142

Tajemnicze udziały Arabskiego Wojciech Kaczmarek karierę biznesmena zaczynał w 1990 r. w Przedsiębiorstwie Produkcyjno-Handlowym Rancor, sprzedającym środki chemiczne. Wcześniej studiował geodezję na Akademii Rolniczo-Technicznej w Olsztynie. Na uczelni znany był przede wszystkim jako trener karate. W 1996 r. otworzył pierwszy w Olsztynie supermarket – Rast. Wtedy jego interesy nabrały tempa. Kilka lat później Kaczmarek był już „szanowanym biznesmenem”. W 2008 r. zaproszony został np. na Konferencję Gepardów Biznesu Województwa Warmińsko-Mazurskiego pod patronatem marszałka województwa Jacka Protasa z PO. Dziś zasiada we władzach m.in. Rabat Pomorze, Rast Sa oraz Rast sp. zoo. W 2007 r. zarządy spółek Bomi S.A., Rabat Pomorze S.A. oraz Rast S.A. podpisały listy intencyjne w ramach, których utworzono Grupę Kapitałową Bomi. Jak wynika ze strony internetowej Bomi S.A., przewodniczącym rady nadzorczej jest Wojciech Kaczmarek, zaś jednym z akcjonariuszy Bomi od 2008 roku jest Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera Donalda Tuska. Z oświadczenia majątkowego Tomasza Arabskiego, które zostało złożone 25 marca 2009 roku, wynika, że posiada on 11 500 akcji Bomi wartości 119 600 zł (stan na 31.12.2008). Wysłaliśmy pytania do ministra Arabskiego dotyczące posiadanych przez niego akcji, jednak nam nie odpowiedział. Całość artykułu, m.in. wątek związany z "lustracją" Zyty Gilowskiej za pośrednictwem szefa Warmińsko-Mazurskiego Stowarzyszenia na Rzecz Bezpieczeństwa, w najnowszym wydaniu "Gazety Polskiej"

Dorota Kania, Grzegorz Wierzchołowski

Nierówność prof. Jasiewicza: Od (żydowskiej) afirmacji do kolaboracji Żydzi masowo kolaborowali z sowieckim okupantem. Po wkroczeniu Armii Czerwonej stawiali im bramy tryumfalne i całowali pancerze sowieckich czołgów. Na tym nie koniec. Atakowali żołnierzy WP, tworzyli milicję, szydzili z klęsk państwa polskiego. I co najgorsze - czego Polacy najbardziej nie mogli im wybaczyć - denuncjowali naszych oraz zasilali administrację i aparat represji okupanta. Trzeba to nazwać po imieniu - była to zdrada stanu. No dobrze - spyta dociekliwy - ale przecież potem Żydzi padali ofiarą pogromów. To fakt niezaprzeczalny - potwierdzi historyk, ale zaraz doda, że jednak wytłumaczalny i to w bardzo prosty sposób: pogromy były odwetem za ową kolaborację. Takie tezy - gwoli ścisłości dodać trzeba, że nie nowe (pisał o tym np. śp. prof. Tomasz Strzembosz, czy jego uczeń dr Marek Wierzbicki) - możemy znaleźć w najnowszej książce: "Rzeczywistość sowiecka 1939 - 1941 w świadectwach polskich Żydów".

Kim jest Krzysztof Jasiewicz? Kim jest ten odważny naukowiec, który nie boi się głosić tak niepopularnych sądów, za które inni skazani zostali na salonowy lincz (by wspomnieć znów prof. Strzembosza)? Cóż to za nieznany dotąd, niepokorny i bezkompromisowy odkrywca? To musi być jakiś młody historyk, nieświadom najwyraźniej, jakie nieszczęście na siebie sprowadza. Tymczasem nic bardziej mylnego. Autor nie jest ani taki młody, ani nieznany. To Krzysztof Jasiewicz. Ok. kilku lat profesor belwederski, kierownik Samodzielnej Pracowni Analiz Problemów Wschodnich w Instytucie Studiów Politycznych PAN. Na stronie instytucji można znaleźć spory dorobek profesora i jego zespołu. Do sfery zainteresowań pracowni należy przede wszystkim historia Rosji i ZSRR, potem polskich Kresów, ze szczególnym uwzględnieniem okresu okupacji sowieckiej i sytuacji Żydów (w ramach tych projektów powstały m.in. książki: "Lista strat ziemiaństwa polskiego 1939-56" - chyba najwartościowsza praca profesora), "Świat niepożegnany. Żydzi na dawnych ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej w XVIII–XX wieku", czy "Tygiel narodów. Stosunki społeczne i narodowościowe na dawnych ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej w latach 1939 - 1953"). Nas najbardziej interesują dwie książki: wcześniejsza "Pierwsi po diable. Elity sowieckie w okupowanej Polsce 1939 - 1941 (Białostocczyzna, Nowogródczyzna, Polesie, Wileńszczyzna)", i ostatnia, wspomniana już: "Rzeczywistość sowiecka 1939 - 1941 w świadectwach polskich Żydów".

Dwie recenzje W recenzji "Pierwszych po diable..." czytamy: "To próba innego spojrzenia na okupację ziem wschodnich Rzeczypospolitej lat 1939 - 1941 i wskazanie jej najważniejszych, lecz przeniesionych w czasie, skutków, połączona z opisem procesu formowania się sowieckich elit władzy". Jakież to inne spojrzenie, czytamy dalej: "Zdaniem Autora, okres ten posłużył przede wszystkim do wykrystalizowania mitu Żyda-zdrajcy i latem 1941 zaowocował falą mordów na Żydach, popełnionych przez ludność autochtoniczną w całym pasie sowieckich podbojów. W Polsce dodatkowo posłużył do moralnego uzasadnienia powszechnej obojętności wobec Zagłady".
A teraz recenzja "Rzeczywistości sowieckiej..." z tej samej strony wydawnictwa "Rytm": "Pochodzące z archiwów londyńskich relacje polskich Żydów, opisujące okupację sowiecką Kresów Wschodnich lat 1939 - 1941, a także impresje Żydów z przymusowych pobytów w głębi ZSRR w latach 1940 - 1941 są w Polsce stosunkowo mało znane i wnoszą nowe spojrzenie na martyrologię obywateli polskich różnych narodowości pod sowieckim panowaniem w XX wieku. W części monograficznej napisanej przez Krzysztofa Jasiewicza, autora od końca lat 80. specjalizującego się w problematyce Kresów i ZSSR, znajduje się szczegółowa analiza postaw Żydów pod okupacją sowiecką i zjawisk z ich udziałem, również tych patologicznych i nagannych". Tylko te recenzje pokazują dziwną dychotomię. Raz mamy "mit Żyda-zdrajcy", a następnie: "patologiczne i naganne postawy Żydów".

Mit a rzeczywistość "Pierwsi po diable..." powstali w 2001 roku, "Rzeczywistość sowiecka…" w ubiegłym roku, a więc, jak łatwo policzyć, osiem lat później. Kilka lat, a jakże inne spojrzenie. Pierwszą książkę reklamowała "Gazeta Wyborcza"; do dziś polecana jest np. na stronach Żydowskiego Instytutu Historycznego. Czy druga spotka się z równie entuzjastycznym podejściem wspomnianych środowisk - szczerze wątpię. Czytelnika bardziej interesuje jednak co innego - gdzie jest prawda, a gdzie fałsz? Czy niechęć Polaków do Żydów wynikała tylko z "wrodzonego nam antysemityzmu"? Czy powodem była powszechna kolaboracja tych drugich - jak tego chce teraz Jasiewicz - z sowieckim okupantem? Czyżby autor przejrzał na oczy i ów mit "Żyda-zdrajcy" stał się historyczną rzeczywistością? Tylko czy taki pisarz, a szczególnie historyk, może być wiarygodny, zmieniając zdanie o 180 stopni? Nie można przecież - zawsze w imię naukowej rzetelności - raz uważać Żydów za Bogu ducha winne ofiary, a za chwilę za prześladowców, którzy w pewnym sensie zasłużyli na okrutny los.

Żydzi krzyczeli: "Niech żyje Hitler" Na to dziwne rozdwojenie Krzysztofa Jasiewicza zwrócił już uwagę dziennikarz "Rzeczpospolitej" Piotr Zychowicz w artykule "Bramy tryumfalne dla Sowietów": "Dotąd Jasiewicz bronił poglądu, że kolaboracja Żydów z Sowietami była zjawiskiem znikomym. W wydanej w 2001 roku książce "Pierwsi po diable" twierdził, że stereotyp kolaboracji został wymyślony przez Polaków próbujących zrzucić winę za sowietyzację kraju na żydowskich sąsiadów. Praca ta - trzeba przyznać dzieło znakomite - była chwalona na łamach »Gazety Wyborczej«, a jej autor stawiany za wzór innym badaczom zajmującym się tą problematyką. Minęło jednak kilka lat i Jasiewicz zmienił zdanie". Co teraz twierdzi Jasiewicz? Kolaboracja Żydów z Sowietami była - jak już pisaliśmy - masowa. Z tego właśnie powodu - a nie jak wcześniej uważał (i powszechnie uważają inni) - z "wrodzonego Polakom antysemityzmu, podgrzewanego przez zaściankowy Kościół katolicki i endecką ideologię" - wynikała niechęć do Żydów, która przybierała nieraz postać pogromów. Jak historyk argumentuje? Podobne zjawisko miało miejsce nie tylko na obszarze dawnej II RP, ale praktycznie na wszystkich terenach zajętych przez Sowiety w wyniku układu Ribbentrop - Mołotow i zdobytych przez Niemców w 1941 roku: na Litwie, Łotwie, w Estonii, części Finlandii i Rumunii. Jasiewicz analizuje również, co działo się z Żydami później - jaka nagroda spotkała ich za kolaborację. Podstawą rozważań jest zbiór relacji polskich Żydów złożonych w armii Andersa. I tak Józef Blumenstrauch z Chełma Lubelskiego pisze o masowej (sic!!!) ucieczce Żydów spod okupacji sowieckiej na zachodnią stronę Bugu: "Jeżeli Żyd ucieka z raju, gdzie jest wolność, równość i szczęście - pod nóż gestapowców, to chyba nie muszę dodawać, że w tym raju było mu stokroć gorzej, niż u otwartego wroga Niemca. (...) Kiedy do Lwowa, Włodzimierza i Brześcia przybyły komisje niemieckie, masy Żydów wiwatowały setkami i tysiącami na cześć Niemiec i Hitlera. Proszę sobie wyobrazić tłumy Żydów krzyczących: »Niech żyje Hitler«. Sens był jasny: lepszy jest miecz śmierci od miecza głodu i niewolnictwa". Ci, którzy zostali w sowieckim raju, cierpieli nie tylko z powodu głodu, ale często - z wszystkich możliwych powodów: klasowych, religijnych, politycznych - byli represjonowani i trafiali do więzień oraz łagrów. Wyzwoleniem dla wielu stała się dopiero armia Andersa.

Opór przeciw IPN Ale Krzysztof Jasiewicz dał się już poznać wcześniej jako obiektywny badacz. Na obronę prawdy historycznej zdobył się, analizując film "Opór" o "bohaterskich" braciach Bielskich:"Film oddaje tylko cząstkę prawdy, fałszuje historię. Jest szkodliwy dla stosunków polsko-żydowskich. (...) Ten film jest piramidalną bzdurą, opisuje rzeczy, jakie na Nowogródczyźnie, w ogóle na Kresach Wschodnich w czasie wojny nie miały miejsca. W rzeczywistości ani oddział Bielskiego, ani inna działająca w tym rejonie grupa partyzantów pod dowództwem Simchy Zorina, licząca 562 osoby, nie prowadziły działalności bojowej. Chcieli przetrwać. Ich główną aktywnością było pozyskiwanie prowiantu od głodujących chłopów. Napadali na polskie wsie, rabując resztki żywności. Żydowskie grupy odznaczały się wyjątkową brutalnością, dochodziło do morderstw, gwałtów. Ciężko uznać rabunki i napady na ludność cywilną za przejaw bohaterstwa" (wywiad dla "Wirtualnej Polski").A teraz - dla porównania - wypowiedź profesora o IPN (po zmianie prezesa z Kieresa na Kurtykę):"Teraz z rosnącym niepokojem patrzę na to, że jedna partia usiłuje zawładnąć wszystkim i byłoby katastrofą dla IPN, gdyby on się temu poddał. [...]. Moje obawy wzbudza też [...] pojawienie się wśród kadry IPN osób kontrowersyjnych, z nienajlepszej jakości warsztatem naukowym, ale wygłaszających - zbiegiem okoliczności - poglądy bliskie partii rządzącej. Mam też wrażenie, że niektórym działaniom IPN, skądinąd sensownym, zaczyna towarzyszyć oprawa sprawiająca wrażenie aktu politycznego, a to w ogóle podważa sens istnienia tej instytucji" (debata zorganizowana przez miesięcznik "Więź", 2006; twierdzenia Jasiewicza obalał historyk IPN Antoni Dudek).Czyli znów mamy ową nierówność, dwoistość Jasiewicza.
Teczki i Jedwabne Pójdźmy dalej. Prof. Jasiewicz o teczkach:"Zdumiewające, że posiadająca podobne walory poznawcze [do NKWD-owskiej - TMP] spuścizna po UB i SB, jest - z pomocą chwytów demagogicznych - w całości kwestionowana. Usiłuje się do znudzenia utrwalać pogląd, czasami formułowany wprost, że dokumentacja sprzed kilkunastu-kilkudziesięciu lat jest bezwartościowa, prawie jakby została wytworzona wyłącznie w celu skompromitowania konkretnych osób. Można by odnieść wrażenie, że tworzący ją ubecy wiedzieli, że ich elaboraty będą czytane przez historyków, dziennikarzy i in extenso publikowane w gazetach. Że w tym celu, aby kogoś skrzywdzić po latach, preparowano »fałszywki«. Taki pogląd nas, ludzi z branży, wręcz rozśmiesza, bo owszem, mogło się zdarzyć, że »fałszywki« robiono na potrzeby konkretnej operacji, ale nie tworzono fałszywych agentów z fałszywymi teczkami i sfałszowanymi wpisami w kartotekach, bo to była dokumentacja o największym stopniu utajnienia i przed upadkiem ustroju niemożliwa do oglądu dla kogokolwiek z zewnątrz, więc z założenia możliwa do weryfikacji i, co więcej, weryfikowana wewnątrz struktur bezpieczeństwa w ramach różnych procedur. To nieuchronny element funkcjonowania, żelazna zasada skuteczności każdej służby bezpieczeństwa. Nasi krytycy idą jednak jeszcze dalej. Z jednej strony negują bowiem miarodajność badań opartych na źródłach proweniencji ubeckiej, z drugiej - posługują się tymi samymi materiałami i z pomocą wyobraźni usiłują, tym razem powołując się na jej »autorytet«, udowodnić tezę o nieprawdziwości tejże dokumentacji" ("Dzika" historia - "cywilizowana" współczesność", miesięcznik "Znak", luty 2007).Przyznać trzeba - rzeczowa opinia specjalisty, której... nigdy nie opublikowałaby "Gazeta Wyborcza" .Ale kilka lat temu Krzysztof Jasiewicz pisał też o Jedwabnem:"Nie chodzi o samobiczowanie ani o urazy. Chodzi o prawdę, prawdę straszną, którą historyk musi rzetelnie i wszechstronnie zbadać, a społeczeństwo poznać. Nawet jeżeli ta prawda rani i oburza. I nawet jeżeli ten akt ludobójstwa w Jedwabnem nazwiemy Holocaustem" ("Sąsiedzi niezbadani", "Gazeta Wyborcza", grudzień 2000). Choć w całym tekście Jasiewicz polemizuje z niektórymi tezami autora "Sąsiadów" J. T. Grossa, a szczególnie jego warsztatem badawczym - konkluzja (patrz wyżej) nie pozostawia wątpliwości: w Jedwabnem doszło do ludobójstwa, a nawet Holokaustu. A może sęk w tym, gdzie i komu udziela się wywiadów? Słowa o Jedwabnem padły w "Gazecie Wyborczej".

