255

VAT zabija gospodarkę Polska Izba Druku szacuje, że na skutek podniesienia podatku VAT na książki ich cena może wzrosnąć o ponad 10 procent Rząd mógł skutecznie zawalczyć o utrzymanie zerowej stawki VAT na książki, która obowiązuje w wielu państwach Unii Europejskiej. Brak stosownej zgody Komisji Europejskiej to efekt szokującego nieprofesjonalizmu ekipy Donalda Tuska, braku zaangażowania w sprawę i pozytywnego lobbingu w obronie naszych polskich kieszeni. Rząd nie ma co liczyć na to, że nie wzrosną koszty produktów spożywczych z powodu obniżenia VAT na żywność przetworzoną. To kolejna figura retoryczna ekipy PO - PSL. Wzrośnie przecież wielkość podatku od towarów i usług nałożona na paliwa i energię elektryczną, to zaś będzie miało wpływ na cenę końcową wszystkich produktów i usług. Kiedy 1 maja 2004 roku przystępowaliśmy do Unii Europejskiej, w ustawie o VAT obowiązywał przepis przejściowy obniżający stawkę na książki do 0 procent. Taki poziom VAT jest niższy niż wymagany przez dyrektywy Unii Europejskiej. W tym zakresie Polska uzyskała tak zwaną derogację - czyli specjalne uprawnienie w zakresie opodatkowania na innych warunkach niż przewidziane w postanowieniach dyrektyw. Wspomniana derogacja, która była jednoznaczna z preferencjami podatkowymi, miała obowiązywać do końca 2007 roku. Ze względu jednak na szczególną rolę, jaką spełniają książki, przed upływem tego okresu rząd polski wystąpił o zgodę Komisji Europejskiej na dalsze stosowanie stawki 0 proc. przy sprzedaży książek. Uzyskaliśmy takie pozwolenie do końca bieżącego roku. Na poziomie krajowym kwestia zerowego VAT na książki została uregulowana w rozporządzeniu ministra finansów w sprawie wykonania niektórych przepisów ustawy o podatku od towarów i usług. Zgodnie z aktualnie obowiązującym rozporządzeniem z 24 grudnia 2009 r. (DzU nr 224, poz. 1799 ze zm.) preferencja ta wygaśnie z końcem 2010 roku.
VAT na książki oddali walkowerem Nasuwają się tutaj dwa pytania: czy możliwe jest dalsze stosowanie stawki 0 proc. na książki, a jeżeli nie, to jaką stawką książki mogą być objęte? Przede wszystkim, aby stosować stawkę 0 proc., konieczne jest uzyskanie zgody UE. Utrzymanie stawki niezgodnej z dyrektywami, bez wyrażonej we właściwej formie zgody ze strony Komisji Europejskiej, może narazić Polskę na bardzo dotkliwe kary finansowe. Niestety, procedura uzyskania derogacji nie jest prosta, wymaga bowiem wprowadzenia odpowiedniego przepisu do dyrektywy UE, a to może przeprowadzić jedynie Komisja Europejska przy akceptacji wszystkich państw członkowskich. Trudno oczekiwać, aby stało się to w ciągu pozostałych do końca roku 4 miesięcy. Zgodnie z informacjami rządu występował on o taką derogację, jednak - jak czas pokazał - nie na tyle fachowo, aby Polska ją uzyskała. Ponieważ obrót książkami ma marginalny wpływ na konkurencję i wpływy podatkowe z VAT w krajach UE, świadczy to albo o braku profesjonalizmu ze strony polskich władz - w szczególności Ministerstwa Finansów i Ministerstwa Spraw Zagranicznych - albo o braku zaangażowania w złożony wniosek i braku odpowiedniego, pozytywnego lobbingu w obronie naszych polskich kieszeni. Można zatem pomyśleć, że wniosek ten został złożony niejako pro forma z założeniem, że i tak odpowiedniego poparcia nie uzyska. Rozliczając gabinet Donalda Tuska z efektów, a nie zamiarów, można pomyśleć, że rządowi markowanie starań miało gwarantować wymówkę, iż próby zostały podjęte. Wszystko to prowadzi do konstatacji, że dalsze opodatkowanie książek stawką 0 proc. staje się praktycznie nierealne, mimo iż wiele krajów nie stosuje VAT na książki i Polska również przy spełnieniu opisanych wyżej warunków mogłaby taką preferencję utrzymać. Przepisy UE wymagają, aby książki były opodatkowane minimum stawką w wysokości 5 procent. Wprowadzając ją nie potrzebujemy żadnej dodatkowej zgody ani akceptacji, lecz płacimy więcej za to, co może kosztować mniej. Należy zastanowić się nad skutkami wprowadzenia omawianego podatku. Przy założeniu optymistycznym, że stawka będzie wynosiła 5 proc., a nie np. 7 proc., książka, która obecnie kosztowała 30 zł, będzie kosztowała 31,5 zł, zaś za książkę, która kosztowała 70 zł, zapłacimy 73,5 zł. Na pierwszy rzut oka różnica jest już widoczna, ale jeszcze akceptowalna. Niestety, tak niski wzrost cen jest nierealny. Przede wszystkim doliczenie VAT powoduje dodatkowe koszty księgowe i finansowe związane z rozliczaniem tego podatku. Na marginesie - VAT jest podatkiem najbardziej skutecznym fiskalnie, ale jednocześnie najkosztowniejszym w obsłudze. Dodatkowo wprowadzenie wyższej stawki podatkowej zawsze powoduje (potwierdza to szereg badań porównawczych o charakterze ekonomicznym i socjologicznym), że w każdej fazie obrotu - od producenta, poprzez hurtownika, aż po detalistę - poprzednia cena jest podnoszona w większym stopniu niż działo się to wcześniej. Wynika to z akceptacji konsumentów dla podwyższenia ceny, która w przeświadczeniu odbiorców jest podnoszona poprzez podatek, a nie jakieś dodatkowe prowizje. Trudno jest zatem określić dokładny wzrost cen książek. W efekcie jednak cena książek od 1 stycznia 2011 r. może wzrosnąć nawet o kilkanaście procent. Polska Izba Druku szacuje ten wzrost na ponad 10 procent. Odbije się to na wysokości ich sprzedaży. Rosnące ceny książek będą miały również wpływ na poziom dostępu polskiego społeczeństwa do tej formy przekazywania informacji, co na pewno nie przyspieszy naszego rozwoju, który jest uzależniony od dostępu do wiedzy.

Rząd niespełnionych obietnic Najłatwiejszym dla rządu sposobem na załatanie dziury budżetowej jest zawsze sięgnięcie do kieszeni podatników. Wszyscy zastanawiamy się, gdzie podziała się wizja Polski jako "zielonej wyspy" na morzu szalejącego w Europie i na całym świecie kryzysu? Dziś widać już, że od rządu nie można uzyskać żadnych wiarygodnych informacji o prawdziwym stanie finansów publicznych i naszej gospodarki, ponieważ każda wiadomość, która powinna być oparta na twardych przesłankach, jest zniekształcana na potrzeby chwili. Premier prezentuje różne dane, w zależności od tego, kiedy i gdzie się wypowiada. Tymczasem obciążenia fiskalne w Polsce i tak są bardzo wyśrubowane. W tym kontekście warto zastanowić się nad tym, jak w ostatnim raporcie "Doing business" (bada on możliwości prowadzenia działalności gospodarczej w różnych krajach) wypada nasz kraj. Otóż w opracowaniu tym Polska jest kolejny rok degradowana na koniec stawki za nieprzejrzysty, rozbudowany i kosztowny system podatkowy. Omawiając konsekwencje podniesienia stawek VAT, należy się zastanowić, na co pieniądze z poboru podwyższonych podatków będą wydatkowane. Profesor Krzysztof Rybiński zauważył, że rzesza 40 tys. urzędników, o którą powiększyła się w ostatnim roku polska administracja, przez rok będzie w stanie "przejeść" pieniądze, które do budżetu państwa trafią z tytułu podniesienia podatku VAT. Według prof. Rybińskiego, na nową "armię urzędników" polskie państwo wyda aż 4 mld złotych. Tymczasem z wyliczeń rządu wynika, że niewiele więcej może trafić w pierwszym roku po wprowadzeniu podwyżek VAT do budżetu. Premier z uśmiechem oznajmił niedawno, że reform w Polsce nie będzie. A przecież dostał tak duży mandat zaufania właśnie z powodu obietnicy ich przeprowadzenia. Miały one polegać m.in. na obniżaniu obciążeń podatkowych. Zamiast tego dziś rząd podnosi VAT. W dodatku zapowiedział w najbliższych latach możliwość podnoszenia innych obciążeń fiskalnych. W efekcie wkrótce Polska może być krajem o najwyższych stawkach VAT w Unii Europejskiej. Już dziś są one u nas bardzo wysokie. Zwiększanie obciążeń podatkowych w sytuacji zamrożenia płac w ogromnej części budżetówki będzie miało wpływ na stan naszych portfeli. Wspomnijmy, że rząd zamierza zlikwidować niektóre ulgi prorodzinne. Przedstawiciele ekipy PO - PSL rozważają m.in. likwidację becikowego. Wiadomo już, że poważnie zredukowany zostanie zasiłek pogrzebowy. Warto również zwrócić uwagę na relację polskiej waluty do kursu franka szwajcarskiego. Wielu Polaków bowiem zachęconych zapowiedziami obniżenia podatków przez PO zdecydowało się na zaciąganie wieloletnich kredytów. Dziś w wyniku umocnienia franka ci ludzie płacą zdecydowanie więcej. Mimo że powoli zbliżamy się do ostatniego kwartału roku, rząd nie przedstawił zmienionych zasad zwrotu VAT w budownictwie mieszkaniowym. Nie wiadomo, czy zwrot ten zostanie utrzymany na dotychczasowym poziomie, podwyższony do nowej stawki, czy wręcz ograniczony lub zniesiony. Trudno w tym zakresie oczekiwać, aby obywatele mogli racjonalnie planować inwestycje mieszkaniowe. Ekipa Donalda Tuska zapowiadała także obniżenie obciążeń parapodatkowych i zlikwidowanie barier ograniczających prowadzenie działalności gospodarczej. Skończyło się na zapowiedziach... Rządy PO sprowadzają się do łańcucha niezrealizowanych obietnic. W tej chwili wiemy już - taki jest przekaz rządowy - że sytuacja finansów publicznych jest bardzo zła, nie wiemy jednak, jakie są kluczowe przyczyny tego stanu rzeczy. Możemy się ich jedynie domyślać. Ale również przy ograniczonym stopniu wiedzy należy się zastanowić, czy podnoszenie podatków nie okaże się zabójcze dla naszego budżetu, gdyż wstrzyma wzrost gospodarczy i faktycznie spowoduje zmniejszenie wpływów budżetowych. Dotychczasowe doświadczenie - zwłaszcza w zakresie podatku akcyzowego - wskazywało, że korzystniejsze dla wpływów budżetowych jest racjonalne zmniejszenie podatku, które pobudza obrót gospodarczy. Patrząc na doświadczenia innych państw oraz ich reakcję na kryzys finansowy, należy się poważnie zastanowić nad opodatkowaniem inwestycji portfelowych i spekulacyjnego obiegu pieniądza. Działania takie podejmują np. Brazylia czy Niemcy. Efektem takiego opodatkowania byłyby nie tylko wpływy budżetowe, ale przede wszystkim ograniczenie ryzyka związanego z kursem walutowym oraz atakiem spekulacyjnym na złotówkę. Niestety polski rząd nie wyraża żadnej woli pracy nad tymi rozwiązaniami. Maks Kraczkowski

Solidarność kolesiów Europejskie Centrum Solidarności: jak ludzie PO budują swoją legendę za publiczne pieniądze.
Przeciętny odbiorca mediów będzie kojarzył obchody 30-lecia Porozumień Sierpniowych ze sporami, kłótniami, a nawet awanturami między dawnymi i obecnymi działaczami „Solidarności”. Ale ta rocznica miała też swoje drugie oblicze, o którym mówiło się znacznie mniej. Otóż głównym organizatorem obchodów było Europejskie Centrum Solidarności (ECS) – formalnie występujące jako instytucja kulturalna, w rzeczywistości zaś placówka zdominowana przez jedno środowisko polityczno-towarzyskie, dawniej związane z Unią Wolności, a dziś z Platformą Obywatelską. W statucie ECS czytamy, że najważniejszym celem tej instytucji jest „upamiętnianie, zachowywanie i upowszechnianie dziedzictwa i przesłania idei »Solidarności« oraz antykomunistycznej opozycji demokratycznej w Polsce i w innych krajach”. Cel ten ma być realizowany m.in. poprzez prowadzenie stałej ekspozycji poświęconej „Solidarności”, organizowanie wystaw czasowych, inspirowanie twórczości artystycznej i kulturalnej nawiązującej do przesłania „Solidarności”, prowadzenie działalności edukacyjnej, informacyjno-wydawniczej i naukowo-badawczej. Krótko mówiąc, ECS ma zamiar stworzyć w Gdańsku muzeum „Solidarności”.
Fundacja Lisa i Borowczaka Istnienie Centrum datuje się od 8 listopada 2007 r., kiedy to zawarto umowę o utworzeniu i prowadzeniu tej instytucji. Podpisało ją pięciu sygnatariuszy. Na pierwszym miejscu figuruje minister kultury i dziedzictwa narodowego Kazimierz M. Ujazdowski, który jednak już tydzień później ustępował ze stanowiska po przegranych przez PiS wyborach. Tuż za nim widnieją prezydent Gdańska Paweł Adamowicz i ówczesny marszałek województwa pomorskiego Jan Kozłowski – obaj politycy Platformy Obywatelskiej. Czwartym partnerem był NSZZ „Solidarność” reprezentowany przez przewodniczącego Janusza Śniadka, a piątym – Fundacja Centrum Solidarności z prezesem Bogdanem Lisem na czele. Warto zwrócić uwagę na tę ostatnią instytucję, której początki sięgają 1999 r. Wtedy to powstała fundacja, której założycielami byli m.in.: Lech Wałęsa, ówczesny metropolita gdański abp Tadeusz Gocłowski, NSZZ „Solidarność”, województwo pomorskie, miasto Gdańsk oraz Instytut Lecha Wałęsy. Pierwszym prezesem Fundacji Centrum Solidarności został Bogdan Lis, w latach 80. jeden z twórców i przywódców związku na Wybrzeżu, uczestnik obrad „okrągłego stołu”, senator OKP, od 1997 r. działacz Unii Wolności, dziś poseł i zastępca Pawła Piskorskiego w Stronnictwie Demokratycznym. Po odejściu Lisa do Sejmu, na początku 2008 r. funkcję prezesa fundacji – na wniosek Wałęsy – przejęła Danuta Kobzdej, dawna działaczka Ruchu Młodej Polski (którego przywódcą był Aleksander Hall), wdowa po znanym gdańskim opozycjoniście Dariuszu Kobzdeju. Jej zastępcą jest Maciej Grzywaczewski, jeden z twórców Ruchu Młodej Polski, szwagier posłów PO – Arkadiusza i Sławomira Rybickich, zarazem producent filmowy, który za rządów Jana Dworaka w TVP był dyrektorem Programu I. Faktyczne rządy w fundacji sprawuje jednak jej dyrektor Jerzy Borowczak. Ten współorganizator sierpniowego strajku przez 10 lat (1991-2001) kierował Komisją Zakładową „Solidarności” w Stoczni Gdańskiej. Ale bardziej niż działalność związkowa pociągała go polityka. Przed wyborami w 1993 r. należał do założycieli Wałęsowskiego BBWR, a w listopadzie 2000 r. objął mandat poselski z listy AWS po śmierci byłej prezydent Gdyni Franciszki Cegielskiej. Dwa miesiące później powstała Platforma Obywatelska i „związkowy” poseł Borowczak od razu stał się jej zwolennikiem. Obecnie jest gdańskim radnym PO, bowiem – jak tłumaczy – „Platforma jest dzisiaj jedyną partią, która kultywuje ideały Sierpnia. Tu są wspaniali ludzie, moi przyjaciele z najcięższych czasów. Jest Borusewicz, Mężydło, Piotr Żak, Platformę wspierają Mazowiecki i Wałęsa, Marian Krzaklewski startował z list PO do Parlamentu Europejskiego, szkoda, że się nie dostał. Żałuję, że śp. Maciek Płażyński wystąpił, ale to przez jakieś osobiste animozje. No i jest tu Donald Tusk, z którym przez cały stan wojenny pracowałem w »Świetliku«, na wysokościach. Znam tych ludzi od lat, widziałem ich w momentach próby i podczas ciężkiej pracy fizycznej. To są ludzie, którzy potrafią się dzielić. To jest »Solidarność«” („Gazeta Wyborcza”, 20.08.br.). Kierowana przez Borowczaka fundacja stanowi główne zaplecze merytoryczne i kadrowe Europejskiego Centrum Solidarności, bowiem inne strony umowy z 8 listopada 2007 r. ograniczyły się do wsparcia finansowego. W umowie zapisano, że łączna dotacja dla ECS będzie wynosić: w 2007 r. – 585 tys. zł, w 2008 r. – 9,5 mln zł (z czego miasto Gdańsk da 4,5 mln, minister kultury – 4 mln, a województwo – 1 mln), natomiast środki przeznaczone w następnych latach nie mogą być niższe od tych z 2008 r. Ile publicznych pieniędzy przeznaczono do dziś na ECS? Trudno się tego dowiedzieć. Samo Centrum podaje tylko wartość swojego majątku trwałego (m.in. budynków, maszyn, urządzeń, środków transportu), która na koniec marca br. wynosiła ok. 1,5 mln zł.
Przyjaciel „Bronka”, Labudy i Kieresa Tego samego dnia, gdy podpisano umowę, na jej podstawie prezydent Gdańska powołał dyrektora ECS. Został nim ojciec Maciej Zięba, w latach 1998-2006 prowincjał polskiej prowincji dominikanów. To postać budząca zdumienie, nawet w dzisiejszych czasach, gdy przyzwyczailiśmy się już do wielu przejawów „Kościoła otwartego”. Zanim wrocławski fizyk Maciej Zięba przyjął zakonny habit (którego zresztą dziś już prawie nie używa), był aktywnym działaczem tamtejszego Klubu Inteligencji Katolickiej i współpracownikiem KOR. W tamtych latach blisko zaprzyjaźnił się z dużą częścią opozycyjnej „warszawki”, m.in. Adamem Michnikiem, Sewerynem Blumsztajnem, Tadeuszem Mazowieckim, Władysławem Bartoszewskim. Natomiast we Wrocławiu autorytetami dla niego stali się Barbara Labuda i jej mąż Aleksander oraz Karol Modzelewski. Już na początku września 1980 r. cała czwórka wraz Leonem Kieresem utworzyła Radę Ekspertów przy Komitecie Strajkowym „Solidarności” Regionu Dolny Śląsk. Faworytem tej grupy został wrocławski kierowca Władysław Frasyniuk. Gdy w czerwcu 1981 r. stanął on do walki o przewodnictwo dolnośląskiej „S”, Maciej Zięba kierował jego zwycięską kampanią wyborczą. W tym samym czasie Zięba został ściągnięty przez Tadeusza Mazowieckiego do pracy w „Tygodniku Solidarność”. Ale już w sierpniu 1981 r. zaskoczył wszystkich znajomych, wstępując do zakonu dominikanów. Stan kapłański niewiele jednak ostudził polityczny temperament wrocławianina, bo w stanie wojennym np. pomagał on ukrywać Frasyniuka. A po utworzeniu rządu Mazowieckiego stał się bliskim współpracownikiem nowego premiera i zarazem... dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, gdzie na prośbę Michnika założył rubrykę religijną „Arka Noego”. Wielce wymowny jest fakt, że gdy wiosną 1990 r. premier Mazowiecki odbywał pierwszą wizytę w USA, wśród osób towarzyszących mu był właśnie ojciec Zięba. Mazowiecki poprosił go tam, by reprezentował rząd m.in. przy kurtuazyjnym zwiedzaniu lotniskowca i atomowego okrętu podwodnego w Nowym Jorku. „Pójdziesz z Bronkiem” – powiedział premier do zakonnika, mając na myśli Bronisława Komorowskiego, wówczas szefa gabinetu ministra Aleksandra Halla. Co ciekawe, zaraz po powrocie do kraju Komorowski został wiceministrem obrony narodowej. Od tego czasu ojciec Zięba – jak sam przyznaje – bardzo zaprzyjaźnił się z obecnym prezydentem RP. Już jako prowincjał polskich dominikanów wrocławski zakonnik czynnie zaangażował się w pseudolustracyjną aferę wywołaną przez swego krajana, prezesa IPN Leona Kieresa (obecnie senatora PO). Wraz z nim wystąpił na konferencji prasowej, podczas której oskarżono ojca Konrada Hejmę o współpracę z SB, mimo iż dowody na to były bardzo słabe. Zaraz potem o. Zięba doprowadził do odwołania o. Hejmy z funkcji opiekuna polskich pielgrzymów w Rzymie, a także w imieniu polskiej prowincji zakonu wydał oświadczenie zawierające przeprosiny wobec „wszystkich, którym działalność naszego współbrata wyrządziła krzywdę”. Warto przypomnieć, że działo się to w kwietniu 2005 r., kilka tygodni po śmierci Jana Pawła II, i skutecznie zepsuło atmosferę narodowej żałoby.
Obchody dla swoich Powołanie ojca Zięby na dyrektora Europejskiego Centrum Solidarności to oczywiście nie przypadek, lecz świadoma decyzja polityczna. Decyzja ludzi z Platformy Obywatelskiej, którzy od początku faktycznie kontrolują cały pomysł gdańskiego muzeum „Solidarności”. Nie dziwi zatem przebieg tegorocznych obchodów, których głównymi postaciami – obok Wałęsy – stali się politycy tej formacji: premier Tusk, prezydent Komorowski, a zwłaszcza marszałek Senatu Bogdan Borusewicz.

Paweł Siergiejczyk

"Święto Solidarności i SB" Minęły lata i na świecie pojawiła się kolejna, bodajże już trzecia ubecka generacja. Jakże odmienna od swoich protoplastów (...) Na przykład pani redaktor Anita Werner z TVN zupełnie tamtych nie przypomina; gustownie się ubiera, zna obce języki i nawet jest pewna, z której strony którą kłaść łyżeczkę. A przecież, gdy przychodzi odpowiednia chwila, to i ona, podobnie jak i tamci, rzuca się na swoją ofiarę z okrzykiem: „przyznaj się! Tym razem udało się jej dopaść Andrzeja Gwiazdę (...)" „Jego święto dzisiaj, w tę rocznicę / Czarnych tłumów, krwi, szału, wściekłości...” – pisał Tuwim w wierszu „Quatorze juillet” o majstrze rzeźnickim, wybierającym się na uroczyste obchody rocznicy rewolucji francuskiej. Ten parafiański, a w dodatku na domiar złego - tubylczy rzeźnik, nie dorastający nawet do pięt poetycznym wyobrażeniom o uczestnikach francuskiej rewolucji, strasznie Tuwima brzydził – ale to przecież właśnie takie typy tę rewolucję robiły. W „Nieboskiej komedii” chór rzeźników powiada: „Obuch i nóż to broń nasza – szlachtuz, to życie nasze. Nam jedno: czy bydło, czy panów rżnąć (...) dla panów woły, dla ludu panów bić będziem”. Ale tak to już jest z tak zwanymi inteligentami, to znaczy – dyletantami, którzy własne urojenia biorą za rzeczywistość. „Tak się historii koło kręci, że najpierw są inteligenci, co mają szczytne ideały i przeobrazić chcą świat cały. (...) Kochają Ludzkość i Człowieka, ale człowieka przez „C” duże – ideę, która buja w chmurze, toteż ich żywy człowiek wścieka, gdyż będąc tej idei cieniem, zarazem jest jej wypaczeniem” – arcytrafnie zauważył w „Towarzyszu Szmaciaku” Janusz Szpotański. Ale poeta, zwłaszcza klasy Tuwima, ma prawo do chimer. Wybaczamy mu je w zamian za wzruszenia, które budzi w nas jego poezja. Co innego z ubekami. Nie ma powodu, by cokolwiek im wybaczać, tym bardziej że wcale o to nie proszą. Przeciwnie – znowu się stręczą jako sól ziemi czarnej. Czasy się jednak zmieniają. Minęły lata i na świecie pojawiła się kolejna, bodajże już trzecia ubecka generacja. Jakże odmienna od swoich protoplastów, mało piśmiennych starszych torturantów i ich jaskrawo wymalowanych, tlenionych blondyn albo ognistych brunetek. Na przykład pani redaktor Anita Werner z TVN zupełnie tamtych nie przypomina; gustownie się ubiera, zna obce języki i nawet jest pewna, z której strony którą kłaść łyżeczkę. A przecież, gdy przychodzi odpowiednia chwila, to i ona, podobnie jak i tamci, rzuca się na swoją ofiarę z okrzykiem: „przyznaj się! Tym razem udało się jej dopaść Andrzeja Gwiazdę, z którego próbowała wydusić wyznanie, że się „wstydzi” za to, co stało się w Gdyni, na uroczystym zjeździe NSZZ „Solidarność” z okazji 30. rocznicy podpisania porozumień sierpniowych. A stało się to, że większość uczestników tego zjazdu nie chciała „świergolić” według pożądanego scenariusza, że to niby „wszyscy wygrali i wszystkim należą się nagrody”, tylko dała wyraz swoim antypatiom i sympatiom politycznym. Antypatiom – do prezydenta Komorowskiego i premiera Tuska, a sympatii – do Jarosława Kaczyńskiego. Dlaczego akurat Andrzej Gwiazda czy zresztą ktokolwiek inny miałby się z tego powodu wstydzić – tego niepodobna pojąć. No ale co tu pojmować, kiedy w TVN niczego pojmować nie trzeba. Tam słucha się rozkazów, więc skoro już padł rozkaz, że cała Polska dziś się wstydzi („Żydzi, Żydzi, cała Polska was się wstydzi!”), no to trzeba, żeby w imieniu Polski ktoś się przyznał. Akurat los padł na Andrzeja Gwiazdę, ale tu pani Werner miała pecha, bo Andrzej Gwiazda się nie przyznał. Kiedyś wzięłoby się go na konwejer i nie byłoby problemu, no ale czasy, jako się rzekło, zmieniły się i na razie obowiązuje łagodna perswazja. Jednak rozkaz jest rozkazem, więc w tej sytuacji, niejako w zastępstwie, przyznać się musiał będący akurat pod ręką pan Stanisław Ciosek. Przyznał się w zastępstwie, bo w odróżnieniu od Andrzeja Gwiazdy na to przesłuchanie do TVN dostał wezwanie nie w charakterze podejrzanego, tylko raczej – oskarżyciela posiłkowego. Dał temu zresztą wyraz, wtrącając uwagę o „dzieworództwie”. Konkretnie rozchodziło mu się, wicie, rozumicie, o to, że do czego to podobne, żeby rocznicę porozumień sierpniowych „Solidarność” obchodziła sobie tylko we własnym gronie, żeby tę rocznicę sobie zawłaszczała? Przecież skoro podpisane zostały porozumienia, to „Solidarność”, a właściwie nawet nie „Solidarność”, bo jej przecież jeszcze nie było, tylko dwóch tajnych współpracowników SB: Lech Wałęsa, Marian Jurczyk i prawdopodobnie agent, jeśli nie oficer - Jarosław Sienkiewicz - sami ze sobą tych porozumień nie podpisali. Podpisali je z partią  („moją partią” – zaznaczył Stanisław Ciosek) – zatem, skoro w tę rocznicę „Solidarność” wypina piersi, to najwyższy czas, żeby doceniony został również wkład partii. Mogła przecież użyć siły, ta siła była - ciągnął pan Stanisław Ciosek – ale nie użyła. Krótko mówiąc – nadszedł czas, by zwycięstwem sierpniowym „Solidarność” podzieliła się z partią i SB. Na pierwszy rzut oka to trochę zaskakujące, ale nie da się ukryć, iż w tej propozycji jest pewna logika. Weźmy dla przykładu dzień 8 maja obchodzony na Zachodzie jako rocznica zakończenia wojny w Europie. Tego dnia generał pułkownik Alfred Jodl w imieniu wojsk lądowych, Wilhelm Oxenius w imieniu Luftwaffe i Hans Georg von Friedeburg w imieniu Kriegsmarine podpisali w kwaterze generała Eisenhowera w Reims kapitulację Wehrmachtu. Ale ponieważ Stalin nie był pewien, czy kapitulacja ta – podobnie jak Andrzejowi Szczypiorskiemu chrzest – przyjmie się od jednego razu, to 9 maja ceremonię powtórzono w kwaterze marszałka Żukowa z udziałem feldmarszałka Wilhelma Keitla, von Friedeburga i generała pułkownika Hansa Jurgena Stumffa. Dlatego rocznica kapitulacji Wehrmachtu i „pobiedy Krasnej Armii” w Moskwie obchodzona jest 9 maja. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że gdyby Adolf Hitler nie objął w Niemczech władzy i nie wywołał II wojny światowej (chociaż premier Putin uważa, że przyczyną II wojny nie był wcale Adolf Hitler, tylko – traktat wersalski, więc zgodnie z nieubłaganymi prawami dziejowymi II wojna wybuchłaby również wtedy, gdyby Hitler umarł w dzieciństwie na koklusz), to ani Jodl, ani Keitel nie miałby czego podpisywać, a generał Jaruzelski – czego świętować. Zatem radosne święto 9 maja zawdzięczamy komu? A komuż by, jeśli nie Adolfowi Hitlerowi?  Tak samo z „Solidarnością”. Gdyby Stalin nie narzucił Polsce komunizmu, to ani w czerwcu 1956 roku, ani w marcu 1968 roku, ani w grudniu 1970 roku, ani w czerwcu 1976 roku, ani wreszcie w sierpniu 1980 roku nie byłoby przeciwko czemu się buntować, partia nie musiałaby podpisywać żadnych porozumień z agentami SB, bo w ogóle by jej nie było, więc nie byłoby również najmniejszych szans na pojawienie się „Solidarności”. Lech Wałęsa nie musiałby skakać przez płot ani samodzielnie z żoną i dziećmi – jak w swoim czasie pochwalił się w portugalskiej telewizji - obalać komunizmu, Tadeusz Mazowiecki nie musiałby przez całe dziesięciolecia ćwiczyć się w „postawie służebnej”, a generał Jaruzelski – wybierać „mniejszego zła”. Kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek byśmy o tych legendarnych postaciach usłyszeli? Ale Józef Stalin komunizm Polsce narzucił, więc - zgodnie z logiką zaprezentowaną 30 sierpnia przed kamerami TVN przez Stanisława Cioska – jemu i przede wszystkim jemu zawdzięczamy możliwość uroczystego obchodzenia rocznicy Sierpnia 1980. Dlatego tylko patrzeć, jak w ramach naprawiania historycznych zaniedbań, obok, a właściwie zamiast Pomnika Poległych Stoczniowców w Gdańsku – bo ma on przecież formę znienawidzonych krzyży – stanie pomnik Józefa Stalina. SM

"Majaczenie głowy państwa" Prezydent Bronisław Komorowski porównał Statuę Wolności, której – mówił – wszyscy Amerykanom zazdroszczą, do portowych i stoczniowych dźwigów. To już nie jest zwykła gafa, prezydent Bronisław Komorowski podczas szczecińskich uroczystości upamiętniających 30. rocznicę porozumień sierpniowych i założenia Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność” oświadczył, że nie tylko Amerykanie mają swoją Statuę Wolności, której wszyscy im zazdroszczą, on widzi ją także u nas: „są nią portowe i stoczniowe dźwigi, które wznoszą Polskę wysoko”. Słyszeli prezydenta wszyscy, którzy przyszli na spotkanie i pewno zdrętwieli na te słowa, nie bucząc jednak i niczego nie wykrzykując, mimo że dźwigi stoczniowe stoją martwe i mogą symbolizować co najwyżej statuę upadłości, złodziejstwo elit i ludzką wielką krzywdę. Natomiast dwa dni później, podczas uroczystości w Gdańsku pan prezydent oświadczył, że „Solidarność” to Wałęsa, czego nie skomentujemy...

Można ludziom zabełtać w głowach W Szczecinie, mimo gorzkich dla stoczniowców słów, jeszcze ludzie wytrzymali i zachowywali się podczas spotkania nad wyraz kulturalnie.... Szczecińskie przemówienie prezydenta transmitowała telewizja i nie mogło być mowy, żeby dokładnie tego, co mówił Komorowski, nikt nie usłyszał. Ale co tam, że ludzie usłyszeli! Mając w rękach środki przekazu, można przecież zabełtać im w głowach, może uwierzą, że słyszeli coś innego? Do dzieła zabrała się m.in. „Gazeta Wyborcza”. W relacji dziennikarzy „GW” prezydent mówił wyłącznie o dźwigach portowych. Można przypuszczać, że jakiś sztab mądralińskich poczynił odpowiednie wysiłki, żeby można było przykryć fatalny zgrzyt i brak wiedzy Komorowskiego, podobno herbu Korczak, podobno z wykształcenia historyka, którego wiedza nie tylko o gospodarce, ale teraz - jak się okazało - i o najnowszych dziejach Polski mocno kuleje, jakąś większą awanturką, w trakcie rocznicowych obchodów. I taka awanturka nastąpiła następnego dnia w Gdyni. Spuśćmy na to zasłonę milczenia.
Jest cenzura! Mamy czy nie mamy dzisiaj cenzury w III RP? Okazuje się, że cenzura jest! Ponieważ niemal wszystkie portale internetowe 30 sierpnia br. wyrzuciły z przemówienia prezydenta słowo „stoczniowe”, pozostawiając „portowe”. Nie złamał się tylko onet.tv. Każdy wie, nawet dziecko z pierwszej klasy szkoły podstawowej, że to jednak nie w portach zawiązała się „Solidarność” i że nie obalił komunizmu Wałęsa, przeskakując przez płot. Świętej pamięci Anna Walentynowicz, która często gościła w redakcji „Naszej Polski” (była przyjaciółką Marii Adamus, szefowej Wydawnictwa „Szaniec” wydającego nasz tygodnik), mówiła nam, że Wałęsę „na strajk” przywieziono motorówką Marynarki Wojennej. Widziałby z niej doskonale portowe dźwigi. Nie nadają się one, tak samo jak dźwigi stoczniowe, w żaden sposób na polską Lady Liberty, jak pieszczotliwie o Statule Wolności w Stanach Zjednoczonych się mówi. Dobrze, że LL tego, co mówił Komorowski, nie usłyszała, bo mogłaby prezydenta zniczem huknąć w głowę! Statua Wolności, amerykański pomnik narodowy, stojący na Elis Islad u wrót Nowego Jorku, który Amerykanom podarowali ponad sto lat temu Francuzi, ma także nieść nowojorczykom radość i szczęście. LL i dźwigi na polskim słaniającym się gospodarczo Wybrzeżu, co za pomysł!
Porty – też zgryzota Jaką wolność i szczęście niosą portowe dźwigi w naszych portach w Szczecinie, Świnoujściu, Gdyni i Gdańsku? I one, nie tylko stoczniowe, niosą sporo zgryzoty, ponieważ znaczenie portów morskich dla rozwoju gospodarczego kraju jest niedoceniane. Było (krótko), ale się zbyło Ministerstwo Gospodarki Morskiej. Polska odwróciła się od morza, nikt się nie kwapi, żeby odtworzyć i rozbudować potencjał gospodarczy związany z morzem. W rywalizacji o klientów i ładunki ważny jest dostęp do portów z zewnątrz – powtarzają od lat na całym Wybrzeżu. Ale mimo tego nie zadbano dobrze o nasz szlak przewozowy Północ – Południe. Tymczasem Niemcy zabiegają o wzmocnienie europejskiego korytarza transportowego u siebie. Np. o trasę z Rostoku do Berlina, żeby na nią trafiały ładunki ze Skandynawii, a nie do Szczecina, który więdnie w oczach, ani do Trójmiasta. Nas spotkaniach od dawna pokazują mapy przedstawiające spływy towarów do korytarza Rostok – Berlin – Praga – Brno – Wiedeń – Zagrzeb – Lublana, dokąd mogą docierać także transporty lądem z Polski. Autostrada (A1) miała być wybudowana już piętnaście lat temu, budują ją powoli i co słyszymy? Że w dzień drogowcy utwardzają drogę kruszywem, w nocy kruszywo wydłubują, w jego miejsce sypią piach, kruszywo ładują na samochody i kradzione znów sprzedają na budowę A1. Zamiast maszyn na drodze urzędują więc funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego, mają wiercić otwory, żeby się przekonać, co też znajduje się na całej długości dotychczas zbudowanej drogi – pokruszone skały dolomitowe czy zwykła ziemia? Wyraźnie porty w Polsce, żeby stać się konkurencyjne wobec portów zagranicznych (Rosjanie też rozbudowują szybko swoją bazę) zupełnie nie mają szczęścia.
Nie zależy nam na pieniądzach? Ładunki z krajów, które nie mają dostępu do morza, takich jak np. Słowacja, Czechy, Białoruś czy Ukraina (bez dostępu do Bałtyku), a także ładunki z Polski uciekają samochodami do portów niemieckich, a wraz z nimi miliony złotych. Jest tak, jak było zaplanowane na początku lat 90., kiedy eksperci Banku Światowego uświadamiali Polakom na konferencjach, żeby nie kombinowali budowy u siebie jakiegoś portu hub, ważnego dla całego regionu, bo porty polskie mogą być tylko niewielkimi i niewiele znaczącymi portami komplementarnymi w stosunku do portów w  Hamburgu, Rotterdamie, Amsterdamie czy Antwerpii. Zresztą, z czym do gości: stan infrastruktury portowej mamy marny. Hamburg nazywany jest już największym polskim portem kontenerowym, ponieważ przez ten port przechodzi do Polski więcej kontenerów niż przez wszystkie polskie portowe terminale razem. Ten niemiecki port oraz infrastruktura drogowa i kolejowa, z którą się łączy, znacznie rozbudowano w ostatnich latach. Polskie firmy wolą przeładowywać towary w Hamburgu czy w portach holenderskich, ponieważ obowiązuje tam za wymienioną usługę zerowa stawka VAT, a u nas w wysokości 22 proc.
Wyniszczająca konkurencja polsko-polska Na dodatek w polskich portach stworzona została wyniszczająca konkurencja polsko-polska. Na przykład porty w Gdyni i Gdańsku powinny być jednością ekonomiczną i działać wspólnie, a konkurują w przeładunkach kontenerowych. W tym roku w polskich portach nastąpiło na szczęście ożywienie. W lipcu br. na nabrzeżach administrowanych przez Zarząd Morskich Portów Szczecin i Świnoujście SA, przeładowano aż o 47,5 proc. więcej ton ładunków niż w analogicznym czasie 2009 r., przede wszystkim wzrósł przeładunek węgla. Lepsze wyniki, niż w 2009 r. ma też Deepwater Container Terminal Gdańsk, który jest jedynym terminalem na Bałtyku obsługującym wielkie duńskie statki Maers Line realizujące bezpośrednie połączenia żeglugowe z dalekiego wschodu (terminal posiada niezamarzający kanał o głębokości 17 m). Bez inwestycji zagranicznych polskie porty przedstawiałyby obraz nędzy i rozpaczy. Każdy przyzna, że porównanie dźwigów portowych do statuy z Elis Island, to po prostu zwyczajne majaczenie.
Licytacje majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie Stoczniowe dźwigi, jako polska Statua Wolności jest majaczeniem do kwadratu. Dawna Stocznia Szczecińska oraz Stocznia Gdynia usiłują wyprzedać swój majątek w wolnych, nieograniczonych przetargach, tak jak nakazała Komisja Europejska, uznając pomoc państwa dla tych stoczni za nielegalną (stocznie unijne otrzymały znacznie więcej takiej pomocy znacznie wcześniej). Kolejna procedura sprzedaży majątku kadłubka po wymienionej Stoczni o nazwie Stocznia Szczecińska Nowa Sp. z o.o. już 21 września br. Natomiast kolejną licytację nieruchomości majątku Stoczni Gdynia SA, która ukończyła produkcje statków w ub. roku, zaplanowano na 15 września br. (oferta za łączną sumę 166 mln 836 tys. zł). A jeśli majątek nie zostanie upłynniony, powtórkę aukcji zapowiedziano na 18 października br. Pod młotek ma iść duży dok i ośrodek wypoczynkowy w Wieżycy.
Gorzka uroczystość „Solidarna Gdynia” Podczas poprzednich licytacji sprzedano m.in. rejon prefabrykacji kadłubów i mały suchy dok. Za kilka dni odbędzie się również przetarg na nieruchomości biurowe i magazynowe Stoczni. W ubiegłym tygodniu prezydent miasta Gdyni – Wojciech Szczurek zaprosił stoczniowców na gorzką dla nich uroczystość pt. Solidarna Gdynia, a w gazetach przypomniano, że przed trzydziestoma laty niezawodnym sojusznikiem strajkującej Stoczni Gdańskiej (wówczas im. Lenina) była Stocznia Gdynia i że bez niej nie byłoby zwycięstwa oraz 19 z 21 postulatów. Stocznia Gdańska sprzedana została Industrialnemu Sojuszowi Donbasu, którego majątek, także majątek kilku dużych firm wchodzący w skład korporacji ISD, aresztowały służby ministerstwa sprawiedliwości za długi wynoszące łącznie 3 mld dolarów – doniosła agencja ukraińska MinProm.
Co będzie – pokaże czas (bo już na nic nie mamy wpływu) Na razie nie mówi się nic o aresztowaniu majątku Stoczni Gdańskiej. Okazało się, że rosyjski miliarder Aleksander Katunin, który miał spłacić długi ISD wycofał się z tej obietnicy. Wiosną br. Stocznia Gdańska, uciekając od zagrożeń dłużnych korporacji, zmieniła nazwę z Gdańsk Stocznia Group, na ISD Stocznia, ale nie wiadomo, czy ten zabieg pomoże. Od tego roku – wyjaśniają w Gdańsku, Stocznia Gdańska nie należy oficjalnie do holdingu ISD, ale do spółki Gdańsk Shipyard Group (75 proc.) – spółki kontrolowanej przez Siergieja Tarutę (zwolennika Julii Tymoszenko i może mieć kłopoty z innym premierem), Witalija Hajduka i Oleksandra Mkrcztana. Mniejszościowym udziałowcem Stoczni Gdańskiej (25 proc.) jest państwowa Agencja Rozwoju Przemysłu. Jednak wymienieni Ukraińcy są właścicielami 49,99 proc. korporacji ISD, na czele Rady Dyrektorów tego holdingu stoi Taruta, a Mkrcztan kieruje jego działalnością operacyjną. Mogą się im dobrać się skóry. Ale co tam, słynna sala BHP, kolebka kolebki „Solidarności”, w której podpisano Porozumienia Sierpniowe została wyremontowana: zmieniono w niej okna, dach i całą instalację. Wszystko wewnątrz jest tak, jak było kiedyś. Na stole prezydialnym leży zielone sukno, usunięto tylko gipsowe popiersie Lenina, które zastąpiono rzeźbą przedstawiającą stoczniowca, zawód u nas wymierający. Wiesława Mazur

Szkodnictwo Platformy w Gdańsku "Działania Platformy zaczęły się od kumoterskich układów i żałosnej zabawy w załatwianie kolegom stołków. Sławomir Nowak, przyboczny Tuska, mianowany przez niego na pełnomocnika rządu ds. Westerplatte, powołał na dyrektora Muzeum Westerplatte swojego przybocznego, Macieja Krupę, który publicznie miał odwagę mówić, że historia w ogóle go nie interesuje..." - powiedział "NP" M. Wójtowicz-Podhorski. Tylko na Naszapolska.pl całość wywiadu o gdańskiej PO i jej "pamięci" o Wrześniu'39. Z Mariuszem WójtowiczemPodhorskim, prezesem Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte, autorem monografii „Westerplatte 1939. Prawdziwa historia” rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz. - Stowarzyszenie Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte nie jest faworytem prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza z PO i gdańskich muzeów… - Muzeum Historyczne Miasta Gdańska to ludzie prezydenta miasta Gdańska. Nie wychylą się poza ton nadawany przez niego i partyjną strategię Platformy Obywatelskiej. W żaden sposób nie mogliśmy nawiązać owocnej współpracy z tymi instytucjami. Jedyne, co nas spotkało, to np. nasyłane na nas kontrole różnych służb wtedy, gdy posiadając odpowiednie zezwolenia, czyściliśmy historyczne torowiska Westerplatte i usuwaliśmy z nich kilkumetrowe drzewa. Proponowaliśmy prezydentowi Adamowiczowi m.in. stworzenie ciekawych ekspozycji na Westerplatte z wykorzystaniem naszych zbiorów i zabytków oraz z udziałem rekonstruktorów. Nie było żadnego zainteresowania. Muzeum II Wojny Światowej to także ludzie Platformy. Jedyna propozycja z ich strony to oddanie naszych zbiorów, w tym zabytkowych armat i porcelany z Westerplatte, na własność Muzeum. Nie mogą nam chyba po prostu wybaczyć, że nasz projekt Muzeum Westerplatte świetnie się rozwijał, a było to za czasów rządów PiS, kiedy pojawiła się szansa na rewitalizację Westerplatte i miejsc związanych z obroną Wybrzeża i Polski.

