarlamentu wspólna z Palikotem - to możliwe? Czy wykluczone - i mówi pan twarde "nie"?

W polityce nigdy nie mówi się "nie". Dwa lata to jest taki kawał czasu w Polsce, że nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.

Zjednoczenie lewicy? Musielibyśmy ustalić, co pani przez to rozumie.

Zjednoczenie z Palikotem, w tej chwili? Ale jakie zjednoczenie? Stworzenie jednej partii? To pani ma na myśli?

Lub koalicji. Jakiegoś LiD-u bis? Mówiłem, że SLD nie ma zamiaru zapisać się do innej partii politycznej.

Podoba się panu ucieczka do przodu w wykonaniu premiera? Nie widzę, żeby uciekał.

Dziś wielka kumulacja konferencji prasowych, ucieka od problemów. Trzy, cztery konferencje. Premier idzie na rekord Guinessa? Premier chce jak najczęściej się wypowiadać, prezentować swój punkt widzenia. Nie dziwię się, w jego sytuacji pewnie robiłbym to samo. Chodzi o sytuację, w której spadają gwałtownie sondaże. Trzeba wtedy coś robić.

Ale premier o poranku, premier w południe, premier i wieczorem. Czy to jest dobra koncepcja na ucieczkę? W ten sposób można uciec? To zależy, co się będzie dalej działo z sondażami. Jeżeli tendencja spadkowa będzie trwała, to bardzo trudno ją zatrzymać. Żadne konferencje prasowe wtedy nie pomogą.

A według pana, jako byłego premiera, to jest tendencja? Tego nie wiem. Musimy poczekać dwa, trzy miesiące, żeby zobaczyć, czy ten spadek to jest wydarzenie incydentalne, czy trwa tendencja. Agnieszka Burzyńska


Wyszukiwarka