Lustracja jak faszyzm i komunizm A może kluczem do zrozumienia Krzysztofa Jasiewicza jest pewien dokument. To list otwarty, jaki wystosował on do Prezesa Polskiej Akademii Nauk, prof. Michała Kleibera pod jakże frapującym tytułem: "Kiedyś i tak czeka ich DePiSacja": "Z ogromną przykrością informuję, iż nie mogę złożyć oświadczenia lustracyjnego. Jest mi tym bardziej przykro, że publiczna forma wyartykułowania tej kwestii może być postrzegana jako akt demonstracyjnego nieskładania oświadczeń, lecz nie mam takich intencji, podobnie jak nie mam nic do ukrycia. Misją nauki, odkąd istnieje, jest dążenie do prawdy. Ta wielowiekowa tradycja naszego powołania buduje nasz etos środowiskowy, w nim mieści się, obok szacunku dla Człowieka, bo on jest zawsze jedynym punktem odniesienia, prawo do swobodnego wypowiadania sądów i prawo do sprzeciwu wobec kłamstwa, pogardy i nienawiści. Fascynacja światem czarno-białych prawd, podobnie jak w XX wieku faszyzmem i komunizmem, zakończy się dokładnie tak samo - na śmietniku historii. Niezależnie od butnego języka obozu rządowego i wiary, że będą rządzić dekadami ze względu na ogrom wyrządzonych spustoszeń - całą obecną formację czeka kiedyś dePiSacja, czyli przyznanie Im dożywotnio rent politycznych w wysokości mojej pensji profesorskiej, z wysługą lat wynoszącej dziś 2201 zł i 94 gr netto, w zamian za nieuczestniczenie w życiu publicznym i zakaz pokazywania się w mediach".Co to za medium, które pozwoliło prof. Jasiewiczowi na taką walkę z lustracją - lustracją jego osoby i środowiska? Oczywiście "Gazeta Wyborcza". Było to w marcu 2007, kiedy nie splamił się jeszcze publikacją "Rzeczywistości sowieckiej...", a żywa była jego wcześniejsza książka - "Pierwsi po diable...". Teraz Krzysztof Jasiewicz w dzienniku Michnika na takie manifesty miejsca już nie znajdzie. Panie profesorze, czy warto było odwracać się od salonu? Tadeusz M. Płużański

Proroctwa nas wspierająW Londynie, w wielkiej loży, już postanowiono... Siedem pieczęci kładą masoni pod dekret. Nad skrwawionym Talmudem żółte świece płoną. W płachtę zwinęli szczątki i przysięgli sekret” – pisał bodaj jeszcze w latach 20-tych Julian Tuwim w wierszu „Anonimowe mocarstwo”, pomyślanym jako parodia publicystyki Adolfa Nowaczyńskiego. Ale, jak to często bywa, autor myśli jedno, a demon, czy jak kto woli – Duch, który „flat ubi vult”, czyli tchnie kędy chce – nadaje utworowi inny sens, na przykład - proroczy. Bo popatrzmy, jak się ten wiersz zaczyna: „Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży. Amunicję przenoszą czarni przemytnicy. Naradzają się szeptem berlińscy bankierzy. Dzwoni tajny telefon w warszawskiej bóżnicy”. Mniejsza już o telefony w warszawskiej bóżnicy, bo prawdę mówiąc - nawet nie wiem, czy jest tam jakiś telefon, albo o berlińskich bankierów - czy naradzają się „szeptem”, czy głośno. Mniejsza nawet o czarnych przemytników przenoszących amunicję – dla kogo i przeciw komu ją przenoszą - ale przecież żaden normalny człowiek nie zaprzeczy, że złoto świata praktycznie w całości znalazło się w podziemiach – co prawda nie tyle synagog, co banków, ale to w końcu przecież na jedno wychodzi. W obiegu znajduje się już wyłącznie pieniądz „gorszy”, czyli papierowy Scheiss, którego i Rezerwa Federalna, i Europejski Bank Centralny we Frankfurcie nad Menem nikomu nie żałuje, bo przecież wartość tego Scheissu zależy od wiary w jego wartość i dlatego jej płomień w niewolnikach banków podtrzymują rządy całego cywilizowanego świata. Zresztą – całe ryzyko i tak spoczywa na nich, bo jeśli stracą tę wiarę, to jednocześnie – wszystkie lokowane w papierowym Scheissie oszczędności. Ale wróćmy do wiersza, bo dalej też jest ciekawie: „Smok olbrzymi od morza do morza się wije. Nocą widzą go w ogniu najśmielsi lotnicy. Ciemny łopoce w miastach i na trwogę bije. Sygnał strzelił rakietę znad pruskiej granicy.” Czyż to takie odległe od obrazu II wojny światowej w Europie, która przecież zaczęła się właśnie od „sygnału znad pruskiej granicy” i to akurat w postaci „rakiety”? Kiedy zwrócimy uwagę, że Tuwim pisał to w początkach lat 20-tych ubiegłego wieku, to w porównaniu, dajmy na to, do niektórych proroctw starotestamentowych, uderza wyjątkowy realizm i precyzja tej wizji. A skoro tak, to dlaczego nie uznać za proroczą również informacji, że „W Londynie, w wielkiej loży już postanowiono...”? No dobrze – ale co właściwie „postanowiono”? Na odpowiedź na to pytanie naprowadza nas list, jaki pan Jerzy Jaskiernia, podówczas minister sprawiedliwości w polskim rządzie, wysłał w roku 1995 między innymi do niżej podpisanego w odpowiedzi na zapytanie, kto właściwie w 1988 roku podjął decyzję o wprowadzeniu w Polsce tzw. moratorium na wykonywanie kary śmierci? Moratorium to polegało na zaprzestaniu wykonywania prawomocnych wyroków sądowych, jeśli ich przedmiotem była ta właśnie kara. Otóż pan Jaskiernia odpowiedział, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. To dopiero rewelacja! Decyzji nieznanego po dziś dzień Dobroczyńcy Ludzkości posłusznie podporządkowały się wszystkie organy naszego „demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej”! Więc jakże w takich okolicznościach nie wierzyć w istnienie „anonimowego mocarstwa”, skoro to pewnie właśnie ono wydało wtedy naszemu państwu taki rozkaz? Wracam zaś do tej sprawy w związku z płomiennym kazaniem, jakie podczas radiowej Mszy świętej wygłosił przewielebny ksiądz Andrzej Mulka w warszawskim kościele Św. Krzyża. Było ono w całości wymierzone w karę śmierci, co jest o tyle dziwne, że od roku 1998 kara ta została nawet wykreślona z Kodeksu karnego, w związku z czym nie jest ani orzekana, ani wykonywana, a tym dziwniejsze, że Katechizm Kościoła Katolickiego nadal uważa ją za dopuszczalną. W tych okolicznościach przyczyną tak emocjonalnej filipiki przeciwko karze śmierci, mogła być informacja, że co najmniej 70 procent Polaków opowiada się za jej przywróceniem. Ale nawet i to nie wyjaśnia sprawy do końca. Co innego, gdyby kara śmierci była grzechem. Z grzechem trzeba walczyć i to tym bardziej emocjonalnie, im bardziej byłby rozpowszechniony. Ale przecież popieranie kary śmierci grzechem nie jest, skoro Katechizm Kościoła Katolickiego ją dopuszcza, podobnie jak dopuszczał przez ostatnie 2 tysiące lat! Co więcej – wśród zestawu argumentów, jakie przewielebny ksiądz Mulka przytoczył przeciwko karze śmierci nie było nawet zarzutu, że jest ona niesprawiedliwa. A przecież na dobrą sprawę od tego należałoby zacząć. Kary bowiem nie są samowolnymi sadystycznymi udręczeniami niewinnych ludzi, tylko dolegliwościami stosowanymi wobec winowajców w procesie określanym jako wymierzanie im sprawiedliwości za czyny, jakich się dopuścili. Dlatego najważniejszą sprawą wydaje się odpowiedź na pytanie, czy kara jest sprawiedliwa, czy nie, bo nie ulega wątpliwości, że stosując niesprawiedliwą karę, żadnej sprawiedliwości przy jej pomocy nie wymierzymy. Jeśli zatem kara śmierci nie jest sprawiedliwa, to należy ją usunąć z arsenału kar i tyle. Jeśli jednak jest sprawiedliwa, to właściwie w imię czego państwo miałoby się jej pozbywać? Pamiętając, że państwo jest monopolem na przemoc, pamiętamy również, że jedynym moralnym uzasadnieniem tego monopolu jest okoliczność, że przemoc ta ma być używana w służbie sprawiedliwości. Jeśli zaś państwo, pozbawiając się narzędzi wymierzania sprawiedliwości, zaczyna się od służenia sprawiedliwości wymigiwać, to nie ma już najmniejszego powodu, byśmy państwowy monopol na przemoc moralnie akceptowali. Próbując odpowiedzieć na to fundamentalne pytanie warto odwołać się do definicji sprawiedliwości, żebyśmy wiedzieli, o czym mowa. Według starożytnego rzymskiego prawnika Ulpiana „iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi”, co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu co mu się należy. Co się zatem „należy” mordercy, który z premedytacją, a także z niskich pobudek, na przykład – z chęci zysku, pozbawił życia innego człowieka? Redde quod debes, czyli oddaj, coś winien. A czego jest winien? Winien jest życia, to chyba oczywiste. Kto samowolnie odbiera cudze życie, powinien być gotów oddać własne. W przeciwnym razie rachunek się nie bilansuje i zamiast sprawiedliwości mamy pobłażliwość. Zatem – w świetle definicji Ulpiana Domicjana, kara śmierci wydaje się sprawiedliwa. Ale przewielebny ksiądz Mulka mógłby na to powiedzieć, że Ulpian był poganinem i taka pogańska definicja sprawiedliwości nie jest dla chrześcijanina miarodajna. Ulpian, o ile mi wiadomo, rzeczywiście był poganinem, ale podobnie, jak nie ma „pogańskiej” i „chrześcijańskiej” matematyki, tak też nie ma odmiennej logiki. Na wszelki jednak wypadek, gdyby się okazało, że jakaś odmienna logika jednak jest, spróbujmy znaleźć chrześcijańskie potwierdzenie sprawiedliwego charakteru kary śmierci. Cóż jest największym autorytetem dla chrześcijanina? Niewątpliwie Ewangelia, to znaczy – zapisane tam wypowiedzi Pana Jezusa. Otóż w Ewangelii św. Łukasza znajduje się opis egzekucji Pana Jezusa, a w nim – scena jego rozmowy z ukrzyżowanymi wraz z Nim łotrami. Jeden z nich, jak wiadomo, zaczął Pana Jezusa lżyć, na co drugi zwrócił mu uwagę, że oni, w odróżnieniu od Niego, odbierają „słuszną” karę za swoje uczynki, podczas gdy On przecież nic złego nie zrobił. „Słuszną” – w znaczeniu – sprawiedliwą. I kiedy ów „dobry łotr” zwrócił się do Chrystusa Pana, by wspomniał na niego w raju, Pan Jezus natychmiast go kanonizował – bo tak przecież należy rozumieć obietnicę, że „dziś jeszcze będziesz ze mną w raju”. To jest bodaj jedyna niewątpliwa, a na pewno pierwsza kanonizacja w historii chrześcijaństwa, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że ów „dobry łotr” jest człowiekiem zbawionym, a więc – świętym? A za co Kościół kanonizuje świętych? Wiadomo – za praktykowanie cnót chrześcijańskich w stopniu heroicznym. Jedną z tych cnót jest sprawiedliwość i „dobry łotr” złożył dowód przywiązania do cnoty sprawiedliwości w stopniu niewątpliwie heroicznym, ponieważ uznał sprawiedliwość kary w warunkach własnej egzekucji. A przecież Pan Jezus nie wynagrodziłby go kanonizacją za poświadczenie nieprawdy? Zatem wygląda na to, że i z czysto chrześcijańskiego punktu widzenia kara śmierci jest sprawiedliwa. Dlaczego zatem przewielebny ksiądz Andrzej Mulka z takim zaangażowaniem tę karę potępia? Przypuszczenie, że o tym wszystkim nie wie, byłoby nietaktowne, więc doprawdy trudno powiedzieć, bo przecież chyba nie dlatego, że „W londyńskiej wielkiej loży już postanowiono...

SM

Minister Kwiatkowski psuje prawo Mówienie w Polsce o tajemnicy państwowej lub służbowej uchodzi za świetny dowcip. I słusznie, bo w kraju penetrowanym na wylot i trzy metry w głąb ziemi przez cudzoziemskie wywiady, na usługach których pozostają tubylczy, przewerbowani tajniacy, żadnych tajemnic być nie może. Jednak gwoli zachowania pozorów i dodania sobie powagi, prokuratorzy wszczynali śledztwa przeciwko dziennikarzom – oczywiście tylko tym, co do których była pewność, że nie są konfidentami którejś z siedmiu tajnych służb. Podstawę prawną stanowił art. 241 kodeksu karnego, mówiący, że kto bez zezwolenia rozpowszechnia publicznie wiadomości z postępowania przygotowawczego, zanim zostały ujawnione w postępowaniu sądowym, podlega... – i tak dalej. Na skutek mnożących się zarzutów, iż przepis ten, a zwłaszcza wytwarzająca się na jego podstawie praktyka ogranicza swobodę wypowiedzi, pan minister Kwiatkowski, kierujący po ministrze Andrzeju Czumie resortem sprawiedliwości, zapowiedział zmianę tego przepisu. Zmiana ma polegać na dodaniu paragrafu, według którego nie jest przestępstwem ujawnienie informacji z postępowania przygotowawczego, które służy interesowi publicznemu, nie zagraża w istotny sposób dobru śledztwa, ani nie naraża na szwank interesu osób trzecich. Najwyraźniej pan minister Kwiatkowski albo nie wie, że przepisy karne powinny być sformułowane jasno i precyzyjnie, by każdy, nawet niewykształcony człowiek, wiedział dokładnie, co mu wolno, a czego nie, albo też to wie, albo pod pozorem łagodzącej nowelizacji chciałby – pewnie na polecenie tajniaków – dodatkowo uzależnić zakres swobody wypowiedzi od samowoli sędziów, prokuratorów, policjantów, a nawet – zaprzyjaźnionych z nimi gangsterów. Bo takie właśnie byłyby następstwa projektowanej nowelizacji. Ponieważ to najpierw prokurator, a potem sędzia oceniałby, czy ujawnienie informacji służy interesowi publicznemu (czyli praktycznie – interesowi tajniaków, albo urzędników wymiaru sprawiedliwości), to prokurator będzie decydował, czy „zagraża” ono dobru śledztwa, w dodatku - „w sposób istotny”, a „osoby trzecie” czyli na przykład zblatowani z policjantami, prokuratorami, czy sędziami gangsterzy na usługach tajniaków (jak było – i jak chyba jest nadal np. w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika) będą decydowali, czy ujawnienie informacji „naraża” ich „interesy”, czy też nie. W rezultacie dziennikarz, który taką informację ujawni, aż do prawomocnego wyroku nie będzie wiedział, czy popełnił przestępstwo, czy nie. Niech więc na wszelki wypadek boi się ujawnić cokolwiek. A jeśli pojęcie „informacji z postępowania przygotowawczego” zostanie w praktyce odpowiednio rozszerzone, to już nie będzie znał dnia ani godziny. Więc chociaż rząd premiera Tuska nie płaci mi za doradzanie ministrowi sprawiedliwości, to w trosce o zachowanie wolności słowa w Polsce, udzielę mu życzliwej rady, żeby znowelizował art. 241 kodeksu karnego , dodając sformułowanie: „kto wbrew ciążącemu na nim obowiązkowi zachowania tajemnicy ujawnia...” i tak dalej – to dla każdego byłoby oczywiste, że odpowiedzialnością z tego tytułu można obciążyć tylko osoby prowadzące postępowanie przygotowawcze, a w każdym razie – osobiście zobowiązane do zachowania tajemnicy - a więc policjantów czy prokuratorów. Bo jeśli już dziennikarze takie informacje znają, to wiadomo, że to już nie jest żadna tajemnica. SM