- Nie dawno byłeś często cytowany przez media w kontekście Twojego sporu z reżyserem Chochlewem, niedoszłym zdaje się twórcą filmu "Tajemnica Westerplatte". Czy możesz przypomnieć Czytelnikom „Naszej Polski” istotę sporu o ten film? - Miałem wątpliwą przyjemność czytać i recenzować scenariusz do tego filmu. Był wyjątkowo słaby, a sama wymowa treści antypolska i antypatriotyczna. Tu nie chodziło tylko o to, że polscy żołnierze byli przedstawieni jako zasikani, wystraszeni, zapijaczeni młodzi mężczyźni, czy złodzieje kradnący jedzenie kolegom. Film miał ośmieszyć patriotyzm i polskość, sens walki w obronie Ojczyzny. Nie ukrywał tego sam Chochlew, scenarzysta i reżyser filmu, który na szczęście nie powstanie. Przy okazji: ponieważ pieniądze na ten film – konkretnie 3,5 mln, pochodziły z budżetu, a więc i z moich pieniędzy – mam pytanie co się z nim stało, czy ktoś został rozliczony za to, że ten gniot nie powstał, a kilka milionów złotych utopiono na Litwie w dekoracje z tektury? Sprawa filmu to niemiły dla mnie okres. Zostałem wielokrotnie pomówiony przez Chochlewa w sprzyjających mu polskojęzycznych mediach. Zarzucił mi m.in. to, iż mówiłem że Sucharski był homoseksualistą i sowieckim agentem. W rzeczywistości jest to kłamstwo, które miało rozkręcić medialną burzę z korzyścią dla Chochlewa i spółki. Takie słowa o mjr. Sucharskim nigdy nie padły z mojej strony podczas mojego jedynego spotkania z Chochlewem. Zarzucano mi w mediach opierając się na tym co mówił Chochlew, że na spotkaniu z nim pojawiłem się w mundurze oficera II RP. Nikt nie wyjaśnił tego, że spotkanie miało miejsce tuż po inscenizacji historycznej, gdzie odtwarzałem rolę lekarza z Westerplatte, kpt. Słabego. Jak „żołnierzy wyklętych” opisywano mnie jako człowieka z czapką naciągniętą na oczy. Bzdurą jest też to, że miałem rzekomo w tym czasie pisać własny scenariusz filmu. Ponieważ uważam Chochlewa za pozbawionego zdolności honorowej odpuściłem sobie procesowanie się z tą osobą. Zbyt byłem w tym czasie zajęty kończeniem mojej monografii „Westerplatte 1939. Prawdziwa historia”, którą przygotowywałem przez ostatnich pięć lat.

- Jednak nowy film o Westerplatte jest potrzebny. Była rocznica, a polskie kino nic nie urodziło. Może „lepszy rydz niż nic”?... - Film miał mieć swoją premierę w 70 rocznicę niemieckiej napaści na Polskę przed kanclerz Merkel i premierem Putinem podczas uroczystości na Westerplatte. Czytałem, że w powstanie filmu szkalującego polskich obrońców mieli być zaangażowani ludzie związani z PO. Sam Chochlew ponoć jest związany z ludźmi z łódzkiego PO. To by wiele tłumaczyło. Sam pamiętam zachwyt nad scenariuszem kilku polityków PO i osób związanych z tą partią. Zmienili swoje zdanie po tym jak mogłem przedstawić swoją recenzję scenariusza napisaną na ich prośbę. Być może przeciwstawiając się powstaniu tego filmu nie dałem zarobić kilku osobom, stąd te wyjątkowo ordynarne komentarze w gazetach na temat mojej osoby pisane przez dyżurnych dziennikarzy, jak i swoista cenzura medialna nałożona na informacje o mojej książce o Westerplatte.

- Właśnie, książka trafiła na Index ksiąg zakazanych przez salon. A może po prostu była słaba? - Mimo cenzury medialnej na Wybrzeżu i negatywnej recenzji piór dwóch pracowników Muzeum II W.S. książka jest świetnie odbierana przez czytelników i bardzo dobrze sprzedaje w Polsce. Szykowany jest jej kolejny dodruk. A przyczyną cenzury być może jest także fakt, że jeden z ostatnich rozdziałów opisuje powojenne losy Westerplatte, w tym zasługi polityków PiS dla ratowania tego miejsca-pamięci, jak i to w jaki sposób działali politycy PO na Westerplatte.

- Nie jesteście hołubieni przez tzw. salon i rządzącą w Gdańsku Platformę. - Stowarzyszenie działa od 2002 r. przede wszystkim na rzecz rewitalizacji Westerplatte, przywrócenia należnego wyglądu temu miejscu, a w dalszej konsekwencji - utworzenia nowoczesnego Muzeum Westerplatte. Pomysł utworzenia takiego muzeum datuje się od 2004 r., kiedy pomagaliśmy prywatnie przy tworzeniu Muzeum Powstania Warszawskiego. Od tamtej pory wiedzieliśmy, że należy zrealizować marzenie obrońców Westerplatte o placówce muzealnej w tym miejscu, właśnie w takiej nowoczesnej, multimedialnej postaci, jak MPW. Prezydent Adamowicz od początku nie był zainteresowany spotkaniem z nami i rozmową na temat przyszłości tego miejsca czy jakąkolwiek pomocą, np. w porządkowaniu z zalegających nieczystości miejsc, których bronili polscy żołnierze. Nigdy nie odpowiedział na zaproszenie na uroczystości organizowane przez nas na Westerplatte ani na prośbę o objęcie patronatem honorowym naszych inicjatyw.

Jakich? - Były to zarówno uroczystości patriotyczne, jak i rekonstrukcje historyczne pokazujące życie codzienne na Westerplatte przed wybuchem wojny oraz same walki we wrześniu 1939 r. Stosunek Adamowicza do takich inicjatyw najlepiej pokazuje fakt, że kiedy zwróciliśmy się do niego z prośbą o pomoc przy organizacji dużej rekonstrukcji historycznej z udziałem prawie stu rekonstruktorów, ciężkiego sprzętu i artylerii, otrzymaliśmy jedynie z Urzędu Miasta rachunek na dość dużą kwotę za „użyczenie terenu pod inscenizację historyczną”. Część widzów, którzy po inscenizacji dowiedzieli się, że za imprezę samodzielnie zorganizowaną przez pasjonatów z całej Polski musimy jeszcze zapłacić miastu, była zaszokowana. Wielu z nich przychodziło wtedy do nas z pieniędzmi, abyśmy mieli czym zapłacić ten rachunek. Koszty takiej imprezy to kilkadziesiąt tysięcy złotych i gdyby nie wielka pasja rekonstruktorów oraz pomoc kilku gdańskim firm, tego typu imprezy nie miałyby miejsca. Teraz to już nie jest możliwe, bo na Westerplatte wkroczyła polityka, a rekonstruktorzy są jedynie tłem dla polityków PO. Przeszkody stawiane przed Stowarzyszeniem przez urzędników związanych z PO, jak i niechęć niektórych polityków i mediów z nimi związanych nie byłyby możliwe, gdyby w Polsce działał, podobnie jak w Szwecji, system popierania inicjatyw społecznych w dziedzinie kształtowania środowiska historycznego, który wg. oficjalnej doktryny państwowej jest tam jednym z sześciu podstawowych czynników dobrobytu.

- Dlaczego prezydent Gdańska odmówił objęcia swoim patronatem honorowym inicjatywy wydania komiksu o obronie Poczty Polskiej, którego premiera miała miejsce 1 września br.? - To, że Adamowicz odmówił patronatu honorowego nad publikacją, która została wysoko oceniona przez historyków z Wojskowego Centrum Edukacji Obywatelskiej ze względu na wartości poznawcze i merytoryczne, ale przede wszystkim patriotyczne, wcale mnie nie dziwi. W Gdańsku bardziej pamięta się o historii miasta z okresu przedwojennego, niż o historii polskich Gdańszczan i ich walce o polskość tego miasta, co widać po ekspozycji Muzeum Historycznego Miasta Gdańska, obsadzonego przez ludzi z PO. Stąd też nie dziwi notoryczne „zapominanie” przez Adamowicza, jego urzędników i polityków PO, by złożyć kwiaty pod pomnikiem obrońców Poczty Polskiej, pomnikiem Ofiar Faszyzmu na Zaspie, czy w miejscu kaźni Polaków na ulicy Kładki, czyli przy dawnym Victoriaschule. A nie ma świętszych miejsc w Gdańsku związanych z 1 września 1939 r., niż właśnie te wymienione oraz Westerplatte.

- Tymczasem gdańska Platforma szczyci się swoimi działaniami na rzecz pamięci o Westerplatte: muzeum, pomnik, inscenizacje… Jak Pan ocenia te inicjatywy? - Tu nie ma absolutnie żadnych pozytywnych działań ze strony Platformy, więc moja ocena jest całkowicie negatywna. Od chorych wizji Bartoszewskiego, by Niemcy zbudowali Muzeum Westerplatte, po równie chore wizje polityków PO, by Westerplatte przekształcić w marinę jachtową z hotelami, restauracjami, dyskotekami dla bogatych Niemców i Szwedów, którzy mieli przypływać na Westerplatte swoimi jachtami. Ten drugi pomysł był już na tyle zaawansowany, że były przygotowywane plany dyslokacji oddziału elitarnej jednostki wojskowej stacjonującej na półwyspie Westerplatte, która wówczas zakończyła remont obiektów kosztujący kilkadziesiąt milionów złotych. Świeżo wyremontowane obiekty i zbudowane instalacje miały być przygotowane do wyburzenia. Tylko kryzys stanął na przeszkodzie finalizacji tej absurdalnej wizji zrobienia z Westerplatte nocnego klubu dla bogaczy. To może się wydawać wielu osobom dziwne, ale dla mnie po latach patrzenia na rządy PO w Gdańsku, a obecnie też w Polsce, wszystko jest jasne. Pamiętam, jakim fiaskiem zakończyły się szumnie zapowiadane obchody 70. rocznicy niemieckiej napaści na Polskę. Zaledwie na kilka dni przed obchodami nikt nie znał szczegółów uroczystości. Chaos, brak programu, a sama uroczystość, podzielona na dwie części - poranną i popołudniową - okazała się klapą, choć media przekazywały w Polskę co innego. Były wielkie wizje polityków PO przed mikrofonami i kamerami, a w rzeczywistości była to zwykła, typowa dla tej partii propaganda, PR-owska gra na sondaże. Szkoda, bo jeszcze trzy, cztery lata temu zapowiadały się dwie wielkie rocznice w Gdańsku, które mogły być zauważone nie tylko w Polsce, ale i w świecie, z wielkimi planami, jak choćby otwarcie nowego muzeum na Westerplatte w odbudowanych koszarach 1 września 2009 r., do którego pierwszych gości zaprosiłoby czterech żyjących obrońców Składnicy. W tym roku podobnie. Zaledwie na kilka dni przed rocznicą zaproszono Bogusława Wołoszańskiego do zrealizowania czegoś w rodzaju spektaklu teatralnego - bo rekonstrukcją historyczną tego nazwać nie mogę.

- A jak konkretnie, od kuchni, wyglądało przejęcie przez PO pamięci o Westerplatte i 1939 r. na Wybrzeżu? - Działania Platformy zaczęły się od kumoterskich układów i żałosnej zabawy w załatwianie kolegom stołków. Sławomir Nowak, przyboczny Tuska, mianowany przez niego na pełnomocnika rządu ds. Westerplatte, powołał na dyrektora Muzeum Westerplatte swojego przybocznego, Macieja Krupę, który publicznie miał odwagę mówić, że historia w ogóle go nie interesuje… Muzeum Westerplatte, powołane przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Kazimierza M. Ujazdowskiego w 2006 r., rok później uzyskało przed kamerami „byt niezależny” podpisem premiera Tuska. Ale już po miesiącu po cichu zlikwidowano tę instytucję. O tym już z mediów się nie dowiedzieliśmy. Premier Tusk przy okazji następnej rocznicy powołał dla swoich politycznych celów Muzeum II Wojny Światowej, którego dyrektorem został Paweł Machcewicz. Jak zauważono, było to zapewne nagrodą za ostre ataki Machcewicza na Sławomira Cenckiewicza i jego książkę o Wałęsie. Minęło ponad dwa lata od powołania Muzeum II Wojny Światowej i właściwie nic się nie dzieje. Proszę zauważyć, że z niemałym trudem w znacznie krótszym czasie zaczęło funkcjonować Muzeum Powstania Warszawskiego. Instytucja powołana przez Tuska nie ma na celu pokazywania chwały oręża polskiego, co podkreśla sam dyrektor Machcewicz. Pomysł, by w tworzeniu Muzeum w połowie uczestniczyli historycy niemieccy i rosyjscy, nie wymaga nawet komentarza. Widać, że twórcom Muzeum nie chodzi o pokazanie bohaterstwa i patriotyzmu Polaków. To jest dziś „niepoprawne politycznie”. Początki funkcjonowania tej instytucji zapowiadają się „ciekawie”. Właśnie okazało się, że kilka dni przed ogłoszeniem wyników międzynarodowego konkursu na siedzibę Muzeum II Wojny Światowej cztery zapieczętowane koperty zawierających dane autorów w dziwny sposób zostały zniszczone. Nie wiem, czy nie mamy tu do czynienia ze skandaliczną próbą manipulacji wynikami międzynarodowego konkursu. To źle wróży przyszłości tej instytucji, ale nie spodziewałem się niczego innego. Będzie to kolejne miejsce ze stołkami dla partyjnych kolegów z PO i ich przyjaciół.

- Co na przestrzeni ostatnich trzech scen lat zrobiło na Westerplatte Muzeum II Wojny Światowej? - Dotychczasowe działania Muzeum II Wojny Światowej i polityków Platformy miały na Westerplatte jedynie charakter czysto propagandowego zagospodarowania z okazji wizyty pani Merkel i Putina. Na samym Westerplatte Muzeum II W.S. wykonało wiele szkód dla tego miejsca. Mam tu na myśli m.in. budowę potężnych żelbetowych gablot, w tym na przedpolu placówki „Fort” - jednym z niewielu miejsc, które były już o krok od tego, by ukazać je topograficznie w takim kształcie i wyglądzie, jak w 1939 r.: z zasiekami, okopami, torami, magazynami amunicyjnymi. Teren ten jest ostatnim większym zachowanym do tej pory fragmentem pola bitwy z 1939 r., z oryginalnymi reliktami obiektów i urządzeń bojowych, z pozostałościami dawnego pejzażu i jako taki teren ten powinien podlegać restrykcjom budowlanym. To w tym miejscu trwały jeden z najcięższych walk, a dziś mamy tam wielkie bryły betonu służące za stelaże dla fotografii ukazujących życie na kąpielisku Westerplatte w XIX w. i zdjęcia panów z wąsami w trykotach. To są działania kompozycyjnie i konserwatorsko chybione. Zaczęło się zresztą bodaj od samowoli budowlanej, bo prace ziemne pod „nowoczesne formy przestrzenne” rozpoczęto bez zgody konserwatora zabytków, poważnie naruszając prawo poprzez wznoszenie obiektów na obszarze, który jeszcze przez prezydenta Kwaśniewskiego został wpisany na listę 30 najważniejszych „Pomników Historii Polski”. Można jeszcze zapytać, kto i dla kogo wyprowadzał publiczne pieniądze na tego typu „wystawy” z betonowymi „dolmenami”, obcymi dla tamtejszego pejzażu, skoro projekty wystawiennicze były gotowe od trzech lat, przygotowane przez zespół projektantów i architektów? Przed wizytą kanclerz Merkel i premiera Putina zasypywano jedne z ostatnich zachowanych lejów po bombach, ślady bombardowania z 1939 r. Kojarzy się to z zasypywaniem lejów przed wizytą innego kanclerza na Westerplatte, który nosił charakterystyczny wąsik. Mówiąc wprost, to Platforma Obywatelska i szefowie Muzeum II Wojny Światowej zlikwidowali Muzeum Westerplatte. Pewnie dlatego, że projekt Stowarzyszenia rozwinął skrzydła pod rządami PiS, ale też chyba z tego powodu, że pierwsi zaczęli tam strzelać Niemcy.

W ostatnich dniach można było przeczytać w Internecie o niejasnościach przy konkursie na projekt Muzeum II Wojny Światowej. - Ogłoszenie wyników konkursu na projekt Muzeum II Wojny Światowej to też żadna niespodzianka. Wygrała oczywiście pracownia, która pewnie przypadkowo wcześniej wygrała konkurs na projekt dużego deweloperskiego osiedla sąsiadującego z działką należącą do Muzeum II Wojny Światowej. Dla tego właśnie osiedla prezydent Adamowicz zmienił miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego podwyższając dwukrotnie możliwość zabudowy. Pewnie to też zupełny przypadek, że w jury znajdował się architekt o międzynarodowej sławie, który firmuje swoim nazwiskiem projekt wieżowca tejże pracowni, wieżowca który ma powstać na Polskim Haku w Gdańsku. I pewnie to też przypadek, że inny członek jury ma bardzo duże zawodowe powiązania z jednym z  autorów projektu, który wygrał konkurs. O innych powiązaniach między urzędnikami magistratu – politykami PO, członkami jury, a wygraną pracownią jeszcze długo by mówić. Warto wspomnieć, że Muzeum II W.Ś przegrało proces, który wytoczyło Stowarzyszeniu Architektów Polskich. SARP m.in. kwestionował regulamin konkursu i nie rekomendował do udziału w nim. Jak widać zastrzeżenia SARPu były od początku zasadne. Nie przypominam sobie, aby aż tyle kontrowersji było przy powstawaniu Muzeum Powstania Warszawskiego albo Muzeum Historii Polski. Dziękuję za rozmowę.

Mariusz Wójtowicz-Podhorski – ur. w 1973 r. w Gdańsku. Badacz historii obrony Westerplatte, uznany ekspert w tej dziedzinie. Pomysłodawca i współautor (scenariusz) paradokumentalnych komiksów wojennych „Westerplatte. Załoga śmierci” (wyd. 2004) i „Pierwsi w boju. Obrona Poczty Polskiej w Gdańsku” (wyd. 2010). Autor 700-stronicowej monografii bitwy „Westerplatte 1939. Prawdziwa historia” (wyd. 2009). Prezes działającego od 2002 r. Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznej Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte, mającym na koncie wiele spektakularnych sukcesów, w tym m.in. zainicjowanie rozpoczęcia intensywnych prac zmierzających do nadania temu miejscu wyglądu z 1939 r., sprowadzenie do Polski zabytkowych armat wz. 02 i wz. 36 Bofors, czy odnalezienie przedwojennego serwisu porcelanowego z kasyn oficerskiego i podoficerskiego z Westerplatte. Pełnomocnik Wojewody Pomorskiego ds. rewitalizacji Westerplatte w l. 2006-2008. Kierownik Muzeum Westerplatte – oddziału Muzeum Historii Polski od listopada 2007 do października 2008. Miłośnik techniki wojskowej i historii II w.ś. Spadochroniarz, płetwonurek, motorowodniak, od 1992 r. zajmuje się czynnie strzelectwem bojowym. Wielokrotny uczestnik szkoleń prowadzonych przez instruktorów wojskowych jednostek specjalnych z kraju i zagranicy. Organizator pierwszej polskiej wyprawy badawczej do wraku pancernika „Schleswig-Holstein” (wrzesień 2008). Organizator i uczestnik także wielu ekstremalnych ekspedycji. Jedna z jego trekkingowych samotnych wypraw przez Saharę wyróżniona została w konkursie „Podróżnik Roku” magazynu „Podróże”. Za swoje zasługi m.in. w popularyzacji historii Westerplatte, ratowaniu tego miejsca-pamięci oraz promowanie postaw patriotycznych odznaczony został przez Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Srebrnym Krzyżem Zasługi, przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego odznaką honorową Zasłużony dla Kultury Polskiej, przez Wojewodę Pomorskiego medalem „Sint Sua Praemia Laudi”, przez Stowarzyszenie Żołnierzy i Sympatyków 4 P.P. Legionów z Kielc Odznaką honorową 200-lecia 4. Pułku Piechoty.

"Szaleństwo cen podręczników, polska drożyzna" Tylko same podręczniki do pierwszej klasy gimnazjum i drugiej klasy szkoły podstawowej kosztują w tym roku odpowiednio ponad 400 zł i ponad 200 zł. Stare nie wchodzą w grę, ponieważ muszą być zgodne z nowym programem nauczania. Wybierając się do księgarni, trzeba dokładnie sprawdzać nie tylko autora i rok wydania, ale i symbol dopuszczenia do nauki każdego podręcznika, który bierzemy do ręki, ponieważ możemy kupić podręcznik z inną numeracją stron i dziecko będzie miało w szkole kłopot. Bywa tak, że podręczniki pochodzące z tego samego wydawnictwa, o tej samej treści – jeden wydany w ubiegłym roku, drugi w tym, różnią się czcionką albo jakimiś obrazkami, co powoduje zmianę numeracji stron i utrudni uczniowi pracę na lekcjach. Co na to minister edukacji Katarzyna Hall? Ano nic. Policzono, że na wyprawkę szkolną, co trzeci rodzic wyda 800–1000 zł, jakbyśmy byli milionerami! Drogie są tornistry, piórniki, zeszyty w twardych okładkach z odpowiednimi napisami i rysunkami, na dodatek dzieciaki chcą, żeby im kupować „to, co modne”, a co „modne” to droższe. Jeszcze trzeba kupić szkolne ubrania, dresy i strój sportowy na lekcje wychowania fizycznego, obuwie. Drożeje nawet uczniowskie drugie śniadanie, ponieważ ceny pieczywa idą w górę, z tego powodu – tłumaczą w resorcie rolnictwa, ponieważ na całym świecie drożeje zboże i nie wiadomo, na jakim poziomie ta zbożowa drożyzna się zatrzyma. Przy okazji: na utrzymanie mieszkania przeciętna rodzina w Polsce musi dzisiaj wydać 15,8 proc. domowego budżetu, taniej jest m.in. w Finlandii, Hiszpanii czy na Cyprze (drożej na Słowacji). Ogrzewanie i energia pochłaniają 9 proc. domowych budżetów, w relacji do wysokości polskich dochodów, czterokrotnie mniej za prąd i ciepło płacą nie tylko Włosi, Hiszpanie czy Grecy, ale także Anglicy i Finowie. Relatywnie w Unii to w Polsce płacimy najdrożej za wodę i wywóz śmieci.
Bruksela przypomina: koniec ulg na VAT i akcyzę
Od 1 stycznia 2011 r. stawka VAT na książki wzrośnie ze stawki zerowej do 5 proc., gdyż wygasła zgoda Brukseli na stosowanie ulgi – poinformowało Ministerstwo Finansów. Rzeczniczka prasowa resortu - Magdalena Kobos przypomniała to, o czym wcześniej przypomniała resortowi Bruksela, że od przyszłego roku kończą się też inne tzw. derogacje (zobowiązania w kontekście prawa wspólnotowego) na stosowanie niższych podatków pośrednich. Zerowy VAT powinien przestać obowiązywać na książki i czasopisma specjalistyczne już w 2007 r., ale jakoś udało się wyprosić ulgę jeszcze na trzy lata. Przedłużenie nie wchodzi w grę. Według Kobos, obniżona stawka VAT wynosząca teraz 7 proc., a od początku 2010 r. – 8 proc. może być utrzymana zgodnie z unijnymi przepisami w stosunku do społecznego budownictwa mieszkaniowego, tj. mieszkań o powierzchni nie przekraczającej 150 m kw. i domów do 300 m kw., natomiast każdy metr wybudowany ponad podane limity obciążony będzie stawką 23 proc. VAT-u. VAT na takie usługi, jak naprawa rowerów czy butów w wysokości 7 proc., wzrośnie (to nie unijny wymóg, ale zgodnie z zapowiedziami premiera Tuska o podwyżce VATu od przyszłego roku) do 8 proc. Korzystamy z unijnego zezwolenia na 7 proc. VAT na usługi budowlane, remontowe, przy przebudowach domów i podatek nie powinien zostać zmieniony za cztery miesiące, ponieważ wymienione usługi będą mogły być traktowane jako pracochłonne, wykonywane lokalnie, a więc ich świadczenie nie zakłóci konkurencji na wspólnym, unijnym rynku, (bo o to chodzi). Polska korzysta także z kilku derogacji dotyczących podatku akcyzowego, które nie kończą się 31 grudnia 2010 r. - dotyczą przepisów przejściowych opodatkowania paliw i papierosów. W przypadku oleju napędowego, węgla i koksu derogacja ustępuje 1 stycznia 2012 r., gazu ziemnego na cele opałowe - 31 października 2013 r., papierosów - 31 grudnia 2017 r. Unijne opodatkowanie papierosów akcyzą od tego czasu wynosić będzie co najmniej 60 proc. średniej ceny detalicznej ceny. Wiesława Mazur

Jak było naprawdę z zaproszeniami na Wawel Żona mego przyjaciela, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem, opowiedziała mi osobiście, jak została potraktowana przez organizatorów piątkowej uroczystości w katedrze wawelskiej. Informację o zaproszeniu otrzymała w środę 8 września, czyli zaledwie na dwa dni przed uroczystością. Zadzwonił do niej w tej sprawie urzędnik instytucji, w której pracował jej mąż. Samo zaś zaproszenie otrzymała - uwaga! - dopiero rano w piątek 10 września, czyli w dniu wyjazdu. Było ono podpisane przez księdza kardynała Stanisława Dziwisza. Na zaproszeniu nie było żadnej informacji, ile osób może przyjechać, jak dojechać na Wawel i gdzie można zaparkować samochód. Osoba ta mieszka kilkaset kilometrów od Krakowa. Poza tym, ma małe dzieci na wychowaniu. Organizacja wyjazdu graniczyła więc z cudem. Pomimo tego pojechała z dziećmi, które nie poszły z tego powodu do szkoły. Inne osoby też otrzymały zaproszenie na kilkanaście godzin przed uroczystością, więc ze względu na pracę zawodową, obowiązki rodzinne czy odległość nie były w stanie w żaden sposób dojechać do Krakowa. Mają one ogromny żal o to, że organizatorzy nie wysłali im zaproszeń przynajmniej na tydzień wcześniej. Część osób w ogóle żadnych zaproszeń nie otrzymała. Inną wielką wpadką organizatorów było także samo poświęcenie tablicy w krypcie wawelskiej. Zeszli bowiem do niej w pierwszej kolejności licznie zgromadzeni duchowni i przedstawiciele władz, którzy w dużej mierze ją zapełnili. Dla większości  rodzin zabrakło miejsca. W czasie poświęcenia stały więc one na zewnątrz. Dolatywał tylko głos. Odczytywana lista nazwisk ofiar zawierała wielkie braki. Pominięto przede wszystkim nazwiska załogi samolotu. Z kolei przy jednych osobach wymieniano stopnie wojskowe, przy innych nie. Tak stało się między innymi przy małopolskich dowódcach: generale Bronisławie Kwiatkowskim i admirale Andrzeju Karwecie. Później organizatorzy - czyli urzędnicy kurii krakowskiej i urzędnicy wojewody małopolskiego tłumaczyli się tym, że listę ofiar ściągnięto - też uwaga! - z Internetu. Opinia wielu rodzin jest taka, że organizatorom po prostu na tym wszystkim nie zależało. Typowo po urzędniczemu "odbębnili" sprawę, troszcząc się jedynie o VIP-ów i o samych siebie, a nie o rodziny ofiar. Smutne, ale niestety prawdziwe.

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Kondominium przed przemeblowaniem– Z tych to względów i powodów / (Bożesz Ty mój! Moja pani!) / Uroczyście protestują wszyscy niżej podpisani:” Andrzej Halicki z Platformy Obywatelskiej, Grzegorz Napieralski z SLD i Eugeniusz Grzeszczak z PSL. A dlaczego tak uroczyście zaprotestowali w imieniu swoich klubów parlamentarnych? Ano dlatego, że Jarosław Kaczyński w wywiadzie udzielonym „Gazecie Polskiej” powiedział między innymi: „Platforma i jej zaplecze doskonale zdają sobie sprawę, że Polska, która czci pamięć Lecha Kaczyńskiego nie będzie tą Polską, której oni chcą (...) Tak, jak Piłsudski nie mógł być symbolem PRL. Tak samo Lech Kaczyński (...) nie może być symbolem kondominium rosyjsko-niemieckiego w Polsce.” Krótkie zdanie, a jakże pełne treści. Po pierwsze widać, że przeświadczenie Jarosława Kaczyńskiego o szerzącym się w Polsce z szybkością płomienia kulcie prezydenta Lecha Kaczyńskiego przybrało formę ostrą. To ona sprawia, jak sądzę, że – po drugie – w ocenie prezesa PiS spostrzeżenia trafne mieszają się z wątpliwymi. O ile bowiem diagnoza o „rosyjsko-niemieckim kondominium w Polsce” wydaje się trafna jeśli nawet nie jako fakt dokonany, to na pewno – jako polityczna tendencja, o tyle prezydent Lech Kaczyński jako symbol polskiej niepodległości wydaje się niefortunny – już choćby ze względu na ratyfikację traktatu lizbońskiego, której dokonał 10 października ubiegłego roku. Jarosław Kaczyński pewnie nie przywiązuje do tego wagi, bo 1 kwietnia 2008 roku, wraz z wieloma posłami PiS głosował za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji tego traktatu, podobnie jak w referendum akcesyjnym w roku 2003 głosował za Anschlussem Polski do Unii Europejskiej, ale przecież zarówno Anschluss, jak i – a może nawet zwłaszcza – traktat lizboński trudno uznać za kroki na drodze do umocnienia niepodległości Polski. Raczej za milowe kroki w kierunku przeciwnym – to znaczy, niestety, w kierunku owego nieszczęsnego „kondominium”. Oczywiście nic tak nie gorszy jak prawda, toteż „o tę Polskę, o ojczyznę najboleśniej zatroskani / (Bożesz Ty mój miłościwy, / Co to będzie, moja pani?), Widząc ją zhańbioną strasznie” słowami Jarosława Kaczyńskiego uroczyście zaprotestowali na specjalnie zwołanej, wspólnej konferencji prasowej twierdząc, że o żadnym „kondominium” nie ma mowy, bo wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ten uroczysty protest przypomina lata 70-te, kiedy to za stwierdzenie, że Polska nie jest niepodległa, działacze ówczesnej opozycji skazywani byli przez niezawisłe sądy za „obrazę PRL”, albo za „rozpowszechnianie fałszywych wiadomości mogących wzbudzić niepokój publiczny”. Okazuje się, że i teraz o pewnych sprawach „nie trzeba głośno mówić” i zachowywać się jak pani z mickiewiczowskiej ballady „Lilie”: „ach, pójdę aż do piekła, byleby moją zbrodnię wieczysta noc powlekła”.

Niezamierzony efekt komiczny tej demonstracji trzech klubów parlamentarnych nadała niemal równoczesna podróż do Brukseli wicepremiera i ministra gospodarki Waldemara Pawlaka, gdzie próbował on przekonać unijnego komisarza do spraw energii Guntrama Oettingera, że umowa, jaką Polska podpisała z rosyjskim Gazpromem na dostawy do Polski rosyjskiego gazu, jest zgodna z unijnymi standardami. Trudne zadanie, bo Komisja Europejska miała za złe przede wszystkim to, iż umowa oddaje Gazpromowi całkowity nadzór nad polskim odcinkiem gazociągu jamalskiego i sieciami przesyłowymi. Tymczasem chodzi o to, że ruska razwiedka – owszem – może sobie nadzorować na terenie buforowej Polski przesyłowe sieci gazu – ale przecież nie samodzielnie, tylko do spółki z razwiedką niemiecką – bo w tym między innymi wyraża się strategiczne partnerstwo między obydwoma krajami i oczywiście – razwiedkami. Skoro jednak minister Sergiusz Ławrow podczas odprawy urządzonej mu dla polskich dyplomatów przez ministra Radosława Sikorskiego powiedział, że po katastrofie smoleńskiej stosunki polsko-rosyjskie wyraźnie się poprawiły, to wicepremier Pawlak uwija się jak w ukropie. Co jednak będzie, jeśli komisarz Guntram Oettinger nie da się przekonać i ani na krok nie ustąpi z nieubłaganego gruntu strategicznego partnerstwa? Ano, wtedy umowa, jaką Polska podpisała z ruskim Gazpromem zwyczajnie nie wejdzie w życie. Taką to ci mamy po wejściu w życie traktatu lizbońskiego niepodległość. Żeby było jeszcze śmieszniej, to jakaś amerykańska Schwein wychlapała, że w szkole, jaką tubylcza razwiedka prowadzi dla szpiegów i starszych torturantów w Kiejkutach na Mazurach, nie tylko urządzone było tajne więzienie CIA, ale co najmniej jeden zidentyfikowany z imienia i nazwiska więzień był tam przetrzymywany i torturowany przez dwóch amerykańskich oprawców. Ciekawe, że Amerykanie nie skorzystali z usług i doświadczeń naszych oprawców, tylko fatygowali się osobiście, ale to nieważne, bo zarówno były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Aleksander Kwaśniewski oraz były premier rządu tubylczego bantustanu Leszek Miller oświadczyli, że nic na ten temat nie wiedzą. Prawdopodobnie kłamią, ale jest też możliwe, że mówią prawdę, bo powiedzmy sobie szczerze – po co niby generał Marek Dukaczewski, czy generał Gromosław Czempiński mieliby o takich sprawach informować tych wszystkich prezydentów? Takich prezydentów to u nich przecież trzech na kilo wchodzi i w każdej chwili mogliby wystrugać sobie choćby i z banana nie tylko nowego prezydenta, ale i cały gabinet – co zresztą na naszych oczach się przecież dokonało. Wielka szkoda - bo postawienie Aleksandra Kwaśniewskiego przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym w Hadze w charakterze zbrodniarza wojennego byłoby znakomitym, a co ważniejsze - najstosowniejszym ukoronowaniem kariery tego polityka, no, ale chyba próżno marzyć o tym – jak zwykł był wzdychać subiekt Ignacy Rzecki z „Lalki” Bolesława Prusa. Nawiasem mówiąc, fantastyczne opowieści Andrzeja Leppera o „talibach” lądujących w mazurskich Klewkach, w świetle rewelacji ujawnionych przez amerykańską Schwein nabierają rumieńców – co zresztą już wcześniej zauważyła Maria Wiernikowska w swojej pełnej zdumienia książce „Zwariowałam”. Ale po „Samoobronie” pozostały już tylko złe wspomnienia i nawet „Partia Regionów” na której próbowały ratować się z toni niedobitki pozostałe po spustoszeniu dokonanym przez panią Anetę Krawczykową, najwyraźniej nie znalazła zrozumienia w oczach razwiedki. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść – choćby i do diabła, co, nawiasem mówiąc, w porównaniu w kryminałem nie jest takim złym wyjściem. Bo wygląda na to, że po pomyślnej katastrofie smoleńskiej i zarządzonych w jej następstwie przyspieszonych wyborach prezydenckich, wkraczamy w kolejny etap porządkowania sceny politycznej. Zapewne dlatego prezes Jarosław Kaczyński albo wywala, albo udziela poważnych ostrzeżeń działaczom PiS podejrzanym o samodzielność, a i w Platformie Obywatelskiej daje się wyczuć napięcie przez Kongresem zaplanowanym na 25 września. Czy premieru Tusku pozwolą utrzymać kontrolę nad tymi wszystkim mężykami stanu, czy też razwiedka będzie wolała doprowadzić do podziału nadzoru między jakiś dyrektoriat swoich agentów? Bo w rezerwie czai się jeszcze Janusz Palikot ze swoją „Nowoczesną Polską”, w ramach której może dojść nawet do tak zwanego „zlania się” Platformy Obywatelskiej z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Coś przecież zrobić trzeba nie tylko dlatego, że tak będzie pasowało zarządcom kondominium, ale również, a może nawet przede wszystkim dlatego, że tubylczy dług publiczny w dniu 9 września o godzinie 22.27 wynosił już 713 397 400 000 złotych i powiększa się z szybkością co najmniej 3 tysięcy złotych na sekundę. SM

Prowokacja wybuchu – wywiad z prof. Wolniewiczem O protestach oraz postawie prezydenta, rządu i biskupów z profesorem Bogusławem Wolniewiczem rozmawia Rafał Pazio.

