874

Zbyt płytkie korekty polityki finansowej 1 października Rada Ministrów przyjęła projekt ustawy budżetowej na 2013 r. Już na etapie założeń przygotowanych w czerwcu było oczywiste, że perspektywy wzrostu gospodarczego na świecie w najbliższych latach, uległy znacznemu pogorszeniu. Są to niepokojące prognozy, ponieważ obszar Unii Europejskiej jest największym partnerem handlowym Polski. Wprawdzie na tym tle obecna sytuacja gospodarcza Polski nie wygląda źle, jednak zarówno poziom zadłużenia sektora finansów publicznych jak i deficyt budżetu państwa są zbyt wysokie i Polskę nadal obowiązuje narzucona przez Komisję Europejską specjalna procedura, zgodnie z którą należy zredukować nadmierny deficyt „w sposób wiarygodny i trwały”.

Wzrost bezrobocia Korekty, wprowadzone przez Ministerstwo Finansów i rząd, do pierwszej wersji uwzględniają po części wcześniejsze uwagi krytyczne, formułowane przez BCC, dotyczące założeń makroekonomicznych na lata 2012 i 2013. W szczególności teraz zakłada się niższe tempo wzrostu PKB i wyższą stopę bezrobocia w 2013 r. Są to zmiany idące w kierunku urealnienia początkowych założeń. Jednak w opinii BCC, wprowadzone korekty są zbyt małe. Dotyczy to przede wszystkim nadal zaniżonej stopy bezrobocia, a w związku z tym zawyżonych dochodów z podatku PIT i zawyżonej wielkości składki na ubezpieczenia społeczne.W odniesieniu do tempa wzrostu PKB, prognozowane tempo 2,2 proc. realnego wzrostu jest w naszej opinii założeniem optymistycznym, ale w okresie dużej niepewności uzasadnioną potrzebą kreowania optymizmu w nastawieniu przedsiębiorców i gospodarstw domowych, zatem dopuszczalnym. Natomiast silne spowolnienie wzrostu popytu wewnętrznego i wzrostu gospodarczego w roku bieżącym, odnotowane przez GUS już w drugim kwartale, spowoduje wzrost stopy bezrobocia na koniec br. do około 13 proc., a więc do około 14 – 15 proc. na koniec 2013 r. Trudno zgodzić się z tezą zaprezentowaną w Uzasadnieniu do Ustawy budżetowej, że należy oczekiwać wzrostu popytu na pracę z powodu przyspieszenia dynamiki popytu prywatnego i stopniowej poprawy koniunktury na rynkach eksportowych, a także rosnącego udziału inwestycji sektora rynkowego w PKB. Dane GUS za II kwartał 2012 r. wskazują, że popyt krajowy spadł w relacji rok do roku, natomiast nakłady brutto na środki trwałe w II kwartale 2012 r. były tylko o 1,9 proc. wyższe niż przed rokiem, wobec 6,7 proc. w I kwartale i 6,8 proc. przed rokiem.

Nierealne prognozy Z kolei analiza Ministerstwa Gospodarki dotycząca wyników za pierwszy i drugi kwartał 2012 r. wskazuje, że „dynamika zarówno eksportu, jak i importu była znacznie niższa od notowanej przed rokiem. Zadecydowała o tym wyraźnie słabsza wymiana handlowa z krajami wysoko rozwiniętymi, w tym z naszym głównym partnerem gospodarczym – Niemcami”. W świetle powyższych danych, całkiem nierealne jest założenie wzrostu zatrudnienia w gospodarce narodowej w 2013 r. o 0,3 proc. Dane historyczne wskazują, że na wzrost zatrudnienia można liczyć wtedy, gdy PKB rośnie w tempie 4 proc. i więcej. Założone w budżecie wzrosty dochodów podatkowych są zawyżone. Dotyczy to w szczególności założonego wzrostu o 11,3 proc. podatku CIT. Nawet zakładając, że przewidywany wzrost podatku CIT wyniesie 7,6 proc. po wyeliminowaniu skutków zmian systemowych wynikających ze zniesienia obowiązku opłacania tzw. podwójnej zaliczki w grudniu 2012 r. i pojawienia się zwiększonych dochodów w styczniu 2013, w świetle coraz trudniejszych warunków zewnętrznych dla polskiej gospodarki, powodujących obniżanie marży zysku, prognoza jest zawyżona.

Szukanie amortyzatorów W Polsce dochody budżetowe zależą głównie od podatku VAT, akcyzy oraz od składki rentowo-emerytalnej. W okresie silnego spowolnienia gospodarczego, relacje tych dochodów do PKB z reguły maleją. Projekt budżetu zakłada niewielki spadek relacji w odniesieniu do akcyzy i VAT. Ale jeśli wzrost PKB okaże się mniejszy niż założony, to przewidywany znaczny wzrost dochodów z racji tych dwóch podatków nie zostanie osiągnięty. Natomiast zakładany duży wzrost dochodów z podatków bezpośrednich i składki rentowo-emerytalnej trzeba uznać za niebezpiecznie mało realistyczny. Rząd proponuje też korektę w górę deficytu budżetowego o 3 mld zł. Chcielibyśmy mieć zapewnienie, że pomimo tej korekty nadal ważnym celem rządu pozostaje utrzymanie deficytu sektora finansów publicznych na poziomie poniżej 3 proc. PKB, z nieprzekraczalną granicą 3,5 proc. PKB, tak aby zdjęta została z Polski procedura nadmiernego deficytu. Zatem na jakimś etapie procedowania ustawy budżetowej potrzebne byłoby wyjaśnienie ze strony rządu, jak zamierza postąpić w przypadku (znacznego) niewykonania ustawy budżetowej po stronie dochodów i równocześnie (znacznego) przekroczenia określonych innymi ustawami wydatków sztywnych. Obawiamy się, że amortyzatorem dostosowań po stronie wydatków będą publiczne nakłady inwestycyjne.

Zdefiniować ryzyko W części dotyczącej długu publicznego, rząd podaje informację odnosząca się tylko do tzw. rynkowego długu publicznego, tj. głównie długu w postaci skarbowych papierów wartościowych. Ale przejęciu rok temu części składki emerytalnej przez budżet na rzecz bieżących wydatków towarzyszy pojawienie się w ZUS nowych zobowiązań wobec obywateli, czyli nowego długu publicznego. To przejęcie ma bowiem charakter wymuszonej ustawą pożyczki od przyszłych emerytów, w dodatku pożyczki dość wysoko oprocentowanej, wyżej niż skarbowe papiery wartościowe. Tę pożyczkę mają spłacić podatnicy w przyszłości. Domagamy się systematycznej informacji o wielkości tego nowego rodzaju (nierynkowego) długu publicznego, uwzględnienia go w ogólnej informacji o długu publicznym.

Z uwagi na planowane w latach 2013 – 2015 silne zmniejszenie publicznych wydatków inwestycyjnych należy się domagać (co czyni BCC) bardziej szczegółowej informacji o tych planach. Chcemy zwłaszcza wyjaśnienia ryzyka związanego z tymi planami, na możliwości absorpcji środków z Unii Europejskiej na projekty infrastrukturalne.Nieracjonalna wydaje się struktura niektórych z zaplanowanych wydatków. W sytuacji, kiedy finansowanie nauki jest w Polsce na bardzo niskim poziomie, drastycznie odbiegającym od poziomu finansowania w innych krajach Unii Europejskiej, planuje się kontynuowanie finansowania budowy Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku w kwocie 161 mln zł w 2013 r., kiedy całkowity koszt realizacji zadań Funduszu Nauki i Technologii Polskiej ma wynieść zaledwie 250 mln zł.

Prof. Stanisław Gomułka

ŻYDOWSKA POLICJA W SŁUŻBIE GESTAPO Ta kolaboracja części Żydów z Niemcami była tym bardziej szokująca i wstydliwa ze względu na społeczny charakter jej uczestników. W przeciwieństwie bowiem do Polaków, wśród których z Niemcami godzili się na ogół kolaborować głównie ludzie z marginesu społecznego, męty, wśród Żydów na kolaborację poszła duża część elit z tzw. Judenratów (rad żydowskich).

http://jozefbizon.files.wordpress.com/2011/06/spotwarzona-przeszlosc-roman-kafel-do-druku-dwustronnego.pdf -Spotwarzona przeszłość czyli o żydowskich zbrodniarzach wojennych Z ostrym potępieniem tej kolaboracji wystąpiła najsłynniejsza żydowska myślicielka XX wieku Hannah Arendt w książce "Eichmann w Jerozolimie" (Kraków 1987).Napisała tam m.in. (s. 151):

"Dla Żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział całej historii". Uległość Judenratów wobec nazistów oznaczała skrajną kompromitację żydowskich elit w państwach okupowanych przez III Rzeszę.Arend stwierdziła wprost:

"O ile jednak członkowie rządów typu quislingowskiego pochodzili zazwyczaj z partii opozycyjnych, członkami rad żydowskich byli z reguły cieszący się uznaniem miejscowi przywódcy żydowscy, którym naziści nadawali ogromną władzę do chwili, gdy ich także deportowano" (tamże, s. 151). Arendt pisała, że bez pomocy Judenratów w zarejestrowaniu Żydów, zebraniu ich w gettach, a potem pomocy w skierowaniu do obozów zagłady zginęłoby dużo mniej Żydów. Niemcy mieliby bowiem dużo więcej kłopotów ze spisaniem i wyszukaniem Żydów. W różnych krajach okupowanej Europy powtarzał się ten sam perfidny schemat:

funkcjonariusze żydowscy sporządzali wykazy imienne wraz z informacjami o majątku Żydów, zapewniali Niemcom pomoc w chwytaniu Żydów i ładowaniu ich do pociągów, które wiozły ich do obozów zagłady.Także w Polsce doszło do potwornego skompromitowania dużej części żydowskich elit poprzez ich uczestnictwo w Judenratach i posłuszne wykonywanie niemieckich rozkazów godzących w ich współrodaków. O tym wszystkim Jan Tomasz Gross milczy w swoich książkach pełnych tak wielu oszczerczych tyrad oskarżycielskich przeciw Polakom. Milczy o tej zbrodniczej kolaboracji również Żydowski Instytut Historyczny, przecież państwowa placówka „naukowa” ze swoim dyrektorem Pawłem Śpiewakiem i innymi pracownikami „naukowymi” tej placówki – Aliną Całą i Chaną Grynberg ( Haliną Grubowską) oskarżających Polaków o dokonanie mordów na 3 milionach Żydów. A państwo polskie pod rządami Komorowskich i Tusków niemo przyzwala na szkalowanie w Polsce i świecie Polaków. Należy więc odświeżyć pamięć o sprawach kolaboracji z Gestapo przez Judenraty i żydowską policję, od lat tak gorliwie przemilczanej - wbrew prawdzie historycznej - przez różne wpływowe dziś w Polsce media i wydawnictwa. Żydowski autor Baruch Milch tak pisał w przejmującej relacji o losach Żydów na byłych wschodnich kresach Rzeczypospolitej (woj. lwowskie i tarnopolskie):

"W każdym razie Judenrat stał się narzędziem w rękach Gestapo do niszczenia Żydów, a jak sami członkowie później się wyrażali, są „Gestapo na żydowskiej ulicy”. Powołano Ordnungsdienst (służbę porządkową) jako organ wykonawczy składający się z najgorszych elementów (...). W gruncie rzeczy Judenrat zaczął prowadzić politykę rabunkową w celu napełnienia własnych kieszeni, by tymi pieniędzmi przekupić władze i Gestapo, ale tylko w celu zabezpieczenia losu swoich i najbliższej rodziny. Nie znam ani jednego wypadku, żeby Judenrat bezinteresownie pomógł któremuś Żydowi (...). Do wykonania swoich niecnych czynów, jak ściąganie ogromnych podatków i nałożonych kontrybucji, łapania do łagrów i napadów na domy żydowskie, Judenraty używały swojej Ordnungsdienst, której dawali procent z łupu, a ci ludzie w liczbie dziesięciu-piętnastu napadali na ludzi, bijąc w okrutny sposób, niszcząc i rabując, cokolwiek się dało, i to ze straszną bezwzględnością". (Por. B. Milch: "Testament", Warszawa 2001, s. 106-107).Pytanie, czemu Gross nawet jednym zdaniem nie wspomniał w swej przeznaczonej dla Amerykanów ponad 300-stronicowej książce o rabunkach na Żydach dokonywanych przez żydowską policję na zlecenie Judenratu? Czyż to kolejne przemilczenie nie jest jaskrawym dowodem braku u Grossa nawet cienia elementarnej uczciwości intelektualnej? Nie pisze o żydowskiej policji, która nawet jednym zdaniem nie została wspomniana w "naukowych dziełach" Grossa.W tejże książce Milcha czytamy na s. 126-127:

"(...) Judenrat załatwił z tymi mordercami, że do trzech godzin dostarczy im żądane trzysta osób. Sami Żydzi musieli łapać i wydawać braci i siostry w ręce katów, którzy stali na placu folwarku, obok naszego mieszkania, i przyprowadzonych przyjęli pałkami albo nahajkami, a później wywieźli na rzeź do Bełżca (...). Judenratowcy i Ordnungsdienst, przy pomocy ukraińskiej policji i kilku Niemców, którym jeszcze zapłacono, by prędko pracowali, gonili po ulicach, jak wściekłe psy czy opętańcy, a pot się z nich lał strumieniami (...). Straszny to był widok, jak Żyd Żyda prowadził na śmierć (...)".Szczególnie haniebną rolę w wysyłaniu własnych żydowskich rodaków na śmierć odegrał Chaim Rumkowski, prezes Rady Żydowskiej w Łodzi, "król" getta łódzkiego na usługach Niemców. Był on absolutnym władcą getta, w którym kursowały specjalne pieniądze "chaimki" i "rumki" oraz znaczki pocztowe z jego podobizną. Rumkowski urządził sobie harem w jednej willi i wciąż sprowadzał nowe piękne kobiety. W zamian za przyzwolenie Niemców na jego tyranię nad mieszkańcami getta gorliwie wykonywał wszystkie niemieckie rozkazy i wyekspediował olbrzymią większość swych żydowskich umęczonych poddanych do obozów zagłady. W końcu jednak i jego Niemcy wysłali do Oświęcimia. Podobno natychmiast padł ofiarą swych żydowskich współwięźniów, którzy nie zwlekając ani chwili, natychmiast po przywiezieniu go do obozu spalili go żywcm w obozowym piecu (Por. E. Reicher: "W ostrym świetle dnia. Dziennik żydowskiego lekarza 1939-1945", oprac. R. Jabłońska, Londyn 1989, s. 29). Żydowscy policjanci byli okrutniejsi od Niemców. Najsłynniejszy kronikarz warszawskiego getta Emanuel Ringelblum tak pisał o żydowskiejDzieci wydawały na śmierć rodziców, rodzice dzieci:

Nader bezwzględne świadectwo na temat poczynań żydowskiej policji w Warszawie dostarczył Baruch Goldstein, przed wojną współorganizator bojówek Bundu. Wspominając lata wojny, Goldstein pisał bez ogródek: "Z poczuciem bólu i wstrętu wspominam żydowską policję, tę hańbę dla pół miliona nieszczęśliwych Żydów w warszawskim getcie (...). Żydowska policja, kierowana przez ludzi z SS i żandarmów, spadała na getto jak banda dzikich zwierząt. Każdego dnia, by uratować własną skórę, każdy policjant żydowski przyprowadzał siedem osób, by je poświęcić na ołtarzu eksterminacji.Przyprowadzał ze sobą kogokolwiek mógł schwytać - przyjaciół, krewnych, nawet członków najbliższej rodziny. Byli policjanci, którzy ofiarowywali swych własnych wiekowych rodziców z usprawiedliwieniem, że ci i tak szybko umrą" (Por. B. Goldstein: "The Star Bear Witness", New York 1949, s. 66, 106, 129).Klara Mirska, Żydówka, która opuściła Polskę w 1968 roku, nie miała w swych wspomnieniach dość złych słów dla odmalowania niegodziwości niektórych przedstawicieli środowisk żydowskich w czasie wojny. Opisała następującą historię:

"Syn przewodniczącego Judenratu jednego z gett został skazany przez Niemców na śmierć. Przyprowadził go na egzekucję jego ojciec. On miał go powiesić w ciągu kilku minut. Gdyby tego nie uczynił, miał sam zostać powieszony. Taki niesamowity żart wymyślili Niemcy. Ojciec, któremu chęć pozostania przy życiu przysłoniła wszelkie uczucia miłości rodzicielskiej, zaczął poganiać syna. Czynił to na oczach rozbawionych Niemców i stojących w milczeniu przy tej scenie Żydów:

„No, prędko rozbieraj buty! No, pośpiesz się, i tak ci nic nie pomoże" (Wg K. Mirska: "W cieniu wielkiego strachu", Paryż 1980, s. 447).W sierpniu 1942 r. żydowski policjant Calel Perechodnik w getcie w Otwocku wyciągnął z bezpiecznej kryjówki swoją żonę i córeczkę i odprowadził je do transportu śmierci. Calek Perechodnik „Spowiedź” wyd. Karta Warszawa 2004. I wydanie książki „Calek Perechodnik” zostało sfałszowane przez Żydowski Instytut Historyczny. Fałszerstwo odkrył prof. David Engel mieszkający w USA badacz stosunków polsko-żydowskich- (czasopismo „Polin” nr 12, 1999 r. ). Czemu o takich przypadkach zezwierzęcenia niektórych Żydów i fałszerstwach publicystycznych nie informuje Amerykanów Jan Tomasz Gross , tak gorliwie rozpisujący się na temat sadyzmu Polaków?Warto przytoczyć, co ten sam Calek Perechodnik, skądinąd nienawidzący bez reszty Polaków, wypisywał na temat swych własnych kolegów z żydowskiej policji:

"Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla policjantów żydowskich w Warszawie (...). Skamieniały im serca, obce stały się wszelkie ludzkie uczucia. Łapali ludzi, na rękach znosili z mieszkań niemowlęta, przy okazji rabowali. Nic też dziwnego, że Żydzi nienawidzili swojej policji bardziej niż Niemców, bardziej niż Ukraińców" (Calek Perechodnik: "Czy ja jestem mordercą?", Warszawa 1993, s. 112-113).Nader bezwzględny jest osąd Judenratu i żydowskiej policji, zawarty w dzienniku byłego dyrektora szkoły hebrajskiej w Warszawie Chaima A. Kaplana. W swym dzienniku Kaplan nazwał wprost Judenraty "hańbą społeczności warszawskiej" wielokrotnie piętnując zbrodnicza działalność policji żydowskiej, pisząc:

"Żydowska policja, której okrucieństwo jest nie mniejsze od nazistów, dostarczała do punktu przenosin na ulicy Stawki więcej niż było w normie, do której zobowiązała się Rada Żydowska (...).Naziści są zadowoleni, że eksterminacja Żydów jest realizowana z całą niezbędną efektywnością. Czyn ten jest dokonywany przez żydowskich siepaczy (Jewish slaughterers) (...). To żydowska policja jest najokrutniejszą wobec skazanych (...). Naziści są usatysfakcjonowani robotą żydowskiej policji, tej plagi żydowskiego organizmu (...). Wczoraj, trzeciego sierpnia, oni wyrżnęli ulice Zamenhofa i Pawią (...). SS-owscy mordercy stali na straży, podczas gdy żydowska policja pracowała na dziedzińcach. To była rzeź w odpowiednim stylu - oni nie mieli litości nawet dla dzieci i niemowląt Wszystkich z nich, bez wyjątku, zabrano do wrót śmierci" (Por. "Scroll of Agony. The Warsaw Diary of Chaim A. Kaplan", New York 1973, s. 384, 386, 389, 399). Na s. 231 swej książki Kaplan cytuje jakże gorzki ówczesny dowcip żydowski. Miał on formę krótkiej modlitwy: "Pozwól nam wpaść w ręce agentów gojów, tylko nie pozwól nam wpaść w ręce żydowskiego agenta".Żydowski Instytut Historyczny obrał za patrona Emanuela Ringelbluma polskiego historyka, pedagoga i działacza społecznego pochodzenia żydowskiego, twórcy podziemnego Archiwum Getta Warszawskiego. Tako oto ich patron pisze:

"Policja żydowska miała bardzo złą opinię jeszcze przed wysiedleniem. W przeciwieństwie do policji polskiej, która nie brała udziału w łapankach do obozu pracy, policja żydowska parała się tą ohydną robotą.Wyróżniała się również straszliwą korupcją i demoralizacją. Dno podłości osiągnęła ona jednak dopiero w czasie wysiedlenia. Nie padło ani jedno słowo protestu przeciwko odrażającej funkcji, polegającej na prowadzeniu swych braci żydowskich na rzeź. Żydowska policja była duchowo przygotowana do tej brudnej roboty i dlatego gorliwie ją wykonała. Jak to się wydarzyło, iż przeważnie inteligenci, żydowscy adwokaci, lekarze, inżynierowie (większość oficerów była przed wojną adwokatami) - sami przykładali rękę do zagłady swych braci. Jak doszło do tego, że Żydzi wlekli na wozach dzieci i kobiety, starców i chorych, wiedząc, że wszyscy idą na rzeź (...). Okrucieństwo policji żydowskiej było bardzo często większe niż Niemców, Ukraińców, czy Łotyszy. Niejedna kryjówka została ”nakryta” przez policję żydowską, która zawsze chciała być plus catholique que le pape, by przypodobać się okupantowi. Ofiary, które znikły z oczu Niemca, wyłapywał policjant żydowski (...). Policja żydowska dała w ogóle dowody niezrozumiałej, dzikiej brutalności. Skąd taka wściekłość u naszych Żydów? Kiedy wyhodowaliśmy tyle setek zabójców, którzy na ulicach łapią dzieci, ciskają je na wozy i ciągną na Umschlag? Do powszechnych po prostu zjawisk należało, że ci zbójcy za ręce i nogi wrzucali kobiety na wozy (...). Każdy Żyd warszawski, każda kobieta i dziecko mogą przytoczyć tysiące faktów nieludzkiego okrucieństwa i wściekłości policji żydowskiej" (E. Ringelblum: "Kronika getta warszawskiego wrzesień 1939 - styczeń 1943", Warszawa 1988, s. 426, 427, 428). Tyle patron Żydowskiego Instytutu Historycznego. Natomiast współcześnie:

powołany przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego na stanowisko dyrektora ŻIH Paweł Śpiewak, oraz współpracujący z nim „naukowcy” Alina Cała i Chaja Grynberg obarczają bez dowodów naukowych Polaków winą zamordowania 3 milionów Żydów nie wspominając o działaniach żydowskiej policji w gettach niemieckich w Polsce i znęcaniu się i mordach na Polakach pochodzenia żydowskiego.Dlaczego opinia publiczna nie została powiadomiona o fałszerstwach dotyczących „Spowiedzi” Calka Perechodnika?

LITERATURA

http://jozefbizon.files.wordpress.com/2011/06/spotwarzona-przeszlosc-roman-kafel-do-druku-dwustronnego.pdf -Spotwarzona przeszłość czyli o żydowskich zbrodniarzach wojennyc

„Judenraty i żydowska policja w gettach”.

Na podstawie prac i wspomnień: Hannah Arendt, Baruch Milch, Emanuel Ringelblum, Baruch Goldstein, Klara Mirska, Chaim A. Kaplan

"Niewiniątka z Judenratów” J.R. Nowak

Aleksander Szumański

LEKCJA POLSKOŚCI Nie przypadkowo wybrałem Lwów, aby w tym właśnie mieście napisać recenzję książki autorstwa Janusza M. Palucha „Rozmowy o Kresach i nie tylko”. W czasie moich spotkań autorskich w redakcji „Lwowskich Spotkań” redaktor naczelna tego lwowskiego miesięcznika społeczno – kulturalnego Bożena Rafalska przekazywała dar autora w postaci książki – dokumentu historycznego. Zważywszy, iż autor jest z- cą redaktora naczelnego kwartalnika „Cracovia Leopolis” ukazującego się w Krakowie, temat rozmów - wywiadów kresowych nie zaistniał przez przypadek tematyczny. Książka zawiera 17 wywiadów z osobami ściśle rodzinnie związanymi z Kresami Południowo – Wschodnimi II Rzeczypospolitej, lub z Polakami wiernymi tym ziemiom. Owych siedemnaście wywiadów autor spisał w latach 1995 – 2010; ukazały się one na łamach „Cracovia Leopolis”, kwartalnika wydawanego przez Krakowski Oddział Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich, oraz nowojorskiego „Przeglądu Polskiego” – dodatku kulturalnego „Nowego Dziennika”. Sześciu rozmówców autora nie żyje, a spoglądając dzisiaj na ten historyczny dokument przez pryzmat piętnastu lat jego tworzenia, nasuwa się oczywiście samo określenie tego okresu pisania książki jako niezmiernej rzadkości. Autor urodził się w 1955 roku w Stalowej Woli. Ukończył archeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po ukończeniu studiów w wieku dwudziestu pięciu lat po raz pierwszy odwiedził Lwów i Kresy, a wizyta ta zaowocowała jego miłością do tych ziem. Uhonorowany został przez wspomniane Towarzystwo Miłośników Lwowa Złotą Odznaką.Mieszka stale w Krakowie, piastując stanowisko dyrektora Śródmiejskiego Ośrodka Kultury.

W tym miejscu należy wspomnieć o Towarzystwie Pamięci Narodowej im. Pierwszego Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego / prezes Jerzy Korzeń /, które odznaczyło Towarzystwo Miłośników Lwowa zaszczytnym medalem „W Hołdzie Komendantowi”.

Rozmowę z Januszem Kurtyką autor przeprowadził w kwietniu 2000 roku. Kurtyka w 1995 roku obronił doktorat, a w 2000 roku uzyskał stopień doktora habilitowanego nauk historycznych specjalizując się w genealogii, historii nowożytnej, historii średniowiecza, oraz nauk pomocniczych historii. Zawodowo związany z Instytutem Historii Polskiej Akademii Nauk (od 1985) oraz Państwową Wyższą Szkołą Wschodnioeuropejską w Przemyślu, w której objął stanowisko profesora. Absolwent III LO im. Jana Kochanowskiego w Krakowie. Ukończył studia historyczne na Wydziale Historyczno-Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był pierwszym dyrektorem Krakowskiego Oddziału Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, od 2005 jego pierwszym prezesem. Po utworzeniu Instytutu Pamięci Narodowej został pierwszym dyrektorem jego oddziału w Krakowie. 21 kwietnia 2005 Kolegium IPN rekomendowało jego kandydaturę Sejmowi na stanowisko prezesa tej instytucji. 9 grudnia tego samego roku jego kandydatura została zaakceptowana przez Sejm (większością 332 głosów), a 22 grudnia zatwierdzona przez Senat. Urzędowanie rozpoczął po złożeniu przed Sejmem ślubowania w dniu 29 grudnia 2005 W pracy swojej „…zawsze walczył niezłomnie o prawdę historyczną i godność ludzi przez historię pokrzywdzonych…” – podaje autor.

Informacyjna Agencja Radiowa (IAR) – agencja prasowa funkcjonująca od 1992 roku przy Polskim Radiu, 17 marca 2010 roku podała:

„…prezes IPN uważa, że przy okazji obchodów rocznicy katyńskiej Rosja próbuje poróżnić polskie elity polityczne. Janusz Kurtyka powiedział w Programie III Polskiego Radia, że zachowanie ambasadora Władimira Grinina przypomina relacje polsko – rosyjskie w XVIII w.Prezes Kurtyka przestrzega polskich polityków przed wciągnięciem w grę, która służy tylko interesom naszego sąsiada. Może to doprowadzić do sytuacji, gdy głos Rosji będzie rozstrzygał o sprawach wewnętrznych w Polsce – uważa Kurtyka. Jak dodał, sprawa obchodów 70 rocznicy mordu katyńskiego może posłużyć jako precedens.Janusz Kurtyka podkreśla, że przy okazji ważnej dla nas rocznicy, Rosja próbuje pokłócić ze sobą prezydenta i premiera. Nie można dopuścić, by najważniejsze osoby w państwie były rozgrywane przez obce państwo przy okazji symbolicznej i traumatycznej dla Polaków rocznicy – dodał prezes IPN. Obchody rocznicy mordu katyńskiego budzą wiele emocji w związku z planowaną wizytą na grobach polskich żołnierzy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Prezydent w przeciwieństwie do premiera Tuska nie został zaproszony na obchody z udziałem Władimira Putina, ale mimo to chce odwiedzić w kwietniu polski cmentarz w Katyniu. Rosyjska ambasada w ostatnim czasie kilka razy publicznie informowała, że nie ma oficjalnych informacji o planach Lecha Kaczyńskiego. Wczoraj MSZ przekazał informację, że złożono oficjalną notę dyplomatyczną w sprawie wizyty prezydenta na grobach w Katyniu. Wyjazd prezydenta zaplanowano kilka dni po wspólnych uroczystościach z udziałem premierów Polski i Rosji”. W udzielonym Januszowi M. Paluchowi wywiadzie Kurtyka odpowiedział szeroko na pytanie: „…wasza praca będzie polegała na odkłamywaniu i odtwarzaniu prawdziwej historii powojennej Polski”?

„Tak. Dla mnie, jako historyka, największym wyzwaniem związanym z pracą w IPN jest fakt, że staje przed nami wyjątkowa możliwość położenia podwalin nowej dziedziny badań, którą można umownie nazwać „historią PRL”, czy też „historią systemu komunistycznego w Polsce”. Jest to wyjątkowa szansa na prowadzenie badań naukowych, ale również na wprowadzenie w obieg społeczny tych wyników, a więc szeroko pojmowane oddziaływanie tych wyników na mentalność społeczną i na świadomość historyczną Polaków. To jest niezwykle ważne zadanie, gdyż – obaj chyba się co do tego zgadzamy – że obecnie system komunistyczny jest okresem spychanym przez Polaków w podświadomość. Niby nikt chętnie do tego okresu nie wraca, a z drugiej strony możemy zaobserwować swoistą idealizację tego systemu”. Kurtyka wyjaśniał istotę śledztwa dotyczącego zbrodni popełnionych na Polakach na terenach zabranych na Kresach, stwierdzając, iż śledztwa zostały zapoczątkowane kilka lat wcześniej właśnie w Krakowie przez byłą Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, która pracowała pod kierownictwem Ryszarda Kotarby. Z pewnym żalem Kurtyka powiedział, iż śledztwa związane ze zbrodniami ukraińskimi zostały przekazane do Wrocławia. Argumentowano to faktem, iż Wrocław i Dolny Śląsk jest zamieszkiwany przez znaczna liczbę Kresowiaków i tam łatwiejsze będzie prowadzenie śledztw. W Krakowie są natomiast prowadzone śledztwa w zakresie deportacji ludności polskiej w okresie pierwszej okupacji sowieckiej z obszarów takich jak: Kamionka Strumiłłowa, Trembowla, Zaleszczyki, Radziechów, Zbaraż, Kopyczyńce, Brody i Brzeżany. Krakowski Oddział Instytutu Pamięci Narodowej zajmuje się jeszcze zbrodniczą działalnością UB w Krakowie, Olkuszu, Chrzanowie, Bochni, Brzesku, Limanowej, Nowym Targu, Zakopanem, Dąbrowie Tarnowskiej, Miechowie, Tarnowie i Nowym Sączu i działalnością Informacji Wojskowej. Odnośnie śledztw związanych z Kresami, trwają one intensywnie, przesłuchano dużą ilość osób przy współpracy ze Związkiem Sybiraków. Z punktu widzenia świadomości Polaków ważne aby zidentyfikować sprawców, oczywiście z problemem osądzenia tych ludzi. Należałoby spenetrować archiwa NKWD zarówno na Ukrainie, jak i w samej Moskwie. Ta identyfikacja jest istotą śledztw identycznie jak to miało w przypadku zbrodni katyńskiej. Żaden z tych sprawców nie został przez Rosjan osądzony po zidentyfikowaniu. Wiadomo bowiem kto dowodził i kto strzelał. Słusznie też Aleksandra Ziółkowska - Boehm , recenzując książkę tytułem „ Czuła, wierna pamięć o Kresach” pomieszczonym w dodatku kulturalnym nowojorskiego „Nowego Dziennika” uważa, iż : „wywiad ma dwa życia, jedno gdy na gorąco jest publikowany, i drugie, gdy się później po niego sięga, by zacytować, sięgnąć jako świadectwo. Po latach może być ważnym dokumentem historycznym, jak na przykład rozmowa Melchiora Wańkowicza z Edwardem Rydzem Śmigłym, czy z Józefem Beckiem”. Za słowami Janusza Kurtyki podążają i czyny, oto dzisiejsza / 4 czerwca 2011 / „Rzeczpospolita” w tekście Ewy Łosińskiej „Krewni ofiar obławy KGB apelują do władz” czytamy: „…pomóżcie nam dotrzeć do sowieckich archiwów – proszą prezydenta, premiera i prokuratora generalnego rodziny zamordowanych pod Augustowem…krewni ofiar są też zainteresowani domaganiem się od Rosjan podjęcia śledztwa w sprawie obławy z 1945 r. i …szukaniem sprawiedliwości przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka…Obowiązkiem suwerennego państwa polskiego jest odszukanie grobów swych obywateli… historyk Nikita Pietrow odnalazł dokument potwierdzający, iż niemal 600 aresztowanych podczas obławy Polaków zostało zamordowanych przez sowiecki kontrwywiad…chcą także… by prowadzący śledztwo w sprawie obławy białostocki IPN zmienił kwalifikację tego mordu na zbrodnię przeciwko ludzkości, a nawet ludobójstwo… wyjaśnienia obławy wymaga podjęcie przez państwo polskie takich samych działań jak w sprawie zbrodni katyńskiej, napisali w apelu do premiera, oraz prokuratora generalnego prezesi organizacji: Związek Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej, Klub Historyczny im. Armii Krajowej w Augustowie, a także Światowy Związek Żołnierzy AK i Związek Sybiraków…” Już rozmowa z Januszem Kurtyką przeprowadzona zaledwie 11 lat temu zaświadcza o istniejącym ważnym historycznym dokumencie, czemu dają również świadectwo pozostałe osoby udzielające autorowi wywiadów. Prof. Janusz Kurtyka zginął 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie polskiego rządowego samolotu pod Smoleńskiem w drodze na uroczystości 70 rocznicy zbrodni popełnionej przez NKWD w Katyniu. Wraz z nim zginął w tej katastrofie prezydent Rzeczypospolitej prof. Lech Kaczyński z małżonką Marią. Ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski, duszpasterz Ormian, opiekun osób niepełnosprawnych intelektualnie, współzałożyciel i prezes Fundacji im. Brata Alberta w Radwanowicach, pisarz, poeta, krytyk literacki, publicysta polski, m.in. w „Gazecie Polskiej” był rozmówcą autora w marcu 2001 r. Swoimi historycznymi publikacjami ks. Tadeusz Isakowicz - Zaleski od lat przybliża prawdę o ludobójstwie Polaków, Ormian, Żydów, Ukraińców dokonywanych na Kresach Południowo Wschodnich Rzeczypospolitej przez nacjonalistów ukraińskich z szeregów Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów – Ukraińskiej Powstańczej Armii. Ofiary nacjonalistów ukraińskich pomordowanych na Kresach Południowo -Wschodnich w latach 1942-1948 przez OUN-UPA pozostały bez pamięci, bez znanych miejsc pochówków, bez krzyży – apeluje do polskiego establishmentu o wszczęcie odpowiednich działań ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski. Różnorodne stosowane wobec Polaków i innych narodowości tortury i okrucieństwa nim oddali życie, nie były dowolne według uznania sprawców, z reguły rodzaj tortur, czy też inne okrucieństwa były ustalane przez banderowski tzw. komitet rewolucyjny.W wyniku Rzezi Wołyńskiej i zbrodni w Małopolsce Wschodniej zginęło ok. 200.000 osób. Ks. Tadeusz Iskowicz – Zaleski przypomina historię Ormian polskich, jako, że mieszkają w granicach Rzeczpospolitej od 700 lat i posiadali przywileje polskich królów. Ormianie to chrześcijanie, niekiedy posiadający w swojej liturgii nieco odmienny obrządek od łacińskiego. Ormianie wnieśli w polską kulturę wiele wartości w różnych dziedzinach. Z ich nacji wywodzą się liczni wybitni politycy, uczeni, artyści i żołnierze - od pól Grunwaldu, przez Warnę, Chocim, Kamieniec Podolski, Lwów, Jazłowiec i Wiedeń - zwycięstwo Jana III Sobieskiego wspomagało pięć tysięcy Ormian. Krwawą ofiarę złożyło też i duchowieństwo obrządku ormiańskiego, które w czasie wojennych kataklizmów zostało niemal całkowicie wyniszczone. W okresie II wojny światowej społeczność ormiańska w Polsce poniosła dotkliwe straty. Eksterminowani zarówno przez Sowietów /jako warstwa inteligencka i bezkompromisowo propolska/, jak i hitlerowców, którzy z powodu egzotycznego wyglądu często brali ich za Żydów/, padli również ofiarą Rzezi Wołyńskiej. W tym miejscu należy przypomnieć, m. in. 19 kwietnia 1944 roku gdy nacjonaliści ukraińscy z UPA wymordowali mieszkańców kresowej miejscowości Kuty nad Czeremoszem, w tym kilkuset Ormian. Wielu polskich Ormian wykazało wspaniałą postawę patriotyczną, np. ks. Dionizy Kajetanowicz, ostatni administrator archidiecezji lwowskiej obrządku ormiańskiego, uratował setki Żydów, wydając im fikcyjne metryki chrztu w obrządku ormiańskim, a wielu, jak ppłk Walerian Tumanowicz wstąpiło do Armii Krajowej. Listę wybitnych polskich Ormian otwiera Juliusz Słowacki urodzony w Krzemieńcu, a dalej:

Zbigniew Herbert - urodzony we Lwowie,

Teodor Axentowicz - lwowianin,

abp Józef Teofil Teodorowicz - urodzony na Pokuciu,

Krzysztof Penderecki - kompozytor,

Szymon Szymonowic - poeta,

Ignacy Łukasiewicz - wynalazca lampy naftowej i inicjator przemysłu naftowego,

Jan Lechoń /Leszek Józef Serafinowicz - herbu Pobóg /, poeta - z grupy Skamander,

Ks. Tadeusz Isakowicz - Zaleski, kapłan Ormian w Polsce,

abp Izaak Mikołaj Isakowicz, kresowianin, urodzony w Łyścu obok Stanisławowa zasłużony dla tego miasta, patriota polski, pisarz, spokrewniony z Juliuszem Słowackim i z ks. Tadeuszem Isakowiczem - Zaleskim, metropolita lwowski w latach 1882 - 1991,

Ewa Stolzman-Kotlarczyk - aktorka estradowa – zasłużona dla sztuki polskiej, urodzona w Kołomyi,

Jerzy Kawalerowicz - reżyser filmowy,

Jan Dominik Jaśkiewicz - założyciel krakowskiego ogrodu botanicznego,

Ignacy Nikorowicz - pisarz,

Józef Nikorowicz - kompozytor,

Karol Antoniewicz - ksiądz, prawnik, pisarz, powstaniec listopadowy, lwowianin,

Jakub Paschalis - Jakubowicz, kupiec i przedsiębiorca,

Stefan Moszoro - Dąbrowski - ksiądz,

Kajetan Abgarowicz , pisarz.