Co robi rosyjska mafia w Szwecji? O dziwo nie handluje narkotykami ani nie opiekuje sie prostytutkami - ale chciała ponoć przejąć SAABa. Co opisałem tak: Troska o forsę mafii Sytuacja szwedzkiego SAAB-a jest tragiczna. Zaraz: dlaczego "szwedzkiego", skoro 51% akcji ma inny kandydat na bankruta (oby jak najprędzej upadł!), czyli General Motors. A kto ma akcje GM? Luksemburczycy? Tajwańczycy? Amerykanie? A kto to wie - dziennie paręset tysięcy akcji zmienia właścicieli... SAAB był od lat skrycie dotowany przez socjalistyczny rząd "by ratować miejsca pracy". Na szczęście dla Szwedów obecnie rządzi "liberalno-konserwatywna" Moderata do spółki z Centrum - i politycy odmówili dalszego dotowania oraz nacjonalizacji SAAB-a. Zdumiewa natomiast, że ten rząd przeszkodził nabyciu SAAB-a przez Spyker Cars - bo w skład tego konsorcjum wchodziła grupa p. Włodzimierza Antonowa, mająca powiązania z rosyjską mafią. A co komu szkodzi, że mafia straci trochę pieniędzy na szwedzki szajs? Może bali się, że mafia poradzi sobie po swojemu z wiecznie strajkującymi pracownikami SAAB-a - i da "zły przykład" innym firmom? Z przyjemnością bym to obejrzał... Więc właśnie: co komu szkodzi mafia produkująca deficytowe samochody? Wykradnie jakieś tajemnice i odstąpi Rosjanom? Chyba jedyna tajemnica to: "Jak mozna prowadzić przez 50 lat deficytową firmą wyciagając forsę od podatników"... JKM

WOJTUNIK – CENA HONORU Gdy przed trzema miesiącami zadałem pytanie – WOJTUNIK - PARTYJNY KOMISARZ CZY SZERYF W CBA? , przyznam, że miałem cień nadziei, iż nowy szef służby antykorupcyjnej okaże się człowiekiem godnym miana oficera. Z każdą, kolejną decyzją, pan Wojtunik dawał jednak dowody, że został oddelegowany do CBA z intencją zniszczenia i ubezwłasnowolnienia jedynej, wolnej od esbeckich konotacji służby, a honor i godność są pojęciami obcymi wykonawcom politycznych dyrektyw. Jeszcze 17 października 2009 roku Paweł Wojtunik w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” deklarował :„Nie przewiduję czystek w CBA i każdy ma u mnie kredyt zaufania”. Stwierdził również, iż „nie będzie się otaczał ludźmi z CBŚ”. Ile znaczą słowa wysokiego oficera III RP, niech świadczą następujące fakty: Pierwszą decyzją Wojtunika po wkroczeniu do Biura było zdymisjonowanie Ernesta Bejdy i Macieja Wąsika - współtwórców CBA. Natychmiast na stanowisko swojego zastępcy Wojtunik mianował Janusza Czerwińskiego, który od niedawna kierował poznańską delegaturą CBA, ale w latach 2006-07 był szefem CBŚ (wtedy Wojtunik był jego zastępcą). Czerwiński został w grudniu ub. r obwiniony przez szefa stołecznego CBŚ Jarosława Marca , iż zimą 2006 roku miał zakazać Marcowi zajmowania się sprawą porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika. Zeznania tej treści Marzec złożył przed sejmową komisją śledczą, podczas zamkniętego posiedzenia. Według jego zeznań, gdy w lutym 2006 r. został szefem warszawskiego CBŚ, chciał zapoznać się z tym, czym zajmują się podlegli mu funkcjonariusze - wśród spraw było śledztwo dotyczące porwania Krzysztofa Olewnika, którym zajmowała się specjalna grupa pod kierownictwem Grzegorza K. Ktoś z tej grupy natychmiast zawiadomił szefa CBŚ Czerwińskiego o zainteresowaniu Marca sprawą. Marzec zeznał, że Czerwiński wezwał go na „dywanik” i zakazał mu zajmowania się sprawą Olewnika. Powiedział, że nadzoruje ją osobiście. Jak stwierdził szef sejmowej komisji Marek Biernacki – „Wzbudziło to zastanowienie wśród członków komisji. Rola pana Czerwińskiego w całej sprawie wymaga wyjaśnienia.” W ramach dalszych czystek, zarządzonych przez Wojtunika, stanowiska w CBA został również pozbawiony dyrektor Zarządu Operacji Regionalnych, przeniesiony do dyspozycji przełożonego, oraz dyrektorzy regionalni z Katowic i Krakowa.

- 5 stycznia 2010 roku Wojtunik powołał nowego dyrektora delegatury CBA w Katowicach Macieja Stańczyka - wcześniej zastępcę dyrektora Centralnego Biura Śledczego.

- 18 stycznia 2010 r. Paweł Wojtunik powołał trzech nowych dyrektorów: Jacka Lasia (z CBŚ) na stanowisko dyrektora delegatury CBA w Lublinie, Marka Kacprzaka – na stanowisko dyrektora Zarządu Postępowań Kontrolnych CBA i Tomasza Białka (z BOR-u) na stanowisko dyrektora Departamentu Ochrony CBA.

- 21 stycznia 2010 roku na stanowisko dyrektora delegatury w Rzeszowie został powołany Janusz Kawalec – wcześniej zastępca Komendanta Wojewódzkiego Policji w Kielcach. Nie o wszystkich decyzjach personalnych wiemy, ale klucz zmian jest podobny - awansują dawni funkcjonariusze CBŚ i Policji, usuwani są ludzie, którzy zaczynali służbę razem z Mariuszem Kamińskim. Sam Kamiński, w programie Bronisława Wildsteina w TVP poinformował o działanich Wojtunika: „Jesteśmy na etapie rozstrzeliwania kadry kierowniczej CBA. Dzieją się rzeczy niebywałe. Moi najbliżsi współpracownicy są odwoływani z funkcji, poddawani badaniom wariograficznym, na wykrywaczach kłamstw, w celu udowodnienia mi i innym funkcjonariuszom przestępstw, jakich mieli się dopuścić. Trwają postępowania dyscyplinarne. Chodzi o zgnojenie i złamanie kręgosłupa”. Powierzając Wojtunikowi stanowisko szefa CBA, Tusk stwierdził, że oczekuje od niego - „zera polityki w pracy, 100 proc. profesjonalizmu i pełnej bezwzględności w tępieniu zjawisk korupcyjnych". Po trzech miesiącach działalności Wojtunika możemy zobaczyć – co, w rozumieniu premiera rządu oznacza „zero polityki” i „profesjonalizm”.

Biura, przeznaczonego do walki z korupcją na najwyższych szczeblach władzy użyto, jako narzędzia w bieżącej, politycznej walce. 13 stycznia br. funkcjonariusze CBA dokonali przeszukania w domu Pawła Piskorskiego, a prokuratura postawiła mu zarzuty w sprawie sprzed kilkunastu lat. W ocenie wielu komentatorów, działanie to służyło wyeliminowaniu szefa PD z dalszej gry politycznej, a użycie służby antykorupcyjnej miało stworzyć wrażenie, jakoby sprawa miała najwyższą wagę. Dyspozycyjność wobec rządzących - czyli tzw. „profesjonalizm” Wojtunika mieliśmy okazję poznać na przykładzie działań podjętych przeciwko poprzedniemu szefowi CBA. Tak w wywiadzie dla dziennika „Polska” Wojtunik opowiadał o swoich relacjach z Mariuszen Kamińskim: „w bardzo miłej atmosferze spotkaliśmy się i rozstaliśmy także z moim poprzednikiem. To był rozwód na bardzo wysokim poziomie kultury osobistej i państwowej. Nie będę go oceniać. Byłoby to niezręczne z powodu zarówno pełnionych przez nas funkcji, jak i tego, że łączą nas poprawne relacje”. Tak zaś wyglądają fakty: 11 grudnia 2009 roku Wojtunik przesłał do Prokuratora Generalnego zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Mariusza Kamińskiego. W komunikacie napisano: „Po wnikliwej i długotrwałej analizie materiałów odtajnionych oraz okoliczności ich odtajnienia powstało uzasadnione podejrzenie iż ówczesny Szef CBA mógł przekroczyć swoje uprawnienia i ujawnić w sposób nieuzasadniony informacje stanowiące tajemnicę państwową, co spowodowało zagrożenie dla bezpieczeństwa prowadzonych spraw operacyjnych.”Kolejne dwa zawiadomienie złożył Wojtunik na początku lutego br. Jak poinformował Jacek Cichocki, sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych – „Jedno dotyczy odtajnienia materiałów CBA, co mogło narazić operacje biura na dekonspirację (chodzi o sprawę hazardową). Drugie – spraw logistyczno-organizacyjnych w CBA i podejrzenia o pewnej nieprawidłowości”. Zapowiadane są kolejne donosy np. w sprawie rzekomych nieprawidłowości przy akcji CBA wobec Jolanty i Aleksandra Kwaśniewskich. Ten sam rodzaj zarzutów i scenariusz działań znamy już z roku 2008, gdy czystek w ABW dokonywał Krzysztof Bondaryk, a ze służbami wojskowymi rozprawiał się płk Reszka. Osławione audyty i raporty – które miały wówczas przynieść dowody przestępstw, popełnianych przez poprzednie szefostwo służb – okazały się pospolitym, propagandowym kłamstwem, a w żadnej ze spraw nie postawiono nikomu zarzutów. Posuwając się do tego rodzaju działań, Paweł Wojtunik wpisał się na listę wysokich rangą donosicieli i prześladowców - którzy od chwili powstania rządu PO-PSL, działając na polityczne zamówienie decydentów represjonują funkcjonariuszy służb i podporządkowują je esbeckiej kamaryli. Donosy Wojtunika na kolegów ze służb, należą już do „obyczaju” obecnego szefa CBA. W sierpniu 2009 roku „Gazeta Wyborcza” informowała, że naczelnik gdańskiego Centralnego Biura Śledczego był śledzony. Rzekomo przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego - choć nikt nie był w stanie tej informacji potwierdzić. Padały sugestie, że funkcjonariusze CBA namawiają gangsterów do złożenia zeznań obciążających trójmiejskich policjantów. Jeden z nich – Jacek W. przebywający w areszcie śledczym - miał nawet próbować popełnić samobójstwo po rozmowie z CBA. Pojawiły się komentarze o wojnie tajnych służb. Wówczas to Paweł Wojtunik – szef CBŚ powiadomił Prokuraturę Krajową o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez funkcjonariuszy CBA. Akta sprawy trafiły do V Wydziału Prokuratury Apelacyjnej w Szczecinie, zajmującego się przestępczością zorganizowaną i korupcją. 24 września wydano postanowienie o wszczęciu śledztwa - „w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego Delegatury w Gdańsku przy wykonywaniu czynności służbowych, czym działano na szkodę interesu publicznego, tj. o czyn z art. 231 § 1 kodeksu karnego”. Nie wiadomo na jakim etapie obecnie znajduje się śledztwo. O sprawie przypomniała Niezalezna.pl, publikując m.in wypowiedź Stanisława Rakoczego z PSL - przewodniczącego sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, który sytuację nazwał „kuriozalną”. Przed trzema miesiącami obecny szef CBA deklarował, iż „Dbałość o standardy prawne to rzecz najważniejsza, bo pokusa wykorzystania tej służby jest bardzo duża. Potrafię się jej oprzeć” . Dziś już wiemy, że publiczne deklaracje tego oficera nie zasługują na wiarę. To wiedza bardzo ważna, bo dotyczy funkcjonariusza odznaczonego brązową i srebrną odznaką „Zasłużony Policjant” oraz Brązowym Krzyżem Zasługi - policjanta, który odbywał służbę w Scotland Yard, a w roku 2007 r. był oddelegowany do Wielkiej Brytanii jako kandydat na oficera łącznikowego polskiej policji przy Ambasadzie RP w Londynie. Jeśli zatem w III RP wzorem postawy oficerskiej mają być ludzie tak służalczy i załgani jak Paweł Wojtunik – źle to wróży polskim służbom i naszemu bezpieczeństwu Przypomnę, jak w jednym z wywiadów Paweł Wojtunik użył sugestywnego obrazu, dla ukazania rzekomego dramatyzmu decyzji o przyjęciu propozycji szefowania CBA. Powiedział wówczas.: „To jak skok na bungee. Skoczyłem i cały czas zastanawiam się, czemu nie przywiązałem nogi do liny. Lecę w dół, macam się po tej nodze, a liny nie ma. Tym bardziej podniecający jest ten skok, chociaż nie wiem, jak się skończy.”Teksty „WOJTUNIK – PARTYJNY KOMISARZ CZY SZERYF W CBA?” zakończyłem wówczas uwagą, że w tej wypowiedzi – jak w wielu innych, Wojtunik wykazał zadziwiający brak wyobraźni. Łatwo jest bowiem przewidzieć, jak skończy się skok na CBA bez „przywiązanej do nogi liny”. Tym łatwiej, że Mariusz Kamiński podpowiada Wojtunikowi - „przyjdą czasy, że podsumujemy to co działo się w CBA”. ŚCIOS

Bez żalu, bez przełomu Rację miał ten, kto mówił, że zeznania Grzegorza Schetyny wiele do sprawy nie wniosą, a jego samego nawet nie drasną. Nie wniosły. Nie drasnęły. Grzegorz Schetyna - wyraźnie rozluźniony - zabawiał komisję ripostami w stylu: Podchwytliwe pytanie, ale czujny byłem… To prawda. Był czujny. Przez osiem godzin. Z przerwą na obiad.