Jak Pan ocenia wydarzenia związane z krzyżem z Krakowskiego Przedmieścia? Najprościej będzie powtórzyć, co napisałem w liście do dziennika „Rzeczpospolita”, tam nie opublikowanym. Krzyż na Krakowskim Przedmieściu jest ważniejszy niż się zdaje. Stanowi cząstkę rosnącego sprzeciwu wobec zamachów na ten znak ze strony europejskiego bezbożnictwa. Maskuje się je chytrze jako „obronę neutralności światopoglądowej państwa”. Nie myśmy w Europie walkę wokół krzyża wszczęli. Odnoszę w ogóle wrażenie, że rząd i prezydent chcą sprowokować na tym tle wybuch społeczny, żeby pokazać Europie, że to oni jedni bronią w Polsce „europejskich wartości” przed tubylczą tłuszczą; podobnie jak 64 lata temu „bronili” ówcześni ich poprzednicy. Redaktor Paweł Lisiecki nie uznał tych uwag za warte publikacji, albo mu nie dano.

A jak Pan postrzega postawę hierarchów Kościoła wobec krzyża z Krakowskiego Przedmieścia? Postawę Kościoła w sporze wokół krzyża na Krakowskim postrzegam niedobrze. Zamiast zdecydowanie wesprzeć jego obrońców, biskupi grają na czas, czyli faktycznie przeciw nim. Ci ludzie tam pokazują – może niezbyt zręcznie, ale ofiarnie – że lewacki atak na symbole chrześcijaństwa trafia na opór. A biskupi oświadczają, że ten krzyż to nie ich sprawa. Podobnie było z protestem przeciwko budowie w Warszawie wielkiego meczetu, podobnie z ustawą antyrodzinną przepchnięta w Sejmie przez bezideową sitwę Tuska zblokowaną z pogrobowcami komuny. Postawa biskupów zdaje mi się tutaj wręcz gorszącą – o wiele bardziej niż zdarzające się tam czasem skandale seksualne. Sprawa tego krzyża to nie tylko sprawa upamiętnienia katastrofy smoleńskiej i jej ofiar. To front walki o miejsce krzyża w cywilizacji Zachodu, malutki jego odcinek – i ci na Krakowskim to czują; może niejasno, ale czują, a biskupi jakby nie czuli.

Co dałaby wspólna walka o krzyż? Zwycięstwo, rzecz jasna. Tusk i jego sitwa to lawiranci. To ich krycie się za jakimś „rzecznikiem kancelarii”, ukradkowe przyczepianie jakiś tabliczek, wysyłanie młodzieżowych bojówek, chronienie pałacu prezydenta przed tą grupką ludzi jakimiś zasiekami i umocnieniami – cała ta farsa pokazuje, kim oni są i że brak im dobrej woli. Gdyby była, sprawę załatwić można było w kwadrans. Starczyłoby, gdyby prezydent wyszedł do tych ludzi pod krzyż i powiedział np. tak: „Oświadczam wam, że dopóki rząd nie wyjaśni katastrofy jak należy, krzyż będzie tu stał, a potem spotkamy się tutaj znowu i pomyślimy razem co dalej” i byłoby po sprawie. Ludzie zrozumieliby, że podchodzi się do nich rzetelnie – a nie jak z tymi oszukańczo uroczystymi „przenosinami”. Gdyby Tusk i spółka zobaczyli, że biskupi swoich wiernych pod krzyżem nie opuszczą, skapitulowaliby natychmiast.

Jakie przekonania udałoby się uratować w Polakach dzięki postawie prezydenta, który taką deklarację by wygłosił?
Wzbudziłoby to w Polakach nadzieję, że mają wreszcie prezydenta zdolnego przewodzić i takiego, któremu można zaufać. Ale tak się nie stało.

Dlaczego? Bo po pierwsze – nie ma zdolności przywódczych. A po drugie – strach narazić się europejskim lewakom. Wojnę o krzyże rozpętano we Włoszech, Francji, Hiszpanii – nie w Polsce. Rząd i prezydent są całkowicie uzależnieni od Brukseli i dominujących tam lewaków.

W jakim celu prezydent i premier, a także politycy PO wpisywali w swoich programach przywiązanie do wartości chrześcijańskich? Dziś, kiedy mogą wykazać się tym przywiązaniem, rezygnują z takiej postawy. Dziwne pytanie. Do wyborczej gadaniny i jej „programów” nie należy przywiązywać najmniejszej wagi. A do jakich wartości są przywiązani, to pokazują te zasieki przed pałacem prezydenta.

Jak ta sprawa się skończy? Czego ci ludzie stojący na Krakowskim Przedmieściu mogą oczekiwać? Ludzi, którzy tam stoją, i miliony, co duchem są z nimi – chce się złamać. Rząd liczy na ciche poparcie biskupów i przy takim poparciu tę rundę wygra – ale tylko na punkty. Będzie to jednak pyrrusowe zwycięstwo. Rząd i prezydent stanęli tu przeciw wielkiemu odłamowi własnego narodu a po stronie międzynarodowego lewactwa, równie sfanatyzowanego jak Al-Qaida, tylko w odróżnieniu od niej bojaźliwego. Tego im nie zapomnimy. Dziękuję za rozmowę.

I Sekretarz Tusk rozpoczął machinacje z wolnością zgromadzeń „Manifestacja, spontaniczne spotkanie w większym gronie, pikieta, wiec, demonstracja i pochód będą rządzić się nowymi prawami”…” Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji bierze się bowiem do zgromadzeń – i tych publicznych, i tych spontanicznych. Spore zmiany czekają też zgromadzenia spontaniczne. Rzecz dotyczy spotkania co najmniej 15 osób zwołanego w celu wspólnego wyrażenia stanowiska co do nagłego i niemożliwego do wcześniejszego zaplanowania wydarzenia..” …”Inaczej jest w przypadku planowanych zgromadzeń publicznych. Nie na każde z nich będzie zgoda. Gmina odmówi, jeśli jego cel jest mało społeczny albo samo odbycie może zagrażać życiu lub zdrowiu jego uczestników. W takim wypadku jednak organizator nie może skorzystać ze ścieżki awaryjnej i zorganizować naprędce zgromadzenia spontanicznego.”..( źródło )

Mój komentarz Władza demoralizuje, władza absolutna demoralizuje absolutnie. Tusk jak każdy aparatczyk nie może się nachapać władzy, nachapać kontroli na ludźmi. Mało mu , ciągle mało. Faktycznie zapewne chce wziąć  za  przysłowiową „mordę „ wszystkich tych, którzy chcą mu zbiorowo i publicznie  wyrazić wdzięczność a to za drugą Irlandię, a to za obiecane w kampanii wyborczej obniżenie podatków, a to za stworzenie  warunków do powrotu z emigracji. A najbardziej to chyba boi sie podziękowań od stoczniowców, górników i innych takich szkodników społecznych . Wolność słowa, wolność zgromadzeń to fundamenty wolnego społeczeństwa. Tuskowi się w głowie już poprzewracało od takich  Nowaków, co to powiedział o  Tusku ,że jest dotknięty geniuszem przez Boga . Może i jest dotknięty , ale nie przez Boga i na pewno nie geniuszem . Całe szczęście , że Kaczor nie jest u władzy, bo nowe korzystne dla Polaków i całego społeczeństwa prawo nie mogłoby wejść w życie , bo sam ….Tusk i jego sfora  wołałaby  o łamaniu  praw człowieka , o deptaniu godności ludzkiej i wolności  słowa. Ileż nowoczesnych rozwiązań , rozwiązań wejdzie w życie . Nie mogę sie doczekać prawa każącego tych , co to szkalują najwyższe organy państwowe Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej a szczególności  dotkniętego geniuszem przez Boga I Sekretarza KC Platformy . Marek Mojsiewicz    

Polacy, lud prymitywny “Została przekroczona następna granica nieprzyzwoitości, ponieważ Jarosław Kaczyński zaczął mówić o najważniejszych osobach w państwie w sposób agresywny, językiem nienawiści i wykluczać ich z życia publicznego” – oznajmił marszałek Schetyna. Utarte frazy o urywaniu się z choinki czy spadaniu z Księżyca okazują się tu za słabe. Gdyby Adam Michnik zdumiał się, jak można bronić kapusiów SB, albo gdyby kretyni klecący krzyż z puszek po piwie wyrazili oburzenie wyszydzaniem symboli religijnych, byłoby to coś podobnej miary. Czy Schetyna nie jest przypadkiem jednym z szefów partii, której jedynym zauważalnym programem jest tępienie “tej ciemnoty jakiejś”, którą Władysław Bartoszewski nazwał wdzięcznie bydłem? Czy nie jest aby partyjnym zwierzchnikiem Kutza, Niesiołowskiego i Palikota? Jednym z założycieli tego przemysłu nienawiści, agresywnego poniżania i wykluczania z życia publicznego byłego prezydenta RP? Rzeczywiście, jakaś granica znowu została przekroczona, ale jest to granica tupetu oraz hipokryzji; i to akurat nie Kaczyński, którego radykalnej wypowiedzi skądinąd nie zamierzam tu wcale bronić, ale właśnie Schetyna ją przekroczył. Mam wrażenie jednak, że władza i establishment uważają, iż Polacy, jak opisywane przez badaczy ludy prymitywne, “żyją w wiecznym teraz”, bez jakiejkolwiek pamięci dnia wczorajszego. Szemrany biznesmen, który nie tak dawno starał się zaistnieć jako patron fundamentalistów i “pokolenia JP2″ ostatecznie zaistniał jako wymachujący gumowym penisem wróg Kościoła – i ludzie to kupili. Lewicowy szef NBP oznajmia, że “nie trzeba się pchać do euro”, i ci, którzy tresowali jego poprzednika i cały naród w entuzjazmie dla wspólnej waluty, są nieodmiennie zachwyceni. Najgorsze, że ta pogarda dla nas jako obywateli i wyborców nie jest bezpodstawna. RAZ

Działki na Grenlandii Mimo ogromnych pieniędzy wydawanych przez cwaniaków na "walkę z Globalnym Ociepleniem" ten weekend ma być ciepły. Ufff! Dziwne tylko, że faceci, którzy te setki miliardów (naszych pieniędzy...) wydali, nie wypinają teraz piersi po ordery: "Dzięki naszym wysiłkom lato w tym roku było chłodne, a w Argentynie - po raz pierwszy od stu lat, kilka osób nawet zamarzło. Hip-hip-hurra!". Jakoś nic... Siedzą cicho. Ci szeregowi pacani, którzy uwierzyli Wielkim Macherom od brania łapówek za wydawanie zleceń na tę walkę, teraz są smutni. A my mamy DOWÓD, że tacy faceci, jak p. Albert "Al" Gore, zarabiający na tej "walce" setki milionów, w Globalne Ocieplenie nie wierzą: GDYBY WIERZYLI, WYKUPYWALIBY MASOWO DZIAŁKI NA GRENLANDII! Przecież jak się ociepli, to te zamarznięte obecnie tereny, kosztujące grosze, zdrożeją ponad stokrotnie! No więc panowie-aferzyści od GLOBCIa: szybciutko-szybciutko lećcie kupować tę ziemię - zanim zdrożeje! JKM

TVP1 – „Bronisław Wildstein przedstawia” – rodziny ofiar o śledztwie; prof. Andriej Iłłarionow

TVP1 – „Bronisław Wildstein przedstawia” – rodziny ofiar o śledztwie, program z dnia 12 Września 2010

W programie wypowiedzi wdów ofiar katastrofy TU-154M:

- Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury Tomaszu Mercie,
- Zuzanna Kurtyka, wdowa po prezesie IPN, Januszu Kurtyce,
- Beata Gosiewska, wdowa po polityku PIS, Przemysławie Gosiewskim

W programie padło pytanie: Czy Smoleńskie śledztwo prowadzone jest prawidłowo?

Komentarz rosyjskiego prof. Andrieja Iłłarionowa (były doradca Władymira Putina )

- „...od 10 kwietnia podawano społeczeństwu wiele informacji które były pomyłkami jeśli nie kłamstwami;

- przez kilka tygodni podawano nieprawdziwą informację dotycząca czasu katastrofy, powstała różnica około 15 minut pomiędzy czasem katastrofy a czasem katastrofy podawanym oficjalnie,

- nie podano oficjalnie kto znajdował się na wieży kontroli lotów w Smoleńsku,

- ze stenogramu wynika że kiedy samolot zmniejszał wysokość wieża w Smoleńsku długo milczała. Milczała kiedy samolot podchodził do lądowania i tracił wysokość dużo szybciej, przynajmniej według tych danych niż powinien, normalny kąt przy lądowaniu to 2,5 – 3 stopnie, zgodnie ze stenogramem i informacją na jakiej wysokości znajdował się samolot i jak daleko od pasa startowego można sądzić że kąt jego schodzenia to 7 albo 8 stopni, a może nawet więcej, czyli można sądzić że samolot pikował w dół. Jeśli tak było to takie zniżanie nie mogło pozostać niezauważone przez pilotów i kontrolerów, a jednak nie było na to żadnej reakcji. Samolot tracił wysokość z niewiarygodna prędkością, a zgodnie z tym stenogramem który czytaliśmy kontroler powtarza tylko „wszystko w porządku”.

- ze stenogramu rozmów wynika że prędkość lotu na terytorium Polski, Białorusi i Rosji różniła się. Samolot na terytorium Polski miał lecieć z jedną prędkością, na terytorium Białorusi dwa razy szybciej, a na terenie Rosji znów dwa razy wolniej – tak się nie zdarza...”

http://www.pluszaczek.com/2010/06/05/stenogramy-z-czarnych-skrzynek-tu-154m-–-falszerstwo-–-czesc-iv/

http://www.pluszaczek.com/2010/06/07/stenogramy-z-czarnych-skrzynek-tu-154m-–-falszerstwo-–-czesc-v/

Prof. Andriej Iłłarionow: „...Są poważne powody aby sądzić że informacje tam podane (w stenogramie rozmów pilotów TU-154M) nie odpowiadają rzeczywistości.

- dwa miesiące po pojawieniu się amatorskiego filmu (tego ze strzałami ), polskim mediom udziela wywiadu jakiś mechanik, Iwanow który informuje że to on nagrywał ten film swoim telefonem komórkowym, dalsza analiza i zestawienie głosu tego człowieka z głosem na nagraniu pokazują że to różne osoby, jego komentarze nie odpowiadają temu co jest na nagraniu. Żaden rosyjski dziennikarz nie mógł znaleźć owego mechanika Iwanowa w Smoleńsku przez dwa miesiące które minęły od katastrofy do momentu jego ujawnienia, ani nawet potem, chociaż on jakoby pracuje w Smoleńsku, niedaleko lotniska...”

http://www.pluszaczek.com/2010/05/21/amatorski-film-ze-smolenska-–-opowiesc-mechanika-–-czesc-ii/

Prof. Andriej Iłłarionow : „...za jakiś czas ujawnił się nowy mechanik o innym nazwisku, który dał drugi wywiad także polskim mediom. Teraz on mówił że to on nagrał ten film, jego oświadczenie, jego głos także nie pasują. Znów żaden rosyjski dziennikarz nie mógł go znaleźć w Smoleńsku...”

http://www.pluszaczek.com/2010/06/15/amatorski-film-ze-smolenska-–wolodia-safonienko–-czesc-v/

Prof. Andriej Iłłarionow: „...Takie rzeczy nie zdarzają się przypadkiem, tacy mechanicy nie biorą się z lasu i wywołuje to poważne wątpliwości do tego co dzieje się wokół śledztwa...”

Rosyjski ekspert: stenogram mógł zostać sfałszowany „...Według Andrieja Iłłarionowa, rosyjskiego eksperta, byłego doradcy Władimira Putina, stenogram z rozmów na pokładzie Tu-154 mógł zostać sfałszowany..." źródło: RP, Rosyjski ekspert: stenogram mógł zostać sfałszowany Pluszak

Czy WSI miało motyw by zlikwidować Prezydenta Kaczyńskiego? W lutym tego roku, Generał Marek Dukaczewski udzielił interesującego wywiadu radiu RMF FM. Stwierdza w nim między innymi, że materiały z archiwów WSI "to są sprawy, które mogą być wykorzystywane jako "haki" na kandydatów na prezydenta" oraz że "żaden z kandydatów na prezydenta - jeżeli będzie oblany kubłem pomyj w oparciu o informacje, które w nie wiadomo jaki sposób zostały zgromadzone - nie będzie miał żadnych szans obrony. Dlatego, że materiały te będą objęte tajemnicą państwową, będą zawarte w aneksie, będą zawarte w dokumentach, które gdzieś są przechowywane". Całość wywiadu można przeczytać i wysłuchać pod tym linkiem - http://tnij.com/xgV7D

Może rozważając różne przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem warto by wziąć pod uwagę przede wszystkim działaczy byłych Wojskowych Służb Informacyjnych. Temat powiązań Bronisława Komorowskiego z WSI był już powszechnie poruszany nie raz. Niestety nie był poruszony w tegorocznej kampanii prezydenckiej, co uważam za ogromny błąd Jarosława Kaczyńskiego. Powstaje zasadnicze pytanie: Co Lech Kaczyński chciał użyć w swojej kampanii, która miała się rozpocząć kilka tygodni po katastrofie? Czy mógł dysponować materiałami obciążającymi Komorowskiego, które doprowadziłyby do jego przegranej? Warto wspomnieć, że 10 kwietnia wraz z Lechem Kaczyńskim zginęli również jego najbliżsi współpracownicy. Zastanawiające są też plotki (?) o przeszukaniu przez ABW prywatnych mieszkań niektórych ofiar katastrofy, m.in. Zbigniewa Wassermanna, Aleksandra Szczygły i Janusza Kurtyki, gdy jeszcze nie było pewne czy ktoś przeżył. Czy możliwe, że jak mówił Jarosław Kaczyński, zaprzysiężenie Komorowskiego było wyrokiem śmierci dla jego brata? PiSanka

13 września 2010 Otaczanie czcią państwa.. Szczególnie demokratycznego, które tworzą demokratyczni politycy budujący społeczeństwo obywatelskie- to specjalność wszystkich  tych  bezideowych opowiadaczy, którzy codziennie stosują  bezideowe sztuczki, żeby nas wprowadzić w błąd. Pan Jarosław Kret co prawda nie jest politykiem demokratycznym, lecz tylko, albo aż szamanem od pogody  i  z wielką wprawą i werwą opowiada o pogodzie,  gimnastykując się i gestykulując przed ołtarzem mapy pogody.. Za  około 30 000 miesięcznie(???) Tyle państwowa telewizja musi płacić  gimnastykującemu się szamanowi.. Na weekend telewizyjny szaman zapowiadał ładną pogodę- ale nie trafił.. I nie przeprosił, tak jak Andrzej Zalewski w ekoradiu. Ten szaman- też nie trafił- ale  przynajmniej przeprosił słuchaczy za pomyłkę.. Zresztą są to tylko prognozy... Zanim rząd Platformy Obywatelskiej  wprowadził przymus zapalania świateł w  samochodach na publicznych drogach, teraz ten idiotyzm będzie obowiązywał również na drogach prywatnych, pan Jarosław Kret wielokrotnie – podczas referowania stanu pogody- powtarzał, że powinien być wprowadzony taki nakaz.. I patrzcie państwo- po wielu powtórzeniach publicznych, rząd pana Donalda Tuska taki nakaz wprowadził(???). Czyżby pan Jarosław Kret zrobił krecią robotę i na jego publiczne prośby i szamańskie zaklęcia taki  nakaz został wprowadzony? I popatrzcie państwo- taki zapowiadacz pogody za 30 000 złotych miesięcznie, a taki wpływowy.. A może aż za 30 000 złotych!… Czy telewizja państwowa nie może sobie poszukać kogoś tańszego? Ale swoją drogą, skąd ten tańszy  szaman będzie wiedział kiedy  i co  ma forsować, żeby było nam lepiej niż jest? W demokracji wszystkie sprawy  są  polityczne.. Nawet pogoda! A o demokratach, profesor Herman  Hoppe, w swojej książce pt> Demokracja, bóg , który zawiódł” Napisał był tak:” Demokratyczny polityk to osoba kłamliwa, pożądająca rzeczy bliźniego swego, będąca osobą  nierozsądną, podstępną, fałszywą oraz świadomie  lub nieświadomie głosząca nonsensowne tezy”(!!!) Polecam tę książkę, jest bardzo ciekawa.. I dalej profesor twierdzi,  że „ demokracja nierozerwalnie wiąże się z eksploatacją obywateli”(!!!). No właśnie, tak nas eksploatują- jako ludzi zdolnych do pracy- a dla już nie zdolnych- szykują euthanazję.. Przegłosują demokratycznie!  Niech tylko pan poseł Palikot zdobędzie oczekiwane wpływy.. Na razie jednak nałożą na nas kolejne podatki, bo po śmierci pana Macieja Płażyńskiego- byłego wojewody, marszałka Sejmu, założyciela Platformy Obywatelskiej, razem z panem Andrzejem Olechowskim i panem Donaldem Tuskiem, który zginął w Katastrofie Smoleńskiej- jego syn, pan Jakub Płażyński forsuje  obywatelski projekt Ustawy Repatriacyjnej, któremu to projektowi towarzyszą popierającego go media i NSZZ Solidarność, żeby zebrał 100 000 podpisów obywatelskich  i żeby taką Ustawę zaprezentować w demokratycznym Sejmie i przegłosować.. Nie wiem oczywiście ile to nas podatników będzie to  kosztowało, ale będzie kosztowało, bo na początek zostanie sprowadzonych do Polski 2500 Polaków mieszkających  obecnie w Kazachstanie, oczywiście pan Jakub mówi o Polakach, ale kto do nas przyjedzie w gości- to się okaże, bo  przybysze nie przyjadą na własny rachunek za swoje pieniądze, ale zafunduje im przejazd i mieszkanie  bogate państwo polskie i to aż na trzy lata, a potem się zobaczy co robić z repatriantami dalej.. To znaczy mieszkania będą mieli na 24 miesiące,  a pieniądze na życie- na 36 miesięcy. Nawet jak po 24 miesiącach stracą mieszkanie, to będą się poniewierać na Dworcu Centralnym jeszcze przez  rok.. I na razie w gości do nas przybędzie   2500- a co potem? Być może postanowi o przyjeździe na nasz rachunek  do Polski kolejnych  2500 Polaków, ale już syna pana Jakuba Płażyńskiego. Powiedzmy roboczo- Jacek Płażyński. Dynastia musi być zachowana, tym  bardziej, że pan Maciej Płażyński był człowiekiem bardzo zasłużonym, najbardziej przy konstruowaniu Platformy Obywatelskiej, która obecnie  wyciska  z nas soki pieniężne, ze wszystkich stron, z których może.. Najłatwiej jest organizować pomysły finansowe na cudzy rachunek.. Ile będzie niezadowolenia przybyłych gości? Może kilku repatriantom  się uda, ale wielu nie będzie mogło sobie poradzić w polskiej rzeczywistości, tak jak wielu Polaków już tu mieszkających od lat i tych którzy wyjechali za  chlebem z demokratycznego państwa prawnego.. Bo nie chcieli takiej sprawiedliwości społecznej, która głównie polega na piętrzeniu problemów biurokratycznych  i biurokracji socjalistycznej.. Nie wytrzymali! Czy wytrzymają nasi rodacy z dalekiego Kazachstanu przyzwyczajeni do bardziej- że tak powiem – spokojnego życia? A nie tak nerwowego i niepewnego jak życie w obecnej Polsce? 2500 ludzi na utrzymanie nasze- to dużo ludzi..  Choć prawie tyle samo, co  władze Platformy Obywatelskiej wrzucający  nam każdego miesiąca na utrzymanie kolejnych urzędników biurokratycznych... Najlepiej byłoby, żeby każdy jeździł gdzie chce, ale na własny rachunek i przy własnych możliwościach.. Wtedy będzie miał pretensję do siebie  gdyby coś mu  nie wypaliło, a nie do państwa polskiego. No i my nie bylibyśmy zamieszani w proceder repatriacji.. Rzecz cała może przybrać nieoczekiwany zwrot, bo właśnie doradcą pana profesora Marka Belki, który przeszedł do historii jako nasz oprawca. wprowadzając podatek od oszczędności, na pamiątkę którego to wydarzenia- wprowadzony podatek nazwany  został obiegowo Podatkiem Belki- doradcą przy nim  został pan profesor Jerzy Kropiwnicki, były prezydent Łodzi, który sromotnie przegrał referendum odwołujące go ze stanowiska prezydenta.. Pan prezydent bardzo wiele czasu spędzał w Izraelu- i to się mieszkańcom Łodzi nie podobało.. O ile pamiętam 1/3 czasu swojej prezydentury.. Co on tam robił tak długo? Jeśli chodzi o podatek Belki to jest to swojego rodzaju curiosum: pobieranie podatku od oszczędności , którego to podatku nigdzie się nie rejestruje jako daniny od indywidualnego posiadacza konta oszczędnościowego. Po prostu się go pobiera Prawem Kaduka jeśli ktoś ma na koncie oszczędności.. Nie trzeba go wykazywać w rozliczeniach rocznych wobec socjalistycznego państwa polskiego.. Pobiera się go hurtem i anonimowo.. I żaden Trybunał Konstytucyjny nie zwrócił na tę oczywisty nonsens uwagi.. Wrzuca się go do wspólnego – dziurawego worka- budżetowego. To dlaczego wszystkich  podatków PIT i CIT nie wrzuca się do jednego worka budżetowego? Gdyby chcieć pobierać go „ legalnie”, znaczy się demokratycznie- należałoby  uchwalić demokratycznie ustawę, na mocy której wszyscy „ obywatele” demokratycznego państwa prawnego musieliby ujawnić zawartość  swoich kont(???)> A to by dopiero była siurpryza.. Na razie nie mieści się to w standardach demokratycznego państwa prawnego, ale na pewno w jakiejś przyszłości będziemy wpisywali zawartość swoich kont do rozliczenia, przed państwem prawnym i demokratycznym.. To  tylko kwestia czasu.. Bo tyrania nie ma granic! Pan profesor  Jerzy Kropiwnicki jest w Kapitule( może już nie jest!) przydzielającej Order Orła Białego przy panie  ś.p  profesorze Lachu Kaczyńskim, a teraz będzie doradzał panu profesorowi Markowi  Belce w Narodowym Banku Polskim.. Pan Marek Belka właśnie zrezygnował z pracy w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, międzynarodowej organizacji zadłużające  kolejne państwa i żyjącej z zadłużania, co nie rokuje nam wielkich nadziei.. Chyba, że chodzi o zadłużanie. To będzie postępować aż do zatracenia państwa i nas razem z nim.. I dlatego nie jest zasadnym otaczanie czcią państwa socjalistycznego.. Państwo socjalistyczne jest naszym wrogiem, a nie przyjacielem.. Skąd to wiem? Bo prawdziwy przyjaciel nie grzebie ciągle po kieszeniach swojemu przyjacielowi.. Chyba, że po faryzejsku, uśmiechając się przy tym dobrotliwie..

Robiąc swoje! WJR

Następca Krzywonos "Płatek: nie zaproszę władz krajowych Solidarności na rocznicę "Wujka"" donosi PAP.  Jak w przypadku Krzywonos będzie zapewne wrzask przez wiele dni dochodził do nas ze wszystkich stron. Atak sięga wszak kaczofaszystowskiej "Solidarności" i jej przewodniczącego Śniadka. A jaki piękny życiorys: "Stanisław Płatek - przewodniczący Komitetu Strajkowego kopalni
"Wujek" w grudniu 1981 r., ranny podczas pacyfikacji, a obecnie członek Społecznego Komitetu Pamięci Górników KWK Wujek w Katowicach Poległych 16 grudnia 1981 r. - ma do władz "S" żal, że nikt z uczestników strajku w tej katowickiej kopalni nie został zaproszony na zjazd z okazji 30. rocznicy powstania związku." podaje usłużnie PAP. Czego PAP nie podaje? Ano tego*: "Pracownicy KWK ,,Wujek" powszechnie wiedzą, że Stanisław Płatek, uchodzący w ,,Solidarności" za symbol strajku w 1981 roku i pacyfikacji przez ZOMO w dniu 16 grudnia 1981 roku, był w ówczesnym komitecie strajkowym i równocześnie był członkiem egzekutywy PZPR-u w KWK ,,Wujek". Powszechnym na ,,Wujku" jest podejrzane, że Płatek odegrał rolę prowokatora i ubeckiej wtyki. W trakcie trwania procesu milicjantów, pacyfikujących 16 grudnia 1981 roku kopalnię jeden ze świadków - Stojanowski, zeznał: że esbecy mają swoich ludzi wśród strajkujących. Nie chodziło oczywiście o uczestników strajku, lecz o jego kierownictwo. Ubecja w przeszłości bardzo często posługiwała się swoimi prowokatorami. Tak było na przykład ze znaną prowokacją bezpieki, która aby rozpracować środowiska niepodległościowe sama założyła nawet tzw. V Komendę WIN. Bardzo wielu górników sądzi, że komuch Płatek był w Komitecie Strajkowym jedną ręką a drugą jak najbardziej wiernie służył PZPR, będąc bynajmniej nie jej szeregowym członkiem, ale wybranym w 1981 roku do jej egzekutywy. Starzy górnicy w KWK ,,Wujek" od dawna mówili, że w kopalni dwie rzeczy śmierdzą: zenza w szybie i Płatek w Solidarności. O tym, o czym wiedzą prawie wszyscy górnicy KWK ,,Wujek" niestety nie wie reszta kraju, dlatego Płatek udaje bohatera. W kraju, w którym kłamstwa lustracyjnego dopuszczają się ministrowie, a być może i wyżsi urzędnicy, nie dziwnym jest, że drobni ubecy udają bohaterów." Wygląda na to, że wyciąganie na scenę starych kukieł stało się metodą.

Nie poszło im z Płatka Podczas przeprowadzania akcji strajku ostrzegawczego na jednej z kopalń doszło do kuriozalnego zachowania. Otóż w KWK ,,Wujek", dnia 27 sierpnia, w tajemnicy przed WZZ ,,Sierpień 80" ZZG, NSZZ ,,Solidarność", ,,Ratownicy" i ,,Przeróbka" zawiązali komitet protestacyjny. Żaden komitet strajkowy, lecz protestacyjny. Celem tego komitetu było nie dopuszczenie do przeprowadzenia dwugodzinnej akcji strajkowej i dlatego też w jego skład nie wszedł WZZ ,,Sierpień 80", który jako jedyny związek na kopalni deklarował wywiązanie się z postanowień swojej centrali, uzgodnień w ramach ,,dwunastki" o przeprowadzeniu dwugodzinnego strajku ostrzegawczego. Łamistrajki i sabotażyści nie chcieli strajku, lecz jedynie pozorowania protestu. ZZG z KWK ,,Wujek" wolało zawiązać komitet z Solidarnością, na czele której stoi Stanisław Płatek. Trochę to dziwne, że Solidarność odpowiedzialna za program likwidacji górnictwa, a zatem za likwidowanie tysięcy miejsc pracy dla działaczy ZZG w KWK ,,Wujek" była ,,lepszym partnerem" niż nasz związek, znany ze swojej wrogości wobec rządowego programu niszczenia branży. W poniedziałek o godzinie 6 rano masówkę Załogi rozpoczął przewodniczący ZZG, który powiedział, iż zawiązał się zakładowy komitet protestacyjny i że w dniu dzisiejszym odbędzie się jedynie kilkunastominutowa masówka, a później wszyscy mają wrócić do roboty. Słysząca to Załoga złowrogo milczała. Górników oburzał fakt, że ZZG dogadało się ze zdradziecką Solidarnością i zamiast przeprowadzać akcję strajkową, uprawiają jakieś machloje i manipulacje! Do mikrofonu usiłowano nie dopuścić przedstawiciela WZZ ,,Sierpień 80", co wywołało powszechne oburzenie wśród górników. W chwili, gdy głos miał zabrać Stanisław Płatek z ,,Solidarności" w ludziach się zagotowało. Rozległy się okrzyki: Precz ty komuchu! Zdrajco! Sprzedawczyku! Ludzie za ciebie ginęli, a ty dzisiaj przykładasz łapę do górniczej nędzy! Pracownicy KWK ,,Wujek" powszechnie wiedzą, że Stanisław Płatek, uchodzący w ,,Solidarności" za symbol strajku w 1981 roku i pacyfikacji przez ZOMO w dniu 16 grudnia 1981 roku, był w ówczesnym komitecie strajkowym i równocześnie był członkiem egzekutywy PZPR-u w KWK ,,Wujek". Powszechnym na ,,Wujku" jest podejrzenie, że Płatek odegrał rolę prowokatora i ubeckiej wtyki. W trakcie trwania procesu milicjantów, pacyfikujących 16 grudnia 1981 roku kopalnię jeden ze świadków - Stojanowski, zeznał: że esbecy mają swoich ludzi wśród strajkujących. Nie chodziło oczywiście o uczestników strajku, lecz o jego kierownictwo. Ubecja w przeszłości bardzo często posługiwała się swoimi prowokatorami. Tak było na przykład ze znaną prowokacją bezpieki, która aby rozpracować środowiska niepodległościowe sama założyła nawet tzw. V Komendę WIN. Bardzo wielu górników sądzi, że komuch Płatek był w Komitecie Strajkowym jedną ręką a drugą jak najbardziej wiernie służył PZPR, będąc bynajmniej nie jej szeregowym członkiem, ale wybranym w 1981 roku do jej egzekutywy. Starzy górnicy w KWK ,,Wujek" od dawna mówili, że w kopalni dwie rzeczy śmierdzą: zenza w szybie i Płatek w Solidarności. O tym, o czym wiedzą prawie wszyscy górnicy KWK ,,Wujek" niestety nie wie reszta kraju, dlatego Płatek udaje bohatera. W kraju, w którym kłamstwa lustracyjnego dopuszczają się ministrowie, a być może i wyżsi urzędnicy, nie dziwnym jest, że drobni ubecy udają bohaterów. Ponieważ ,,Solidarność" jest obecnie imitacją związku, imitacją są także jej bohaterowie. Jak Płatek wziął mikrofon do ręki, Załoga zaczęła skandować Solidarność za bramę. Postawa Załogi była coraz bardziej wroga, zaczął się tumult, górnicy w oczy krzyczeli Płatkowi, że jest zdrajcą i prowokatorem. Płatek zorientował się, że został zdemaskowany i może być już tylko gorzej. Gdy się zaczęły pojawiać okrzyki na karę go! (taczka) bez słowa wyszedł totalnie zdemaskowany. Sznurkiem za nim uciekli pozostali członkowie tzw. komitetu protestacyjnego i do stojącej Załogi wyszedł tylko WZZ ,,Sierpień 80". Proklamowany został dwugodzinny strajk ostrzegawczy przez Wolny Związek Zawodowy ,,Sierpień 80" w KWK ,,Wujek". Zdrajcy i kombinatorzy uciekli niepyszni. Szczególnie bolesnym jest to, że o ile centrale związkowe potrafią się dogadać bez zdrajców z Solidarności, to na niektórych kopalniach w tym na KWK ,,Wujek" lokalni oszuści wolą udawać akcję strajkową i dogadywać się z solidaruchami, niż realizować propracownicze ustalenia swoich central związkowych. Skompromitował się nie tylko Płatek i jego pseudosolidarność, ale również te związki zawodowe, które dały skóry, usiłując zdradzić nie tylko swoje centrale, ale przede wszystkim interesy samych górników. Po ucieczce Solidaruchów i kompromitacji tzw. komitetu protestacyjnego, akcję strajku ostrzegawczego przeprowadził WZZ ,,Sierpień 80". Piotr Czech dodam

Michnik i Chimki Wracam raz jeszcze do sprawy słodkiego spotkania redaktora Michnika i pułkownika Putina w Soczi, na forum jakże ekskluzywnego Klubu Wałdajskiego. Przypomnijmy: sprawa miała ponoć wyglądać tak, że redaktor Michnik zadał dwa niewygodne pytania, a pułkownik Putin się zdenerwował. Pisałem już o tym ósmego września. Wtedy jednak wiedziałem tylko o pierwszym z pytań, które redaktor Michnik miał zadać, mianowicie o pytaniu nt. Chodorkowskiego. Kwestia, czy Chodorkowski jest podobny do Sacharowa, czy też wcale nie, nie zajmuje mnie zupełnie, natomiast zafascynowała mnie argumentacja, której Putin miał użyć: że Chodorkowski ma krew na rękach czy też ręce we krwi, ponieważ zatrudniał w swojej służbie bezpieczeństwa ludzi podejrzanych o zlecenie kilku morderstw - i to zasłużonego pułkownika KGB okrutnie brzydzi i napawa moralną zgrozą. Zafascynowało mnie to tak, że odtworzyłem przynajmniej częściowo drogę polityczną nowego najlepszego przyjaciela polskiego rządu i próbowałem policzyć, ile podejrzanych czy niewyjaśnionych śmierci jej towarzyszyło, bardzo szybko jednak liczba trupów zwyczajnie mnie przerosła. [Nawiasem mówiąc, o ile portale niepoprawni.pl i blogpress.pl ładnie tamtą notkę wyeksponowały (za co obu dziękuję), administracja salon24.pl z bliżej niewyjaśnionych dla mnie względów upakowała tę notkę gdzieś w dziale "Katastrofa smoleńska". A fe, Szanowna Administracjo, wstydź się. Czyżbyś ferowała jakieś oszołomskie hipotezy? Przecież wszyscy wiemy, że akurat Smoleńsk nie może z tym wszystkim mieć absolutnie nic wspólnego, że pułkownik Putin przeszedł pod wpływem naszego premiera i ministra SZ głębokie moralne nawrócenie, że już nie zabijają, że i tak nie mieliby motywu, że Rosja teraz przeobraziła się, odcięła i spojrzała z innej strony (notka pod tym ostatnim linkiem została przez Szanowną Administrację wrzucona od razu do piwnicy, a i dziś nie widnieje wśród moich "najpopularniejszych notek" - choć pozostaje trzecia pod względem liczby komentarzy). Ale to tylko takie marginalne uwagi.]