Kościół katolicki obrządku ormiańskiego, jeden z katolickich Kościołów wschodnich, patriarchalny, wchodzi w skład Kościoła katolickiego, uznaje władzę i autorytet papieża. Liczy ok. 600.000 wiernych, mieszkających m.in. w Armenii, Argentynie, Kanadzie, Francji, Libanie, Syrii, Turcji, USA i w Polsce. Autor przeprowadził wywiad z Lucyną Kulińską, polską historyk, doktorem historii, specjalizującą się w dziejach najnowszych Polski ze szczególnym uwzględnieniem stosunków ukraińsko – polskich. Kulińska jest adiunktem w Zespole Politologii i Historii Wydziału Humanistycznego Akademii Górniczo Hutniczej im. Stanisława Staszica w Krakowie. Autorka wielu rozpraw naukowych dotyczących mordów dokonywanych przez OUN – UPA na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Zajmuje się również publicystyką historyczną z tego okresu. Prowadzi liczne wykłady edukacyjne ogólnie dostępne. Autorka wstrząsających książek z cyklu „Dzieci Kresów” traktujących o osobach, które jako dzieci przeżyły rzezie dokonane przez ukraińskich nacjonalistów. Podobnie jak Janusz Kurtyka, czy ks. Tadeusz Isakowicz – Zaleski, opowiada się wyłącznie za świadectwem prawdy z tamtego dramatycznego okresu dziejów najnowszych – mordów OUN – UPA. W kwietniu 2008 w czasie rozmowy z autorem Kulińska stwierdziła, iż temat zbrodni nacjonalistów ukraińskich dokonanych na Kresach nie został wyczerpany. Nie wszyscy wiedzą, iż dotąd żadna z polskich wyższych uczelni nie podjęła tego tematu. Jest paradoksem, iż najważniejsze i najcenniejsze opracowania, które napisano o ludobójstwie na Kresach powstały poza oficjalnym obiegiem naukowym, a dotyczą prac Ewy Siemaszko / polska inżynier technologii / i Władysława Siemaszko / prawnika /. Również obszerne trzy tomowe dzieło poświęcone eksterminacji Polaków w województwach Małopolski Wschodniej przygotowane przez Wrocławskie Stowarzyszenie Badania Zbrodni Nacjonalistów Ukraińskich nie zostało napisane przez zawodowych historyków, a inżynierów, ekonomistów – przyznaje Kulińska.W styczniu 1998 roku ogromnie interesującą rozmowę autor przeprowadził ze Stanisławem Dziedzicem, aktualnym dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Miasta Krakowa, znawcę Kresów, zajmującym się szeroko pojętą kulturą i ochroną zabytków. Ukończył polonistykę i dziennikarstwo na UJ, jednak jego prawdziwą pasją jest historia sztuki. Szczycąc się przyjaźnią ze zmarłą lwowianką Iwoną Ruenbenbauer – Skwarą prezesem Towarzystwa Opieki nad Majdankiem – opiekującą się edukacyjnie – patriotycznie młodzieżą szkolną – nie sposób mi nie wspomnieć o dużym wkładzie Stanisława Dziedzica w tę patriotyczną edukację polskiej młodzieży. Stanisław Dziedzic podaje, iż Lwów i Wilno należą do miast szczególnie przez niego wyróżnionych. Położone na dwu biegunach rozległego państwa, owe miasta były bardzo różne, wybitnie polskie, a zarazem bardzo podobne wielokulturowo. Wilno które jest miastem niezwykle pięknym, było jako stolica Wielkiego Księstwa Litewskiego przez wieki druga stolicą Rzeczypospolitej. Lwów był miastem dogodnie położonym na ważnych szlakach handlowych, bogatym, a jego rola była zawsze znacząca. Rangę miasta podkreślała siedziba katolickiej metropolii, jednej z dwóch obok Gniezna największych prowincji kościelnych, po włączeniu w XIV wieku przez Kazimierza Wielkiego do państwa polskiego Wielkiego Lwowa. Nawet stołeczny Kraków nie był stolicą prowincji kościelnej, choć biskupi krakowscy zajmowali po arcybiskupie gnieźnieńskim drugie miejsce w hierarchii ważności. Z czasem był Lwów siedzibą trzech arcybiskupów katolickich obrządków łacińskiego, greckiego i ormiańskiego. Był to swoisty fenomen religijny, historyczny i kulturowy. Lwów miasto zawsze wierne Rzeczypospolitej, zamieszkiwane aż do czasów bolszewickiej eksterminacji Polaków, w większości przez ludność polską. Już na początku XV wieku w pięciotysięcznym Lwowie, Polaków było cztery i pół tysiąca, Żydów około stu, Ormian około czterystu, zaś Rusinów kilkunastu. Miasto posiadało niepowtarzalny klimat, będący w jakiejś mierze wynikiem jego wielokulturowej specyfiki. Każda z zamieszkiwanych tam społeczności cieszyła się znaczną swobodą w kultywowaniu własnej kultury, religii i tradycji. Tej mozaice narodowościowej odpowiadała też pyszna mozaika urbanistyczna i architektoniczna. Obok więc okazałych łacińskich kościołów, były także wzniosłe budowle cerkiewne, utrzymywane już w stylu bizantyjsko – ruskim – zwłaszcza po przyjęciu Unii Brzeskiej – w formie odzwierciedlającej wpływy kultury zachodniej, ze świetną późnobarokową katedrą greckokatolicką św. Jura na czele. Ormiańska społeczność wprawdzie nieliczna była bardzo wpływowa. Ormiańscy kupcy należeli do najzamożniejszych mieszczan lwowskich, utrzymywali też dalekosiężne kontakty z własną nacją, rozsianą po wielu krajach. Właśnie we Lwowie było duchowe centrum polskich Ormian – katedra; tu mieściła się ich szkoła i klasztor Benedyktynek Ormiańskich. Znajdowali Ormianie w Rzeczypospolitej dogodne warunki życia i rozwoju, trudnili się na ogół handlem i rzemiosłem, a Polskę traktowali jako swoją ojczyznę, dając wielokrotnie dowody swojego przywiązania. Bogaty Lwów posiadał wiele okazałych mieszczańskich kamienic i wielkopańskich rezydencji. Wystarczy się dzisiaj przejść po ulicach starego miasta by zobaczyć je, bo wiele z nich się zachowało, pomimo licznych, często nieudolnych przeróbek i wieloletnich zaniedbań remontowych.Lwów to obszerna i bogata historia polskiej sztuki, kultury; teatru, radosny klimat, który w tym mieście istniał, folklor przedmieść lwowskich, piosenek, kapeli podwórkowych, batiarów i ich dowcipów. Stanisławowi Dziedzicowi nasuwa się przykra konstatacja, gdy zmierzając dzisiaj lwowskimi ulicami tego wszystkiego już nie ma. Po ostatniej wojnie światowej miasto skazane zostało na głęboki prowincjonalizm – konkluduje. Poza wymienionymi już, rozmówcami autora byli:

Tadeusz Noworolski, Krystyna Bobrowska, Konrad Firlej, o. gen. Adam Studziński, Jerzy Hordyński, ks. Józef Wołczański, Jerzy T. Petrus, Tadeusz Krzyżewski, Roman Maćkówka, Ewa Piotrowska, Jerzy Węgierski, Zbigniew Chrzanowski, o. Hieronim Warachim OFM Cap. W książce Janusza M. Palucha wszystkie przeprowadzone wywiady są istotne dla pamięci kresowej ze szczególnym uwzględnieniem Lwowa. Ocalić Kresy od zapomnienia, taki cel przyświecał tej wyjątkowej piętnastoletniej pracy autora. Wydawcą książki jest krakowskie „Małe Wydawnictwo”, redaktorem Mariola Szafarz , redaktorem technicznym Marek Łoś, konsultacja naukowa Artur Kinasz – Uniwersytet Papieski Jana Pawła II; str.223, ilustracji 24 – „Lwów w zbiorach Muzeum Historii Fotografii im. Walerego Rzewuskiego w Krakowie”. Rok wydania 2010. Opracował w czerwcu 2011

Aleksander Szumański

Nadchodzi czas zaciskania pasa Polska była jednym z niewielu krajów, które opierały się kryzysowi gospodarczemu głównie za sprawą rosnącego popytu wewnętrznego. Jednak w ostatnim czasie coraz bardziej odczuwalne spowolnienie gospodarcze w ogromnym stopniu wyhamowało konsumpcyjne apetyty większości Polaków. Rosnące ceny, widmo utraty pracy spowodowały, że Polacy kupują mniej i coraz bardziej zaciskają pasa.Tomasz Starzyk – Odwiedzają dyskonty, kupując tańszą żywność. Za sprawą drogiego paliwa korzystają z komunikacji miejskiej, zostawiając auta w garażach. Kupują mniej odzieży i leków. Nie odwiedzają tak jak kiedyś kin i teatrów. Coraz bardziej boimy się o pracę. Firmy padają jak muchy. W tym roku można się spodziewać bankructw nawet 800-850 firm. Jak wynika z danych D&B Poland, w 2012 r. upadło już 614 firm i jest to najgorszy wynik od 2005 r. A to jeszcze nie koniec. W ostatnim kwartale trend ten się utrzyma i można się spodziewać łącznie 850-900 bankructw w tym roku.

Niższe dochody gospodarstw domowych Zaciskanie pasa to najlepszy dowód na to, że kryzys gospodarczy zawitał do Polski, co znajduje swoje odzwierciedlenie w portfelach każdego z nas. Płace nie rosną, w przeciwieństwie do cen. Potwierdzeniem tego faktu są dane Związku Banku Polskich, z których wynika, że w I kwartale 2012 r. realne dochody brutto gospodarstw domowych obniżyły się o 1,9 proc., licząc rok do roku. Na koniec II kwartału zanotowano jeszcze gorsze wyniki, ponieważ według danych Głównego Urzędu Statystycznego realne płace obniżyły się o 0,9 proc., a więc dochody gospodarstw znowu są niższe. Zaciskanie pasa zaczęliśmy od żywności. Nie kupujemy jej wprawdzie mniej, ale szukamy sklepów, gdzie można kupić taniej. Nie chodzimy zatem do delikatesów czy drogich supermarketów, ale wybieramy dyskonty, hurtownie oraz bazary, gdzie towary są o 10-30 proc. tańsze. O zmianie preferencji zakupowych świadczą nie tylko problemy finansowe sieci delikatesów, lecz także m.in. dynamiczny rozwój dyskontów. Od 2007 r. ich udział w handlu detalicznym podwoił się, osiągając poziom 15 proc. W tym czasie udział małych sklepów zmalał z 46 proc. do 39 proc. Jak pokazują dane HBI Polska, tylko w okresie od 1 stycznia do 31 lipca 2012 r. rynek ten skurczył się o ponad 8,8 tys. sklepów.

Znikają sklepy, księgarnie i „warzywniaki” Najwięcej ubyło sklepów spożywczych. Ogółem na przestrzeni ostatnich siedmiu miesięcy sektor ten zmniejszył się o 2,8 tys. podmiotów. W tym miejscu warto zaznaczyć, że w całym 2012 r. zarejestrowano 3 380 sklepów spożywczych i jednocześnie wyrejestrowano 6 186. To najwięcej spośród wszystkich branż. Dane te pozwalają stwierdzić, że sektor sprzedaży artykułów spożywczych należy do najbardziej atrakcyjnego dla Polaków i jednocześnie do najbardziej trudnego oraz ryzykownego. Głównej przyczyny, tak znacznej liczby wyrejestrowań, upatruje się w dużej konkurencji na rynku. Pod tym względem, na niechlubnym drugim miejscu znalazł się sektor detalicznej sprzedaży odzieży, który w br. skurczył się o blisko 1 750 sklepów. Głównie są to obiekty wolnostojące, w miasteczkach małej i średniej wielkości. W dużych miastach upadają sklepy odzieżowe, które położone są z dala od wielkich galerii i centrów handlowych, które kuszą promocjami, sezonowymi obniżkami cen, jak również mnogością butików zlokalizowanych w jednym miejscu. W 2012 r., ogółem zarejestrowano 2 762 sklepy z odzieżą, wyrejestrowano zaś nieco ponad 4,5 tys. W dalszej kolejności najbardziej dynamicznie znikają księgarnie, drogerie oraz znane i lubiane przez wszystkich osiedlowe „warzywniaki”. Tylko w 2012 r. ubyło ich w każdej z kategorii od 230 do 220.

Wielki format pustoszy otoczenie Na tym tle wyjątek stanowią wyspecjalizowane sklepy z alkoholem. Jest to jedyny sektor, którego bilans jest dodatni. Ogółem do końca lipca zarejestrowano 459 tego typu punktów, wyrejestrowano o 57 mniej. Przyczyn takiego stanu rzeczy upatruje się w fakcie zmiany mentalności i zwyczaju spożywania alkoholi przez Polaków. Polacy coraz częściej szukają wysublimowanych alkoholi ze świata: węgierskiej palinki, gruzińskich win, ukraińskich wódek i nalewek. Wraz z rosnącym popytem rośnie podaż, a co za tym idzie zwiększeniu ulega liczba punktów, w których takie specjalne produkty można nabyć. Przyczyn zamykania i wyrejestrowywania sklepów należy upatrywać na kilku płaszczyznach. Przede wszystkim ekspansji dyskontów i hipermarketów. Nie da się ukryć, że „wielki format” wypiera z rynku tych mniejszych przedsiębiorców. Tam też przeciętny i statystyczny Kowalski znajduje nie tylko art. spożywcze, lecz także coraz częściej się ubiera, kupuje środki chemiczne i kosmetyki. Wraz ze spadającą liczbą małych, osiedlowych sklepików rośnie liczba centrów wielkopowierzchniowych. Szacuje się, że w 2011 r. przybyło 7 proc. hipermarketów, a supermarketów 8 proc. W przypadku sklepów dyskontowych o powierzchni powyżej 300 m2 wzrost sięgnął 13 proc. Najczęściej powstają w dogodnych dla klientów lokalizacjach, czyli w pobliżu ich miejsc zamieszkania. Na dużych osiedlach mieszkaniowych. W efekcie to właśnie te sklepy przejmują konsumentów, głównie kosztem sklepików czy kiosków. Zainteresowanie sklepami wielkopowierzchniowymi wiąże się ze zmianą nastrojów konsumenckich. Polacy z dnia na dzień w swoich portfelach odczuwają wzrost cen i spadającą siłę nabywczą złotówki. Gorzej oceniają perspektywy na rynku pracy i zaczynają dbać o domowe finanse. W konsekwencji szukają oszczędności i wybierają sklepy, gdzie mogą taniej robić zakupy. Dlatego też w boju o klienta największymi przegranymi są małe sklepy osiedlowe, które oferując ceny o 20-30 proc. wyższe, ponieważ stają się mniej atrakcyjne dla szukających oszczędności Polaków.

Dyskonty poprawiają wizerunek Dodatkowo, w ostatnim czasie, sieci dyskontowe kładły ogromny nacisk i nie mniejsze środki finansowe na zmianę wizerunku. Coraz częściej rozszerzają swoje oferty o znane marki. Poprawiają swój wizerunek poprzez wystrój placówki. Stawiają półki zamiast palet. Upodabniają się do supermarketów i coraz częściej nie są już kojarzone ze sklepem z tanimi i posiadającymi kiepską jakość towarami. Sukcesu sieci handlowych należy upatrywać jeszcze w fakcie wdrażania licznych programów lojalnościowych, które z założenia przywiązują klienta do marki. Należy zaznaczyć, że sieci handlowe, dysponując znacznymi środkami finansowymi, wydają krocie na reklamę i promocję. Kampanie kierowane są przede wszystkim do mniej zamożnego społeczeństwa, osób starszych, a główny nacisk na promocje kładzie się w małych i średnich miastach. Przyczyny likwidacji małych punktów handlowych oraz rozwoju sieci handlowych należy rozpatrywać na wielu płaszczyznach: czynnikach czysto ekonomicznych, rozwoju internetu i tym samym nowych źródeł dystrybucji towarów, a także czynnikach społecznych, rozumianych jako zmiany zachodzące po 1990 r. w polskim społeczeństwie. Do tych pierwszych – ekonomicznych – należy zaliczyć przede wszystkim brak wystarczających środków finansowych na promocję i reklamę, jak również to, że mali detaliści nie wykazują chęci edukacji w zakresie organizacji punktu sprzedażowego. Mali sklepikarze tracą, ponieważ cechują się małą innowacyjnością w zakresie sposobu płatności i nie prowadzą promocji poprzez degustacje. Tym samym nie mogą konkurować ze sklepami wielkopowierzchniowymi. Nie bez znaczenia są programy lojalnościowe, nie ma już chyba sieci handlowej, która nie oferuje kart, na które zbiera się punkty. To wiąże się z atrakcyjnymi nagrodami, a na takie stać tylko duże sieci. Dodatkowo sieci handlowe wydłużyły czas otwarcia swoich punktów w porównaniu z małymi detalistami. Teraz najmniejsi sklepikarze, chcąc dorównać konkurencji w postaci sieci handlowych, muszą pracować od 6.00 do 21.00, co wiąże się z dużym obciążeniem i wysiłkiem. Z tym wiąże się zatrudnienie dodatkowych osób, a to z kolei generuje koszty. Młode pokolenie widząc ciężką pracę rodziców (w przypadku firm rodzinnych) rezygnuje z prowadzenia rodzinnego sklepu, szukając zatrudnienia w zupełnie innym sektorze gospodarki.

Czarna przyszłość dla małych przedsiębiorcówNie bez znaczenia są zmiany kulturowe, które zaszły po roku 1990. Polacy pokochali galerie i wielkie centra handlowe, które widywali w Niemczech. Kolorowe wystawy i neony z markami pozwalają czuć się Europejczykami, ludźmi z Zachodu. Stały się punktem spotkań młodzieży i sposobem na spędzanie wolnego czasu. W niepamięć poszły szare stragany, bazary, a w konsekwencji małe sklepy. Szczególnie w dużych aglomeracjach miejskich, gdzie Polacy dokonują zakupów raz w tygodniu, ograniczając przy okazji zakupy w małych osiedlowych punktach do artykułów pierwszej potrzeby: pieczywa i warzyw. To wszystko wpływa w bezpośredni sposób na spadek liczby małych obiektów handlowych, które przenoszą sprzedaż do internetu. Prognozy nie napawają optymizmem, bowiem w bieżącym roku przewiduje się dalszy spadek i likwidacje sklepów. Wydaje się, że bastionem małych sklepów handlu detalicznego są mniejsze miejscowości, tam też – z powodu braku dużych sieci handlowych –nadal wiele sklepów z powodzeniem funkcjonuje. Jednak biorąc pod uwagę plany rozwoju sieci handlowych w kolejnych latach, sytuacja ta może ulec zmianie – niestety – na niekorzyść przedsiębiorców z małych sklepów.

Drastyczny spadek sprzedaży Antidotum na drożyznę w sklepach znaleźli zagorzali przeciwnicy żywności hipermarketowej. Wielu z nich tworzy grupy konsumenckie, które zaopatrują się bezpośrednio u rolników, np. raz w tygodniu składają zamówienia na produkty, które rolnicy (też zrzeszeni w grupie) przysyłają kurierem. Liczba tej formy zakupów rośnie z miesiąca na miesiąc. Nic dziwnego, bo taka żywność jest nie tylko tańsza, lecz przede wszystkim daje gwarancję odpowiedniej, jakości produktu. Jeszcze większą skłonność do oszczędności widać na rynku odzieży. Coraz chętniej zaopatrujemy się na bazarach, w miejscach, takich jak np. Domy Kupieckie czy gigantyczne Centrum Handlowe Ptak, ale fakt, że ewidentnie ograniczamy zakupy nie ulega wątpliwości. Świadczy o tym m.in. spadająca liczba klientów w eleganckich centrach handlowych, sieciowych sklepach i drogich butikach. Szacuje się, że w porównaniu do roku ubiegłego, liczba kupujących spadła o ok. 20 proc. Aby powstrzymać spadek obrotów, sklepy decydują się na coraz większe przeceny i promocje. Wiele z nich już dawno ograniczyło zamówienia nowych towarów i wyprzedaje ubiegłoroczne zapasy. W efekcie nastąpił drastyczny, bo ponad 45-proc. spadek ilości ubrań, które trafiły od producentów oraz importerów sklepowych. Drastycznie spada sprzedaż. Kupujemy tylko wówczas, kiedy zmusza nas do tego sytuacja i kiedy naprawdę tego potrzebujemy. Mocno ograniczone zostały zakupy artykułów drugiej potrzeby.

Oszczędzanie na potrzebach duchowych Jednak zdecydowanie bardziej niż na ubraniach i jedzeniu oszczędzamy na przyjemnościach. Największe sieci kinowe, teatry, czy filharmonie zanotowały w ostatnim kwartale niemal 30-proc. spadek sprzedaży biletów. Nawet uwzględniając sezonowy spadek, który w naturalny sposób miał miejsce w okresie wakacji, nie jesteśmy już skłonni wydać tyle, ile rok temu. Nie ma jeszcze wprawdzie twardych danych pokazujących, ilu Polaków wyjechało w tym roku za granicę. Znajduje to swoje odzwierciedlenie w fakcie rosnącej lawinowo liczby bankructw w sektorze biur podróży. Polacy coraz częściej wybierają wczasy w Polsce. Dane jasno pokazują, że spadła liczba Polaków wypoczywających za granicą. Szacuje się, że nieciekawa sytuacja w branży turystycznej, drożyzna, a także napięta sytuacja w krajach Arabskich i na południu Europy, spowodowały, że blisko 10 proc. osób zrezygnowało z wcześniej zaplanowanych wojaży na południe i wybrało urlop w Polsce – bo tylko na taki było ich stać. Dodatkowo, aż 30 proc. osób zdradziło gotowość wydania na wakacje najwyżej tysiąca złotych, a co piąta badana osoba jeszcze raz tyle. Biorąc pod uwagę tegoroczne ceny wyjazdów wakacyjnych, a także wysoki kurs euro, okazało się, że zagraniczny urlop jest poza zasięgiem dla wielu rodaków. Wśród przyjemności, na których oszczędzamy, jest też wyjście do restauracji. Tylko co piąty z nas stołuje się poza domem regularnie, w tym zaledwie 4,1 proc. robi to przynajmniej raz na tydzień. Większość, bo prawie 60 proc., w ogóle nie jada w lokalach. O tym, że kryzys wycina klientelę restauracji i barów, świadczy rosnąca liczba bankructw w tej branży: w tym roku rynek skurczył się już o 1,94 proc., co oznacza, że z 67 tys. lokali zostało 65,7 tys. – wynika z wyliczeń Soliditet Polska, należącej do Grupy Bisnode.

Firmy padają jak muchy Właściwie trudno dziś znaleźć dziedzinę życia, w której nie zdecydowalibyśmy się na cięcia wydatków. Kupujemy, np. mniejsze i bardziej ekonomiczne samochody, ograniczamy wyjazdy weekendowe z rodziną, a coraz więcej osób przesiada się z drogich w utrzymaniu aut do autobusów i kolei. Świadczy o tym szybko rosnąca liczba sprzedawanych biletów komunikacji miejskiej. Prawda jest taka, że pieniędzy mamy coraz mniej. A coraz więcej Polaków z trudnością wiąże koniec z końcem. Przyszłość w chwili obecnej jest trudna do przewidzenia. Dodatkowo coraz bardziej boimy się o pracę. A firmy padają jak muchy. W tym roku można się spodziewać bankructw nawet 800-850 firm. Jak wynika z danych D&B Poland, w 2012 r. upadło już 614 przedsiębiorstw i jest to najgorszy wynik od 2005 r. A to jeszcze nie koniec. W ostatnim kwartale trend się utrzyma i można się spodziewać łącznie 850-900 bankructw w tym roku.Tomasz Starzyk

Hanna Gronkiewicz-Waltz musi odejść W Warszawie do akcji powinno wkroczyć Centralne Biuro Antykorupcyjne. Bo głupotą, niekompetencją i nieudolnością można wiele wyjaśnić, ale zwykle prawdziwe są wyjaśnienia najprostsze, czyli kto i ile na tym zarobił. Jeśli CBA nie zajmie się katastrofalnym przebiegiem budowy II linii metra i przyczynami tej katastrofy, to znaczy, że ta służba do niczego się nie nadaje. Bo nie sposób sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł jej funkcjonariuszom zakazać zajmowania się przetargiem na budowę II linii metra. Ale w Warszawie wszystko jest jednak możliwe, więc kto wie? Możliwe jest choćby bezdennie głupie niszczenie miasta i dręczenie jego mieszkańców.

Każdy kolejny dzień urzędowania Hanny Gronkiewicz-Waltz na stanowisku prezydenta Warszawy to zagrożenie dla miasta i jego mieszkańców. Każdy następny dzień oznacza zapadanie się ulic, dewastację infrastruktury, z gazową i wodną na czele, a w efekcie zamykanie całych kwartałów, piekło dla mieszkańców oraz zagrożenie życia i zdrowia. Dlatego Hanna Gronkiewicz-Waltz natychmiast powinna odejść. Niech rządy w Warszawie przejmie komisarz. Do czasu wcześniejszych wyborów. Nigdzie na świecie metra nie buduje się tak, żeby co chwila niszczone były rury, przewody, zalewane i podmywane kolejne partie miasta, żeby zawalały się ulice i zagrożone były budynki. To wszystko jest niemożliwe, gdy normalnie działają miejskie służby, a wykonawca przestrzega reguł, czyli robi odpowiednie rozpoznanie, lokalizuje wszelkie wrażliwe miejsca i wie, gdzie biegnie każda rura czy przewód. W Warszawie te elementarne zasady, stosowane w innych metropoliach od co najmniej dwustu lat, nie działają. Tu wszystko jest na żywioł, wyczucie albo metodą prób i błędów. Czyli w efekcie błędów. To w 2012 r. coś niewyobrażalnego, ale w Warszawie możliwego. Wszędzie na świecie wykonawca fuszerujący wszystko co tylko się da zostałby wykopany w kosmos i płaciłby gigantyczne odszkodowania, w Warszawie psuje dalej w najlepsze. To wszystko oznacza oczywiście ogromne koszty dodatkowe, bo nic tak drogo nie kosztuje jak głupota i niekompetencja. I te dodatkowe setki milionów pójdą z naszych podatków, bo umowy są zapewne tak skonstruowane, że wykonawca tylko kopie, a za nic innego nie odpowiada. Gdyby umowy były inne, już dawno ktoś zażądałby od wykonawców odszkodowań, a skoro tego nie robi, musi być powód – w umowach właśnie. Dla mieszkańców Warszawy to wszystko oznacza koszmar i codzienną udrękę. Hanny Gronkiewicz-Waltz to nie dotyka, bo czasem sobie paradnie i dla kamer oraz aparatów fotograficznych gdzieś przejedzie. A na co dzień ją wożą, i to tam gdzie akurat nie ma korków, bo ona nie musi się liczyć z kosztami benzyny. Nie musi też być w pracy o ściśle określonej porze – tak jak przeciętni warszawiacy. Ale kto by się tam przejmował warszawiakami.I teraz sprawa najważniejsza. Ratusz i Hanna Gronkiewicz-Waltz zdecydowali o wyborze takiego a nie innego wykonawcy metra. I podpisali z nim (nimi) stosowne umowy. Wygląda na to, że wykonawca jest tak samo sprawny i kompetentny jak prezydent Gronkiewicz-Waltz i jej ekipa. Dlaczego więc wybrano taką właśnie firmę?

I tu do akcji powinno wkroczyć Centralne Biuro Antykorupcyjne. Bo głupotą, niekompetencją i nieudolnością można wiele wyjaśnić, ale zwykle prawdziwe są wyjaśnienia najprostsze, czyli kto i ile na tym zarobił. Jeśli CBA tą sprawą się nie zajmie, to znaczy, że ta służba do niczego się nie nadaje. Bo nie sposób sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł jej funkcjonariuszom zakazać zajmowania się przetargiem na budowę II linii metra. Ale w Warszawie wszystko jest jednak możliwe, więc kto wie? Możliwe jest choćby bezdennie głupie niszczenie miasta i dręczenie jego mieszkańców.

Stanisław Janecki

Dziennikarze TVN 24 i TVP INFO traktują widzów jak bandę bezmyślnych durniów Ekspert z Państwowego Instytutu Geologicznego Mirosław Rutkowski powiedział jednoznacznie, że mamy do czynienia z katastrofą budowlaną, która nie ma nic wspólnego z budową geologiczną. Po prostu firma budująca metro naruszyła wodociąg. A piętnaście minut później wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz oświadczył dziennikarzom, że do osuwiska doszło na skutek warunków geologicznych. Nikt się nie zdziwił, nikt nie zapytał, dlaczego wiceprezydent „rżnie głupa”. Kiedy do głów Polaków dotrze, że i autostrady, i metro budują partacze. Tak, jak w przypadku zalania stacji Powiśle, tak teraz, nawet jeżeli zawali się dom u zbiegu Świętokrzyskiej i Szkolnej – nikt nie będzie odpowiedzialny za katastrofę budowlaną. Wszyscy uwierzą, że to zwykła awaria. Bo tak mówią media. Specjalnie powołana komisja ma sprawdzić, co było przyczyną powstania wielkiej wyrwy w związku z budową metra w centrum Warszawy – oznajmił widzom TVP INFO Sławomir Siezieniewski. Jakby urwał się z choinki, odkleił od rzeczywistości i z uporem budował nadzwyczajne klimaty. „Specjalna komisja”, tajemnicza „wyrwa” – jaką narrację sprzedaje prezenter publicznej telewizji? Dosłownie minutę wcześniej, w tym samym programie informacyjnym TVP, ekspert z Państwowego Instytutu Geologicznego Mirosław Rutkowski powiedział jednoznacznie, że mamy do czynienia z katastrofą budowlaną, która nie ma nic wspólnego z budową geologiczną. Po prostu firma budująca metro naruszyła wodociąg. Te słowa padły, ale redaktor Siezieniewski ich nie zrozumiał. Piętnaście minut później wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz oświadczył dziennikarzom, że do osuwiska doszło na skutek warunków geologicznych. Nikt się nie zdziwił, nikt nie zapytał, skąd pewność wiceprezydenta. Sztab panuje nad sytuacją awaryjną i wyjaśnia, co było przyczyną uszkodzenia wodociągu… Pytania o ewentualny błąd nie dotarły do Jacka Wojciechowicza, który z łatwością zagadał je wykładem o „zmianie naprężeń na tak dużych budowach”. Stacje telewizyjne zachowują więc tzw. umiar w swoich przekazach. Zarówno TVN24 jak i TVP INFO utrzymują na paskach informację o „awarii w centrum Warszawy”. No tak, awaria brzmi znacznie łagodniej dla uszu niż katastrofa budowlana. Ale to słowo nie działa uspokajająco na ewakuowanych o poranku mieszkańców dwóch domów u zbiegu Szkolnej i Świętokrzyskiej. Już wiadomo, że nie wrócą na noc do mieszkań. Mogą pojedynczo, w asyście służb, zabrać najpotrzebniejsze rzeczy ze swoich domów. Nie jest pewne, że uda się ocalić fundamenty obydwu domów. Stały dziesiątki lat, a teraz są zagrożone z powodu „awarii wodociągu”? Ten wodociąg zaledwie przed rokiem został przez wykonawcę metra oddany do użytku. I co, nagle zepsuł się przypadkiem akurat na placu budowy metra? Dziennikarze we wszystko uwierzą. Uwierzą w pokrętne oświadczenia mało poważnych przedstawicieli wykonawcy metra. Widzowie zaś uwierzą samemu wiceprezydentowi Warszawy, który otoczony wianuszkiem reporterów bezkarnie „rżnie głupa”. I tak wiceprezydent Wojciechowicz nie przebił cwaniaka z TVP INFO, który metodycznie uspokajał opinię publiczną tłumacząc, że „poranna ewakuacja przebiegała statycznie jak przy zadymieniu. Nie była to akcja typu „spadł samolot”. Telewidzowie są wdzięczni dziennikarzom TVN 24 i TVP INFO za to, że traktują ich jak bandę bezmyślnych durniów. Szkoda, że wszyscy za to zapłacimy. Obserwator

Europa będzie się liczyć w rywalizacji z gigantami Z dr Maciejem Jędrzejakiem rozmawia Roman Mańska W ostatnim czasie mieliśmy do czynienia z plagą bankrutujących firm: parabanków – mam na myśli w szczególności aferę Amber Gold, linii lotniczych, biur podróży. Proszę powiedzieć, z czego wynika ta sytuacja? Świat przeżywa kryzys wartości. Proces ten występuje nie tylko w mikroskali, a więc na naszym polskim podwórku, lecz także w wymiarze makro, czyli na globalnej arenie. Problem wykracza poza ramy zjawiska czysto ekonomicznego. Europa, która przeżywa od kilku lat bardzo poważne reperkusje gospodarcze, popadła tak naprawdę w kryzys zaufania.

To jest kryzys czysto ekonomiczny czy też posiada on drugie dno – moralne? Nie da się osiągnąć sukcesu w biznesie jedynie na bazie krótkoterminowej kalkulacji zysku. Firmy, które bankrutowały, usiłowały budować swoją wartość, nie poprzez oferowanie produktów czy rozwiązań pożądanych z punktu widzenia klientów, lecz nastawiły się na szybki zarobek. W ten sposób nie osiągnie się powodzenia w biznesie. Również państwa nie zbudują w dłuższym horyzoncie gospodarki na tak kruchych fundamentach.

Czy w przypadkach analogicznych do afery Amber Gold, z góry wychodzi się z założenia, aby łupić klienta? Byłbym ostrożny z nadmiernym generalizowaniem problemu, a zwłaszcza ocenianiem innych firm. Jednak mogę mówić w imieniu podmiotu, który mam przyjemność reprezentować. Instytucje takie jak Saxo Bank, działające w  oparciu o wartości, które przyjęliśmy tworząc bank 20 lat temu, nie mają podobnych problemów. Wbrew pozorom, w biznesie najważniejsza jest uczciwość. Chcąc działać na rzecz poprawienia jakości dostarczanych klientom usług, pozwalających im na inwestowanie w ramach rynków finansowych, przy świadomym uwzględnieniu wszystkich występujących ryzyk i możliwości uzyskiwania zysku, postawiliśmy na transparentność oraz uczciwość. To są wartości, o których zawsze należy pamiętać. Tylko firmy budujące własną markę na imponderabiliach mogą osiągnąć długofalowy sukces.

Przy okazji afery Amber Gold pojawiłl się pogląd, że egzaminu nie zdało państwo, wykazując pobłażliwość wobec podmiotów niegrzeszących transparentnością. Możemy się doszukiwać błędów po stronie instytucji państwa. Jednak jest to spłycanie problemu. Zawsze łatwiej zrzucić winę na kogoś, kto w potocznym mniemaniu powinien myśleć i kontrolować sytuację za nas lub ostrzegać przed zagrożeniami. Ale to nie jest do końca prawdą. W swoich decyzjach ludzie powinni kierować się zdrowym rozsądkiem. Nie można przesadzać z ingerencją państwa w obszar gospodarki wolnorynkowej. Z drugiej strony, niedopuszczalne jest, aby w przestrzeni bankowej poruszały się podmioty nie objęte kontrolą finansową.

Sprawa Amber Gold pokazuje, że problemy przysparzają nie tyle klasyczne banki, co parabanki. Czy działalność parabanków nie powinna być zakazana? Instytucje finansowe podobne do Amber Gold w ogóle nie powinny być dopuszczane na rynek. Niezrozumiała jest sytuacja, w której podmioty parabankowe czy wręcz bankowe, oferujące depozyty, a nie prowadzą działalności notyfikowanej i nie są objęte kontrolą finansową. Ale to jest problem systemowy. Nie czuję się właściwym adresatem uprawnionym do odpowiadania na tego typu pytania. To jest kwestia instytucji nadzorczych.

Dlaczego klienci nie wybierają podmiotów transparentnych, które kierują się w swych poczynaniach wartościami, tylko powierzają pieniądze podejrzanym graczom, oferującym nieprawdopodobne zyski?
Na rynku finansowym dostrzega się duży popyt na usługi transparentne, a także przejrzystość zawieranych transakcji. Jest to główny powód, dla którego Saxo Bank zdecydował się otworzyć oddział w Polsce. Jednak w przestrzeni finansowej zdarzają się również patologie. Odpowiadając wprost na postawione pytanie: w naturę ludzką wpisana jest skłonność do poddawania się owczemu pędowi, tłum podejmuje decyzje quasi-racjonalne. U podłoża takich postaw leży czysta chciwość. W ślad za nią pojawiają się w sferze bankowej podmioty spekulacyjne, które chcą tę sytuację wykorzystać. Ale tak było zawsze. Podobne rzeczy działy się w latach 30 XX w. czy na początku obecnego milenium, kiedy powstała bańka internetowa, nie wspominając już o kryzysie z 2009 r. Tego rodzaju historii było znacznie więcej.

Z czego one wynikają? Z chciwości. To jest niekontrolowana cecha człowieka, nie dająca się opisać w kategoriach racjonalnych. W biznesie należy się wyzbyć skrajnych żądzy. Jednak z drugiej strony, jeżeli potrafimy zapanować nad namiętnościami, mogą się one stać motorem popychającym inwestorów do działania i przyjąć wartość pozytywną. W poczynaniach biznesowych, podobnie jak i w życiu, nad emocjami trzeba panować.

Czyli prawdą jest powiedzenie funkcjonujące w obiegu potocznym, że chytry dwa razy traci? Niewątpliwie chciwość może być cechą destruktywną.

Jest wiele państw znajdujących się w podobnej do nas sytuacji, które weszły na drogę transformacji systemowej. Dlaczego więc Saxo Bank wybrał Polskę na miejsce jednego ze swoich oddziałów? Polska jest najbardziej rozwijającym się rynkiem spośród wszystkich państw naszego regionu. Na rzecz Polski przemawia kilka mocnych argumentów: po pierwsze, wielkość kraju, po drugie, dynamiczny rozwój klasy średniej, która w istotny sposób rozwija całą gospodarkę, po trzecie, rosnące zapotrzebowanie na usługi finansowe ze strony klientów. Jednak kluczowa jest kwestia zaufania. Otwierając w Polsce oddział chcieliśmy wysłać wyraźny sygnał pod adresem obecnych, jak i potencjalnych klientów, że traktujemy ten rynek niezwykle poważnie. Polska jest przez nas obserwowana od dawna. W ostatnich latach podejmowaliśmy działania z poziomu naszej centrali w Kopenhadze oraz oddziału w Pradze. Dostrzegliśmy ogromną potrzebę bezpośredniego wejścia na polski rynek i wprowadzania tu naszych produktów.

Jakie są doświadczenia Saxo Banku, biorąc pod uwagę percepcję 20 lat polskiej transformacji? Czy można zaryzykować twierdzenie, że potencjał zmian, który pojawił się po 1989 r. został dobrze wykorzystany? Całościowy bilans przeprowadzonych reform jest pozytywny. Cechą narodową Polaków stał się histeryczny nawyk do narzekania. Ale jeżeli spojrzymy na sytuację obiektywnie, zobaczymy, że jako jeden z nielicznych krajów potrafiliśmy w okresie 20 lat transformacji utrzymać dodatni przyrost PKB. Oczywiście, istnieją obszary pozostawiające sporo do życzenia. Wielokrotnie skarżyliśmy się na słabą jakość infrastruktury, niedobór szybkich połączeń komunikacyjnych, brak autostrad. Jednak na przestrzeni ostatnich lat wysiłek całego społeczeństwa spowodował, że możemy po Polsce poruszać się coraz sprawniej. Patrząc generalnie na sytuację gospodarczą, należy zauważyć wiele pozytywnych zjawisk. Poziom bezrobocia jest niższy niż np. w krajach południa Europy, które są uważane teoretycznie za silniejsze od Polski. Nasza gospodarka jest dobrze pozycjonowana. Udało nam się powiązać z północną częścią Europy, która jest odporniejsza na kryzys. To nam bardzo pomaga i pozwala pozytywnie stymulować wzrost gospodarczy. Spora część Starego Kontynentu znajduje się w recesji. Wg naszych prognoz, globalne europejskie PKB zejdzie niebawem totalnie poniżej zera, przyjmując wartość minus 0,2. My znaleźliśmy się po lepszej stronie Europy. Przestawiając się na eksport do Niemiec i innych państw o silniejszej kondycji ekonomicznej, Polska uzyska najprawdopodobniej 2,7 PKB, a w przyszłym roku szacujemy, że wzrost gospodarczy będzie na jeszcze wyższym poziomie, pomimo że już nie będzie wchodził w grę efekt EURO 2012.