PIŁKA ZAMIAST GOLFA Swobodnej wypowiedzi nie było, ale już po pierwszym pytaniu posła Urbaniaka Grzegorz Schetyna swobodnie opowiadał, jak poznał Ryszarda Sobiesiaka i co ich połączyło.  Zaczęło się w 2003 roku. Wtedy – jak mówił Schetyna - podjęli współpracę w Śląsku Wrocław: Ja zajmowałem się prowadzeniem klubu koszykarskiego. Od 1994 roku. Moje zaangażowanie skończyło się w 2006 roku. To jest kultowy klub. Udało nam się z grupą przyjaciół zbudować markę. Klub sześciokrotnie zdobywał mistrzostwo Polski (…) To był dobry czas dla koszykówki. W latach 90-tych stałem się większościowym udziałowcem i szefem rady nadzorczej. Ryszard Sobiesiak był udziałowcem klubu piłkarskiego. Nie mieli takich sukcesów jak koszykówka. W 2002 roku klub spadł do drugiej ligi, w 2003 roku - do trzeciej. Wiele wskazywało na to, że klub upadnie – wspominał Schetyna. I tak zeszły się ich drogi. Klub piłkarski poprosił klub koszykarski o pomoc. Klub koszykarski przejął prowadzenie i zarządzanie klubem piłkarskim. To nie była propozycja biznesowa, to było wołanie o ratunek piłki nożnej we Wrocławiu (…) Żadnego biznesu. Nasza współpraca trwała dwa lata, dwa sezony (2003-2004, 2004-2005). Celem było uratowanie piłki nożnej. W czerwcu 2005 roku współpraca się zakończyła, bo klub wrócił do drugiej ligi. Podobno ma dziś sukcesy. I dobre perspektywy na przyszłość. Grzegorz Schetyna zeznał, że nie grywa w golfa ani w tenisa, co jest dziś chyba atutem. I że nigdy o ustawie hazardowej z Sobiesiakiem nie rozmawiał. Ani przy golfie ani przy tenisie. Ani na lotnisku we Wrocławiu.
SPOTKANIE NA LOTNISKU O tym spotkaniu było głośno, bo dopóki nie napisał o nim dziennik „Polska” Grzegorz Schetyna go sobie nie przypominał. Potem tłumaczył, że nie pamiętał, bo wiele osób zaczepia go na lotnisku. Dziś zeznał, że spotkanie trwało kilkadziesiąt sekund, może niewiele ponad minutę. Szczegółowo opisał okoliczności: Jest koniec września 2008 roku. Przypominam sobie taką sytuację, że Sobiesiak chce się spotkać. Mówię mu, że 28 września będę na meczu Śląska Wrocław. To jest niedziela. Z tego, co wiem, z wypowiedzi Mariusza Kamińskiego, do tego spotkania nie doszło. Ja tego nie pamiętam. Jest 29 września rano. W sekretariacie biura dowiaduje się, że wielokrotnie dzwoni Ryszard Sobiesiak. Chce się umówić. Mam napięty grafik. Ostatnie spotkanie mam umówione o 11:40. Na 14:40 mam zarezerwowany bilet do Warszawy. Wychodząc z biura poselskiego, w sekretariacie spotykam pana Sobiesiaka. Mówię, że muszę jechać na lotnisko. Jest odprawa. Czas mnie goni, mam spotkanie w Warszawie. Nie mogę opóźnić wylotu. Jadę własnym samochodem. Bez ochrony. Po odprawie chcę już przechodzić do hali odlotów. Dzwoni Sobiesiak, który mówi, że już dojeżdża na lotnisko. Ja staję przy kiosku, czekam. Nie wszyscy wiedzą, ale pani poseł Kempa wie, że to centralne miejsce lotniska we Wrocławiu. Podchodzi Sobiesiak. Rozmawiamy niedługo. Nie pamiętam, o czym. Potem Schetyna wątek rozwinął. I przyznał, że po tym, jak przeczytał stenogramy i dowiedział się, że tuż po tym spotkaniu Ryszard Sobiesiak zadzwonił nie do Jana Koska na przykład, a do Henryka Kalinowskiego, domyślił się, że rozmowa mogła dotyczyć Śląska Wrocław. Bo że nie dotyczyła ustawy hazardowej wiedział na pewno. Kilkakrotnie podkreślał, że ani z Sobiesiakiem ani z nikim innym o tej ustawie nie rozmawiał. Kalinowski to – jak mówił Schetyna – nie żaden rekin branży hazardowej. To szef Urzędu Stanu Cywilnego i członek zarządu Wojskowego Klubu Sportowego Śląsk Wrocław. Grzegorz Schetyna zeznał, że mogło chodzić o poszukiwanie inwestora. Bo to był czas poszukiwań. Po tym, jak inny inwestor się z klubu wycofał. Sądzę, że ten telefon, ta rozmowa wiąże się z tym. I rozumiem, że tego dotyczy rozmowa. To na pewno nie było spotkanie, które dotyczyło ustawy hazardowej.  Niewykluczone, jak mówił Schetyna, że Kalinowski chciał mieć pewność odnośnie swojej przyszłości po rozstrzygnięciach właścicielskich, inwestorskich, organizacyjnych. Z Grzegorzem Schetyną
RS: No cześć. GS: Cześć, cześć. No muszę jechać, bo mam tutaj...
RS: No wiem, słyszałem, dwie minuty się kur... Jesteś na lotnisku? Bo ja już jestem na lotnisku. GS: Jesteś? Ja jestem tak przy...
RS: Wchodzisz już czy nie? GS: Nie, nie. Poczekam na ciebie.
RS: W tej chwili jestem na tym kur..., na, wjeżdżam na lotnisko. GS: Dobra, to czekam.
RS: Gdzie jesteś? GS: Przy kiosku tym głównym. RS: No to już za minutę będę, no na razie.
Z Henrykiem Kalinowskim (po spotkaniu ze Schetyną) RS: Teraz mi powiedział Grzesiu: "Ty jesteś kutas", mówi. "Zawsze na ostatnią chwilę".
SPOTKANIE Z DRZEWIECKIM Grzegorz Schetyna zeznał, że zaprosił go na nie prawdopodobnie sam Premier, dzień wcześniej, tj. 18 sierpnia 2009. I że już w zaproszeniu była informacja, że dołączy do spotkania z Drzewieckim. I że będą rozmawiać o Euro 2012. Jak mówi, dołączył ok. 17:00. Kiedy wszedłem rozmowa dotyczyła dopłat. Premier pytał, czy te dopłaty wystarczyłyby na to, żeby stadion został zbudowany. Drzewiecki twardo mówił, że potrzebne są gwarancje budżetowe, bo stracimy Euro. Zastanawialiśmy się, co zrobić. Tylko stadion, pieniądze, inwestycje. O tym rozmawialiśmy. Schetyna tłumaczył, że wszyscy wiedzieli, że to będzie trudny rok. A minister Drzewiecki chciał dodatkowych 440 milionów w 2010 i ponad 200 milionów w 2011 roku. Zapisanych w budżecie. Spotkanie zakończyć się zresztą miało konkluzją, że pieniądze muszą się w budżecie znaleźć i że czeka nas trudna rozmowa z ministrem Rostowskim i minister Suchocką – Roguską. Sytuacja była o tyle trudna – jak mówił Schetyna – że Drzewiecki zakładał pierwotnie, że koszty stadionu narodowego nie będą aż tak duże, więc musieliśmy w ciągu kilku tygodni znaleźć pieniądze, aby wpisać je do budżetu i wieloletniego planu inwestycyjnego. Drzewiecki podczas tego spotkania miał poruszyć temat dopłat, ale w kontekście negatywnym. Mówił, że muszą być twarde zapisy budżetowe, że kwestia dopłat niczego nie zmieni, jeśli chodzi o skalę wydatków, które będzie musiał podjąć budżet, żeby zbudować stadion narodowy. Dlaczego podczas spotkania nie było nikogo z ministerstwa finansów, skoro rozmowa dotyczyła budżetu i konieczności zapisania w nim kilkuset milionów złotych? Bo to było spotkanie robocze, organizacyjne – odpowiadał Schetyna. Miało być przygotowaniem do rozmów z ministerstwem finansów. I było. Czy Premier pytał o proces legislacyjny? Przy Drzewieckim nie. Przy Chlebowskim tak. Schetyna zapewniał, że ta część rozmowy, w której uczestniczył dotyczyła li tylko finansowania budowy Stadionu Narodowego. I także tym tłumaczy fakt, że w kalendarium Kancelarii Premiera jego nazwisko przy dacie 19 sierpnia 2009 się nie pojawiło. Bez związku z ustawą hazardową. Teoretycznie tak. Bo przecież pytanie o dopłaty jest pytaniem o ustawę… Jacek Cichocki zeznał przed komisją, że nie wiedział o udziale Schetyny w tym spotkaniu. Dlatego go przy tym spotkaniu nie wpisał. Kalendarium opublikowano 2 października, a 6 października w Radiu Zet Schetyna sam przyznał, że uczestniczył w obu spotkaniach. Dlaczego kalendarium nie sprostował? Bo – jak mówi – nie ma takiego charakteru, żeby zadzwonić do Jacka Cichockiego i poprosić, żeby go dopisał. A poza tym, druga część spotkania – jego zdaniem – nie dotyczyła ustawy hazardowej, stąd brak jego nazwiska w kalendarium – jego zdaniem – jest naturalny. Podczas spotkania nie było mowy o akcji CBA, nie padały nazwiska. Premier nie informował, że zamierza spotkać się w tej sprawie ze Zbigniewem Chlebowskim. Nie rozmawiali też o Jacku Kapicy, o Totalizatorze Sportowym i wkładzie tej spółki w budowę stadionów na Euro 2012. Rozmowa nie była ani protokołowana, ani nagrywana. Nie pamięta, czy po wszystkim został jeszcze u Premiera. Zeznał, że prawdopodobnie wyszedł, bo to była środa. I miał dużo obowiązków. Nie pamięta też, co robił i z kim widział się po spotkaniu. Ale pamięta, że cokolwiek robił i z kimkolwiek się widział, nie miało to związku z tematem spotkania. Prawdopodobnie wrócił do ministerstwa.  

SPOTKANIE Z CHLEBOWSKIM Spotkanie ze Zbigniewem Chlebowskim dotyczyło już – jak zeznał - procesu legislacyjnego projektu noweli ustawy hazardowej i związanych z nim trudności. Zapraszał Premier. A zapraszał – jak zeznał Schetyna – w związku z tym, że ja też byłem osobą, która utrzymywała stały kontakt z klubem parlamentarnym, premierowi zależało na tym, żebyśmy razem spotkali się z przewodniczącym Chlebowskim i żeby opisać te relacje, kwestie zaangażowania jego w ten proces, prowadzenie tej ustawy, w opiniowanie tej ustawy. Schetyna wiedział, czego będzie dotyczyło spotkanie. Zeznał, że jego zdaniem, zaproszenie Chlebowskiego wynikało z wcześniejszej rozmowy Premiera z ministrem Rostowskim i ministrem Kapicą, która odbyła się tego samego dnia. Tam musiała być przekazana wiedza, która spowodowała, że premier zaprosił Chlebowskiego.  Szkoda, że posłowie nie zapytali Grzegorza Schetyny, czy podczas spotkania Premier mówił, że to na skutek rozmowy z Rostowskim i Kapicą. Przypomnę, że Chlebowski zeznał, że wydawało się, że nie miał o tym wiedzy, kiedy następnego dnia zaprosił na rozmowę Jacka Kapicę. Nie pamiętał szczegółowych pytań. Pamiętał za to, że w rozmowie nie padały nazwiska Sobisiaka, Koska czy Kamińskiego. Zeznał, że właściwie nie zabierał głosu. Najwięcej mówił Chlebowski. Jego zdaniem, spotkanie trwało krócej niż zeznał Chlebowski. Były szef klubu mówił o dwóch godzinach. Obecny szef klubu o godzinie, może nawet 50 minutach. Zeznał też, że Zbigniew Chlebowski miał gruntowną wiedzę na temat ustawy hazardowej, począwszy od 2003 roku. Premier pytał go o aktywność przy pracach nad ustawą - jako szefa klubu Platformy i przewodniczącego sejmowej komisji finansów publicznych. Szukał, czy to zaangażowanie nie wykracza poza normę, którą powinien wykonywać szef klubu i komisji finansów. Chlebowski miał tłumaczyć, że ustawa hazardowa musi być traktowana ze szczególną atencją. Podkreślał kwestię wielkiego przywiązania, które musi być do tej ustawy, czy wielkiej atencji, pilnowania tej ustawy, bo od niej zależą wpływy budżetowe. Miał też zapewniać, że jego zaangażowanie nie było wynikiem lobbingu. I że czuł się odpowiedzialny i zobowiązany, żeby tej ustawy pilnować, bo w ministerstwie finansów pojawiały się wcześniej pomysły nowelizacji ustawy hazardowej, które były bardzo szkodliwe. Chodziło o zniesienie limitów lokalizacyjnych na kasyna i salony gier z pierwszego projektu. Grzegorz Schetyna wyraźnie nie chciał mówić o szczegółach pytań, jakie padały z ust Premiera. Dopytywany przez posła Arłukowicza odpowiadał: Nie pamiętam. Takich rozmów przeprowadziłem kilkaset. Nie o tej ustawie. Ale w ogóle. Ja nie pamiętam pytań. Jutro będzie miał pan okazję zapytać Premiera. Brzmiało to tak, jakby nie chciał przed wystąpieniem Premiera opowiadać o rzeczach, o których być może Premier wolałby nie mówić. Innymi słowy, by nie stawiać go w trudnej sytuacji. Ale, może się mylę. Pytanie o to, dlaczego został zaproszony na spotkanie ze Zbigniewem Chlebowskim to też pytanie do Premiera. Jak to, po co w ogóle zapraszał Chlebowskiego.

BEZ ŻALU Na zaskakujące pytanie posła Neumanna: Czy ma Pan żal do Premiera? Grzegorz Schetyna po chwili ciszy: można prosić o uchylenie pytania? Nie mam żalu. To jest tylko polityka. Nauczyłem się z tym żyć. Poseł Neumann tłumaczy, że to było w nawiązaniu do pytań posłanki Kempy, która pytała o powody dymisji. Schetyna odpowiadał: Powód był jeden. Poprosił mnie pan premier Donald Tusk, żebym złożył dymisję (…) Rozmowy z premierem, jeszcze przed odejściem z resortu, miały charakter przyjacielsko-polityczny. Rozmawialiśmy o tej całej sytuacji, która wybuchła 1 października, o sprawie hazardowej, o jej konsekwencjach, Ciąg dalszy nastąpi, ale zanim… krótka refleksja. To było dobre wystąpienie Grzegorza Schetyny. Komisja niczego mu nie udowodniła. Odpowiadał krótko i na temat. Był naturalny. Bywało, że rozbawiał posłów śledczych. Na przykład wtedy, gdy pytany o to, czy zna Stocha, odpowiadał: Jest taki skoczek narciarski, ale chyba nie o niego chodzi.  Było o tym, że nie gra w golfa, tenisa, ani w żadnej orkiestrze (to w kontekście „Perkusisty” ze stenogramów, czyli Zbigniewa Benbenka). Dużo by pisać. Więcej – wkrótce. Przy pytaniach o stenogramy odpowiadał wprawdzie jak inni, że nie ma pojęcia, o co chodzi. Ale on – uważam - ma do tego większe prawo. Niż Zbigniew Chlebowski, który prowadził intensywne rozmowy z Sobiesiakiem i pił z nim wódkę (jak sam zeznał). Niż Mirosław Drzewiecki, który grywał z Sobiesiakiem w golfa, przyjmował go w domu i podpisał pismo, na które branża czekała, choć – jak przekonuje – na skutek urzędniczego błędu. Schetynie komisja niczego nie udowodniła. Mimo, że dzień przed tym przesłuchaniem Zbigniew Wassermann mówił, że w stenogramach jest więcej rozmów Schetyna – Sobiesiak. Bez szczegółów. Dlaczego o nie nie zapytał? Czy nie było w nich nic ciekawego? Gdyby było, zapewne pytania by padły. Myli się jednak Janusz Palikot, kiedy mówi, że zeznania Schetyny kończą sprawę. Że jeszcze zeznania Premiera i to wszystko. Kompromitacja komisji. Kompromitacja afery. Przed nami jeszcze zeznania Ryszarda Sobiesiaka, Marcina Rosoła, Moniki Rolnik i Rafała Wosika. Mogą, choć oczywiście nie muszą, sporo wyjaśnić. Brygida Grysiak