Dopiero po lekturze artykułu redaktora Radziwinowcza (skądinąd, jak wynika z daty na stronie gazeta.pl, późniejszego niż mój wpis) oraz wczorajszego wpisu Filipa Memchesa zorientowałem się, że nieustraszony redaktor Michnik miał ponoć zapytać jeszcze o jedną sprawę: o las w podmoskiewskich Chimkach. W pierwszej chwili zgłupiałem kompletnie. Tamtejszy las kojarzył mi się wyłącznie z zupełnie innym artykułem red. Radziwinowicza sprzed trzech lat: o tamtejszym pomniku i grobowcu lotników z II WŚ, który ponoć zburzono obchodząc się z prochami żołnierzy zupełnie bezceremonialnie - ponoć na życzenie lokalnego dewelopera. To był w ogóle artykuł z gatunku tych, jakie redaktor Radziwinowicz ostatnio pisze jakoś niechętnie. Zwłaszcza odkąd jego macierzysta redakcja zaczęła, na przykład, organizować takie akcje jak światełka dla krasnoarmiejców, aby zawstydzić Polaków ich niedbalstwem o pamięć Czerwonej Niezwyciężonej. Specjalnie zrobiłem o tym wpis dziewiątego maja, który w zasadzie powinienem był powtórzyć przy okazji ossowskiej farsy. A tu redaktor Michnik pyta o Chimki? O tamten pomnik może? Czyżbym nie docenił jego przewrotnego poczucia humoru? Ale nie. Jak się okazało, redaktora Michnika Chimki zafrapowały z zupełnie innego powodu. Las w podmoskiewskich Chimkach mimo protestów mieszkańców i ekologów wycina się pod budowę autostrady, choć specjaliści proponują warianty tańsze i mniej szkodliwe dla środowiska. Władze upierają się przy wycince, bo - jak twierdzą media i ekolodzy - ziemię wzdłuż wytyczonej trasy wykupili związani z władzą biznesmeni. Wot zagwozdka. Czymże ta sprawy różni się od dziesiątków, setek podobnych, jak Rosja długa i szeroka? To właśnie najważniejsze pytanie, które dzisiaj redaktor polskiej gazety powinien na takim spotkaniu zadać pułkownikowi Putinowi? I zupełnie znienacka - o ironio, również na stronach gazeta.pl - znalazłem informację, która z tamtym newsem w moim paranoicznym umyśle zdumiewająco zgrabnie się połączyła: Niedzielna demonstracja opozycji zbiegła się w czasie z ostrą krytyką Łużkowa ze strony kontrolowanych przez państwo stacji telewizyjnych NTV i Rossija oraz kolejną falą pogłosek o rychłej dymisji wpływowego burmistrza z powodu jego konfliktu z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem. NTV od piątku codziennie w najlepszym czasie antenowym pokazuje materiały dokumentalne dyskredytujące Łużkowa. Opowiedziano już m.in. o interesach Baturinej w Moskwie, 80-hektarowej luksusowej rezydencji burmistrza na elitarnej Rublowce, bliskich współpracownikach Łużkowa oskarżonych o korupcję i przyjaźni burmistrza z kontrowersyjnym biznesmenem Telmanem Ismaiłowem. Wspomniano także o wytyczeniu autostrady Moskwa-Petersburg przez Las Chimkiński, gdyż - jak podano - alternatywna trasa przez dzielnicę Mołżaninowo zaszkodziłaby interesom koncernu Baturinej, który nabył tam ziemie pod budownictwo. W niedzielę do akcji przeciwko Łużkowowi włączyła się TV Rossija. To bodaj pierwszy w tej dekadzie przypadek, by państwowa telewizja w ten sposób traktowała tak potężnego polityka, jak burmistrz Moskwy. Innymi słowy: redaktor Michnik odpalił pierwszą salwę w medialnej akcji, która - nawet w ocenie dziennikarza jego własnej gazety - jest sterowaną nagonką na polityka, który pokłócił się z prezydentem. To jest właśnie niepokorne pytanie niezależnego dziennikarza, którym pułkownik Putin miał być tak szalenie zdenerwowany. A już taki Miedwiediew musiał nie posiadać się wprost z wściekłości. Mając takie informacje, możemy pełniej ocenić wartość pointy artykułu redaktora Radziwinowicza o spotkaniu w Soczi: Przed udziałem w spotkaniach z przywódcami rosyjskimi, takich jak posiedzenia Klubu Wałdajskiego, przestrzegała w sobotę na łamach "Gazety" Lilia Szewcowa, znany politolog i polityk liberalny. Według niej zachodni goście (nazwała ich szyderczo za Leninem "pożytecznymi idiotami"), podejmując dialog z przywódcami łamiącymi prawa człowieka i nieprzestrzegającymi konstytucji, legitymizują władzę i sprawiają, że świat przymyka oko na to, co się dzieje w Rosji. Jednak - o czym świadczy także zainteresowanie rosyjskich mediów incydentem w Soczi - rozmowy przywódców Rosji z zagranicznymi dziennikarzami i ekspertami stają się tam źródłem informacji i zapalnikiem debat, do których inaczej by nie doszło. Zaiste.

PS1. Droga Administracjo Salonu, jeśli będziecie chcieli umieścić i ten wpis w dziale "Katastrofa smoleńska" - nie krępujcie się. Widziałbym w tym nawet jakiś głęboki sens. Specjalnie dla Was dodałem nawet odpowiedni tag.

PS2. Od dziś w każdym swoim wpisie będę dodawał linki do jednego-dwóch artykułów z "Naszego Dziennika". Tak żeby przypomnieć, jak może wyglądać dziennikarstwo (disclaimer: z "Naszym Dziennikiem" ani z żadnym innych z mediów o. Rydzyka nie łączy mnie kompletnie nic, w przeszłości natomiast to i owo, choć na szczęście niezbyt dużo, łączyło mnie z "GW"). Dzisiaj polecam artykuł profesora Żyżyńskiego, delegata do Krajowej Sekcji Nauki NSZZ "Solidarność" o zapaści polskiej nauki (ach, ci populistyczni, niewykształceni, spisiali związkowcy) oraz artykuł o tym, jak wyglądało zbieranie podpisów rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej pod listem otwartym do Anny Komorowskiej. Teraz ten wpis będzie pasował jeszcze bardziej do działu "Katastrofa smoleńska". czepiec

Kilka faktów o zamachu na WTC Świat się zmienił po zamachu Ameryka bardzo zmieniła się przez ostatnie dziewięć lat. Zmienił się też świat. Totalitarne prawa, obostrzenia i posunięcia polityczne wprowadzone w celu walki z tzw. „terroryzmem” ograniczyły w poważnym stopniu wolność osobistą, pozwoliły na inwazję wojsk „sprzymierzonych” w Afganistanie i Iraku, czego efektem jest ponad 6 milionów ofiar. „Wojna z terroryzmem”, która jak ostrzegał G.W. Bush może trwać nawet 100 lat zastąpiła w pełni zimną wojnę pomiędzy krajami kapitalistycznymi i socjalistycznymi. Chyba nikt z osób, które zapoznały się z faktami nie ma dzisiaj wątpliwości, że cała ta diabelska strategia została dawno zaplanowana, a jej celem jest zniszczenie wszystkich religii z jednym wyjątkiem oraz zalegalizowanie tzw. „rządu światowego”. Z badań dotyczących ostatecznego celu powołania tego „Nowego Porządku Świata” wynika jeszcze bardziej niepokojący wniosek – chodzi o eksterminację większości ludności świata, a planetarny totalitaryzm ma być po to by żadnym większym grupom ludności nie udało się gdzieś przetrwać i ruszyć z kontrnatarciem. Na Ziemi mają pozostać tylko ci „wybrani”. Momentem przełomowym w realizacji tej strategii był zamach na World Trade Center, który miał miejsce 11 września 2001 roku. Oficjalna historia z 19 Arabami, którzy za pomocą scyzoryków położyli na kolana największą potęgę świata jest kpiną z nas wszystkich, dowodem na szaleńczy cynizm elit światowych, które traktują ludzkość jako wielkie stado bezrozumnego bydła.

Skutki zamachu na WTC odczuwamy i w Polsce. Ćwiczące na obywatelach brygady antyterrorystyczne, militaryzacja policji, straży miejskiej i innych służb budzi usprawiedliwiony niepokój, że planowane jest wprowadzenie terroru państwowego. Dlatego tak ważnym jest uświadomienie społeczeństwu, że to co się dzieje jest niczym innym jak realizowanym powoli i skutecznie ludobójstwem sterowanym przez międzynarodową „kabałę” światowej elity bankowo-przemysłowej. Sądzę, że najlepszym sposobem na uświadomienie zagrożenia jest podawanie faktów. Nie jest nawet konieczne ich specjalne analizowanie – niektóre wnioski są oczywiste. Poniżej w punktach przedstawiłem tylko kilka faktów na temat zamachu na World Trade Center, ale sądzę że są dość wymowne.

1. Project for New American Century (Projekt dla Nowego Amerykańskiego Stulecia). Dokument został opublikowany we wrześniu 2000 roku przez grupę wpływowych polityków, biznesmenów i przedstawicieli mediów (m.in. David Epstein, Paul Wolfowitz, William Kristol, Robert Kagan, Donald Rumsfeld, Richard Perle, Francis Fukuyama, John R. Bolton, Dick Cheney, Jeb Bush, Steve Forbes). Zatytułowany „Przebudowa amerykańskiej struktury obronnej” (Rebuilding America’s Defences) nawoływał do rewolucji w armii amerykańskiej, która miałaby stworzyć z tego kraju dominującą w świecie siłę militarną. Autorzy uważali, że aby przyspieszyć ten proces potrzebne jest katalizujące wydarzenie na miarę Pearl Harbour. Rok później takie wydarzenie faktycznie miało miejsce, a armia wojsk „sprzymierzonych” uderzyła z bezpodstawną krucjatą na Afganistan i Irak. W następnej kolejce są Iran i Pakistan, a najbardziej na tym tracą same Stany Zjednoczone.

2. Ćwiczenia NORAD (North American Aerospace Defense Command – Północnoamerykańskie Dowództwo Obrony Przestrzeni Powietrznej) . Już na dwa lata przed zamachem NORAD przeprowadzał ćwiczenia związane z teoretycznym porwaniem samolotów pasażerskich, które mogłyby zostać użyte jako broń. Jednym z przewidywanych celów były budynki World Trade Center. Innym celem miałby być Pentagon, jednak ze względu na „nierealność zajścia takiego zdarzenia” ćwiczeń nie przeprowadzono. Natomiast w dniu zamachu odbywało się pięć różnego rodzaju ćwiczeń wojskowych i CIA, polegających m.in. na symulowanym porwaniu samolotów pasażerskich (!) Ćwiczenia te z pewnością sparaliżowały system obronny USA gdyż spowodowały, że faktyczny atak został potraktowany jako symulacja.

3. Spóźniona reakcja ze strony NORAD. Standardową procedurą dla lotnictwa amerykańskiego w przypadku nieusprawiedliwionego zboczenia z kursu samolotu pasażerskiego jest natychmiastowe wysłanie myśliwców. W 2000 roku procedurę tę zastosowano w 129 przypadkach. Myśliwce wysłano w momencie gdy pierwszy samolot uderzył już w WTC. Co więcej, wysłano je z odległych baz, mimo że w pobliżu Nowego Jorku powietrzu znajdowały się inne maszyny, a Nowy Jork otoczony jest lotniczymi bazami wojskowymi. Według obliczeń prędkości myśliwców nie wykorzystywały one nawet w połowie swoich możliwości. W przypadku ataku na Pentagon również nie wysłano myśliwców, co jest wprost niewiarygodne. Z zeznań Sekretarza Transportu Normana Mineta wynika, że za powstrzymanie wysłania myśliwców odpowiadał bezpośrednio wiceprezydent Dick Cheney.

4. Sieć ponad 200 agentów Mossadu operujących na terenie USA przed zamachem na WTC. Mowa o tym w 4-częściowym reportażu Fox News, który został wyemitowany zaraz po zamachu na WTC. Należy tu dodać, że izraelski wywiad rzekomo ostrzegał Amerykanów przed zamachem, choć w reportażu FOX News zarzuca się im ukrywanie tych informacji. Niektórzy z tych agentów przebywali w pobliżu rzekomych islamskich zamachowców (siatka w Hollywood na Florydzie śledząca czy też opiekująca się Mohamedem Attą).

5. Związek głównego zamachowcy Mohameda Atty z republikaninem – kryminalistą Jackiem Abramoffem. Abramoff, który pracował dla administracji Busha odbywa obecnie wyrok 5 lat więzienia, nikt jednak nie przeprowadzał dochodzenia dlaczego w tygodniu poprzedzającym zamach terroryści islamscy przebywali na jachcie Abramoffa w pobliżu Florydy.

6. Agenci Mossadu złapani - przebrani za Arabów. Historia ta była głośna zaraz po zamachu. Policja w New Jersey została poinformowana o grupie pięciu rozradowanych Arabów, którzy nagrywali katastrofę z brzegu rzeki Hudson. Okazało się, że nie byli to Arabowie, a izraelscy Żydzi przebrani za Arabów. Pracowali w USA w firmie transportowej Urban Moving Systems. W ich samochodzie wykryto ślady po materiałach wybuchowych. Izraelczyków deportowano pod zarzutem … braku wiz. W izraelskiej telewizji ukazał się wywiad z nimi, w którym przyznali się, że zostali wysłani w celu „dokumentacji wydarzenia„.

7. Unieszkodliwiony zamach na Most Waszyngtona w Nowym Jorku. Samochód ciężarowy wyładowany materiałami wybuchowymi został zatrzymany w dniu zamachu na WTC. Krótka telewizyjna wzmianka mówi o dwóch podejrzanych. Nigdy więcej o tym planowanym zamachu nawet słówkiem nie wspomniano, nie wiadomo też kim byli zamachowcy.

8. Bomby atomowe w budynkach WTC. 26 odcinkowy wywiad Dimitri Khalezova, w którym rosyjski naukowiec dowodzi, że zamiany wież w pył mogła dokonać tylko eksplozja bomb atomowych, znikł niemal całkowicie z internetu. Nagrania jednak są jeszcze dostępne (zob. materiały źródłowe poniżej). Okazuje się, że bomby atomowe o mocy 150kT były zainstalowane pod budynkami od samego początku ich istnienia! Według konstruktorów były one jedyną rozsądną opcją w przypadku konieczności zburzenia wież. Na zdjęciach lotniczych po zamachu wyraźnie widać, w których miejscach mogłaby być dokonana eksplozja. Teoria Khalezova jest jedyną, która tłumaczy zamianę betonu i stali w pył. Tłumaczy też niesamowite skręcenia ocalałych części stalowych kolumn (pole magnetyczne powstałe na skutek wybuchu atomowego) oraz fakt natychmiastowej zamiany w pył wież – przez co zapadły się one z prędkością swobodnego spadku. Wybuch atomowy powoduje bowiem tak silne wibracje, że wiązania atomowe zostają naruszone i cała konstrukcja łącznie z jej zawartością zamienia się natychmiast w pył. W przypadku wież efekt ten był skuteczny do 2/3 wysokości, natomiast budynek WTC7 został spylony w całości, co widać wyraźnie na materiałach filmowych w postaci zapadnięcia się dachu. Zamachowcy wiedząc, że efekt spylenia nie obejmie górnej 1/3 konstrukcji, podminowali ją dodatkowo termitem. Khalezov wysunął jeszcze jedną ciekawą hipotezę – że rząd amerykański mógł być zmuszony do wysadzenia wież za pomocą podziemnych bomb, gdyż w wieżach mogły być zamontowane gotowe do wybuchu ładunki termonuklearne pochodzące z łodzi podwodnej „Kursk”. Taki wybuch zniszczyłby całkowicie dużą część Nowego Jorku. Uwaga, materiały nt. Khalezova znikają z internetu. Nie wiadomo czy naukowiec jeszcze żyje – w wywiadzie twierdził, że jego życiu zagraża poważne niebezpieczeństwo i dlatego zgodził się na wystąpienie publiczne. W kolejnej serii wywiadów miał ujawnić kto stoi za zamachem.

9. Ślady termitu na miejscu katastrofy. W materiale pobranym zaraz po katastrofie znajdują się wyraźnie ślady termitu – związku chemicznego używanego do kontrolowanych detonacji konstrukcji stalowych. Odpowiednie ulokowanie ładunków (pod skosem na kolumnach stalowych) i komputerowe sterowanie ich wybuchem umożliwia takie zawalenie się budynków aby było jak najmniej zniszczeń. Budynki zapadają się na obszarze niewiele większym niż podstawa. Taki sam efekt można było zaobserwować w przypadku zawalenia się wież. Wyczerpująco na ten temat dowodził prof. Stephen Jones. Teoria ta została poparta przez wielu naukowców z uwagi na konkretne dowody w postaci mikrośladów.

10. Struktura WTC niemożliwa do zniszczenia za pomocą samolotów – pocisków. Wszelkie twierdzenia, że jakikolwiek pocisk czy samolot mógłby naruszyć wieże są naiwne jeśli się tylko dokładnie przeanalizuje ich budowę. Były to de facto niezniszczalne budowle – fortece, skonstruowane na siatce stalowych kolumn. Jedyną możliwością ich zniszczenia byłaby kontrolowana detonacja tysięcy ładunków, wybuch atomowy bądź też ich połączenie. Zostało to dokładnie udokumentowane w raporcie niemieckich inżynierów (link na końcu),

11. Zawalenie się budynku 7 kilka godzin po zamachu. 47 piętrowy budynek, w który nie uderzył żaden samolot, zwany WTC7 zawalił się 5 godzin po kolapsie drugiej wieży. Nowy właściciel obiektów (przejął je na 6 miesięcy przed zamachem) Larry Silverstein przyznał się w filmie dokumentalnym PBS, że zdecydowano o zburzeniu budynku, gdyż szalały w nim pożary. Użył słowa „pull” czyli „pociągnąć” co w języku fachowym oznacza kontrolowaną detonację. Później się z tego wycofał twierdząc, że miał na myśli „wycofanie ludzi” – było to wierutną bzdurą gdyż nikogo wówczas w budynku już nie było. Aby przeprowadzić kontrolowaną detonacje potrzeba przynajmniej 2 tygodnie przygotowań.

12. Odigo Instant Messages. Plotki na temat 4000 Żydów, którzy nie przyszli do pracy feralnego dnia mają swoje podstawy. Czołowa gazeta izraelska Jerusalem Post, zaraz po zamachu opublikowała artykuł, w którym przypuszczano, że w zamachu mogło ponieść śmierć nawet 4000 obywateli izraelskich, którzy pracowali w WTC. Nieprawdą jest, że „w zamachu nie zginęli Żydzi”, gdyż wśród nazwisk ofiar wiele jest żydowskich. Jednak nie ma potwierdzenia by jakikolwiek obywatel Izraela nie będący obywatelem USA (poza jedną osobą na pokładzie samolotu) faktycznie zginął w zamachu. Być może było to wynikiem ostrzeżenia wysłanego przez firmę Odigo Instant Messages (oferującej serwis swoim komunikatorem w internecie) na krótko przed tragedią. „Ostrzeżenie było dokładne co do minuty” przyznał się wicedyrektor Odigo Alex Diamontis dwa tygodnie po zamachu. Od tej pory nic nie wiadomo o wynikach śledztwa. Serwis Odigo pozwalał na selektywne wysyłanie informacji, np. tylko dla klientów posługujących się specyficznym językiem czy o danej narodowości. O wysłanym ostrzeżeniu poinformowało FBI zamachu przynajmniej dwóch klientów Odigo. Po zamachu firmę przejęła Comverse Technology, o której pisałem w artykule „Moniuszko” czy „Rubinstein”: http://monitorpolski.wordpress.com/2010/08/20/925/. Prezesem Comverse był międzynarodowy gangster Cobi Alexander, który uciekł do Izraela z setkami milionów zrabowanych dolarów. Za http://monitorpolski.wordpress.com/

BEZKARNOŚĆ OŚMIELA Jacek Karnowski, obecny prezydent Sopotu, będzie prawdopodobnie kandydatem PO na prezydenta tego miasta w nadchodzących wyborach samorządowych. Pamiętacie Państwo, jak Donald Tusk potępiał Karnowskiego, kiedy pojawiły się przeciwko niemu oskarżenia korupcyjne? Premier nawet w sytuacji, kiedy organizacja Platformy w Sopocie nie chciała wycofać poparcia Karnowskiemu, zdecydował przenieść swoje członkostwo do organizacji gdańskiej, chcąc pokazać swoją determinację w przestrzeganiu wysokich standardów tej partii. Teraz, kiedy prokuratura postawiła prezydentowi Sopotu zarzuty i skierowała akt oskarżenia do sądu, prawa ręka premiera, przewodniczący Platformy na Pomorzu poseł Sławomir Nowak, rekomenduje Karnowskiego jako kandydata Platformy na następną kadencję. Premier Tusk milczy i z tego milczenia można wyciągać wniosek, że bezkarność jednak ośmiela. Takich przypadków kompletnej bezkarności wysoko postawionych członków Platformy jest bowiem co niemiara, a tylko niektórymi interesowała się prokuratura i media - zwykle bardzo powierzchownie. Tylko o tzw. sprawie senatora Misiaka, którego firma otrzymała publiczne pieniądze na prowadzenie szkoleń dla pracowników likwidowanych stoczni w Gdyni i w Szczecinie, było przez jakiś czas głośno. Senator został nawet wyrzucony z Platformy, ale jak sprawa rozeszła się po kościach, niedawno do tej partii wrócił. Przez jakiś czas była głośna afera rzecznika rządu Pawła Grasia, który przez kilkanaście lat mieszka w okazałej nieruchomości, której właścicielem jest obywatel Niemiec - rzecznik nie płaci za to żadnego czynszu, świadcząc razem z żoną usługi opiekowania się nią. To są czynności objęte podatkiem dochodowym od osób fizycznych - tyle tylko, że nie w przypadku ministra Grasia. W tym przypadku nie było żadnej reakcji premiera, sprawę badał miejscowy urząd skarbowy i - jak można się domyślać - podjął decyzję, że żadnego złamania prawa nie było. Była także sprawa posła Janusza Palikota, związana z finansowaniem jego kampanii przez tzw. słupy, czyli studentów albo emerytów. którzy wpłacali na jego kampanię po 11 tys. zł - pewnie niedługo się przedawni. Były postępowania prokuratorskie dotyczące wyprowadzania przez posła ogromnych środków finansowych do rajów podatkowych, ale słuch już po nich zaginął. Ostatnio pojawiła się w "Rzeczpospolitej" informacja o tym, że firma żony Ministra Skarbu Aleksandra Grada uzyskała paromilionowe zlecenie z wolnej ręki od Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, ale i na to żadnej reakcji premiera nie było. Zresztą po tym, jak premier w 2009 r. zapowiedział dymisję ministra Grada, jeżeli ten skutecznie nie sprywatyzuje majątku stoczniowego, widać, że pozycja szefa resortu skarbu jest mocniejsza, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Standardy Platformy wyznacza także sposób zakończenia prac tzw. komisji hazardowej. Według przyjętego raportu, którego twórcą jest poseł Platformy Mirosław Sekuła, żadnej afery hazardowej nie było. Niewinni są i Zbigniew Chlebowski, i Mirosław Drzewiecki; winny jest za to były szef CBA Mariusz Kamiński, który te aferę wykrył. W nagrodę za urągające inteligencji Polaków ustalenia komisji hazardowej poseł Sekuła jest kandydatem Platformy na Prezydenta Zabrza. W tej sytuacji trudno o inną konstatację jak ta, że bezkarność ośmiela, czego rezultatem jest poparcie Jacka Karnowskiego jako kandydata Platformy na Prezydenta Sopotu. Donald Tusk i jego koledzy uznali, że skoro po 3 latach takiego rządzenia można ciągle mieć 40 proc. poparcie, to po co tracić ludzi, którzy tyle dla Platformy zrobili i wciąż mają swoich zwolenników. A że mają kłopoty z prawem, że łamią tak kiedyś mocno podkreślane standardy Platformy, to trudno.

Zbigniew Kuźmiuk

Polska mucha Kiedy nie słucha się mucha? Odpowiedź jest prosta: kiedy przestaje słyszeć. Potwierdziły to badania uczonych radzieckich, jak i współczesnych badaczy rosyjskich. Mucha, której radzieccy badacze odrywali odnóża, do pewnego momentu słyszała dobrze. Po każdym zabiegu resekcji pary nóg uczeni wydawali polecenie: "Mucha idi". Owad posuwał się do przodu nawet po oderwaniu wszystkich kończyn. Spryciara przewracała się na plecy i robiła z pomocą skrzydeł. Widząc to, uczeni oderwali jej skrzydła. I co? Przestała reagować nawet na polecenia wygłaszane podniesionym tonem. Uczeni radzieccy doszli do wniosku, że po oderwaniu wszystkich nóg i skrzydeł mucha przestaje słyszeć. Obecnie eksperyment z muchą rosyjscy uczeni powtarzają na większych organizmach. Takich jak litewska rafineria w Możejkach. Cztery lata temu rafinerię tę kupił PKN Orlen. Wilno odrzuciło ofertę rosyjskich inwestorów. Po zawarciu transakcji z Polską, której aktywnie patronował prezydent Lech Kaczyński, rosyjscy uczeni rozpoczęli eksperyment z muchą. Przerwali dostawy ropy rurociągiem "Przyjaźń". Przepraszam, skłamałem i narażę się silnej grupie niezależnych polskich dziennikarzy. Rosjanie przecież nie przerwali dostaw ropy, tylko po przejęciu Możejek przez Orlen rozpoczęli remont tegoż rurociągu. Oczywiście w czasie remontu nie można przesyłać ropy do Możejek, bo grozi to katastrofą, może nawet ekologiczną, jak w wypadku Rospudy. Uczeni rosyjscy rozpoczęli remont cztery lata temu i trwa on do dzisiaj. Pięć lat temu taki sam remont zafundowali amerykańskim inwestorom, którzy w końcu zrezygnowali z Możejek. Biali ludzie z USA, a tym bardziej z Polski, są bezsilni, kiedy uczeni rosyjscy ogłuszają muchę. Polskie Możejki musiały importować ropę nawet z Wenezueli. Sytuacja pogorszyła się jednak w ostatnich miesiącach, kiedy Litwini, zupełnie przypadkowo, zaczęli remontować linię kolejową, po której cysterny dowoziły ropę do Możejek. Kolejne odnóże orlenowskiej muchy zostało oderwane. Możejkom został jeszcze transport samochodowy i skrzydła latających cystern. Na szczęście mamy ocieplenie stosunków polsko-rosyjskich i pojawiła się szansa zakupu Możejek przez Moskwę. Zachęcają do tego niezależni polscy publicyści. Rosjanie oferują połowę ceny, którą Orlen zapłacił za tę rafinerię. Trudno się temu dziwić, w końcu kupują rafinerię, do której dopływ ropy mogą odciąć Rosjanie. Krótko mówiąc, Rosjanie chcą nas wyciągnąć z kłopotów, jakie mamy z Rosjanami. Czyż gest ten nie świadczy o ociepleniu stosunków, których symbolem był Putin ściskający Tuska na lotnisku w Smoleńsku? Po zakupie Możejek przez Rosjan skończy się zapewne i remont rurociągu, a do litewskiej rafinerii popłynie ropa. Podobnie z kontraktem gazowym. Dostaną Rosjanie kontrolę nad naszym rurociągiem, to w zimie nie zabraknie nam gazu.

Na temat Możejek jasno wypowiedział się ostatnio nasz dzielny prezydent. Cytuję: "O przyszłości rafinerii Orlen Lietuva zdecyduje ocena rentowności, a nie czynnik polityczny". No tak, ale o rentowności tej rafinerii decydują apolityczni Rosjanie. Ich uczeni już zadbali o to, by udowodnić, że w polskich rękach rafineria jest nierentowna. Lech Kaczyński miał wizję polityczną, by umacniać polskie wpływy w postsowieckich republikach. Z tego powodu tak zabiegał, by Orlen kupił Możejki. Komorowski na szczęście, nie nasze oczywiście, nie jest obciążony żadną wizją. Idzie więc w rentowność. A rentowność Możejek gwarantują Rosjanie. Rosyjski eksperyment z polską muchą trwa. Irena Szafrańska

Ostatnia wojna prezesa Kaczyńskiego Grupa osób, która wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej i budowę pomnika ofiar przed pałacem uzna za najważniejszą sprawę w Polsce, siłą rzeczy nie może być zbyt duża – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Jarosław Kaczyński, brat zmarłego prezydenta: Ogromna moralna i polityczna odpowiedzialność (za smoleńską katastrofę) Donalda Tuska, Bronisława Komorowskiego, Stefana Niesiołowskiego, Radosława Sikorskiego, Bogdana Klicha, Tomasza Arabskiego, Sławomira Nowaka i innych wymienionych tu polityków PO nie ulega żadnej wątpliwości. Paweł Deresz, wdowiec po Jolancie Szymanek-Deresz: Jarosław Kaczyński jako brat prezydenta, który był współorganizatorem tego lotu, powinien się czuć współwinny tej tragedii. Każdy z autorów powyższych wypowiedzi jest głęboko przekonany, że jego wersja jest jedyną prawdziwą. I choć żadna z tych wersji nie jest oparta na twardych, jednoznacznych faktach, to dla każdej z nich można zbudować logiczne uzasadnienie. Ta wojna już dawno jest czymś znacznie więcej niż zwykłym politycznym sporem. Weszła w fazę, w której jakiekolwiek porozumienie przestało być możliwe. Bardzo poważny konflikt, który obserwujemy od 2005 roku, po 10 kwietnia jeszcze bardziej się pogłębił. Mówili o tym w ubiegłym tygodniu badacze podczas zjazdu socjologów w Krakowie. Ich tezy są potwierdzane przez różne badania. Emocje, jakie wywołała – a może jedynie ujawniła – awantura związana z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu nie tylko wzmocniły konflikt między politykami, ale też powodują, że coraz ostrzejsze formy przybiera wojna kulturowa, o której mówił w Krakowie szef polskiego Towarzystwa Socjologicznego prof. Piotr Gliński.

Życzenie śmierci Uniesienie społeczne po katastrofie i znacząca poprawa nastrojów okazały się niezwykle krótkotrwałe. Kilkanaście tygodni, gdy zamilkł Janusz Palikot, a Jarosław Kaczyński mówił innym niż wcześniej językiem, szybko się skończyło. Temperatura sporu nie tylko wróciła do poziomu sprzed katastrofy, ale wzrosła znacznie bardziej. Trudno oczywiście porównywać te dwie postaci, ale też nie da się ukryć, że właśnie ci dwaj politycy nadają dziś ton debacie publicznej i są najbardziej wyrazistymi przedstawicielami swoich partii. Palikot nie tylko wrócił do kpin z nieżyjącego już prezydenta, ale posuwa się dalej – życząc niemal wprost śmierci Jarosławowi Kaczyńskiemu. „Przyjdzie taki dzień, że Jarosław będzie już rozmawiał z siłami ostateczności. Być może jeszcze w tym roku. I wówczas uznamy, że to był naprawdę dobry rok. Tego się trzymam, w to wierzę” – to słowa czołowego ciągle działacza Platformy Obywatelskiej. Życzenie śmierci politycznemu przeciwnikowi nie spotkało się nawet z jakimś specjalnie silnym publicznym potępieniem.

Śmiertelni wrogowie Jarosław Kaczyński oczywiście nie posuwa się tak daleko. Niemniej składa deklaracje i wypowiada sądy, które właściwie zamykają pole do jakiejkolwiek rozmowy z politycznymi przeciwnikami. Choć jeszcze w kampanii wyborczej deklarował wolę współpracy z PO i jej kandydatem na prezydenta, to po przegranych wyborach oświadczył, że Bronisław Komorowski został wybrany przez przypadek. A w miniony piątek stwierdził, że Komorowski, Tusk, Sikorski, Klich i Arabski powinni raz na zawsze „zejść ze sceny politycznej”. Po takiej deklaracji nie ma już przestrzeni do codziennej współpracy w Sejmie, nie ma w ogóle szansy, aby prowadzić normalny polityczny spór. Naprzeciwko siebie stoją śmiertelni wrogowie, których celem jest wyłącznie kompletne wyniszczenie przeciwnika.

Lekceważenie zamiast agresji Na poziomie osobistych emocji wiele z tych wypowiedzi można by jakoś wytłumaczyć. Rodziny, bliscy ofiar – a należą do nich i Paweł Deresz, i Jarosław Kaczyński – usiłują jakoś wyjaśnić smoleńską katastrofę, dać logiczne wytłumaczenie wydarzenia, które nie mieści się w głowie. Pomogłoby w tym wskazanie winnych, ludzi odpowiedzialnych za tragedię. Jednak osobisty ból jest czymś innym niż publiczne deklaracje polityka, szefa największej partii opozycyjnej. Jarosław Kaczyński rzuca niepodparte twardymi dowodami oskarżenia nie w czterech ścianach swojego mieszkania, ale publicznie, w medialnych wywiadach i na politycznych wiecach. A jego słowa niosą za sobą konsekwencje – wyznaczają cele jego partii i kreują strategię politycznej działalności. Ta strategia nie tylko jest nie do przyjęcia dla większości Polaków, ale też – jak się zdaje – budzi opory dużej części dotychczasowych wyborców Prawa i Sprawiedliwości. Dowodem mogą być spadające notowania PiS w sondażach. Postulat usunięcia z polskiego życia politycznego „niezależnie od wyników śledztwa” Tuska i Komorowskiego jest bowiem tyle nierealistyczny, co niezrozumiały. Podobnie zresztą jak zawieszenie w prawach członka partii Elżbiety Jakubiak, która była nie tylko współautorką bardzo dobrego wyniku wyborczego Jarosława Kaczyńskiego, ale też w swoich wypowiedziach zawsze prezentowała się jako polityk niesłychanie lojalny wobec swojego szefa. A jak reagują na ostatnie wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego jego polityczni przeciwnicy? Słychać w ich publicznych wypowiedziach nowy ton. W miejsce agresji pojawiło się lekceważenie. Wciąż delikatnie, ale coraz wyraźniej eksplikowana sugestia „on zwariował”. Łatwo się domyślić, jak nową strategię Kaczyńskiego przyjmą gazety i telewizje, w których „antykaczyzm” już powrócił do swojego dawnego, przed kwietniowego poziomu. Prezes PiS jest tego świadom – w swoim piątkowym przemówieniu stwierdził, że liczy się z „furią frontu medialnego” – ale nie zamierza podejmować gry z mediami. Wręcz odwrotnie – zapowiada, że będzie nie tylko je ignorował, ale wręcz ukrywał przed nimi informacje. Trudno oczekiwać, że taka polityka przysporzy PiS sympatii dziennikarzy, i tak w większości niechętnych partii Kaczyńskiego. Przyjmując najbardziej życzliwą prezesowi PiS interpretację, można powiedzieć, że z polityka stanowczego i mającego jasną wizję polityczną, z męża stanu zdolnego do współpracy z przeciwnikami, przemienia się na naszych oczach w twardego lidera, bezwzględnie oczyszczającego swoją partię, aby móc przystąpić do wielkiej bitwy o pamięć o swoim tragicznie zmarłym bracie.

Mała grupa wyborców Ale coraz powszechniejsze będą mniej życzliwe interpretacje. Takie, jakie można już teraz przeczytać choćby w „Gazecie Wyborczej”. Podsumowujące, że polityk z takim wizerunkiem jak Kaczyński nigdy już nie zdobędzie wystarczającego poparcia, aby uczestniczyć w rządzeniu krajem. Bo grupa wyborców, która wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej i budowę pomnika ofiar przed pałacem uzna za najważniejszą sprawę w Polsce, siłą rzeczy nie może być zbyt duża.