Zapytam inaczej. Czego Pana zdaniem w Polsce nie zrobiono w ramach transformacji, w sferze gospodarki, państwa czy społeczeństwa? Powinniśmy poprawić jakość kontroli wydatków publicznych. W tym segmencie jest bardzo wiele do zrobienia. Kolejne formacje polityczne obiecują reformy podczas kampanii wyborczych, ale gdy obejmują władzę, z implementacją poszczególnych rozwiązań jest już o wiele gorzej. Wskaźniki makroekonomiczne w porównaniu do państw południa Europy, jeżeli chodzi o relację długu publicznego do PKB, nie wyglądają najgorzej, jednak mogłyby być znacznie lepsze. Jako wzór do naśladowania można wskazać przykład Niemiec, gdzie państwo prowadzi bardzo racjonalną i oszczędną politykę gospodarczą.

W Europie podjęto próbę walki z kryzysem. Unia Europejska implementuje nowe rozwiązania regulacyjne. Jednak z tego, co Pan powiedział, bez przełomu moralnego nie da się uzdrowić gospodarki. Same instrumenty ekonomiczne nie wystarczą, gdyż ich działanie można rozpatrywać jedynie w kategoriach krótkoterminowych. Z drugiej strony, nie możemy zbyt daleko uciekać od ekonomii. Aplikowane w tej chwili rozwiązania przypominają leczenie pacjenta niewłaściwymi lekarstwami. Borykamy się z kryzysem wypłacalności, a dodatkowo doskwiera nam kryzys zaufania. Dla zrekompensowania tych negatywnych zjawisk dostarczamy gospodarce płynności finansowej. Patrząc na sytuację w mikroskali, jest to działanie nieracjonalne, jednak w skali globalnej wszyscy aprobują tego typu poczynania. Tymczasem, kolejne programy drukowania pieniędzy nie rozwiążą problemów gospodarczych. W praktyce trzeba sięgnąć po metody systemowe, które nazywa się ładnie – strukturalnymi zmianami w gospodarce.

Co konkretnie trzeba zrobić? W naszych publikacjach zwracaliśmy uwagę na potrzebę zredukowania zainteresowania ekonomicznego ze strefy makro do mikro i zastanowienia się nad kilkoma faktami. Jeden z pierwszych jest dość oczywisty: obecna sytuacja charakteryzuje się chronicznym brakiem skłonności do oszczędzania ze strony sektora publicznego i strukturalnymi długami; z kolei sfera prywatna, czyli osoby fizyczne oraz przedsiębiorstwa, posiadają nadwyżki finansowe i oszczędności. Zamiast prób przesunięcia tej nierównowagi w postaci drukowania pieniędzy, rządy poszczególnych państw powinny pomyśleć o rozwiązaniach zwiększających konkurencyjność, dynamizujących aktywność inwestycyjną i wprowadzających uproszczenia prawne, aby doprowadzić do nasilenia inwestycji ze strony sektora prywatnego. Europa może wyjść z kryzysu poprzez konkurencyjność. Trochę to przypomina rozwiązania implementowane w Niemczech, które poprzez wzrost oszczędności, a przede wszystkim podniesienie poziomu konkurencyjności, uzyskały poważne nadwyżki budżetowe i na przestrzeni kilku lat stały się gospodarczą potęgą.
Czyli wg Pana oceny w gospodarce funkcjonuje zbyt dużo mechanizmów krępujących przedsiębiorczość? To jest nie tylko moje zdanie, lecz także osób, które na bieżąco zajmują się gospodarką i w sposób praktyczny uczestniczą w życiu ekonomicznym. Ale to oznacza, że w obecnej sytuacji podaje się europejskiej gospodarce lekarstwa nie te co trzeba. Nowy prezydent Francji, Francois Hollande, zapowiada objęcie najbogatszych obywateli 70 proc. podatkiem, szef EBC, Mario Draghi, nieustannie dodrukowuje pieniądze, ciągle wprowadzane są nowe regulacje prawne, dynamicznie rozbudowywana jest biurokracja brukselska itd. Problemy gospodarcze, dotykające obecnie świat, sięgają co najmniej 10 lat wstecz. Ich genezy można doszukiwać się w pamiętnej bańce internetowej czy wprowadzeniu niskich pułapów stóp procentowych w Stanach Zjednoczonych. Politykom bardzo trudno będzie teraz przejść do zmian strukturalnych, ponieważ musieliby ogłosić, że w okresie ostatniej dekady stosowali niewłaściwe instrumenty. Pytanie, czy robili to świadomie czy też nie? Mówiąc w przenośni, lekarz postawił błędną diagnozę sytuacji ekonomicznej i zaaplikował gospodarce niewłaściwe lekarstwa.

Jak duży jest wkład polityków w wywołanie i utrwalenie zjawisk kryzysowych? Unikam wskazywania winnych palcem z imienia i nazwiska, jednak wpływ klasy politycznej na kryzys jest kolosalny. Niewątpliwie za skalę sytuacji kryzysowych odpowiedzialni są politycy, a w pewnym sensie również banki centralne. Kryzys z roku na rok rozwijał się coraz bardziej, w rezultacie polityki przedłużania impasu, stosowanej głównie przez polityków europejskich. Mieliśmy do czynienia z kunktatorstwem, wynikającym z braku odwagi do podjęcia racjonalnych działań i wzięcia na swoje barki odpowiedzialności. Cykl wyborczy powoduje, że politycy unikają ryzykownych z politycznego punktu widzenia kroków. Poza tym, naturalną cechą ludzką jest sytuacja, że gdy człowiek staje przed alternatywą podjęcia bądź nie podjęcia decyzji, to wybierze postawę bardziej pasywną.

A nie ma Pan wrażenia, że Unia Europejska odeszła od gospodarki liberalnej i przesunęła się w stronę modelu centralnie sterowanego? Mówiąc szczerze, takie przeświadczenie towarzyszy mi od dawna. Kiedy wyjechałem do Stanów Zjednoczonych zauważyłem, że tam duch przedsiębiorczości jest silniej odczuwalny niż na Starym Kontynencie. Widać to zarówno na typowej ulicy, jak i w działaniach przedsiębiorców czy polityków. Unia Europejska stała się państwem sterowanym centralnie. Poziom przywilejów i korzyści socjalnych kształtuje się na bardzo wysokim poziomie. Idealnym przykładem potwierdzającym ten stan rzeczy są kraje skandynawskie. Jeżeli chcielibyśmy porównać politykę gospodarczą prowadzoną w dwóch odległych światach, to na jednym biegunie leżą Stany Zjednoczone, a na drugim – Szwecja, Norwegia czy Dania. To są dwie różne rzeczywistości.

Czyli zgodziłby się Pan z tezą Władimira Bukowskiego, rosyjskiego pisarza i dysydenta, który stwierdził, że Unia Europejska jest „związkiem socjalistycznych republik europejskich”? Z założenia Unia Europejska powstała w celu zjednoczenia państw europejskich na wzór Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. A więc w pewnym stopniu mogę się zgodzić z oceną Bukowskiego.

Uda się na Starym Kontynencie zbudować Stany Zjednoczone Europy? Całym sercem popieram proces integracji europejskiej i osobiście wierzę, że zostanie on zmaterializowany w formule wspólnotowego państwa. Jednak, aby tak się stało, europejska opinia publiczna musi zrozumieć, że bez głębokich reform nie jesteśmy w stanie konkurować ze światem – nie tylko ze Stanami Zjednoczonymi, lecz także z gospodarkami azjatyckimi, których w  prowadzonych analizach nie doceniamy. Obecnie na kuli ziemskiej występują dwa potężne i globalne centra biznesowe: pierwsze stanowią Stany Zjednoczone, a drugie państwa azjatyckie.

Nawet podczas ostatnich igrzysk olimpijskich można było zauważyć, że uformowała się rywalizacja pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami. W czasach „żelaznej kurtyny” zażartą walkę w klasyfikacji medalowej prowadzili sportowcy USA i ZSRR. Czy olimpijski wyścig pomiędzy amerykańskimi oraz chińskimi zawodnikami jest emanacją nowej polaryzacji, która nastąpi na płaszczyźnie gospodarki, a także polityki? Analogia do sportu jest bardzo trafna. Gdy weźmiemy pod uwagę globalne PKB, na świecie liczą się jedynie dwie gospodarki – amerykańska i chińska.

A która posiada większy potencjał? To nie jest pytanie, na które łatwo można odpowiedzieć. Mamy do czynienia z dwoma różnymi modelami gospodarczymi. Stany Zjednoczone od początku swojego istnienia stawiają na konkurencyjność i dynamizm społeczeństwa. W przypadku gospodarek azjatyckich procesy ekonomiczne są centralnie sterowane. Państwa quasi demokratyczne funkcjonują w ramach innych systemów kulturowych, stąd również w odmienny sposób zarządza się tam gospodarką.

Ale model azjatycki odnosi dzisiaj sukcesy? Pamiętajmy, że nic nie trwa wiecznie. Życie jest dynamicznym procesem, na który składają się nieustanne zmiany. W Chinach dokonuje się ewolucja od gospodarki centralnie sterowanej do zarządzanej przez konfucjanizm. Jest to czynnik współcześnie pomijany przez wielu analityków. Poza tym, w coraz większym stopniu do głosu będzie dochodziła chińska klasa średnia. O Chinach można już myśleć w kategoriach rynku zbytu, a nie tylko o światowym, uniwersalnym wytwórcy każdego produktu. A więc w tym regionie świata będą zachodziły bardzo poważne przeobrażenia. Mówimy o procesach rozłożonych nie tylko na najbliższe kwartały, lecz na całe lata.

Chińczycy przegonią Amerykanów? Przewaga azjatyckich gospodarek polega na zakreślaniu długiego horyzontu planowania. Miałem okazję rozmawiać z przedsiębiorcami z Chin, którzy uświadomili mi różnicę pomiędzy ich sposobem gospodarowania a europejskim czy amerykańskim. Firmy ze Stanów Zjednoczonych czy Starego Kontynentu projektują działania w perspektywie trzech, najwyżej czterech lat, w Chinach rozmowę zaczyna się od co najmniej dekady. To jest uwarunkowane systemem kulturowym. Dlatego należy mieć ogromny szacunek dla gospodarek azjatyckich. Jednak antycypując ewentualny przebieg globalnej rywalizacji gospodarczej, mimo wszystko stawiałbym raczej na przedsiębiorczość Stanów Zjednoczonych. Kluczowym czynnikiem będzie rozwój amerykańskich technologii.

Stary Kontynent jest bez szans w tym pojedynku gigantów? Nawet w starciu z tak wielkimi potęgami Europa ma szansę. Ale musi myśleć o swojej przyszłości w kategoriach globalnych i powrócić do idei konkurencyjności. Interes wspólny powinien wziąć górę nad nacjonalizmami poszczególnych państw. Rozpatrując problem w analogii do Stanów Zjednoczonych, trudno sobie wyobrazić sytuację, aby nawet największy stan, dyktował politykę całego kraju. Dla odmiany w przypadku Europy właściwe każde państwo próbuje wtrącić swoje trzy grosze do wspólnej polityki europejskiej. Na tym polega słabość Unii Europejskiej.

8 lat temu jedynie nieliczni eksperci przewidywali, że obok Stanów Zjednoczonych – Chiny i Brazylia staną się potęgami gospodarczymi. Czy obecnie ukształtował się swoisty trójkąt pacyficzny, który będzie rozdawał karty w światowej gospodarce? Układ uformowany w ramach Pacyfiku już dyktuje warunki gry w globalnej gospodarce. Gdyby nie europejski kryzys zadłużeniowy, który rozlał się na inne części świata, dziś zdecydowana większość wymiany handlowej odbywałaby się w tym trójkącie. Gospodarki Stanów Zjednoczonych, Chin i Brazylii stają się wzajemnie od siebie uzależnione, zdominowały również gospodarkę światową.

Czyli, mówiąc kolokwialnie, „ktoś przestawił wajchę”. Kiedyś dominującą drogą handlową był szlak wytyczony w 1492 r. przez Krzysztofa Kolumba, nazywany później kursem euroatlantyckim. Współcześnie ciężar aktywności gospodarczej przesunął się w stronę drugiej półkuli. Jeszcze przed Kolumbem istniała cywilizacja chińska, która wytworzyła wiele wynalazków. Nie bez kozery o Chinach mówi się Państwo Środka. Już w XV w. Azja była uważana za centrum świata. W tym samym okresie Europa tkwiła w oparach średniowiecza. A więc kurs azjatycki czy pacyficzny jest starszy od odkrycia Kolumba. Wszystko zależy od okresu poddanego badaniom.

Chińczycy twierdzą obecnie, że percepcja świata, dająca im centralną pozycję, jest naturalnym stanem, zaś Europa, ich zdaniem, znajduje się na peryferiach. Mimo że wierzę w Europę i jestem przekonany, iż wyjdzie ona z kryzysu raczej wzmocniona niż osłabiona, muszą przyznać Chińczykom rację. Stary Kontynent rozwijał się gospodarczo dopiero przez ostatnie 200-250 lat.

W opinii azjatyckich analityków przesunięcie środka w stronę Europy było jedynie historycznym epizodem, odejściem od naturalnej linii historycznego rozwoju, w ramach którego centrum świata należy do Chin. Patrząc z perspektywy historiozoficznej tego rodzaju ocena nie jest pozbawiona racji. Natomiast to nie oznacza, że Europa jest bez szans. Może nadejść moment, od którego rozpocznie się nowa era, i w której Stary Kontynent będzie nadawał ton wydarzeniom w globalnej gospodarce i dzierżył prym gospodarczy. Nie zapominajmy, że Stany Zjednoczone budowały swoją potęgę przez ponad 200 lat; Europa w nowej, wspólnotowej formule funkcjonuje zaledwie od kilkunastu. Rozwiązanie problemów fiskalnych czy strukturalnych, może w dłuższej perspektywie doprowadzić do dynamicznego rozwoju Europy, w tym również postępującego rozszerzania Unii Europejskiej. Oceniając trendy ekonomiczne w długim horyzoncie czasowym, musimy postrzegać sytuację w kategoriach długofalowych.

Amerykański politolog zajmujący się geopolityką i ekspert ds. bezpieczeństwa George Friedman pisze tak: „Stany Zjednoczone zawsze będą mocarstwem z uwagi na swoje geopolityczne położenie, w  ramach, którego najistotniejszy jest szeroki dostęp do wschodniego i zachodniego wybrzeża. Co Amerykanom mogą przeciwstawić Chiny?” Dokładnie to samo. Argumentacja Friedmana w tym aspekcie wydaje mi się niefortunna. Pomijając Chiny, położenie Singapuru jest znacznie korzystniejsze niż Stanów Zjednoczonych. Jednak Ameryka stanowi pewien opór pomiędzy dwoma oceanami, tymczasem państwa położone w części azjatyckiej w bardziej naturalny sposób znajdują się w centrum świata. Każdemu, kto jest sceptyczny wobec tej diagnozy, polecam przekręcenie globusa w odpowiednią stronę i spojrzenie na kulę ziemską z perspektywy azjatyckiej. To jest ćwiczenie, które rekomendują wszystkim osobom zajmującym się geoekonomią czy geopolityką.

Czy uwarunkowania demograficzne nie będą przeszkadzać Chińczykom w rozwoju gospodarczym? To jest handicap czy mankament? W Chinach na przestrzeni kilku pokoleń nastąpiły poważne przeobrażenia demograficzne. Polityka ograniczania populacji okazała się bardzo skuteczna. W dłuższej perspektywie trudno sobie wyobrazić, aby demografia mogła przeszkodzić Chińczykom w kreowaniu wzrostu gospodarczego. W strukturze społecznej Państwa Środka ujawniła się pewna ewolucja. Gęstość zaludnienia ogniskuje się w kilku punktach. Podczas, gdy wystarczy wyjechać 20 lub 30 km za teren miasta i zobaczymy puste połacie ziemi. Paradoksalnie, demografia może się stać dla Chin motorem wzrostu gospodarczego, jeżeli rząd chiński w odpowiednim momencie zdecyduje się na uwolnienie gospodarki centralnie planowanej i pozwoli ludziom w sposób racjonalny inwestować. Potrzeby ogromnej masy społecznej mogą wywołać kolejny impuls inwestycyjny, chociażby poprzez zbudowanie nowoczesnej infrastruktury oraz przestrzeni usług, które chińskiej ludności będą potrzebne. Ludzie są potencjałem. Niezależnie od tego czy będziemy rozpatrywali sprawy ekonomiczne w makro czy w mikroskali, czynnik ludzki zawsze jest potencjałem. Każda gospodarka i każdy biznes opiera się na ludziach. Patrząc na Chiny nie wydaje mi się, aby był problem w ilości.

Jednak analizując wzrost gospodarczy w Chinach, uwidacznia się rozziew pomiędzy globalnym PKB a PKB per capita. Parametry ekonomiczne uzyskiwane przez Państwo Środka nie przekładają się na dobrobyt obywateli. W tej chwili tak to wygląda, ale następuje proces przesuwania się bogactwa i rośnie sfera klasy średniej, która w naturalny sposób zacznie wywoływać przeobrażenia w strukturze społeczno-ekonomicznej Chin. Chińczycy są dopiero na początku przemian. Podobna sytuacja występowała w przeszłości w Polsce. Gdybyśmy cofnęli się do roku 1985 moglibyśmy się zastanawiać czy gospodarka centralnie planowana będzie w stanie w sposób efektywny zabezpieczać potrzeby społeczne. Zaledwie trzy lata później model centralnego sterowania procesami gospodarczymi już nie istniał i Polska mogła swobodnie się rozwijać. Nie twierdzę, że w Chinach zrealizuje się ten sam scenariusz. W mojej ocenie przybierze on bardziej azjatycki niż europejski charakter. Ale efekt docelowy, czyli rosnący konfucjanizm w Chinach, spowoduje zmianę dystrybucji PKB i dalszy rozwój kraju.
A więc Chiny będą gonić Amerykę? Tak, jak najbardziej.

Niektórzy ekonomiści przewidują, że Chińczycy dogonią Amerykanów już w 2050 r. Według Pana, w którym roku dojdzie do zmiany na pozycji lidera globalnej gospodarki? Niestety, nie posiadam licencji wróżki. Nie jestem w stanie podać dokładniej daty przetasowań w ścisłej czołówce potentatów światowej gospodarki.

Ale część ekonomistów obliczyła już czas dzielący nas od tego momentu, wskazując na rok 2050. To nie są wróżby, tylko ekonomiczne wyliczenia. Poczekajmy do 2050 r. i wówczas sprawdzimy czy rzeczywiście do tego dojdzie. Jednak kierunek rozumowania wydaje się prawidłowy. Zaś sprawą drugorzędną jest czy Chiny wyprzedzą Stany Zjednoczone w roku 2040 czy 2050. To patrząc na sytuację z naszej perspektywy nie jest najważniejszy problem. Ważne, abyśmy mieli świadomość, że w Państwie Środka zachodzą bardzo dynamiczne zmiany i żebyśmy potrafili je wykorzystać w korzystny dla Polski sposób.

Do którego bieguna jest dzisiaj bliżej chińskiej gospodarce? Czy funkcjonuje tam model socjalistyczny, centralnie sterowany czy wolnorynkowy czy też jest to dyfuzja gospodarek i wymieszanie różnych systemów? To jest typowe państwo środka. Kwestii charakteru gospodarczego Chin nie da się rozstrzygnąć w sposób jednoznaczny. Trudno powiedzieć, czy funkcjonuje tam gospodarka kapitalistyczna czy socjalistyczna. Chińczycy wyszli poza obszar klasycznych definicji ekonomicznych. Zbudowali system różniący się zarówno od typowego modelu wolnorynkowego, jak i socjalistycznego. Pamiętajmy o historii tego kraju. Rozmawiamy o organizmie, który istnieje od setek lat. Państwo chińskie funkcjonuje w sposób dobrze zorganizowany, rozwijając jednocześnie sferę naukową i  gospodarczą. Myślę, że Chińczycy pójdą własną drogą, unikając kopiowania wzorców europejskich czy amerykańskich. Dlatego, że oni nie potrzebują mentorów – ani w sferze aksjologii czy kultury, ani w wymiarze pomysłów na prowadzenie polityki i biznesu.

Powiedział Pan, że Europa po ewentualnym dokończeniu procesu jednoczenia będzie mogła konkurować z gigantami globalnej gospodarki, tymczasem wielu ekonomistów twierdzi, że strefa euro ulegnie rozpadowi. Istnieje kilka prawdopodobnych scenariuszy, które eksperci Saxo Banku ostatnio przeanalizowali, włącznie z wariantem ewentualnego wyjścia Grecji ze strefy euro. To również można zdefiniować jako swego rodzaju rozpad strefy euro. Jeżeli doszłoby do exodusu Grecji, Hiszpanii, Portugalii czy innych państw dotkniętych kryzysem z unii monetarnej i powrotu do walut narodowych, które zostałyby w naturalny sposób zdewaluowane, wówczas nastąpiłby bardzo bolesny proces, związany z dużą fluktuacją cen na rynkach. Jednak paradoksalnie i docelowo byłaby to sytuacja niezwykle pozytywna, gdyż pozostała część strefy euro stworzyłaby silne fundamenty Europy w oparciu o państwa zdolne do konkurencyjności i kraje aspirujące, które poprzez zdewaluowanie waluty, poprawienie pozycji konkurencyjnej, uszczelnienie systemu finansowego mogłyby stopniowo wejść do strefy euro. Podobnie dzisiejsi autsajderzy unii monetarnej po wyjściu i rozwiązaniu własnych problemów otrzymaliby szansę powrotu. W momencie tworzenia strefy euro część państw nie była przygotowana, aby tam się znaleźć. Jeżeli mówimy np. o problemach Grecji, to powiedzmy do końca, że kraj ten nigdy nie powinien się znaleźć w strefie euro.

Czyli błędy popełniono u podstaw? Wskazywanie czy szukanie winnych jest cenne z akademickiego punktu widzenia, natomiast niczego nie wniesie do rozwoju gospodarki. Fakty są takie, że błędy popełniono u zarania tworzenia unii monetarnej. Grecja znalazła się w strefie euro, obecnie jest państwem potwornie zadłużonym, rządzący tym krajem nie mają pomysłu, co zrobić z własną gospodarką, nie wprowadzają koniecznych reform, do których sami się wcześniej zobowiązali. A więc obecnie niewiele konstruktywnych rzeczy uda się tam zrobić.
Podobne sytuacje w historii już bywały. 10 lat temu Argentyna była chyba w jeszcze gorszym położeniu – tam zamykano banki, ludzie rabowali sklepy. Tymczasem dziś Argentyna ma się dobrze. Dlatego jeden z wariantów rozwoju wydarzeń, który należy bardzo poważnie brać pod uwagę, dotyczy wyjścia Grecji ze strefy euro. To nie jest jedyny możliwy scenariusz, jednak jeżeli do niego dojdzie, nie będzie tragedii. Oczywiście taki obrót spraw stanie się niedobry dla społeczeństwa greckiego, bo niewątpliwie poniosłoby ono ogromne koszty związane choćby ze wzrostem bezrobocia. Wówczas Grecja musiałaby zapłacić za okres życia na kredyt. Ale dla Europy ten wariant jest docelowo korzystny, gdyż oznacza poprawę konkurencyjności europejskiej gospodarki i daje szansę, aby w perspektywie kilkunastu czy nawet kilku lat wyjść na prostą.

A nie grozi nam efekt domina? Wielu ekonomistów wskazywało, że wymiar makroekonomii nie współgra z mikroekonomią. Na poziomie lokalnym, czyli bilateralnych relacji ekonomicznych państw, nie pożyczonoby nigdy Grecji po raz kolejny pieniędzy, a więc dlaczego uczyniono to w ramach całej Unii Europejskiej. Wracamy do problemu odpowiedzialności polityków i podejmowanych przez nich decyzji.

Czy uruchomienie przez Polskę środków z rezerwy dewizowej w celu pomocy biednym krajom jest dobrym ruchem czy złym? Jest solidarność europejska i wspólny projekt europejski polega m.in. na tym, aby wzajemnie sobie pomagać.

Komuniści też wierzyli w solidarność… Właśnie oni chyba niezbyt bardzo w ten ideał wierzyli.

Premier Donald Tusk ogłosił w 2008 r. projekt „2 x euro”. Wedle jego założeń, Polska miała przystąpić do unii monetarnej w roku 2012, czyli dziś bylibyśmy już w strefie euro. Załóżmy hipotetycznie, że postulat premiera zostałby spełniony, w jakim miejscu obecnie znajdowałaby się Polska? Na pewno mielibyśmy dużo trudniejszą sytuację, a przede wszystkim nie zdołalibyśmy przejść suchą nogą przez kryzys, co do tej pory polskiej gospodarce się udawało. Jednym z handicapów wykorzystanych przez Polskę, była niezależna polityka monetarna, czyli suwerenne działania NBP prowadzone w oderwaniu od pozostałych członków Unii Europejskiej. To był bufor, który wiele nam pomógł. Oczywiście możemy krytykować poszczególne decyzje NBP dotyczące podwyższania czy obniżania poziomu stóp procentowych, ale niezależność banku centralnego bardzo nam sprzyjała.

Czyli osoby nawołujące do utrzymania narodowej waluty miały rację? Nie do końca mogę się z postawioną w taki sposób tezą zgodzić. Dylematy nie dotyczą zasadności samego wejścia Polski do strefy euro, lecz przyjętej formuły i okresu, w ramach których proces ten ma się dokonać. Unia Europejska jest obecnie trochę nieskończonym tworem. Postawiono pierwszy krok na drodze do państwa wspólnotowego, w postaci stworzenia unii monetarnej. Zapomniano jednak wykonać następnego posunięcia, polegającego na zbudowaniu unii fiskalnej. Gdybyśmy cofnęli się o kilkadziesiąt lat wstecz, do czasu kiedy tworzono podwaliny pod struktury obecnej Unii Europejskiej, zauważylibyśmy, że zjednoczona Europa powinna mieć zarówno wspólną politykę monetarną, jak i fiskalną. Jeżeli chcemy stworzyć Stany Zjednoczone Europy powinniśmy postawić kropkę nad i.

W jakiej perspektywie Polska może wejść do strefy wspólnej waluty? Gdyby miał Pan doradzać polskiemu rządowi, jaki wariant by Pan zaproponował? Po pierwsze, nie mógłbym doradzać polskiemu rządowi.

Załóżmy, że dzwoni do Pana premier Donald Tusk i pyta o radę. Szczerze mówiąc, gdyby premier do mnie zadzwonił, to bym się o to jego zapytał. A na poważnie, myślę, że bardzo trudno wskazać konkretną datę wejścia Polski do strefy euro. W Europie pozostało do rozwiązania wiele spraw i dopiero po uporządkowaniu sytuacji stanie się jasne na czym stoimy. Wówczas będzie można określić horyzont czasowy wejścia Polski do unii monetarnej. Osobiście wierzę w jakość produktu, którym stanie się zjednoczona Europa. W ramach tego projektu możemy walczyć ze Stanami Zjednoczonymi, Chinami czy Brazylią. Warto do procesu pogłębiania integracji się włączyć i w nim zaistnieć, tym bardziej, że Polska jako główna gospodarka regionu środkowo-wschodniego posiada wiele atutów. Nie wyobrażam sobie zjednoczonej Europy bez Polski.

Kiedyś istniała Europa bez Polski. I wszyscy wiemy, jak tragicznie się to zakończyło.

Pan mówi o udziale polityków w wywołaniu kryzysu, tymczasem niektórzy ekonomiści obarczają winą za problemy gospodarcze występujące w Stanach Zjednoczonych i Europie, przedstawicieli sektora finansowego. Profesor Rybiński nazywa ich nawet banksterami, robiąc w ten sposób czytelną aluzję do gangsterów. Prof. Rybiński również zaliczał się do grupy, którą w ostrych słowach często opisuje. Tymczasem bankierzy są taką samą warstwą zawodową, jak inwestorzy czy inni uczestnicy rynku, a więc obwinianie ich za kryzys jest nadużyciem. Oni po prostu wykorzystywali sytuacje naturalnie tworzone przez rynek, podobnie robili przedstawiciele pozostałych segmentów finansowych. Okazje do działań napędzających zjawiska kryzysowe wywoływały nieodpowiedzialne decyzje rządów poszczególnych państw. To nie bankierzy sektora komercyjnego projektują politykę stóp procentowych i nie oni generują atmosferę taniego pieniądza, z czym przez 10 lat mieliśmy do czynienia w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli kredyty rozdawane są prawie za darmo, to nie tylko bankierzy, lecz także inwestorzy finansowi chętnie po nie sięgają, lokując kapitał w inwestycjach zbyt ryzykownych. A więc obarczanie bankierów winą za kryzys stanowi zajęcie atrakcyjne medialnie, ale w gruncie rzeczy jest nadużyciem.

W historii ciągle obecny jest mit 13 bankierów. W 1907 r. John Pierpont Morgan, bankier i założyciel nieistniejącego już banku J.P. Morgan & Company, zebrał 13 bankierów w jednej sali i powiedział im – „uratujmy świat przed kryzysem, ale w taki sposób żeby na tym zarobić”. W 2008 r. było podobnie, amerykańscy bankierzy po upadku Lehman Brothers otrzymali potężne pieniądze od banku centralnego W obiegu publicznym istnieje wiele popularnych i mniej popularnych teorii spiskowych. Część z nich odnosi się do czasu sprzed 100 i więcej lat. Do zadań historyków należy ocena tego rodzaju podań. Fakty, które Pan przywołał, prawdopodobnie są prawdziwe, jednak przenoszenie ich do współczesnych czasów stanowi duże nadużycie. Europejski Bank Centralny nie jest instytucją prywatną, zaś przywołane historie wiążą się ze strukturami właścicielskimi FED-u. To są za daleko idące analogie.

Nie zauważa Pan obecnie przerostu sfery finansowej? Niektórzy eksperci uważają, że gospodarka stała się jej instrumentem, tymczasem powinno być odwrotnie. Oczywiście to zjawisko występuje w strukturze życia gospodarczego. W okresie kryzysu ostatnich lat ogromne przyrosty cen żywności zostały wywołane wyłącznie wzrostami na rynkach finansowych. Obiektywne przesłanki nie działały – nie było żadnej suszy czy innej klęski żywiołowej. Wzrosty cen pszenicy zaistniałe w ostatnich miesiącach mają większe uzasadnienie niż to co działo się wtedy. Poziom obrotów rynków pochodnych jest dominujący i znacznie przewyższa aktywa, na których one są wystawiane. Patrząc z tej perspektywy, finanse mogą generować i na pewno generują nierównowagi rynkowe, które nie są właściwe i pożyteczne.

Czasami mam wrażenie, że świat nie przewidział przebiegu pewnych procesów i nie przygotował się do nich. Czy współczesna ekonomia nadąża za globalizacją? Trudno jest antycypować zjawiska, które będą rozgrywać się w przyszłości, chyba, że mamy na myśli analizę wsteczną.

Prof. Zygmunt Bauman, wybitny znawca procesów globalizacji, twierdzi, że świat zmierza w stronę homogenizacji. Kryzysy są globalne, tymczasem nie stworzono globalnych instrumentów polityki gospodarczej. To prawda, nie wypracowano instytucjonalnych instrumentów wspólnej polityki gospodarczej, a kryzysy posiadają rzeczywiście charakter globalny. Po II wojnie światowej poupadały instytucje, które teoretycznie miały zajmować się polityką gospodarczą w kontekście międzynarodowym. Natomiast Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy niewiele wniosły do kierowania gospodarką światową. Można postawić tezę, że ludzkość nie dojrzała do gospodarki globalnej, zwłaszcza w aspekcie uczestnictwa we wspólnym rynku.

Czy w związku z tym staniemy kiedyś przed wyzwaniem budowania wspólnego, światowego państwa – nie tylko w wymiarze kontynentalnym, lecz także transkontynentalnym? Tak naprawdę gospodarka już to zrobiła. Obecnie decyzje w sprawie zatrudnienia, np. w Łodzi są podejmowane w Stanach Zjednoczonych. W tej chwili to tak działa, bo nie ma już gospodarek nacjonalnych. Gospodarka stała się zjawiskiem ponadnarodowym, wyprzedzając zmiany społeczne oraz polityczne. Maciej Jędrzejak

Skruszyć mur dzielący wyborców od polityków! Paweł Kukiz rozpoczął procedurę zbierania podpisów pod inicjatywą wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. W świadomości wielu osób funkcjonuje pogląd, że zmiana ordynacji wyborczej z systemu proporcjonalnego na jednomandatowy odpolityczni wybory i wzmocni w akcie głosowania walor jakości kandydata. Jest to przykład typowego błędu intelektualnego. W rzeczywistości tzw. JOW-y mogą zafundować Polsce efekt odwrotny od zamierzonego. Zwolennicy jednomandatowych okręgów wyborczych przywołują w debacie publicznej przesłanki, które przedstawiane są społeczeństwu jako rzeczowe argumenty, ale w gruncie rzeczy mają one charakter fetyszyzowanych mitów. Wbrew pozorom system jednomandatowy wcale nie doprowadzi do zmniejszenia stopnia polityzacji wyborów, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej upolityczni procedury głosowania i w radykalny sposób zaostrzy polaryzację polityczną. Efektem ubocznym tego procesu stanie się totalne zachwianie reguł proporcjonalności. Dla przykładu partia, która uzyska 21 proc. poparcia w skali kraju, może otrzymać bezwzględną większość, czyli 50 proc. miejsc w sejmie. W ekstremalnych sytuacjach prawdopodobny jest również inny wariant, że ugrupowanie zdobywające globalnie mniej głosów przy korzystnym rozkładzie struktury swoich wyborców, weźmie większość mandatów poselskich.

Pogłębienie podziałów Złudne jest przeświadczenie jakoby system jednomandatowy miał przyczynić się do radykalnego wzmocnienia znaczenia czynnika osobowego w akcie głosowania kosztem politycznego i przesunięcia ciężaru wyborczych decyzji w stronę elementu jakości kandydata. Każde wybory parlamentarne, niezależnie od zastosowanego systemu podziału mandatów, odbywają się w kontekście ogólnokrajowej kampanii wyborczej. Nawet więc przy implementowaniu ordynacji jednomandatowej, determinanty polityczne nadal będą odgrywały istotną rolę. Decydującym czynnikiem stanie się popularność dwóch dominujących partii startujących w wyborach. Kandydat prezentujący wysoką jakość cech personalnych, ale nie obdarzony „namaszczeniem” głównych ugrupowań może przegrać z rywalami wyposażonymi w poparcie najsilniejszych formacji politycznych, czy też częściej eksponowanych w mediach, gdyż do tych drugich będzie przypisane domniemanie o większej skuteczności, a więc silniejszym wpływie na późniejszy proces rządzenia. Wyborcy w akcie głosowania, obok przesłanek emocjonalnych czy merytorycznych, kierują się zawsze pragmatyzmem wyborczym. Antycypują potencjalny status jaki dany pretendent będzie miał szansę uzyskać w powyborczej rzeczywistości, a także jego ewentualną pozycję na arenie politycznej. Lepszy jakościowo kandydat Solidarnej Polski, przegra z gorszym konkurentem PiS, gdyż do tego ostatniego będzie przypisane domniemanie większego wpływu na bieg spraw politycznych kraju, a także silniejsze prawdopodobieństwo rozwiązania ważnych problemów okręgu, w którym ubiega się o mandat. System jednomandatowy zaostrzy polaryzację polityczną, z kolei to spowoduję, że miejsca w Sejmie zajmą przedstawiciele dwóch, góra trzech, najsilniejszych partii. Reszta uczestników życia publicznego nie będzie się liczyć. W ten sposób totalnie zostaną zachwiane reguły proporcjonalności.

Oligarchizacja życia publicznego Wbrew obiegowym opiniom ordynacja jednomandatowa ustanawia nierówne warunki gry. Przy obecnie obowiązującym w Polsce sposobie finansowania partii politycznych, w ramach modelu jednomandatowego dwie najsilniejsze formacje parlamentarne pogłębią przepaść jaka dzieli je nie tylko od podmiotów pozaparlamentarnych, lecz także słabszych ugrupowań parlamentarnych i w konsekwencji uzyskają przewagę niemożliwą do zniwelowania. Implementacja takiego systemu jest najprostszą drogą do oligarchizacji życia publicznego, a także zablokowania mechanizmu krążenia elit. Jedynie pozornie doprowadzi to do wzmocnienia walorów jakościowych w akcie głosowania, zaś rzeczywistym efektem modelu jednomandatowego stanie się totalne zwiększenie roli pieniądza. Każdy wtajemniczony obserwator, znający realia procedur ustalania list wyborczych w Polsce, wie, że niejednokrotnie uprzywilejowane pozycje (tzw. miejsca mandatowe) kandydaci muszą sobie wykupić. Model jednomandatowy radykalnie podniesie wpływ indywidualnej kampanii wyborczej na ostateczne wyniki głosowania. Ugrupowania polityczne będą więc faworyzowały kandydatów dysponujących handicapem finansowym. W kontekście JOW-ów pojawia się zagrożenie zaistnienia procederu kupowania głosów przy wykorzystaniu struktur przestępczych, działających na poziomie lokalnym, w ramach tzw. polski powiatowej. Podobne przypadki miały miejsce w trakcie wyborów samorządowych na terenie, gdzie obowiązywała właśnie ordynacja jednomandatowa. Obecnie istniejący w Polsce system proporcjonalny, przy wszystkich swoich wadach, ogranicza możliwość wystąpienia identycznych patologii, gdyż istotniejszym elementem – od poparcia uzyskanego przez poszczególnych kandydatów – jest algorytm partyjny. Kupowanie głosów nie daje żadnej gwarancji na uzyskanie mandatu. Wybory proporcjonalne odbywają się na wielkich przestrzeniach, jeden okręg łączy zazwyczaj kilka powiatów, co powoduje, że lokalne struktury przestępcze nie dysponują odpowiednim zasięgiem, aby wpłynąć na wynik wyborów, zaś kandydatów nie stać na zainwestowanie w proceder przekupywania wyborców tak olbrzymich pieniędzy. Wprowadzenie systemu jednomandatowego zwiększy znaczenie lokalnych układów i umiejscowionych w powiatach sieci klientelistycznych. Przestrzenie wyborcze ulegną radykalnemu zredukowaniu, a o zdobyciu mandatu będą decydowały bezpośrednio rezultaty uzyskane przez poszczególnych pretendentów. To wzmocni rolę korupcji wyborczej oraz klientelizmu. Forsowanie ordynacji jednomandatowej jest wodą na młyn oligarchów.