04 lutego 2010 Demokratyczny parlamentaryzm syndykalny... W czasach współczesnej demokracji, wiadomo, że bez nadużyć władza demokratyczna traci swój smak. Nadużycia muszą być, żeby smak demokracji został zachowany. Koniecznie demokraci muszą znać dobrze różnego rodzaju  fakty, po to, żeby je demokratycznie zniekształcać.. I żeby gadulstwo osiągnęło apogeum. Bo w demokracji  liczy się gadulstwo, żeby zagadać prawdę. I  żeby ją potem przegłosować. Im więcej słów bez znaczenia- tym bardziej triumfuje demokracja! Praktykowanie gadulstwa w stopniu demokratycznie- heroicznym. Zobaczcie państwo co dzieje się przy pielęgnowaniu demokratycznych cnót w stopniu heroicznym w tzw. komisji hazardowej.? Pan minister Grzegorz Schetyna opowiadał wczoraj różne rzeczy przed obliczem Komisji Hazardowej. Że na hazardzie się nie zna, że nie za dobrze  zna pana Ryszarda  Sobiesiaka i w ogóle nic nie wie. Ciekawe, czy w młodości grał w cymbergaja, chociaż na hazardzie się nie zna? Co prawda,  pan Chlebowski i pan  Drzewicki, to jego koledzy, ale sprawami ustawy się nie interesował i w ogóle nie lobbował. W ogóle zajmował się czym innym. Minister sobie- a  hazard sobie. Hazard zmonopolizowany i koncesjonowany, bo gdyby w tej dziedzinie był wolny rynek, nie byłoby zmonopolizowanego hazardu, i nie byłoby afery hazardowej. A skoro są koncesje na hazard- to muszą być od czasu do czasu afery hazardowe. To znaczy jak główni monopolizujący hazard się pokłócą. Robi się wtedy głośno i nieprzyjemnie i trzeba jakoś sprawę rozładować. Najlepszym sposobem jest komisja teatralno- hazardowa, która do niczego nie zamierza dojść, tylko  gonić hazardowo króliczka. I pooglądać jest co; człowiek się nie nudzi, jak komisja się trudzi.. Bo chodzi o dojście do prawdy, która jak widomo jest ciekawa, jak ciekawi  sprawy hazardowej  są członkowie komisji.. I to nie jest perfumeria! „Nigdy nie udawałam, że pracuję w perfumerii”- powiedziała pani Hanna Lis, po utracie posady w TVP. Członkowie komisji hazardowej też nie pracują w perfumerii… Za to szambo panuje w żłobkach.. To znaczy jak rząd przygotuje szambo żłobkowe. Zamierza w ciągu dziesięciu najbliższych lat posłać wszystkie dzieci do żłobków.(!!!) Bo w socjalizmie wszystkie dzieci nasze są, tak jak wszystkie żłobki. Już Gazeta Wyborcza przystąpiła do ofensywy ideologicznej. „Mama do pracy- a ja do żłobka”. Hasło robocze.. Chodzi o to, żeby zabrać dzieci  matkom jak najwcześniej, żeby państwo, a nie rodzina zajmowały się dziećmi. Zawsze jest jakaś szansa, że urobi się je na swoją – ideologiczną modłę. Będą odpisy podatkowe za umieszczenie dziecka w żłobku, będą ulgi za zatrudnienie opiekunki do dziecka, preferowane będą mamki.. Tylko skąd rząd  wie, że jeszcze za dziesięć lat , rząd będzie rządził??????? To nie oznacza nic innego, jak to, że niezależnie który rząd okrągłostołowy będzie rządził- sprawy  żłobków i odbierania dzieci rodzicom- będą szły w tym samym kierunku.. Czy Prawo i Sprawiedliwość, czy Platforma Obywatelska czy SLD czy PSL? Na razie nie będzie przecież tak, że pod domy będą podjeżdżać cztery radiowozy policyjne, psycholodzy i pracownicy bezpieki socjalnej, żeby zabrać dziecko do żłobka, do przedszkola czy do państwowej szkoły pod przymusem. Tak jak  niedawno w Kobylej Górze.. Po prostu system ulg i zachęt spowoduje ten sam efekt! A jak po kilku latach nie da to efektu pożądanego- to dopiero wtedy wprowadzi się przymus  zaprowadzania dziecka do żłobka. W przedostatniej fazie będzie odbieranie dzieci rodzicom  tuż po urodzeniu dziecka. Ostatnia faza totalitaryzmu demokratycznego- to wyrób dzieci w probówkach i kolonowanie. Taki jest scenariusz  według którego ma być rozbijana i likwidowana rodzina- największe zło, w którym lęgnie się opór przeciwko władzy państwowej. Dzieci , państwo już odbiera rodzicom! Tak jak zwierzęta. Bo ma takie demokratyczne prawo.. Na razie z powodu  zbyt małego metrażu mieszkania, donosu sąsiadów, „przemocy „ w  rodzinie, bynajmniej na razie  nie z powodu  wymierzanych klapsów. Bo klaps- jeszcze nie jest zakazany! A będzie! To tylko kwestia liczby demokratycznych głosów! Każdy głos na wagę demokratycznego złota.. A propos złota: dlaczego w Polsce  nie ma kopalni złota? Bo Polski nie stać, by dopłacać do każdego wydobytego kilograma- tak przynajmniej uważał tata pana Janusza Korwin-Mikke. A jak Wielkie Niemcy tworzyły folksdojczów? Wpisywały na listę tych wszystkich, którzy chcieli mieć przywileje niedostępne dla Polaków… Dopłatę kilkudziesięciu marek do dziecka, więcej gramów chleba czy jakiś deputat.. Tak socjalistyczna lewica tworzy historię. W tym narodowo - socjalistyczna lewica.. Własność już dawno poważyli. Nie istnieje już coś takiego jak „święta własność prywatna”. Z własnością – socjaliści- mogą zrobić  co im się żywnie podoba. Kilka dni temu , posłanka Platformy Obywatelskiej, pani Magdalena Kochan, powiedziała, że:” prawo własności nie może być przed człowiekiem”(???) A wóz przed koniem może być? I czym ta wypowiedź różni się czymkolwiek od poglądu Sojuszu Lewicy Demokratycznej w tej materii? Dla nich  własność – to wróg pryncypialny.! Dlatego wcześniej własność „unarodowili”! Jak człowiek będzie przed własnością- to zawsze można własność podważyć. Jeśli człowiek mieszka w czyjejś własności i nie płaci na przykład za czynsz i prąd- to zwolennicy poglądu,  że człowiek powinien być przed własnością będą po stronie człowieka niepłacącego. To oznacza, że będą przeciwko własności! Jak on nie płaci- to musi zapłacić za niego ktoś inny- na przykład właściciel mieszkania. Bo nawet jak państwo dopłaci- z naszych podatków- właścicielowi mieszkania, to oznacza,  że dopłaciliśmy właścicielowi- my! Własność powinna być opoką, na której budujemy nasze  życie.. Musi być bazą, ale nie w sensie marksistowskim. Jeśli własność- można zgwałcić, bo  w niej znajduje się człowiek, który nie płaci- to koniec z własnością.. Niech mieszka sobie” za darmo”, a właściciel niech płci- dopóki starczy mu pieniędzy.. A jak mu pieniędzy zabraknie- to  własność się „ unarodowi”. I komunizm zapanuje bez sterty ludzkich ciał… W gruzowisku  zorganizowanym  przez biurokrację.! Pan Piotr Ikonowicz z Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej i były członek Polskiej Partii Socjalistycznej- też walczył z własnością. Stosunek do własności jest fundamentalną różnicą pomiędzy  lewicą a prawicą. Prawica szanuje własność, jako świętą podstawę cywilizacji- lewica własności nie szanuje. Udaje, że szanuje człowieka, w imieniu którego walczy przeciwko niemu samemu wciskając go w komunizm.. Nie szanowanie własności- wcześniej czy później doprowadzi do komunizmu. O to - z otwarta przyłbicą walczy pan Piotr Ikonowicz, który reprezentuje fundamentalną lewicę Ale Platforma Obywatelska, przedstawiana w mediach jako partia  liberalna  z częścią konserwatywno-prawicową? Dawni członkowie Unii Wolności, Stronnictwa Demokratycznego, Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, a obecnie Platformy Obywatelskiej- bo taka była droga pani posłanki Magdaleny Kochan- walczą o postawienie własności gdzieś z tyłu, za przepierzeniem, żeby nie była istotna… Fundament  cywilizacji postawić na miejscu niewidocznym, podczas gdy notorycznie podnosi się czynsze i podatki te  wysokie czynsze generujące.. Im wyższe czynsze- tym więcej osób zagrożonych eksmisją.. Jak tak dalej pójdzie, znaczna część Polaków zostanie eksmitowanych.. Część z dziećmi, pozostanie na utrzymaniu właścicieli.. Aż do likwidacji klasy posiadającej kamienice.. I czy do komunizmu potrzeba było krwawego Lenina, obłąkanego Trockiego czy ludojada Stalina? Wcale nie..

Wystarczy demokracją parlamentarną tak pokierować, żeby osiągnąć cel.. A cel - według wszelkiej lewicy-  uświęca środki! Przed sobą mamy eurokomunizm.. W atmosferze demokratycznego parlamentaryzmu syndykalnego.. WJR

Większe i mniejsze zło Cały świat wie, że krajem otwierającym przed każdym nieograniczone możliwości, są Stany Zjednoczone. Na dowód tego przytaczano przykłady błyskotliwych karier rónych ludzi. Na przykład John Kennedy pokazał, że w Stanach Zjednoczonych nawet katolik może zostać prezydentem. Z kolei Ryszard Nixon udowodnił, że również biedny człowiek może zostać prezydentem. Wszystkich jednak – jak powiadają – przebił Gerald Ford, który udowodnił, że prezydentem Stanów Zjednoczonych może zostać każdy.

Ponieważ Polska, od czasów, gdy przestała naśladować Związek Radziecki, stara się naśladować Stany Zjednoczone, warto zastanowić się, jak pod względem prezydentury sytuacja wygląda u nas. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, że prezydentem był u nas Bolesław Bierut. Bolesław Bierut, jak już dzisiaj wiadomo, a i wtedy też nie było to tajemnicą – był agentem NKWD. Zatem jego przykład jest dowodem, że prezydentem Polski może być agent NKWD. Dodatkowo znajduje to potwierdzenie w osobie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Jak pamiętamy, generał Jaruzelski nie tylko był agentem Informacji Wojskowej, ale również, a może nawet przede wszystkim – szefem tubylczej partii komunistycznej i w tym charakterze został pierwszym prezydentem Polski w okresie transformacji ustrojowej, co zostało uznane za symbol upadku komunizmu. Wynika stąd, że prezydentem Polski Niepodległej może być również agent wojskowej razwiedki i komunista. Następnym prezydentem Polski był, jak pamiętamy, Lech Wałęsa. Twierdzi on, że nigdy nie był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, chociaż zachowane dokumenty, nie mówiąc już o tych, które się nie zachowały, wskazują na coś zupełnie innego. Jak tam było – powiadał dobry wojak Szwejk – tak tam było; zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Lech Wałęsa jako prezydent zasłynął również z tego, że dużo czasu zajmowało mu rozwiązywanie krzyżówek, co w języku najbliższych współpracowników nazywało się, że „pracuje naukowo”. Ta praca naukowa przyniosła trwałe rezultaty w postaci, na przykład, bycia za, a nawet przeciw, albo odkrycia „plusów dodatnich i plusów ujemnych”. Cóż zatem udowodnił swoją prezydenturą Lech Wałęsa? Że każdy może zostać u nas prezydentem? Owszem, tak zresztą z naciskiem podkreśla nawet konstytucja, ale jak wiadomo, między sferą prawa, a sferą faktu występują pewne różnice. Bo oto następnym prezydentem naszego państwa został Aleksander Kwaśniewski. Wprawdzie niezawisły sąd taktownie oczyścił go z podejrzeń, że w przeszłości był konfidentem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „Alek”, ale to orzeczenie nie rozwiało tych podejrzeń do końca, o co Aleksander Kwaśniewski bardzo się denerwuje. Był on prezydentem naszego państwa przez całe 10 lat, to znaczy – przez dwie kadencje. Przez ten czas wiele się zdarzyło, ale wydaje się, że największą troską Aleksandra Kwaśniewskiego było załatwienie sobie jakiejś prestiżowej posady, kiedy już tubylczym prezydentem być przestanie. I chociaż temu celowi podporządkował całą politykę zagraniczną Polski, to nic nie udało mu się załatwić i musi kontentować się rodzajem posady stróża nocnego w jakiejś żydowskiej organizacji na Europę – jeśli oczywiście nie brać pod uwagę pozycji autorytetu moralnego. Jak dotąd, każdy z prezydentów państwa polskiego albo był czyimś agentem, albo przynajmniej jest o to podejrzewany. Można zatem śmiało powiedzieć, że jest to już pewna prawidłowość, bo nawet przysłowie powiada, że do trzech razy sztuka, a my takich prezydentów mieliśmy aż czterech. Z tej tradycji wyłamuje się obecny prezydent naszego państwa Lech Kaczyński. Nikt mu nigdy nie zarzucił, żeby był zarejestrowany w charakterze tajnego współpracownika jakiejś razwiedki, nawet „bez swojej wiedzy i zgody” – co, jak wiadomo, spotykane jest stosunkowo często nawet w najlepszym towarzystwie. Mimo to jednak również w postępowaniu prezydenta Kaczyńskiego daje się zauważyć pewien zagadkowy rys. Chodzi mi o to, że podczas swojej prezydentury pan prezydent Kaczyński zraził do siebie właściwie wszystkich, którzy w 2005 roku na niego głosowali. Przede wszystkim zraził do siebie przeciwników ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Głosowali oni na Lecha Kaczyńskiego, bo kreował się na płomiennego obrońcę polskiego interesu narodowego i państwowego. Jednak traktat lizboński ratyfikował, zapominając nawet o słynnych ustawach kompetencyjnych, od których uchwalenia początkowo uzależniał ratyfikację. Kolejnym środowiskiem, jakie do siebie zraził, jest środowisko kresowe. W tym przypadku zawód ze strony prezydenta Kaczyńskiego polegał na nadskakiwaniu ukraińskiemu prezydentowi Wiktorowi Juszczence, który z kolei nadskakiwał banderowcom i na koniec uhonorował Stefana Banderę tytułem Narodowego Bohatera Ukrainy, a w dodatku podjął decyzję o uznaniu Ukraińskiej Powstańczej Armii za kombatanta II wojny światowej. Obydwie te decyzje zostały przez polską opinię publiczną uznane za policzek wymierzony Polsce, mimo to jednak prezydent Kaczyński przyjął je w milczeniu. Środowiskom narodowym prezydent Kaczyński naraził się nie tyle może skwapliwym uczestniczeniem w żydowskich uroczystościach religijnych, co przede wszystkim – listem wyrażającym „radość” z reaktywowania w Polsce działalności żydowskiej loży B’nai-B’rith, czyli Zakonu Synów Przymierza – chociaż organizacja ta stawia sobie za cel wyegzekwowanie od Polski realizacji żydowskich roszczeń majątkowych, ocenianych na 65 miliardów dolarów oraz spacyfikowanie Radia Maryja. I wreszcie środowiska związane z Radiem Maryja poczuły się dotknięte i obrażone poparciem udzielonym przez panią prezydentową Marię Kaczyńską środowiskom feministycznym i proaborcyjnym, podczas pamiętnego spotkania w dniu 8 marca. Krótko mówiąc, prezydent Kaczyński z zagadkowych powodów zraził do siebie właściwie wszystkie środowiska, które poparły jego kandydaturę w roku 2005 z powodów ideowych. Bardzo możliwe, że to jest przyczyna, dla której szanse prezydenta Kaczyńskiego na reelekcję nie wyglądają dobrze. Nie zmienia tej sytuacji rezygnacja premiera Tuska z kandydowania w tegorocznych, tubylczych wyborach prezydenckich. Jak ujawniła „Gazeta Wyborcza”, której w tym przypadku chyba można wierzyć, premier Tusk zrezygnował na skutek namowy ze strony Naszej Złotej Pani Anieli, która podobno dała mu do zrozumienia, że w nagrodę zrobi z niego dygnitarza na skalę europejską. Tak czy owak, rezygnacja premiera Tuska wprowadza przeciwny „obóz prezydencki” w stan oczekiwania, bo na razie nie wiadomo, na kogo nastawiać się z kampanią negatywną. Bo jeśli idzie o kampanię pozytywną, to wydaje się, iż rezygnacja premiera Tuska niczego nie zmienia. Obóz braci Kaczyńskich nie ma innego wyjścia, jak strategia „mniejszego zła”. Sprowadza się ona mniej więcej do tego, że wprawdzie nasz kandydat jest kiepski, ale w porównaniu z agentami, czy „łajdakami” ze strony przeciwnej, jest mniejszym złem – więc choćby z płaczem i zgrzytaniem zębów, przecież będziecie musieli w końcu na niego głosować. SM

Emerytur NIE BĘDZIE Najlepszym sposobem na przepowiadanie pogody jest „przepowiedzieć”: „Jutro będzie…” – i tu opisać pogodę dzisiejszą. Sprawdza się częściej, niż „naukowe” wróżby meteorologów; proszę sprawdzić! Ludzie maja naturalną skłonność do uważania, że jutro będzie tek samo, jak dzisiaj, za dziesięć lat będzie tak samo, jak w tym roku… I na ogół się nie mylą. Chyba, że się pomylą. Na przykład za „komuny” ja (i garstka ludzi) twierdziłem, że Związek Sowiecki się rozpadnie. Ja nie wróżyłem z fusów: dokładnie wyjaśniałem, dlaczego ZSRS najprawdopodobniej się rozleci – i rozleciał się. By być ścisłym: został rozmontowany przezornie zanim się rozleciał – i bardzo dobrze, bo katastrofa spowodowałaby coś, przy czym los Jugosławii byłby idyllą. Co prawda wskutek tego socjalizm, zamiast upaść, rozszerzył się – ale to inny temat. System emerytalny jest potworem znacznie większym, niż Związek Sowiecki… Tak, tak: proszę wziąć budżety systemów emerytalnych na świecie, a przekonacie się Państwo, że jest to suma wielokrotnie większa. Czemu się zresztą dziwić: w Polsce budżet ZUS+OFE po dodaniu dotacyj z budżetu jest tez większy od budżetu III Rzeczypospolitej po odjęciu tych dotacyj. System emerytalny jest też znacznie bardziej wścibski niż związek Sowiecki: ZSRS starał się przeciwstawiać imperialistom amerykańskim, w każdym zakątku świata wtrącającym się w wewnętrzne sprawy Sowietów – i w końcu przegrał. Natomiast systemy emerytalne zawzięcie, konsekwentnie i skutecznie tępią ludzi takich jak ja, którzy w każdej dziedzinie życia dostrzegają złowrogi cień systemów emerytalnych. System emerytalny – podobnie jak papież – nie ma dywizji. Nie dysponuje czołgami i rakietami – ale ma skuteczną broń: potworne, niewyobrażalne pieniądze, których używa na przekupywanie polityków, by im nawet do głowy nie przyszła likwidacja tego systemu, przekupywanie dziennikarzy oraz dawanie lukratywnych ogłoszeń w prasie – by zapewnić sobie niezbędne „poparcie społeczne”. Jak gazeta zacznie atakować sam System – nie dostaje ogłoszeń… System ten jest odpowiedzialny za śmierć znacznie większej liczby ludzi niż ZSRS. Jest odpowiedzialny za upodlenie miliardów ludzi – zamiast żyć ze swoich oszczędności lub dzięki dzieciom, skamlą i żebrzą u bezdusznych funkcjonariuszy Systemu, by podnieść im emeryturę o te choć 50 złotych. To coś, czego na taką skalę nie zdołał dokonać Związek Sowiecki. System emerytalny – to potwór. OGROMNY Potwór. I dzięki umiejętnej propagandzie – ma poparcie. A jednak, proszę sobie wyobrazić, on też rozpadnie się w proch i w pył. Strasznie śmieszy mnie, gdy np. zacna p. Marta Tutaj w artykule „Czas emerytów” („TeMI” 3/10) zastanawia się, jak będzie wyglądał system emerytalny w 2030 roku… On nie będzie „wyglądał” – bo go po prostu nie będzie. Upadnie – bo zbankrutuje. Jak ZSRS… Nie będzie – i koniec. Dinozaury też przestały istnieć – choć taki brontozaur to był KOLOS, a tyranozaur napełniał wszystkich strachem. Ludzie nie potrafią sobie nawet wyobrazić życia bez systemu emerytalnego. Podobnie obywatele sowieccy nie potrafili sobie wyrazić życia bez ZSRS. Ogłupieni sowiecką propagandą wierzyli, że jeśli ZSRS przestanie istnieć, to przyjdą amerykańscy imperialiści i przerobią ich na mączkę rybną a  przynajmniej zagłodzą na śmierć „wyzyskają” – co jest, jak wiadomo, ulubionym zajęciem imperialistów i kapitalistów. ZSRS się rozpadł – i tylko 10% mieszkańców tych ziem chciałoby powrotu tamtego potworka… To samo nastąpi, gdy rozpadnie się system emerytalny. Ludzie odkryją, że zamiast płacić składki na ZUS czy OFE i utrzymywać z tego emerytów ORAZ armię skorumpowanych, leniwych, wiecznie głodnych urzędasów i ich OGROMNE budynki i kosztowne systemy (jeden tylko PROKOM na jednym kontrakcie wyciągnął z ZUS 3 miliardy złotych!!!) – prościej i taniej (O WIELE TANIEJ!!) jest bezpośrednio utrzymać swoją matkę lub ojca. 10% emerytów zapewne na tym straci – ale w końcu żyjemy w d***kracji i liczy się głos Większości… JKM