Zanik realnej opozycji Wiele wskazuje na to, że – niezależnie od intencji publicystów stawiających powyższe tezy – tak jest w rzeczywistości. Choć Prawo i Sprawiedliwość na razie nie zniknie. Dopóki na prawicy nie pojawi się alternatywa, partia Kaczyńskiego będzie trwać. Trudno bowiem oczekiwać, że Platforma przejmie głosy Polaków niechętnych Tuskowi, być może część z nich przemknie do SLD, ale nie będzie to grupa znacząca. Jednak Jarosław Kaczyński przestanie się liczyć w wielkiej polityce, a jego partia nie powalczy już o władzę w Polsce. A to nie jest dobra wiadomość, nie tyle nawet ze względu na samego Kaczyńskiego. Po prostu oznacza to zanik realnej opozycji. Nawet jeśli PiS nadal będzie głośny i ostry, to zamiast skupić się na recenzowaniu rządzących, zajmie się sprawami może i ważnymi, ale z bieżącą polityką niemającymi wiele wspólnego. Janke

Walka w PO o Karnowskiego. Dwie kadencje Stop sitwom „Z pełną odpowiedzialnością wierzymy w to, że jest człowiekiem czystym. Bierzemy dziś odpowiedzialność za Jacka Karnowskiego - mówił Nowak. „…”Kandydaturę Karnowskiego na prezydenta Sopotu musi jeszcze zaakceptować sopockie koło PO, zarząd i rada regionalna partii. Słowa Nowaka przesądzają jednak sprawę. Platforma nie wystawi w Sopocie ani Cezarego Jakubowskiego, ani Jarosława Kempy - działaczy partii, którzy wcześniej wyrażali chęć kandydowania. - Jestem bardzo zaskoczony - mówi Jakubowski. - Sławomir Nowak złamał statut Platformy, bo wybór kandydata na prezydenta należy do koła partii. A tak członkowie PO w Sopocie dostali już jasny sygnał, kogo mają poprzeć. W tej sytuacji rezygnuję z kandydowania, bo nie ma co się kopać z koniem. Zastanawiam się też nad dalszym członkostwem w PO. Z kandydowania na prezydenta Sopotu wycofał się też Jarosław Kempa, który udzielił poparcia głównemu konkurentowi Karnowskiego - Wojciechowi Fułkowi, byłemu zastępcy prezydenta miasta. Zapowiedział też, że jeśli PO poprze Karnowskiego, to on nie wystartuje z list tej partii na radnego.”…(źródło)

Mój komentarz Piechociński komentując kandydowanie tuskoida Sekuły na prezydenta Zabrza stwierdził ,że pozycja posła jest dużo gorsza od burmistrza , czy prezydenta miasta. Taki poseł w rozwijającym się systemie wodzowskim nie ma nic do gadania, ma tylko głosować. No cóż postkomunistyczna  konstytucja zafundowała nam parlament , Sejm wyjątkowo podłej konduity, czego najlepszym przykładem jest karykatura  posła jakim jest Sekuła . Kandydat na prezydenta miasta Hindenburg, chwilowo nazywającego sie Zabrze .Wybory proporcjonalne , z oligarchicznym urzędem  premiera. Esencja tak zwanej demokracji fasadowej czy systemu politycznego wodzowsko oligarchicznego. Kłopotek , słynny tym , że nazwał polityków w rozmowie z Rymanowskim małpami w cyrku mediów, również chce uciekać z tego przybytku wodzów i g(h)ołoty poselskiej . Użalał się że poseł to musi tylko głosować jak mu każą. Demokracja powinna stać z batem, nad politykami żadnemu jak wściekłemu psu nie wierzyć. Stąd kadencyjność np. prezydenta. Aby pomimo demokratycznych procedur nie stworzył wokół siebie nieformalnej struktury , dzięki której będzie mógł zdeformować demokracje , i rządzić wiecznie. Kadencyjność jest do dodatkowym demokratycznym zabezpieczeniem  przed bardzo prawdopodobnymi patologiami . Rzeczą naturalną jest krystalizowanie się wokół prezydentów sitw, które wcześniej czy później zaczną szkodzić miastu, czy gminie. Samorządy to wciąż siedliska korupcji i sitw .Poza tym miasta nie potrzebują polityków, ale sprawnych administratorów. Ograniczenie mandatu prezydenta, burmistrza  do dwóch kadencji jest rozwiązaniem koniecznym , dzięki któremu  te sitwy będą mniej stabilne, a przy uczciwych , urzędujących co najwyżej dwie kadencje  prezydentach  ich znaczenie będzie  marginalne. Historia Karnowskiego  jest najlepszym przykładem  na to ,że kadencyjność musi  być wprowadzona. Marek Mojsiewicz

Gra w czarno Daleko od Warszawy leży nieduże powiatowe miasto. Z tego miasta dotarło do mnie zaproszenie na spotkanie z mieszkańcami. Ktoś uznał, że mogę coś istotnego powiedzieć o stanie wojska i bezpieczeństwa narodowego. Zaproponowałem, aby przy tej okazji zorganizowano spotkanie z młodzieżą szkolną. Mamy wrzesień i rocznicę wybuchu II wojny światowej. Chciałem poszerzyć wiedzę uczniów w ważnym temacie historycznym. Organizatorzy udali się do dyrektorki miejscowej szkoły z propozycją zorganizowania lekcji historii z profesorem KUL. I usłyszeli: NIE! Okazało się, że szkoła mojego wykładu nie potrzebuje. Pani dyrektor powiedziała, że kuratorium oświaty, hm, OŚWIATY, zabroniło wyczyniania takich naukowych fanaberii. Do tego dyrektor szkoły wyraziła obawę, że mój występ może wywołać protesty rodziców uczni. Zapewne z obawy, że to co powiem może sprowadzić młodych ludzi na złą drogę. Można by dociekać powodów takiego zachowanie pani dyrektor. Może było spowodowane obawą, czy mój pobyt w szkole narazi ją na jakieś nieprzyjemności? Czy wiedziała, że krytykuję obecny rząd? Zapewne nie warto byłoby o tym wspominać, gdyby nie fakt, że podobnie jest w Warszawie. W naszym mieście władzę sprawuje kobieta o promiennym uśmiechu z partii, która deklaruje przywiązanie do wartości demokratycznych. Można by więc sądzić, że pod tak światłymi rządami zwyczaje prowincjonalne nie powinny obowiązywać. A jednak... . Przygotowuję się do zgłoszenie mojej kandydatury w wyborach na prezydenta Warszawy. Zaczęliśmy poszukiwać sali, w której będzie można zamiar kandydowania ogłosić. Przyjaciel, znany historyk i profesor uniwersytecki, także były minister podsunął pomysł, aby udać się do pomieszczeń galerii, miejsca wielu zdarzeń o charakterze patriotycznym. Dodatkowym aspektem było położenie placówki - obok siedziby prezydenta Warszawy. Przyjaciel wrócił z rozmowy z dyrektorem placówki zawiedziony. Usłyszał, że wynajęcie dla mnie sali wymaga ... uzgodnienia z seniorem prymasem. Zabawne było tłumaczenie, że grafik wynajmowania sal w tej instytucji układa kardynał Józef Glemp. Inny znajomy udał się do muzeum, zasłużonego dla propagowania idei niepodległościowych. Tu wyjaśniono mu (nieoficjalnie), że placówka zabiega o środki u prezydenta miasta więc ogłoszenie tu mojej kandydatury mogłoby muzeum zaszkodzić. Jeszcze inny znajomy starał się uzyskać pomieszczenie w pobliskim teatrze. Poinformowano go, że wynajęcie sali, wliczając w to występy aktorów uświetniających imprezę, wynosi za dobę 13 tys. zł. Kiedy ujawniliśmy cel wynajęcia pomieszczenia, na dwie godziny, cena gwałtownie poszybowała w górę. Usłyszeliśmy też, a „pan”, tu padło nazwisko znanego aktora, nie wystąpi. Poszukiwania pomieszczenia trwają. Moi koledzy ciągle słyszą wykręty lub zaporowe oferty z księżycowymi cenami. Zastanawiałem się, czy nie ogłosić zamiaru kandydowania na ulicy, np. na jakimś przystanku tramwajowym. Prawnicy twierdzą, że mogę być potraktowany jak zakłócający porządek publiczny. A pani prezydent pokazała co potrafi, gdy odbierała kupcom halę targową przed pałacem Stalina. Kiedy w USA ruszyła seryjna produkcja samochodów w fabryce Forda jej właściciel mawiał, że klient może sobie wybrać dowolny kolor pojazdu pod warunkiem, że to będzie kolor czarny. Ta zasada znalazła dziś zastosowanie w Warszawie. Urzędnicy już wiedzą, że prezydentem Warszawy może być wybrany każdy, pod warunkiem, że będzie to pani Gronkiewicz-Waltz. Jeśli wygram wybory, to pani HGW nie będzie miała takich jak ja trudności, gdy zechce ubiegać się raz jeszcze o prezydenturę Warszawy. Romuald Szeremietiew

Operacja krzyż Trudno mi uwierzyć, aby działania sprzed Pałacu Prezydenckiego w ogóle nie były planowane, zwłaszcza że błyskawicznie zostały wykorzystane przez wielki propagandowy aparat PO – pisze publicysta "Rzeczpospolitej". Kto wywołał wojnę o krzyż przed Pałacem Prezydenckim? Modlące się tam nieliczne grupki czy wypowiedzi i działania prezydenta? To jego niefortunny wywiad dla "Gazety Wyborczej" z 10 lipca tego roku sprowokował konflikt. Bronisław Komorowski zapowiedział usunięcie krzyża, który "jako symbol religijny" powinien znajdować się wyłącznie w kościele. Takie stwierdzenie może dziwić w ustach osoby deklarującej przywiązanie do tradycji, która powinna zdawać sobie sprawę, że ogromna większość naszych symboli, zwłaszcza odwołujących się do śmierci, ma rodowód religijny. Natomiast każdy obserwator polskiego życia politycznego wiedział, że wypowiedź taka musi na nowo rozgrzać emocje i przeciwstawić sobie strony kulturowo-politycznego sporu. Do tego momentu krzyż ustawiony tam przez harcerzy budził coraz słabsze namiętności i właściwie był coraz mniej dostrzegany przez przechodniów. Nieduża grupka wytrwałych składała przy nim kwiaty i zapalała znicze, ale nie był to szczególnie znaczący element pejzażu ulicy. Nie toczyły się żadne poważniejsze debaty na jego temat. Eksplozję spowodowała wypowiedź prezydenta. I wszystko sugeruje, że taki miał być jej cel. Wojnę podgrzała kolejna próba "załagodzenia" sporu, czyli wmurowanie – bez uzgodnienia z kimkolwiek – małej tablicy, która upamiętniała nie tyle ofiary katastrofy, co żałobę, a miała być jakoby rekompensatą za usunięcie krzyża. Trudno było odebrać ten akt inaczej niż jako prowokację. Oburzenie wyrażała większość zainteresowanych, w tym osoby tak odległe od PiS, jak wdowiec po Jolancie Szymanek-Deresz. Czy można posunięcia te uznać wyłącznie za przejaw arogancji i nieudolności nowego prezydenta? Czy nie należałoby raczej zanalizować je jako świadomą marketingowo operację polityczną? Zwłaszcza że mieści się ona precyzyjnie w strategii politycznej realizowanej przez PO już od blisko pięciu lat.

Władza bez alternatywy Platforma wygrała wybory pod hasłem odsunięcia od rządów PiS i utrzymuje ją pod tym samym sztandarem. Jej bezideowość ma stać się wyrazem nowoczesności i europejskości. I rzeczywiście, wciela ona niepokojące zjawiska współczesnej, w szczególności europejskiej polityki. Dominują w niej partie i osobistości bez wyrazu i właściwości. Siłą rzeczy ich cel sprowadza się wyłącznie do walki o władzę dla władzy. Programy polityczne zastępowane są przez marketingowe strategie, a partie w tej samej sprawie mogą być "za, a nawet przeciw". Demokracja staje się swoją parodią. Ponieważ jednak człowiek potrzebuje idei porządkujących świat, w ślad za owymi bezkształtnymi tworami postępuje ideologia najsilniejszych, którą dziś stanowi liberalnolewicowa jej odmiana przejawiająca się w różnych formach poprawności politycznej, kolejnych generacjach "praw człowieka" itp. W Polsce ideologia owa na razie dominuje głównie w ośrodkach opiniotwórczych ze szczególnym uwzględnieniem mediów, a swój polityczny sztandar próbuje dopiero uczynić z niej nowe wcielenie SLD. W PO, która jest typową partią bez właściwości, widać narastające inklinacje w tym kierunku, które najpełniej uosabia Janusz Palikot. Sukces PO polega głównie na tym, że jest anty-PiS-em. Zdiabolizowana partia, która realnie występuje przeciw status quo III RP, a więc prowokuje lęk i nienawiść jej establishmentu, stanowi negatywny punkt odniesienia partii Donalda Tuska. Wybory parlamentarne i prezydenckie PO wygrywała wyłącznie na negatywnych emocjach jako przeciwnik partii Jarosława Kaczyńskiego. Bronisławowi Komorowskiemu, który prowadził wręcz fatalną kampanię, udało się zwyciężyć wyłącznie z powodu podgrzewania niechęci społecznej, jaka ciągle dotyka jego kontrkandydata. Mimo to wynik Kaczyńskiego przestraszył liderów PO i ich pijarowską ekipę. Doskonale zdają sobie oni sprawę zarówno z kiepskiego stanu kraju maskowanego przez prorządowe media, jak i tego, że sytuacja w najbliższym czasie będzie się tylko pogarszała. Jarosław Kaczyński w wyborach prezydenckich uzyskał 47 proc. głosów, co oznaczało, że PiS traci już swoje piętno obciachu i staje się partią "wybieralną", która może zwyciężyć w wyborach parlamentarnych. Innymi słowy, że strategia PO stawiająca na bezalternatywność swoich rządów, z "niewybieralną" opozycją zaczyna się chwiać. Należało więc podjąć operację, która znowu wepchnęłaby PiS do narożnika, w którym został on ustawiony wcześniej przez ośrodki opiniotwórcze III RP. Operacja "krzyż" nadawała się do tego doskonale.

Opozycja, czyli sekta Zamknięcie PiS w radiomaryjnym skansenie uniemożliwia jego akceptację ze strony większość generalnie umiarkowanych Polaków. Obrona krzyża przed Pałacem Prezydenckim jest udaną kampanią prowadzącą do utożsamienia partii Kaczyńskiego z narodowo-katolickim ekstremum. Wprawdzie to nie PiS krzyż postawił ani nie skrzyknął jego obrońców, ale przy tak zmasowanej propagandzie było jasne, że tylko zdecydowane odcięcie się prezesa Kaczyńskiego i jego partii od ludzi, którzy domagają się godnego uczczenia smoleńskich ofiar, mogłoby przeciąć ten związek. Odcięcie się, które nie jest możliwe. Inna sprawa, że nadmierne angażowanie się PiS w obronę krzyża na Krakowskim Przedmieściu całą ową propagandową operację ułatwiało i można uznać, że nie było politycznie roztropne. Pijarowska "operacja krzyż" miała parę odsłon. Pierwsza to sprowokowanie ludzi, którzy uznają – słusznie – że tragedia smoleńska to więcej niż zwyczajna katastrofa samolotu. Oczywiście, jak w każdej tego typu zbiorowości, trafiają się ludzie rozegzaltowani czy wręcz fanatyczni, których zachowanie stać się może przedmiotem drwiny czy oburzenia społecznego. To do nich w obrazie społecznym została zredukowana ta grupa. Charakterystyczne jest określenie ich jako "sekty" wyznawców Lecha Kaczyńskiego, określenie, które błyskawicznie zrobiło karierę i powtarzane jest przez większość komentatorów i medialnych "autorytetów". Równocześnie trwało utożsamianie grupy obrońców krzyża z PiS, tak że dziś dla przeciętnego Polaka stało się ono dość automatyczne. Jeśli mamy do czynienia nawet z nieudolnym rządem, ale alternatywą jest dla niego fanatyczna sekta, to właściwie nie mamy żadnej alternatywy. I o to w marketingowych rachubach PO chodzi.

Sutenerzy jako awangarda postępu Przy okazji byliśmy świadkami jeszcze jednego niezwykle niepokojącego zjawiska. Przeciwko obrońcom krzyża rozpętana została kampania nienawiści przeradzająca się we wszelkie formy również fizycznej agresji. Trwała ona długo wcześniej, zanim pewien lubiący się fotografować z bronią kucharz poruszony do żywego łamaniem standardów państwa prawa i "agresywną" obecnością symboli religijnych w życiu publicznym (równocześnie zaś poniewieraniem tych symboli) zapowiedział przeniesienie krzyża i nie zorganizował oficjalnej, nocnej manifestacji, której spokoju "nie był w stanie zapewnić", ale zgodę na którą dostał bez problemu. Wcześniej spontanicznie organizowane bojówki, zwykle podpitych młodych ludzi, prowadzone przez osobników pokroju Zbigniewa S. ps. Niemiec, sutenera, recydywisty, szantażysty senatora Piesiewicza (nadal jak widać doskonale funkcjonującego na wolności), bezkarnie lżyły i atakowały obrońców krzyża. Sutenerzy jako awangarda postępu wydają się bardzo wymownym symbolem. Ekscesy na Krakowskim Przedmieściu i bezkarność ich sprawców nie byłyby możliwe bez owej kampanii nienawiści i agresji rozpętanej przeciw obrońcom krzyża, która siłą rzeczy przeniosła się na symbole religijne i ład etyczny, których są one manifestacjami. Zadziałał znowu cały "przemysł pogardy", jak określił go Piotr Zaremba. "Młodzi, wykształceni z dużych miast", a tak naprawdę współcześni filistrzy, znaleźli wreszcie kozła ofiarnego, którego bez ryzyka i przy poklasku ośrodków opiniotwórczych mogliby prześladować. Znamienne, że ogromna większość mediów głównego nurtu, które nie mogą znaleźć słów oburzenia wobec złego spojrzenia pod adresem manifestacji feministycznej czy gejowskiej, tutaj nie tylko nie dostrzegała profanacji najważniejszych dla wierzących symboli religijnych, ale nawet aktów fizycznej przemocy wymierzonych w je broniących. Wychwytywały natomiast i eksponowały każdy gwałtowniejszy akt ze strony prowokowanych, a czasami wręcz atakowanych obrońców krzyża. Nie dotyczy to wyłącznie mediów. Trzeba reprezentować specyficzny stan ducha, aby będąc hierarchą kościelnym, jak biskup Pieronek, nawoływać w tych warunkach do rozprawienia się siłą z obrońcami krzyża. Oświadczył on w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej", że episkopat polski został zadymiony PiS. W odpowiedzi zauważyć można, że kołysanie się na platformie także bywa źródłem rozlicznych przypadłości.

Wracając do wydarzeń na Krakowskim Przedmieściu, jakkolwiek analogie z faszyzmem są współcześnie nagminnie nadużywane w lewicowo-liberalnej retoryce, postawy owej lumpeninteligenckiej tłuszczy wyżywającej się na bezbronnych "innych" budzić musiały skojarzenia z nazistowską klientelą. Oczywiście, przypuszczam jedynie, że zachowania prezydenta konsultowane były ze sztabem pijarowców. Wiem jednak na pewno, że marketing polityczny jest jedyną dziedziną, w której PO i ekipa Tuska wykazują się realnym profesjonalizmem. I to wizerunek właśnie dyktuje strategie rządu nawet w sprawach, które, wydawałoby się, powinny być nań zupełnie niepodatne, jak obrona narodowa czy polityka zagraniczna. Trudno mi więc uwierzyć, aby działania, które błyskawicznie zostały wykorzystane przez wielki propagandowy aparat PO, nie były w ogóle planowane. Nie ma to zresztą specjalnego znaczenia. Jak dotąd skuteczna "operacja krzyż", która w dużej mierze wepchnęła znowu PiS do radiomaryjnego getta, przyniosła jednak dalej idące konsekwencje. Rykoszetem rozpętała debatę o "nadmiernej" obecności Kościoła w życiu publicznym i o potrzebie "neutralizacji" polskiego państwa, czyli likwidacji jego kulturowej tożsamości, której nie da się oderwać od religii. W ten sposób rozpoczyna się kulturowa wojna, za którą odpowiedzialność ponoszą prezydent i PO. Nie przypuszczam, aby PO w obecnym stanie zdecydowała się na popieranie tego typu ryzykownych politycznie tendencji, jaką stanowi zapateryzm, czyli kontrkulturowa rewolucja. W ramach partii, która reprezentuje wszystko i wszystkich, tendencje takie reprezentuje na razie wyłącznie Janusz Palikot i jego frakcja. Natomiast oficjalnie dystansując się od tej sprowokowanej przez siebie wojny, w której PiS w sposób oczywisty jest jedną stroną, PO może zdobyć kolejne punkty. Bronisław Wildstein

Nieznośna względność zarzutów Fachowiec, ale z zarzutami. Albo inaczej: fachowiec z zarzutami, ale partyjny. Albo jeszcze inaczej: z zarzutami, ale fachowiec i partyjny. Który z tych elementów jest akurat ważniejszy, to “zależy, jak leży”, jak mawiał Edek z Mrożka. Na przykład w wypadku Pawła Piskorskiego najważniejszy był element “z zarzutami”. Choć, co prawda, zarzuty dziwnym losu zrządzeniem pojawiły się i zostały upublicznione dopiero wtedy, gdy były prezydent Warszawy przestał się godzić z marginalizacją i zaczął zagrażać dotychczasowym towarzyszom. “Głupi niedźwiedziu”, gdybyś cicho siedział, to byś dotrwał do czasu, gdy i dla ciebie znalazłaby partia jakiś kawałek tortu. Był przecież czas, gdy partia broniła: a co tam gadanie, że przekręty, przecież buduje, najważniejsze, że buduje, nie da się jednocześnie zwalczać korupcji i budować! Dziś ten argument pozostaje w mocy, ale w odniesieniu do prezydenta Sopotu. Wraca też formuła ukuta ongiś przez Leszka Millera: dopóki polityka nie skazano prawomocnym wyrokiem, jest godny zaufania. Niech jej przejęcie przez PO pocieszy byłego premiera, który pewnie od dawna pluje sobie w brodę, że nie miał dość tupetu, aby szefem komisji rywinowskiej mianować Pęczaka i bez żenady ukręcić śledztwu łeb, uchwalając pośpiesznie jakąś picustawę o likwidacji telewizji lub czasopism w ogóle. No cóż, “jedne są lepsze, a drugie są gorsze”, jak to śpiewał Kazik, i te lepsze wygrywają wybory, a te mniej fachowe je przegrywają. Z jednej strony samorządowiec-fachowiec, który ma jakieś tam zarzuty, ale buduje. A z drugiej były szef CBA odwołany z naruszeniem prawa w połowie kadencji, bo ciążą na nim zarzuty – nic, że wcześniej już oddalone przez sąd. No, ale on był nie tylko z zarzutami, lecz i nie z tej partii. “Wysokie standardy”. RAZ

W czyich rękach jest Smoleńsk? Czynności polskich i rosyjskich śledczych badających przyczyny i okoliczności katastrofy smoleńskiej budzą coraz większe wątpliwości. Rosyjska prokuratura, w której ustalenia polski rząd pokłada nadzieje, jest na świecie symbolem patologii i wynaturzenia wymiaru sprawiedliwości. Prokuratura kierowana jest przez przyjaciela Władimira Putina, Jurija Czajkę. Od lat związany jest on z obecnym premierem. Swoje „sukcesy” rozpoczął w sowieckiej prokuraturze. Potem zaczął się piąć w strukturze rosyjskiej. Na kolejne stanowiska rekomendował go m.in. Putin. Czajka nie pozostawał mu dłużnym, stał się jednym z najważniejszych “żołnierzy” obecnego premiera. Swoim nazwiskiem firmuje większość politycznych procesów. Najważniejszymi w ostatnich latach były morderstwa Aleksandra Litwinienki oraz Anny Politkowskiej. Kraje zachodnie badające obie sprawy nie mają żadnych wątpliwości, że za ich śmiercią stoją ludzie powiązani z obecnym premierem. Oboje krytykowali Kreml, ujawniali jego patologiczne działania i groźne powiązania. Jak ustaliły brytyjskie służby, byłego pułkownika KGB, Litwinienkę, otruł Aleksander Ługowoj. Rosja odmówiła jednak jego ekstradycji, wkrótce potem został on posłem do Dumy. Czajka z kolei ujawnił, że ze śledztwa jego ludzi wynika niezbicie, że w zabójstwo Litwinienki zamieszany jest kto inny. Wskazał na przyjaciela Michaiła Chodorkowskiego, Leonida Newzelina z Jukosu. Podobnie kuriozalne było śledztwo Czajki dotyczące śmierci Politkowskiej. Publicznie wyrażał on opinie, że za jej zabójstwem stoją przeciwnicy Kremla za granicą, chcący zdestabilizować sytuację polityczną w Rosji. To między innymi dzięki działalności Czajki wciąż nieznani są sprawcy coraz częstszych morderstw rosyjskich dziennikarzy oraz adwokatów. Jurij Czajka firmuje swoim nazwiskiem wszystkie procesy, od których w Zachodniej Europie jeżą się włosy na głowie. On był ramieniem zbrojnym Putina przy zniszczeniu Jukosu i Michaiła Chodorkowskiego. On wytacza przeciwko biznesmenowi coraz to nowe działa, stawiając mu nowe zarzuty. Władimir Putin mówił ostatnio, że Chodorkowski ma krew na rękach. Niewykluczone więc, że Czajka również oskarży go o morderstwo. Robił to wcześniej z innymi biznesmenami skłóconymi z Kremlem. Rosyjski wymiar sprawiedliwości jest karykaturalnym obrazem egzekwowania prawa. Prokuratorzy są tam w pełni dyspozycyjni wobec władzy. Zarówno oni, jak i sędziowie służą interesom służb i rządzących. Gdy ktoś zbyt głośno krytykuje rządzących lub wspiera opozycję, zostaje w majestacie prawa skierowany na przymusowe leczenie w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym lub oskarżony o przestępstwa i wtrącony do więzienia. To na przykładzie wymiaru sprawiedliwości widać najlepiej, jak wiele mechanizmów z czasów stalinowskich zostało przywróconych przez Władimira Putina w Rosji. Przeciwko każdemu, kto zostanie przez Putina uznany za wroga, rozpoczyna się procedurę zaszczucia i zniszczenia, od którego drogi ucieczki są tylko dwie – wyjazd z kraju lub śmierć. Nie ma wątpliwości, że podobnie dyspozycyjny, jak prokuratura, jest Międzynarodowy Komitet Lotniczy, który wraz ze śledczymi bada przyczyny katastrofy smoleńskiej. Kierowany przez Tatianę Anodinę zespół był wielokrotnie krytykowany za błędy, brak skrupulatności i zatajanie niewygodnych dla siebie i Rosji faktów. Choć w polskich mediach MAK jest przedstawiany jako organizacja międzynarodowa, jest on w pełni zależny od Rosji. W jego skład wchodzą przedstawiciele dawnych republik sowieckich. Komitet jest narażony na permanentny konflikt interesów. Jako licencjodawca wszelkich zakładów lotniczych, części i lotnisk, ocenia poniekąd swoją pracę podczas każdego badania katastrofy. To on m.in. pozwalał zakładom w Samarze serwisować polskiego Tupolewa, którego rozbicie się obecnie się bada. Anodina jest jedną z zaufanych Władimira Putina. Gdy dodać do tego fakt, że prezesem zakładów w Samarze jest zięć premiera, a szefem zakładu zajmującego się rządowym Tupolewem jeden ze sponsorów jego kampanii wyborczej, zdolności strony rosyjskiej do zbadania czegokolwiek związanego z katastrofą wydają się być mrzonką. Przy takim układzie wiadomo, że nikt nie będzie nawet badał wątków, które mogłyby zaszkodzić w jakikolwiek sposób Putinowi i jego zaufanym. Gdyby się ktoś taki znalazł, Putin zawsze może „spuścić ze smyczy” Jurija Czajkę…

Warunki panujące w Rosji nie dają żadnych gwarancji uczciwego procesu. Wie to cały demokratyczny świat. Wie to również „Gazeta Wyborcza” postrzegana w Polsce jako sprzyjająca Rosji. Jej artykuły zamieszczone w dziale świat mówią prawdę o rosyjskim systemie sprawiedliwości. Co ciekawe, ta sama gazeta nie podważa, zupełnie tak jak polski rząd, zdolności strony rosyjskiej do zbadania okoliczności śmierci polskiego prezydenta i 95 członków polskiej delegacji do Katynia. A panujące w Rosji warunki wykluczają dochodzenie jakiejkolwiek prawdy. Przecież nikt nie będzie się starał zadawać pytań, bo nie wiadomo kiedy można nacisnąć na odcisk Putinowi. Wiadomo, że Rosjanie będą badali tylko to, na co zgodzi się ich premier. Takim ludziom, działającym w tak skonstruowanym systemie, polski rząd oddał śledztwo w sprawie śmierci polskiego prezydenta oraz delegacji parlamentarnej. Zrobił to albo z niewiedzy, albo z głupoty, albo ze strachu przed prawdą. Gdyby bowiem dowiedział się czegoś, musiałby zareagować. W całej sprawie nie tylko strona rosyjska działa źle. Również polscy prokuratorzy zachowują się dziwnie. Początkowo zapewniali opinię publiczną, że współpraca i śledztwo idą bardzo dobrze. Andrzej Seremet zarzekał się, że strona rosyjska działa perfekcyjnie, choć polscy śledczy nie otrzymywali dokumentów z Rosji. Potem nagle okazało się, że sytuacja jest tragiczna, materiałów nie ma, Rosjanie nie realizują wniosków o pomoc prawną. Obecnie – jak twierdzi Prokurator Generalny – współpraca znów układa się dobrze. Jednak rodziny nadal nie mają dostępu do części akt, są traktowane jak zło konieczne, a Polska nie ma najważniejszych akt śledztwa. Wszystkie dokumenty, które dotrą do Polski, są najpierw tłumaczone przez kilka miesięcy na polski, a dopiero potem udostępniane rodzinom. Nawet jeśli władają one dobrze językiem rosyjskim. Jak zaznaczają rodziny, śledczy zachowują się tak, jakby obawiali się pokazać zbyt dużo.

Choć znaczna część Polaków uważa, że prokuratura wojskowa badająca przyczyny katastrofy działa niezadowalająco, jej szef Krzysztof Parulski w sierpniu otrzymał nominację na stopień generała Wojska Polskiego. Czekał na to ponad dwa lata. Jak informowały media, oczekiwanie miało być karą za protest z 2007 roku. Wówczas kierowane przez niego Stowarzyszenie Prokuratorów RP podjęło głośny apel dotyczący domniemanych nacisków politycznych na prokuratorów. Nacisków, których nigdy nikomu nie udowodniono (komisja naciskowa wciąż szuka takich dowodów). – Nie żałuję tego, co nasze stowarzyszenie zrobiło w 2007 roku. Walka o niezależną prokuraturę była koniecznością dziejową. Gdyby sytuacja nas do tego zmusiła, podjęlibyśmy taki apel jeszcze raz – mówi teraz Parulski. I niewykluczone, że właśnie powinien bić na alarm. Tyle tylko, że tym razem musiałby apelować we własnej sprawie. On obecnie jest Naczelnym Prokuratorem Wojskowym i zastępcą Prokuratora Generalnego. Rodziny części ofiar mówią wprost, że prowadzone przez Parulskiego śledztwo przypomina sprawy z PRL-u, gdy śledczy realizowali wytyczne rządzących. Zdaniem części bliskich tragicznie zmarłych oraz ich adwokatów polskie śledztwo wygląda jak prowadzone według wytycznych ze świata politycznego.

Opinie rodzin wynikają być może z emocji, ale uprawdopodabnia je poniedziałkowy wywiad PAP z Andrzejem Seremetem. Prokurator Generalny wskazuje na zagrożenia związane z brakiem autonomii budżetowej prokuratury. Bez ogródek przyznaje, że „nie będzie do końca niezależnej prokuratury, jeżeli nie będzie uwarunkowań finansowo-logistycznych służących prokuraturze”. Podkreśla, że obecne zasady budżetowe oznaczają, że prokuratura jest petentem proszącym o pieniądze na działanie. Przyznaje, że rozdzielenie od Ministerstwa Sprawiedliwości spowodowało, że śledczy nie mają żadnych rezerw, z których mogą korzystać. A to daje rządowi bardzo skuteczny mechanizm nacisków na prokuratorów. Wypowiedź Seremeta należy traktować bardzo poważnie. Przyznał on bowiem jasno, że polska prokuratura nie jest obecnie do końca niezależna!!! A to ona w Polsce bada przyczyny katastrofy smoleńskiej. Słowa prokuratora generalnego może były skrótem myślowym. Seremet swoim wywiadem mógł jednak również chcieć zaalarmować opinię publiczną, że śledczy są poddawani presji, a z drugiej strony dać do zrozumienia politykom, że nie będzie się wahał ujawnić ich ewentualnych nacisków. Wypowiedź szefa polskich śledczych powinna budzić niepokój. W sposób oczywisty podważa ona wiarygodność wszelkich czynności swoich podwładnych. A one i tak są mało wiarygodne, szczególnie, że opierają się na rosyjskich źródłach. A te akceptowali Jurij Czajka z Władimirem Putinem. Stanisław Żaryn

Spóźniona inicjatywa Seremeta Prokurator generalny dopiero pięć miesięcy po katastrofie w Smoleńsku postuluje rewizję konwencji chicagowskiej Stojący na czele Prokuratury Generalnej Andrzej Seremet zaproponował uzupełnienie przepisów konwencji chicagowskiej, by w nieokreślonej przyszłości możliwe było powołanie międzynarodowej komisji badającej przyczyny katastrof. Dodatkowe przepisy miałyby dotyczyć współpracy samych komisji, a nie prokuratur. Mecenas Rafał Rogalski podkreśla jednocześnie, że mimo braku takich przepisów polska strona i tak od początku powinna dążyć do ściślejszej współpracy między organami polskimi i rosyjskimi w sprawie katastrofy rządowego Tu-154. - Mam na myśli podstawę prawną nie śledztwa, lecz badań komisji, tj. MAK [Międzypaństwowy Komitet Lotniczy - red.] i KBWLP [Komisja Badania Wypadków Lotnictwa Państwowego] w Polsce, czyli słynny już załącznik 13. konwencji chicagowskiej. Konstrukcja tej konwencji wskazuje na zasadę, że katastrofę badają dwa państwa bezpośrednio zainteresowane sprawą: państwo miejsca zdarzenia i państwo operatora, czyli właściciela samolotu. Co do zasady, inne strony – sygnatariusze konwencji nie uczestniczą w badaniu – powiedział Seremet w rozmowie z PAP. – Myślę, że wobec wątpliwości podnoszonych w tej konkretnej sprawie – a nie da się wykluczyć, że i w przyszłości takie wystąpią – trzeba wziąć pod uwagę możliwe rozbieżności stanowisk i interesów, oczywiste w społeczności międzynarodowej. Może godne rozważenia byłoby, żeby uzupełnić konwencję chicagowską przez powołanie stałego zespołu badawczego, do którego wchodziliby przedstawiciele wszystkich państw sygnatariuszy? – zastanawiał się prokurator generalny. Prawnicy uważają, że zamiar jest dobry. – Pomysł jest godny poparcia. Gdyby takie regulacje obowiązywały już w momencie katastrofy smoleńskiej, konsekwencją byłoby to, że istniałaby wspólna międzynarodowa komisja i nie doszłoby do sytuacji, że ustalenia MAK są całkowicie niezależne – twierdzi mec. Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin ofiar. Mecenas podkreśla jednocześnie, że mimo braku takich przepisów polska strona i tak od początku powinna była dążyć do ściślejszej współpracy między organami polskimi i rosyjskimi. Na temat pomysłu przychylnie wypowiada się także prof. Piotr Kruszyński, karnista z UW. – Uszczegółowienie zasad współpracy pozwoliłoby precyzyjniej określić kompetencje organów i stron. Uważam, że dobrze, jeżeli się doprecyzuje zasady współdziałania stron i państw, których katastrofa mogłaby dotyczyć – mówi. Jest jednak sceptyczny co do skutków obowiązywania tych dodatkowych przepisów. – Nie bardzo jednak wierzę w taką sprawczą moc przepisów. Zawsze będą jakieś kłopoty. Jeśli miałby być dodatkowy protokół czy przepis do konwencji chicagowskiej usprawniający działanie organów państw w przypadku katastrofy, to dobrze, natomiast nie wierzę, że to byłoby antidotum na wszystkie kłopoty – mówi profesor. Mecenas Rogalski przypomina ponadto, że dotychczasowa współpraca wciąż jest niezadowalająca. – Uważam, że obecna sytuacja dotyczącą współpracy wciąż wygląda źle. Mamy wprawdzie przekazywanie materiałów, natomiast nie są to materiały decydujące o ustaleniu przyczyn katastrofy. Przekazywanie dokumentów jest zbyt wolne i brakuje tych decydujących materiałów do zweryfikowania wersji śledczych skonstruowanych przez polskich prokuratorów i ustalenia przyczyn katastrofy – twierdzi mecenas. Paweł Tunia

Zmiany nie tylko klimatyczne Co zaleca się businessmanom prowadzącym monotonny tryb życia? Dom, samochód, biuro – samochód, dom... Zaleca się nagłą zmianę trybu życia. Wyjazd na Saharę? Na Syberię? Wycieczkę na hulajnodze dookoła Polski? Nieważne. Ważne, że potrzebna jest zmiana. Zmienność jest dobra. Stałe warunki niszczą człowieka. Człowiek nie nabiera odporności na zmiany... To samo dotyczy tego organizmu, jakim jest społeczeństwo. Co jakiś czas mamy a to Małą Epokę Lodowcową, a to Wielką Epokę Lodowcową, a to Globalne Ocieplenie... I to jest dobre. Dzięki temu gatunek ludzki się odradza. Co słabsze osobniki giną – i to jest też, zgodnie z Teorią Darwina, korzystne dla Ludzkości. Właśnie na moim czatcie była dyskusja o zmianach klimatu. Otóż większość ludzi na informację, że Globalne Ocieplenie (czy Globalne Oziębienie, wszystko jedno) jest dla nas korzystne, reaguje dokładnie tak, jak na propozycję, by wyjechać na Saharę. Większość (nawet spora część businessmanów) chce, by wszystko było bez zmian, takie samo. „Walka z GLOBCIem”, na której taki szmal tłuką politycy i urzędnicy, jest przez większość ludzi przyjmowana pozytywnie – bo jest to walka ze zmianą. A oni zmian nie lubią. A czym uzasadnia się np. wprowadzenie €uro? Tym, że nie będzie się tracić na wahaniach kursów walut. To, że na tych wahaniach dokładnie połowa businessu zarabia – nikogo nie interesuje. Business potrzebuje stabilizacji. To prawda: business potrzebuje stabilizacji; jednak chodzi o zabezpieczenie przed zmianami wprowadzanymi przez rządy. Natomiast zmiany naturalne, w tym: klimatyczne – są przewidywalne i należy się do nich dostosowywać.Jak ktoś nie jest elastyczny - ginie, jak dinozaury. I to jest dobre! Kończę prostą obserwacją: „Dlaczego kochamy kobiety?” - „Bo kobieta zmienną jest!”.