Granice rozpoznawalności Zwolennicy ordynacji jednomandatowej dokonują apoteozy czynnika jakości kandydata. Ich koronnym założeniem jest argument, że po wprowadzeniu JOW-ów wyborcy będą wiedzieć, na kogo głosują. Tymczasem dokładnie ten sam efekt można osiągnąć w ramach systemu proporcjonalnego, po zawężeniu przestrzeni terytorialnej okręgów. O poziomie świadomości wyborców nie decyduje sposób głosowania, lecz stopień anonimowości wyborów i zakres identyfikowalności kandydatów ubiegających się o parlamentarne mandaty. Rozpoznawalność jest funkcją wielkości okręgów. Jej znaczenie rośnie w miarę zmniejszania przestrzeni, na których rozgrywają się procesy wyborcze. Jeszcze do niedawna w wyborach samorządowych do powiatu obowiązywała ordynacja proporcjonalna. Głosowanie odbywało się w okręgach obejmujących jedną lub co najwyżej dwie gminy. Mimo proporcjonalnego systemu, wyborcy wiedzieli na kogo głosują, stopień identyfikowalności kandydatów był bardzo duży. Paradoksalnie efekt ten udało się osiągnąć w ramach ordynacji proporcjonalnej, która faworyzuje rolę czynnika politycznego. Do paradoksu idącego w drugą stronę może dojść również na bazie systemu jednomandatowego. Ostatnie wybory do senatu odbywały się wg reguł jednomandatowych, ale w dużych okręgach. Poziom polityzacji końcowego rezultatu rozdania senackiego był znacznie wyższy niż w przypadku wyborów do sejmu, podczas których obowiązywała ordynacja proporcjonalna. W wyborach do senatu wyborcy nie głosowali na osoby, lecz na partie polityczne. Jednak mandaty przeliczano na osoby, wedle reguł modelu jednomandatowego. Beneficjentami takiego stanu rzeczy stały się dwa największe ugrupowania: Platforma Obywatelska otrzymała 39,18 proc. głosów, a zdobyła 63 proc. mandatów; Prawo i Sprawiedliwość osiągnęło poparcie na poziomie 29,89 proc., uzyskując 31 proc. miejsc w senacie. Pozostałe partie zanotowały deficyt mandatów w stosunku do liczby zdobytych w ramach całego kraju głosów – PSL-owi przypadły jedynie dwa mandaty, pomimo poparcia na poziomie 8,36 proc.; z kolei SLD otrzymując zbliżony wynik procentowy, nie wprowadził do izby wyższej parlamentu ani jednego senatora. To pokazuje, jak niesprawiedliwy może być system jednomandatowy. O wzmocnieniu znaczenia waloru jakości kandydata nie decyduje wcale okręg jednomandatowy, lecz mały okręg. Identyczny efekt można osiągnąć w ramach systemu proporcjonalnego, po zmniejszeniu terytorialnych rozmiarów przestrzeni wyborczych. Idealny system wyborczy powinien starać się uchwycić cechy występujące w zindywidualizowanym akcie głosowania. Pomiędzy jednostkowymi decyzjami wyborczymi a algorytmem przeliczania głosów na mandaty powinna istnieć symetria. Gdy wyborcy głosują na osoby, należy przeliczać mandaty bezpośrednio na osoby; jeżeli głosują na partie polityczne, trzeba stosować parytet partyjny.

Dwa razy dwa równa się pięć Największe wady obowiązującego obecnie w Polsce systemu proporcjonalnego polegają na wypaczeniu zasad proporcjonalności i dużym poziomie anonimowości kandydatów. Paradoksalnie i wbrew stosowanej nomenklaturze jest to model para proporcjonalny. Zdobycze mandatowe poszczególnych formacji politycznych nie są proporcjonalne wobec rezultatu osiągniętego w skali całego kraju. Czynnikiem decydującym bezpośrednio o podziale mandatów nie jest wielkość globalnego poparcia określonej partii, lecz rozkład głosów w okręgach i dystanse występujące pomiędzy ugrupowaniami startującymi w wyborach. W roku 1993 Konfederacja Polski Niepodległej uzyskała w wyborach do sejmu 5,77 proc. głosów i zdobyła 22 mandaty poselskie. Cztery lata później prawie identyczny wynik (5,56 proc.) dał Ruchowi Odbudowy Polski jedynie 6 miejsc w sejmie. Dzieje się tak dlatego, że w polskim systemie wyborczym istnieje dysonans pomiędzy poziomem globalnego poparcia, a sposobem przeliczana głosów na mandaty. Wybory do sejmu mają charakter ogólnokrajowy, tymczasem o podziale mandatów decydują rezultaty lokalne. Wynik ogólnopolski posiada jedynie znacznie medialne – nie jest ani kategorią prawną, ani strukturalną częścią mechanizmu wyborczego. W ordynacji wyborczej tylko próg 5 proc wywołuje konsekwencje prawne, istotne z punktu widzenia uprawnienia w partycypowaniu przy podziale mandatów. Jednak jest to element czysto symboliczny, gdyż samo przekroczenie tego pułapu w skali kraju, w praktyce wcale nie musi gwarantować zdobycia miejsc w sejmie. O tym decyduje rozkład poparcia w okręgach. Prawdopodobna jest sytuacja, że partia z 5-procentowym poparciem nie otrzyma żadnego mandatu. Obecny system wyborczy nie zaspokaja więc waloru proporcjonalności, jest on asymetryczny.

Rytuał czy świadomy wybór? Anonimowość kandydatów została strukturalnie uwarunkowana wielkością terytorialną przestrzeni wyborczych, na których toczy się gra o podział mandatów. W roku 2001 zlikwidowano listę krajową i rozszerzono okręgi wyborcze do absurdalnych rozmiarów. Z pragmatycznego punktu widzenia był to chytry zabieg służący centralizacji polityki. W praktyce listę krajową zastąpiono pierwszymi miejscami na listach okręgowych. Tak zwani liderzy mogą być nigdzie nie znani, nie mieszkać ani nie pracować w okręgu, w którym ubiegają się o mandat, przegrać rywalizację ze swoimi konkurentami partyjnymi we wszystkich powiatach, gminach i obwodach składających się na okręg, a i tak dostaną się do sejmu. Gdy wyborcy nie wiedzą na kogo personalnie zagłosować, pójdą tropem rytuału wytworzonego w strukturze list wyborczych przez ugrupowania polityczne startujące w wyborach, a zatem poprą kandydatów umieszczonych na pierwszych miejscach list wyborczych. Głosowanie na pretendentów z  pierwszych miejsc ma charakter rytualny. Paradoksalnie liderzy okręgowi dostają się do sejmu dzięki głosom najmniej świadomego elektoratu. Jeżeli okręg wyborczy liczy tysiąc obwodów, wystarczy w każdym z nich otrzymać po 10 głosów aby załapać się na mandat. Te głosy mogą być konsekwencją pomyłek, przypadkowych skreśleń, ale w sumie zapewnią wielkość dającą miejsce w sejmie. Kandydaci z dalszych pozycji są często o wiele lepiej rozpoznawalni od liderów list, posiadają świadomy elektorat, jednak ich zasięg jest zbyt ograniczony, żeby przelicytować liderów. Beneficjentami niskiej identyfikowalności kandydatów są osoby z pierwszych pozycji na listach wyborczych. W wielkich okręgach rozłożona proporcjonalnie suma poparcia rytualnego, przypadkowego może mieć większe rozmiary niż liczba świadomych głosów oddanych na lokalnych pretendentów. Teoretycznie lider może przegrać rywalizację w każdym obwodzie, zdobywając tam piąty czy szósty wynik, ale rozłożona proporcjonalnie suma głosów rytualnych zapewni globalnie, w skali okręgu, najlepszy rezultat.

Jakość źródłem proporcjonalności W publicystyce czy fachowej literaturze politologicznej mówi się często, że w Polsce doszło do tzw. „zabetonowania systemu politycznego” i zablokowania, jak twierdzi prof. Piotr Gliński z PAN, mechanizmu krążenia elit. Zjawisko to jest funkcją trzech czynników: reguł określających finansowanie partii politycznych, sposobu przeliczania głosów na sejmowe mandaty faworyzującego najsilniejsze formacje polityczne oraz wielkich okręgów centralizujących rekrutację kadr parlamentarnych i zapewniających trwałość liderów list wyborczych, niezależnie od jakości ich udziału w polityce. Czy wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych może się stać skutecznym lekarstwem na tę chorobę? System jednomandatowy spowoduje jeszcze większe pogłębienie procesu „zabetonowania polityki”. Po jego wprowadzeniu uformuje się model dwupartyjny. Wzmocnieniu ulegnie znaczenie pieniądza i dojdzie do radykalnego wzrostu roli korupcji wyborczej, a także lokalnych sieci klientelistycznych. Negatywna weryfikacja elit zostanie jeszcze bardziej utrudniona. Po wprowadzeniu JOW-ów powstanie grupa lokalnych notabli czy partyjnych oligarchów, na rzecz których wójtowie i burmistrzowie będą dowozić do obwodów głosowania wyborców autobusami, albo zorganizowane grupy przestępcze zmobilizują wszystkich swoich klientów wystających na co dzień pod budkami z piwem. System jednomandatowy nie będzie dobrym rozwiązaniem dla Polski i demokratyzacji życia politycznego. Jednak jest sposób na pogodzenie postulatów modelu proporcjonalnego z jednomandatowym, który z jednej strony precyzyjnie zadośćuczyni rygorom proporcjonalności, a z drugiej – wydatnie podniesie wpływ czynnika personalnego, czyli jakości kandydatów, w procesie głosowania. Jest to moja autorska propozycja. Ogólne założenia tego projektu przedstawiają się następująco: na kandydatów wyborcy głosują w małych, porównywalnych z wielkością powiatów, okręgach; każda partia startująca w wyborach zgłasza w ramach okręgu tylko jednego kandydata; logika aktu głosowania przypomina zasady rządzące w systemie jednomandatowym; procedura zgłaszania kandydatów przez formacje polityczne jest poprzedzona prawyborami. Jednak w tym miejscu podobieństwa do modelu jednomandatowego się kończą. Podział mandatów dokonywany jest proporcjonalnie na poziomie całego kraju w oparciu o ogólnokrajowe wyniki wyborcze poszczególnych partii. Jeżeli określone ugrupowanie uzyska rezultat 42 proc., otrzymuje proporcjonalny udział miejsc w sejmie, czyli 193 mandaty poselskie. Później dokonywany jest personalny podział mandatów, ale już w ramach poszczególnych partii (kanałem partyjnym), z uwzględnieniem lokalnych wyników wyborczych uzyskanych w określonych okręgach. Jeśli np. Platformie Obywatelskiej przypadłyby przywołane powyżej 193 miejsca w sejmie, 151 jej kandydatów legitymujących się kolejno najlepszymi rezultatami zdobywa mandaty w terenie – PO otrzymuje mandaty w 151 okręgach, w których uzyskała najwyższe wyniki, zaś 42 jej posłów wchodzi do sejmu z tzw. listy ekspertów. Inaczej mówiąc: głosowanie odbywa się na dole z silnie uwypuklonym czynnikiem personalnym jakości kandydata; podział mandatów pomiędzy partiami startującymi w wyborach dokonywany jest na górze, wprost proporcjonalnie do wyników osiągniętych w skali kraju przez poszczególne formacje polityczne; następnie przeprowadzany jest personalny podział miejsc sejmowych w ramach partii, w oparciu o ich wyniki wyborcze osiągnięte w określonych okręgach – w ten sposób mandaty wracają na dół do okręgów. Integralną częścią tego systemu byłaby tzw. lista ekspertów, wiernie przypominająca procedurę wyłaniania posłów z listy krajowej, co praktykowano w Polsce do roku 2001. W okręgach mandaty zdobywałoby 360 przedstawicieli, kolejnych 100 uzyskałoby miejsca w sejmie z listy ekspertów wg procentu poparcia, jaki w skali kraju otrzymały poszczególne partie.

Równowaga reprezentatywności Ten model wyborczy jest komplementarny, godzi najlepsze cechy ordynacji jednomandatowej z proporcjonalną, a przede wszystkim wzmacnia znaczenie jakości kandydatów, naprawiając przy okazji zdeformowany w obecnie funkcjonującym systemie mechanizm proporcjonalności. Rekrutacja kandydatów odbywałaby się na lokalnym podwórku, partie weryfikowane byłyby przez wyborców na dole, ugrupowania polityczne zmuszone zostałyby do przedstawiania atrakcyjnej oferty kadrowej, a więc stawiania na najlepszych kandydatów. Dodatkowym walorem tej formuły wyborczej stałby się olbrzymi wzrost frekwencji i obywatelskiego zaangażowania. Można sobie wyobrazić okręgowe struktury partyjne ścigające się o jak najlepsze rezultaty wyborcze i mobilizujące wyborców. Doświadczenia polityczne wielu krajów pokazują, że najlepiej sprawdzają się systemy mieszane, czyniące zadość wielu postulatom. W zdrowym modelu wyborczym musi istnieć równowaga pomiędzy trzema rodzajami reprezentatywności: politycznej (proporcjonalnej), personalnej (jakościowej) i terytorialnej (lokalnej). Tworzona przez zwolenników JOW-ów opozycja pomiędzy systemem jednomandatowym, a proporcjonalnym jest przedstawiana na niewłaściwym poziomie ogólności. W gruncie rzeczy okręgi jednomandatowe są podsystemem modelu większościowego, czyli jednym z wariantów ordynacji większościowej, przyznającej mandaty bezpośrednio kandydatom z największą liczbą głosów. Alternatywa pomiędzy obydwiema formułami wyborczymi może zostać zniesiona. Optymalny do implementacji jest system komplementarny łączący najlepsze cechy rozmaitych modeli. Roman Mańka

Gmyz: Katastrofa obciąża władze Warszawy z dziennikarzem Cezarym Gmyzem. Stefczyk.info: W Warszawie kolejna katastrofa budowlana związana z budową II linii metra. Zapadła się część ulicy na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Szkolnej. Zawaleniem grozi jednej z bloków stojących obok. Cezary Gmyz: Redakcja, w której pracuję, znajduje się w pobliżu budowy metra. Obecnie zaczynam się obawiać, że jej siedziba również będzie zagrożona. Co ktoś wbije łopatę na tej budowie, to mamy nieszczęście. Do tej pory na Powiślu odkryto nieznany wcześniej inżynierom i władzom Warszawy ciek wodny o nazwie Wisła. Teraz budowa zagroziła istnieniu kilku budynków w Warszawie. Jak tak dalej pójdzie to będziemy mieli do czynienia ze zniszczeniami, które zaczną przypominać to, co się działo po Powstaniu Warszawskim.
Kto zawinił w tej sprawie? To obciąża władze Warszawy? W sposób oczywisty to obciąża władze Warszawy. Przecież za poprzednich ekip nie mieliśmy takich katastrof budowlanych. A w tym przypadku mamy do czynienia z wieloma błędami i wpadkami. One wynikają m.in. z działalności nadzoru budowlanego, który podlega powiatowi warszawskiemu, oraz złej działalności władz Warszawy.

Czy stołeczny ratusz może wycofać się z budowy metra, uznając, że to bezpieczniejsze? Mam nadzieję, że budowa będzie kontynuowana, że doczekamy się II linii metra w Warszawie. Lepiej jednak, by zmieniły się władze Warszawy. Metro ma być również na Pradze, a Praga to obecnie jedna z nielicznych dzielnic Warszawy, które nie była mocno zniszczona w czasie II wojny światowej. Jak tak dalej pójdzie to możemy stracić oryginalną przedwojenną zabudowę w Warszawie.

Pana zdaniem Warszawiacy również uznają, że kolejne katastrofy to wina władz Warszawy? Władze Warszawy wykazują się daleko idącą nieudolnością. Z jednej strony mamy do czynienia z katastrofami budowlanymi na budowie metra. Z drugiej strony warto pamiętać, że od czasów ponownego objęcia przez Hannę Gronkiewicz-Waltz stanowiska prezydent Warszawy mamy do czynienia z wieloma podwyżkami. Koszty życia w stolicy drastycznie rosną, rosną niebotycznie. Mieliśmy już podwyżki opłat za użytkowanie wieczyste, co sprawiło, że wiele osób ledwo wiąże koniec z końcem. Za chwilę będziemy mieli kolejną podwyżkę cen biletów komunikacji miejskiej. Słychać o podwyżkach opłat parkingowych. Warto więc się pozbyć najdroższej w historii prezydent Warszawy.Rozmawiał Nal

Kuźmiuk: Ofensywa PiS przynosi efekty Już po paru tygodniach widać, że Prawo i Sprawiedliwość i środowiska wokół niego skupione, proponują autentyczną alternatywę dla rządów Platformy - pisze Zbigniew Kuźmiuk. Od paru tygodni trwa ofensywa programowa i polityczna Prawa i Sprawiedliwości. Jej początkiem była słynna już debata ekonomistów reprezentujących poglądy od najbardziej liberalnych po lewicowe na trzech obszarach problemów: systemem podatkowym, sytuacją na rynku pracy i polityką wobec rodziny. Ta debata została bardzo dobrze przygotowana merytorycznie, paneliści wraz z zaproszeniami na nią, dostali gotowe projekty ustaw w omawianych dziedzinach i byli do tego stopnia tym zaskoczeni, że jeden z profesorów publicznie przyznał, że po raz pierwszy w swej działalności publicznej spotkał się z sytuacją, że klub opozycyjny przygotowuje projekty ustaw razem z rozporządzeniami wykonawczymi, ponieważ bardzo często zdarza się tak, że te rządowe uchwalane przez Sejm, takich rozporządzeń nie mają. W ostatnią sobotę odbył się w Warszawie olbrzymi marsz pod hasłem „Obudź się Polsko”, którego Prawo i Sprawiedliwość było współorganizatorem. Uczestniczyło w nim przynajmniej 200 tysięcy osób, które w podniosłym patriotycznym nastroju przemaszerowały z Placu Trzech Krzyży na Plac Zamkowy, bez najmniejszego nawet incydentu, gdzie przemówienia wygłosili prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński i przewodniczący Solidarności Piotr Duda. Marsz został oceniony bardzo różnie, rządzący oczywiście nie byli z niego zadowoleni, część mediów także próbowała szukać „dziury w całym” ale co do jednego wszyscy są zgodni, był to największy protest jaki odbył się w Warszawie po roku 1989. W poniedziałek na konferencji prasowej prezes Jarosław Kaczyński przedstawił kandydata Prawa i Sprawiedliwości na premiera rządu technicznego Pana profesora Piotra Glińskiego.

Profesor Gliński zadziwiająco sprawnie i bez widocznej w takich przypadkach tremy (do tej pory nie zajmował się przecież działalnością polityczną), przedstawił nie tylko diagnozę sytuacji gospodarczej i społecznej w Polsce ale także 5 punktowy plan najważniejszych zadań jego rządu. Są to: zastąpienie niesprawnego rządu Tuska, rządem ekspertów, natychmiastowe przeciwdziałanie kryzysowi gospodarczemu i społecznemu, sprawne bieżące administrowanie krajem, przedstawienie wizji rozwojowej Polski oraz strategii wprowadzenia niezbędnych reform długofalowych, zmiana stylu uprawiania polityki w Polsce poprzez maksymalne wykorzystanie tego co łączy Polaków. Trudno z tymi zamierzeniami polemizować, zwłaszcza jeżeli rozumie się ideę rządu technicznego, który miałby najpóźniej za kilkanaście miesięcy przygotować przedterminowe wybory parlamentarne. Dziennikarze już na pierwszej konferencji prasowej próbowali tę kandydaturę zdeprecjonować ale się wyraźnie nie udało. Co więcej po kilku dniach i licznych wywiadach jakich udzielił Pan profesor widać, że jest to człowiek o wysokich kwalifikacjach merytorycznych i moralnych, pokazujący bardzo wyraźnie, że jego pomysły programowe przynajmniej w kilku kwestiach różnią się od tych proponowanych przez Prawo i Sprawiedliwość, a więc jest człowiekiem niezależnym i jego misja utworzenia rządu technicznego, nie jest wcale tak straceńcza jak się niektórym do niedawna wydawało. Wczoraj na konferencji prasowej prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział kolejną debatę programową z udziałem ekspertów, tym razem dotyczącą problemów ochrony zdrowia.

Debata ta została przyśpieszona w związku z dramatyczną sytuacją Centrum Zdrowia Dziecka, które mimo tego, że jest najlepszą placówką tego typu w Polsce przestaje przyjmować dzieci w związku z wykorzystaniem całorocznego kontraktu. Ta sytuacja jest kwintesencją patologii, które wręcz masowo pojawiają się w systemie ochrony zdrowia, po 5 letnich rządach Platformy.Następna taka debata, która odbędzie się jeszcze w październiku, będzie dotyczyła sytuacji na rynku pracy i dróg wyjścia z dramatycznej sytuacji w której blisko 1 mln młodych ludzi (od 18 do 34 lat), swoje dorosłe życie zaczyna od bycia bezrobotnymi.Będą oczywiście kolejne debaty, wszystkie z udziałem ekspertów o różnych poglądach, wszystkie one z odpowiednim wsadem programowym a więc głównie projektami ustaw, które chcemy uchwalić. Ofensywa programowa i polityczna Prawa i Sprawiedliwości trwa i już po paru tygodniach widać, że Prawo i Sprawiedliwość i środowiska wokół niego skupione, proponują autentyczną alternatywę dla rządów Platformy.

Zbigniew Kuźmiuk

O co chodzi w procesie zespołu „Bunt Kisok” – To jasne, że zasłużyły na karę – powiedział stanowczo adwokat M., zatrudniony jako obrońca w jednym z dzielnicowych sądów Bijska, kiedy podczas towarzyskiego spotkania rozmowa zeszła na słynny wygłup pusików. – Ja bym im wlepił łagru od razu przynajmniej pięć lat, jak to dawniej bywało. To by nauczyło moresu te… Ci z uczestników przyjęcia, którzy zabrali głos w tej sprawie, podzielili zdanie prawnika, zgodnie zresztą uznając kobiety z Pussy Riot za „te”, czyli typowe reprezentantki fenomenu, który według oficjalnych publikacji w Związku Sowieckim nie istniał, gdyż był domeną wyłącznie świata kapitalistycznego, za to we współczesnej Rosji ma się on doskonale, stając się nawet całkiem rozpoznawalną marką eksportową największego państwa świata.

Temida po rosyjsku Adwokatowi M. wyraźnie to pochlebiało, na niwie zawodowej bowiem rzadko kiedy miał okazję do satysfakcji. Jako podrzędny kauzyperda zatrudniony na państwowym etacie uczestniczył zazwyczaj w rozprawach drobnej wagi, co do których sąd miał wyrobione zdanie jeszcze przed rozpoczęciem procesu. Takie posiedzenia mają w rosyjskich warunkach coś ze swobodnej atmosfery opisywanych przez Wiecha przedwojennych warszawskich sądów grodzkich: odbywają się w gabinecie sędziego, który siedzi za biurkiem, popijając herbatę i przegryzając kanapkę, czasem odbiera prywatne telefony i wydaje pracownikom dyspozycje w innych sprawach. Podsądny, jeśli robi dobre wrażenie, także może sobie wygodnie spocząć i wygląda raczej na petenta. Gdzieś w kącie pokoju lokuje się obrońca, który obojętnie pali papierosa i zabiera głos lub nie, w zależności od nastroju. Prokurator często, zgodnie z nazwą swojej funkcji, występuje tylko per procura, uzgodniwszy wcześniej z sędzią szablonowy wyrok. Mowy nie ma o togach, łańcuchach z godłem państwowym, majestacie prawa itp. Tak bywa w sprawach cywilnych zagrożonych niewielkimi grzywnami; w nieco poważniejszych oskarżony zresztą także przeważnie siedzi, przed i po rozprawie, a podczas jej przebiegu – w specjalnej klatce z metalowych prętów.Według bijskiego adwokata, który na co dzień ma w pracy do czynienia ze sztampową manifestacją powagi państwa, rajotki-idiotki (to jedno z popularnych pośród ludu rosyjskiego określeń członkiń grupy) powinny znaleźć się za kratkami – a raczej drutami – dlatego, że wyśmiały głowę państwa. I to jaką głowę – taką, która już prawie odzyskała dla Rosji pozycję mocarstwa światowego. Za to nie ma przebaczenia – jawne chuligaństwo powinno być przykładnie i bezwzględnie napiętnowane.

Nie każdy może być batiuszką Okoliczność, że formalnie sąd moskiewskiego rejonu Chamowniki skazał „artystki” z Pussy Riot za „nienawiść religijną”, obrońca M. traktuje jako zasłonę dymną i prawniczy wybieg. I w tym punkcie jego poglądy spotykają się z powszechną niemal akceptacją. Większość Rosjan ma do spraw duchowych podejście, powiedzmy, bardzo liberalne. Byłem kiedyś na zabawie z okazji starego Nowego Roku (święta zresztą z kalendarza cerkiewnego) w jednej z bijskich restauracji. W podochoconej kompanii przy sąsiednim stoliku ktoś parodiował recytacje liturgii prawosławnej, zresztą bardzo dobrze ustawionym głosem. Wygłaszał zdania wulgarne i bluźniercze dla wierzących, jednak nikt z gości nie przejmował się tym. Przeciwnie – nastrój panował wesoły. „O, batiuszka jest z nami!” – wołali ucieszeni biesiadnicy. W tym batiuszka („ojczulek”) odzwierciedla się szczególny stosunek do popów: poufały i nieco lekceważący. Co prawda podobnie mówiono o carach, w tym jednak wypadku chodziło o podkreślenie synowskiego oddania wobec panującego i uzyskanie sobie jego opieki. Nie nazywano jednak pospolicie „ojczulkami” urzędników, zresztą na przykład „batiuszka Putin” także brzmi mocno zgrzytliwie. Przez wieki model władzy na Wschodzie dążył do kontroli nie tylko powszedniego życia poddanych, ale także ich sumień. Pierwiastek świecki i religijny splatały się ściśle, lecz po katastrofie bolszewickiej wyznanie prawosławne usiłowano zastąpić czerwoną wiarą. Ciosy, jakich doznała wówczas Cerkiew w Związku Sowieckim, były tak dotkliwe, że do dziś, mimo pozorów restauracji, pozostaje ona w znacznym stopniu zrujnowana. Jej wpływ społeczny jest znikomy, bowiem nawet wielu wiernych zdaje sobie sprawę, że w obecnym kształcie, ze skazą komunistycznej przeszłości, jako widzialny Kościół nie może być ona autorytetem. Dlatego właściwy wymiar deklaracji o pojednaniu polsko-rosyjskim sprowadza się jedynie do efektu werbalnego – z takiego skażonego ziarna nic nie wzejdzie, bo złe drzewo itd. Jak wiadomo z Ewangelii, Słowo jest Bogiem, ale słowa nasiąknięte fałszywą ideologią bolszewizmu stały się zaprzeczeniem Prawdy. Przykładowo: Rosja w postaci Związku Sowieckiego niestrudzenie walczyła, jak wiadomo, o pokój na świecie. Ile walka ta miała wspólnego z pokojem, nikomu wyjaśniać nie trzeba. No właśnie, polityczne gry Patriarchatu Moskiewskiego przypominają działalność Światowej Rady Pokoju, niegdyś bardzo przez Moskwę hołubionej (w kanapowej postaci organizacja ta istnieje, zdaje się, do dziś). Jej najsłynniejszy przewodniczący, Romesh Chandra, został nawet przez bardzo nieskorego do krytyki lewej strony światowej sceny politycznej Wiesława Górnickiego opisany jako „najosobliwsze połączenie Che Guevary, Louisa Fernandela i Benny Hilla”. Gdy prawie 30 lat temu Chandra ogłaszał Wrocław „miastem pokoju”, po ulicach stolicy Śląska snuły się dymy z petard rzucanych przez zomowców.

Putin w obronie wiary Ale wracając do Pussy Riot… Swoją drogą, ciekawie zmieniają się obyczaje na Wschodzie, okcydentalizującym się nawet mimo woli. Jeszcze w późnych latach istnienia ZSRS tłumaczono uparcie na rosyjski wszystko, co się dało – również nazwy zachodnich grup muzycznych. Pamiętam, jak czytając ćwierć wieku temu w gazecie drukowanej cyrylicą coś o grupie „Krylja”, dobrą chwilę musiałem kojarzyć, że chodzi o muzyków zebranych przez Pawła McCartneya. A teraz proszę – nie żaden „Bunt Kisok”, jak wynikałoby z dosłownego przekładu, tylko Pussy Riot! Mniejsza o to. W odczuciu zwykłych Rosjan nic specjalnego się nie stało, gdy dziewczyny w maskach powygłupiały się trochę w soborze Chrystusa Zbawiciela, nie powinny jednak obrażać przy tej okazji Włodzimierza Putina. To, że przy okazji w obsceniczny sposób sprofanowały wartości, które powinny być drogie chrześcijanom, w codziennych rozmowach schodzi na plan dalszy i nie wywołuje szczególnego oburzenia. W końcu nie tak odległe są czasy, gdy na Wschodzie burzono i profanowano na wielką skalę miejsca kultu. Największa cerkiew prawosławna na świecie, będąca miejscem „występu” Pussy Riot, została wysadzona przez komunistów w 1931 roku. Nie udało się bolszewikom wznieść co prawda w tym miejscu Pałacu Rad i ostatecznie sobór odbudowano w latach 90. minionego stulecia. Gdyby zatem nie „kontekst putinowski”, cała sprawa rozeszłaby się zapewne szybko po kościach. Incydent z Pussy Riot otwiera, wbrew pozorom, całkiem przestronne pole do manewru prezydentowi Rosji – wcale nie jest więc jakimś strzałem we własną stopę wykonanym przez Kreml, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Większą szkodę wyrządziły Pussy Riot przywiędłej obecnie rosyjskiej opozycji, faktycznie ją kompromitując. Na miesiąc przed „akcją” w soborze pusiki skakały na placu Czerwonym, wrzeszcząc koprolaliczny tekst dotyczący Putina i wtedy dwie z nich zostały ukarane mandatami odpowiadającymi równowartości 50 złotych. Po „akcji” w świątyni kara była znacznie surowsza, a Putin skorzystał z okazji i przeprosił publicznie kler i wiernych prawosławnych za tę profanację. W dzisiejszym świecie jak należy traktować sacrum, pouczają nas akurat muzułmanie, którzy raczej nie doczekają się listów od dzielnych obrońców „więźniarek sumienia” z Pussy Riot. Tym bardziej Putin jako współczesny fidei defensor robi wrażenie, szczególnie może w naszym kraju, gdzie bezczeszczenie symboli religijnych sędzia (taki w todze, z łańcuchem i pod orłem) uznaje za sztukę. Wojciech Grzelak

Ofensywa Prawa i Sprawiedliwości Ofensywa programowa i polityczna Prawa i Sprawiedliwości trwa i już po paru tygodniach widać, że Prawo i Sprawiedliwość i środowiska wokół niego skupione, proponują autentyczną alternatywę dla rządów Platformy.

1. Od paru tygodni trwa ofensywa programowa i polityczna Prawa i Sprawiedliwości. Jej początkiem była słynna już debata ekonomistów reprezentujących poglądy od najbardziej liberalnych po lewicowe na trzech obszarach problemów: systemem podatkowym, sytuacją na rynku pracy i polityką wobec rodziny. Ta debata została bardzo dobrze przygotowana merytorycznie, paneliści wraz z zaproszeniami na nią, dostali gotowe projekty ustaw w omawianych dziedzinach i byli do tego stopnia tym zaskoczeni, że jeden z profesorów publicznie przyznał, że po raz pierwszy w swej działalności publicznej spotkał się z sytuacją, że klub opozycyjny przygotowuje projekty ustaw razem z rozporządzeniami wykonawczymi, ponieważ bardzo często zdarza się tak, że te rządowe uchwalane przez Sejm, takich rozporządzeń nie mają.

2. W ostatnią sobotę odbył się w Warszawie olbrzymi marsz pod hasłem „Obudź się Polsko”, którego Prawo i Sprawiedliwość było współorganizatorem. Uczestniczyło w nim przynajmniej 200 tysięcy osób, które w podniosłym patriotycznym nastroju przemaszerowały z Placu Trzech Krzyży na Plac Zamkowy, bez najmniejszego nawet incydentu, gdzie przemówienia wygłosili prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński i przewodniczący Solidarności Piotr Duda.

Marsz został oceniony bardzo różnie, rządzący oczywiście nie byli z niego zadowoleni, część mediów także próbowała szukać „dziury w całym” ale co do jednego wszyscy są zgodni, był to największy protest jaki odbył się w Warszawie po roku 1989.

3. W poniedziałek na konferencji prasowej prezes Jarosław Kaczyński przedstawił kandydata Prawa i Sprawiedliwości na premiera rządu technicznego Pana profesora Piotra Glińskiego. Profesor Gliński zadziwiająco sprawnie i bez widocznej w takich przypadkach tremy (do tej pory nie zajmował się przecież działalnością polityczną), przedstawił nie tylko diagnozę sytuacji gospodarczej i społecznej w Polsce ale także 5 punktowy plan najważniejszych zadań jego rządu. Są to: zastąpienie niesprawnego rządu Tuska, rządem ekspertów, natychmiastowe przeciwdziałanie kryzysowi gospodarczemu i społecznemu, sprawne bieżące administrowanie krajem, przedstawienie wizji rozwojowej Polski oraz strategii wprowadzenia niezbędnych reform długofalowych, zmiana stylu uprawiania polityki w Polsce poprzez maksymalne wykorzystanie tego co łączy Polaków. Trudno z tymi zamierzeniami polemizować, zwłaszcza jeżeli rozumie się ideę rządu technicznego, który miałby najpóźniej za kilkanaście miesięcy przygotować przedterminowe wybory parlamentarne. Dziennikarze już na pierwszej konferencji prasowej próbowali tę kandydaturę zdeprecjonować ale się wyraźnie nie udało. Co więcej po kilku dniach i licznych wywiadach jakich udzielił Pan profesor widać, że jest to człowiek o wysokich kwalifikacjach merytorycznych i moralnych, pokazujący bardzo wyraźnie, że jego pomysły programowe przynajmniej w kilku kwestiach różnią się od tych proponowanych przez Prawo i Sprawiedliwość, a więc jest człowiekiem niezależnym i jego misja utworzenia rządu technicznego, nie jest wcale tak straceńcza jak się niektórym do niedawna wydawało.

4. Wczoraj na konferencji prasowej prezes Jarosław Kaczyński zapowiedział kolejną debatę programową z udziałem ekspertów, tym razem dotyczącą problemów ochrony zdrowia. Debata ta została przyśpieszona w związku z dramatyczną sytuacją Centrum Zdrowia Dziecka, które mimo tego, że jest najlepszą placówką tego typu w Polsce przestaje przyjmować dzieci w związku z wykorzystaniem całorocznego kontraktu. Ta sytuacja jest kwintesencją patologii, które wręcz masowo pojawiają się w systemie ochrony zdrowia, po 5 letnich rządach Platformy. Następna taka debata, która odbędzie się jeszcze w październiku, będzie dotyczyła sytuacji na rynku pracy i dróg wyjścia z dramatycznej sytuacji, w której blisko 1 mln młodych ludzi (od 18 do 34 lat), swoje dorosłe życie zaczyna od bycia bezrobotnymi. Będą oczywiście kolejne debaty, wszystkie z udziałem ekspertów o różnych poglądach, wszystkie one z odpowiednim wsadem programowym a więc głównie projektami ustaw, które chcemy uchwalić. Ofensywa programowa i polityczna Prawa i Sprawiedliwości trwa i już po paru tygodniach widać, że Prawo i Sprawiedliwość i środowiska wokół niego skupione, proponują autentyczną alternatywę dla rządów Platformy. Kuźmiuk

Służby w AG, czyli mieliśmy rację Potwierdza się właśnie to, o czym informowaliśmy, jako pierwsi ponad dwa tygodnie temu: służby specjalne lokowały swoje pieniądze operacyjne w AmberGold. I to tłumaczy czyim "słupem" był Marcin Plichta. W internecie dziś można znaleźć informację, iż prokuratura sprawdza czy Agencja Wywiadu lokowała swoje pieniądze w AmberGold. To efekt zawiadomienia złożonego przez posła PiS Tomasza Kaczmarka. Prokuratura i służby będą miały twardy rzech do zgryzienia. Prokuratura, dlatego, że służby będą jej odmawiać dostępu do dokumentów. Służby, dlatego, że każda informacja na ten temat będzie na nie rzucać cień podejrzeń. To, co poraża, to pomysł prokuratury na wyjaśnienie całej sprawy. Jak wynika z doniesień prasowych, śledczy wystąpią do szefów każdej ze służb z zapytaniem czy podlegająca mu instytucja lokowała pieniądze w Amber Gold. Oczywiście każdy szef odpowie, że nie miało to miejsca. I prokuratorzy będą mogli sprawę umorzyć. Warto przypomnieć, że na początku lat 90., kiedy trwało śledztwo dotyczące afery FOZZ prokuratura przesłuchiwała rozmaitych wysokich rangą funkcjonariuszy państwowych na okoliczność ich wiedzy dotyczącej związków służb z aferą FOZZ. I oczywiście żaden z nich nic nie wiedział. Nawet Grzegorz Żemek nie wiedział, że był współpracownikiem SB o kryptonimie "Dik". Tymczasem już wiele tygodni temu istniało bardzo wiele poszlak wskazujących na to, że za AmberGold stoją służby specjalne. Po pierwsze: organy państwowe nic nie wiedziały o nieprawidłowościach w tej firmie, a gdy już nie mogły nie wiedzieć (informacje od KNF), udawały, że w sprawie nie mogą nic zrobić. Potem udawały, że coś robią, ale w międzyczasie pan Plichta i jego znajomi wywozili z Polski złoto. Linie lotnicze należące do Amber Gold któregoś dnia wzięły i zbankrutowały i dopiero później wyszło na jaw, że już wcześniej miały problemy finansowe. W sprawie co rusz pojawiają się jacyś ludzie służb. A to Mariusz O., a to jego koledzy, a to facet, który przyniósł sfałszowaną notatkę w sprawie operacji "Ikar" i do dziś nie został zatrzymany. Ciekawy jest też wątek żony pana Plichty, która nie niepokojona przez nikogo spakowała walizki i wyjechała z Polski. W Polsce panstwo ściga z całą bezwzględnością staruszki sprzedające pietruszkę na chodnikach, drobnych przedsiębiorców omijających podatki, płatników ZUS, którzy zalegają ze składkami. Służby specjalne śledzą każdego zawsze i wszędzie, utrudniając wszelkie "przekręty". Aby robić "przekręty" trzeba mieć związki ze służbami. Aby robić przekręty na dużą skalę, trzeba mieć w służbach poważanie i cieszyć się zaufaniem. A to ostatnie wynika nie tylko ze zgodności charakterów i przekonań. Często też z życiorysów. Przypomnijmy, że pan Plichta nie jest nowicjuszem jak chodzi o oszustwa finansowe. Poznał też rzeczywistość sądową, bo wielokrotnie był skazywany. Tyle tylko, że ze wszystkich problemów prawnych wychodził zawsze obronną ręką. A może i tu zadziałała niewidzialna ręka służb?Trudno dziwić się Marcinowi Plichcie, że w celi aresztu zaczął się obawiać seryjnego samobójcy i poprosił o wzmożone środki bezpieczeństwa. Plichta pewnie nie decydował w sprawie AmberGold, ale ma wiedze kto decydował, kto inwestował i kto czerpał zyski z inwestycji. Ciekawe czy wskazałby właśnie na służby specjalne. Powiedzmy sobie uczciwie: w bandycko - mafijnym kraju, jakim jest Polska, "przekręty" mogą robić bezkarnie tylko ludzie służb. I jeśli kilka tygodni temu słyszeliśmy, że piramida finansowa działała nieniepokojona przez nikogo to wniosek był jasny: mogło się to dziać albo za przyzwoleniem, albo z inspiracji służb. Nie łudźmy się, że jest inaczej.