Po filmie "Towarzysz Generał" Generał Wojciech Jaruzelski oskarża dziennikarzy, że ferują wyroki, które powinien wydawać sąd. To jego reakcja na film dokumentalny Roberta Kaczmarka i Grzegorza Brauna "Towarzysz Generał", wyemitowany w TVP 1 w miniony poniedziałek. Jaruzelski nie przyjął zaproszenia do dyskusji po filmie, ale już następnego dnia wcześnie rano "prostował fakty" w radiowych "Sygnałach dnia", a po południu stawił się na specjalny wywiad w "Rozmowie dnia" w TVP Info. Dziennikarze przeprowadzający wspomniane dwa wywiady nie kwestionowali tego, co mówił generał, nawet nie próbowali z nim polemizować. Panowała równie życzliwa dla generała atmosfera, jak w polskich sądach. Tuż po emisji filmu w studiu TVP 1 odbyła się dyskusja. Zaproszenie do niej redaktorów Jacka Żakowskiego i Wojciecha Mazowieckiego było błędem, bo jedyne, co wnieśli do rozmowy, to agresja i oskarżenia pod adresem autorów filmu, telewizji i PiS, które - jak wiadomo - jest za wszystko odpowiedzialne, także za "wizję historii". Nie był to więc "mecz do jednej bramki", czego tak obawiał się Wojciech Jaruzelski i dlatego zrezygnował z udziału w dyskusji. Oburzenie tak "jednostronnie negatywnym" potraktowaniem generała wyrazili posłowie z SLD oraz duża część mediów na czele z "Gazetą Wyborczą". Ich zdaniem, film okazał się zły, gdyż rozstrzygał wątpliwości z życiorysu generała na jego niekorzyść. Był tendencyjny, gdyż służył założonej tezie kompromitowania Jaruzelskiego. Krytycy filmu twierdzą, że trzeba było spojrzeć na ten temat szerzej, ujmując szereg ważnych uwarunkowań oraz kontekst międzynarodowy itd. Podsumowując, negatywny obraz dokonań generała Jaruzelskiego w naszej historii jest niedopuszczalny i jako taki jest nieprawdziwy, a film z taką tezą jest "nierzetelny", "pisowski", "prawicowy", "zgodny z koncepcją historyków IPN" itd. To zaiste epokowe wyzwanie dla twórcy jakiegokolwiek filmu dokumentalnego czy historycznego, jak pokazać szwarccharakter, by zminimalizować lub w ogóle ukryć jego wady, a ponadto znaleźć jakieś pozytywy. W przypadku Hitlera to byłaby jego miłość do psów i jednej młodocianej krewnej. W stosunku do Stalina jego zamiłowanie do wina, amerykańskich filmów, muzyki z płyt oraz "lekka ręka" do żony. To, że nie powstał jeszcze apologetyczny obraz dokonań Wojciecha Jaruzelskiego, i to, że nie udaje się nadal jakoś "zmiękczyć" jego postaci, uczynić bardziej ludzką, to niestety zasługa "demokracji socjalistycznej", systemu, który tworzył generał. Nawet to, że jako mężczyzna, wojskowy, unikał alkoholu, nie za bardzo przydaje mu tej swojskiej cechy w kraju, w którym spożycie czystego spirytusu na statystyczną głowę należało po Związku Sowieckim do najwyższych w Europie. Równie żałośnie próbuje bronić się sam generał. Na przykład, gdy podważa wiarygodność dr. Lecha Kowalskiego z Wojskowego Instytutu Historycznego, autora książki "Generał ze skazą", czy nieżyjącego już prof. Pawła Wieczorkiewicza, a więc historyków, którzy w filmie mówili dużo o wielu niekorzystnych dla generała faktach. Pułkownik Lech Kowalski jest niewiarygodny, gdyż należał do PZPR i był oficerem politycznym, a prof. Paweł Wieczorkiewicz także nie jest wiarygodny, gdyż był - jak twierdzi Jaruzelski - sekretarzem warszawskiego komitetu partii. Tych dwóch historyków czyni dziś niewiarygodnymi to, że będąc z partią, socjalizmem, z Jaruzelskim, przeszli z ciemnej, a raczej czerwonej strony księżyca, na stronę jasną. Ten fakt jest dla generała dowodem braku wiarygodności, kłamstwem i niegodziwością, a więc zdradą. Jeżeli pułkownik Ryszard Kukliński ma być bohaterem - pytał kiedyś publicznie Jaruzelski - to czy to znaczy, że ja i inni byliśmy zdrajcami? To jest ten dramat generała, który nie może pogodzić się z faktem, w jaki sposób zostanie osądzony. Nie dziwi zatem zachowanie Jaruzelskiego, byłego agenta Informacji Wojskowej, tak typowe dla zdekonspirowanych tajnych współpracowników bezpieki. Czystek antysemickich też nie ma na swoim sumieniu, gdyż - jak twierdzi - zwolnieni ze służby oficerowie pochodzenia żydowskiego odeszli z wojska ze względu na stan zdrowia, granicę wieku albo na własną prośbę. Generał zapewnia, że w grudniu 1970 roku nie strzelano do robotników na jego rozkaz, a fakt ten potwierdzają w sądach świadkowie. Nieprawdą jest też, że nalegał na Związek Sowiecki, by interweniował zbrojnie, gdy on nie da sobie rady z pacyfikacją Narodu Polskiego poprzez stan wojenny. W poszukiwaniu ratunku dla swojej beznadziejnie przegranej sprawy Wojciech Jaruzelski wygrzebuje nawet jakiś cytat z wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, który miał kiedyś powiedzieć, że gdyby "Solidarność" w 1989 roku była tak silna jak w 1981 roku, to żadnych mechanizmów demokratycznych by się nie zbudowało. Opatrując ten cytat komentarzem: "Dziękuję Panu Jarosławowi Kaczyńskiemu za te słowa", Jaruzelski na siłę robi z Jarosława Kaczyńskiego adwokata złej sprawy, gdyż bardzo pasuje mu teza, że osłabienie "Solidarności" poprzez stan wojenny, to jego haniebne antypolskie dzieło, było potrzebne dla przygotowania demokracji, reform i Okrągłego Stołu.
 Gdyby prof. Leon Kieres był dłużej szefem IPN, niewykluczone, że Wojciech Jaruzelski otrzymałby status osoby pokrzywdzonej, wszak generał to przecież były sybirak. Mógłby wówczas z Lechem Wałęsą, któremu Leon Kieres wręczył decyzję o statusie "pokrzywdzonego" osobiście, współtworzyć związek osób represjonowanych przez komunistyczny system. Najważniejsze, że generał na usilne prośby Wałęsy zaprzeczył, jakoby przywódca "Solidarności" został kiedykolwiek przewerbowany na agenta "Bolka". Ile jeszcze musi upłynąć czasu i czy to jest w ogóle możliwe, aby polskie elity prezentowały zgodny pogląd, że zło dla Polski to był właśnie komunizm, sowiecka Polska, w tym jej wojsko na czele z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Nie dało się pokazać prawdy o PRL w czasach PRL. Żyjemy w wolnej Polsce już ponad 20 lat, a dopiero teraz mógł powstać i zostać nadany w dobrym czasie antenowym pierwszy prawdziwy film o generale Jaruzelskim, który pokazuje go w roli zdrajcy Narodu. Wojciech Reszczyński