Bezahlung Macht Frei czyli: Liberalizm w natarciu! Pewien francuski prowincjonalny adwokat stale przegrywał sprawy. Postanowił więc przerzucić się na politykę, bo właśnie nadchodziła Era D***kracji. Jako główne hasło wyborcze wybrał sobie walkę o zniesienie kary  śmierci. Udało się! Wybrano go do parlamentu, gdzie objawił nieoczekiwane talenty przywódcze. Nazywał się: Maksymilian Robespierre. Był sobie w Polsce Kongres Liberalno-Demokratyczny. Z łaski pewnego agenta bezpieki otrzymał był on 19 lat temu władzę w Polsce. Rozpoczął – to był jego pierwszy projekt ustawy – od nakazu jazdy we własnych samochodach w pasach bezpieczeństwa. A dalej rządził tak, że Polacy do dziś na słowo „liberalizm” plują. Parę lat temu bezpieka doszła do (słusznego!) wniosku, że trzeba jednak przywrócić w Polsce trochę liberalizmu – bo gospodarka może się zawalić. Panowie generałowie zmontowali tzw. „Platformę Obywatelską” - i dzięki huraganowemu ogniowi zależnych od bezpieki mediów PO zaczęła się liczyć – a potem doszła do władzy. Tym razem jednak zamiast gadać o liberalizmie od razu wzięli społeczeństwo za pysk. Zaczęli od fotoradarów. W kampanii wyborczej wyśmiewali się z koalicji LPR-PiS-Samoobrona, że nastawiali ich dużo. Po dojściu do władzy liczbę fotoradarów zwiększyli prawie trzykrotnie. Do tego stopnia, że sami się przestraszyli. Bo władze lokalne wykazały dziwną nadgorliwość... Następnie zabrali się za podwyższanie podatów. Nie, nie: „podatków” - skończmy z tymi zdrobnieniami... Mówmy po męsku: „podaty”, a nawet „POdaty”. Mieli obniżać – ale to gadka dla frajerów, przed wyborami. Najpierw podnosili akcyzy, teraz projektują podwyżkę VAT – a, i  jeszcze  dodatkowo jeden procencik „na pomoc społeczną”. Liberalnie. Potem wzięli się za chemiczną kastracje pedofilów. Od razu mężczyźni zaczęli donosić na kochanków swoich żon, że są „pedofilami”; matki na niechcianych chłopaków swoich córek... Fajnie zrobiło się w Polsce – liberalnie, co się zowie! A teraz opanowany przez „liberałów”  resort finansów projektuje ustawę zezwalającą inspektorom skarbowym na używanie „Pocisków nie penetracyjnych i środków powodujących dysfunkcję niektórych zmysłów lub organów ciała”. Będą też mogli stosować chwyty obezwładniające, używać kajdanek, siatek,  paralizatorów, pałek służbowych zwykłych, wielofunkcyjnych i teleskopowych. Będą też mogli do podatników strzelać – ale: „nie tak, aby zabić”. I to jest zrozumiałe: martwy podatnik nic by już nie zapłacił. Cóż: każdy powinien móc kupić sobie choćby i spluwę. Jednak co innego, gdy obywatel bojący się o swoją skórę kupi sobie „Colta” - a co innego, gdy ustawa wyjaśnia, co Przedstawiciel Władzy może zrobić z niepokornym podatnikiem... Jest coraz liberalniej. Najwyższa pora na reaktywowanie obozu w Oświęcimiu – dla niepokornych podatników. JKM

14 września 2010 Kto więcej zagrabi i więcej rozda... - ten najprędzej wygra demokratyczne wybory samorządowe. Pięćdziesiąt tysięcy posad do obsadzenia.. I będzie  można zostać  wójtem, burmistrzem czy prezydentem ,,Oczywiście głównie ci z demokratycznych sitw”. Władza korumpuje - władza demokratyczna korumpuje demokratycznie.. Wszystkie sitwy szykują swoje lepkie ręce na pokład, demokratycznego państwa prawnego.. Mają nasze pieniądze - będzie im łatwiej.. My – prawica - mamy gorące serca - i jak zwykle liczymy na wsparcie naszych sympatyków.. Będzie wiele wrzasku. Im więcej wrzasku - tym oczywiście mniej sensu.. Jak to w demokracji.. A Polska, zaplątana i uwikłana w długi, w jakie wpędziły Polskę rządzące nią bandy, umiera - jak przysłowiowe jelenie splecione w walce rogami, zdychają pospołu, bo już nie są w stanie się rozplątać.. Kto dorwie się do decydowania o pieniądzach w gminach, powiatach, województwa, tego bieda tak szybko nie dosięgnie. Chodzi o to, żeby przy tych pieniądzach być. Nieobecni nie mają racji i nic nie dostaną.. Wyborem dla człowieka uczciwego - jest albo uczestniczyć w tej hucpie, albo nie.. A może jeden głos w gminie zablokuje kolejne zadłużające gminę wydatki.. To wszystko jest tak pomyślane, żeby częściowo brać pieniądze z Unii Europejskiej, a głównie zadłużać.. I żeby cała Polska tonęła w długach.. Furtka jest - a długi, niczym powódź wlewają się do każdego gminnego domu. Bo kto tak naprawdę pozostaje zadłużony? Mieszkańcy poszczególnych gmin.. To ONI będą spłacać zaciągnięte przez urzędników gminnych długi.. To ich obłoży się podatkami. Jak powiedział wczoraj  „analityk” – bajarz, pan Marek Zuber:” powinny być większe podatki” (????). To jest dopiero geniusz! Znowu większe podatki. A może państwo bardziej chude? To mu do głowy nie przyjdzie.. To jest zbyt skomplikowane i trudne. Najlepiej podnieść podatki.. Chciałoby się powiedzieć: „Spier…jcie”! Jak powiedziała Isia Radwańska do swojego ojca. „Demokracja praktycznie gwarantuje, że wyłącznie źli i niebezpieczni ludzie znajdują się za sterami rządzenia”- twierdzi profesor Herman Hoppe, monarchista, a nie demokrata.. I czy nie ma racji? No i będą zwiększone podatki.. Socjalistyczny rząd zapowiedział, że znowu oddłuży socjalistyczną służbę zdrowia.. Znowu wpompują w tego wiecznego trupa - kolejne miliardy naszych pieniędzy, i nic z tego nie będzie, bo co ma być, jak system państwowego leczenia jest felerny, to żaden zastrzyk gotówki mu nie pomoże... Żeby nie wiem ile socjaliści w niego wpompowali.. Jak wiadro ma sto dziur, to nie pomoże ciągłe nalewanie wody.. Wszystko wycieknie i jeszcze więcej. Można lać, lać i jeszcze lać.. Wszystko przecieknie i wsiąknie w ziemię.. Paradoksalnie, im więcej dolewają oliwy do ognia, tym bardziej pogarsza się sytuacja rozkładowa w państwowej służbie zdrowia. W jakimś szpitalu na operację stawu biodrowego czeka się - uwaga! - dziewięć lat (???). Ho, ho, ho… Co w tym czasie może się zdarzyć? Może już nie być przy sterze ministerialnym pani Ewy Kopacz, wielkiej kontynuatorki budowy tego nonsensu.. Wesołe białe miasteczka,  propagandowa walka z lekami za złotówkę, idiotyczne koszyki świadczeń, reglamentacje, regulacje, śmacje.. Wielki leczniczy burdel i serdel! W państwowej służbie zdrowia na jakąkolwiek operację czeka już ponad 650 000 ludzi (!!!!). Ilu jeszcze potrzeba w tej  wariackiej kolejce, żeby socjaliści zrozumieli, że nie tędy droga do leczenia pacjentów? Przy trzech milionach pacjentów  w socjalkolejce? Przy czterech? A może przy pięciu? Socjaliści! Nie idźcie tą drogą.. Chyba, że chodzi wam o przedwczesne wykończenie Polaków w kolejkach.. Żeby nie doczekali, żeby pomarli, żeby się ich pozbyć.  Najpierw ograbić - a potem, się pozbyć.. Oddać ludziom pieniądze, które państwo zabrało „obywatelom” na ten socjal - nonsens i zrobić wolny rynek usług medycznych.. Kolejka natychmiast zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wolnego rynku.. Lekarz i przedsiębiorcy medyczni będą chcieli zarobić jak najwięcej.. Wiem, wiem, wiem.. Już słyszę głosy, że zdrowie ludzkie nie może być towarem (????). A dlaczego ma nie być? Jak ma pomóc człowiekowi? Lekarze wezmą się o roboty dzień i noc, będą pracowali na najwyższych obrotach.. Nie żeby zlikwidować kolejkę, ale, żeby zarobić.. Przy okazji likwidując kolejkę! Taka jest rzeczywistość. Piekarze nie dlatego pieką smaczne i chrupiące bułeczki, o których swojego czasu napominał pan minister Krasiński, przed wyjazdem do Izraela, ale dlatego, że chcą zarobić.. Bo zysk jest motorem postępu, a nie dobre chęci w systemie państwowego marnotrawstwa.. Samymi chęciami najwyżej piekło może być wybrukowane. No i mamy piekło! Zwiększone podatki będą nie tylko dlatego, że socjalistyczny rząd zamierza utopić kolejne miliardy w państwowym marnotrawstwie.. Pani prezydent Warszawy- Hanna Gronkiewicz-Waltz - też z Platformy Obywatelskiej wyda na oświetlenie Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina ponad dwa miliony złotych (???). Oczywiście to nie ten sam wymiar co marnotrawstwo na szczeblu centralnym.. Warszawa jest zadłużona na dwa miliardy złotych, a całe państwo polskie na 800 miliardów.. Nie licząc Funduszu Drogowego.. A doliczając zadłużony ZUS.. W Gdańsku też prezydent Adamowicz i też z Platformy Obywatelskiej wydał 2 miliony złotych, na idiotyczną reklamówkę promującą Gdańsk. Widocznie chodziło  o to, żeby wydać te pieniądze. Zbliża się koniec roku obrachunkowego. Trzeba wydawać pieniądze, bo na przyszły rok trzeba byłoby zmniejszyć budżet. A nie ma nic gorszego dla biurokracji – jak zmniejszenie koryta - jak mówi pan Janusz Korwin-Mikke.. Pałac Kultury i nauki im. Józefa Stalina będzie ładnie oświetlony, a jak będzie za mało oświetlony, dopisze się aneks do umowy na oświetlenie, a do niego inny aneks, tak, żeby Pałac był rzeczywiście oświetlony, a nie tylko podświetlony. To wszystko na igrzyska o nazwie EURO 2012.. Nie mylić ze spółką PL 2012, spółką dyrektorów i kierowników, którzy zamawiają roboty na zewnątrz.. Ciekawe, czy spółka PL 2012 zniknie, zaraz po odbytych igrzyskach i zmarnowaniu - różnie mówią - 70, 90 miliardów złotych. Może przemianują ją na inną? Bo zawsze można wymyślić nowe zadania i problemy, których  w socjalizmie nigdy nie zabraknie.. I dlatego socjalizm musi pozostać, a biurokracja musi ciągle walczyć z przeszkodami, które sama stwarza.. I tak w kółko.. Wszystko oparte na przymusie, bo nikt o zdrowych zmysłach tych spraw nie zaakceptowałby dobrowolnie. Musi być przymus! Przymus oznacza odebranie komuś jego wolności wyboru  i własności i przekazanie ich komuś innemu. Panującemu nad tym wszystkim.. Bo o to  w tym wszystkim chodzi.. O odebranie wolności i własności, najbardziej o zagarnięcie własności.. Tak stadion narodowy miał kosztować w pierwszej wersji 250 milionów - a kosztuje 1 mld 200 milionów (!!!) Poczekamy jeszcze na aneks. Z budowy... Bo i aneks jest miarą socjalizmu.. Szczególnie w Polsce! Niech żyją aneksy i aneksowy socjalizm! WJR

300 MILIONÓW ZŁOTYCH DZIENNIE! O tyle średnio przyrastał dług publiczny naszego kraju w I półroczu tego roku, kiedy premier Tusk i jego główny ekonomista Jan Vincent Rostowski co i rusz ogłaszali Polskę zieloną wyspą wzrostu na unijnym czerwonym morzu kryzysu. Właśnie resort finansów podał informację, że dług publiczny w tym okresie powiększył się aż o 51,3 mld zł do kwoty 721,2 mld zł. Są to niestety dane nieuwzględniające wszystkich zobowiązań, jakie zaciągnęły w tym czasie instytucje publiczne, choćby Krajowy Fundusz Drogowy. Gdyby doliczyć zobowiązania KFD (a tak liczy nasz dług UE), to na koniec I półrocza dług publiczny wzrósłby do kwoty ok. 745 mld zł, czyli aż 54,2 proc. PKB. Wszystko wskazuje na to, że tempo przyrostu długu w drugim półroczu będzie jeszcze szybsze, a dług ten przyrośnie o kolejne 58 mld zł, zatem dług publiczny na koniec tego roku wyniesie według metody unijnej wyniesie 803 mld zł (57 proc. PKB), a według metody krajowej (czyli bez uwzględnienia zobowiązań KFD) 780 mld zł (55,3 proc. PKB). A więc już niezależnie od metody liczenia na koniec 2010 r. dług publiczny przekroczy II próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych, co oznacza poważne ograniczenia dla budżetu w roku 2012 (niski deficyt, brak waloryzacji emerytur i rent, zamrożenie płac wszystkich pracowników sfery budżetowej, a także konieczność uchwalenia przez wszystkie samorządy budżetów bez deficytów). Ten gigantyczny przyrost długu w ciągu ostatnich 3 lat (od grudnia 2007 do grudnia 2010 r.) aż o prawie 300 mld zł (po obecnym kursie o 100 mld dol., czyli nominalnie 4 razy więcej niż w ciągu 10-lecia Gierka) dokonuje się przy masowej wręcz wyprzedaży majątku narodowego na około 50 mld zł (w roku 2009 przychody z tego tytułu wyniosły 12 mld zł, w roku obecnym mają wynieść 25 mld zł, w roku 2011 zaś kolejne 15 mld zł), a także wręcz ograbianiu państwowych spółek z zysku na około 20 mld zł (w 2009 r. około 4 mld zł, w tym roku około 5 mld zł, w roku 2011 aż około 10 mld zł). Gdyby nie było na tak gigantyczną skalę wyprzedaży majątku i gdyby nie wysysano z państwowych spółek prawie całości wypracowanych zysków, to - jak wynika z zestawienia - dług publiczny byłby wyższy o kolejne 70 mld zł. Na koniec każdego roku minister finansów podejmuje także działania, aby umacniać złotego - głównie poprzez wymianę setek milionów euro na złote na rynku, a nie za pośrednictwem NBP. Każde wzmocnienie złotego w stosunku do euro o 1 proc. pozwala na obniżenie wartości części zagranicznej naszego długu publicznego po przeliczeniu na złote o 2 mld zł. Wprawdzie szkodzi to polskiemu eksportowi, a tym samym i miejscom pracy w Polsce, ale ważniejsze okazuje jednak sztuczne obniżanie wartości długu. Nic nie wskazuje na to, żeby rok 2011 był jakimś przełomem w kształtowaniu się długu publicznego. Skoro mimo zapowiedzianej podwyżki podatku VAT i akcyzy, kontynuowania wyprzedaży majątku i drenażu spółek państwowych z dywidendy, deficyt finansów publicznych ma wynieść około 6 proc. PKB, to oznacza, że dług publiczny przyrośnie o kolejne 90 mld zł. A to będzie już oznaczało przekroczenie 60 proc. PKB, czyli progu zawartego w Konstytucji RP. Zgodnie więc z zapowiedzią premiera Tuska czekają nas kolejne podwyżki stawek VAT o 2 punkty procentowe, a więc podstawowej do maksymalnej, czyli 25 proc., a obniżonych do 5 i 10 proc., co bardzo źle wróży popytowi konsumpcyjnemu. A to jest ciągle najważniejszy czynnik naszego wzrostu gospodarczego. Te informacje dotyczące długu nie są zaskoczeniem. Takie prognozy dotyczące długu od dawna przedstawiała Komisja Europejska, tylko wtedy ministerstwo finansów gorliwie temu zaprzeczało, twierdząc, że KE się myli. Teraz kiedy mimo kreatywnej księgowości ministra Rostowskiego dług publiczny na koniec roku 2010 przekroczy II próg ostrożnościowy ze wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami, wypada zapytać, czy rządzą Polską odpowiedzialni ludzie? Skoro w ciągu trzech lat pożyczą oni 4 razy więcej niż przez dziesięć lat Edward Gierek, skoro długi z lat 70. spłaciliśmy ostatecznie dopiero parę lat temu, to wygląda na to, że długi Tuska będą nie tylko spłacały nasze dzieci ale także nasze wnuki. Zbigniew Kuźmiuk

Niech MON wytłumaczy się z przetargu Zlecenie na remont Tupolewa, który rozbił się 10 kwietnia pod Smoleńskiem, otrzymała spółka związana z dawnymi funkcjonariuszami służb specjalnych. Kulisy rozstrzygnięcia przetargu chcą zbadać teraz posłowie. O przekazanie pełnej dokumentacji dotyczącej remontu Tu-154M nr 101 do prokuratura generalnego Andrzeja Seremeta wystąpił Parlamentarny Zespół ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej. Niepokój parlamentarzystów wzbudziła informacja, że wart 70 mln zł przetarg na remont dwóch rządowych maszyn wygrała spółka, której kierownictwo było powiązane z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi. - Chcielibyśmy otrzymać całą dokumentację związaną z remontem rządowego samolotu, który uległ katastrofie pod Smoleńskiem, również tę dotyczącą przetargu, oraz protokół zdawczo-odbiorczy przy przekazywaniu Tupolewa z rosyjskich zakładów stronie polskiej - mówi poseł Antoni Macierewicz, szef sejmowego zespołu. Jak informuje Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej, ostateczna decyzja w sprawie ewentualnego wydania tych dokumentów będzie należała do Wojskowej Prokuratury Okręgowej, która prowadzi w tej sprawie postępowanie. Na jej podjęcie prokuratorzy mają 30 dni. Wątpliwości posłów co do kwestii remontu Tupolewa przysparza fakt, że przetarg na remont rządowej maszyny wygrało konsorcjum MAW Telecom Intl. i Polit-Elektronik. Postępowanie przetargowe, mające doprowadzić do wyłonienia wykonawcy, zostało uruchomione w Ministerstwie Obrony Narodowej 11 lutego 2009 roku. Oferty wstępne 26 lutego 2009 r. oprócz konsorcjum złożyły też Metalexport-S oraz Bumar, ale komisja MON uznała, że ich propozycje nie spełniły wymagań przetargu, i je odrzuciła. Kontrakt na blisko 70 mln zł z konsorcjum MAW Telecom i Polit Elektronik obejmował remont główny i przedłużenie resursu technicznego oraz modyfikację obu rządowych Tu-154M, remont główny 8 silników D-30KU, remont główny silnika TA-6A oraz remont agregatów zapasowych z apteczek technicznych samolotów. Nie wiadomo jednak, jakie konkretne kryteria zdecydowały o wyborze konsorcjum MAW Telecom i Polit-Elektronik w przetargu na remont i modernizację obu rządowych Tu-154M. W jednym z dokumentów MON, tj. w "Protokole postępowania o udzielenie zamówienia, którego przedmiotem jest wykonanie remontu sprzętu wojskowego" czytamy tylko, że "Oferta ostateczna spełniła warunki stawiane w „Zaproszeniu do składania ofert ostatecznych'". Nic więcej nie wiadomo także o tym, w jaki sposób resort zabezpieczył remont Tupolewa. - Zamawiający i Wykonawca zawarli w umowie, że przedstawiciele Użytkownika, tj. 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego (technik/inżynier), będą nadzorowali proces remontu bezpośrednio w zakładzie remontowym przez cały czas trwania remontu - informuje MON, nie podając jednak szczegółów na ten temat. MON wybrało konsorcjum, odrzucając propozycje innych firm, m.in. Bumaru. A to właśnie Bumar zajmował się wcześniej serwisem Tupolewów. Jak podkreśliła w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Monika Koniecko, rzecznik prasowy Bumaru, oferta spółki została odrzucona w ubiegłorocznym przetargu z przyczyn formalnoprawnych. - Treść oferty złożonej przez Bumar Sp. z o.o. nie odpowiadała treści "Warunków przetargu" - deklaruje też MON. Warto przyjrzeć się konsorcjum, które wygrało przetarg na remont Tu-154M. Z informacji zamieszczonych na stronie internetowej MAW Telecom Intl SA wynika, że firma dostarcza rozwiązania w dziedzinie techniki lotniczej, łączności, dowodzenia, ochrony informacji, wojny elektronicznej, inżynierii i logistyki. Oferuje także bezprzewodowe szerokopasmowe sieci miejskie oraz telekomunikacyjną i nawigacyjną infrastrukturę lotniskową. Spółka proponuje dostawy sprzętu dla wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Oferta MAW Telecom skierowana do sektora lotniczego obejmuje m.in. remont silników, przedłużenie resursu technicznego oraz modyfikację samolotów. Wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej MAW Telecom Intl SA jest gen. broni w st. spocz. Henryk Tacik, absolwent Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie. Były szef Zarządu Dowodzenia w Sztabie Generalnym WP stanowisko to stracił we wrześniu 2007 roku, gdy ministrem obrony był Aleksander Szczygło. - Generał broni Henryk Tacik został zwolniony z zawodowej służby wojskowej wskutek upływu wypowiedzenia stosunku służbowego dokonanego przez żołnierza zawodowego. Zgodnie z zapisami ustawy o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych, żołnierz zawodowy ma prawo w każdym momencie służby wypowiedzieć stosunek służbowy bez podania przyczyny - uzasadnia MON. Jednocześnie informuje, że gen. broni Henryk Tacik w grudniu 2007 roku ukończył 60ty rok życia i podlegałby obligatoryjnemu zwolnieniu z zawodowej służby wojskowej. Nazwisko Tacika widnieje w Raporcie z Weryfikacji WSI w podrozdziale: "Nieprawidłowości przy organizacji zakupów", w części odnoszącej się do "Aneksu do Koncepcji rozwoju systemów ochrony kryptograficznej w resorcie Obrony Narodowej" podpisanego "w maju 2005 r. przez ministra obrony Jerzego Szmajdzińskiego, szefa WSI gen. Marka Dukaczewskiego oraz szefa Generalnego Zarządu Dowodzenia i Łączności gen. Stanisława Krysińskiego. W dokumencie tym zatwierdzili oni de facto plan niestosowania obowiązujących przepisów w procedurze akredytacji urządzeń kryptograficznych oferowanych przez SILTEC. Jest to przykład całkowitej instrumentalizacji prawa w celu zabezpieczenia swoich partykularnych interesów z oczywistą szkodą dla poziomu bezpieczeństwa tajemnicy państwowej, której ochroną na mocy ustawy zajmowały się właśnie WSI" - czytamy w Raporcie (str. 146). "Aneks ten jest zwieńczeniem działań nielegalnego lobby na rzecz firmy SILTEC. W jego skład wchodzili najwyżsi rangą oficerowie Sztabu Głównego WP oraz WSI; poza wymienionymi także gen. Henryk Tacik (Polskie Przedstawicielstwo Wojskowe przy Komitecie Wojskowym Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego), gen. Henryk Szumski (Członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego), gen. Maj, gen. Wojciech Wojciechowski, gen. Wojciech Kubiak, płk Glonek, płk Dobrosław Mąka (dyr. Biura Bezpieczeństwa Teleinformatycznego), płk Jerzy Cichosz (autor Aneksu, dyr. WBBiŁ), płk Andrzej Dańczak (WBBŁiL), płk Marek Sobczak (CAŁiBT), płk Krzysztof Polkowski (szef CBT). Opis poszczególnych etapów działania tej grupy znajduje się w 'notatce w sprawie dopuszczenia do eksploatacji w WP urządzeń kryptograficznych oferowanych przez firmę SILTEC w latach 2001-2006'. Większość wymienionych oficerów w latach 70. lub 80. była szkolona w Moskwie" - czytamy w przypisie nr 280 na str. 146. Wcześniej, na s. 144 Raportu, czytamy: "Firma SILTEC powstała w 1982 r. prawdopodobnie jako firma przykrycia Zarządu II Sztabu Generalnego LWP. W porozumieniu z firmą DGT-System nieformalnie podzieliły między siebie rynek dostaw sprzętu komputerowego i komunikacyjnego dla WP, wygrywając wszystkie większe przetargi (niektóre z nich opiewały na kilkanaście milionów złotych). Takie działanie umożliwiło im znaczne (o ok. 30-40 proc.) zawyżanie cen w stosunku do warunków rynkowych".- Fakt uzależnienia gen. Tacika od jego przeszłości - działań, jakie podejmował w wojsku, musiał mieć konsekwencje w rozstrzygnięciach, jakie podejmował w tej spółce. Być może właśnie dlatego minister Obrony Narodowej Bogdan Klich podjął taką, a nie inną decyzję w sprawie przetargu na remont Tu. MAW Telecom jest spółką, która ma szczególną pozycję w wojsku, zwłaszcza przez powiązania swoich szefów i przez to, że w przeszłości zawsze mogła liczyć na wsparcie wynikające z tych powiązań. Trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że we władzach MAW Telecom zasiadał niegdyś Marek Cieciera, który przez wiele lat był tam dyrektorem Biura Prawnego MON, a obecnie jest szefem Departamentu Prawno-Organizacyjnego w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego - mówi Antoni Macierewicz, likwidator WSI.- Niestety, jak widać, mamy do czynienia z kontynuacją patologii, które wywodzą się jeszcze z okresu PRL-u i lat 90. - komentuje krótko Jarosław Zieliński (PiS) z sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Nie udało się nam skontaktować bezpośrednio z dyrektorem Ciecierą. Jednak jak zapewnia Joanna Kwaśniewska, rzecznik prasowy BBN, w MAW Telecom Cieciera nie zajmował się sprawami handlowymi, a zatem także kwestiami związanymi z przetargiem na remont Tu-154M. Mimo wielokrotnych prób nie udało się nam skontaktować z gen. Tacikiem. - Członkowie zarządu nie będą wypowiadali się indywidualnie. Jeśli zajdzie taka potrzeba, firma wyda oświadczenie - poinformowano nas w sekretariacie MAW Telecom.

Dlaczego tak drogo? Ministerstwo Obrony Narodowej rozpisało przetarg na kwotę blisko 70 mln zł, czyli równowartość ponad 20 mln USD. Koszt remontu jednej maszyny wyniósł ok. 10 mln USD. Tymczasem eksperci podkreślają, że samolot Tu-154M w wersji bardziej luksusowej niż ten, który uległ katastrofie bo 41, a nie 90-osobowy, bezpieczniejszy, ponieważ wyposażony w system masek gazowych, na dodatek młodszy o rok od tego, który uległ katastrofie, można nabyć za kwotę dużo niższą niż tę, którą rozdysponował MON, bo już za 9-11 mln USD. I resurs takiej maszyny kończył się w 2022 roku. - Oczywiście ma wszystkie TCAS-y, TAWS-y i EGPWS-y, tak jak nasz 101. Pytałem właściciela tego samolotu, ile kosztuje jego całkowity remont w Samarze. Odpowiedział, że 800 tys. USD - stwierdza Tadeusz Augustynowicz, wieloletni koordynator lotnisk wojskowych i pilot PLL LOT. Resort tłumaczy się, że czas pozyskania nowych samolotów do przewozu najważniejszych osób w państwie jest procesem długotrwałym - zajmuje minimum 18 miesięcy i wymaga sumarycznie o wiele wyższych nakładów finansowych. - Dlatego Dowództwo Sił Powietrznych zdecydowało o remoncie sprzętu ze względu na niższy koszt i krótszy czas naprawy (około 6 miesięcy). Ponadto samoloty po wykonanym remoncie uzyskały okres eksploatacji do 2015-2016 roku - tłumaczy MON. Jednak zdaniem ekspertów, podobna argumentacja jest bezzasadna. Jak można myśleć o wymianie lub remoncie samolotu dopiero wtedy, gdy kończy swój resurs? [resurs Tu-154 o numerze bocznym 101 skończył się 5 stycznia br. - przyp. red.]. O wymianie Tu-154M mówi się przynajmniej od 10 lat, skąd więc te 18 miesięcy? - zastanawiają się eksperci. Anna Ambroziak

W oparach absurdu Jest taki kraj w samym centrum Europy, który nie poddaje się żadnym racjonalnym klasyfikacjom. Nie wiadomo, czy zaliczać go do Zachodu, czy do Wschodu; nie należy ani do szczególnie bogatych, ani do biednych; ale wcale nie oznacza to, że kraj ten jest czymś pośrednim, łączącym dwa różne światy i pozwalającym, by w jego obrębie mogły się one przenikać. Wręcz przeciwnie, zarówno w stosunku do Zachodu, jak i Wschodu jest to miejsce w równym stopniu zdystansowane a tym, co je wyróżnia jest wszechogarniający Absurd, sprowadzony tu do naczelnej zasady regulującej rzeczywistość. Słowo „absurd” nie jest tu być może najbardziej trafne, gdyż w istocie oznacza ono coś niedorzecznego i sprzecznego z zasadami logiki, co nadaje mu sens jedynie tam, gdzie logika i racjonalność ustanawiają normy. W raju tym jest dokładnie odwrotnie, przez co nawet próba opisywania rządzących nim praw, za pomocą ogólnie przyjętych pojęć, musi powodować nieustanne problemy semantyczne, spychające autora w opary opisywanego absurdu. Zamiast zatem przejmować się znaczeniem słów, może po prostu stanąć z boku i próbować konfrontować zjawiska i procesy występujące w kraju Absurdu z tymi, które mają miejsce w każdym innym państwie świata. Czy jest jeszcze jakikolwiek inny kraj, w którym rząd złożony z liberałów podnosi podatki a poprzedników, którzy je obniżali nazywa socjalistami? Gdyby taki istniał powyższą sytuację okrzyknięto by oczywiście absurdem, tutaj nikt się temu nie dziwi; co więcej, to dopiero ogólny zarys, spod którego wyłania się dużo wyraźniejszy kształt, bo świadczący o powszechnej akceptacji absurdu. W normalnym, racjonalnym społeczeństwie, każdy rząd podnoszący podatki wzbudza niechęć a poparcie dla niego spada, czasem dość gwałtownie. W opisywanym kraju jest dokładnie odwrotnie. Deklaracje zwiększania obciążeń fiskalnych skutkują wzrostem poparcia dla składających je i spadkiem dla opozycji postrzeganej, jako odpowiedzialna za wszystkie nieszczęścia kraju, do których doprowadziła, m.in. tnąc podatki. Ale i to nie koniec złożonej struktury absurdu, która sprawia, że nie ogranicza się on tu do jednostkowych wydarzeń, ale niczym rozchodzące się na wodzie kręgi, wzbudza wciąż szersze fale absurdalnych zachowań. W każdym normalnym kraju opisywana sytuacja wprawiłaby w doskonały humor polityków opozycji, którzy jak „wygłodniałe psy” rzuciliby się na rządzących, by jak najlepiej spożytkować niespodziewany dar losu. Wszędzie, ale nie tutaj. Tu obowiązują inne prawa, które nakazują głównej opozycyjnej partii skupiać się akurat wówczas na wewnętrznych rozliczeniach, wykluczaniu i zawieszaniu każdego, na kogo pada podejrzenie o heretyckie skłonności do logicznego myślenia, co jak wiadomo jest tu najkrótszą drogą do marginalizacji. Z ust opozycyjnych polityków padają oczywiście różne słowa krytyki pod adresem rządu, czasem są one nawet ostre i napastliwe, czyli dokładnie takie, jakich społeczeństwo nie lubi; nie padają natomiast te najbardziej oczywiste pytania o podatki, o deficyt budżetowy czy rosnący w zastraszającym tempie dług publiczny. Byłoby to przecież zbyt logiczne, czyli niezgodne z racją stanu kraju Absurdu. Absurd jest tu nawet czymś więcej niż tylko racją stanu. Jest uświęconą tradycją, genetycznie przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Nigdzie indziej nie świętuje się z takim upodobaniem narodowych klęsk, jak tutaj. Nigdzie indziej zwycięstwa nie stają się, tak jak tu, polem niekończących się kłótni i dezawuowania ich znaczenia. Zupełnie jakby dopiero tragedia i martyrologia nadawała zdarzeniom sakralnego znaczenia w przeciwieństwie do triumfów, które zawsze są tu napiętnowane podejrzeniem zdrady. W kraju tym można być wyszydzanym obiektem niewybrednych żartów, celem ataków i obiektem nienawiści, by po śmierci przeistoczyć się w oka mgnieniu w bohatera i wybitnego męża stanu. Można też być hołubionym przez media i klasę polityczną „autorytetem”, który nie potrafi poprawnie zbudować zdania, ani też ukryć swych prostackich manier drobnego pijaczka spod budki z piwem. Tu wszystko jest niczym lustrzane odbicie zewnętrznego świata, począwszy od rzeczy wielkich, na tak prozaicznych, jak piłkarska reprezentacja, skończywszy. Tu nawet asfalt na drogach zachowuje się zupełnie inaczej niż w całej reszcie świata, krusząc się, bądź zamieniając w grząską maź. Wyliczać można by jeszcze bardzo długo, ale i tak zawsze na końcu nachodzi mnie refleksja, która z jednej strony stawia znak zapytania nad sensem tego artykułu a z drugiej ukazując organiczną wręcz wieź, potwierdza go: – Nigdy nie zamieniłbym tego miejsca na żadne inne, choćby bardziej uporządkowane i zrozumiałe. Można to nazwać szaleństwem, miłością czy misterium absurdu, lecz w gruncie rzeczy to tylko potwierdzenie znaczenia irracjonalizmu dla wszystkiego, co stąd się wywodzi. Ten kraj jest dokładnie taki, jak ludzie go tworzący, pełen emocji, indywidualizmu, przekonania o własnej niepowtarzalności i szczególnym znaczeniu, zatem prawdziwym absurdem byłoby dopiero odcinanie się od czegoś, co się współtworzy, co kształtowali nasi przodkowie i będą kształtować potomkowie. To po prostu jest NASZ kraj. konserwa

„Otwarta Rzeczpospolita” – czyżby agentura żydowskiego „filantropa” Sorosa? Zanim odpowiem na tytułowe pytanie – czy „Otwarta (na oścież dla Żydów) Rzeczpospolita” jest agenturą żydowską, pozwolę sobie na kilka wyjaśnień. Używając określenia „żydostwo” mam na myśli kompleks jot lub – jak ja ich określam – ideologów NWO. A więc talmudycznych rasistów, syjonistów i światową lichwę zdominowaną przez klany żydowskich banksterów (Rothschild, Rockefeller & reszta tej przestępczej sitwy). A także żydomasoństwo – od ekstremalnie syjonistycznej i rasistowskiej B’nai B’rith (dostępnej „tylko dla Żydów„), po kierowane przez żydostwo „normalne” loże masońskie. O żydowskim rodowodzie masonerii pisze Henryk Pająk. Termin „żydostwo” obejmuje u mnie także ludobójczą żydobolszewię i żydokomunę, oraz żydohitlerowców – wstydliwie ukrywany przez żydostwo fakt współudziału i uczestnictwa Żydów w aparacie terroru Hitlera – w tym i ich udział w holokauście. Także zbrodnicze wobec Palestyńczyków władze Izraela zaliczam do „żydostwa”. Problematyką zbrodni izraelskich na Palestyńczykach zajmuje się m.in. witryna Wolna Palestyna. Zarzuca mi się często, że określenie „żydostwo” jest pogardliwe. Ale za co niby miałbym z szacunkiem wyrażać się o rasistach i zbrodniarzach? Chciałbym teraz zwrócić uwagę na dwie istotne cechy charakteru zdefiniowanego powyżej przeze mnie żydostwa, czyli kompleksu jot. Obie te cechy mają odległe, bo aż biblijne korzenie. Druga Księga Mojżeszowa podaje ciekawy incydent towarzyszący wyjściu Żydów z Egiptu: i pożyczyli od Egipcjan srebrne i złote przedmioty oraz szaty. A Pan usposobił Egipcjan życzliwie do ludu, tak że im pożyczyli; i tak złupili [Żydzi, przyp. mój] Egipcjan. (Exodus, 12, 35-36) Talmudyczny judaizm, a więc dominująca wśród Żydów religia przejęła ten (obojętnie – prawdziwy czy wymyślony – incydent) jako wręcz „religijny” nakaz łupienia i ograbiania gojów. Przez tysiąclecia Żydzi dzielnie i wytrwale wierni byli temu nakazowi. Na dodatek są przekonani, że robią to za przyzwoleniem i z pomocą ich Boga. I jeszcze są na koniec zdziwieni, że nigdzie na świecie ich „nie lubią„. Najdrastyczniejszym przejawem tego ideologicznego nakazu (trudno to złodziejstwo nazywać religią – to po prostu udrapowana w „religię” ideologia) jest obowiązujący na świecie, a narzucony światu przez żydowską lichwę, system bankowy. Polega on na prawie banksterów do tworzenia pieniędzy z powietrza. Te zrobione z powietrza pieniądze pożyczają następnie banksterzy klientom indywidualnym i rządom. Spłacać te „pieniądze z powietrza” trzeba już jednak realną, żywą gotówką, na dodatek z odsetkami. Ten największy w dziejach ludzkości przestępczo-finansowy proceder już niejedno państwo doprowadził do bankructwa (Argentyna, Grecja). Prawie cały świat zadłużony jest u banksterów na pokolenia naprzód. Ten żydowski przestępczy proceder możliwy jest jedynie dlatego, że podległe banksterom polityczne marionetki Zachodu i usłużne, kontrolowane przez żydostwo media udają, że tego nie widzą. Tenże bandycki proceder banksterów opisuje m.in. książka Henryka Pająka LICHWA – rak ludzkości oraz film Pieniądze jako dług. Drugą cechą charakterystyczną talmudycznego żydostwa jest ich skrajny rasizm. Także i on ma biblijne korzenie. Księga Jozuego, rozdział 6, opisuje zdobycie Jerycha: I wyrznęli do nogi ostrzem miecza wszystko, co było w mieście, mężczyzn i kobiety, młodych i starych, woły, owce i osły. (KJ 6, 21)  Nie jest przypadkiem, że jednym tchem w powyższym fragmencie Starego Testamentu wymienieni są mieszkańcy Jerycha wraz ze zwierzętami. Dla Żydów bowiem goje, nie-Żydzi, to nie-ludzie. Ten „biblijny” rasizm w całości i skrajnie przejął Talmud. Nie dziwi więc wypowiedź wychowanego na Talmudzie byłego izraelskiego premiera i laureata Pokojowej Nagrody Nobla, Menachema Begina: Nasza rasa jest Rasą Panów. Jesteśmy świętymi bogami na tej planecie. Różnimy się od niższych ras, ponieważ wywodzą się one od insektów. Faktycznie porównując je do naszej rasy, inne rasy to bestie i zwierzęta, owce w najlepszym przypadku. Inne rasy są uważane jako ludzkie odchody. Naszym przeznaczeniem jest rządzenie ponad niższymi rasami. Nasze ziemskie królestwo będzie rządzone poprzez naszych liderów za pomocą rózgi żelaznej. Masy będą lizać nasze stopy i służyć nam jako nasi niewolnicy. Także i w tym wypadku Żydzi są święcie przekonani, że rzeź gojów była zgodna z wolą i przeprowadzona przy pomocy ich Boga. To ich Bóg dał im prawo (wręcz nakaz) mordować nie-Żydów. Czyż dziwi wobec tego postępowanie Żydów wobec mieszkańców podbijanej przez nich Palestyny? Ludobójstwo uprawiane na Palestyńczykach przypomina to, co biblijni Żydzi robili z mieszkańcami Kanaanu. Jest tylko jedna zasadnicza różnica… Okrzyczany „antysemitą” izraelski profesor Szlomo Sand całe dziesięciolecie poświęcił na badanie historii własnego narodu. Na koniec doszedł od „antysemickich” odkryć – dzisiejszy naród żydowski został wymyślony, większość dzisiejszych Żydów jest potomkami nie-Semitów, którzy w przeszłości przechodzili na judaizm (nawet masowo – jak Chazarzy). Natomiast Palestyńczycy to w międzyczasie zarabizowani i zislamizowani potomkowie biblijnych Izraelitów. Tak więc „powrót” do ziemi ojców dla ok. 70-90 % dzisiejszych Żydów powinien oznaczać powrót pomiędzy morza Czarne i Kaspijskie, do krainy Chazarów. A nie do Palestyny. Podbój Palestyny przez dzisiejszych Żydów przypomina bardziej podbój Ameryki przez białych kolonistów. Prawowitych mieszkańców Ameryki wyjęto spod prawa, w dużej części wymordowano, a niedobitki pozamykano w rezerwatach. Wypisz, wymaluj – los dzisiejszych Palestyńczyków. A wszystko to przeprowadzane jest zgodnie z biblijną „tradycją” podboju Kanaanu (przejętą przez rasistowskich talmudystów). Tylko role się zmieniły. Przyłatani Żydzi/Chazarzy zastąpili tych biblijnych. A potomkowie biblijnych Żydów, Palestyńczycy, odgrywają w tym urządzanym im ludobójstwie rolę mieszkańców Jerycha.

Jeszcze jedna, dodatkowa, ciekawa cecha dzisiejszego żydostwa ma też korzenie „jerychońskie”. W tym samym rozdziale Księgi Jozuego jest napisane: Nierządnicę Rachab, rodzinę jej i wszystko co miała, zachował Jozue. Zamieszkała ona wśród Izraela po dzień dzisiejszy, ponieważ ukryła posłańców, których wysłał Jozue, aby przeprowadzili wywiad w Jerychu. (KJ, 6, 25)  Nierządnicę, która zdradziła swoich i poszła na kolaborację z nimi, Izraelici oszczędzili. Tak samo mamy i w czasach dzisiejszych. Sprzedawczykom, kolaborantom, pomagającym zniewalać żydostwu własne narody, nie dzieje się z rąk żydostwa krzywda. Wręcz przeciwnie. Nie zmienił się też chyba wiele moralny poziom tych żydowskich „pomagierów”, co to tak z Żydami kolaborują. Nierząd może być cielesny, jak u owej Racheli. Ale może być też nierząd duchowy i intelektualny. Jak to więc jest z tą naszą „Otwartą Rzeczpospolitą”?