PolandLeaks

Walentynowicz: Nie odpuścimy sprawy zamiany ciał O braku śledztwa ws. zamiany ciała śp. Anny Walentynowicz oraz śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej oraz ostatnich słowach prokuratora Andrzeja Seremeta ws. identyfikacji śp. Walentynowicz portal Stefczyk.info rozmawia z Piotrem Walentynowiczem, wnukiem legendy "Solidarności". Stefczyk.info: Andrzej Seremet mówi w jednej ze stacji radiowej, że zostanie Panu okazany protokół okazania ciała Pana babci. Prokurator Generalny wskazywał, że Pan publicznie apelował o to, a on chce zaspokoić Pańską ciekawość. Jak Pan to komentuje? Piotr Walentynowicz: Jestem zaskoczony słowami prokuratora Seremeta. Ja przecież znam ten dokument. Zapoznawałem się z nim już, a obecnie nie wnosiłem o udostępnienie go mnie. Ja apelowałem o to, by ten dokument ujawnić i udostępnić wszystkim osobom. Każda osoba zainteresowana powinna mieć wgląd w ten materiał. Pełnomocnicy reprezentujący rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej na tej podstawie mogliby formułować swoje wnioski i planować działania.
Ten dokument jest ważny? To jest jedyny dokument, podpisany przez mojego ojca, jedyna czynność, w której on brał udział. Jedynie ten dokument może pokazać, czy on się pomylił, czy też dobrze rozpoznał ciało mojej babci. Inne wyniki, inne badania, przeprowadzone bez obecności mojego ojca, nie mogą świadczyć o tym, że on się pomylił.
Prokurator Seremet wciąż stoi na stanowisku, że to Państwa rodzina się pomyliła. Jego obecna wypowiedź ws. protokołu świadczy o tym, że prokurator jest zupełnie niezorientowany w tej sprawie. W prokuraturze przecież znajduje się dowód, że ja już otrzymałem do wglądu ten materiał. Ja oczywiście bardzo chętnie jeszcze raz się jemu przyjrzę. Ta sytuacja pokazuje dobrze, jak jest prowadzone to śledztwo. Mówimy od dawna o tym. Podpieranie się dokumentami z czynności, w których mój ojciec nie brał udziału, nie ma sensu. Cała dokumentacja posłużyła nam do poddania w wątpliwość rzetelności identyfikacji i pochówku. Ta dokumentacja jest fałszywa. Jak może ona zatem świadczyć o tym, że myśmy się pomylili. Ale oczywiście, wszystko co dotyczy Smoleńska, najlepiej zamieść pod dywan i liczyć, że ludzie zapomną.
Andrzej Melak mówił, że liczy, iż Państwo tej sprawy nie odpuszczą, że będziecie walczyć o ukaranie winnych zamiany ciała Pana babci.Na pewno nie odpuścimy. Po tym, jak Pan Seremet obraził naszą rodzinę, widząc jak niekompetentnie prokuratura działa, że nie przykłada się zupełnie do tej sprawy na pewno nie odpuścimy. już starczy tych tajemnic smoleńsko-katyńskich. Choć miałaby to być ostatnia rzecz, jaką ja zrobię, zapewniam, że doprowadzę do sytuacji, że prawda przynajmniej o mojej babci wyjdzie na jaw. Na razie nie wiem, jakie konkretnie kroki podejmiemy. W sobotę spotykamy się z naszym pełnomocnikiem. Będziemy ustalać, co dalej możemy zrobić, jakie mamy możliwości. Zakładam, że takie są. Gdybyśmy ich już nie mieli, to oznaczałoby, że żyjemy w państwie totalitarnym, a nie w demokracji.Rozmawiał TK

FAK, czyli autoportret w czerni Świadomość, że partia rządząca wydaje moje własne, podatnicze złotówki na wynajmowanie tzw. murzynów do klepania w klawisze i opluwania mnie na forach internetowych, kręcenia licznikami, zrzucania spod tekstu pozytywnych komentarzy i "plusowania" wpisywanych przez siebie samych obelg, dziwnie podnosi moje wyobrażenie o samym sobie. Widać te słowa mocno ich bolą, skoro wpisany zostałem na listę celów "marketingu internetowego", bo bodaj tak się ta pozycja nazywa w oficjalnych partyjnych rozliczeniach. Jakoś nie wypada o tym pisać, choć przecież rzecz nie jest dla nikogo tajemnicą - o tym, że sieć w coraz większym stopniu wypełnia się treściami zamówionymi i opłaconymi przez rozmaitych reklamodawców, wiadomo od lat. Statystyczny jej użytkownik, który dawno już wyrobił w sobie pewną odporność na tradycyjną reklamę, wciąż jeszcze dziecięco naiwnie zakłada, że wpis w sieci to spontaniczna opinia kogoś takiego jak on. Spora rzesza ludzi dziś z tego żyje - psycholog czy marketingowiec określa rozmaite warianty sformułowania przekazu, tradycyjna reklama kreuje wydarzenia, a "murzyni" siadają i klepią komentarze, i tak się buduje marki oraz wizerunki produktu. U nas jest to zresztą o tyle prostsze, że ustawodawca jak zwykle nie dociąga, i na przykład swobodnie można stosować programy zmieniające numer IP, podczas gdy w wielu krajach zachodnich występowanie w sieci pod fałszywym IP traktowane jest jak pojawienie się na ulicznej demonstracji z zasłoniętą twarzą. Nie jest też żadną nowością, że po ostatnich wyborach, w których PiS okazał się znacznie bardziej popularny wśród internautów, władza sypnęła kasą na nadrobienie zaniedbań w tej dziedzinie. Tradycyjna, poczciwa menda internetowa, bluzgająca z wewnętrznej potrzeby, wypierana jest bezpowrotnie przez znudzonych wyrobników. Poniewczasie zaczynam jej żałować, bo klasyczne MI przejawiały przynajmniej polot. Jakże starał się i wysilał na przykład ten profesor-psychiatra z Krakowa, który przez wiele miesięcy występował tu jako bodajże "bimber", i w zaufaniu chwalił się swoim studentom, że pokaże im modelowo, jak fachowiec wyprowadza publicystę z równowagi i niszczy jego psychiczną spoistość... Pracownicy agencji natomiast, niestety, wykonują tylko to, co dostają na kartce. Mają napisane, żeby na przykład w piątek około południa zająć się felietonem na INTERIA.PL, to się zajmują. Ale jak dodatkowo felieton ukaże się w środę, to już ich nie ma, bo tego w rozpisce nie mieli, i cały efekt "społeczność internautów stanowczo odrzuca oszczercze brednie pisowskiego oszołoma" diabli biorą. Co gorsza, wykonują swoją robotę na tyle niedbale, że nie trzeba im nawet wykradać tych kartek, żeby wiedzieć, co mają w wytycznych. Przewidywalne to jak wynik wyborów na Białorusi, w kółko tych samych kilka wypisanych przez przełożonego wątków. Na użytek zainteresowanych zbiorę je tutaj w krótki "FAK", żeby nie trzeba było wyławiać ich pojedynczo z wylewanego przez Partię pod kreskę szamba:

* Ziemkiewicz to lizus Kaczyńskiego. Kto ciekaw, niech zajrzy pod hasło "wielki konkurs Ziemkiewicza dla mend internetowych". Nagroda wciąż czeka na tego, kto znajdzie bodaj jeden wymagany cytat.

* Ziemkiewicz to cwaniak i kombinator, bo jest ubezpieczony w KRUS. Jako freelancer z wyboru, od 20 lat obywający się bez etatu i nie prowadzący działalności gospodarczej, zostałem przez III RP uznany za rolnika w chwili, gdy ożeniłem się z dziedziczką hektarów (obecnie jestem właścicielem 11-hektarowego gospodarstwa rolnego). Gdybym się temu nie podporządkował, ryzykowałbym kary za uchylanie się od obowiązku "ubezpieczenia społecznego". Rzecz dotyczy niewielu osób w Polsce, może kilkudziesięciu, głównie reżyserów teatralnych, aktorów i temu podobnych artystów, których dochody wpisywane są w PIT w rubryce "z przeniesienia praw majątkowych", ale, o ile mi wiadomo, ja jestem jedynym, który sam o całej sprawie od razu napisał jako o kompromitującym to państwo absurdzie.

* Ziemkiewicz mści się na Michniku za to, że go nie przyjął/wyrzucił z "Gazety Wyborczej". Nigdy tam nie pracowałem ani się o to nie ubiegałem, jest to całkowicie wyssane z palca.

* Ziemkiewicz za rządów PiS zarabiał kupę kasy w pisowskiej telewizji i państwowej "Rzepie", a teraz go odcięli od pieniążków i dlatego tak krytykuje Tuska. Policzyłem kiedyś z PIT-em w ręku, że w ostatnim roku rządów PiS, prowadząc autorski cotygodniowy program w TVP Info (średnio pół miliona widzów, 10 proc, tzw. udziału i podwojenie w czasie programu widowni tej stacji) oraz program w TVP Historia (też "ciągnący" antenę w górę), wymagający każdorazowo pewnej pracy przy przygotowaniu się do rozmów ze specjalistami od dawnych epok, przez cały rok zarobiłem w tej rzekomo "pisowskiej" firmie tyle, ile małżeństwo Lisów, według informacji prasowych, dostało od niej w niecałe dwa tygodnie. (Ciekawe swoją drogą, że najbardziej fanatycznemu wrogowi Kaczora pieniądze jakoś PiS-em nie śmierdziały). Co do "Rzeczpospolitej", to choć mniejszościowe udziały miał w niej Skarb Państwa, spółka nigdy żadnych dotacji nie dostawała. A za czasów, kiedy kierował nią Paweł Lisicki, przynosiła spore dochody i po raz pierwszy od czasów red. Fikusa rosła. Jej kłopoty zaczęły się dopiero od momentu, kiedy Brytyjczycy, zmęczeni nieustającą obstrukcją mniejszościowego udziałowca, postanowili odsprzedać przedsięwzięcie zaakceptowanemu przez władzę inwestorowi.

* Ziemkiewicz w ogóle zarabia kupę kasy. I tu wreszcie musze przyznać rację - może nie kokosy, ale dość na swoje potrzeby. Bez ani jednej reklamy ze spółki skarbu państwa, komunikatów administracji państwowej, funduszy promocyjnych Unii i biznesu zarabiającego na życzliwości władzy, którymi watowane są nieustannie protuskowe media, i bez których dawno by większość z nich zdechła. Zarabiam wyłącznie, dlatego, że ludzie kupują moje książki, że teksty w internecie mają bardzo dużo odsłon, a nazwisko jest w badaniach rynku rozpoznawalne i cenione. I jeszcze z tej części zarobków, które rabuje mi w podatkach rząd, utrzymuję pracowników "marketingu internetowego", którzy za chwilę przystąpią poniżej do wykonywania swych czynności służbowych. Pozostaję w nadziei, że może wreszcie dostaną jakieś nowe, ciekawsze kartki. Rafał Ziemkiewicz

Kaczmarek: Wywiad wpłacił miliony Amber Gold? Czy zatem Andrzej Seremet nie panuje już nad prokuraturą? - pyta poseł PiS Tomasz Kaczmarek. Portal Stefczyk.info rozmawia z posłem o defraudacji środków z funduszu operacyjnego Agencji Wywiadu. Stefczyk.info: Prokuratura prowadzi śledztwo ws. defraudacji funduszu operacyjnego Agencji Wywiadu. Pan w "Gazecie Polskiej Codziennie" mówi, że te pieniądze mogły zostać wpłacone do Amber Gold. Śledczy badają tę sprawę. Czy sprawa jest poważna?
Tomasz Kaczmarek: W związku z wykonywanymi przez siebie obowiązkami posła RP uzyskałem wiarygodne informacje, że dwa miliony złotych, które zniknęły z konta Agencji Wywiadu, zostały zainwestowane w piramidę finansową Marcina P. W tej sprawie złożyłem stosowne zawiadomienie do Prokuratora Generalnego, Andrzeja Seremeta. Jeśli te informacje się potwierdzą, to będzie sytuacja skandaliczna. Brak mi nawet słów. To będzie świadczyło, że nasza ojczyzna, nasze państwo sięgnęło dna. Państwo, na czele, którego stoi Donald Tusk.
Podobne sygnały mogą dotyczyć innych służb? W swoim zawiadomieniu zwróciłem się do Prokuratury Generalnej, by skontrolowała zarządzanie funduszami operacyjnymi we wszystkich służbach specjalnych. Liczę, że sprawa, o którą Pan pyta, zostanie zweryfikowana.
Jak ta sprawa wiąże się z aferą Amber Gold? Od samego początku, gdy światło dzienne ujrzała afera Amber Gold, chciałem uzyskać informację, kiedy Donald Tusk pozyskał wiedzę o przestępczej naturze tej spółki. W mojej ocenie, po raz pierwszy dowiedział się, gdy przeczytał notatkę szefa ABW. Premier jest dziś głównym nadzorcą służb specjalnych. Szefowie tych formacji informują szefa rządu o wielu sprawach ustnie.
Czego Pan oczekuje, jeśli Pana doniesienia się potwierdzą?Oczekuje, że osoby dopuszczające się przestępstw zostaną rozliczone i ukarane. Prawo nie może działać tak, że ktoś jest poza nim. Wszyscy są równi wobec prawa. Wszyscy muszą być równi. Ze sporym jednak zdziwieniem odebrałem wypowiedź Andrzeja Seremeta, który w rozmowie z jedną ze stacji radiowych mówił, że takiej sprawy nie ma. Tymczasem 30 sierpnia złożyłem na jego ręce zawiadomienie. On sam skierował je do prokuratury okręgowej. Czy zatem Andrzej Seremet nie panuje już nad prokuraturą? Rozmawiał Nal

Nowe idee a dojenie gospodarki Nie ma sprzeczności między efektywnością gospodarki a polityką społeczną – wyszedł z nową ideą prezes PKN Orlen J.Krawiec na Forum Nowych Idei w Sopocie. Doniosła o tym odkryciu Rzepa z 1.10.12. Zdaniem pana Krawca efektywny model społeczny wymaga pieniędzy, a tych nie ma gdy gospodarka nie jest konkurencyjna. Ach, zaczynamy tęsknić do czasów, w których „wiedza ekonomiczna społeczności biznesu była ograniczona” a które w ten sposób z rozrzewnieniem wspomina organizująca FNI przewodnicząca PKPP Lewiatan, pani H.Bochniarz. Otóż wg jeszcze nowszej idei cynika9 jest chyba raczej odwrotnie. Konkurencyjność wymaga kapitału. Dzięki efektywnemu dojeniu gospodarki przez różne „modele społeczne” gospodarka staje się nie bardziej ale mniej konkurencyjna. Aby gospodarka była bardziej konkurencyjna należy po prostu przestać ją drenować „modelami społecznymi”. Kto ma rację sprawdzi najbliższa recesja, w której dojenie gospodarki przez „modele społeczne” ulega zwykle intensyfikacji na skutek wyższych obciążeń podatkowych. Jeżeli więc pod wpływem zapowiedzianych już przez rząd premiera Tuska wyższych podatków, akcyz i ogólnego dokręcania śruby konkurencyjność modelu społecznego gospodarki polskiej gwałtownie wzrośnie to rację będzie miał pan Krawiec. Cynik9 swoją najnowszą ideę będzie musiał przechować na kolejne Forum Nowych Idei. Inną nową ideą błysnął natomiast, również w Rzepie, wiceprezes Deloitte pan R.Antczak. Jeśli każda z takich osób [bezrobotnych – przyp. cynik9] zapłaciłaby składki ZUS i podatek od minimalnego wynagrodzenia oraz wyższy VAT z tytułu wyższych zakupów, rocznie od każdego z nich wpłynęłoby 10 451 zł – wyliczył. Zdaniem Antczaka, gdyby aktywność zawodowa w Polsce dorównywała średniej unijnej to 15 mld zł więcej byłoby w kasie państwa. Nie wątpimy że byłby to „model społeczny” zbliżony do doskonałości, jak zresztą cała unia europejska. Bezrobotni, zamiast jedynie bezproduktywnie kosztować państwo zasilaliby je gotówką. Aż dziw że nikt wcześniej na to nie wpadł. Pan Antczak zapomniał tylko dodać że aby nie było to przelewanie z jednej kieszeni państwowej do drugiej niewdzięcznej roli pracodawców bezrobotnych podjąć by się musiał sektor prywatny. A to że do tego raczej się nie pali wynika z tego że jeszcze nie zwariował. Czeka aż obciążenia socjalne w Polsce jako % płacy też spadną do średniej unijnej. Wygląda więc na to że nowa idea Deloitte’a ma mały mankament – jak państwo chce zaoszczędzić na bezrobotnych to musi najpierw przestać drenować sektor prywatny, wydatnie zmniejszając „klin podatkowy” który ich produkuje. W międzyczasie donoszą że Polskie Jadło padło. Pewnie nie wytrzymało konkurencji z hamburgerami. Mówią że gwoździem do trumny Polskiego Jadła było cofnięcie przez bank pożyczki na 1M franków szwajcarskich. Hmm, czyżby Polskie Jadło zamierzało przymierzyć się do szwajcarskiego jadła? Jeśli tak to odradzamy i dłużej się nie dziwimy że padło. Szwajcarskie jadło, podobnie jak niemieckie poczucie humoru oraz włoska dyscyplina finansowa, do przykładów wartych naśladowania raczej nie należą… DwaGRosze

Jak wykopać sprzedajnych sędziów? A tak! Na temat upadku polskiego wymiaru sprawiedliwości wypowiadałem się często, chociażby w takich wpisach jak ‘Sodoma polskiego sądownictwa’, ‘Złoty ząb Donalda Tuska – przyczynek do upadku prokuratury’, czy ‘Sitwa w sądzie’. Dzisiejszy wpis Ewy Stankiewicz ‘5 kłamstw Małgorzaty Drewin - Sędzi Sądu Rejonowego Warszawa – Śródmieście’ na portalu wPolityce.pl tylko potwierdza moje diagnozy. A skoro stan polskiego wymiaru sprawiedliwości jest taki jak stan Sodomy to trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie jak temu zaradzić. Jak usunąć zgniliznę z polskich sądów? Zanim odpowiem na to pytanie, muszę podkreślić iż jedną z podstawowych przyczyn dla których polskie sądy są takie jakie są wynika z faktu zaniechania oczyszczenia polskiego sądownictwa z komunistycznych pogrobowców którzy wydawali wyroki na rozkazy partyjnych genseków, poczynając od okresu stalinowskiego na stanie wojennym skończywszy. Wszyscy ci sprzedajni ‘sędziowie’ mogli dalej pełnić swoje funkcje pomimo tego iż absolutnie się do tego nie nadawali. Ten brak oczyszczenia polskiego sądownictwa z komunistycznych pogrobowców skutkuje poczuciem bezkarności jakie dominuje wśród polskich sędziów. To w konsekwencji doprowadziło do tego co minister Gowin nazwał sitwą – gotowością sędziów na wykonywanie zamówień czy poleceń obecnego POwskiego reżimu. Casus sędziego Milewskiego wiele mówi o tym zjawisku, choć jest to tylko wierzchołek góry lodowej. Recepta na problemy wyszczególnione powyżej jest banalnie prosta – należy wykopać z polskich sądów wszystkich sprzedajnych sędziów, obojętnie komu się  sprzedawali. To czy stawali na baczność odbierając telefony z gabinetu Sekretarza Generalnego KC czy z Kancelarii Premiera nie ma tu żadnego znaczenia. I wcale nie trzeba nikogo złapać przy telefonie żeby wiedzieć czy jest sprzedajny czy nie. Wystarczy spojrzeć na jego orzeczenia w sprawach które miały polityczny charakter, takich jak wyrok w sprawie rotmistrza Pileckiego czy seria orzeczeń podtrzymujących decyzje prokuratury w sprawie śledztwa smoleńskiego. (Nakazu skierowania Prezesa Kaczyńskiego na badania psychiatryczne nie będę tu komentował bo nie lubię używać inwektyw.) Wszystkie te przypadki powinny być ocenione przez niezależną apolityczną komisję złożoną z przedstawicieli środowiska akademickiego i prawniczego (spoza sądów). Osoby takie musiałyby być moralnie nieskazitelne, w czym wielce pomocny byłby IPN. Komisja decydowałaby określoną większością głosów czy dany sędzia zhańbił się swoim orzeczeniem do tego stopnia, że dłużej nie może pełnić swojej funkcji. Kluczem do zapewnienia odpowiedniego funkcjonowania i niepodważalności decyzji komisji byłoby jej umocowanie. Ponieważ środowisko sędziowskie jest bardzo skuteczne w obronie swoich zhańbionych przedstawicieli, komisja musiałaby być wyłączona spod kontroli sądowej. Jedynym sposobem na takie rozwiązanie jest umocowanie komisji i jej decyzji w ustawie konstytucyjnej. Pojęcie ustawy konstytucyjnej jest znane w systemie prawodawstwa anglosaskiego. Oczywiście każda konstytucja jest też ustawą regulująca porządek prawny i polityczny w państwie. Pisząc tu o ustawie konstytucyjnej mam jednak na myśli ustawę która nie ma tak szerokiego zakresu jak sama konstytucja lecz zajmuje się tylko jednym wąskim zakresem prawa. Jest niejako dołączona do konstytucji jak aneks do umowy. Istotne jest to by była ona procedowana w taki sam sposób jak sama konstytucja co nadaje jej identyczny status prawny. Najlepszym przykładem takiego rozwiązania jest Wielka Brytania, która nie ma jednego aktu konstytucyjnego ale kilkanaście ustaw pełniących taką rolę. Innym przykładem jest kanadyjska karta praw obywatelskich (Charter of Rights and Freedoms) uchwalona w 1982 roku i dołączona jako dodatek (schedule) do ustawy konstytucyjnej z roku 1867. Komisja dokonująca oceny polskich sędziów musiałaby działać w oparciu o taką właśnie ustawę, która obowiązywałaby przez czas z góry określony, powiedzmy 5 lat, i po tym okresie wygasła. Postulując powołanie takiej komisji zdaję sobie oczywiście sprawę, że w obecnych warunkach politycznych jest to niemożliwe. Mam jednak nadzieję iż w przyszłości taki plan stanie się wykonalny. Przykład Węgier jest tu jak najbardziej wymowny. Oczywiście oczyszczenie polskich sądów to zbyt mało by je uzdrowić. Potrzebne będą też do tego zmiany organizacyjne a lista ich będzie długa. Postulowałbym przynajmniej:
- ostateczne i jednoznaczne wyeliminowanie inkwizycyjności z polskiego systemu procesowego;
- zlikwidowanie wieloizbowości Sądu Najwyższego i zastąpienie go dziewięcioosobowym jednoizbowym składem;
- ustawowe nadanie wyrokom Sądu Najwyższego interpretującym prawo mocy wiążącej dla sądów niższej instancji (stare decisis);
- wprowadzenie postępowania przygotowawczego do procesu cywilnego połączone z ograniczeniem długości trwania procesu do dwóch lub trzech tygodni;
- ustalenie limitu długości kluczowych czynności postępowania przygotowawczego;
- wprowadzenie instytucji sędziego rozstrzygającego wnioski w postępowaniu przygotowawczym (Chamber judge);
- umożliwienie stronom przesłuchiwania świadków w postępowaniu przygotowawczym pod przysięgą w obecności protokólanta sądowego ale bez obecności sędziego;
- likwidacja aplikacji sędziowskiej i powoływanie sędziów spośród wieloletnich praktyków prawa;
- a w dalszej kolejności likwidacja Trybunału Konstytucyjnego i przeniesienie jego kompetencji na zreformowany Sąd Najwyższy, połączone z uprawnieniem stron procesowych do wniesienia skargi konstytucyjnej przed sądem powszechnym. Lista koniecznych reform w polskim sądownictwie jest dużo dłuższa i niestety ich omówienie wymaga nieco innej formy niż krótki wpis na blogu. Dr Robert Tomkowicz

Kupcy wyrzuceni siłą Dziś nad ranem około 200 ochroniarzy usunęło siłą kupców z podziemi Dworca Centralnego w Warszawie. Jak powiedział Niezależnej Robert Graliński ze stowarzyszenia Kupcy Warszawa – Centrum, obstawione zostały wyjścia z podziemi. Ludzi wynoszono ze sklepów używając przemocy. Policja, choć obecna na miejscu, nie interweniowała. Jak się nieoficjalnie dowiedziała Niezależna.pl szefem firmy ochroniarskiej jest Dariusz Janas, były rzecznik stołecznej... policji. Zdaniem obecnej na miejscu dyrektor kancelarii prawnej reprezentującej kupców, działania firmy ochroniarskiej były bezprawne. – Twierdzili, że dokonują eksmisji, ale przecież nie mają żadnego wyroku sądu w tej sprawie – powiedziała w rozmowie z Niezależną. Według niej oburzający jest fakt, że policja odmówiła przyjęcia zawiadomienia o przestępstwa przez brutalnych ochroniarzy. Ci zaś włamywali się do sklepów, w których byli kupcy i wyciągali stamtąd ludzi na siłę. Jedna osoba została ciężko pobita. Trafiła do szpitala z uszkodzeniami czaszki i żeber. Wszystko działo się przy biernej postawie obserwujących zdarzenie policjantów. Spór między kupcami a administrującą podziemiami przy Centralnym spółką WPP trwa już od kilku miesięcy. W czerwcu tego roku przedsiębiorcom przedstawiono nowe warunki umów najmu sklepów. Czynsze zostały podniesione o kilkaset procent. Metr kwadratowy powierzchni sklepu w podziemiach jest sporo droższy, niż w pobliskiej galerii handlowej Złote Tarasy. Zapłacić trzeba ok. 500 – 600 zł. W ten sposób np. za sklep o powierzchni 33 m.kw. kupcy musieliby zapłacić miesięcznie ok. 22 tys. zł plus VAT. Dodatkowo spółka zażądała kaucji i gwarancji w wysokości 3-miesięcznego czynszu. Wszystko to sprawiło, że wielu kupców zrezygnowało z wynajmu w podziemiach. Ich lokale zostały zasztabowane i zaklejone folią, często z towarem i wyposażeniem w środku. Niektórzy kupcy, protestując przeciwko horrendalnym podwyżkom, nocowali w swoich sklepach. Właśnie te osoby zostały teraz usunięte siłą przez ochroniarzy wynajętych przez spółkę WPP. Podziemiami Dworca Centralnego administruję ona w imieniu Zarządu Dróg Miejskich. Kupcy wielokrotnie zwracały się do władz Warszawy o mediacje w ich sporze ze spółką WPP. Bez skutku. Zdaniem miejskich urzędników, z prawnego punktu widzenia nie byli bowiem stroną w sporze. Sprawę rozstrzyga jeszcze sąd administracyjny. Kupcy poskarżyli się bowiem, że spółka WPP nie ma prawa wynajmować lokali, a tylko nimi administrować. Mimo to władze spółki zdecydowały się na rozwiązanie siłowe. Nieoficjalnie wiadomo, że w jej władzach zasiada krewny jednego z zastępców prezydent stolicy, Hanny Gronkiewicz-Waltz. Rafał Kotomski

Ostatnia szansa Donald Tusk jest, a przynajmniej był do niedawna, Midasem polskiej polityki. Potrafi zamieniać słowa w ich przeciwieństwa, odbierać im znaczenia lub je zniekształcać, zmieniając je w czyste złoto poparcia. Wychodził jak magik, jak czarodziej na trybunę sejmową lub na pseudopnyks konferencji prasowych, wprowadzając Polaków w stan emocjonalnego oddania i poddania – tę ich część, która jest podatna na tego rodzaju hipnozę. Paraliż postępowy polskiej demokracji to – tak dzieje się zawsze – przede wszystkim choroba, perwersja słowa, odbieranie mu właściwego znaczenia. Politycy często rzucają słowa na wiatr i „mijają się z prawdą”.

Bez skrupułów Donald Tusk, mimo lekkiej wady wymowy i nieradzenia sobie z polską głoską „r”, jest jednak zupełnie wyjątkowy – nie ma żadnych skrupułów w destrukcji sensu słów, jeśli tylko służy to uzyskaniu odpowiedniego efektu. Słowa, które wypowiadał nie bez żaru i przekonania, często służyły przykryciu czynów. Np. wtedy, gdy mówił, że jest czymś głęboko zainteresowany (np. wyjaśnieniem afery hazardowej czy przyczyn tragedii smoleńskiej). Znaczyło to faktycznie, że jest zainteresowany, by nie zostały wyjaśnione, i że podejmie w związku z tym odpowiednie działania. Często słowa były też substytutem czynu – kolejne ofensywy legislacyjne czy reformatorskie, a także inne akcje, jak chemiczne kastrowanie pedofilii, a także polityka gospodarcza, istniały tylko werbalnie, co jednak zupełnie wystarczało jego zwolennikom. Bardzo często akty mowy wykonywane przez Tuska zmieniały się w ich przeciwieństwa: przeprosiny w obrazę, wezwanie do pokoju w wypowiedzenie wojny, potępienie w pochwałę, a pochwała w potępienie.

Inwersja znaczeń Tak było w czasie ostatniego jego przemówienia w Sejmie. Tusk przepraszał, nie przepraszając, a wręcz przeciwnie – rzucając oskarżenia: na rodziny, na prezydenta Lecha Kaczyńskiego i na jego współpracowników i urzędników. Tuskowi akolici z powodzeniem stosowali potem tę strategię w mediach, wielkodusznie wybaczając rodzinom ofiar tragedii smoleńskiej ich pomyłkę w identyfikacji zwłok i irracjonalne emocje. Taka inwersja to znana i wielokrotnie stosowana strategia miłościwie nam panujących. Stałym motywem rządów PO jest np. oskarżanie PiS o dzielenie Polaków, o prowadzenie wojny politycznej, o sianie nienawiści. Dzisiaj już wiemy, że to Tusk rozpoczął wojnę polsko-polską, odrzucając możliwość koalicji z PiS po wyborach w 2005 r., a następnie prowadząc kampanię „podważającą godnościowe fundamenty” prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Pisał o tym Palikot, odsłaniając kulisy Platformy, wspominał także w ostatnim wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Roman Giertych. Nikt już nie może mieć wątpliwości, kto nie dopuścił do powstania POPiS-u.

Kłamstwa niezapomniane Jest też oczywiste, że po tragedii smoleńskiej to Donald Tusk powinien podjąć działania, które mogłyby pojednać Polaków, zbudować solidarność. Gdyby mu zależało na sklejeniu „tego, co się już nie sklei”, miał po temu wszystkie możliwości – łącznie z powołaniem rządu jedności narodowej i wysunięciem innego, nie tak obciążonego, niepartyjnego kandydata na urząd prezydenta. Nic takiego się nie stało, zamiast tego padały kłamstwa, które dziś tkwią jak zadra w duszach Polaków – i nigdy nie zostaną zapomniane. Zamiast obiecanego „najbardziej przejrzystego” śledztwa było mataczenie. Zamiast wzorcowej współpracy z Rosją w celu wyjaśnienia przyczyn katastrofy – wzorcowa uległość i współudział w zacieraniu śladów. Także obecnie, gdy narasta kryzys, to partia rządząca powinna występować z propozycjami, które mogłyby otwierać możliwość współpracy z opozycją. Zamiast tego stać ją tylko na propagandowe gesty i ochronę „swoich”. Poszukując wyjścia z klinczu, PiS wysunęło jako kandydata na premiera rządu ponadpartyjnego profesora Piotra Glińskiego. Gdyby Tuskowi zależało rzeczywiście na osłabieniu podziałów i wyciszeniu emocji, powinien potraktować to przynajmniej jako okazję do rozmów i konsultacji. Pierwsze reakcje polityków PO jeszcze raz pokazują, jakie są prawdziwe cele tej partii. Ludzie, którzy są niczym poza partyjnymi szeregami, wypowiadają się na temat wybitnego socjologa, rechocząc i szydząc. Nic innego nie potrafią. No cóż, za parę miesięcy, za rok, może się okazać, że była to ich ostatnia – lub jedna z ostatnich – szansa uratowania skóry.

Zdzisław Krasnodębski

Czy MSZ z prokuraturą zastraszali świadków Kilkunastu konsulów z placówek wschodnich, których po katastrofie MSZ skierował do Smoleńska, zastraszano w Ambasadzie RP w Moskwie, a potem w MSZ – w obecności prokuratorów, zakazując pod groźbą sankcji karnych, by opowiadali, co widzieli. Konsulowie ci powinni być obecni przy identyfikacji zwłok i przy sekcjach, ale Rosjanie ich nie dopuścili. Stawiali tylko pieczątki na zalutowanych trumnach, nie wiedząc, kto jest w środku – mówi nasz informator z MSZ. Zaraz po katastrofie MSZ skierowało do Smoleńska co najmniej kilkunastu konsulów z placówek wschodnich. Mieli zabezpieczać interesy konsularne. Przylecieli via Moskwa. Powinni, zgodnie z prawem, uczestniczyć w identyfikacji ciał, zamykaniu trumien, przy sporządzaniu dokumentów związanych z tożsamością ofiar. To zadaniem polskich konsulów było stwierdzenie, czy przy zwłokach znaleziono paszport lub inne dokumenty wskazujące na tożsamość, a następnie wystawienie zaświadczenia zezwalającego na przewóz zwłok na podstawie tego dokumentu tożsamości.

Ubezwłasnowolnieni konsulowie Konsulowie przylecieli bez konkretnych dyspozycji, bez żadnego planu działania. Nie wiedzieli, co mają robić, by umożliwić właściwy przebieg identyfikacji, bo Rosjanie nie dopuścili ich do wykonywania czynności, które powinni wykonywać. Konsul, zgodnie z prawem, w szczególnych wypadkach powinien uczestniczyć przy sekcjach zwłok. To była szczególna sytuacja. Rodziny, jak mówili w MSZ konsulowie, zostawiono same sobie. Konsularne Centrum Koordynacji praktycznie nie funkcjonowało, tak jak powinno.

– Konsulowie dzwonili nawet do Ambasady RP w Moskwie i pytali, co mają robić, ale nie otrzymali żadnej odpowiedzi – mówi nasze źródło z MSZ. To konsul jest prawnie odpowiedzialny za zabezpieczenie mienia zmarłej osoby, przyjęcie go do depozytu i następnie przekazanie rodzinie. Rosjanie nie dopuścili ich do tego, a minister Sikorski nie wymógł na Rosjanach, by postępowali zgodnie z prawem.

– Jak mi opowiadali konsulowie, identyfikacja ciał była mitem. Mówili, że tylko „klepali” pieczątki na zalutowanych trumnach, nie wiedząc, kto naprawdę znajduje się wewnątrz. Wyglądało to tak, jakby celowo odizolowano ich od wykonania tych czynności, by zbyt dużo nie widzieli – relacjonuje nasz informator. Potwierdza to wypowiedź prokuratora generalnego, Andrzeja Seremeta, podczas wyjaśniania posłom roli i zakresu działań prokuratury w kwietniu 2010 r., jeśli chodzi o czynności związane z identyfikacją, oznaczaniem i przewiezieniem z Rosji do Polski ciał ofiar katastrofy smoleńskiej. Seremet zaznaczył, że z jednego z protokołów okazania zwłok z 13 kwietnia 2010 r. wynika, że „przedstawiciel Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej w obecności dwóch świadków, obywateli rosyjskich z udziałem rosyjskiego biegłego medycyny sądowej oraz tłumacza okazał synowi Anny Walentynowicz zwłoki kobiety oznaczone numerem 21, które Janusz Walentynowicz rozpoznał jako swoją matkę”. Natomiast rosyjska ekspertyza genetyczna z 29 kwietnia 2010 r. wykazała, że „ciało oznaczone numerem 21 nie jest ciałem A. Walentynowicz, lecz ciałem innej ofiary katastrofy wskazanej z imienia i nazwiska”. Z tego, co mówi Seremet, wynika jasno, że przy oględzinach nie było przedstawicieli państwa polskiego.

– Ci konsulowie, mimo izolowania ich od czynności, widzieli wiele. Boją się o tym mówić, bo zostali zastraszeni – mówi nasz informator z MSZ. – Najpierw w Ambasadzie RP w Moskwie, gdy już wracali na placówki macierzyste, kategorycznie nakazano im milczeć na temat tego, co widzieli. Potem, po 1–2 tygodniach wezwano ich do MSZ, gdzie podczas przesłuchań, które odbyły się w obecności prokuratorów, zakazano im mówienia komukolwiek, co widzieli na miejscu, co tam się działo, pod groźbą sankcji karnych. Co takiego tajnego jest w tym, co działo się na miejscu katastrofy? Wygląd ciał? – dziwi się nasz informator.

Pytania bez odpowiedzi Na nasze pytania – czy w MSZ odbywały się przesłuchania konsulów w obecności prokuratorów i czy zakazano im milczeć, MSZ i prokuratura nie odpowiedziały. Biuro prasowe MSZ odpisało ogólnikowo: „W odpowiedzi na pytania informujemy, że po katastrofie smoleńskiej MSZ i jego pracownicy współpracowali w wielu kwestiach z różnymi instytucjami państwowymi, spełniając prośby, udzielając informacji, zbierając dane. MSZ współpracował z dwoma prokuratorami. Chcielibyśmy zaznaczyć, że wszystkie informacje, które MSZ posiadał, zostały przekazane przez Ministerstwo właściwym organom. Pewna liczba pracowników MSZ została przez prokuratorów przesłuchana”. Gdzie odbyły się przesłuchania i czy nakazano – oraz na jakiej podstawie – konsulom milczeć, MSZ nie odpowiedziało. Podobnie jak prokuratura, choć wojskowi śledczy zawsze odpowiadali na nasze e-maile. To pierwszy raz, gdy pominęli nasze pytania całkowitym milczenie Prokuratura odniosła się, ale bardzo pokrętnie, do innych naszych bardzo ważnych pytań. Jak wiadomo z wcześniejszej informacji prokuratury dla „GP”, śledczy nie wydali decyzji o zakazie otwierania trumien. Prokuratura nie dopowiedziała jednak – czy wydała decyzje nakazujące otwarcie trumien, a jeśli nie, dlaczego. Oto, co odpowiedział rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, płk Zbigniew Rzepa: „Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie zakazywała ani też nie wyrażała zgody na otwieranie trumien ciał ofiar katastrofy po ich przetransportowaniu do kraju, bowiem do Prokuratury nikt z takimi postulatami nie występował”. A na pytanie: „Czy na brak takiej decyzji wpłynęło stanowisko lub sugestie osób wchodzących w skład rządu lub innych urzędników państwowych, niezwiązanych z prokuraturą wojskową?” płk Rzepa odpowiedział: „Proces sprowadzenia zwłok do Polski jest wyłączną domeną organów administracji państwowej, służby dyplomatycznej i sanitarnej. Brak jest jakiejkolwiek podstawy prawnej dla ingerencji prokuratora w tym zakresie. Wobec powyższego pytanie o sugestie przedstawicieli Rządu RP, które miałyby wpłynąć na czynności prokuratora, jest bezprzedmiotowe”.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Uroczystość jakby konspiracyjna Po 65 latach prochy Stefana i Zofii Korbońskich powróciły do Polski ze Stanów Zjednoczonych, a konkretnie – z amerykańskiej Częstochowy (Doylestown). Stefan Korboński podczas okupacji niemieckiej był szefem Kierownictwa Walki Cywilnej, a wreszcie - delegatem Rządu na Kraj w roku 1945. „Sekret jego odwagi w czasie okupacji to ja znam - pisze w „Abecadle Kisiela” Stefan Kisielewski. – był stale nieco zawiany. Ale był naprawdę kozak”. Ale nie tylko „kozak” – bo oto jak opisuje praktyczne efekty jego działalności na stanowisku szefa KWC Józef Mackiewicz – skądinąd surowy krytyk polityki rządu RP w Londynie w czasie wojny: „Nie było przesiąkania, lecz niemal idealna linia rozgraniczająca walczący naród od okupanta. (...) Po prostu każdy Polak na bruku ulicznym był »swój«, każdy Niemiec był »wróg«, jak coś w naturze rzeczy oczywistego. Naturalnie zdawał sobie sprawę i słyszał zresztą, że zdarzają się jakieś wtyczki, agenci niemieccy, że muszą być szpicle i zdrajcy, jak bywa w każdym zbiorowisku ludzkim. Ale nie oni reprezentowali »czujność« i postrach panujących władz, lecz wręcz odwrotnie; sami wystawieni byli na czujność i kontrterror walczących z władzą mas. Było coś imponującego w tej solidarności, w tym spontanicznym, zdyscyplinowanym kolektywie oddolnym, z którym zetknął się po raz pierwszy, on, który znał dotychczas jedynie kolektyw narzucony odgórnie” (Józef Mackiewicz „Nie trzeba głośno mówić”).To właśnie była ta „walka cywilna”, mająca oczywiście swoje zbrojne ramię, swoją karzącą rękę, z którą tworzyła Polskie Państwo Podziemne, a którego wybitnym reprezentantem i kierownikiem był Stefan Korboński. Dzisiaj opowieści o tym, że nie było „przesiąkania”, że agenci byli wystawieni na „czujność” i „kontrterror” walczącego narodu, brzmią wręcz nieprawdopodobnie – ale taki jest właśnie skutek pobłażliwości wobec zdrady i zaprzaństwa – że bezkarna zdrada się rozpiera, że zaczyna uważać się za sól ziemi i stolicę mądrości, zaś wierność i poświęcenie są lekceważone, a nawet otaczane pogardą. Ale jakże może być inaczej, kiedy moralne przywództwo uzurpowały sobie farbowane lisy, stręczyciele amikoszonerii opakowanej w „tolerancję”, a nawet – „chrześcijańskie przebaczenie”, chociaż nikt nie poczuwa się do winy? Symbolem tego pomieszania, zatarcia tej „niemal idealnej linii” rozgraniczającej, jest choćby Order Orła Białego, którego kawalerem jest zarówno Stefan Korboński, jak i tajni współpracownicy komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. Uroczystość wprawdzie w katedrze polowej Wojska Polskiego – ale jakby nadal konspiracyjna. Dwie trumny otoczyły poczty sztandarowe, garstka akowców i asysta wojskowa. Funkcjonariuszy państwowych - jak na lekarstwo. Nie żeby ktoś im zabronił, uchowaj Boże, któż by w końcu śmiał – ale po cóż budzić upiory, po cóż tu jakieś „państwo podziemne”, po cóż wspominać o sznurze? Nawet „ludowcy” pewnie mieli ważniejsze sprawy, niż oddanie ostatniej posługi jednemu z najwybitniejszych działaczy ruchu ludowego. Trzeba z żywymi naprzód iść i z nimi kręcić lody! Stefan i Zofia Korbońscy powrócili do kraju. Ale to chyba już nie ten sam kraj, do którego tęsknili. Zresztą – kraj jak kraj – ale ludzie z pewnością już nie tacy sami. Komuniści wyhodowali własną narodowość – i tak żyją w jednym kraju dwie nacje, same dobrze nie wiedząc, dlaczego i jedni, i drudzy tak źle się czują w swoim towarzystwie. SM

Polemika z Hawkingiem i Dydyczem Ja wierzę w Boga – Ojca Wszechmogacego, Stworzyciela Nieba i Ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. I tyle. Nie wierzę, by Stworzyciel Świata zwracał uwagę na sposób, w jaki ludzie oddają Mu cześć – więc nie wdaję się w spory religijne. Jestem katolikiem, ale gdybym urodził się w Arabii, byłbym muzułmaninem – i sądziłbym dokładnie to samo. P. prof. Stefan Hawking, dotknięty bardzo poważnym inwalidztwem, jest uważany za wielkiego fizyka – co niestety po części jest podziwem dla człowieka, który jest dotknięty tak poważnym kalectwem, a jednak… Prof. Hawking już kilka razy odwoływał swoje różne twierdzenia. Ostatnio oświadczył – za słynnym astrofizykiem, śp. Piotrem Szymonem Laplace’em (1749-1827) – że hipoteza o istnieniu Boga nie jest potrzebna do wyjaśnienia zagadki początku świata. Oczywiście nikt nigdy nie udowodni, że Bóg istnieje – i nikt nigdy nie udowodni, że Bóg nie istnieje. To jest kwestia wiary. Ja od wiary w Boga odszedłem – i wróciłem, gdy fizycy zaczęli głosić Teorię Big Bangu. Przecież to – wraz z opisem powstania świata zawartym w Genesis – jest bardzo silnym argumentem za Stworzeniem. Tymczasem p. prof. Hawking (cytuję za „Frondą” – http://tiny.pl/hnq1f

Hawking: Bóg nie był potrzebny "Wielki wybuch", przez który powstał wszechświat, był nieuniknionym skutkiem praw fizycznych. Wszechświat nie potrzebował ingerencji Boga, by powstać – uważa znany fizyk Stephen Hawking. W swojej ostatniej książce twierdzi, że przez grawitację wszechświat mógł powstać z niczego. - To, że coś powstało, że istnieje wszechświat, że my żyjemy, jest skutkiem spontanicznego procesu – uważa Hawking. - Nie ma potrzeby odwoływać się do Boga, by szukać przyczyn powstania wszechświata – dodaje fizyk. W jednej z najgłośniejszych swoich książek "Krótka historia czasu" Hawking nie wykluczał boskiej interwencji w tworzeniu wszechświata. - Jeśli stworzymy spójną teorię, to będzie ostateczny triumf ludzkiego rozumu – do tego potrzebna jest znajomość rozumu Boga – pisał o poszukiwaniu wiedzy na temat początków wszechświata w swojej książce. W swojej najnowszej pracy fizyk odrzucił teorię Izaaka Newtona, który wykluczał możliwość spontanicznego powstania wszechświata i wskazywał na pomoc Boga w jego stworzeniu. W jednym z wywiadów dla telewizji brytyjskiej, Hawking przyznał, że nie wierzy w istnienie Boga. Dodał, że jego zdaniem powstanie wszechświata było po prostu wynikiem praw i mechanizmów fizycznych).