‑"PRL - Rzeczpospolipa Prawa"„Ludzie ludziom zgotowali ten los” (Zofia Nałkowska-Medaliony) W dniu 1 października 1946 r. w procesie norymberskim Międzynarodowy Trybunał Wojskowy skazał na 10 lat zbrodniarza wojennego admirała Karla Dönitza, naczelnego dowódcę Krigsmarine, od 30 kwietnia 1945 r. prezydenta III Rzeszy, ostatniego naczelnego dowódcę Wehrmachtu i zarazem na mocy testamentu Adolfa Hitlera, jego następcę. Skazano go m.in. za wydanie zbrodniczego rozkazu nr 154 „zakazującego ratowania rozbitków, ze storpedowanych przez U-Booty nieprzyjacielskich okrętów wojennych i statków cywilnych”, co w praktyce wiązało to się z uśmierceniem ponad 45 tysięcy rozbitków. Karę odbywał we  „względnie dobrych warunkach” w Berlinie, we więzieniu w Spandau. Warto przypomnieć sobie, jak postępowały sądy PRL po ogłoszeniu stanu wojennego w celu zmiażdżenia Solidarności i innych działaczy opozycji. W dniu 3 lutego 1982 roku w trybie doraźnym, kmdr ppor. sędzia Andrzej Grzybowski z Sądu Marynarki Wojennej w Gdyni, z oskarżenia prokuratura Stanek i potem Wojcieszek (dochodzenie prowadził funkcjonariusz SB Krywoszejew), skazał na karę 10 lat więzienia oraz 5-u lat pozbawienia praw publicznych, panią Ewę Kubasiewicz, bibliotekarkę, wiceprzewodniczącą „Solidarności” z Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni za ... „za zredagowanie i wydrukowanie 1 ulotki - Apelu do społeczeństwa o kontynuowanie walki z bezprawiem  władz”. Był to najwyższy w Polsce wyrok stanu wojennego. Ten brutalny, niesprawiedliwy wyrok stał się ponurym symbolem stanu wojennego. Pozostali współorganizatorzy 1,5 dniowego strajku w WSM, w grudniu 1981 r. i sygnatariusze ulotki otrzymali; Jerzy Kowalczyk i Władysław Trzciński po 9 lat; Cezary Godziuk 6 lat; Wiesława Kwiatkowska, Jarosław Skowronek, Sławomir Sadowski, Krzysztof Jankowski po 5 lat, Sąd nie potrafił lub nie chciał uzasadnić swojego stanowiska, zwłaszcza w odniesieniu do surowości kar.Wymierzoną karę pani Kubasiewicz odbywała w nieludzkich, skandalicznie ciężkich warunkach, w więzieniu w Fordonie pod Bydgoszczą oraz w więzieniu dla recydywistów w Grudziądzu. W tym ostatnim odbywała karę wraz z innymi „więźniarkami sumienia” w celach bez możliwości ich opuszczania, zaś kryminalistki mogły w czasie dnia przebywać poza nimi. Osoby z marginesu społecznego okazywały współczucie i oburzone z surowości wyroku sądu wojskowego i nie były w stanie zrozumieć, tego, że za morderstwo, rozbój i gwałt otrzymały mniejsze wyroki więzienia niż współwięźniarki, za działalność wydawniczą. W związku z tym w więzieniu miały miejsce głośne protesty (walenie w ścianę i krzyki) domagające się złagodzenia warunków odbywania kary, oraz uwolnienia „koleżanek” - więźniów politycznych. Tutaj należy przypomnieć tło tamtych dni. Były to czasy, w których oficjalnie funkcjonowała wszechobecna totalna propaganda      (wyłączone telefony, cenzura korespondencji a później rozmów telefonicznych, permanentne aresztowania działaczy opozycji). Ulice miast i osiedli patrolowały czołgi, transportery opancerzone oraz odziały ZOMO, używające pałek potocznie zwanych „bijącym sercem partii”. Wprowadzono godzinę milicyjną, zakaz wyjazdu poza miejsce zamieszkania, zablokowano konta bankowe obywateli, dokonano ok. 100% podwyżki cen żywności i innych artykułów konsumpcyjnych. Wtedy funkcjonowały asygnaty na samochody osobowe (dla reżimowych elit, dzięki którym mogli oni za ok. 33% wartości rynkowej kupić nowy samochód), talony na artykuły gospodarstwa domowego: pralki, lodówki, telewizory kolorowe. Wprowadzono kartki żywnościowe na podstawowe artykuły spożywcze. na mięso z kością (2,5 -3 kg miesięcznie na osobę), cukier, papierosy, wódkę zamiennie z czekoladę, masło, margarynę, buty-1 para na rok itd. W ogóle PRL permanentnie borykała się z tzw. przejściowymi problemami. Po prostu, przechodziły one z jednego pokolenia na następne. Chodziło tutaj o niemożliwość poradzenia sobie z takimi drobiazgami, jak np. brakiem papieru toaletowego, sznurka do snopowiązałek mięsa i jego przetworów czy też problemem skupu butelek. Niektórzy obrazowo opisywali taką sytuację jako „sen pijanego schizofrenika w ostatnim delirium”. To wyłącznie dzięki Radiu Wolna Europa i podziemnej „bibule”, można było poznać prawdę i cokolwiek dowiedzieć się o prawdziwej - faktycznej sytuacji gospodarczej i politycznej panującej w kraju, jak również o sprawach społecznych.: o naruszaniu w PRL-u praw człowieka, czy też o zbrodniach dokonanych przez ówczesny reżim, jakie miały miejsce w kopalniach: Wujek, Manifest Lipcowy, w Zagłębiu Lubin, a także te wcześniejsze sprawy, m.in. sprawa studenta filologii polskiej i filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisława Pyjasa – opozycyjnego działacza Studenckiego Komitetu "Solidarność" okresu PRL, zamordowanego 7 maja 1977 r. oraz jego kolegi studenta, Stanisława Pietraszko, który za namową adwokata rodziny S. Pyjasa zgłosił się jako świadek do Prokuratury w Krakowie w celu złożenia zeznań. Kilka tygodni  później w Zalewie Solińskim znaleziono martwego jedynego świadka prokuratury w tej sprawie. Wg oficjalnego komunikatu krakowskiej prokuratury - „utonął kąpiąc się w Zalewie”, zaś wg IPN…„ jego ciało w kąpielówkach i czepku znaleziono pływające po powierzchni Zalewu (charakterystyczne w wypadku wrzucenia do wody zwłok). Pietraszko cierpiał na alergię wywołującą wodowstręt. Nie pływał. Jego   śmierć nastąpiła w dwa miesiące po śmierci Pyjasa”. Właśnie za rozpowszechnianie tego typu ulotek opisujących te i inne fakty, „niezawisłe” sądy PRL bardzo surowo karały działaczy Solidarności i opozycji demokratycznej. Wówczas to, w 1982 r. międzynarodowa organizacja –„Amnesty International” ogłosiła panią Ewę Kubasiewicz, Więźniem 1982 Roku. W rezultacie jej działań i protestów różnych znanych w świecie osobistości oraz instytucji, pani Ewa „odsiedziała” tylko 1,5 roku. Kilka lat później (w końcu stycznia 1988 r.) postanowiła wyjechać na Zachód. Tam też wyszła za mąż za pana Houée, francuskiego działacza Amnesty International. Pomimo piekła i koszmaru jakie zgotowało jej PRL szczególnie zaś „niezawisły” Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni, pani Ewa Kubasiewicz – Houée reprezentowała „Solidarność Walczącą” na Zachodzie, jak również zajęła się i nadal zajmuje pomocą charytatywną na rzecz polskich dzieci z domów dziecka. W tym dziele wspierają ją: syn M. Czachor i synowa. Kolejnym też, drastycznym przykładem działań „niezawisłego” Sądu Marynarki Wojennej w Gdyni była sprawa bardzo zdolnego syna pani Ewy Kubasiewicz, Marka Czachora. Był on współzałożycielem Niezależnego Zrzeszenia Studentów Polskich na UG, drukarzem pisma NZS UG „Reduta”; kolporterem wydawnictw niezależnych, który w dniach 14-15 XII 1981r. uczestniczył w strajku na UG,  gdzie studiował na  Wydziale Matematyki, Fizyki i Chemii Uniwersytetu Gdańskiego. To on był tym fizykiem, który samodzielnie rozpracował kwestię relatywistycznych poprawek, do tzw. „średniej bellowskiej dla elektronów”, za co prof. J.P. Vigier (ostatni uczeń laureata nagrody Nobla de Broglie’a) proponował mu stypendium rządowe na Uniwersytecie w Paryżu.. Jej syn, Marek Czachor, obecnie dr hab. prof. PG fizyki teoretycznej na Wydziale Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej w Katedrze Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej, taternik, pasjonat fizyki, specjalista kryptografii na Politechnice Gdańskiej, były stypendysta Fulbrighta (-1997 r.) w  1982 r. został uznany przez ww. sąd jako „element antysocjalistyczny, który sporządził, gromadził, przechowywał i kolportował ulotki zawierające nieprawdziwe wiadomości mogące osłabić gotowość obronną PRL”, wywołać niepokój publiczny lub rozruchy” za co został skazany na 3 lata więzienia oraz 2 lata pozbawienia praw publicznych”, z czego „odsiedział” tam niemal rok. W skróceniu kary, podobnie jak jego mamie pomógł interwencje międzynarodowych organizacji takich,  jak, np. Amnesty International, protesty różnych znanych i wpływowych europejskich osobistości i instytucji, zaś ostatecznie w wyniku amnestii, po odwołaniu stanu wojennego został zwolniony z więzienia. O jego sprawie informowała również Radio Wolna Europa. Pan M. Czachor, uznany przez ówczesnego prokuratora jako „kryminalista” nie otrzymał od ówczesnej władzy paszportu, w związku z czym nie mógł wówczas studiować za granicą, ale otrzymał od władz P.R.L. tzw.„wilczy bilet”, który uniemożliwiał mu podjęcie pracy zgodnie z posiadanymi kwalifikacjami. Reasumując jego rodzina, wg ówczesnych władz to kryminaliści nie zasługujący na podstawowe prawa obywatelskie. Jego matka  Ewa Kubasiewicz (wg „Amnesty International) była „Więźniem Roku 1982”, teść Stanisław Kowalski, opozycjonista, którego imieniem dziś nazwane jest jedno z audytoriów na Politechnice Gdańskiej (też tylko dostał półtora roku więzienia), sam też „siedział” i nawet wziął ślub we więzieniu w Potulicach. Z takim curriculum nie miał szans na pracę naukową na uczelni. Jako opozycjoniście, magistrowi fizyki nie dano mu specjalnego wyboru, jeśli chodzi o pracę. Należy przypomnieć takie fakty jak: dr Wacław Havel -późniejszy  prezydent Czech, pracował jako palacz c.o. zaś premier III RP dr J.K. Bielecki, pracował fizycznie przy wywozie drewna z lasu. Mgr Marek Czachor po ukończeniu studiów podjął pracę fizyczną, jako malarz wysokościowy nie w Spółdzielni „Świetlik” gdzie pracowało wielu opozycjonistów, ale  w ASP „Absolwent”. O stypendium  rządu francuskiego i studiach w Paryżu, mógł sobie tyko pomarzyć.. I tak pan magister M. Czachor miał duże „szczęście”, ponieważ w końcu po wielu upokorzeniach, dzięki protekcji doc. dr B Jachyma zatrudniono go na Politechnice Gdańskiej, wprawdzie tylko na trzymiesięczny okres próbny i w charakterze pracownika technicznego(wówczas na podjęcie pracy, nie musiał mieć zgody sekretarza PZPR) a  praca na wyższej uczelni była warunkiem koniecznym otrzymania stypendium od rządu francuskiego. Jego „szczęście” trwało wyjątkowo krótko, bo tylko kilkadziesiąt godzin. Po trzech dniach pracy na Politechnice Gdańskiej, w Pracowni Dielektryków i Półprzewodników Organicznych, jesienią 1987 r. aresztowano go za działalność opozycyjną (był on współzałożycielem „Solidarności Walczącej”, ale głównie za to, że wcześniej, w proteście przeciwko uwięzieniu jego mamy (Ewy Kubasiewicz), uwikłania polskiego wojska w zbrodnię Grudnia ‘70 i zbrodnie w kopalni Wujek w 1982 r., odesłał on generałowi W. Jaruzelskiemu swoją książeczkę wojskową. Życie jest jednak bardziej skomplikowane i płata figle. Totalitarny reżim już upadał. Na PG i UG po jego aresztowaniu zrobiło się zamieszanie. Jego koledzy zbierali podpisy pod petycjami o jego uwolnienie, poparli go „objectorzy” z ruchu Wolność i Pokój, kolejne osoby odmawiały służby wojskowej, w proteście przeciwko jego uwięzieniu. Uaktywnili się jego przyjaciele i znajomi oraz  włączyli się nieznani mu ludzie z zagranicy. List do Sądu Marynarki Wojennej napisał prof. Viger z Paryża, prosząc i apelując o wypuszczenie go z więzienia. Doc. dr  B. Jachym z PG „stawał na głowie”, aby uwolnić z więzienia i przywrócić go do pracy. O tej sprawie również informowała Wolna Europa. Ku zaskoczeniu wszystkich zainteresowanych stron, Sąd Marynarki Wojennej zamiast zwyczajowych 3 lat wymierzył mu grzywnę zapłaconą zresztą natychmiast ze społecznych składek i po 42 dniach wypuścił na wolność. Choć było jeszcze kilka procesów i innych perypetii, kres rozprawom przed sądami wojskowymi położyła dopiero amnestia dla więźniów politycznych uchwalona z okazji „okrągłego stołu”, na wiosnę 1989 roku. Po wyjściu z więzienia Marek Czachor nie zaprzestał działalności podziemnej. Współpracował z „Solidarnością Walczącą” oraz Liberalno-Demokratyczną Partią “Niepodległość”. Po aresztowaniu Andrzeja Kołodzieja (w listopadzie 87 r.) przez pewien czas. do momentu wyjścia na wolność Romana Zwiercana), kierował Oddziałem Trójmiasto SW jako Michał Kaniowski. W 1988 roku koordynował - ukrywając się – akcję o charakterze “dywersji ideologicznej”, adresowaną do zawodowych żołnierzy LWP o nazwie „Żołnierz Solidarny”. Gazetki o tej nazwie rozsyłano pocztą i innymi sposobami podrzucano zawodowym wojskowym. Marek Czachor był rozpracowywany (23 VI-14.VII. 1989 r.) przez Wydział III KW MO( od VII 1983 r. WUSW) w Gdańsku w  ramach SOR krypt. Cela nr rejestr. 47219 od VII 1989 r. -29 I 1990 roku przez Inspektorat 2 WUSW w Gdańsku w ramach kryptonimu Ośmiornica nr rejestr. 59433. Jednak mało, kto wie, że trafiła „kosa na kamień”. Marek Czachor, przyszły profesor i specjalista kryptografii na Politechnice Gdańskiej, wybitny umysł ścisły (matematyczno-fizyczny) wraz z kolegami z SW próbował rozpracowywać, SB. Wg niego „SB traktowano poważnie i należy przyznać, że SW odczuwała spory respekt dla przeciwnika. Byli oni coraz sprawniejsi ,dysponowali środkami finansowymi, coraz lepszym sprzętem i wciąż było ich coraz więcej. Niestety w SB było dużo młodych ludzi”. Nasłuchiwano SB, poznano: jej strukturę sposoby pracy i komunikacji, nawet ich „kruczki”. Jak widać na ww. przykładzie, dla polskiego niezawisłego sądu, oraz Prokuratury Marynarki Wojennej z Gdyni (m.in. sędziego Andrzeja Grzybowskiego oraz prokuratorzy: Stanek i Wojcieszek, którzy znali werdykt Trybunału w Norymberdze) ciężar gatunkowy sprawy tzn. kolportażu ulotek, był tożsamy ze zbrodniami wojennymi dokonanymi przez adm. Karla Dönitza. Nie pozostaje nic innego, jak tylko pogratulować ówczesnemu wymiarowi sprawiedliwości dobrego samopoczucia i „podziękować” mu za dokonane z pełną premedytacją zbrodnie komunistyczne, Historia udowodniła, że właśnie rację mieli tacy ludzie jak pani Ewa Kubasiewicz i jej syn Marek. Czy ze strony oprawców ich ofiarom za koszmar więzienia, przesłuchań, nieodwracalnej rozłąki z bliskimi, nierzadko pobicia, nie należy się w ramach zadośćuczynienia zwyczajne słowo - przepraszam? O ile wiadomo, to takich słów z ich strony nie było. Czy ww. sędzia i prokurator i prowadzący śledztwo zostali w III RP zweryfikowani? Czy chociaż  „spadł im włos z głowy”? Paradoksem tej historii jest to, że obecnie okres spędzony przez byłych więźniów politycznych, w komunistycznych reżimowych więzieniach nie jest zaliczany do tzw. kapitału początkowego niezbędnego do naliczenia wysokości emerytury. Kolejnym paradoksem jest wysokość przyznanych esbekom emerytur. Zdarza się, że część esbeków ( będąc oprawcami) posiadała kilkakrotnie wyższe emerytury od swoich ofiar! Większość Obywateli uważa, że bez rozliczenia się z aparatem represji państwa totalitarnego, nie da się budować wolnego samorządnego, demokratycznego, Państwa Prawa. Jedną z form tego rozliczenia jest ograniczenie wysokości emerytur pobieranych przez byłych  esbeków, prokuratorów i sędziów, w tym z PRL-kich sądów wojskowych. Osobiście, jako inżynier konstruktor uważam ,że nie można budować nic trwałego na zgniłych fundamentach.
Edward Roeding Relacja z procesu Ewy Kubasiewicz, c. Sylwestra, który odbył się w sądzie Marynarki Wojennej w Gdyni 1, 2, 3. 02. 1982 (spisana przez męża Ewy Kubasiewicz, którego wpuszczono na proces) Ewa Kubasiewicz została oskarżona o to, że wspólnie z Jerzym Kowalczykiem, jako pracownicy WSM i członkowie NSZZ "Solidarność" zorganizowali i kierowali strajkiem w WSM w Gdyni w dniu 14,15.12.1981 r. oraz, że wspólnie z Jerzym Kowalczykiem, Władysławem Trzcińskim, Wiesławą Kwiatkowską, Cezarym Godziukiem, Jarosławem Skowronkiem, Sławomirem Sadowskim i Krzysztofem Jankowskim - w celu rozpowszechnienia - sporządzili, gromadzili, przechowywali i kolportowali ulotki zawierające nieprawdziwe wiadomości mogące osłabić gotowość obronną PRL, wywołać niepokój publiczny lub rozruchy. Oskarżono też Marka Czachora, syna Ewy Kubasiewicz o udostępnianie im do tego celu mieszkania. Rozprawę prowadzili: sędzia Grzybowski, lat ok. 45, nazwisko prawdopodobnie fałszywe (prawdziwe, był to istotnie kmdr ppor. Andrzej Grzybowski - przyp. TeSteP) (nie mylić z sędzią Grzybowskim, starszym wiekiem, znanym w Gdyni) oraz sędziowie Głowa i Fiszke. Oskarżał prokurator Henryk Wojcieszek (a także prok. Stanek - przyp. TeSteP). Dochodzenie prowadzili pracownicy SB Krywosiejew ( a może Krywoszajew ? - przyp. TeSteP) i Gaładyn. Piszę tę relację z pamięci, gdyż sędzia Grzybowski zabronił sporządzania notatek. Wokandy nie były wywieszone. Ewa Kubasiewicz i Jerzy Kowalczyk przyznali się do udziału w kierowaniu strajkiem i do zredagowania jednej ulotki zawierającej informację o przebiegu i zakończeniu strajku w WSM oraz ich sprzeciw odwołaniu rektora Kosteckiego i powołaniu rektora komisarycznego Rymarza. Tym zostali obciążeni przez sąd i za to skazani: Ewa Kubasiewicz na 10 lat pozbawienia wolności + 5 lat utraty praw publicznych; Jerzy Kowalczyk na 9 lat pozbawienia wolności + 5 lat utraty praw publicznych. Sąd całkowicie zignorował: 1. krótki (ok. 30 godzin) czas trwania strajku; 2. dołączone do akt poręczenie rektora Rymarza - wystawione w obecności i za aprobatą członka WRON, kontradmirała Glińskiego, negocjujacego ze strajkującymi - zapewniające całkowite bezpieczeństwo uczestnikom strajku w wypadku jego natychmiastowego przerwania; 3. przerwanie strajku po otrzymaniu poręczenia (chociaż bez związku z nim - przyp. TeSteP); 4. zeznania świadków, które nie potwierdzały zarzutów stawianych Ewie Kubasiewicz i Jerzemu Kowalczykowi (nawoływanie do kontynuowania strajku). Sąd nieprawidłowo interpretował treść ulotki informującej rzeczowo o stanie faktycznym, a podciągniętej pod art.48 p.1,2,3 jako podburzająca i zawierająca nieprawdziwe informacje. Przewód sadowy pozwalał przypuszczać, że oskarżeni zostaną uniewinnieni, o co wnosili obrońcy (Urbaniak, Łapicki i Witulski - przyp. TeSteP). Tymczasem wymiar kary stoi w tak rażącej dysproporcji do działalności oskarżonych oraz do innych dotychczas wydawanych, w podobnych sprawach wyroków, że budzi zdumienie i oburzenie. Sąd nie potrafił lub nie chciał uzasadnić swojego stanowiska, zwłaszcza w odniesieniu do surowości kar. Pozostali oskarżeni nie przyznali się do stawianych im zarzutów i niczego nie zdołano im udowodnić. Nie znaleziono powielacza, ani papieru, na którym rzekomo powielono ulotki. Nikogo nie schwytano na gorącym uczynku (drukowanie i kolportowanie ulotek). Wszyscy świadkowie oskarżenia zeznawali na korzyść oskarżonych. Mimo to wyroki zapadały równie surowe (trochę mniej: "tylko" po 5 - 6 lat - przyp. T.St.P.). Na uwagę zasługują metody prowadzenia śledztwa i przewodu sądowego.
- główny świadek oskarżenia, Sołtys (student UG - przyp. TeSteP) podczas przewodu odwołał swoje zeznania, jako wymuszone w śledztwie; został postawiony przez Sąd w stan oskarżenia, ale jego zeznania utrzymano w mocy;
- oskarżeni zeznawali, że przesłuchiwani byli pod groźbą pistoletu przystawianego do głowy, lub leżąc twarzą do ziemi z rękami założonymi na głowę - Sąd udawał, że nie słyszy tych wypowiedzi;
- wbrew przepisom, w budynku sądu i na sali rozpraw znajdowała się duża liczba uzbrojonych w pałki milicjantów (oprócz konwojentów), którzy radośnie i głośno wyrażali swój zachwyt dla wysokości kar;
- niektórzy, jak np. pracownik SB Krywosiejew, martwili się ... niskimi, ich zdaniem, karami; oczekiwali dwa razy wyższych;
- żenujące były rozmowy sędziów (uśmieszki) w czasie przemówień obrońców, którzy musieli je z tych powodów przerywać, oraz w czasie zeznań na korzyść oskarżonych;
- na rozprawę dopuszczono tylko po jednej osobie z rodzin oskarżonych, przy czy były one szykanowane.

Gdynia, 4 luty 1982.