Jeśli zna się udział masonów w niszczeniu I Rzeczypospolitej (ostatni król – mason),

jeśli zna się udział w jej gospodarczym upadku żydowskich lichwiarzy i arendarzy,

jeśli zna się udział masonów w popychaniu Polaków do beznadziejnych powstań (i przejmowaniu ich majątków),

jeśli zna się udział Żydów w ludobójstwie Polaków przez zażydzoną NKWD,

jeśli zna się ogrom zbrodni żydowskiej UB, KBW i Informacji Wojskowej dokonanej po wojnie na Polakach,

jeśli zna się żydowską zmowę okrągłego stołu i oddanie Polski w łapska Żydów, kryptożydów i ich szabas-gojów,

jeśli zna się okradanie i szabrowanie Polski wg „pookrągłostołowego” planu Sorosa, Sachsa i Balcerowicza, - to jak można się dziwić, że Polacy mają prawo nie lubić Żydów? A to jednak do „Otwartej (na oścież dla Żydów) Rzeczpospolitej” nie dociera. Według niej powinniśmy Żydów kochać i hołubić. Nawet pomimo tego, że w Ameryce opiniotwórcze żydostwo publikuje takie oto wypowiedzi:

Rabin H. M. Shonfeld: Żydzi w Polsce mają takie przysłowie: Jeśli Polak mija mnie na gościńcu i nie morduje, to wyłącznie z lenistwa.

Canadian Jewish News: Polacy wymordowali więcej Żydów niż hitlerowcy.

M. Verstanding: AK, na rozkaz polskiego rządu emigracyjnego w Londynie, systematycznie mordowała Żydów.

A.H. Biderman: AK prowadziła zdradziecką wojnę przeciwko Żydom, zabijając więcej Żydów niż Niemcy.

H. Stern (radiowiec w USA, mający miliony słuchaczy): za II Wojny Światowej Polacy eksterminowali 3 miliony Żydów, jako projektodawcy i wykonawcy Endlösung.

I. Rubin (praca doktorska): getta i niemieckie obozy pracy były jedyną enklawą, która dawała Żydom schronienie przed Polakami. Te haniebne i obrzydliwe kłamstwa, ta lawina żydowskiego antypolonizmu „Otwartej Rzeczpospolitej” jakoś nie przeszkadza… Nadal mamy, jej zdaniem, Żydów kochać i szanować. Dodam jeszcze znany zapewne „Otwartej (na żydostwo) Rzeczpospolitej” fakt, że młodzież izraelska przed wyjazdem na wycieczki do Polski jest indoktrynowana i straszona „polskim neonazizmem” i antysemityzmem. Naród, który najwięcej wycierpiał z rąk nazistów nagle dla żydostwa sam jest „neonazistowski”. A zarzut „antysemityzmu” jest po prostu śmieszny. Po pierwsze – w stosunku do większości Żydów można mówić co najwyżej o „antychazarstwie”. Semitami oni bowiem nie są. Po drugie – o czym było już powyżej – a za co właściwie mamy Żydów lubić i szanować? Może za to? No i w ten sposób wiemy już dużo o dziwnie asymetrycznej postawie „Otwartej Rzeczpospolitej”. Ale to jeszcze nie wszystko. Jeśli wklikniemy się na jej własnej witrynie na sponsorzy i znajdziemy tam „Fundację Judaica„, a tym bardziej fundację żydowskiego oszusta i aferzysty, filantropa Sorosa (Fundacja im. S. Batorego), to jesteśmy już w domu… Aha. A dlaczego napisałem: oszusta i aferzysty Sorosa? Oto – dlaczego. Jeśli jeszcze dodamy w tym miejscu, że filantrop Soros jest właścicielem fundacji, w której spotyka się jego okupująca polską scenę polityczną agentura spod znaku POPiS/SLD, to chyba ważniejsze nitki tego żydowskiego spisku mamy już w dłoni. Można jeszcze zapoznać się z tym tekstem i tysiącami innych, podobnych. W tym miejscu łatwo już można ustalić, jaką rolę w tym antypolskim spisku odgrywa „Otwarta Rzeczpolspolita”. Jest to kolejny filar zakłamanej i ogłupiającej antypolskiej i prożydowskiej propagandy. Jest to dodatkowo takie sobie żydowskie ORMO do szpiclowania i denuncjowania tych Polaków, którzy przejrzeli na oczy – i głośn o tym mówią. Na pytanie postawione w tytule niniejszego tekstu możemy więc spokojnie i bez obawy popełnienia błędu stwierdzić, że „Otwarta Rzeczpospolita” to jest po prostu kolejna komórka żydowskiej agentury, której z ramienia ideologów NWO jednym z przełożonych na polski barak Unii jest aferzysta i filantrop, Soros. Andrzej Szubert

Geneza grupy "Dziś i Jutro" (1) Ludzie związani z Bolesławem Piaseckim - przywódcą ONR-Falangi i Konfederacji Narodu, organizacji głoszących hasła Wielkiej Polski, walczący z komunistami, po 1945 roku zostali sojusznikami komunistów w zniewalaniu Polaków. Konfederacja Narodu, organizacja powołana przez środowisko ONR-Falangi Bolesława Piaseckiego we wrześniu 1940 roku, planowała stworzenie po wykrwawieniu się Niemiec i ZSRS Imperium Słowiańskiego o zasięgu euroazjatyckim i przywództwie Polski. Po uzyskaniu przez Sowietów przewagi nad Niemcami w 1943 roku, stopniowo rezygnowano z dalszego propagowania tej idei. Piasecki jako przywódca KN był przekonany o szczególnej misji, jaką powierzył mu los. Już na wiosnę 1943 roku wydał kilka odezw wzywających do podjęcia działań bez oglądania się na zachodnich sojuszników. „Krążą po Polsce – pisał w jednej z nich – różni głupcy, albo też naiwnisie, którzy opowiadają: <Granice? Wielkie granice przywiezie nam rząd z Londynu. My musimy tylko poczekać bo alianci o nas nie zapomną>. Taki pogląd to bzdura i zbrodnia narodowa. Alianci są naszymi sprzymierzeńcami, ale myślą przede wszystkim o własnych interesach, naszymi się zajmują o tyle, o ile będą one zgodne z ich własnymi. Doświadczenie zaś uczy, że przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem”. Piasecki zakładał, że losy II wojny przypominać będą w dużej mierze finał I wojny. Front na wschodzie zatrzyma się w głębi ZSRS, a alianci zachodni przypuszczą decydujące uderzenie na Niemcy. Osłabiona Armia Czerwona napotka zaś na opór oddziałów KN i innych polskich jednostek wojskowych. Skuteczna obrona Polski przez żołnierzy KN będzie legitymacją dla sprawowania przyszłej władzy w kraju. Podobieństwo tych planów do losów Józefa Piłsudskiego jest wręcz uderzające. Latem 1944 roku w obliczu odwrotu Niemców, Konfederacja Narodu uznała bezcelowość walki z Sowietami i zaczęła coraz częściej współpracować z partyzantką sowiecką oraz oddziałami Armii Czerwonej. Po upadku powstania warszawskiego, w trakcie którego zginęła jego żona Halina i brat Zdzisław, Piasecki w rozmowie z podwładnym „snuł pesymistyczną wizję politycznej przyszłości. Silniej niż potrzebę tworzenia nowego podziemia akcentował konieczność ratowania maksimum ludzi i przetrwania nadchodzącej zagłady”. 12 listopada 1944 r. Piasecki został aresztowany przez NKWD w swej kryjówce w Józefowie pod Warszawą. W więzieniu przesłuchiwali go generał Iwan Sierow, Jacek Różański i jego brat Jerzy Borejsza. Przywódca KN od początku udzielał śledczym szczegółowych wyjaśnień, wskazując, iż łączy go z komunistami – idea rewolucji społecznej oraz walka z Niemcami. Piasecki potrafił zainteresować swoją osobą towarzysza Sierowa, który miał go określić : „Genialnyj malczik”. Sowieci świetnie orientowali się, iż polscy komuniści mają znikome poparcie w społeczeństwie, a do utrwalenia władzy Sowietów w Polsce potrzebni są nie tylko komuniści. Ponadto Sierow znając przeszłość Bolesława, wiedział jak skutecznie doprowadził do rozbicia wielu organizacji (np.ONR). Ponadto znał jego ambicje i żądzę władzy, dla której gotowy był podpisać pakt z diabłem, licząc, że go w końcu oszuka. Piasecki uznał, iż jedyną szansą na zaistnienie na nowej scenie politycznej w Polsce, jest pójście na współpracę z komunistami. Ponadto – jak wielu narodowców – uważał Rosjan za naród słowiański, wobec tego nawet w przypadku okupacji sowieckiej, mowa polska przetrwa lub w krótkim czasie można się nauczyć ponownie języka polskiego. Jeszcze w trakcie pobytu Piaseckiego w więzieniu, w Krakowie rozpoczęły się rozmowy pomiędzy Jerzym Borejszą, którego celem miało być pozyskanie środowisk twórczych, a przedstawicielami ugrupowań katolickich. W kwietniu 1945 roku na zebranie w hotelu Francuskim przybyli: Wojciech Kętrzyński, Aleksander Bocheński, Stanisław Stomma, Jerzy Turowicz oraz  Stanisław Rostworowski. Po spotkaniu Kętrzyński udał się do Warszawy, aby przedstawić swoim kolegom z KN propozycję zerwania z konspiracją i rozpoczęcia legalnej działalności. Większość członków KN odrzuciła możliwość współpracy z komunistami. Na początku lipca 1945 roku Piasecki został zwolniony z więzienia. Wkrótce zorganizował spotkanie z gronem swoich najbliższych współpracowników celem podjęcia decyzji, czy zostać w kraju, czy też przenieść działalność na Zachód i tam na emigracji kontynuować walkę o niepodległość.  W trakcie gorącej dyskusji, w której wzięli udział: Piasecki, Antoni Gawroński, Wojciech Kętrzyński, Jerzy Hagmajer oraz Stanisław Briesemeister, jeden głos przeważył by zostać w kraju. 4 lipca 1945 roku Piasecki został przyjęty przez Gomułkę. Tydzień później przesłał na ręce przywódcy PPR memoriał pod tytułem „Ogólne zasady światopoglądowe”, składający się z jedenastu punktów. Stwierdzał w nim, że stoi na stanowisku światopoglądu chrześcijańskiego, jednak należy przełamać brak zaufania między chrześcijanami a marksistami poprzez : „wspólną z marksistami służbę naczelnemu zadaniu budowy i odbudowy państwowości polskiej” oraz „ideową czystą i lojalną walkę o najpełniejszy rozwój idei polskiej i jej zdolności służenia potrzebom ogólnoludzkim. Ścieranie się we wzajemnym kontakcie marksistów i idealistów może jedynie podnieść poziom obu stron”. Równocześnie zadeklarował, iż  „stosunki Narodu Polskiego i Narodów Radzieckich winny być oparte na zasadzie przyjaźni i po sąsiedzku obopólnie wyciągniętej dłoni”. Memoriał Piaseckiego przypomina treścią i konstrukcją „Zasady Programu Narodowo-Radykalnego”, jednak dominację narodu polskiego zastępuje równoprawna współegzystencja, konflikt z innymi prądami politycznymi ścieranie się różnych idei. Tak właśnie narodził się jego główny nurt myślenia, który przeszedł do historii pod nazwą „wieloświatopoglądowego socjalizmu”. 18 sierpnia 1945 roku grupa Piaseckiego otrzymała zgodę na wydawanie tygodnika „Dziś i Jutro”, którego pierwszy numer ukazał się 25 listopada 1945 roku. W pierwszych trzech numerach słowo „Dziś” drukowano w czarnym kolorze, a „Jutro” w jasnym. Cenzura jednak szybko zorientowała się w tym wybiegu i odtąd drukowano cały tytuł w jednym kolorze. Zasadniczą linię nowego tygodnika określały dwa artykuły Piaseckiego – „Zagadnienia istotne” oraz „Po prostu”. Pierwszy określał program grupy oraz przeprowadzał analizę sytuacji politycznej, której konkluzją było stwierdzenie, że „poczucie odpowiedzialności i kierowanie się racją stanu każe konsekwentnie wyciągać jako zadanie dla polityki polskiej sojusz ze Związkiem Radzieckim”. Ponadto przewodniczący komitetu redakcyjnego uważał, iż „Byłoby klęską powiedzieć, że za prawo wstępu do nowej rzeczywistości płaci się cenę porzucenia tradycji heroicznej poległych i żywych towarzyszy z czasu walki zbrojnej. Byłoby klęską, gdyż ci, którzy by do nowej rzeczywistości weszli, byliby to ludzie zakłamani”. Drugi z artykułów wyjaśniał przyczyny ewolucji tej części środowiska, która wywodziła się z Ruchu Narodowo-Radykalnego. Autor propagował tezę „dość krwi”, która z czasem przerodziła się w „biologiczną ochronę narodu”. Wedle relacji Krajewskiego Piasecki miał powiedzieć, że „Obrona biologiczna to uniknięcie rozlewu krwi i masowej eksterminacji, przed którą nie cofa się system stalinowski, jak nie cofnął się hitlerowski. W 1939 r. działały one wspólnie, a w 1944 r. ta wspólnota skierowana przeciw Polsce potwierdziła się w czasie Powstania Warszawskiego. Jest granica upływu krwi, po przekroczeniu której naród traci zdolność do życia i kończy własną historię. W wyniku II wojny światowej naród polski niebezpiecznie zbliżył się do tej granicy i dlatego obecnie wysuwa się konieczność odbudowy jego potencjału biologicznego. Trzeba wykluczyć z rachub politycznych wybuch trzeciej wojny światowej. Zachód jest zmęczony i pragnie pokoju”. Propagowanie tego słusznego stanowisko nie wymagało jednak podjęcia współpracy z komunistami, którzy także – z innych powodów – nawoływali do złożenia broni i rozpoczęcia pokojowej odbudowy kraju. Środowisko skupione wokół pisma składało się z trzech grup: ludzi z ONR-Falangi, z KN oraz tych którzy przyszli po 1945 roku. Do pierwszej należeli: Jerzy Hagmajer, Zygmunt Przetakiewicz, Stanisław Briesemeister , Mieczysław Chądzyński; do drugiej: Wojciech Kętrzyński, Tadeusz Anderszewski, Marian Bieńkowski, Janina Kolendo, Mieczysław Kurzyna; do trzeciej zaś: Aleksander Bocheński, Jan Dobraczyński, Dominik Horodyński, Witold Bieńkowski oraz ks. Jerzy Pawski i ks. Prof. Eugeniusz Dąbrowski. Już w pierwszych miesiącach swego istnienia grupa „Dziś i Jutro” nawiązała poważne kontakty polityczne z przedstawicielami władzy ludowej i nie tylko znała ich stanowisko, ale także została upoważniona do poufnego ich komunikowania hierarchii kościelnej. Oprócz kontaktów z Jerzym Borejszą, który sprawował swoistą pieczę nad grupą (o tym jak ona była ścisła świadczy fakt, iż kiedy w 1946 roku wobec braku środków na dalsze wydawanie pisma, Piasecki powołał przedsiębiorstwo przewozowe „Stołeczna Komunikacja Samochodowa”, obsługujące trasę Warszawa-Garwolin, nadzór nad nim sprawował prezes „Czytelnika”), utrzymywano kontakty z wicemistrzem administracji Władysławem Wolskim oraz dyrektorem departamentu MBP Julią Brystygier, która koordynowała politykę władz „na odcinku katolickim”. Rząd warszawski wprowadził we wrześniu 1945 roku nowe przepisy dotyczące ślubów cywilnych i dopuszczalności rozwodów. Decyzja ta spowodowała gwałtowny protest biskupów, którzy skierowali protest do samego Bolesława Bieruta. 12 września 1945 roku Rada Ministrów podjęła decyzję o zerwaniu konkordatu z 1925 roku, motywując to brakiem uznania ze strony Watykanu rządu w Warszawie oraz powierzeniem administracji diecezji chełmińskiej biskupowi gdańskiemu Carlowi Marii Spletowi. Mimo oficjalnie poprawnych stosunków z Kościołem, udziału dostojników komunistycznych w procesji Bożego Ciała, rozpoczynaniu programu radiowego pieśnią „Kiedy ranne wstają zorze”, władze komunistyczne ograniczały swobodę działania Kościoła. „Otóż zajmują domy kościelne, - pisał biskup łomżyński Stanisław Łukomski do prymasa Hlonda – usiłują z okazji planów rozbudowy zabierać grunty kościelne, wydano tajny nakaz inwigilowania kazań i prywatnego życia duchowieństwa, a skutkiem fałszywych donosów czepiano się, a nawet aresztowano księży. Dalej znieważa się cmentarze grzebalne przez wnoszenie sztandarów czerwonych, tych symboli walki klasowej i krwi ludzkiej, przez strzelanie nad grobami i wygłaszanie mów nienawistnych i mściwych. Kilkakrotne moje protesty z powołaniem się na prawo kanoniczne i zakazy Stolicy św. pozostały bezskuteczne, wobec czego odmawiam tym czynnikom współudziału duchowieństwa, ale te gwałty popełnia się nadal i wciąga dzieci do tego”. Redaktorzy „Dziś i Jutro” starali się bronić polityki Piusa XII, choć uważali, że Watykan niejednokrotnie mylił się w sprawach polityki i jedynie jest nieomylny w sprawach wiary i moralności. Pragnąc pogodzić światopogląd marksistowski z katolicyzmem redaktorzy pisma sięgali do Quadragesimo Anno zaznaczając że: „Socjalizm religijny, socjalizm chrześcijański są pojęciami sprzecznymi w sobie: nikt nie może być dobrym katolikiem i prawdziwym socjalistą”. Jednak – jak dowodził Jan Dobraczyński - współpraca między katolikami i socjalistami jest możliwa na płaszczyźnie międzyludzkiej i powinna się odbywać w celu budowania nowej Polski. „Przed każdym Polakiem – wspierał go Piasecki – przed każdą grupą społeczną, przed całym państwem stoi w obecnej rzeczywistości kwestia odbudowy jako konieczność naczelna. W Polsce nie  odbudowanej żyć nie ma sposobu. (…) Jest przeto zagadnieniem decydującym kwestia możliwości współpracy w odbudowie Polski materialistów i spirytualistów przy zachowaniu ideowej postawy tych ruchów”. Grupa Piaseckiego z radością powitała więc wywiad Bieruta udzielony Ksaweremu Pruszyńskiemu w listopadzie 1946 roku, w którym „prezydent” podkreślił, że „Polska obecnie stała się państwem równości i wolności religijnej. W tych warunkach katolicy nie maja ani mniej, ani więcej praw aniżeli inni obywatele. Mają jednak – moim zdaniem –wszystkie środki potrzebne do tego, by swoją religię wyznawać, służyć jej i krzewić ją, a zarazem podnosić poziom życia religijnego w Polsce”. „Dziś i Jutro” po tym wywiadzie, zainspirowanym zresztą przez Piaseckiego,  podjęło inicjatywę wydając w grudniu 1946 roku oświadczenie, w którym opowiadano się za harmonijnym ułożeniem się stosunków między Kościołem a państwem. Była to pierwsza tak duża akcja zorganizowana przez tygodnik, a pod oświadczeniem podpisało się 37 osób, w tym dwoje z „Tygodnika Powszechnego” Hanna Malewska i Stefan Kisielewski. Piasecki starał się wykorzystać to oświadczenie w swoich staraniach o otwarcie nowego dziennika – „Słowa Powszechnego”. Akcja tygodnika spotkała się z oburzeniem części środowisk katolickich, które słusznie uznały, iż grupa Piaseckiego chce wpływać na Episkopat i jego suwerenne decyzje. Sekretarz Episkopatu – biskup Zygmunt Choromański ostro potępił tę akcję uznając, że „składanie przez nich publicznych oświadczeń w sprawie wywiadu prezydenta KRN, a zwłaszcza omawianie przez nich na konferencji w Belwederze polityki kościelnej w Polsce przekracza ich kompetencje, (…) i może przyczynić się do osłabienia jedności frontu katolickiego”. Stworzenie partii katolickiej było ambicją wszystkich środowisk związanych z Kościołem. Jesienią 1946 roku  rozmowy w tej sprawie prowadził z Janem Frankowskim Józef Cyrankiewicz, Władysław Wolski. Oprócz środowiska „Dziś i Jutro”, uczestniczyli w nich także przedstawiciele „Tygodnika Powszechnego”, „Tygodnika Warszawskiego”, KUL, Caritasu. Cyrankiewicz obiecywał ponoć 48 mandatów dla grupy katolickiej. Inicjatywa ta zyskała szczególne poparcie tygodnika Piaseckiego, który uważał, iż „zadaniem pierwszym jest zjednoczenie wszystkich ośrodków pracy katolickiej. Zadaniem drugim jest stworzenie politycznego przedstawicielstwa katolików, jako formy nowej, specjalnej i odpowiedniej dla wyjątkowo trudnych i wyjątkowo twórczych czasów, w jakich żyjemy. Katolicy specjalnie dzisiaj, nie mogą być bierni. Mają obowiązek znalezienia się na właściwym im miejscu; aby w procesie gwałtownie zachodzących przemian nie tylko bronić swych pozycji światopoglądowych, ale pozycje własne utrwalać i zdobywać nowe”. Realizując swój zamysł stworzenia partii katolickiej środowisko tygodnika wystąpiło z listem do prymasa Hlonda, w którym podkreślając słabość polskiego społeczeństwa, co uniemożliwia stawianie mu „zadania ponad jego siły jakim by była próba stoczenia na odcinku polskim zasadniczej rozprawy katolicyzmu z marksizmem” zaapelowało o większą powściągliwość ze strony hierarchów w stosunkach z rządem. „Jak dotąd – napisano – nie widzimy wśród duchowieństwa zrozumienia dla konieczności zastosowania podwójnej linii działania. Przypisujemy to uleganiu nastrojom ogółu, jak i może zbyt optymistycznemu obrachowaniu własnych sił i środków”. Równocześnie w liście do Gomułki w zamian za stworzenie organizacji politycznej katolików obiecywano pozyskanie przychylności władz kościelnych dla nowej rzeczywistości, a także działania na rzecz komunistów. „Trzeba się liczyć – podkreślano – zupełnie konkretnie, że albo zostanie utworzono reprezentacja polityczna obozu katolickiego, albo też powstaną bardzo trudne warunki dla wszelkich inicjatyw politycznych katolickich i obóz katolicki w Polsce wycofa się na swe najdalsze pozycje obronno-negatywne. Nie widzimy możliwości trwania prowizorium na tym odcinku”. Wskazywano również, ze katolicy pozostaną lojalni wobec państwa. W przeciwnym razie zmuszeni będą szukać poparcia zagranicą lub w podziemiu. „Każda bowiem opozycja w Polsce, jeśli ma ona charakter, musi wcześniej czy późnej stać się narzędziem rozgrywek … i terenem organizacji podziemnych”. Wobec zdecydowanego sprzeciwu większości hierarchów koncepcja partii katolickiej upadła ku wielkiemu rozgoryczeniu Piaseckiego. Charakterystyczna jest ocena biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego, który jasno wskazywał: „ Życie polityczne jest owładnięte mgłą kłamstwa. A musi to życie stać się nareszcie moralnym. (…) Dzisiejsze warunki uprawiania polityki nie służą temu. Będzie to zawsze praca w składzie potłuczonych garnków. Któż je sklei? Co wart jest potłuczony garnek?”. Również prymas Hlond, który na początku przychylnym okiem patrzył na tygodnik, negatywnie oceniał działalność Piaseckiego, określając go jako „żonglera grającego darowaną mu kartą” Środowisko „Dziś i Jutro” winą za porażkę obarczyło przedstawicieli innych grup katolickich, które ich zdaniem: „zaczynali rozmowę od stawiania sprawy, iż muszą być prezesami, nie brakło grup, które uważały, że one muszą mieć <gestię>  nad całą działalnością partii”. Mimo tego Piasecki wysunął – za zgodą komunistów – własnych kandydatów na posłów. Ostatecznie posłami zostali: Jan Frankowski, Aleksander Bocheński oraz Witold Bieńkowski. Tak nieliczna reprezentacja grupy była porażką Piaseckiego, którego ambicją było zawsze rządzenie Polską. Aby zrealizować to marzenie gotowy był na daleko idącą współpracę z komunistami. Coraz bardziej gorliwe współdziałanie grupy „Dziś i Jutro” z komunistami, sprawiło, iż na konferencji redaktorów prasy katolickiej we wrześniu 1947 roku na Jasnej Górze, nie zostali zaproszeni członkowie tygodnika Piaseckiego. Na konferencji podjęto także uchwałę o usunięciu z tygodnia podtytułu „katolicki”. Końcowy komunikat zawierający spis tytułów prasy katolickiej nie wymieniał pisma b. szefa ONR-Falangi. Zbieżne to było z uchwałą Kongregacji Świętego Oficjum, grożącą ekskomuniką katolikom – członkom i sympatykom partii komunistycznych oraz tym, którzy z nimi współdziałają. Mimo udanych interwencji szefa grupy u władz komunistycznych na rzecz uwolnienia żołnierzy AK, przetrzymanych w więzieniach i obozach, Piasecki z biegiem lat stał się swoistym koniem trojańskim, za pomocą którego komuniści pragnęli rozbić jedność Kościoła i doprowadzić tym samym do jego podporządkowania państwu. Ale to już inna historia.

Wybrana literatura:

B. Piasecki – Kierunki 1946-1960

Z. Przetakiewicz – Od ONR-u do PAX-u

W. Sznarbachowski – 300 lat wspomnień

A. Dudek, B. Pytel – Bolesław Piasecki – próba biografii politycznej

K. Krajewski – Uderzeniowe Bataliony Kadrowe 1942-1944

J. Majchrowski – Geneza politycznych ugrupowań katolickich

A. Micewski – Współrządzić czy nie kłamać

J. Żaryń – Kościół a władza w Polsce 1945-1950 Godziemba

10 procent dziecka W jakiejś telewizorni ogłoszono, że tornistry dzieci są zbyt ciężkie. W związku z tym ponad 90 proc. rodziców chciałoby, by Ministerstwo "coś z tym zrobiło". Do najgłupszych propozycyj należał postulat, by waga tornistra nie mogła przekraczać 10 proc. wagi dziecka. Z czego by wynikało, że tłuste dzieci miałyby więcej pomocy szkolnych - albo dla chudych należałoby drukować cieńsze podręczniki. Takie są skutki, gdy ktoś zabiera się za rządzenie innymi. Czy robi to Józio Stalin, czy Grono Pedagogiczne, czy Ogół Rodziców, czy Dziennikarze - wyniki są równie głupie. Oczywiście w normalnym państwie nie ma tych problemów, bo pojedynczy ojciec decyduje o swoim pojedynczym dziecku - i jeśli szkoła nie umie rozwiązać problemu zbyt ciężkich tornistrów, to on wie o tym jeszcze przed zapisaniem dziecka do szkoły, więc posyła je do innej, która to potrafi. A ta pierwsza bankrutuje - dokładnie tak samo, jak bankrutuje knajpa, która nie umie rozwiązać problemu niedosmażonych kotletów. A może niektórzy rodzice uważają, że dobrze, iż dzieci wyrabiają sobie krzepę, dźwigając ciężary? To ich problem - i nikogo innego nie powinien obchodzić. Jak mawiał śp. Stefan Kisielewski: "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się problemy... nieznane w żadnym innym ustroju!". To właśnie jest taki "problem". Jednak trudno dziwić się rodzicom, że "zrobienia czegoś" domagają się od MEN. To państwo napadło na rodzinę, porwało dziecko i pod przymusem posłało do szkoły, to reżym zatwierdza programy szkół (również rzekomo "prywatnych"!), to reżymowi urzędnicy zatwierdzają podręczniki... i biorą łapówki od autorów - właśnie za to, że je zatwierdzili! Rzecz jasna: im grubszy podręcznik, tym droższy - a więc i większe honorarium dla autora - a więc i większą łapówkę może ten autor wręczyć. Cytat: „Jak się nad każdym urzędnikiem postawi policjanta, to jedynym efektem będzie wzrost ceny podręczników - bo trzeba będzie przekupić jeszcze i policjanta...”. Dziś uważa się za sukces, jak autor sprzeda 5000 egzemplarzy książki. A tu od razu nakład 100.000 - z  gwarantowanym zbytem. I jest to monopol państwowy - przeto łapówkarstwo MUSI kwitnąć w najlepsze. Jest to NIEUNIKNIONE. Jak się nad każdym urzędnikiem postawi policjanta, to jedynym efektem będzie wzrost ceny podręczników - bo trzeba będzie przekupić jeszcze i policjanta... Pal licho koszt i wagę podręcznika - to jeszcze da się przeżyć. Najgorzej jest z treścią tych podręczników. Dobry autor jest ceniony, ma z czego żyć, sam się ceni - więc nie da nikomu łapówki. Łapówki wręczają zazwyczaj miernoty, których podręczników nikt normalny by nie kupił. Cytat: „Jak działał socjalizm, to nie było nic - a jak łapówkami poprawiano ten absurdalny system - to pojawiały się towary złe i drogie. No, więc euro-socjalizm jest cały czas poprawiany”. Gdyby o tym, jaki ser kupi żona na bazarze, decydował urzędnik państwowy, to chyba jest oczywiste, że na bazarze byłyby tylko trzy gatunki sera - te najgorsze, najdroższe - i byłby obowiązek ich kupowania. Albo, być może, serów w ogóle by nie było. Dokładnie tak, jak było za PRLu. Jak działał socjalizm, to nie było nic - a jak łapówkami poprawiano ten absurdalny system - to pojawiały się towary złe i drogie. No, więc euro-socjalizm jest cały czas poprawiany. Jedynym wyjściem jest całkowita likwidacja MEN. Właściciel szkoły na pewno będzie wiedział, jakie kupować podręczniki - a jak nie będzie wiedział, to mu interes, czyli szkoła, zbankrutuje. Bo tego nam potrzeba: by złe szkoły BANKRUTOWAŁY! W tym celu nie trzeba nawet likwidować zasady rzekomo "bezpłatnego" nauczania. Wystarczy wprowadzić zasadę "bonu oświatowego" - i już. Kiedyś rządziły Polską takie partie: AWS i UW. W Sejmie miały większość - i obydwie miały w programie wprowadzenie bonu oświatowego. I wprowadzały go tak samo, jak PO obniża podatki... Bo ustawy opiniują urzędnicy MEN - więc chyba jest oczywiste, że opiniują je negatywnie.

Ulga prorodzinna do reformy Ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu nie podoba się mechanizm funkcjonowania ulgi prorodzinnej. W wywiadzie dla RMF FM zapowiedział modyfikację obecnie obowiązujących przepisów. Ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu nie podoba się mechanizm funkcjonowania ulgi prorodzinnej. W wywiadzie dla RMF FM zapowiedział on modyfikację obecnie obowiązujących przepisów. — Te mechanizmy nie działają prawidłowo. Mogę wyobrazić sobie rekonstrukcję ulgi prorodzinnej, tak by premiowane były trzecie i dalsze dzieci — powiedział Rostowski. - Problem i z becikowym, i z ulgą prorodzinną są takie, że ani jeden mechanizm, ani drugi nie działa specjalnie na zwiększenie dzietności. Kiedy i na jakie inne formy wsparcia dla rodzin obowiązujące ulgi miałyby zostać zamienione, tego minister Rostowski nie powiedział. Pytany o nieuchronność wprowadzenia podwyżki podatku VAT stwierdził, że manewr ten w 2011 roku jest złem koniecznym. - Mamy tzw. problem deficytu strukturalnego, który wynika z tego, że jak poprzedni Sejm obniżył podatki i składkę rentową o 40 mld złotych, w tym samym czasie nie podjęto działania, aby ograniczyć wzrost wydatków - wyjaśnił szef resortu finansów. - Poprzedni rząd nie ograniczył wzrostu podatków — wprost przeciwnie: zwiększył wydatki o 52 mld złotych, czyli o 24 proc. I to spowodowało tzw. deficyt strukturalny. My z tego deficytu strukturalnego musimy wyjść. Dodał, że to wychodzenie przebiega stopniowo, rząd musi bardzo twardo trzymając wydatki, ale to wymaga czasu i ten czas musi kupić, dlatego też wprowadza na okres trzyletni jednoprocentowy wzrost podatku VAT. Rostowski zapewnił też, że jego resort pracuje obecnie nad podatkiem bankowym. Będzie on nastawiony na zapewnienie bezpieczeństwa systemu bankowego w przypadku przyszłych kryzysów finansowych. Nie zdradził jednak od kiedy podatek ma obowiązywać - zaznaczył tylko, że nie zdążą z przygotowaniem przepisów do końca roku. - Sektor finansowy jest na tyle wrażliwy, że nie możemy wprowadzić podatku, który spowodowałby, że jedna trzecia banków popadłaby w starty - dodał minister. Rada Gospodarcza przy premierze, która zebrała się w poniedziałek nie poparła pomysłu wprowadzenia podatku bankowego. - Nie rekomendujemy nakładania na banki nowego obciążenia, lepiej byłoby, gdyby rząd zdecydował się wszelkimi dostępnymi sposobami ograniczyć wydatki w 2011 roku, dotrwać do 2012 i wtedy ostro zabrać się za radykalne reformy - powiedział "Rz" jeden z członków Rady. Rzepa

Milczenie owiec W ostatnim dniu kampanii wyborczej Donald Tusk na oczach telewidzów własnym podpisem sygnował 10 zobowiązań PO. DZIESIĘĆ ZOBOWIĄZAŃ PO Polska zasługuje na cud gospodarczy

1. Przyspieszymy i wykorzystamy wzrost gospodarczy
2. Radykalnie podniesiemy płace dla budżetówki, zwiększymy emerytury i renty
3. Wybudujemy nowoczesną sieć autostrad, dróg ekspresowych, mostów i obwodnic
4. Zagwarantujemy bezpłatny dostęp do opieki medycznej i zlikwidujemy NFZ
5. Uprościmy podatki – wprowadzimy podatek liniowy z ulgą prorodzinną, zlikwidujemy ponad 200 opłat urzędowych
6. Przyspieszymy budowę stadionów na Euro 2012
7. Szybko wypełnimy naszą misję w Iraku
8. Sprawimy, że Polacy z emigracji będą chcieli wracać do domu i inwestować w Polsce
9. Podniesiemy poziom edukacji i upowszechnimy Internet
10. Podejmiemy rzeczywistą walkę z korupcją.

Platforma Obywatelska opublikowała "dekalog" zobowiązań i obiecała, że dotrzyma słowa i zrealizuje je po wyborach. Zagwarantował to cudotwórca Tusk podpisując powyższe zobowiązania w świetle fleszy i ku uciesze salonu oraz licznej rzeszy owiec i baranów, które masowo udały się do lokali wyborczych, by oddać głos na tego, przy którym będzie im się żyło lepiej. Oprócz obniżenia podatków i ich ujednolicenia Tusk zapowiedział również zlikwidowanie podatku Belki. Mijają właśnie 3 lata "rządów" tej postępowej i nowoczesnej na wskroś "liberalnej" ekipy i Tusk przystąpił właśnie do realizacji kwestii podatkowych. Będzie je podnosił, czyli będzie POwskie "Love Story" w reżyserii Rostkowskiego i kapusty Boniego, produkcja made in Donald. Tytuł polski - "Ogólnonarodowe strzyżenie owiec i baranów". Już zapowiedziano podniesienie podatku Vat ale na tym nie koniec. Ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu nie podoba się mechanizm funkcjonowania ulgi prorodzinnej. W wywiadzie dla RMF FM zapowiedział on modyfikację obecnie obowiązujących przepisów. — Te mechanizmy nie działają prawidłowo. Mogę wyobrazić sobie rekonstrukcję ulgi prorodzinnej, tak by premiowane były trzecie i dalsze dzieci — powiedział Rostowski. - Problem i z becikowym, i z ulgą prorodzinną są takie, że ani jeden mechanizm, ani drugi nie działa specjalnie na zwiększenie dzietności. Pytany o nieuchronność wprowadzenia podwyżki podatku VAT stwierdził, że manewr ten w 2011 roku jest złem koniecznym. - Mamy tzw. problem deficytu strukturalnego, który wynika z tego, że jak poprzedni Sejm obniżył podatki i składkę rentową o 40 mld złotych, w tym samym czasie nie podjęto działania, aby ograniczyć wzrost wydatków - wyjaśnił szef resortu finansów. - Poprzedni rząd nie ograniczył wzrostu podatków — wprost przeciwnie: zwiększył wydatki o 52 mld złotych, czyli o 24 proc. I to spowodowało tzw. deficyt strukturalny. My z tego deficytu strukturalnego musimy wyjść. Tę samą piosneczkę - winne pisiory! wydukał również jakże cudowny i umiłowany Tusk dziś na konferencji prasowej. Nie było jednak odważnego cyngla, który zapytałby premiera co on zrobił przez 3 lata dla obniżenia wydatków. Co to, to nie! Cyngle wiedzą o co i o kogo mają pytać swojego wybrańca. Normalnie jak się słucha tego kabaretu rządowo-medialnego to jedno określenie się nasuwa - kupa śmiechu, oczywiście z przewagą kupy. Kreatywny księgowy Vincent nie dość, że nie zniesie podatku Belki to jeszcze drugim obarczy, tylko teraz niby banki ale ostatecznie odbije sie to na portfelach milczących owiec i baranów ale nie tylko na nich.