„w swojej ostatniej książce stwierdził, że przez grawitację wszechświat mógł powstać z niczego. »To, że coś powstało, że istnieje wszechświat, że my żyjemy, jest skutkiem spontanicznego procesu. Nie ma potrzeby odwoływać się do Boga, by szukać przyczyn powstania wszechświata«. W jednej z najgłośniejszych swoich książek »Krótka historia czasu« Hawking nie wykluczał Boskiej interwencji w tworzeniu wszechświata: »Jeśli stworzymy spójną teorię, to będzie ostateczny triumf ludzkiego rozumu – do tego potrzebna jest znajomość rozumu Boga«. W swojej najnowszej pracy fizyk odrzucił teorię Izaaka Newtona, który wykluczał możliwość spontanicznego powstania wszechświata i wskazywał na pomoc Boga w jego stworzeniu. Dodał, że jego zdaniem powstanie wszechświata było po prostu wynikiem praw i mechanizmów fizycznych”. Otóż p.prof. Hawking zna się zapewne na fizyce – gorzej z logiką. Jeśli „powstanie wszechświata było po prostu wynikiem praw i mechanizmów fizycznych”, to te prawa i mechanizmy musiały działać GDZIEŚ. Prawa musiały opisywać, jak działa COŚ. To COŚ musiało istnieć. I wraca pytanie: „A kto to COŚ stworzył?”. Zlekceważona przez p. Hawkinga zasada metodologiczna nazywa się: petitio principii. A w Polsce JE Antoni Dydycz, biskup z Drohiczyna, przemówił w imię Boże do Ludziów Pracy. Trzeba przyznać, że nie szczędził im napomnień: „Dzisiaj wielu przyznaje się do solidarnościowego rodowodu, ale jak to rozumieć, skoro przed laty zabiegali o wolne soboty, o emeryturę dla kobiet w wieku 50, a dla mężczyzn w wieku 55 lat? A czego domagają się obecnie, nie ofiarując w zamian żadnej pracy?”. To bardzo celna uwaga: Człowieki Pracy żądają „pracy”, ale najchętniej by mieli wolne wtorki, środy, czwartki i piątki – i emeryturę w wieku 35 lat. Domagają się nie „pracy”, lecz po prostu posad. Ks. Biskup dołożył jednak do tej trafnej uwagi masę socjalnej demagogii. Zabawne było, że powołał się na… osławione 21 postulatów sierpniowych, mówiąc: „Naliczylibyśmy 14 postulatów, które nie są zachowywane obecnie. A więc kochani tzw. solidarnościowcy z ekip rządzących, jak to jest z waszą pamięcią, jak to jest z wiernością słowu?”. Niestety obawiam się, że ks. Biskup tych postulatów też nie pamięta. Wśród tych 14 niezrealizowanych są przecież i takie:

7. Wypłacić wszystkim pracownikom biorącym udział w strajku wynagrodzenie za okres strajku jak za urlop wypoczynkowy z funduszu CRZZ.

8. Podnieść wynagrodzenie zasadnicze każdego pracownika o 2000 zł na miesiąc, jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen.

9. Zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza.

10. Realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko i wyłącznie nadwyżki.

11. Wprowadzić na mięso i przetwory kartki – bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku).

12. Znieść ceny komercyjne i sprzedaż za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym.

By być ścisłym: żaden z 21 Postulatów nie ma w obecnej chwili sensu! Ks. Biskup podjął natomiast ciekawy temat: „Najwyższe władze Rzeczypospolitej są chore. Sejm powinien zostać rozwiązany, bo nie wypełnia swojej podstawowej misji: nie kontroluje rządu. To rząd steruje wbrew konstytucji Sejmem, a nawet może nie rząd, tylko partia. Opozycja jest torpedowana. Większość rządowa kontroluje każdą inicjatywę (…). Kiedy siedzicie w sejmowych ławach, stać was tylko na cyniczne uśmiechy i gromy rzucane na posłów usiłujących pełnić swoją rolę i was kontrolować. Traktujecie ich jak chłystków, z obrzydliwą wyższością”. Problem nie wynika z tego, że ludzie są źli – lecz na tym, że zły jest ustrój. Rząd z definicji musi mieć większość w Sejmie – więc trudno się dziwić, że z opozycji po prostu się śmieje. A własnych posłów przekupuje posadami i innymi konfiturami. Rzecz w tym, że w teorii Sejm, czyli przedstawiciele społeczeństwa, kontroluje rząd, czyli aparat państwowy. Niestety – jak tylko taki Poseł posiedzi trzy dni na ul. Wiejskiej, przestaje czuć się przedstawicielem społeczeństwa, a zaczyna czuć się częścią aparatu władzy! I gotów jest działać dla dobra państwa, a nie społeczeństwa. Inna sprawa, że ma to tę dobrą stronę, iż często państwo jednak bardziej myśli o przyszłości kraju niż „społeczeństwo”. Ale tylko trochę częściej… Dopóki nie przywrócimy monarchii, nie rozwiążemy tego problemu. Drodzy księża, wszak mamy walczyć o Królestwo Boże na ziemi – a nie o Republikę Bożą na ziemi! Warto by to zacząć podkreślać! JKM

Marsz Frajerów Po namyśle przyznaję: Marian Piłka ma rację. 7 października odbędzie się w Warszawie Marsz Ludzi Niepoważnych. Marsz Frajerów. Ludzi poważnych można zobaczyć wszędzie – najczęściej na posadach rządowych. Ale też można ich zobaczyć np. w programie „Młodzież Kontra”. Oprócz garstki niepoważnej i nawet nieodpowiedzialnej młodzieży większość „młodych” delegowanych przez partyjne młodzieżówki, to ludzie poważni. Oni już myślą o posadach, jakie w przyszłości będą zajmować. Oni już wiedzą, co trzeba zrobić, by je dostać. Ich buźki już wyglądają jak buźki aparatczików PZPRu – a z ust toczą się wyłącznie okrągłe slogany. Poprawne politycznie - na danym etapie, oczywiście. Czy zauważyliście Państwo, że wszelkie ruchy niepodległościowe mają charakter zdecydowanie lewicowy? To jest oczywiste. Przecież po zwycięstwie partia lewicowa da swoim zwolennikom posady! Da koncesje. A co mogą dać swoim zwolennikom konserwatywni liberałowie, jak żadnych koncesyj nie będzie, a w kraju będzie 500 posad rządowych do obsadzenia – w dodatku w większości przez fachowców, a nie przez polityków? Bodaj śp.Tadeusz Dołęga-Mostowicz wspominał, jak na jakimś zjeździe legionistów pewien starosta bratał się z prostym legunem ze słowami: „Razem że-śmy tę Rzeczpospolitą dźwigali!”. Na co tamten odparł: „Ale wyście dźwigali ją za cycki, to macie mliko – a ja za dupę, to mam g***o!”. Po tej dowcipnej odpowiedzi pokrzywdzony legun oczywiście jakaś koncesję na trafikę dostał... Czy zauważyli Państwo, że przed I Wojną Światową najwyższy poziom życia panował w zaborze pruskim. Jednak w polityce polskiej istniała tylko orientacja austriacka i orientacja rosyjska. Pruskiej nie było. Dlaczego? Dlatego, że w Prusiech była najmniejsza biurokracja. A polscy „działacze niepodległościowi” nie po to walczyli z uciskiem urzędników carskich czy austriackich by zlikwidować ich posady – tylko po to, by je zająć samemu i wyzyskiwać ludzi bardziej, niż zaborcy. I brać wyższe łapówki. Po powstaniu II Rzeczypospolitej Wielkopolskę zalał taki potok królewiaków i górali, obsadzających coraz to nowe posady, że Wielkopolanie poważnie myśleli o ogłoszeniu niepodległości!

Więc 7-X przejdzie ulicami Warszawy Marsz Frajerów. Marsz ludzi, którzy walczą o ideę konserwatywno-liberalną bez żadnej nadziei, że otrzymają za to jakąkolwiek posadę czy inną gratyfikację. Parę lat temu jeden człowiek przed wyborami pracował dniami i nocami nad naszym PR-em. Spytałem Go: „Dlaczego Pan tak ciężko pracuje?” A On odparł: „Bo chcę, by przynajmniej moje dzieci żyły w normalnym kraju”. Więc będzie to Marsz Ludzi Niepoważnych, tracących czas i wysiłek dla jakichś absurdalnych idei – jako to Wolność, Własność, Praworządność, Honor, Prawda, Tradycja... Poważnych ludzi to przecież nie interesuje. Poważni ludzie pytają: „A co ja za to dostanę?” Więc od nas nic nie dostaną. Ale przynajmniej mają nadzieję, że nie będą musieli utrzymywać za swoje podatki masy nadętych durniów i pospolitych albo i niepospolitych złodziei. A to już jest coś. Tylko: czy to jest poważne? JKM

Prof. Chodakiewicz . Polska powinna mieć broń atomową Korwin Mikke „Przypominam, że Niemcy - to nasz jedyny poważny wróg zgodnie z Konstytucją RFN Niemcy "istnieją nadal w granicach z 1938 roku" i w każdej chwili (pardon: w odpowiedniej chwili) ktoś zgłosić się może do Trybunału Konstytucyjnego

 Chodakiewicz „Polska naturalnie powinna zostać w Sojuszu, ale powinna zacząć dbać o własna obronę, a więc o broń nuklearną. „.....”Warszawa powinna dążyć do tego, aby Kaliningrad jak najszybciej wcielić do państwa litewskiego. To powinno być załatwione zaraz po 1991 r. Tym sposobem Litwa miałaby mniejszy powód do filogermanizmu, a większy do zabiegania o polską pomoc. „....(źródło)

Mały pięciomilionowy Izrael uzbrojony jest w atom po zęby, a w Polsce zagrożonej przez dwóch odwiecznych wrogów marabuci politycznej poprawności temat bezpieczeństwa Polski , realnego bezpieczeństwa Polski , czyli posiadania broni atomowej traktują w kategoriach surrealizmu. Europa zapada się . Niemcy zbroja się . Są drugim eksporterem broni na świecie W ciągu kilku lat Bundeswehra ma być przebudowana w gigantyczny korpus ekspedycyjny . Niemcy i Rosja zawarły umowę o współpracy militarno gospodarczej . Wielka szkoda ,że Ukraina oddała swoją broń atomową Rosji . Gdyby ziściły się plany prezydenta Lecha Kaczyńskiego ścisłego zbliżenia gospodarczego, kulturalnego i politycznego , a być może i militarnego z Ukraina , zawarcia strategicznego sojuszu Ukrainy i Polski to posiadanie broni nuklearnej przez Ukrainę miałoby ogromne znaczenie. Również Orban, jeszcze przed zwycięstwem planował zawiązanie ścisłej współpracy z Polską Lecha Kaczyńskiego. Gdyby nie objęcie władzy przez stronnictwo pruskie rysowała się perspektywa zbudowania bloku Środkowoeuropejskiego. Polska jako fundament takiego bloku powinna pomyśleć o posiadaniu Broni Nuklearnej . Profesor George Friedman uważa ,że Polska znajduje się w sytuacji zagrożonego Izraela i powinna gwałtownie przyspieszyć zbrojenia , tym bardziej ,że Niemcy dokonują gwałtownych zbrojeń .Rosja ustami zbliżonego do Putina Karaganowa również uważa ,że wojna jest nieunikniona . W takim razie Polska powinna atak jak Izrael posiadać broń atomową , która mogłaby powstrzymać niemieckich i rosyjskich agresorów Unia się rozpada gospodarczo , politycznie i kulturowo , muzułmanie wcześniej czy później upomną się o władzę. Będzie to czas chaosu , być może powstań i rebelii , czas kiedy Niemcy i Rosja zechcą wyrównać stare rachunki i uporządkować Europę . Polska jest do rozpadu Unii całkowicie nie przygotowana . Tak pod względem militarnym , jak i politycznym oraz swoje doktryny wojennej . Rokita już dawno przewidział ,że budowa elektrowni atomowych będzie przez Tuska markowana i odwlekana w nieskończoność . Polska mając elektrownie atomowe nie tylko zabezpieczyłaby swoje bezpieczeństwo energetyczne , ale dzięki budowie broni atomowej zabezpieczyłaby Polskę przed kolejną okupacją i przeistoczeniu społeczeństwa polskiego w ludność niewolniczą. Pod spodem kilka istotnych faktów i wypowiedzi ilustrujących moje tezy. Karaganow „Karaganow „Nieuchronność nowego konfliktu .Jak się wydaje,przesłanek, które pozwalałyby przewidywać niebezpieczeństwo wybuchu nowej wojny światowej, jest aż za wiele. Osobiście przekonany jestem, że wybuchłaby ona już dawno, gdyby nie mistyczny lęk, jaki wywołuje zachowany potencjał jądrowy Rosji i USA oraz mniejsze, lecz również niewiarygodnie groźnie arsenały innych krajów”...”strategię gospodarczą naszego kraju (Rosji) trzeba zacząć wykuwać, biorąc pod uwagę wysoce prawdopodobną perspektywę dziesięcioleci wojen i konfliktów na naszej południowej flance. „....(więcej)

Jak brzmi oferta  Putina „. Powojenne pojednanie historyczne Francji i Niemiec utorowało drogę do powstania Unii Europejskiej. Z kolei mądrość i wspaniałomyślność narodów rosyjskiego i niemieckiego oraz przezorność działaczy państwowych obu krajów pozwoliły uczynić zdecydowany krok w kierunku budowy Wielkiej Europy. Partnerstwo Rosji i Niemiec stało się przykładem wychodzenia sobie naprzeciw, patrzenia w przyszłość przy zachowaniu troskliwego stosunku do pamięci o przeszłości. I dzisiaj rosyjsko-niemiecka współpraca odgrywa wielce ważną, pozytywną rolę w polityce międzynarodowej i europejskiej.  ..(więcej)

„Lech Kaczyński opowiedział się za Europą współpracy, wolną od dominacji państw. W takiej Europie Polska i Ukraina mogłyby być jednym z ważniejszych sojuszy dużych państw. Jego zdaniem, nasza współpraca powinny dotyczyć gospodarki, kultury, a przede wszystkim kwestii politycznych. Polski prezydent ponownie zadeklarował poparcie dla unijnych i NATO-wskich aspiracji Ukrainy.” „....(więcej )

„Jarosław Kaczyński bardzo surowo zrecenzował rządy Platformy, które mają korzenie w planach Kongresu Liberalno Demokratycznego, który opowiadał się za landyzacjąPolski i rozważał likwidację Wojska Polskiego. - Proszę pomyśleć o tym, co dzieje się dzisiaj: niszczenie systemu oświaty, rozbijanie polityki kulturalnej, rezygnacja z polityki historycznej, plany sprzedaży energetyki i resztki banków - zauważa Kaczyński. „....(więcej)

Korwin Mikke „Przypominam, że Niemcy - to nasz jedyny poważny wróg, bo ma do nas poważne (choć doskonale ukrywane) pretensje terytorialne. Reżymowa (a także posiadana przez Niemców...) prasa skrzętnie ukrywa to, że Niemcy z Polską (podobnie jak Japonia z Rosją) nadal nie mają podpisanego traktatu pokojowego, że wprawdzie rozmaite traktaty i "deklaracje" uznają granicę na Odrze i Nysie - ale zgodnie z Konstytucją RFN Niemcy "istnieją nadal w granicach z 1938 roku" i w każdej chwili (pardon: w odpowiedniej chwili) ktoś zgłosić się może do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe po orzeczenie, że traktaty, układy i deklaracje sprzeczne z Konstytucją RFN są nieważne. I Trybunał tak orzeknie - całkiem słusznie. Bo taki jest porządek prawny. Tylko w Polsce politycy robią sobie z Konstytucji śmichy-chichy.”…”! Jeśli to, co piszę, to strachy na Lachy -to dlaczego Niemcy nie zmieniają Konstytucji? Dlaczego kategorycznie odmawiają podpisania traktatu pokojowego? „.....(więcej)

Sieradzki „ WikiLeaks – Radosław Sikorski prywatnie uważa Niemcy za „rosyjskiego konia trojańskiego w Europie i NATO". ..185 tys. świetnie wyszkolonych i wyposażonych w najnowocześniejszy sprzęt zawodowców.".....” za lata 2005–2009 niemiecki eksport broni podwoił się i wynosił 11 proc. globalnego eksportu broni.”..." na trzecim miejscu na świecie pod względem eksportu broni. Po Stanach Zjednoczonych i Rosji.”....”W razie jakiejś potrzeby mobilizacyjnej wystarczy Niemcom zatrzymać tę rzekę stali w kraju...”.....”W ubiegłym roku doszło do podpisania największej w historii umowy przemysłowo-militarnej między Niemcami a Rosją.”...” Metamorfoza niemieckiej armii”......” w bojową armię ekspedycyjną ma się dokonywać przez najbliższe pięć–osiem lat„”.....Nasz zachodni sąsiad jest zbyt potężnym państwem, o rozległych aspiracjach politycznych,”.....”A Polska dla swojego dobra musi brać pod uwagę rozwój różnych scenariuszy. Nawet wbrew oficjalnym opiniom pewnych siebie ministrów.”. „.....(więcej)

George Friedman ( syn noblisty Miltona Friedmana ) „Z amerykańskiego punktu widzenia ważne jest to, by Polska mogła się obronić przez trzy miesiące sama. „....„Polska ma dziś taką wizję bezpieczeństwa, jakby się wzorowała na maleńkiej Danii. Tymczasem powinna się wzorować na Izraelu”... „...Macie państwo między Niemcami a Rosją. Żaden Polak nie może przewidzieć, co się stanie z sąsiadami w przyszłości, a liderzy polityczni powinni przygotowywać kraj na najgorsze.”. „.....(więcej)

Karaganow o europejskim dyktacie osi  Niemiec i Rosji Karaganow  „Związek Europejski - podobniejak UE - może zostać stworzony mocąjednego dużego traktatu oraz czterech umów regulujących główne sfery współpracy oraz wielu drobnych umów sektorowych.Pierwszy duży traktat może dotyczyć utworzenia wspólnego obszaru strategicznego zakładającegościsłą koordynację polityk zagranicznych. Miękka siła Europy mogłaby się połączyć z twardą siłą niemałego potencjału strategicznego Rosji. Ktoś może powiedzieć, że UE nie jest dla nas partnerem. Ale zaraz odpowiem mu, że powinniśmy być zainteresowani wzrostem jego wpływów.Słaba Europa będzie osłabiać Rosję.”…   …”Jeszcze gorzej rysują się geopolityczne perspektywy Europy. Projekt integracyjny zaszedł w ślepą uliczkę. Na fali euforii spowodowanej zwycięstwem nad komunizmem Unia popełniła sporo błędów, za które teraz musi płacić. Po pierwsze, bez ustanowienia silnego centrum politycznego dopuszczono do strefy euro kraje, które mają inną kulturę gospodarczą niż Europejczycy z Zachodu. Po drugie, rozszerzenie Unii było zbyt szybkie i praktycznie bezwarunkowe. W efekcie klub państw z problemami poszerzył się, a podejmowanie wspólnych decyzji stało się jeszcze trudniejsze. Potem nastąpiło zmęczenie rozszerzeniem, więc waga polityczna UE w oczach takich państwach, jak: Turcja, Ukraina, Rosja się zmniejszyła. Błędem była też próba stworzenia wspólnej polityki zagranicznej. Dziś ta słaba wspólna polityka wiąże ręce wielkim państwom i nie pozwala zwiększać wpływów całej Europie.”......(więcej)

Orban i jego obóz planowali jeszcze przed Katastrofą Smoleńska zacieśnienie związków z Polską . „„Premier Węgier Viktor Orban z pierwszą zagraniczną wizytą przyjedzie do Warszawy – poinformował "Rz" nowy wicepremier i prawa ręka przywódcy FideszuTibor Navracsics, który od dawna za tym lobbował”…” –To nasz moralny obowiązek wobec Polski – naszego tradycyjnego sojusznika – uważa Navracsics. Zarówno on, jak i nowy szef węgierskiej dyplomacji Janos Martonyi chcą, by Węgry ożywiły swoje relacje z Polską.”.....(więcej)

Chodakiewicz „- Jak Pan patrzy na sytuację w Obwodzie Kaliningradzkim? Politycy z Litwy, Łotwy i Estonii wystosowali ostatnio wspólny apel, wskazując, że remilitaryzacja tego obszaru stwarza dla nich zagrożenie i jest nie do zaakceptowania Kaliningrad jest niezmiernie groźny dla Polski i jej wschodnich sąsiadów. Nie tylko jest to enklawa wpływów i kaprysów Kremla, ale może się też stać kartą przetargową w stosunkach Moskwa-Berlin. Po prostu, Rosja może sprezentować Kaliningrad Niemcom w zamian za podział wpływów w tej części Europy. Oznacza to destabilizację, ale całość skupi się ponownie na środkowo-wschodniej części kontynentu. To oznacza, że zachodnia część Europy będzie mało tą sprawą zainteresowana, tak długo jak nie wynikną dla Paryża i Londynu problemy z rosyjsko-niemieckiego tańca. Warszawa powinna dążyć do tego, aby Kaliningrad jak najszybciej wcielić do państwa litewskiego. To powinno być załatwione zaraz po 1991 r. Tym sposobem Litwa miałaby mniejszy powód do filogermanizmu, a większy do zabiegania o polską pomoc. - Jeśli Zachód nie interesuje się naszym regionem, póki nie ma w tym interesu, co z gwarancjami sojuszniczymi? Czy Polska może dziś liczyć na pomoc NATO w razie zagrożenia? Mam wątpliwości, czy gdyby ktoś obecnie zaatakował Polskę USA przyszłyby na pomoc. Przy rządzie Obamy nie ufam gwarancjom NATO dla Polski prawie wcale. Nawet bez Obamy widać wielki kryzys amerykańskiego przywództwa, a wiec kryzys NATO. Polska naturalnie powinna zostać w Sojuszu, ale powinna zaczać dbać o własna obronę, a więc o broń nuklearną. „....(źródło ) Marek Mojsiewicz

06 października 2012 Dumping społeczny - to nowe określenie, na sprowadzanie tańszych pracowników transportu, między innymi z Polski i innych krajów Europy Wschodniej- do Europy Zachodniej. Okazuje się, że nadal- mimo przynależności krajów Europy Wschodniej do Unii Europejskiej- istnieje podział na tych z Zachodniej- na tych ze Wschodniej. Określenie to pojawiło się po tym, jak wjazd do Brukseli został zablokowany przez ponad sto ciężarówek, których kierowcy domagają się zablokowania sprowadzania osób gotowych pracować za mniejsze wynagrodzenie, bez właściwego mieszkania, gwarancji wypoczynku, podejmujących pracę w warunkach niebezpiecznych. Oczywiście dać pracownikowi właściwe mieszkanie, większe wynagrodzenie i dużo wypoczynku oraz zapewnić mu warunki bezpieczeństwa większe niż do tej pory- to zwiększone koszty pracy. Kierowcom blokującym Brukselę zależy na tym, żeby koszty pracy były jak największe, wtedy socjalizm- ich ulubiony ustrój- jest w największym rozkwicie. Święci triumfy i daje złudzenie dobrobytu.. No i ujednolica wszystko i wszystkich w interesie kierowców blokujących Brukselę,, a przeciw rynkowi- naturalnemu regulatorowi stosunków gospodarczych. Niech firmy , których na to stać fundują pracownikom apartamenty, spa, miesięczny wypoczynek i zwiększone płace, a inne- których na to nie stać niech postępują, tak, jak dyktuje im zdrowy rozsądek i możliwości finansowe firmy., W końcu obie strony decydują się dobrowolnie na nawiązanie stosunku wzajemnych usług- obustronnie. Można oczywiście domagać się dla każdego kierowcy po nowym mercedesie- oczywiście na początek.. Charakterystyczne dla socjalistów wszelkiej maści jest sposób myślenia , polegający na organizowaniu życia ludziom- w tym kierowcom- od góry, to znaczy przez panujące nad całością organizacji pracy korporacje i związki zawodowe.. Działacze socjalni wymyślają co by tu jeszcze wymusić na pracodawcach w interesie kierowców i czy to ma sens ekonomiczny- czy też nie, mało ich to obchodzi. Chodzi o to, żeby teorię naciągnąć do praktyki, żeby ją w nią wtłoczyć i żeby w ostateczności wszystko było w jak najlepszym porządku.. Jak teoria nie zgadza się z praktyką, tym, gorzej dla praktyki.. To oczywiście jasne- bo któż w Europie socjalistycznej idącej w kierunku komunizmu, kwestionowałby teorię Włodzimierza Lenina, jak ponad 100 ulic i placów w samej Francji nosi imię tego wielkiego człowieka rewolucji.. Nie wiem jak w innych państwach socjalistycznych.. Trzeba byłoby poszukać. Tymczasem w Lizbonie strajkowali pracownicy metra, domagając się podwyżek płac i odstąpienia od planów prywatyzacji spółki. Protest spowodował chaos komunikacyjny w portugalskiej stolicy, bo na trasę nie wyjechał żaden pociąg metra. Strajkujący domagają się, aby rząd przywrócił zlikwidowaną w tym roku wypłatę trzynastej i czternastej pensji i odstąpił od planów prywatyzacji i redukcji personelu, a skoncentrował się na podniesieniu jakości świadczonych usług(???) Prawda, że niezłe? Kraj tonie w długach i jest bliski bankructwa- ale to wszystko nie dotyczy trzynastek i czternastek.. Dobrze, że nie domagają się piętnastek i szesnastek. .Może siedemnastek.. W każdym razie u nas w Warszawie dopiero budują metro. To znaczy jego drugą nitkę, i nawet bez strajków miasto jest sparaliżowane. Pracownicy na razie domagają się trzynastek, czternastek czy piętnastek- tak jak w Portugalii, bo mają problem w centrum na skrzyżowaniu ulic Świętokrzyskiej i Szkolnej, gdzie pojawiła się woda, nie wiadomo skąd- ale najprawdopodobniej z wodociągu- nie z Wisły. Woda z Wisły pojawiła się niedawno w tunelu zbudowanym jeszcze przez pana prezydenta Piskorskiego wzdłuż Wisły.. A tunel nie został wybudowany pod Wisłą- tylko wzdłuż.. Najlepsze są tunele wzdłuż rzeki, a nie ponad czy pod.. Jak nie ma rzeki, to też można wybudować tunel. Co to szkodzi- rzekę też można wybudować.. Jak to w socjalizmie. W każdym razie awaria spowodowała, że zagrożone zostały budynki wokół budowy stacji drugiej linii metra, a pani prezydent Hanny Gronkiwicz- Waltz z Platformy Obywatelskiej jakoś w twarzowym kasku nie widać.. Zawsze to przyjemnie popatrzeć i nacieszyć oko. Wszyscy członkowie Platformy Obywatelskiej powinni chodzić w takich kasach- nie tylko podczas budowy metra.Bo nie wiadomo czy w drewnianym kościele im cegła na głowę nie spadnie. Tym bardziej, że nasz marsz w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości w dniu 7 października 1918 roku, kiedy Rada Regencyjna kazała po Warszawie porozklejać odezwę-- ruszy z Placu Trzech Krzyży w kierunku na Grunwald- pardon w kierunku na Plac Zamkowy, Traktem Królewskim- omijając róg Świętokrzyskiej i Szkolnej.. W tamtejszej szkole już ewakuowano dzieci i nauczycieli.. Dzieciaki mają frajdę, bo nie muszą wchłaniać propagandy oświatowej wykuwanej w Ministerstwie Oświecenia Publicznego rozumowo rodem z epoki Oświecenia, czyli walki z Bogiem i Rewolucji Francuskiej.. Bo przy pomocy rozumu człowiek może wszystko.. Tak przynajmniej mu się wydaje. Ale jak przychodzi trąba powietrzna, powódź czy trzęsienie ziemi- to z trwogą do Boga.. I jakoś żaden rozum nie pomaga- a pycha człowieka i tak go gubi.. W każdym razie straty metra lizbońskiego za ubiegły rok to tylko 146,1 miliona euro, co to jest wobec miliardowych długów socjalistycznego państwa portugalskiego- mały pikuś. Narastające długi w postępie socjalistycznym- to coś ponad 400 miliardów euro, u nas będzie tego coś około 250 miliardów euro- nie licząc długów funduszu drogowego i długów wiekopomnego ZUS-u.. I jeszcze jakoś się trzymamy, dzięki samym sobie- a przeciw polityce socjalistycznego rządu.. Ale to chyba nie długo, bo narastający dług w postępie socjalistycznym nas przydusi i będzie koniec eksperymentu o nazwie socjalizm. Socjaliści nie używają słowa socjalizm, bo jest zbyt świeże po poprzedniej niepamięci mas i bankructwie poprzedniego socjalizmu. Używają ze swadą i pewnością siebie słowa” demokracja”. To jakoś lepiej brzmi, no i kojarzy się z wolnością, nad czym pracują sztaby fachowców od kłamstwa, zwanego dzisiaj reklamą i pijarem.. A przecież demokracja jest prostym zaprzeczeniem wolności człowieka. Najpierw demokracja- a potem socjalizm. A nie rewolucyjny socjalizm, a potem demokracja. Bo to będzie już przysłowiowa woda po kisielu.. Świat zatraca świadomość swojego istnienia. Góruje nad wszystkim propaganda i uczy niemyślenia .Albo wielo-nie-myślenia w koleinach wyznaczanych przez propagandę.. Budowa metra to potworne koszta, nie metra Metra- tylkoMetra.. To się nigdy nie zwróci, bo socjalizm nie polega na bilansowaniu się kosztów. Socjalizm polega na marnotrawstwie! Im go więcej- tym lepszy socjalizm. Najlepszy ustrój na świecie , pod warunkiem , że są na niego pieniądze.. A skąd są? Proszę sprawdzić w kieszeniach. WJR

Utajniono rozmowy Tuska z Putinem KATASTROFA Tu-154M Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uznał, że udostępnienie notatek z rozmów telefonicznych między Donaldem Tuskiem a Władimirem Putinem, które odbyli przed katastrofą i po niej, mogłoby mieć szkodliwy wpływ na realizację polityki zagranicznej Polski oraz „utrudniłoby prowadzenie bieżącej polityki zagranicznej”. Od 1 października 2009 r. do 12 grudnia 2011 r. Władimir Putin rozmawiał z Donaldem Tuskiem osiem razy. Rozmowy nie były nagrywane, ale sporządzono z nich notatki. Okazuje się, że ich treść pozostanie tajna. Zadecydował o tym wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie.

W uzasadnieniu WSA tłumaczy, że „ujawnienie treści ww. notatek mogłoby mieć szkodliwy wpływ na realizację polityki zagranicznej Państwa i to nie tylko w relacjach z Federacją Rosyjską” oraz „utrudniłoby prowadzenie bieżącej polityki zagranicznej”. Wyrok to efekt skargi, którą złożył Piotr Grodecki na decyzję Prezesa Rady Ministrów z 13 marca 2012 r., dotyczącą odmowy udzielenia informacji publicznej.

– Co ważne, notatek z rozmów było łącznie sześć, ale poinformowano mnie, że dwie z nich nie są tajne – z połączeń w sierpniu i październiku 2010 r. Złożyłem więc skargę do WSA dotyczącą czterech dat i równolegle zwróciłem się do KPRM o kopię tych dwóch jawnych notatek. I tu przekraczamy pewną granicę absurdu – odpowiedziano mi, że materiały te nagle utajniono, po dwóch latach – mówi w rozmowie z „Codzienną” Grodecki. Podkreśla, że chociaż był stroną postępowania, nie miał dostępu do całości akt sprawy, chociaż o to wnioskował. – Proces polegał na tym, że sąd zapoznał się z notatkami, uznając, że słusznie nadano im klauzulę tajności. Jednocześnie nie wyjaśniono, dlaczego nadano im tę klauzulę tajności… ponieważ jest to tajne – mówi Piotr Grodecki. Najbardziej interesujące wydają się jednak rozmowy przeprowadzone między premierami Polski i Rosji 10 kwietnia. Miały wówczas miejsce dwa połączenia. Jedno godzinne, drugie nieco krótsze. Żadne nie zostało nagrane. Rozmowa nie została również uwieczniona w żadnej notatce. Może to dziwić, ponieważ zgodnie z elementarnymi procedurami tego typu rozmowy powinny być w jakikolwiek sposób zaprotokołowane, zwłaszcza w tak ważnej sprawie.