- Rostowski zapewnił też, że jego resort pracuje obecnie nad podatkiem bankowym. Będzie on nastawiony na zapewnienie bezpieczeństwa systemu bankowego w przypadku przyszłych kryzysów finansowych. Nie zdradził jednak od kiedy podatek ma obowiązywać - zaznaczył tylko, że nie zdążą z przygotowaniem przepisów do końca roku.- Należy się zatem spodziewać, że po drenażu naszych kieszeni za pomocą Vatu odbierze się większości dzietnych rodzin ulgi prorodzinne i becikowe a banki odbiorą sobie nałożony na nie podatek z naszej kieszeni. I w ten sposób populiści z PO będą strzygli owce z wełny. Trzeba bowiem gotówki na obsługę wynagrodzenia dla banków za odsetki od zadłużenia, na opłaty dla MFW za niepotrzebną nam linię kredytową a i Tusk musi opłacić nauczycieli, którym naobiecywał gruch na wierzbie no i został jeszcze gajowy ze swoim rozdawnictwem obiecanym w kampanii wyborczej prezydenckiej. Poza tym te rzesze otaczających ich urzędasów, oni też by chcieli obie "matki" possać. W końcu jest tych owiec i baranów pod dostatkiem. Tym bardziej, że milczą wciąż zauroczone populistycznym Mesjaszem z Sopotu. To nic innego nie zostało jak je strzyc. I to do gołej skóry. I każdą kieszeń przetrzepać, nawet tę dziurawą. A opierających się straszyć, pisiorami najlepiej i "wariatem" Kaczyńskim. Poskutkuje. http://www.rp.pl/artykul/535572-Ulga-prorodzinna-do-reformy.html kryska

O co chodzi w sporze o krzyż? Zastanawiałem się nad tym dosyć długo. Nie mogłem sprawy zracjonalizować. I w końcu mnie olśniło. W sporze o krzyż po prostu każdemu chodzi o coś innego! Donaldowi Tuskowi chodzi o przykrycie paranoicznej polityki ekonomicznej, jaką prowadzi jego coraz bardziej kompromitująca się ekipa polityczna. Jarosławowi Kaczyńskiemu chodzi o to, by katastrofa smoleńska ciągle była na pierwszych stronach gazet. Obu panom chodzi o to, by był jakiś niegroźny, ale bardzo widoczny przedmiot sporu, wokół którego mogą mobilizować swój elektorat.I elektorat mobilizuje się dwubiegunowo: zwolennicy Platformy są przeciw, a sympatycy PiS – za. Antyklerykalnej lewicy chodzi o wyrażenie swojej nienawiści do Kościoła. Samym obrońcom krzyża chodzi z kolei najprawdopodobniej o nowy cel w życiu. Odwiedzającym ich przeciwnikom krzyża chodzi o obejrzenie żywych moherów i kołtunów – i przez to o poprawę samopoczucia. Straży miejskiej chodzi wreszcie o nadgodziny, które przy krzyżu odstać jest łatwo. Socjaliści wierzący i niewierzący, tryskający nienawiścią do Kościoła antyklerykałowie, żarliwi obrońcy krzyża i ich niezbyt kulturalni przeciwnicy, służby państwowe, a nawet harcerze – wszyscy mają interes, żeby krzyż stał, więc pewnie będzie stał dalej. Pewnie tak długo, aż obrońcom w końcu znudzi się obrona. Kiedyś i to przecież nastąpi. Mamy w każdym razie do czynienia z fenomenem chyba bez precedensu i w swej istocie dość surrealistycznym. Tylko rządząca partia, choć jest z sytuacji zadowolona, chce ją wykorzystać także do innych celów. Oto przygotowano projekt poprawek prawa regulującego wolność zgromadzeń. Idzie on w stronę istotnego ograniczenia tej wolności poprzez zobligowanie gmin do wyznaczenia miejsc, w których w przyszłości będą mogły odbywać się demonstracje i pikiety. Cóż – najlepiej piec dwie albo nawet więcej pieczeni na jednym ogniu. Najbardziej zmieszany całą sytuacją wydaje się Kościół. Choć nie jest stroną tego konfliktu, znajduje się przecież w jego środku. I też nie wie, jak się zachować. Co więc mają robić ludzie, którzy widzą całą dziwność tej sytuacji, a jednocześnie rozumieją jej rozmaite aspekty. Cóż, najlepsze chyba jest stoickie wyjście: trzeba tę sprawę po prostu przeczekać. Sommer

Prawicowa rewolucja w USA: Partia Herbaciana! Amerykańska Tea Party odnosi coraz większe sukcesy polityczne. Jeszcze dwa lata temu monopol Demokratów i Republikanów na reprezentowanie Amerykanów w obu izbach amerykańskiego Kongresu wydawał się niezachwiany. System dwupartyjny wyglądał na równie twardy jak niegdyś pomnik Feliksa Dzierżyńskiego na placu jego imienia w Warszawie. I podobnie jak ten pomnik w 1989 roku, tak i amerykański system dwupartyjny może wkrótce rozpaść się na drobne kawałki. Konserwatywny obyczajowo i liberalny gospodarczo elektorat partii republikańskiej ma dosyć polityków, którzy formalnie należą do GOP, a w rzeczywistości głoszą poglądy zbliżone do reprezentantów obozu Obamy. Oczyszczeniu szeregów amerykańskiej prawicy z krypto-Demokratów ma służyć kampania Partii Herbacianej, która w tegorocznych wyborach do Kongresu wystawia mało znanych działaczy, ale za to o wyraźnie prawicowym światopoglądzie. Przykładem takiego postępowania było wystawienie w sierpniowych prawyborach do Senatu na Alasce prawnika i weterana pierwszej wojny w Zatoce Perskiej – Josepha W. Millera. Alaskański prawnik z łatwością pokonał w prawyborach republikańskich senator polskiego pochodzenia Lissę Annę Murkowski, której praca w Senacie wskazywała na centrolewicowe poglądy. Wcześniej Tea Party przyczyniła się do przegranej w prawyborach  republikańskich senatora Boba Bennetta w stanie Utah. Wiele wskazuje, że „herbaciana rewolucja” zmieni także oblicze polityki w stanie Delaware, gdzie Tea Party wspomaga Christine O’Donnell przeciw republikańskiemu kongresmanowi z tego stanu – Mike’owi Castle. Nie tylko na Alasce czy w Utah Partia Herbaciana oczyszcza szeregi GOP z krypto-Demokratów. Jak Ameryka długa i szeroka pojawiają się nowi „herbaciani” kandydaci na senatorów, kongresmanów i gubernatorów. Ich poglądy można określić jako wybitnie niepoprawne politycznie i prawdziwie prorynkowe. Hasłem zmian przeprowadzanych w szeregach amerykańskiej prawicy jest purity (czystość). I nie chodzi tu o jakieś rasistowskie brednie, ale o wyklarowanie jasnej wizji państwa konserwatywnego obyczajowo i chroniącego reguły działania wolnego rynku. Partia Herbaciana postawiła sobie za zadanie wymieść z amerykańskiej prawicy nawet takich ludzi jak senator John Mc Cain – kandydat GOP na prezydenta w 2008 roku, który słynie z wiecznego lawirowania między poglądami skrajnie konserwatywnymi a lewackimi (szczególnie w kwestii służby homoseksualistów w armii oraz nielegalnej imigracji).

John McCain od 28 lat bez problemu wygrywał wybory do Senatu w stanie Arizona. Jednak w tym roku za sprawą Tea Party omal nie wypadł z wyścigu wyborczego! Żeby utrzymać fotel, musiał rywalizować z niezwykle popularnym w Arizonie konserwatywnym radiowcem – Johnem Davidem Hayworthem. McCainowi udało się co prawda wygrać prawybory, ale koszt jego kampanii wyborczej wyniósł ponad 21 mln dolarów. Kwota ta jest równa sumie wszystkich wydatków na jego cztery poprzednie kampanie wyborcze do Senatu! Wyborcy mają nadzieję, że John McCain przekonał się na własnej skórze, iż skończyła się polityczna laba i nieróbstwo za pieniądze podatników. Tea Party, jako wielki i spontaniczny ruch społecznego niezadowolenia z rządów Baracka Obamy i nieudolności całego establishmentu politycznego i gospodarczego, jest w stanie zmienić oblicze Ameryki i wpłynąć tym samym na losy świata.

Marsz na Waszyngton Dwa lata po wyborze najbardziej lewicowego prezydenta w historii USA amerykańska prawica zaczyna odnosić coraz większe sukcesy. Rządy pierwszego czarnoskórego prezydenta Stanów Zjednoczonych okazują się wielkim niewypałem. Piszę ten artykuł na trzy dni przed planowanym w Waszyngtonie wielkim marszem działaczy Tea Party przeciw polityce rządu Baracka Obamy. Istotnym elementem tego typu protestu jest fakt, że jest on organizowany nie tylko przez struktury o charakterze politycznym, ale przede wszystkim przez 50 organizacji społecznych, które niekoniecznie są powiązane z Partią Republikańską.

Europejczycy mogą się jedynie uczyć, jak się robi politykę za wielką wodą. Przez cztery dni, od 12 do 16 września, odbędą się sympozja i spotkania, na których uczestnicy będą mogli się dowiedzieć, jak należy się bronić przed orwellowskim systemem tworzonym przez Obamę i jego ekipę. Imprezy towarzyszące marszowi będą składać się z wykładów uczących, w jaki sposób można się bronić przed Wielkim Bratem na poziomie lokalnym Prawnicy, naukowcy i politycy skupieni wokół rewolucji konserwatywnej Tea Party będą doradzać, jak można w lokalnych wspólnotach bronić się przed rugowaniem symboli chrześcijańskich ze szkół i miejsc publicznych (dotyczy to np. zakazów używania niektórych dekoracji świątecznych), ograniczaniem wolności słowa, podwyżkami podatków, ograniczaniem reguł wolnego rynku czy prawa posiadania broni palnej do obrony osobistej. Innymi słowy: społeczno-polityczny ruch Tea Party, skupiający amerykańskich patriotów, pragnie przywrócić te wartości, które odróżniały Stany Zjednoczone od ZSRS, Kenii, Indii czy Meksyku – takie jak wolność religijna, swobody gospodarcze, wolność słowa i praworządność.

Pawel Łepkowski

HGW kontra emeryci. Władze wyciągają pieniądze od najbiedniejszych Rok 2011 będzie kolejnym, w którym obowiązywać będą w Warszawie drastyczne podwyżki opłat za użytkowanie wieczyste gruntów. Mimo wielu inicjatyw mieszkańców władze nie zmieniają swojej decyzji, a przecież wysokość tych opłat wzrosła często o 1000 do 2000 procent. – Są ludzie, którzy mają 1200 zł emerytury, a muszą płacić dodatkowo w styczniu, lutym i marcu po 600 zł, co daje łącznie z innymi opłatami 1000 zł miesięcznie, tylko dlatego, że władze Warszawy zarządziły podwyżkę – tłumaczy prezes stowarzyszenia spółdzielców Konfederacja Warszawska, Zbigniew Gawron. – Nic nie wskazuje, żeby coś się zmieniło w tej sprawie. Ostateczny efekt będzie taki, że powiemy ludziom, komu mają podziękować w wyborach – dodaje. Stowarzyszenie Konfederacja Warszawska podjęło próbę walki z podwyżkami. Przede wszystkim podpowiadano mieszkańcom, w jaki sposób odwołać się od decyzji władz. – Kiedy otrzyma się informację o nowych naliczeniach, przez 30 dni można się odwołać do Samorządowego Kolegium Odwoławczego. Instytucja ma 60 dni na podjęcie decyzji – tłumaczy Zbigniew Gawron. W tym roku na decyzję SKO trzeba czekać dłużej. Złożono kilkadziesiąt tysięcy odwołań i jeszcze nikt nie dostał odpowiedzi. Mieszkańcy nie wiedzą, w jakiej są obecnie sytuacji.

Sąd na drugim etapie Jeżeli SKO z jakiś względów podtrzyma tę niekorzystną podwyżkę, kolejnym krokiem jest wizyta w sądzie. – Odwołanie do sądu powinno dotyczyć ustalenia wysokości opłaty. Wówczas całe postępowanie może trwać dosyć długo – twierdzi Zbigniew Gawron. W sądzie powoływany jest biegły rzeczoznawca. Z drugiej strony staje przedstawiciel dzielnicy. W samej Warszawie występują drastyczne różnice w naliczaniu opłat. W niektórych miejscach podwyżki sięgają 1000-2000 proc., a na przykład na Ochocie wyniosły one „tylko” 20 procent. Tam ludzie nie protestują.

Rada Warszawy bez konkretów Zorganizowani mieszkańcy udali się jeszcze przed wakacjami na posiedzenie Rady m. st. Warszawy. Celem była próba obniżenia skali podwyżek. Sesja miała charakter nadzwyczajny i dotyczyła problemów tysięcy ludzi. Media o zasięgu ogólnopolskim nie zainteresowały się sprawą. Nie relacjonowały wydarzeń tak dokładnie, jak na przykład wydarzeń związanych z krzyżem przy Krakowskim Przedmieściu, kiedy stacja TVN pozwoliła sobie na bezpośrednią transmisję z posiedzenia rady.

Posiedzenie w sprawie opłat poprzedziły spotkania komisji. Radni podjęli tam próbę przygotowania uchwały, ale okazało się, że kompetencje w zakresie podwyżek opłat za użytkowanie wieczyste mają władze dzielnic. – Myśmy się spotkali z radnymi z Woli i byli zdziwieni, że jest jakaś znacząca podwyżka, bo podpisał ją zarząd dzielnicy, otrzymując uprawnienia od prezydenta miasta – opowiada prezes SKW. Rada miasta na nadzwyczajnym posiedzeniu zaproponowała jedynie uchwałę, która umożliwia rozłożenie opłaty na raty, ale władze zdecydowały, że nie cofną podwyżek. Powstał konflikt. Mieszkańcy stolicy masowo składali odwołania do SKO. Trudno podać ich liczbę, gdyż w przypadku spółdzielni składa się jeden wniosek, a w przypadku właściciela lub naliczenia oddzielnego postępowanie traktuje się indywidualnie. Na pewno problem dotyczy dziesiątków tysięcy mieszkań. – Pod pismem do prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz zebraliśmy około 17 tys. podpisów – podaje Zbigniew Gawron.

Postulaty pomijane milczeniem Niestety mieszkańcy nie otrzymali żadnej wiążącej odpowiedzi. Tak samo niesatysfakcjonujące było zachowanie władz Warszawy na sesji nadzwyczajnej. Do zgromadzonych przyszedł wiceprezydent Andrzej Jakubiak. – Oprócz pouczania nas, co jest w ustawie o gospodarowaniu nieruchomościami, nic konkretnego nie powiedział. Jego przemowa została wytupana przez ludzi – opisuje prezes Konfederacji Warszawskiej. Wiceprezydent miasta Andrzej Jakubiak argumentował, że skala podwyżek wynika z „wieloletnich zaniedbań warszawskiego samorządu” oraz znacznego wzrostu wartości nieruchomości w Warszawie w ostatnich latach. W stolicy jest ok. 230 tys. nieruchomości, na których ustanowione jest użytkowanie wieczyste. Protestujący mieli konkretne postulaty. Wnosili o odstąpienie od wysokich podwyżek opłat za wieczyste użytkowanie gruntu oraz przekształcanie prawa wieczystego użytkowania w prawo własności z bonifikatą wynoszącą 97 proc. Władze Warszawy zasłaniają się obowiązującym prawem, które nie zezwala na naliczanie bonifikaty. Proponują wykup za cenę komercyjną. Rząd i posłowie koalicji także milczą na ten temat i nie proponują żadnych rozwiązań.

Urawniłowka Mieszkańcy zwracali także uwagę na sposób określania ceny gruntów przez rzeczoznawców. – W dokumentach rzeczoznawcy widać, że nastąpiła totalna urawniłowka. Na Woli spółdzielnia posiada kilkanaście działek, które zostały wrzucone do jednego worka. Obojętne, czy są zabudowane w stu procentach i działki kończą się na obrysie budynków. Ceny zostały porównane z cenami działek pod budownictwo, gdzie planowany jest na przykład nowoczesny obiekt biurowy z apartamentami. Zrobiłem kontr-operaty z indywidualną oceną działek. Różnice sięgają 50 do 70 proc. – tłumaczy Zbigniew Gawron. Mieszkańcy nie godzą się na podwyżki. Nikt nie powiedział, dlaczego doprowadzono do tak wysokiego wzrostu opłat. Nie interweniują władze centralne, które ustanowiły prawo i mogłyby innymi rozwiązaniami zwolnić samorządowców od – jak twierdzą – obowiązku naliczenia wyższej opłaty.

Zabiorą emerytom wszystkie pieniądze Opłata za wieczyste użytkowanie musi zostać wniesiona do końca pierwszego kwartału. W związku z tym dolicza się ją w styczniu, lutym i marcu. – Osoba mieszkająca przy Chmielnej na 54 metrach kwadratowych płaciła do tej pory 60 zł w styczniu, lutym i marcu, łącznie 180 zł. Po podwyżce kwota wzrosła do 1800 zł. Miesięczny koszt eksploatacji wynosi około 400 zł. Jeżeli opłaty nie ulegną jakieś zasadniczej zmianie, to przez trzy pierwsze miesiące 2011 roku do tych 400 zł trzeba dodać 600 zł, czyli łącznie wychodzi 1000 zł. Osoba z tego mieszkania pokazywała mi odcinek emerytury, na którym widniało 1200 zł. Z czego zapłaci za gaz i prąd, nie mówiąc o innych wydatkach? – pyta Zbigniew Gawron. – Te opłaty trzeba od ręki obniżyć przynajmniej o połowę – przekonuje z kolei Janusz Korwin-Mikke, który walkę z wyzyskiem podatkowym warszawiaków uznał za priorytet swojej kampanii wyborczej na prezydenta miasta. Rafał Pazio

Wożąc chleb Załóżmy, że wybrałbym się do jakiegoś salonu samochodowego, wziął sobie jakiś wóz dostawczy, a następnie nie chciał za niego zapłacić, twierdząc, że wielu ludzi na nim skorzystało (np. rozwoziłem tym autem chleb) i rachunek za ten towar rozkłada się na nich wszystkich (oni też przecież skorzystali), a nie spada tylko na mnie. W taki sposób Polacy spłacają długi zaciągnięte przez czerwonych złodziei, którzy za doprowadzenie naszego kraju do ruiny ekonomicznej nie odpowiedzieli ani głowami, ani majątkami. Przeciwnie, czerwonym żyje się w III RP jak u Pana Boga za piecem (i chodzi nie tylko o Urbana). Zbigniew Kuźmiuk pisze właśnie, że dopiero parę lat temu spłaciliśmy „długi Gierka” (http://www.niezalezna.pl/article/show/id/38903), zaś „długi Tuska-Rostowskiego” będziemy spłacać z naszymi dziećmi i wnukami. Zgoda, tak to właśnie wygląda, tylko że te długi powinni w pierwszym rządzie spłacać ci, co je pozaciągali! Zwykle jest tak, że jak ktoś czymś zarządza (zwłaszcza państwową firmą czy publicznym majątkiem) i działa na szkodę danej instytucji, dojąc ją w prywatnych celach albo gospodarując tak, że popada ona w katastrofalne zadłużenie - to przecież nie tylko zaraz interesuje się takim delikwentem wymiar sprawiedliwości, ale też zjawia się skarbówka, komornicy, wierzyciele itd., ba, nawet „żurnaliści” się zjeżdżając, robiąc „gorący materiał” o malwersancie. W przypadku jednak peerelu okazało się, że doprowadzenie do zapaści cywilizacyjnej i życia w nędzy milionów ludzi nie spowodowało żadnych, ale to żadnych konsekwencji materialnych ani prawnych odnośnie do tychże czerwonych cepów, co z moskiewskiego nadania stali przez długie lata „na czele” komunistycznego państwa. Jakże to było możliwe? Ano tak, że ci czerwoni złodzieje – w ramach akcji ratującej ich tyłki (oraz głowy; wtedy jeszcze obowiązywała kara śmierci) – wymyślili sobie „transformację ustrojową”, w ramach której koszty „wyprowadzania państwa z kryzysu” ponownie przerzucono na zwykłych obywateli. (Wracając więc do mojego przykładu z ukradzioną ciężarówką – zjadacze rozwożonego nią chleba musieliby ją, chcąc nie chcąc, sfinansować). Taki manewr wykonalny był tylko pod jednym warunkiem – takim, że na operacji „transformacja” finansowo skorzysta elita „strony społecznej”, która to (zapewniwszy obywateli, że nareszcie są „w swoim domu”) doprowadzi do „zaciśnięcia pasa”. No bo wiadomo, jak spiżarnia pusta, to trzeba się najpierw wziąć do roboty, by tę spiżarnię zapełnić. Wyjątkowo szybko zaś zapełnia się spiżarnię, gdy się angażuje tłumy ludzi do niewolniczej pracy – no bo znowu „wiadomo” - skoro państwo bidne jak mysz kościelna, to przecież nie może płacić godziwie obywatelom za pracę, tylko musi ono zarobić, by zapłacić. To, że przy okazji tej niewolniczej pracy wyrastają wielkie jak ruskie grzyby po radioaktywnym deszczu fortuny, zamczyska i „parki maszynowe” rozmaitych lokalnych bonzów, to po prostu naturalna kolej rzeczy. Państwo w kryzysie bez odpowiedniego „menedźmentu” przecież nie stanęłoby na nogi. To zaś, że taka sytuacja z tymczasowej („co robić? - pomóż”) zamienia się w permanentny stan rzeczy, czyli obok rzeszy szaraków przechodzących z kredytu w kredyt (obok obowiązkowego spłacania przez nich haraczy za wspomniane, komunistyczne długi) pasą się „panowie szlachta” z kilkoma nieruchomościami pod ręką i regularnym stołowaniem się w drogich restauracjach, już nie tylko czerwonoskórzy ale i różowi - to jakiś taki dziwny zbieg okoliczności. Ileż to jednak wysiłku cała ta hałastra musi włożyć, by udawać, że oni zajmują się jedynie rozwożeniem nam chleba. FYM

Wrak jako symbol Niszczejący na smoleńskim lotnisku wrak polskiego samolotu to więcej niż tylko obraz śledztwa w sprawie katastrofy lotniczej, w której zginęła znacząca część polskiej elity politycznej. Przypominam, że śledztwo to za zgodą polskiego premiera w całości przejęła strona rosyjska. Nie piszę o śledztwach, które prowadzą prokuratury polska i rosyjska, gdyż tak naprawdę opierają się one tylko na wynikach prac komisji badającej przyczyny katastrofy. Nad Lockerbie wybuch rozerwał samolot kilka kilometrów nad ziemią, a jego części rozrzucone zostały na obszarze ponad 100 km kw. Ekipa śledczych przeszukiwała teren i zbierała każdy kawałeczek maszyny, aby później zrekonstruować ją i na tej podstawie odkryć, że eksplozja nastąpiła w luku bagażowym, i stwierdzić, w której walizce umieszczony był ładunek. Śledczy ze Smoleńska mają nieporównywalnie łatwiejsze zadanie. Samolot rozbił się na ziemi, a jego części rozrzucone zostały na stosunkowo niedużym obszarze. Mimo to teren ten nie został w ogóle zabezpieczony, co oznacza, że utracone są być może najważniejsze dowody. Jakiś czas po katastrofie niektórzy polscy dziennikarze przywozili nie tylko rzeczy zabitych, ale i fragmenty samolotowego motoru. Ogrodzenie terenu, przykrycie brezentem niszczejącego wraku to rzeczy najprostsze z możliwych. Dlaczego władze rosyjskie pomimo monitów strony polskiej nie wykonają choćby symbolicznych działań imitujących troskę o śledztwo? Ich nonszalancja jest wręcz ostentacyjna. Wygląda jak demonstracyjne lekceważenie polskiego państwa i polskich uczuć. Prawda może być jednak nieco inna. Władze rosyjskie mogły przestać przejmować się nawet pozorami, gdy się zorientowały, że polskiemu rządowi nie chodzi o realną politykę, ale o wizerunek, czyli uściski z Putinem i nieznaczące gesty, które polskie media będą sprzedawać opinii jako przełom w naszych stosunkach. Władze w Smoleńsku zrobiłyby co trzeba po jednym zmarszczeniu brwi Putina. Po co jednak premier Rosji miałby cokolwiek robić, skoro polski rząd oraz jego media i tak będą mu machać ogonem? Bronisław Wildstein

Brzydsza twarz Platformy Karnowski pokazał siłę Tuskowi – tak tytułuje „Polska” tekst o tym, że Platforma Obywatelska ugięła się i poparła Jacka Karnowskiego w wyborach na prezydenta miasta, mimo że ciążą na nim prokuratorskie zarzuty. Media są dość zgodne w ocenie tej sytuacji. „Jacek Karnowski nie powinien kandydować na prezydenta Sopotu” – komentuje w „Polsce” Piotr Zaremba.  – „Nie powinien – do chwili oczyszczenia przez sędziów – sprawować żadnej funkcji publicznej. Tymczasem właśnie otrzymuje poparcie ze strony partii rządzącej Polską. Przyjmuję do wiadomości okoliczności łagodzące: że był zasłużonym samorządowcem, w którego obronie stawali ludzie, których szanuję. Że przewlekłość postępowań sądowych w Polsce stawia go w przeciągu na lata. Że swój mandat czerpie z woli mieszkańców Sopotu wyrażonej w referendum. Przyjmuję je do wiadomości, ale uznaję za niewystarczające. Zasada domniemania niewinności nie dotyczy udziału we władzy. Sprawowanie publicznego urzędu wymaga stuprocentowej gwarancji, że mamy do czynienia z człowiekiem nieskazitelnym. Na dokładkę pozostawienie władzy w rękach kogoś obciążonego zarzutami stawia w szczególnym położeniu prokuratorów i sędziów.  Jest wręcz formą wywieranej na nich presji”. Ciekawe, ze „Gazeta Wyborcza” pisze podobnie. „PO chce poprzeć prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego w wyborach samorządowych. To wbrew standardom”  – pisze Renata Grochal. – „Na Karnowskim ciążą korupcyjne zarzuty. Jeśli dziś Sąd Okręgowy w Gdańsku uwzględni odwołanie prokuratury, to aktu oskarżenia nie trzeba będzie uzupełniać. Wtedy Karnowski z podejrzanego stanie się oskarżonym. Rozpocznie się proces. Platforma zachowuje się koniunkturalnie. Chce wygrać wybory w Sopocie, ale nie ma dobrego kandydata. Podczepia się więc pod popularnego w mieście Karnowskiego” – czytamy w komentarzu. Dziennikarka przypomina, ze jeszcze ponad rok temu premier Donald Tusk przekonywał, że “pewne reguły muszą obowiązywać” i że “ktoś, na kim ciążą zarzuty prokuratorskie, (…) nie powinien pełnić funkcji prezydenta”. „Jak widać, sopocka Platforma nie chce o tym pamiętać” – konkluduje. I to jest smutne. Bo to – jak pisał Zaremba – brzydsza twarz demokracji. Taka twarz pokazuje dziś niestety rządząca partia. Janke

Sikorski nie wie co Wesoły Bronek mówi za granicą Sikorski to chyba najbardziej nieudolny, a do tego wyjątkowo serwilistyczny w  stosunku do Niemiec Minister Spraw Zagranicznych. Upokorzenie Polski poprzez praktyczni całkowite jej pominięcie w obsadzie powstającej unijne dyplomacji kwalifikuje Sikorskiego do dymisji. Komorowski  daje zaś takie występy za granicą że  nazwanie go Wesołym Bronkiem przez Ziemkiewicza ma całkowite uzasadnienie. W Brukseli tuż przed wizyta w Niemczech  faktycznie zaakceptował budowę  gazociągu północnego, który ma zablokować przy okazji gazo port i rozwój Szczecina „„Bronisław Komorowski powtórzył polskie stanowisko, że Polska nie rozumie rachunku ekonomicznego tego przedsięwzięcia. - Ale jesteśmy przekonani, że dzisiaj mamy bardzo dobrą okazję ustanowienia bliższych związków między Niemcami a Polską i chcemy tę okazję wykorzystać, nie koncentrując się zbytnio na bałtyckim gazociągu - zadeklarował. Podkreślił, że decyzja o budowie drogiego gazociągu omijającego Polskę już zapadła i trudno mówić o tym, że obecne władze w Berlinie mogłyby ją zmienić.”( źródło)

Wesoły Bronek szedł dalej jak burza. W wywiadzie dla prasy francuskiej zaaprobował sprzedaż francuskiej  broni ofensywnej ,  fregat Mistral , Rosji które będą mogły służyć do ataku na Gruzję , naszego sojusznika. Sikorski pytany o to przez Olejnik stwierdził ,że nie słyszał takiej  wypowiedzi ,ale jest przekonany ,że takiej wypowiedzi nie było. Minister Spraw Zagranicznych nie jest pewny co prezydent mówi za granicą, jakich i komu wywiadów udziela. Nie zna stanowiska prezydenta w ważnych międzynarodowych kwestiach . Najpierw Sikorski próbował się uchylić od pytania i zaczął coś ględzić o kongresie czeczeńskim w Polsce. Prezydent uprawia, amatorska co prawda, ale niezależna  politykę od rządu , juz na pewno do ministra Sikorskiego , z którym Komorowski najwyraźniej nie ani nie dyskutował ani o najważniejszych zagadnieniach i tematach jakie powinny być podejmowane w czasie wizyty, ani tym bardziej nie konsultował  stanowiska jakie powinien w imieniu rządu zając. Brak komunikacji pomiędzy rządem, premierem ,   ministrem , co istotniejsze pochodzącymi z tej samej partii  Tuskiem i Sikorskim , brak jakiejkolwiek koordynacji działania dwóch ośrodków władzy  jest kolejnym dowodem na to , że  jeden z ośrodków należy  zlikwidować . Najlepiej oligarchiczny, pozbawiony demokratycznej legitymacji wyborów bezpośrednich  urząd premiera. Co prawda Wesoły Bronek dopiero wtedy dałby czadu ,ale wprowadzenie systemu prezydenckiego , egzekutywy prezydenckiej jest warte pięciu lat w czasie którym nie wiadomo , czy się śmiać , czy płakać Olejnik zapytała Sikorskiego , co on na to ,że Merkel stanęła w obronie Steinbach i nie chce aby ta opuściła jej partię. Chodzi o stwierdzenie parlamentarzystki CDU ,że to faktycznie Polska wywołała wojnę . Czy Polska , jej rząd i minister spraw zagranicznych wystosowali protest. Gdzie tam. Sikorski ucieszył się Polskę zaczęły bronić..niemieckie media. Upokarzanie Sikorskiego  przez Komorowskiego , teraz widocznie i przez Tuska oraz próby wyemancypowania się Komorowskiego pokazały całkowitą  zapaść i niewydolność polskiej dyplomacji. Głupoty, chociaż należałoby to mocniej określić wygadywane  przez Komorowskiego, że dodać jego uwłaczającą Gruzinom wypowiedź , brak skuteczności Polski na niwie unijnej, czyli ogranie nas przy obsadzaniu unijnej dyplomacji ,  ogranie Polski w sprawie gazociągu i gazoportu przez Niemcy i Rosje, żenująca wizyta Ławrowa na odprawie polskich dyplomatów, pozostawienie Ukrainy samej , która samodzielnie próbuje dogadywać się z Francją i Niemcami co do członkostwa. Sikorski to pasmo klęsk , prężcież dopiero co chwalił się sukcesem .Niemcy obiecały mu ż gazociąg będzie budowany tak głęboko , że nie zablokuje gazo portu. Gruszki Merkel  na wierzbie Sikorskiego. Nawet Clinton zlekceważyła Sikorskiego i nie pofatygowała się na umówione wcześniej z nim spotkanie w Waszyngtonie. Kończ waść. Wstydu oszczędź. Marek Mojsiewicz

Utracona cześć ojca Macieja Ojciec Zięba nader często ulegał platformerskiej poprawności politycznej. PO zaś go wykorzystała, a potem bezlitośnie porzuciła – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Dlaczego nagła dymisja ojca Macieja Zięby u wielu wywołała taki szok? Pewnie dlatego, że rzadko zdarza się, aby część polityków i dziennikarzy tak gwałtownie i tak niespodziewanie zwinęła parasol ochronny nad kimś tak znanym i popularnym. Jeszcze niedawno, tuż po koncercie z okazji 30. rocznicy Sierpnia ,80 Paweł Adamowicz, prezydent Gdańska z PO, a także komentatorzy trójmiejskich gazet unikali ostrych ocen show firmowanego przez szefa Europejskiego Centrum Solidarności. A już na pewno nie słychać było wezwań do dymisji o. Zięby. Najwyraźniej nie chciano zakłócać przekazu mówiącego, że największym obciachem obchodów Sierpnia był zjazd NSZZ „Solidarność”. Przedstawienie w stoczni z udziałem prezydenta Bronisława Komorowskiego i marszałka Senatu Bogdana Borusewicza miało być jasnym elementem obchodów. Dominikanin trzymał linię platformerskiej poprawności niemal do samego końca. Jeszcze 5 września w trakcie koncertu z okazji strajków z 1980 roku w Hucie Warszawa pod niebiosa wychwalał Henrykę Krzywonos, najświeższą idolkę antykaczystowskich salonów.

Ale już 11 września na łamach „Gazety Wyborczej” ogłoszono na zakonnika wyrok. Tytuł „Zrób to dla Gdańska, Macieju” – ironiczna trawestacja słów, którymi prezydent Gdańska Paweł Adamowicz w 2006 roku zachęcał o. Ziębę, by objął kierownictwo ECS – brzmiało jak polecenie niepozostawiające żadnego wyboru. Towarzyszyło temu ujawnianie kompromitujących tajemnic zakonnika. Nagle czytelnicy dowiedzieli się, że wychwalany dotąd dominikanin od lat walczy z chorobą alkoholową, że ma uchylać się od kuracji, że przed spotkaniem u marszałka Borusewicza tajemniczo zasłabł, że nie radzi sobie z zarządzaniem ECS i – wreszcie – że podwładni się go wstydzą. Do tego pikantne, okrutne szczegóły o maskowaniu przez ojca Ziębę odoru alkoholu dużą ilością wody kolońskiej.

Do listy oskarżeń „Gazeta” dodała zarzut prezydenta Gdańska, że przy ojcu Ziębie „regularnie pojawiał się poseł Paweł Kowal z PiS i pomagał w rekrutacji pracowników”. To zbrodnia tak oczywista, że autorzy tekstu nawet nie uznali za stosowne skomentować tej wypowiedzi Adamowicza.

Cudowne lata Gdzie szukać początków upadku znanego zakonnika? Dlaczego ojciec Zięba tak nagle utracił łaski polityków i dziennikarzy? Gdy latem 2007 roku dominikanin został kompromisowym kandydatem na szefa ECS, najlepsze lata medialnej popularności miał już za sobą. A przecież w latach 90. wydawał się kimś, kto zastąpi księdza Józefa Tischnera czy przyćmi księdza Adama Bonieckiego. Rosła sylwetka, niski głos, nienaganna logika i elegancja wypowiedzi doskonale pasowały do telewizji. Ale atutów było więcej: ładna solidarnościowa przeszłość, błyskotliwa kariera w zakonie dominikanów, licencjat, a następnie doktorat teologii, wreszcie szereg atrakcyjnych książek na koncie. Po pobycie na dwóch amerykańskich stypendiach w latach 1990 – 1991 Zięba wrócił do kraju jako apostoł idei Michaela Novaka czy Richarda Johna Neuhausa, którzy uważali, że katolicyzm należy pożenić z wolnym rynkiem. Wybór Zięby na prowincjała polskich dominikanów w 1998 r. był dowodem uznania w zakonie. Wysokiej pozycji w zgromadzeniu towarzyszyła popularność medialna. Tomasz Lis, któremu ojciec Zięba udzielił opisywanego w kolorowych tygodnikach ślubu z Kingą Rusin, uznawał go za swojego przewodnika w sprawach wiary. W 2005 roku o. Zięba stał się patronem tygodnika „Ozon” – pośredniczył między inwestorem Januszem Palikotem a kolejnymi ekipami dziennikarskimi – wpierw Dariuszem Rosiakiem, a potem Grzegorzem Górnym i Tomaszem Terlikowskim. Efektowna kariera kościelna i medialna została nagle zatrzymana. Stało się to w momencie ujawnienia współpracy z SB o. Konrada Hejmy, dominikanina z Rzymu. Ojciec Zięba uznał winę zakonnika. Niektórzy uważali, że zbyt łatwo. Istotnie tryb ujawniania akt o. Hejmy przez prof. Leona Kieresa był dziwaczny. Dlaczego akurat ujawniono teczki tego duchownego? Czy ojciec Zięba miał wystarczająco dużo czasu, by wyrobić sobie zdanie o winie o. Hejmy czy przyjął opinię szefa IPN na wiarę? Sprawa zdumiewająco mocno podzieliła zakon. Sam pamiętam, jak napotkawszy w tym czasie jednego z dominikanów, znanego mi z bardzo uduchowionych artykułów, przeraziłem się jego agresywną tyradą przeciw ojcu Ziębie. Takie nastroje spowodowały przegraną ojca Zięby w kolejnych wyborach na prowincjała zakonu.

Balansowanie na cienkiej linie W tej sytuacji propozycja Pawła Adamowicza, by objął kierownictwo ECS, wydawać się mogła szansą na powrót do dawnej aktywności. Zięba jawił się jako kandydat kompromisowy, mogący uzyskać akceptację zarówno Kazimierza Ujazdowskiego, ówczesnego ministra kultury z PiS, szefa NSZZ „Solidarność” Janusza Śniadka, jak i prezydenta Gdańska z PO, marszałka województwa pomorskiego Jana Kozłowskiego czy wreszcie Bogdana Lisa, szefa Fundacji Centrum Solidarności i polityka lewicowej Partii Demokratycznej. Ojciec Zięba przez półtora roku próbował zachowywać polityczną równowagę. Liczył się z wpływami i życzeniami platformersów i Lecha Wałęsy, ale nie tracił przy tym kontaktu z Pawłem Kowalem, współtwórcą Muzeum Powstania Warszawskiego. Dominikanin powoli zaczął jednak zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo gdańska scena polityczna zdominowana jest przez Platformę i jak bardzo politycy tej partii potrafią być skuteczni w wymuszaniu posłuszeństwa. Wciąż jeszcze chciał pełnić role duchownego i gwiazdy medialnej. Chętnie odwiedzał programy telewizyjne m.in. u Tomasza Lisa. Nie potrafił też trzymać się z dala od trójmiejskiej polityki. W 2008 roku, gdy pojawiła się sprawa śledztwa przeciw prezydentowi Sopotu Jackowi Karnowskiemu, ojciec Zięba wsparł lokalnego polityka. Gdy powstał rząd Donalda Tuska, największy wpływ na ECS zyskała Platforma Obywatelska. Nie twierdzę, że o. Zięba nie starał się walczyć z naciskami na centrum. Rzecz w tym, że te spory przegrywał z powodu skuteczności ludzi premiera, determinacji Adamowicza i własnej słabości. Za każdy miesiąc szefowania ECS płacił coraz większą cenę.

Równia pochyła Gdy po wydaniu książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa” doszło do wojny Donalda Tuska z Instytutem Pamięci Narodowej rządzonym przez Janusza Kurtykę, ojciec Zięba dołączył do chóru krytyków. Przed obchodami rocznicy 4 czerwca 2009 r. zrezygnował z udziału w uroczystościach organizowanych przez IPN. Tłumaczył, że udział instytutu może grozić upolitycznieniem obchodów. W licznych wypowiedziach gromił związkowców i podtrzymywał linię prezydenta Adamowicza, zgodnie z którą obchody pod stocznią uniemożliwia agresja robotników. Gdy w styczniu tego roku powołano komitet koordynacyjny obchodów 30. rocznicy Sierpnia, na spotkanie w gdańskim ratuszu Adamowicz nie zaprosił IPN, choć ten miał już gotowy projekt obchodów. Prezydent Gdańska wyjaśnił zebranym, że na udział IPN nie zgodził się Lech Wałęsa z powodu wydania przez instytut książki Cenckiewicza i Gontarczyka. Pytany przez dziennikarzy ojciec Zięba nie chciał tego oceniać: – Ja nie zapraszałem, więc trudno mi się wypowiadać. Faktem jest, że IPN wobec Lecha Wałęsy nie zachowywał się fair – mówił enigmatycznie. Jednak mimo tak wyraźnego trzymania się przez dominikanina linii Platformy, rosło zniecierpliwienie jego sposobem zarządzani ECS. Zwłaszcza że było już po marginalizacji IPN i zwycięstwie Bronisława Komorowskiego w rywalizacji prezydenckiej. Skoro Platforma zdobyła wszystko, nie musiała się już liczyć z blednąca postacią zakonnika. Polityczna gilotyna wisiała już w powietrzu.

Krokodyle łzy Czy zatem przypominanie dziś, jak często ojciec Zięba ulegał platformerskiej poprawności politycznej, to kopanie leżącego? Niestety, trudno nie zauważyć, że Platforma ojca Ziębę wykorzystała, a potem bezlitośnie i nonszalancko porzuciła. Nieszczęściem zakonnika było to, że objął funkcję wystawioną na polityczne wichry, nie mając siły znosić przeciążeń. Potraktował nową funkcję jako panaceum na życiowe załamanie, na rozczarowanie zakonem i wreszcie jako sposób na wyrwanie się z nałogu. Pechowo trafił na wyjątkowo burzliwy czas, ale przecież mógł się jeszcze wycofać z gry. Jednak ambicja i chęć powrotu do glorii z lat 90. kazały mu trwać w fotelu szefa centrum. Gdy stało się jasne, że spisano go na straty, o. Zięba skarży się, iż „Polska to partyjniacki kraj”. Szkoda, że odkrył to dopiero, gdy Platforma postanowiła go w trybie nagłym odstawić na boczny tor. Trochę późne przebudzenie.

Piotr Semka


Wyszukiwarka