– Wyrok w żaden sposób mnie nie satysfakcjonuje. Uważam, że taka kwestia, jak sprawozdanie z rozmowy dwóch premierów, zwłaszcza wobec katastrofy, która miała miejsce, powinny być jawne dla opinii publicznej. Piotr Grodecki zamierza zaskarżyć wyrok i wnieść skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Wczoraj równie kontrowersyjną decyzję podjęła Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga, która błyskawicznie umorzyła śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków i poświadczenia nieprawdy przez komisję Jerzego Millera. Oznacza to, że członkowie komisji, odpowiadający za zmanipulowany raport, pozostaną bezkarni. Katarzyna Pawlak

Komorowski w wywiadzie namawia do kupowania Kaczyński mówiąc o niewolnictwie Polaków „ Warto być Polakiem ..ale nie traktowanym w pracy jak niewolnik. Bo już jesteśmy bardzo pracowici. Jest znamienne, że wedle danych OECD przeciętny Polak pracuje aż 2015 godzin w roku Krasnodębski „zwolennicy obozu rządzącego – zwłaszcza ci wysokiego diapazonu – nie musieliby się wstydzić z powodu kolejnych wpadek swojego prezydenta cierpiącego nie tyle na dysleksję (jak twierdzi jeden z dziennikarzy programowo współczujący z niepełnosprawnymi i wykluczonymi), ile niestety na bardziejrozległe dysfunkcje intelektualne, które jest coraz trudniej ukryć „...(więcej)

Trudno nie zgodzić się z opinią Krasnodębskiego dotyczącą zdolności umysłowych Komorowskiego po przeczytaniu jego wywiadu dla Rzeczpospolitej zatytułowanego „ Stanę na czele Marszu„ Zacznę do zdania Komorowski „Mam nadzieję, że te liczne wystąpienia licznych „premierów" nie będą sobie stawiały za cel straszenia Polaków i wywoływania paniki, co mogłoby doprowadzić do znaczącego spadku konsumpcji i ograniczenia inwestycji. Po pierwsze nic nie wskazuje na to, by do Polski nadciągała jakaś katastrofa. „...”Dlatego nie przesadzajmy z czarnowidztwem. Tym, co w dużym stopniu ochroniło polską gospodarkę na początku kryzysu był nasz stosunkowo duży i chłonny rynek wewnętrzny. Jeśli na tym rynku dominują nastroje optymistyczne, to istnieje chęć do kupowania i inwestowania, i on sam może siebie ratować. Jeśli dziś wszyscy przesadzimy, w tym media, w malowaniu sytuacji czarnymi barwami, możemy sobie sami zaszkodzić i zepsuć optymizm polskiego rynku wewnętrznego. „....(źródło )

Różnego sortu socjaliści traktują Polaków jak bydło robocze mające pracować na na luksusowe, lekkie i próżniacze życie urzędasów i klasy politycznej , w tym nomenklatury II Komuny . Najlepiej to ujął Kukiz „ zrobili z nas chłopstwo pańszczyźniane„ ...(więcej)

Trudno inaczej ocenić słowa Komorowskiego jak stek bredni . Ponad dwa miliony Polaków ma problemy z płaceniem rachunków, ponad trzy i pól miliona w tym około dwa i pól milion polskich dzieci żyje w nędzy . Pod względem przyrostu naturalnego n około 220 krajów jesteśmy na 209 pozycji . Co najmniej dwa miliony Polaków zostało wygnanych wysokimi podatkami za granicę przez II komunę . Co skutkuje bardzo często rozpadem rodzin, wychowywaniem dzieci przez ulicę Mamy razem z umowami zleceniami milion urzędników, trzy i pól miliona osób pobiera pensje z budżetu, milion osób nie pracuje co najmniej od roku I co radzi w tej sytuacji Komorowski . Radzi ogłupiać Polaków, oszukiwać ich i manipulować nimi. Wzywa do wmawiania ludziom ,że powinni dalej kupować, dalej się zadłużać , dalej inwestować. Czy Komorowski bierze odpowiedzialność za swoje słowa , co się stanie z ludźmi oszukanymi przez Komorowskiego ,że jest dobrze ,że można dalej kupować i zadłużać się . Komorowski przez większość życia żył na koszt Polaków, utrzymywał się z koryta do którego wlewano coraz wyższe podatki , pławił się w luksusie urzędnika , członka nomenklatury politycznej , kiedy te bandyckie podatki były okupione bardzo często łzami matek i nędza polskich dzieci. W jego interesie jest utrzymać status quo. A ludzie już wkrótce stracą pracę , zostaną im zlikwidowane firmy ,do wielu drzwi zapuka już wkrótce komornik. System ekonomiczny II Komuny opiera się na dwóch filarach .Bandyckich podatkach , które w według obliczeń Centrum Adama Smitha zabierają Polakom 83 procent ich pracy . Tak wysokim opodatkowaniem II Komuna pozbawiał Polaków możliwości posiadania dzieci. Tych zaś co posiadają rodziny II Komuna zagnała do niewolniczej , bardzo często ponad siły pracy. Najlepiej opisał to Kaczyński mówiąc o niewolnictwie Polaków „ Warto być Polakiem dobrze zorganizowanym i wydajnym, ale nie traktowanym w pracy jak niewolnik. Bo już jesteśmy bardzo pracowici. Jest znamienne, że wedle danych OECD przeciętny Polak pracuje aż 2015 godzin w roku (pracowitsi są od nas Koreańczycy - 2074 godziny), a daleko za nami są uznawani za bardzo pracowitych Japończycy (1733 godziny), Niemcy (1309 godzin) czy Holendrzy (1288 godzin).”...” Nieprzypadkowo w rankingu Doing Business 2010, opisującym łatwość robienia interesów, Polska jest na 70. miejscu wśród badanych 183 krajów. Nieprzypadkowo Polska zajmuje niechlubne 164. miejsce pod względem radzenia sobie z pozwoleniami na budowę. Nic nie usprawiedliwia tego, by Polska była dopiero na 121. miejscu w kategorii łatwości płacenia podatków. Tak jak nic nie usprawiedliwia 81. pozycji Polski w kategorii "łatwość zamykania biznesu" czy 77. miejsca w kategorii "wprowadzania w życie kontraktów „...(więcej)

Co robi Komorowski w sytuacji zapaści struktur państwowych, zbliżającej się zapaści gospodarczej i katastrofie demograficznej. Chce dalej ogłupiać Polaków i zmuszać ich socjalistyczną propagandą sukcesu do ciężkiej bandycko opodatkowanej pracy zus ami i podatkami, a potem zamiast tworzyć rodziny i posiadać dzieci do wydawania pieniędzy na zakupy , na kolejne podatki , na VAT y i akcyzy. Marek Mojsiewicz

Unia ma mieć 2 budżety, a Tusk siedzi cicho Dlaczego Polska w tej sprawie siedzi cicho i jakie decyzje w tej sprawie podejmie Tusk na szczycie UE już 18 października, doprawdy nie wiadomo. Lekceważenie polskich interesów, a przy okazji także polskiego Parlamentu, trwa w najlepsze.

1. W ostatnich dniach w niektórych mediach, pojawiły się dosyć sensacyjne informacje, że w propozycjach konkluzji październikowego posiedzenia Rady Europejskiej w dniu 18 października w Brukseli, jest powołanie odrębnego unijnego budżetu dla krajów strefy euro. Takie propozycje konkluzji, zostały jak się okazuje rozesłane jeszcze we wrześniu przez przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya do stolic wszystkich 27 państw członkowskich, a w Polsce rządzący na ten temat, nie puścili nawet pary z ust. Ba w ostatni czwartek był obecny w naszym kraju komisarz UE d/s. budżetowych Janusz Lewandowski i mówił o braku w tegorocznym unijnym budżecie około 10 mld euro na realizację bieżących płatności, mówił o problemach z projektem budżetu na lata 2014-2020 ale nawet zająknął o tym, że Niemcy forsują oddzielny budżet dla krajów strefy euro.

2. Sytuacja jest tym bardziej dziwna, że już parę miesięcy temu przewodniczący Rompuy ogłosił, że zwoła dodatkowe posiedzenie Rady 22-23 listopada tego roku, na którym chciałby doprowadzić do konsensusu w sprawie unijnego budżetu na lata 2014-2020. Ale rozmowy o tym budżecie, idą jak po grudzie. Wynika to głównie z coraz trudniejszej sytuacji gospodarczej i finansowej w wiodących krajach UE i poważnych rozbieżności pomiędzy tzw. płatnikami netto, a pozostałymi krajami członkowskimi. Prace utrudnia list do Komisji Europejskiej podpisany przez przywódców aż 11 państw członkowskich (w tym Niemiec i Francji), które chcą zmniejszenia projektu budżetu UE przygotowanego przez KE z 1033 mld euro do około 930 mld euro czyli na około 0,9% PNB Unii Europejskiej. A wiec budżet ten będzie o 100 mld euro mniejszy niż chce KE i jest to w zasadzie przesądzone bo chcą tego Niemcy i Francja. Na czym te pieniądze mogą być zaoszczędzone?. Na dwóch najważniejszych politykach unijnych: regionalnej i rolnej czyli tych z których głównie korzysta nasz kraj.

3.Już przy tym co zaprojektowała Komisja Europejska, środki na Wspólną Politykę Rolną, a dokładnie na II filar tej polityki czyli modernizację terenów wiejskich, mają być mniejsze aż o 50 mld euro w stosunku do obecnego siedmiolecia. Polska, która do tej pory otrzymuje na ten cel około 2 mld euro rocznie, straci część środków na ten cel, nawet gdyby budżet na lata 2014-2020 został uchwalony w wersji przyjętej przez KE. Ale jest już przecież pewne, że będzie on mniejszy. Z polityką regionalną będzie zapewne podobnie. Te 100 mld euro trzeba przecież gdzieś zaoszczędzić, więc przewidywane oszczędności w środkach na tę politykę, mają wynieść około 80 mld euro. Oznaczałoby to wyraźne zmniejszenie środków na politykę regionalną, które miały przypaść największym beneficjentom w tym głównie Polsce.

4. Tak czy inaczej Polska na tych oszczędnościach forsowanych przez 11 tzw. płatników netto sporo straci (300 mld zł obiecane przez Platformę w kampanii wyborczej to już tylko wspomnienie) ale informacja o oddzielnym budżecie tylko dla 17 krajów strefy euro, stawia w ogóle negocjacje budżetowe pod poważnym znakiem zapytania. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Niemcy forsując oddzielny budżet dla krajów strefy euro, wcale nie chcą dodatkowego opodatkowania 17 krajów tej strefy, tylko chcą wydzielić pieniądze z projektowanej perspektywy finansowej, a wtedy pozostałoby ich znacznie mniej na dotychczasowe unijne polityki. Te wyodrębnione pieniądze byłyby dodatkowym instrumentem wspierania rozwoju w krajach strefy euro pogrążonych w kryzysie ale także byłyby podstawą do wyemitowania euroobligacji tylko dal krajów tej strefy przed którymi do tej pory Niemcy się broniły rękami i nogami. W ten sposób znalazłyby się pieniądze na wspomaganie Grecji, Irlandii, Portugalii, Hiszpanii i Włoch, a także byłyby one podstawą do emisji euroobligacji, które dodatkowo nie obciążałyby niemieckiego budżetu. Dla płatników netto to bardzo dobre rozwiązanie, dla pozostałych krajów fatalne. Tracą bowiem znaczące pieniądze w budżecie na lata 2014-2020, co więcej mają większe niż do tej pory kłopoty z plasowaniem na rynku swoich obligacji, bo pojawiają się euroobligacje o rentowności trochę wyższej niż obligacje niemieckie i bardzo atrakcyjne dla inwestorów. Dlaczego Polska w tej sprawie siedzi cicho i jakie decyzje w tej sprawie podejmie Tusk na szczycie UE już 18 października, doprawdy nie wiadomo. Lekceważenie polskich interesów, a przy okazji także polskiego Parlamentu, trwa w najlepsze. Kuźmiuk

Zakazane słowo Monsanto Jeszcze nie tak dawno krążyła po Internecie ciekawa informacja, że wpisanie słowa „Monsanto” na forum lub w komentarzach witryny internetowej Gazety Wyborczej powoduje automatyczne skasowanie postu. Sprawdziłem to wówczas i faktycznie – była to prawda. Oczywiście na cichy zakaz używania tego słowa narzekali głównie krytycy produktów firmy Monsanto. Chyba byli męczący, bo w końcu Wyborcza zdjęła ten zakaz. Ale zwracam uwagę, że sama gazeta tkwi w mocnym postanowieniu, by tego słowa nie używać. O co chodzi? W połowie września poważny francuski tygodnik Le Nouvel Observateur dał na okładkę prosty tytuł „Tak, GMO [organizmy modyfikowane genetycznie] to trucizna”. Tak jak reszta prasy, donosił o wynikach bezprecedensowego, dwuletniego doświadczenia prof. biologii molekularnej Gillesa-Erica Séraliniego z Uniwersytetu Caen, opublikowanych w prestiżowym amerykańskim piśmie naukowym Food and Chemical Toxicology. Wynikało z nich, że żywność modyfikowana genetycznie i herbicydy (Roundup) produkowane przez koncern Monsanto (90% rynku światowego GMO) – podawane w dopuszczonych do spożycia dawkach – działają jak trutka na szczury. Zrobił się z tego, nie tylko w Stanach, spory hałas. PAP dała wtedy lapidarną depeszę, skrót z doniesień Reutersa („szczury żyły krócej niż zwykle, chorowały na raka oraz miały poważne uszkodzenia wątroby i nerek”), w którym jednak pada słowo Monsanto. Wyborcza, choć wyczulona na sprawy żywności, temat pominęła. I oto po ponad dwóch tygodniach gazeta jednak reaguje – publikuje spory tekst poświęcony sprawie, wywiad z prof. Tomaszem Twardowskim z poznańskiego Instytutu Chemii Bioorganicznej („Awantura o szczury i GMO”). I tu pada rekord świata: ani w pytaniach dziennikarza, ani odpowiedziach polskiego profesora nie pada słowo Monsanto.

Podejrzane doświadczenie Rozmówca Wyborczej afiszuje swe stanowisko. Uważa, że „od GMO nie uciekniemy”, natomiast dziennikarz pozostaje niemal neutralny, oprócz jednej kwestii. Podkreśla w pytaniu „dziwne” zachowanie prof. Séraliniego, który miał „zaznaczyć” dziennikarzom, „by nie zwracali się o komentarz do innych naukowców”. Czytelnik pomyśli, że gość musi być wariatem. Może dziennikarz chciał zaznaczyć, że odważnie i racjonalnie ignoruje sugestie francuskiego naukowca? Jednak ściślej mówiąc prof. Séralini powiedział, żeby raczej nie pytać naukowców z laboratoriów finansowanych przez Monsanto. Ale pewnie dziennikarz nie usłyszał zakazanej nazwy. Pan profesor z Poznania z kolei bardzo krytykuje francuskie badania nad wpływem na zdrowie produktów GMO firmy Monsanto. Sugeruje, że recenzenci naukowi Food and Chemical Toxicology popełnili pomyłkę popierając tę publikację, bo słyszał, że nie mieli wszystkich niezbędnych informacji, by ją dobrze ocenić. Narzeka, że sam nie ma jeszcze do nich dostępu, ale referuje listę zarzutów wysuwanych przez niektórych ekspertów. Powtarza np. zarzut o użyciu do doświadczenia złego gatunku szczurów – „bez podawania żadnych środków kancerogennych pod koniec drugiego roku życia i tak powszechnie zapadają na nowotwory”. Ciekawe, jak czytelnik zrozumie słowo „powszechnie” – 90%, choć 50%? Ani to, ani to. Warto było jednak dodać, że to nie było badanie na rakotwórczość, a część szczurów tego samego gatunku dla porównania przez całe życie jadła żywność niezmodyfikowaną genetycznie. Profesor podważa również pionierskość badań francuskiej ekipy, twierdząc, że zna prace o podobnych europejskich doświadczeniach, karygodnie zignorowane przez prof. Séraliniego, a wykazujące, że GMO są nieszkodliwe. Tu nie wiem co powiedzieć, ale we Francji i Stanach nawet krytycy, być może też ignoranci, mówią, że nigdy nie było tak pełnych, długoterminowych badań w tym kierunku. Klasyczne, na gryzoniach, z reguły nie przekraczały trzech miesięcy. Dłuższe prowadzono na większych zwierzętach, ale ani razu przez pełen cykl życiowy. Francuskie ministerstwa rolnictwa i środowiska wydały wspólne oświadczenie: „Ta praca wydaje się potwierdzać niewystarczalność badań toksykologicznych wymaganych przez regulacje europejskie w sprawie dopuszczania do spożycia produktów transgenicznych”. Może to się wyda dziwne, ale Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) do dziś nie opublikował protokołów badań, które pozwoliły dopuścić produkty Monsanto do spożycia. Domaga się tego część środowisk naukowych, w tym prof. Séralini, ale póki co bezskutecznie.

Duma Ameryki Historia Monsanto może być wzorem rozwoju dynamicznego kapitalizmu. Na początku ubiegłego wieku założyciel firmy nazwał ją panieńskim nazwiskiem swojej żony, dziedziczki fortuny starej hiszpańskiej rodziny żydowskiej, wzbogaconej na handlu niewolnikami z Ameryką (na przełomie XVIII i XIX w. społeczność żydowska zmonopolizowała ten interes). Na początku firma produkowała sacharynę dla Coca-Coli, potem zaczęła działać trochę jak Goldman Sachs, rozszerzała wejścia polityczne. Zasłużyła się dla wysiłku wojennego Stanów Zjednoczonych zdobywając ekskluzywne kontrakty na dostawy chemicznych broni masowego rażenia w czasie wojny w Wietnamie. Agent Orange był znakomitym herbicydem, skuteczną trucizną zabijającą ludzi nawet kilkadziesiąt lat po zastosowaniu. Firma miała kłopoty z naukowcami również w sprawie aspartamu (niskokalorycznego słodzika, słynnego E-951), który podbił cały świat, ale sukces GMO/Roundupu i współpraca z armią zapewniły mu wielką przychylność władz. Stary Bush zupełnie jak Edward Gierek składał w laboratoriach Monsanto gospodarskie wizyty, ubrany w biały fartuch, otoczony kamerami. Do dziś Monsanto jest kurą znoszącą złote jaja, choć zyski zaczynają lekko spadać. Instytucjonalnymi udziałowcami firmy są niemal wyłącznie amerykańskie firmy finansowe (w Europie tylko Deutsche Bank), jednak stanowią mniejszość. Monsanto należy do kilkunastu szanowanych rodzin społeczności żydowskiej i szczodrze współfinansuje zresztą główne amerykańskie organizacje politycznego lobby proizraelskiego. Bardzo dużo wydaje też na dofinasowanie badań różnych niezależnych laboratoriów naukowych z całego świata. Nie ma więc nic złego w działalności Monsanto. Koncern obrósł literaturą i filmografią, nie zawsze przychylną, jak tu poniżej*, ale zazwyczaj odpowiadał jak cytowany w tym fragmencie szef firmy Robert Shapiro – zgrabnym dowcipem. Dlaczego więc Wyborcza pomija to słowo? Z pewnością nie chodzi o pieniądze. Skoro redakcja traktowała Monsanto na forach jak każde brzydkie słowo, to najwyraźniej dalej je za takie uznaje. To milczenie wywodzi się z dobrego wychowania, po prostu. Jerzy Szygiel

SYJO-BIO-TERRORYZM Borelioza, kleszcze i broń biologiczna Dr. Day, pracownik Rockefellera, powiedział kiedyś że pojawią się nowe, nieznane wcześniej choroby. Będą bardzo trudne do zdiagnozowania i nieuleczalne - przynajmniej przez jakiś czas.

"W Polsce zachorowania na boreliozę z Lyme zaczęto rozpoznawać dopiero pod koniec lat 80-tych." (Wikipedia)

Liczba zachorowań na boreliozę podwoiła się od roku 1991. Od 20 lat co roku odnotowuje się 500 tysięcy nowych przypadków choroby. To oznacza przynajmniej 10 milionów chorych w samych tylko Stanach Zjednoczonych. Jeśli kleszcz przenosi Borellia burgdorferi, jego ugryzienie może cię dosłownie przykuć do łóżka. Możesz oszaleć albo zostać kaleką która nie potrafi się skoncentrować i utrzymać swojej pracy. Może też cię zabić. Jedynym skutecznym sposobem na zdiagnozowanie choroby jest pobranie kropli krwi i zbadanie jej pod mikroskopem po upływie minimum pół godziny. Jeśli zauważysz bakterię Borelli wychodzące z czerwonych krwinek. to masz pecha. Amerykańskie Centrum Epidemiologiczne jest nieco bardziej konserwatywne w tej kwestii. Szacuje że w USA każdego roku pojawia się ok. 325 tysięcy nowych przypadków boreliozy. To więcej niż łączna liczba przypadków AIDS, wirusa zachodniego Nilu i ptasiej grypy razem wziętych.Wprawdzie Kanada nie prowadzi statystyk dotyczących boreliozy, ale zarówno ona jak i kleszcze ją przenoszące są w niej znane.Na całym świecie ludzie mają ten sam problem z epidemią boreliozy. Chodzi głównie o zawodne testy na tą chorobę, które jej często nie wykrywają. http://www.lymebook.com/africa-europe-canada-sweden-england-uk-united-kingdom

http://healthimpactnews.com/2011/lyme-disease-misdiagnosed-underreported-and-epidemic

MOJA HISTORIA Jak wiele innych dzieci z New Jersey często bawiliśmy się na zewnątrz i jeździliśmy na biwaki. Ukąszenia kleszczy nie były dla nas niczym nowym. Nigdy nie mieliśmy po nim rumienia skórnego, ale moje zdrowie zauważalnie podupadało. Może czytelnicy pamiętają opis mojej walki z syndromem chronicznego zmęczenia, historii o tym jak straciłam dom i jak opieka społeczna odmawia pomocy mi i innym osobom z podobnymi problemami. Jeden z moich znajomych cierpiących na podobne zaburzenia jest dzisiaj bezdomnym w Nowym Jorku. Biblia uczy że wszystko układa się na korzyść tych którzy kochają Boga. Myślę że coś takiego przydarzyło się również i mi. Przez wszystkie te lata przewinęłam się przez wiele różnych lekarzy lecz żaden nie potrafił powiedzieć co mi jest. Wiedzieli jedynie że jestem bardzo chora. Oprócz mojego chronicznego zmęczenia zmagam się z bezsennością, słabą koncentracją i pamięcią. Czuję się jakbym była obciążana 20-kilowym ciężarem przy każdej czynności fizycznej i umysłowej. Nie potrafię utrzymać z tego powodu żadnej pracy. Od czasu do czasu puchną mi kolana i ledwo chodzę. Obecnie tracę też zmysł smaku i słuch, mam problemy z przełykaniem i ogólnie czuję się jak więzień we własnym ciele. Przygarneli mnie do siebie przyjaciele chrześcijanie, okazało się też że jeden z nich ma boreliozę. Poświęcił tysiące godzin na różnego rodzaju kuracje - bez skutku. Później okazało się że ja też mam boreliozę, tak jak wiele osób z syndromem chronicznego zmęczenia. Co najgorsze: wyglądam w porządku. Ludzie powtarzają mi że świetnie wyglądam. Moja rodzina odwróciła się ode mnie i uznała za czubka. Czuję się z tym okropnie. Z powodu choroby odpada też związek z drugą osobą. Przynajmniej mogę chodzić. Inni chorzy nie mogą.

TRUDNE DO ZDIAGNOZOWANIA I LECZENIA Borelioza jest niezwykle ciężka do zdiagnozowania, chyba że masz dostęp do naprawdę dobrego mikroskopu. W ten sposób ją odkryto. Bakterię borelli ciężko wyhodować, dlatego standardowe testy na chorobę często zawodzą. Tak jak większość ludzi ja również myślałam że infekcję poprzedza rumień skórny. Myślałam też że można ją wyleczyć po 3-tygodniowej kuracji antybiotykowej, tak jak wmawiają nam ludzie z centrum epidemiologicznego. Rany, w jakim ja byłam błędzie! Rumień wprawdzie się czasami zdarza, ale lekarstwo.

Nawet lekarze nie zawsze potrafią ją wyleczyć po latach kuracji antybiotykami. Słyszałam od innych chorych że antybiotyki mogą załatwić ci kandydozę, co jest niemal równie złe jak sama borelioza. Dlatego prędzej czy później kierują się w stronę medycyny alternatywnej. Bakteria boreliozy to krętek, podobnie jak ta od syfilisa. Zarówno syfilis jak i borelioza mogą być uznane za zupełnie inne choroby, takie jak chroniczne zmęczenie, depresja, schizofrenia, zaawansowana skleroza, toczeń i szereg innych przypadłości. Ta bakteria potrafi wykryć antybiotyki oraz się przed nimi bronić. Potrafi przyjąć formę cysty (przetrwalnikową) i w ten sposób broni się przed kuracją. Jako cysta będzie się reprodukować. Gdy kuracja ustanie borelioza powraca jeszcze silniejsza.

http://goodbyelyme.com/

Tak jak inne bakterie potrafi też pokryć się warstwą żelatynowej masy ochronnej. Spiralny kształt bakterii pozwala jej przeniknąć do większości rodzajów komórek - krwinek czerwonych, komórek nerwowych, mięśniowych, kostnych i mózgowych. Po czasie zacznie atakować serce i centralny system nerwowy i/lub mózg.

http://www.hulu.com/watch/268761/under-our-skin

I tak - rząd potrafi czasem zrobić coś dobrze! Potrafi np. stworzyć choroby odporne na wykrycie i leczenie. Słyszeliście może że boreliozę (Lyme disease) odkryto po raz pierwszy w roku 1975 w USA (miasteczko Lyme)? To tylko częściowo prawda, bo bakterię Borellia Burgdofori odkryto już w roku 1893 w Niemczech.

BROŃ BIOLOGICZNA? W tym filmie były gubernator Jesse Ventura twierdzi że borelioza jest bronią biologiczną.

Ventura przeprowadził wywiad z Neilem Grossmanem na potrzeby swojej serii telewizyjnej Conspiracy Theory - Grossman zajmuje się tematem Plum Island i położonym na niej Centrum Chorób Zwierzęcych. Powiedział że rząd amerykański wynajął byłego nazistowskiego naukowca Erica Trauba, który infekował kleszcze różnymi chorobami zwierzęcymi w celu stworzenia zarazy atakującej wybrane społeczności. W tym samym odcinku Ventura rozmawia z dr. Breeze, byłym dyrektorem instytutu na Plum Island. Breeze zaprzecza pogłoskom jakoby borelioza była bronią biologiczną wszczepioną populacji kleszczy, potwierdza jednak że niektóre choroby zwierzęce badane na Plum Island mogą przenosić się na ludzi. (Jeśli kleszcze nie były podrasowywane, to dlaczego dzisiaj stanowią problem a jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie? - przyp. tłum).

http://members.iconn.net/~marlae/lyme/

Niektórzy uważają że borelioza jest bronią biologiczną stworzoną na Plum Island, która przedostała się na wybrzeże niedaleko miasteczek Lyme i Old Lyme w stanie Connecticut (Pierwszy przypadek boreliozy odnotowano właśnie w mieście Lyme -przyp. tłum). Borelioza miała zostać zaszczepiona małej populacji kleszczy. Kleszcze zaraziły ptaki które przeniosły je do innych części kraju. Resztę historii znamy: miliony zainfekowanych ludzi.

LEKARSTWO? Zarażeni boreliozą sami opracowali sposób leczenia, który wyleczył niektórych z nich. Możecie o tym poczytać na :

http://lymephotos.com/ oraz: http://health.groups.yahoo.com/group/lymestrategies/

Prawdopodobnie można ją wyleczyć również w ten sam sposób w jaki Dr. Klenner leczył polio w 1948 - przy użyciu ogromnych dawek witaminy C, doustnie i w zastrzykach. Dr. Klenner mówił że lekarze woleliby raczej stanąć nad pacjentem i patrzeć jak umiera, zamiast po prostu dać mu ten zastrzyk z witaminy C.

http://www.doctoryourself.com/klennerbio.html

Niestety nie stać mnie na coś takiego. Ale może ta informacja przyda się komuś innemu.I na koniec - jest tylko jedno lekarstwo na buruli, afrykańska odmianę martwiczego zapalenia (flesh-eating disease). Patrz: http://www.mercimerenature.com/BuruliBusters/

Ta sama kuracja która pomogła Gaylordowi Hauserowi: glinka.

http://en.wikipedia.org/wiki/Gayelord_Hauser

Glina potrafi wyciągać toksyny i infekcje z tkanek.

Tutaj trochę o leczeniu witaminą C. Mary Smith (henrymakow.com), tłumaczenie Radtrap

Ucieczka Donalda Tuska Czy w Polsce powstaje nowy rząd? Najwyraźniej tak, bo na przyszły tydzień jest zapowiadane exposé Donalda Tuska. Exposé to szczególne wydarzenie w życiu publicznym. Według klasycznej europejskiej definicji to programowe przemówienie w parlamencie desygnowanego na premiera. W świetle polskiej Konstytucji po exposé, pytaniach posłów, odpowiedziach i debacie sejmowej następuje głosowanie wniosku o wotum zaufania dla nowego gabinetu. Gdyby trzymać się zatem ducha i litery prawa konstytucyjnego, to należałoby się spodziewać na posiedzeniu Sejmu RP w przyszłym tygodniu głosowania nad nową Radą Ministrów. Jeżeli takiego wniosku nie będzie, to mamy do czynienia nie tyle z exposé, co z czysto propagandową i pijarowską zagrywką. W końcu nie przypadkiem Donald Tusk – po „podróży życia” do Peru – został okrzyczany mianem „słońce Peru, mistrz bajeru”. [Wyjaśnienie chyba jest prostsze: te kloaczne elity po prostu nie rozumieją znaczenia słowa "exposé" - admin]

Co powie Donald Tusk w swoim przemówieniu? To, co zwykle, będzie kij, będzie i marchewka. Pochwali Polaków, że tak dzielnie znoszą kryzys i rządy PO. Może nawet przeprosi za syna, za „układ gdański”, kolesiowanie się z sędzią „na telefon” Milewskim na meczach piłkarskich, za kłamstwa w sprawie Amber Gold. Następnie powie, jak wspaniale jego rząd walczy o lepsze jutro dla nas wszystkich. Postraszy, że trzeba będzie robić cięcia bo – wiadomo – „kryzys” i choć jesteśmy „zieloną wyspą”, to musimy jednak drastycznie zaciskać pasa. Zapowie kolejne cięcia i podwyżki, ale też pomacha marchewką, że kiedyś to nawet może będzie lepiej. Podobnie jak w czasach PRL, gdy przyznawano, że ceny podstawowych artykułów rosną, ale za to tanieją lokomotywy, a zatem statystycznie jest dobrze. Zaatakuje również opozycję, którą oskarży o to, że przez nią jest tak źle w Polsce pod rządami PO. Zrobi to z zacietrzewieniem Władysława Gomułki, który swego czasu całą winę za sytuację przerzucał na „niesłuszne siły”, rewizjonistów, intelektualistów, inteligencję, studentów, Kościół katolicki. Słowem to groteskowe „exposé” jest pomyślane jako ucieczka do przodu, by uniknąć rozliczenia za niezrealizowane obietnice wygłoszone przy formowaniu rządu w 2007 i 2011 roku. Upadające firmy, dramatycznie rosnące bezrobocie, państwo zawłaszczane przez partyjną sitwę, praca do śmierci i wyższe podatki to są dziś problemy, z których Tusk powinien się wytłumaczyć Polakom. Ze 125 obietnic wyborczych zostało zrealizowanych zaledwie kilka. Nie był między innymi przez złą politykę stymulowany wzrost gospodarczy. Za to rząd zafundował Polakom rosnący deficyt budżetowy i zadłużenie państwa na kolejne pokolenia, cięcia, rosnące bezrobocie, spadek eksportu, rosnącą inflację, drożyznę i spowolnienie gospodarcze. Mamy wzrost podatków, które poprzedziła słynna wypowiedź Donalda Tuska: „przysięgam Polakom, że każdy, kto w moim rządzie zaproponuje podwyżkę podatków, zostanie przeze mnie osobiście wyrzucony”. Zamiast podniesienia płac dla budżetówki i zwiększenia rent i emerytur jest przymusowa praca prawie do śmierci. Z szumnie zapowiadanych 1700 kilometrów autostrad i dróg ekspresowych zbudowano ledwie 600, i to niepełnowartościowych, a przy okazji doprowadzono do zapaści polskiego sektora budowlanego. Zamiast likwidacji NFZ i naprawy służby zdrowia dokonano podziału na równych i równiejszych, dla „lepszych” jest dostęp do usług medycznych, dla „gorszych” wielomiesięczne kolejki i upokarzanie. Zamiast zachęcania do powrotu do Ojczyny Polaków z emigracji zarobkowej jest prowadzona polityka, by jak najwięcej obywateli opuszczało swój kraj i szukało szczęścia na obcej ziemi. Zamiast polepszenia edukacji trwa w najlepsze pełzająca reforma, która powoduje, że jest coraz niższy poziom wykształcenia Polaków. Zamiast sprowadzenia wraku Tu-154 i wyjaśnienia okoliczności i przyczyn katastrofy smoleńskiej rząd wykazał się nieudolnością i niekompetencją oraz doprowadził do ośmieszenia Polski na arenie międzynarodowej. Zamiast taniego państwa mamy największy w historii wzrost biurokracji. We wszystkich tych sprawach Donald Tusk i jego podwładni swoimi działaniami zaprzeczali swoim deklaracjom, oszukiwali Polaków, mijali się z prawdą, mataczyli, manipulowali faktami, odwracali kota ogonem. Tak też jest od ponad dwóch lat w wyjaśnianiu tragedii smoleńskiej. Rząd został zamieniony w firmę reklamiarską, która generuje takie „eventy” jak żałosne gawędy i połajanki ministra Jacka Rostowskiego nieumiejącego policzyć podstawowych parametrów budżetu państwa. Mamy niekompetentnych ministrów, np. Bartosza Arłukowicza, Joannę Muchę, Sławomira Nowaka, Krystynę Szumilas. Mamy szefa kancelarii premiera odpowiedzialnego w dużej mierze za tragiczny lot do Smoleńska. Do tej pory Tomasz Arabski jest pod szczególna ochroną i nie poniósł żadnej odpowiedzialności za swoje czyny. [No bo jak kto się nazywa "Arabski", "Nowojorski" czy "Amsterdamski", to ma się rozumieć jest pod szczególną ochroną - admin]

Za rzecznikiem rządu już od kilku lat ciągnie się niewyjaśniona sprawa otrzymywania korzyści od zagranicznego przedsiębiorcy i niewpisania tego do oświadczenia majątkowego oraz rejestru korzyści, a także ciąży uprawdopodobniona sprawa załamania ustawy antykorupcyjnej.Ferenc Gyurcsány, skompromitowany kłamstwami socjalistyczny premier Węgier, odszedł w 2009 roku w niesławie po 5 latach. Właśnie zbliża się piąta rocznica rządów socjalliberała Donalda Tuska… Jan Maria Jackowski

Nowe zarzuty wobec bp-a Williamsona Jak się oczekuje, przypadek negatora Holocaustu, biskupa Richarda Williamsona, doprowadzi do nowej rozprawy sądowej. Sąd w Regensburgu przeformułował oskarżenia pod adresem członka SSPX. Obrońca biskupa stwierdził, iż zgłosi wobec nich sprzeciw. Sąd w Regensburgu ponownie oskarżył ultrakonserwatywnego biskupa i negatora Holocaustu, Richarda Williamsona, o podżeganie do nienawiści rasowej. Według rzecznika sądu, biskup SSPX zbagatelizował skalę mordów na Żydach w czasach dyktatury nazistowskiej, za co grozi kara grzywny w wysokości 100 dniówek (w ten sposób wylicza się grzywny w Niemczech). Rzecznik nie wyjawił wysokości żądanej grzywny. Adwokat Williamsona ogłosił, iż do sądu zostanie wniesiony protest przeciwko karze. A zatem proces 72-letniego biskupa będzie musiał być wznowiony. Ponieważ śledztwo nie wniosło nic nowego do sprawy, obrona złoży wniosek o uniewinnienie Williamson, biskup ultrakonserwatywnego SSPX, w październiku 2008 udzielił wywiadu ekipie szwedzkiej telewizji w seminarium Bractwa w Regensburgu. Podczas wywiadu zanegował istnienie komór gazowych oraz zamordowanie milionów Żydów przez nazistów. Wywiad, który ukazał się na antenie w Szwecji, został również umieszczony na Internecie. Sąd Okręgowy w Regensburgu domagał się dla Williamsona kary w wysokości 10 tys. euro. Biskup odmówił, co doprowadziło do pierwszego procesu, w którym sąd w 2010 podtrzymał swe żądanie. W roku 2011 sąd drugiej instancji zredukował grzywnę do 6500 euro, jednakże Williamson złożył odwołanie. W lutym [2012 r] Sąd Apelacyjny w Norymberdze unieważnił wyrok z powodu błędów proceduralnych – sędziowie poddali go krytyce na tej podstawie, iż w wywiadzie nie ujawniono, czy i w jaki sposób będzie publikowany [czym innym jest bowiem głoszenie poglądów w rozmowie prywatnej, a czym innym rozgłaszanie ich publicznie - admin].

Przypadek bp-a Williamsona wpędził Kościół Katolicki w poważny kryzys. Dokładnie w tym samym czasie, gdy wywiad został opublikowany [co za przypadek! - admin], Watykan ogłosił zniesienie ekskomuniki Williamsona i trzech innych biskupów SSPX. Papież Benedykt XVI stwierdził, iż w owym czasie nie wiedział nic o wywiadzie [czy gdyby wiedział, nie zniósł by ekskomuniki? - admin]

Źródło: http://www.spiegel.de

Jak widać, środowiska żydowskie wykazują niezwykłą determinację w ściganiu myślozbrodni. Z kosztami nie muszą się liczyć. W razie czego sami sobie wydrukują pieniądze. – admin.

New charges against Bishop Williamson

http://cathcon.blogspot.se/2012/10/new-charges-against-bishop-williamson.html

Christopher Gillbrand, 4.10.2012, tłum. gajowy Marucha

Zmiana klimatu w relacjach Watykan – FSSPX Od poprzedniej notki na blogu na ten temat dzielą nas zaledwie trzy miesiące. Pięć miesięcy dzieli nas od fali ogromnego parcia na porozumienie, która owszem, miała za sobą pewne przesłanki, ale podszyta była wyraźnie wishful thinking. W międzyczasie klimat, co do porozumienia nie tyle ochłodził się, co wręcz wszedł w fazę małego zlodowacenia. O ile u Piusowców niewiele się zmieniło przez ten czas (nie licząc awantury z wykluczeniem X. Bp. Williamsona z udziału w lipcowej Kapitule Generalnej), to na Watykanie można już odczuć bardziej progresywny smrodek, ciągnący się za nowym prefektem Kongregacji Nauki Wiary, JE abp Gerardem Mullerem. Jest on obecny zarówno w rozmaitych wywiadach udzielanych przez Arcybiskupa jak i w bieżących dokumentach Kościoła, na których z pewnością widnieje parafa niemieckiego hierarchy. W skrócie, traktuje się ponownie (jak za JP2) niekatolików tak, jak powinno się traktować lefebrystów, a lefebrystów tak powinno się traktować niekatolików. Abp Muller oznajmia:

„Bractwo nie jest dla nas partnerem do negocjacji, ponieważ nie negocjuje się wiary”, precyzując, iż nie może być żadnych odstępstw od wiary, jaka została określona na II Soborze Watykańskim. Równolegle Benedykt XVI podpisuje 14 września br. adhortację apostolską “ECCLESIA IN MEDIO ORIENTE”. Dokument ten stanowi podsumowanie synodu biskupów z Bliskiego Wschodu, który odbył się 2 lata temu, ale w odniesieniu do ekumenizmu, wolności religijnej czy reform wschodnich liturgij katolickich używa języka praktycznie nieobecnego podczas pontyfikatu Benedykta XVI. Zaryzykowałbym tezę, że jest to pewien symptom teologicznego cofnięcia się Kościoła do czasów sprzed deklaracji Dominus Iesus z roku 2000. Oto kilka myśli z ww. dokumentu:
Wraz z Kościołem katolickim obecne są na Bliskim Wschodzie bardzo liczne i czcigodne Kościoły, do których dołączyły nowsze wspólnoty kościelne. Ta mozaika wymaga wielkiego i nieustannego wysiłku na rzecz jedności, w poszanowaniu swoich bogactw, aby umocnić wiarygodność głoszenia Ewangelii i chrześcijańskie świadectwo . Jedność jest darem Boga, który rodzi się z Ducha i który trzeba rozwijać z cierpliwą wytrwałością (por. 1 P 3, 8-9). Wiemy, że istnieje pokusa, aby w obliczu podziałów odwoływać się wyłącznie do kryteriów ludzkich, zapominając o mądrych radach świętego Pawła (por. 1 Kor 6, 7-8). Zachęca on: „Usiłujcie zachować jedność Ducha dzięki więzi, jaką jest pokój” (Ef 4, 3).

Martyrologia ukazuje, że święci i męczennicy należący do różnych Kościołów byli – a niektórzy są nimi obecnie – żywymi świadkami tej jedności bez granic w Chrystusie chwalebnym, przedsmaku naszego „bycia zjednoczonymi”, jako lud ostatecznie z Nim pojednany. Z myślą o odnowie duszpasterstwa ekumenicznego, mając na uwadze wspólne świadectwo, warto dobrze zrozumieć soborowe otwarcie na pewną „communicatio in sacris” w odniesieniu do sakramentów pokuty, Eucharystii i namaszczenia chorych , która jest nie tylko możliwa, ale która może być godna polecenia w pewnych sprzyjających okolicznościach, zgodnie z określonymi normami i za aprobatą władz kościelnych. Wolność religijna jest szczytem wszystkich wolności. Jest świętym i niezbywalnym prawem. Obejmuje ona równocześnie na poziomie indywidualnym i zbiorowym wolność sumienia w sprawach religijnych oraz swobodę kultu. Obejmuje też swobodę wyboru religii, którą uważa się za prawdziwą, i publiczne wyrażanie swojej wiary . Możliwe musi być swobodne wyznawanie i ukazywanie swojej religii oraz jej symboli, bez narażania swojego życia i wolności osobistej. Wolność religijna jest zakorzeniona w godności osoby. Zapewnia ona wolność moralną i sprzyja wzajemnemu szacunkowi.

Tolerancja religijna istnieje w wielu krajach, ale niewiele zobowiązuje, ponieważ pozostaje ograniczona w zakresie swego działania. Konieczne jest przejście od tolerancji do wolności religijnej. Dobrze wiemy, że prawda poza Bogiem nie istnieje jako „sama w sobie”. Byłaby wówczas bożkiem. Prawda może się rozwijać tylko w inności, która otwiera na Boga, która pozwala poznać swoją odmienność poprzez moich braci w człowieczeństwie i w nich. Dlatego niewłaściwe jest twierdzenie w sposób wykluczający: „posiadam prawdę”. Prawda nie jest czyjąś własnością, lecz zawsze jest darem, który wymaga wysiłku do coraz głębszego przyswajania prawdy.

Jesteśmy w przededniu szumu związanego z pięćdziesięcioleciem Soboru Watykańskiego II. Sądzę, że jeszcze przed nami największa ofensywa zombich z minionego (?) okresu, (samo)chwalców posoborowia i samego Soboru. Ich głos będzie tem mocniejszy, że w zasadzie wszyscy teologowie konserwatywni wypływali w mediach (katolickich i mejnstrimowych) na fali rozmów pomiędzy FSSPX a Watykanem. Wiedziałem o tem ja , a jak widzimy z rozmowy z abp. Mullerem, wie to również szef  ”Kongregacji Niszczenia Wiary”. Czy to oznacza, że z punktu widzenia doktrynalnego kończy się „mała stabilizacja” Benedykta XVI ? Czy idea „hermeneutyki ciągłości” w interpretacji dokumentów Kościoła pojawi się jeszcze w praktyce ? Czy kościelni konserwatyści będą musieli pogodzić się z faktem, iż obejmować ich będzie tolerancja religijna, której będą doświadczać ze strony osób, które obiektywnie rzecz biorąc nie są katolikami? Tego wszystkiego nie da się wykluczyć, zwłaszcza, że z perspektywy rezerwatów, skansenów podlegających papieskiej komisji Ecclesia Dei, sytuacja może przez jeszcze kilka lat nie wyglądać aż tak źle. Pytanie tylko, w jakiej kondycji przetrwamy najbliższe 20 lat, zanim kapłani i klerycy ukształtowani w duchu Summorum Pontificum osiągną znaczącą pozycję w Kościele Powszechnym … Do tego czasu doceniajmy i wspierajmy struktury niepodlegające ewentualnemu zlodowaceniu, niezależnie od tego, czy są (cokolwiek by to nie znaczyło) „w pełnej łączności” ze Stolicą Apostolską, czy nie. Krusejder

http://przedsoborowy.blogspot.se

Dwa pogrzeby jeden wstyd. Henryk Pająk Czyż nie jest wstydem i degradacją narodowego panteonu na Wawelu, umieszczenie tam trumien Józefa Piłsudskiego i Lecha Ka­czyńskiego? Na to pytanie udziela odpowiedzi treść tego opracowa­nia. Mason J. Piłsudski /Rycerz Kadosz/, agent austriacki i niemiec­ki, który na początku pierwszej wojny światowej próbował wywołać powstanie w zaborze rosyjskim, wspierać Austrię i Niemcy, nie liczył się z oczywistością klęski, z kolejną bezsensowną daniną krwi pol­skiej. Przegrywający Niemcy przywieźli go w salonce do Warszawy i pomogli przejąć władzę, jako gwarantowi ich interesów w Wielko­polsce, Prusach Wschodnich i na Śląsku. Potem mason Piłsudski za pieniądze masonerii brytyjskiej wywo­łał krwawą wojnę domową w maju 1926 roku; zbrodniczy pucz prze­ciwko demokratycznie wybranemu Sejmowi i prezydentowi. Była to zbrodnia stanu. Po śmierci spotkała go za to nagroda w postaci po­chówku na Wawelu, wymuszonego przez jego masońską mafię. Lech Kaczyński był agenturalnym zwolennikiem rozbioru Polski w ramach Unii "Jewropejskiej", co zatwierdził swoim podpisem pod aktem rozbiorowym. Lech Kaczyński na żądanie rabinów przerwał ekshumację w mo­gile Żydów w Jedwabnem, tym samym na zawsze zatwierdzając kłamstwo o rzekomym polskim mordzie na tamtejszych Żydach. W obydwa tych występkach przeciwko interesowi narodu pol­skiego, prezydent L. Kaczyński kierował się interesem żydowskiego terroryzmu, ekspansjonizmu, zatem zdradził Polskę jako ówczesny Prokurator Generalny RP i potem jako prezydent. I za to spoczął na Wawelu. Obydwaj - J. Piłsudski i L. Kaczyński byli agentami sił wro­gich Polsce. Zasłużyli na wieczyste potępienie jako zdrajcy. Wrogie Polsce siły wymusiły jednak pohańbienie Wawelu ich trumnami, pośród królów i bohaterów narodowych. W proteście przeciwko temu pohańbieniu powstała ta książka.

"Błąd" Eligiusza Niewiadomskiego Podczas wystawy w Galerii Sztuk Pięknych w Warszawie 16 grudnia 1922 roku, profesor rysunku Eligiusz Niewiadomski oddał trzy strzały z bliskiej odległości do prezydenta Gabriela Narutowicza, zabijając go na miejscu. Tak oto rozpoczął się serial, w wyniku którego, jak dotąd, gwał­towną śmiercią zginęło trzech polskich prezydentów:

Gabriel Narutowicz

Ryszard Kaczorowski - były prezydent RP na Wygnaniu (1)

Lech Kaczyński.

Dlaczego Eligiusz Niewiadomski, artysta malarz, powszechnie szanowany intelektualista porwał się na taki czyn?

Jedni uznali go za szaleńca, inni za pospolitego zbrodniarza. ? Na jego pogrzeb stawiło się około 10.000 osób, niemal wszyscy z kwiata­mi, w ten lodowaty poranek stycznia 1923 roku! Świadomi patrioci polscy, przeciwnicy masonerii i terrorystycz­nego piłsudyzmu, uznali go i uznają za bohatera narodowego. Eligiusz Niewiadomski w notatkach więziennych zatytułowanych: "Do wszystkich Polaków", utrwalił tragiczne credo swojego czynu:

Nie chcę, aby wyrok na mnie wykonany, stał się powodem zemsty krwi. Był on zgodny z prawem i życzeniem moim, był zatem sprawiedliwy, więcej - był potrzebny. Śmierć moja jest koniecznym uzupełnieniem mojego czynu. Bez niej byłby on nie tylko bezpłodny, ale leżałby na nim cień mordu. Zakwit­nie, to znaczy przemówi do Narodu. Głupcy i hipokryci widzą w nim akt szaleństwa albo fanatyzmu! Tak nie jest! Byłoby źle z Polską, gdyby odrobina charakteru wystarczyła, aby być uznanym za wariata, a odrobina uczucia wychodzącego poza normy przeciętne, dawała kwalifikacje na fanatyka. Czyn był straszny, bo musiałem uderzyć w naród. Nie słowem bezsil­nym, lecz gromem. Gromem równym tej hańbie, jaką go opa­nowała spółka cynicznych hultajów i jawnych wrogów Polski. Musiałem uderzyć gromem, aby zbudzić tych co mniemają, że Polska już się ciałem stała, że minął czas wysiłków i ofiar i że broń można już złożyć. Tak nie jest! To, na co patrzą oczy na­sze, nie jest jeszcze Polską. Nie o takiej śniły wielkie serca poetów naszych, nie za taką cierpiały, walczyły i ginęły po­kolenia/./. Jest to dopiero Polska Piłsudskiego, Judeo-Polska. Naród polski do władzy w niej jeszcze nie doszedł. Polskę prawdziwą dopiero trzeba zdobyć i zbudować. W walce o nią niech się hartuje dusza pokoleń. Od udziału w tej walce nie zwalnia nikogo ani wiek, ani stanowisko społeczne, ani przy­należność lub nieprzynależność do partii. Trzeba ją zacząć od zwycięstwa nad sobą, od pokonania własnej słabości. (2)

Podczas procesu, 30 grudnia 1922 roku zaskoczony Sąd i publicz­ność usłyszeli od Eligiusza Niewiadomskiego, że początkowo zamierzał zastrzelić Józefa Piłsudskiego, Naczelnika Państwa. Dodał, że z początku po­dziwiał go i szanował, ale potem obwinił go za anarchię w państwie, za pusty skarb i wciskanie jego dy­letanckich towarzyszy partyjnych na ważne stanowiska państwowe. Niewiadomski zapewnił Sąd, że Piłsudskiemu uratowała życie tylko jego rezygnacja z ubiegania się o urząd prezydenta! Wybrał więc na cel swojego "gromu" prezydenta Narutowicza. Czuł się rozgoryczony i oburzo­ny faktem, że Narutowicz, mason i ateista, przez 32 lata przebywający w Szwajcarii i nieznający realiów polskich, zgodził się na wybór i przyjął nominację na głowę państwa polskiego. Na procesie Niewiadomski wyjaśnił:

W Sejmie kluby lewicowe w porozumieniu z żydostwem, stojąc na czele jawnych wrogów Polski, postanowiły za wszel­ką ceną nie dopuścić do prezydentury człowieka niezależne­go. Potrzeba im było człowieka chwiejnego, uległego, dające­go się powodować. W takim chcieli mieć powolne narzędzie matactw politycznych i gwarancję utrzymania kraju w stanie dotychczasowej anarchii. Udało im się przeprowadzić swoje­go kandydata głosami żydostwa przeciw większości polskiej. Narutowicz nie zorientował się i wybór przyjął. Przeciwko tym hańbom trzeba była zaprotestować głośno i silnie, bronić majestatu Rzeczypospolitej sponiewieranego przez ciury. Czy miałem do tego prawo? Miałem prawo i obowiązek. Miałem takie prawo jak każdy obywatel, dla którego Ojczyzna nie jest czemś, o czem się dowiaduje z gazet. (3)

Gabriel Narutowicz był masonem w loży "Wolność Przywrócona" /Wielka Loża Narodowa Polski/. Był bratem Stanisława Narutowi­cza, działacza skrajnie antypolskiej litewskiej Taryby. Żydomasoneria zwarła szeregi przy urnach wyborczych na rzecz G. Narutowicza, ale nie obyło się bez błędów narodowców. Rywali­zowali o fotel prezydenta Gabriel Narutowicz i Maurycy Zamoyski. Narodowcy nie uwzględnili faktu, że posłom ludowym bliżej było do Narutowicza niż do Zamoyskiego, kojarzonego z anachronicznym "feudalizmem". Tymczasem Maurycy Zamoyski oddał Polsce ogrom­ną przysługę gwarantując swym majątkiem pożyczkę dla Komitetu Narodowego Polskiego w Paryżu. Był patriotą w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Ostatecznie "witosowcy" z "Wyzwolenia" oddali głosy na Na­rutowicza i to zadecydowało o jego wygranej. A także głosy prawie trzech milionów Żydów. Ludowcy widząc swój błąd, udali się delegacją do Narutowicza, aby nie przyjął urzędu. Ten oczywiście odmówił. Kulminacją stały się masowe protesty uliczne patriotów, kiedy Narutowicz miał udać się do gmachu Sejmu na zaprzysiężenie. Wytrawni terroryści z PPS - Frakcji Rewolucyjnej Piłsudskiego zwietrzyli, że na fali tych protestów można upiec wiele, włącznie z zabójstwem kandydata i tym zabójstwem zdyskredytować naro­dowców - "endencję". Mogli wtedy liczyć na masowe rozruchy. Do akcji ruszyli bojówkarze z uśpionego, powstałego jeszcze w 1917 roku Centralnego Wydziału Pogotowia Bojowego PPS, składającego się z dawnych członków Organizacji Bojowej PPS sprzed żydowskiej rewolucji 1905 roku, w której miały wybitny udział bojówki Piłsud­skiego, a czego krwawym symbolem stała się pamiętna masakra na Placu Grzybowskim. Hersztem pepesowskiej milicji w Warszawie był Żyd "Łokie­tek", bandzior, który potem odegrał ważną rolę w rozruchach maja 1926, a później w zamordowaniu generała Włodzimierza Zagór­skiego. "Łokietek" był z wykształcenia lekarzem, przyjechał z Fran­cji wraz z darami Polonii dla Polski, czym zyskał sympatię otocze­nia wraz z innym bandziorem - Łukaszem Siemiątkowskim ksywa "Tata Tasiemka". Po śmierci Narutowicza "pepesiaki" cichaczem wyznaczyli trój­ki morderców, które miały zlikwidować generała Stanisława Hallera, Antoniego Sadzewicza, Tadeusza Dymowskiego /prezesa "Rozwo­ju"/, publicystę Stanisława Strońskiego i kilku innych aktywistów z opozycji. "Endecy" i patriotycznie uświadomiona młodzież uniwersytecka usiłowali uniemożliwić przejazd Narutowicza do Sejmu na przysięgę. Wśród demonstratorów byli księża: Lutosławski, Nowakowski, Wyrębowski i znani "endecy" Stanisław Stroński, Gierczak, Dy­mowski. PPS skrzyknęła swoich wypróbowanych "zadymiarzy" na cze­le z "Łokietkiem", ci zaś dobrali sobie kilkudziesięciu przedstawicieli "klasy robotniczej", także z PPS. Na czele pochodu szedł "Łokietek" z działaczami PPS - Szczypiorskim i Marcelim Piłackim. Pochód po­przedzał sztandar. Niósł go robotnik z rzeźni na Solcu - Jan Kału­szewski. Padły strzały, które dziwnym trafem zabiły w pierwszej kolejności Kałuszewskiego, następnie raniły kilkadziesiąt osób. Pochód rozpro­szył się. Narutowicz bez przeszkód wszedł do Sejmu. Po swoją śmierć. Niewiadomski do końca swoich dni nie uważał się za bohatera. Ostatnie dni spędził na pisaniu i rozmyślaniu. To wtedy powstało jego cytowane przesłanie: "Do wszystkich Polaków". Sentencja wyroku brzmiała:

/./ powodowany osobistym poglądem na obecny stan rze­czy w Polsce i swoistym poczuciem Jej honoru, rzeczywiście dnia 16 grudnia 1922 roku w Warszawie podczas otwarcia wy­stawy w gmachu Zachęty Sztuk Pięknych, dokonał zamachu na życie wybranego przez Zgromadzenie Narodowe [raczej mię­dzynarodowe! - H.P.] zgodnie z Konstytucją z dnia 17 marca 1921 roku, obowiązującą w Rzeczypospolitej Polskiej, Prezy­denta Gabriela Narutowicza, w trzecim dniu jego urzędowania, dając do niego trzy strzały rewolwerowe i powodując tym na­tychmiastową śmierć.

Sąd orzekł:

Mieszkańca m. st. Warszawy, Eligiusza Niewiadomskiego, lat 53 skazać po pozbawieniu praw stanu, na karę śmierci.

Kilka minut po godzinie szóstej rano zabrano go z celi i powie­ziono samochodem wojskowym otoczonym przez straż wojskową, do Cytadeli warszawskiej. Samochód psuł się po drodze kilka razy! Kilkaset ostatnich metrów dzielących go od Cytadeli Niewiadomski musiał przejść pieszo z eskortą. Obok nich kroczyli jego obrońca Sta­nisław Kijeński i ojciec Beniamin, kapucyn. Kiedy w pewnym momencie mecenas Kijeński ujął go pod ra­mię, Niewiadomski z uprzejmym uśmiechem podziękował za pomoc: Panie mecenasie. Niech mnie pan puści, bo pomyślą jesz­cze, że mnie pan podtrzymuje, a ja idę z całą pewnością sie­bie! Egzekucję miała wykonać Szkolna Kompania 30 Pułku Strzelców Kaniowskich. Żołnierze ustawili się w czworobok. Przed nimi stanął Niewia­domski, przy nim duchowny. Po odczytaniu sentencji wyroku, skazany pocałował krzyż i otrzymał błogosławieństwo. Oto jego pożegnalne słowa: Odchodzę szczęśliwy, że przestanę patrzeć na to, co z Pol­ską zrobił Piłsudski. Ufny jestem, że krew moja przyczyni się do zjednoczenia serc polskich! Po wypowiedzeniu tych słów podszedł do słupka. Komendant kompanii skierował sześciu wylosowanych żołnierzy na odległość ośmiu kroków przed słupek. Jeden z nich podszedł do Niewiadom­skiego, aby przewiązać mu oczy. Niewiadomski powiedział: "Nie za­wiązujcie mi oczu i nie przywiązujcie do słupka. Proszę - zwrócił się do żołnierzy - aby mierzono w głowę, ja stanę wam wygodnie". Następnie zdjął płaszcz i kapelusz, rzucił je obok. Do ust podniósł kwiat róży otrzymany od żony, która przez cały czas procesu przebywała przy nim i dodawała otuchy. Dokładnie o godzinie 7.19 padła komenda i rozległa się salwa. A my, Polacy tamtego, obecnego i następnych pokoleń, mamy ciężki orzech do zgryzienia, niezależnie od naszego "uzębienia" po­litycznego, a zwłaszcza moralnego: Eligiusz Niewiadomski postąpił słusznie, czy nie? Był bohaterem, czy tylko mordercą? Ale pogrzeb miał. bohaterski! Kondukt ruszył 7 lutego 1923 roku do kościoła na warszawskich Powązkach. Była godzina 5.45 rano. Mroźno, prawie ciemno, ponuro, złowieszczo. Gdy pochód dotarł na cmentarz, ktoś zaintonował "Kto się w opiekę". W koście­le odprawiono Mszę św. żałobną. Odśpiewano wtedy jedną zwrotkę "Roty". Rodzina i bliscy Niewiadomskiego byli ogromnie zaskoczeni wielkością tłumu, liczącego około 10.000 osób. Prawie wszyscy mieli w rękach kwiaty. Po Mszy św. długi szereg wieńców i trumnę poniesiono do gro­bu drogą wyłożoną gałązkami jodeł. Kobiety płakały. Nie było niko­go, kto by spoglądał obojętnie, nie licząc agentów PPS i samego Piłsudskiego, którzy byli tam "służbowo". Podczas spuszczenia trumny do grobu panowała złowroga cisza. Jeden z uczestników pogrzebu odpiął swój Krzyż Walecznych i rzucił go do grobu.

Na koniec odśpiewano "Rotę", a grób został pokryty górą kwia­tów. Na wstędze dużego bukietu z fiołków alpejskich widniała szarfa z napisem: "Od Polek z Ameryki - Cześć NIEŚMIERTELNEMU!" A my zadumajmy się nad pytaniem: Jaka byłaby późniejsza Polska, gdyby Eligiusz Niewiadomski wystrzelił do głównego sprawcy jej nieszczęść, a nie do jego bezwolnego figuranta? Byłażby to z pewnością Polska inna niż tamta, żydomasońska. Wraz z tą inną Polską, także, chociażby trochę inna byłaby Euro­pa?

1. A nie "na uchodźstwie".

2. Korzystam z opracowania Emilii Kunikowskiej, która oparła się m.in. na pu­blikacjach w "Kurierze Porannym" /01.02.1923/; "Kurierze Poznańskim" /01.02.1923/; "Gazecie Porannej" /07.02.1923/ i "Kartkach z więzienia: Eligiusz Niewiadomski", Poznań 1923 oraz S. Kijeńskiego: "Proces Eligiusza Niewiadomskiego".

3. Słowa tragicznie aktualne na dziś, jutro i pojutrze! - H.P.

Żydzi: Naród wymyślony Od wielu lat żadna książka tak silnie nie wstrząsnęła światem żydowskim jak „Wymyślenie żydowskiego narodu” Szlomo Sanda, profesora historii z prestiżowego Uniwersytetu Telawiwskiego. Izraelski naukowiec o polskich korzeniach przez jednych został określony jako wariat i antysemita, który kala własne gniazdo. Inni uważają go za wizjonera, który nie bał się wystąpić przeciwko największemu żydowskiemu tabu i złamać zmowę milczenia. Jak wskazuje tytuł książki, profesor Sand uważa, że… naród żydowski został wymyślony. W Izraelu jego naukowa rozprawa spotkała się z wielkim zainteresowaniem czytelników i – rzecz niemal bez precedensu dla prac naukowych – trafiła na listę bestsellerów, na której znajdowała się nieprzerwanie przez 19 tygodni. Podobny sukces odniosła we Francji, gdzie zdobyła prestiżową nagrodę Prix Aujourd’hui. W październiku książka wyszła po angielsku i trafiła do Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych pt. “When and How the Jewish People Was Invented?”, wywołując kolejną falę polemik i prasowych sporów. Krytyczną recenzję książki opublikował niedawno „Financial Times”. Gazeta uznała ją za prowokację. Federacja Syjonistyczna Wielkiej Brytanii i Irlandii zaś ostrzegła, że lansowanie podobnych tez „może się przyczynić do wzrostu incydentów na tle antysemickim”. Autor książki – według organizacji – szuka zaś taniej sensacji.

Kto wymyślił naród żydowski? Żydowscy historycy żyjący w Niemczech w drugiej połowie XIX wieku. To był okres kształtowania się nowoczesnych nacjonalizmów w Europie. Mieszkańcy Starego Kontynentu zaczęli wtedy myśleć kategoriami wspólnot etnicznych. Rodziły się narody: niemiecki, polski, francuski. Żydowscy historycy w Niemczech byli ludźmi swoich czasów i działali pod wpływem dominujących w nich prądów. Wzorowali się na nacjonalistach państw europejskich, głównie Niemcach, i w taki sposób powstał syjonizm, a wraz z nim naród żydowski.

Jak to „powstał”? Powstał, bo wcześniej nie istniał.

Przecież Żydzi mieszkali w Europie od dwóch tysięcy lat. Odkąd zostali wygnani przez Rzymian z Palestyny. Nic takiego się nie stało. To mit. Rzymianie wcale nie wypędzili Żydów z Palestyny, a Żydzi wcale nie przybyli do Europy. System kar, jaki Rzymianie stosowali wobec ujarzmionych nacji, nie przewidywał masowych wysiedleń. Wyrzucenie całego narodu z jego ziemi to bardzo skomplikowana operacja, której wykonanie stało się możliwe dopiero w XX wieku wraz z rozwojem niezbędnej infrastruktury, np. linii kolejowych. Nawet Trzecia Rzesza miała spore problemy z takimi operacjami, a co dopiero Imperium Rzymskie. Rzymianie byli oczywiście brutalni. Mogli zabić wielu ludzi, spalić miasto, ale nie wypędzali całych narodów.

Ale przecież to fakt powszechnie znany… Oczywiście, że powszechnie znany. O wypędzeniu napisano w deklaracji niepodległości Izraela z 1948 roku, a nawet na naszych banknotach. Do tego bowiem sprowadza się mit założycielski Państwa Izrael: wyrzucili nas z naszej ziemi dwa tysiące lat temu, ale teraz wróciliśmy, aby ją odebrać. Nawet ja – zawodowy historyk od kilkudziesięciu lat – bezkrytycznie w to wierzyłem. Dopóki dziesięć lat temu nie postanowiłem zbadać tego problemu…

Co się okazało? Zacząłem od literatury przedmiotu. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że nie ma ani jednej książki naukowej na temat wypędzenia Żydów z Palestyny. Wyobraża pan to sobie? Jedno z najważniejszych wydarzeń w historii narodu, a nikt nie napisał na ten temat opracowania historycznego!

To jeszcze nie dowód, że to nieprawda. Bądźmy poważni. Mamy do czynienia z wielką mistyfikacją. Mit o wypędzeniu Żydów to wytwór chrześcijańskiej propagandy z IV wieku. Miała to być kara za zabicie Syna Bożego. Właśnie do tego mitu nawiązali syjoniści w XIX wieku. Aby zbudować naród, trzeba było spreparować jego pamięć. Francuscy nacjonaliści odwoływali się do starożytnych Galów, włoscy do Juliusza Cezara, a niemieccy do Teutonów. Żydzi wzięli z nich przykład. Ogłosili, że Rzymianie wypędzili ich przodków z Palestyny, ci rozeszli się po całej ziemi, ale teraz muszą znowu połączyć się w jeden naród.

Ale przecież to jest fakt – w Europie, Afryce i w Azji istniały lub nadal istnieją skupiska Żydów. Tak, ale wszyscy ci ludzie nie są wcale potomkami wypędzonych Żydów z Palestyny. Mało tego, w sensie etnicznym wcale nie są Żydami. To przedstawiciele rozmaitych innych ludów i narodów, których przodkowie przed wiekami nawrócili się na religię judaistyczną. Żydzi znaleźli się na całym świecie nie dzięki jakiejś mitycznej wędrówce ludów, tylko dzięki masowemu nawracaniu! Bycie Żydem w Europie czy Afryce nie miało nic wspólnego z narodowością. Żydami byli po prostu wyznawcy judaizmu.

Judaizm jest jednak ściśle powiązany z tożsamością etniczną. Teraz tak. Ale wystarczy przestudiować starożytne źródła arabskie, wczesnochrześcijańskie, pogańskie czy żydowskie (z Talmudem na czele), aby się przekonać, że religia judaistyczna długo była religią nawracającą. Od II wieku przed narodzeniem Chrystusa aż do IV wieku naszej ery judaizm był najważniejszą monoteistyczną religią na świecie, której celem było pozyskanie jak najwięcej nowych wyznawców. Przekonanie pogan, że powinni wierzyć w jednego Boga, co robiono zresztą bardzo skutecznie. I stąd na świecie wzięło się tylu Żydów.

Ale przecież większość Żydów w Polsce wyglądała zupełnie inaczej niż Polacy. Nie mogli to być nawróceni na judaizm Słowianie. Na judaizm nie nawracali się tylko poszczególni ludzie, ale – tak samo jak w przypadku chrześcijaństwa – całe królestwa. Na przykład w Jemenie czy Afryce Północnej. Podobnie stało się z leżącym pomiędzy Morzem Kaspijskim a Morzem Czarnym królestwem Chazarów. W XII wieku ten nawrócony na judaizm turecki lud zaczął być jednak spychany przez Tatarów i Mongołów Dżyngis-chana na zachód. Zatrzymali się we wschodniej Polsce. Odpowiedź na pańskie pytanie jest więc prosta: 75 procent polskich Żydów wygląda inaczej niż Polacy, gdyż jest pochodzenia chazarskiego.

W Polsce panuje przekonanie, że Żydzi przyszli do nas z Zachodu, a nie ze Wschodu. Ta teoria pojawiła się dopiero w latach 60. XX wieku. Wcześniej wszyscy wielcy historycy – począwszy od Ernesta Renana, aż po Marca Blocha – uważali, że Żydzi przybyli do Polski z Chazarii. Zdanie to podzielali zresztą badacze syjonistyczni, choćby jeden z najważniejszych żydowskich historyków międzywojnia Icchak Shipper z Warszawy. Oni mylili się tylko w jednym. Twierdzili, że Żydzi najpierw przyjechali do Chazarii z Palestyny, a dopiero potem do Polski.

W Polsce panuje przekonanie, że Żydzi osiedlali się u nas, uciekając przed prześladowaniami na Zachodzie. Polska miała być ostoją religijnej tolerancji. Miło o tym mówić, a jeszcze milej słuchać. Obawiam się jednak, że muszę sprowadzić Polaków na ziemię. Z demograficznego punktu widzenia nie da się wytłumaczyć istnienia tak wielkiej populacji Żydów w Polsce jako rezultatu emigracji z Niemiec czy z Hiszpanii. Tamtejsze społeczności były na to zbyt małe. Swoją drogą, czy pan wie, jak niemieccy Żydzi nie znosili polskich Żydów? Nazywali ich pogardliwie Ost-Juden. Uważali ich za półdzikich, brudnych Azjatów, z którymi nie chcieli mieć nic wspólnego. Takim terminem określali na przykład moich pochodzących z Łodzi rodziców.

Powiedział pan, że potomkami Chazarów było 75 procent polskich Żydów. A reszta? Moja mama miała osiem sióstr. Pięć miało kruczoczarne włosy i semickie rysy – tak jak ja – ale trzy były blondynkami i miały niebieskie oczy. Do dziś wielu Żydów pochodzących z Polski ma europejski wygląd. Dlaczego? Otóż, królestwo Chazarów podbiło ziemie zamieszkane przez Słowian. Mniej więcej w okolicach Kijowa. 25 procent polskich Żydów to potomkowie tych Słowian, którzy przyjęli judaizm od swoich chazarskich władców.

A może to efekt mieszanych małżeństw? Oczywiście, to też się zdarzało, ale nie na jakąś wielką skalę. Tak czy inaczej w efekcie tego podczas okupacji Niemcy mieli poważne kłopoty z rozróżnieniem Polaków od Żydów. Ojciec opowiadał mi, że podczas pierwszych miesięcy okupacji, które przeżył w Łodzi, Niemcy bezskutecznie próbowali identyfikować Żydów na oko. W efekcie wielu Żydów, którzy mieli idealnie aryjskie rysy, chodziło sobie swobodnie po ulicach. Niemcy – choć bardzo tego chcieli – nie mogli więc w Polsce dokonać Holokaustu na podstawie swoich teorii rasowych, pomiarów i tym podobne. Zagłada Żydów w Polsce została dokonana na podstawie dokumentów: spisów ludności, dowodów osobistych, świadectw urodzenia.

Skoro nie było takiego wydarzenia jak wypędzenie Żydów z Palestyny, to gdzie się ci Żydzi podziali?

Nigdzie. Nadal mieszkają na swojej ziemi w Palestynie. Potomkowie starożytnych Żydów to dzisiejsi Palestyńczycy. Ludzie ci zostali bowiem zarabizowani po tym, gdy w VII wieku Palestyna została podbita przez Arabów. Nie ma się im zresztą co dziwić. Arabowie ogłosili, że każdy, kto uzna Mahometa za proroka, zostanie zwolniony od podatków. Myślę, że gdyby ktoś coś takiego zaproponował dzisiejszym Izraelczykom, zapewne duża część z nich też by się nawróciła na wiarę Allaha. (śmiech)

Ale Palestyńczycy wyglądają przecież jak Arabowie. Nie różnią się od Egipcjan czy Irakijczyków. Trudno, żeby po tylu stuleciach taki mały naród zachował etniczną czystość. Palestyńczycy często pytają mnie: czyli to my jesteśmy prawdziwymi Żydami? Nie, odpowiadam, jesteście tylko ich potomkami. Żyjecie bowiem w miejscu świata, przez które przechodziło wielu zdobywców i wszyscy zostawiali tu swoją spermę. Podbój arabski był również podbojem biologicznym. Nie zmienia to jednak faktu, że członek Hamasu z Hebronu jest bliżej spokrewniony z antycznymi Żydami niż izraelski żołnierz, z którym walczy.

Palestyńczycy nie są chyba zachwyceni, gdy mówi im pan, że w ich żyłach płynie żydowska krew? Rzeczywiście, nie lubią o tym słuchać. (śmiech) To chyba najlepszy dowód na to, że nie jestem agentem Hamasu i nie napisałem swojej książki na zlecenie Arabów.

Wróćmy do kwestii żydowskiej tożsamości. Stosunek do Palestyny zawsze miał chyba także wymiar religijny. Tak, i co ciekawe w religijnej tradycji żydowskiej wypędzenie miało wymiar metafizyczny, a nie realny. Przeciwieństwem „wypędzenia” zawsze było „odkupienie”. Dopiero rewolucja syjonistyczna przeformowała odwieczną judaistyczną formułę „wypędzenie” – „odkupienie” na „wypędzenie” – „powrót do ojczyzny”. Żydzi przez wieki uważali, że powrócą do Ziemi Obiecanej, dopiero gdy przyjdzie Mesjasz i rozpocznie się sąd ostateczny. Powrócą jednak w sensie duchowym, po śmierci.

Czy dlatego wielu religijnych Żydów do dziś nie popiera syjonizmu i Państwa Izrael? Nie popiera? Oni uważają, że jego istnienie jest obrazą Boga i bluźnierstwem. Proszę zwrócić uwagę, że przez całe wieki Żydzi wcale nie pchali się do Ziemi Obiecanej, to się zaczęło dopiero w XX stuleciu. Żydzi w Babilonie żyli przecież w odległości czterech dni jazdy wielbłądem od Palestyny! I wcale nie chcieli się tam przeprowadzić.

Czyli wszystko zaczęło się od syjonizmu? Tak, ale nawet gdy ta ideologia już istniała, większość Żydów wcale nie paliła się do wyjazdu na Bliski Wschód. Gdy pod koniec lat 80. XIX wieku w Rosji zaczęły się wielkie pogromy, wśród Żydów zawrzało. Część, jak Róża Luksemburg, stała się rewolucjonistami, część poparła socjaldemokrację, ale większość głosowała nogami. Zaczęła się masowa migracja do Ameryki. W latach 20. USA uznały jednak, że mają wystarczająco dużo Żydów, i zamknęły przed nimi drzwi. Wtedy nie było już wyboru – ludzie zaczęli osiedlać się w Palestynie. Kolejna fala przybyła z Niemiec po dojściu Hitlera do władzy w latach 30. A potem już poszło. II wojna światowa, Holokaust i ostateczne zwycięstwo syjonizmu, jakim było powstanie Izraela. Swoją drogą oglądał pan kiedyś słynne żydowskie filmy kręcone w Nowym Jorku w latach 20.? Jak pan myśli, jaki kraj przedstawiano w nich jako ukochaną ojczyznę, o jakim kraju mówiono z nostalgią i miłością?

Domyślam się, że nie o Palestynie. O Polsce! To była dla Żydów prawdziwa ojczyzna. Mój ojciec, umierając w Izraelu, mówił właśnie o Polsce! Kraju, do którego tęsknił i uważał za swoją prawdziwą ojczyznę. Tak mówił o Polsce stary Żyd umierający w państwie żydowskim, w Ziemi Obiecanej. Ciekawe, co?

Pański ojciec przetrwał zagładę w Polsce? Nie, w grudniu 1939 roku uciekł z niemieckiej strefy okupacyjnej do sowieckiej. Wziął mamę i siostrę (ja urodziłem się już po wojnie w obozie przejściowym w Austrii) i przedostał na teren opanowany przez Armię Czerwoną. Co ciekawe, ojciec przed wojną był działaczem komunistycznym, ale Sowietom się do tego nie przyznał. Bał się, że NKWD go zamorduje, tak jak zamordowała wielu innych działaczy KPP w latach 30. Moja rodzina uratowała się więc dlatego, że byliśmy Żydami, a nie komunistami. Wywieźli ich do Uzbekistanu i tam przetrwali wojnę.

Mam wrażenie, że czasami prowokuje pan swoich rodaków. Powiedział pan kiedyś, że powstanie Izraela było aktem gwałtu. Zostałem wtedy zaproszony przez uniwersytet na terytoriach okupowanych. Po wykładzie Palestyńczycy zapytali mnie, dlaczego – choć jestem zwolennikiem takiej teorii historycznej – nadal usprawiedliwiam istnienie Państwa Izrael. Odpowiedziałem, że nawet dziecko zrodzone w wyniku gwałtu ma prawo do życia. Potem opisały to palestyńskie gazety i zrobiło się sporo szumu. Ale ja to podtrzymuję. Uważam, że Izrael ma prawo do egzystencji na Bliskim Wschodzie. Ale nie z powodu bajek o powrocie do ziemi przodków, ale dlatego, że próba zniszczenia go doprowadziłaby do niewyobrażalnej tragedii.

Ale obecny kształt tego państwa panu nie odpowiada? Nie. Mój sprzeciw wzbudza to, że Izrael oficjalnie nazywa się państwem żydowskim, a na naszej fladze jest gwiazda Dawida. Sprawia to, że ćwierć populacji kraju [tak zwani izraelscy Arabowie, nie mylić z Palestyńczykami mieszkającymi na terytoriach okupowanych – przyp. red.] traktowana jest jak obywatele drugiej kategorii. Izrael powinien porzucić swój żydowski charakter i stać się świeckim państwem Żydów i Arabów.

Czy to nie utopia? Wielu Izraelczyków uważa, że w sytuacji, gdy kraj znajduje się w morzu wrogich Arabów, oznaczałaby to samobójstwo. Jest dokładnie odwrotnie! Izrael czeka katastrofa, jeżeli się nie zmieni. Prędzej czy później dojdzie tu do masowej rewolty. Nie wybuchnie ona w Autonomii Palestyńskiej, ale na północy Izraela, w Galilei, której większość mieszkańców stanowią Arabowie. Galilea będzie izraelskim Kosowem. Kosowo zaczęło separować się od Serbii, gdy kraj ten stał się państwem plemiennym, nacjonalistycznym. Choć zamieszkane przez Albańczyków, nie chciało przyłączyć się do biednej, zapóźnionej Albanii i zdecydowało się na samodzielność. To samo stanie się z Galileą. Izraelscy Arabowie nie będą chcieli wejść w skład zacofanej Autonomii Palestyńskiej, ale długo już w państwie żydowskim nie wytrzymają.

Żydzi i Arabowie mieliby stworzyć razem jedno państwo? Przecież nienawiść jest tak wielka… I kto to mówi? Polak! A czy między wami a Niemcami nie było wielkiej nienawiści? I ten wasz konflikt nie trwał 60 lat, tylko 1000! A teraz jakoś jesteście świetnymi sąsiadami i znaleźliście się w jednej federacji! A Polacy doznali od Niemców tyle krzywd. Ja akurat jestem jednym z tych Żydów, którzy nie zapomnieli, że w Polsce podczas wojny nie zginęły tylko trzy miliony polskich Żydów, ale również trzy miliony Polaków. Pamięta pan film Claude’a Lanzmanna „Szoah”? Dzięwięciogodzinny dokument, większość nagrana w Polsce, i ani słowa o tym, że Polacy też ginęli w obozach.

Jaka przyszłość czeka Izrael? Bardzo ponura. Obawiam się, że w dalekiej perspektywie nie ma żadnej szansy, żeby przetrwał na Bliskim Wschodzie jako państwo żydowskie. Należy zerwać z tym nonsensem i porozumieć się z Arabami. Przyjąć wreszcie do wiadomości rzecz oczywistą: że jesteśmy wielokulturowym, wieloetnicznym społeczeństwem, a nie żadnym plemiennym monolitem, który może się separować od Arabów. Proszę się przespacerować ulicami Tel Awiwu. Jaki pluralizm! Ile ludzkich typów! Żydzi europejscy, Żydzi bliskowschodni, Polacy, Rosjanie, Etiopczycy! I ci wszyscy ludzie uparcie powtarzają, że w ich żyłach płynie jedna krew.

Rzeczywiście trudno uwierzyć, żeby etiopscy Żydzi byli potomkami Żydów z Palestyny. Trudno uwierzyć? Przecież to są Murzyni! Najgorsze jest w tym to, że ci dorośli ludzie całkowicie na poważnie, bez mrugnięcia okiem twierdzą, że są potomkami króla Salomona. Żydami, którzy zgubili się przed wiekami w Afryce, ale już całe szczęście się odnaleźli i wrócili do domu. Są momenty, w których wydaje mi się, że świat zwariował. Jedna z największych tragedii ludzkości polega na tym, że ludzie patrzą, ale nie widzą. Żyjemy w oparach ideologii, które lansują najbardziej karkołomne teorie, a my bezrefleksyjnie je przyjmujemy i uważamy za prawdę objawioną.

Pańska teoria również wzbudza wiele kontrowersji. Jest pan nawet oskarżany o antysemityzm. Polityka Państwa Izrael przyczyniła się do znacznie większego wzrostu antysemityzmu niż moja książka. Gdy ktoś mówi coś niewygodnego, najłatwiej jest go oskarżyć o antysemityzm. Ja nie dam sobie zamknąć ust i dalej będę się starał obalić niebezpieczny mit, że Izraelczycy są wspólnotą etniczną. Doprowadza on bowiem do szaleństwa, jakim jest udawanie, że ćwierć populacji naszego kraju nie istnieje. Jak długo jeszcze można utrzymywać tę iluzję? Obiecałem sobie, że nie będę szedł na żadne kompromisy z ideologią, jak robi to wielu innych badaczy. Mówić półgębkiem czy posługiwać się aluzjami. Jestem na to za stary. Mówię prawdę, bo niedługo może już być za późno. Ten sam mit, na podstawie którego narodził się Izrael, może się okazać mitem, który go zniszczy. Rozmawiał Piotr Zychowicz


Wyszukiwarka