- na podstawie rękopiśmiennej relacji Edward Roeding

PRL-owski gołąbek pokoju i kamień z Kobylej Głowy.TVP1 pokazała w poniedziałek 1 lutego 2010 film dokumentalny pt. "Towarzysz generał", autorstwa Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka. Film przedstawia drogę życiową Wojciecha Jaruzelskiego. Po filmie odbyła się dyskusja prowadzona przez red. Rafała Ziemkiewicza, z udziałem publicystów Jacka Żakowskiego, Wojciecha Mazowieckiego, Piotra Zaręby i Łukasza Warzechy. Jako mój głos w dyskusji przedstawiam artykuł napisany 12 października 1994 na prośbę sekretarza redakcji "Gazety Polskiej". Tekst nie został dopuszczony do druku. We wtorek 11 października 1994, ok. godziny 16.00, w księgarni na Placu Legionów we Wrocławiu zdarzyło się coś, co bulwersowało opinię publiczną przez kilka dni. Stanisław Helski, 65-letni rencista-rolnik, uderzył Wojciecha Jaruzelskiego kamieniem w twarz. Działo się to, gdy gen. Jaruzelski promował swoją najnowszą książkę i rozdawał autografy. Środki masowego przekazu doniosły, że Helski uderzył Jaruzelskiego cegłą, ale nie była to żadna cegła, tylko symboliczny kamień z jego pola, który przywiózł specjalnie, ukryty w "pederastce". Naturalnie, oficerowie BOR ochraniający generała błyskawicznie obezwładnili rencistę, który nie próbował ani się bronić, ani uciekać, obdzielając go przy okazji kolorowymi wyzwiskami typu "gnoju, świnio, bydlaku, zdechniesz na śmietniku" itp. Poszkodowanego generała bezzwłocznie odwieziono do szpitala, jak się wydaje obrażenia nie były zbyt poważne. Natychmiast też, jak prawdziwy gołąbek pokoju i przykładny katolik, generał wielkodusznie wybaczył ten okropny czyn swojemu napastnikowi, który "nie wiedział, co czyni". Napastnik niestety nie wykazał podobnie chrześcijańskiego ducha - ani miłosierdzia, ani skruchy - i wręcz oświadczył, że przebaczać nie ma zamiaru. Noc spędził w areszcie, oczekując na proces karny na podstawie art. 156 kk, zagrożony karą od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Wielkoduszność generała nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Odpowiadał, że w moralności chrześcijańskiej (jeśli generał Jaruzelski chce pozować na chrześcijanina) istnieje wymóg zadośćuczynienia. Gdyby generał zamiast "przebaczania" był gotów zadośćuczynić za wyrządzone zło, wówczas byłby gotów rozważyć zmianę swego stanowiska. Nie ma potrzeby przedstawiać ofiary tego incydentu, generała Jaruzelskiego, aczkolwiek gdy rozjeżdża on po Polsce rządową limuzyną pod ochroną BOR, zbiera honoraria za swoje książki i rozdaje autografy, uśmiechając się kordialnie zza ciemnych okularów do ludzi o krótkiej pamięci - warto przypomnieć, że to ten sam człowiek, który 24 lata wcześniej kazał strzelać do bezbronnych robotników udających się do pracy w Gdańsku, a 11 lat później wysłał czołgi na ulice przeciwko swojemu narodowi. "Są w Ojczyźnie rachunki krzywd", które w żadne sposób nie zostały wyrównane. Nie ulega wątpliwości, że wielkoduszny generał już dawno przebaczył matkom, których synowie zostali zabici w wyniku jego rozkazów, a także wybaczył Polsce za wiele cierpień, które jej przysporzył podczas swego długiego panowania. Ale Polska? Czy też już przebaczyła? Czy już zgodziła się przekazać wszystko "historii" lub puścić w niepamięć? Gdy wciąż żyje jeszcze mnóstwo ludzi, którzy bezpośrednio doświadczyli "dobrotliwości" i miłosierdzia generała? Kim jest wrocławski napastnik i jaki zły los kazał mu podnieść kamień z jego pola, jechać do dalekiego Wrocławia, napadać na tak życzliwie usposobionego generała i jeszcze krzyczeć "nie wybaczam!"? Stanisław Helski, chłop z chłopów Zamojszczyzny, to człowiek twardy i dumny. Bo trzeba być twardym i dumnym, żeby w wieku 15 lat pójść do lasu i dołączyć do partyzantów, trzeba być twardym i dumnym, żeby uciec z pociągu wiozącego go do Majdanka. Trzeba być twardym i dumnym, żeby odkupić od PGR ziemię nieuprawianą przez 15 lat, ze zrujnowanymi zabudowaniami i zamienić to wszystko w ciągu kilku lat w kwitnące gospodarstwo. Stanisław Helski sam jeden był w stanie hodować stado 250 byczków - ok. 60 ton wyśmienitej wołowiny, wystarczającej do miesięcznego pokrycia kartkowego zapotrzebowania miasta średniej wielkości! 60 kwintali pszenicy, jaką z jednego hektara zbierał Helski, to było dwa razy tyle, ile wynosiła średnia krajowa! Helski był nie tylko chłopem twardym i dumnym, który nie dawał łapówek, ale też nie zginał karku przed sekretarzami i naczelnikami. Był świetnym gospodarzem i do niego zjeżdżały pielgrzymki rolników z całej Polski, aby zobaczyć, jak on to robi? Skąd czerpał siłę i upór, żeby to wszystko robić w panującej wówczas atmosferze nieustannych szykan, wygarbowanych na plecach każdego polskiego chłopa, w codziennej szarpaninie o sznurek do snopowiązałki, o każdy kilogram nawozu itd., itp.? Ale Stanisław Helski miał dość szykan i handryczenia się ze skorumpowanymi urzędnikami. Gdy stoczniowcy Gdańska rozpoczęli strajk, "ruszył w Polskę" i zawiązał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Województwa Wałbrzyskiego. Razem z takim chłopami, jak bracia Bartoszcze i Stanisław Janisz, utworzył organizację pod nazwą "Solidarność Chłopska" i został członkiem Krajowego Komitetu Koordynacyjnego Chłopskich Związków Zawodowych. Gdy generał Jaruzelski odmówił zgody na ich zarejestrowanie, zorganizował w lutym 1981 głodówkę chłopów w kościele pw. Świętego Jakuba w Świdnicy. Do momentu ogłoszenia stanu wojennego z pasją usiłował zorganizować opór ludowy. Dzisiaj generał Jaruzelski publicznie "przebacza", ale pod osłoną stanu wojennego inaczej próbował złamać upartego chłopa: w maju 1982, gdy Helski przygotowywał swoje pola pod uprawę rzepaku, wysłał tam pod osłoną milicji batalion 14 traktorów, aby przymusowo zasiać tam... jęczmień! Było to w Sudetach, gdzie według słów pisarza Józefa Kuśmierka jest więcej ziemi leżącej odłogiem, niż ziemi uprawnej w całej Norwegii! I z tych tysięcy hektarów leżących odłogiem generał nakazuje przymusowo zagospodarować tych kilkanaście hektarów Helskiego! I, naturalnie, na jego koszt, ponieważ razem z milicją przybył i prokurator, który nakazał natychmiast zająć i zlicytować sprzęt, i maszyny Helskiego, w tym budzący zawiść sąsiadów nowoczesny traktor. Trzeba było zapewnić, że Helski już nie będzie miał środków na prowadzenie swojej destrukcyjnej działalności.

Jak na tę napaść zareagował chłop? No cóż, wziął bronę i tą broną wybronował dopiero co zasiany jęczmień. Jak zareagował generał? Starego Helskiego do więzienia, a młodego do wojska! "Żegnajcie pola i chaty, skazany chłop poszedł w sołdaty" - pisze na ścianie swego domu Robert Helski, a "tajemnicze ręce", nocą, próbują ten napis zamalować. W więzieniu Stanisław Helski, ciężko pobity pałkami przez strażników, traci zęby i zdrowie. Odwożą go do więziennego szpitala, tam zamieniają mu więzienie na internowanie. Toczy się absurdalny proces karny, w którym sprawa trzykrotnie trafia na wokandę Sądu Najwyższego. Sąd Najwyższy, podobnie jak generał Jaruzelski, "wybacza" niedobremu chłopu i dwukrotnie zarządza amnestię! Ta amnestia jest po to, żeby Helski nie mógł dochodzić swoich strat przed sądem cywilnym. Do końca 1987 roku zawzięty i niewybaczający chłop toczy walkę z sądami generała Jaruzelskiego, domagając się unieważnienia nakazu administracyjnego obsiania jego pola jako niezgodnego z prawem. Niestety, jak to sam głośno stwierdza przed Naczelnym Sądem Administracyjnym w Warszawie "klucze z Moskwy jeszcze nie nadeszły". Przepracowany batalion sędziów i prokuratorów (w sprawie Helskiego wyrokowało ok. 40 sędziów!) został wplątany w poszukiwanie formuły prawnej sankcjonującej oczywiste bezprawie. Helski apeluje do Rzecznika Praw Obywatelskich, apeluje do Sejmu: domaga się postawienia generała Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu! A generał wielkodusznie wybacza! On tylko oczekuje, że Helski z rodziną, chodząc po pustych polach i zrujnowanym gospodarstwie, uzna w końcu jego dobroć i wielkoduszność! Dwa lata wcześniej, w tej samej księgarni, chłop i generał stanęli po raz pierwszy twarzą w twarz. Generał, podobnie jak feralnego wtorku, podpisywał książkę i rozdawał autografy. Stanisław Helski podszedł do stołu. "A gdzie książka?" - zapytał uśmiechnięty generał. "Nie stać mnie na książki, od kiedy mnie pan zrujnował" - padła mało dyplomatyczna odpowiedź. Generał potraktował ją jako żart: "Ach, nie szkodzi, oto prezent dla pana" i ręka zamachnęła się do podpisu. "Pański podpis nie jest mi dzisiaj potrzebny. Potrzebowałem go w 1982 roku. Dzisiaj ja panu przyniosłem coś z moim podpisem". I wręczył zdumionemu generałowi petycję do Sejmu, datowaną w 1986 roku, domagającą się postawienia Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu. Minęły dwa lata. Generał nie znalazł czasu, żeby odpowiedzieć na oskarżenia chłopa, którego zrujnował i zniszczył, sprowadzając jego rodzinę do skrajnego ubóstwa. Cóż by to było, gdyby Jaruzelski nagle zaczął odpisywać tym wszystkim Polakom, którzy czynią go odpowiedzialnym za ich parszywy los? Czy miałby wówczas czas na "wieczory autorskie", "promocje" i odgrywanie roli "Europejczyka"? To znacznie łatwiej i wygodniej WYBACZYĆ wszystkim, a samemu zająć się fałszowaniem historii, na której sąd można się spokojnie oddać. Stanisław Helski nie ma zaufania do werdyktu historii tworzonej przez generała Jaruzelskiego. Tylko wtedy, gdy już wyczerpał WSZELKIE MOŻLIWE DROGI PRAWNE, postanowił w tak dramatyczny sposób zaprotestować przeciwko demonstracji cynizmu i pogardy dla milionów Polaków, jaką okazuje człowiek, na którego rękach jest krew wielu ludzi oraz ruina i bieda tysięcy. Kamień z Kobylej Głowy miał tylko uzmysłowić generałowi, że nie wszyscy Polacy już o wszystkim zapomnieli, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których pamiętają, a o których Wojciech Jaruzelski dawno zapomniał w swoich książkach. Jerzy Przystawa

Najpierw BOMBA, potem walka z CENZURĄ, Konkurs ONETu, śmierć w wypadkach, i wreszcie: jak długa jest ta cholerna granica? Zacznę od absolutnej bomby!! Jak wykrył jeden z członków Frontu Wyzwolenia Palaczy, p.prof.Witold Zatoński, expert sejmowej komisji zdrowia, jest nieco uzależniony. Firma „Pfizer” (producent gumy "Nicorette")  z'organizowała mianowicie w 2007 r. konkurs, a właściwie „Program Edukacyjny Medycyny Praktycznej”, w którym jako sponsor, na główną nagrodę przeznaczyła.... 50.000 (!!!) egzemplarzy książki p. prof. Zatońskiego. Z czego wynika, ze przedtem ją musiał kupić. Chyba jasne, co to oznacza? (NB. ciekawe, czy ogóle tyle jej wydrukowano) Teraz akcja p-ko CENZURZE . Można zamontować tu i ówdzie programik udający interwencję cenzorską. Proszę rozważyć możliwość zamieszczenia tego u siebie – i rozpropagowania tej akcji. Teraz Konkurs ONETu... Jest nadal lekkie opóźnienie, proszę o mobilizację – szyku bojowego nadal nie zmieniam, proszę zajrzeć do wpisów z poprzedniego dnia – i troszkę się zmobilizować, bo fugit, fugit – irreparabile tempus... Nasze blogi są na miejscach I, V i VI, Jeszcze sporo wysiłku... Teraz coś o granicach. Zadając dwa dni temu pytanie: „Co właściwie oznacza, że granica morska Polski liczy 550 (770? 800?) km?” napisałem: „Tzw. porządnego obywatela to szokuje. "Porządny obywatel" chce wiedzieć, że Polska ma np. 1234 km granic (wszystko jedno, ile - i cokolwiek by to miało znaczyć...), że Rząd wie, ile ta długość wynosi - i wtedy śpi spokojnie. Informacja, że długości nie sposób obliczyć, powoduje, że usnąć mu równie trudno, jak gdyby miał otwarte drzwi od mieszkania.” Odezwał się {~sdf}: „Co Pan z tymi granicami...? Przecież chodzi o przybliżone wartości...” Jest to próba obejścia problemu. Proszę Pana: by podać „wartości przybliżone” trzeba wiedzieć: „do czego przybliżone” - nieprawda-ż?!?. Jeśli mierzę miarką prosty odcinek, to wychodzi mi 1231 mm, 1235 mm, 1232 mm – i wiem, że jakaś długość tego jest i te wyniki pomiarów są przybliżone. Przy mierzeniu linii krzywej, w naturze, problem polega na tym, że żadnej PRAWDZIWEJ wartości NIE MA – więc te wyniki pomiarów nie mają do czego być „przybliżone”. Odległość 500 km jest równie „prawdziwa”, jak 1500 km. W szkole lepiej o tym nie mówić, ale długość granic jest umowna. Umawiamy się, że mierzymy granicę np. liniałem o długości 10 m – i już. Jeżeli tak zmierzymy wszystkie granice na całym świecie – to będą one jakoś porównywalne... Na pewno? Jeśli omówimy się, że granice mierzymy odcinkami 10-metrowymi (albo, jak kto woli, mierzymy ją krokami mając siedmiomilo... pardon: dziesięciometrowe buty), to ta pierwsza wyjdzie znacznie krótsza od drugiej, która przecież jest krótsza!!! Jak widać odległość zależy od tego, czym mierzymy – i to w znacznie większym stopniu, niż od kształtu granicy i odległości punktów krańcowych!!! Niemożliwość pomiaru dotycząca tak prostych spraw dotyczy, oczywiście, i bardziej skomplikowanych. Np. liczba zabitych w wypadkach drogowych. Jest ona nieporównywalna. W Polsce za „zabitego w wypadku drogowym” uważa się, o ile pamiętam, tego, kto zeszedł z tego świata w ciągu 48 godzin od wypadku. We Włoszech – tylko tego, kto zginął na miejscu. W innych krajach różnie: często w ciągu dwóch tygodni, a chyba nawet w jednym: dwóch miesięcy(!!) po wypadku. Jest jasne, że te dane są nieporównywalne. Ktoś powie: żaden problem! Wystarczy na całym świecie przyjąć, że liczy się śmierć np. w ciągu dwóch dni od wypadku – i już! Niestety: nie! W Szwajcarii i w Bangladeszu może zdarzyć się dokładnie tyle samo dokładnie takich samych wypadków – ale z uwagi na poziom opieki lekarskiej w Bengalu zemrzeć w ciągu tych dwóch dni może i pięć razy tyle ludzi... „Liczba wypadków śmiertelnych” jako wskaźnik mierzy więc raczej poziom opieki szpitalnej... A nawet przy identycznych szpitalach przedstawiciele jednej nacji mogą być znacznie bardziej odporni niż przedstawiciele drugiej! Ponadto: ubiór! Eskimos okutany w futra prędzej przeżyje niż odziany w przepaskę szczupły Masaj... Nie miejmy złudzeń: nawet tak prosty wskaźnik mierzy nie całkiem to, co byśmy chcieli Rozważania o wskaźnikach w gospodarce zainteresowani znajdą na moim portalu... Proszę tylko zapamiętać: te wszystkie wskaźniki, którymi posługując się ludzie (i ja też!), to świetne argumenty w dyskusji w d***kracji. Maczugi wręcz. W rzeczywistości znaczą nie to, co myślimy. A ponadto służą naukowcom do brania premii za opracowanie Nowego, Lepszego Wskaźnika. JKM

Proroctwa nas wspierają „W Londynie, w wielkiej loży, już postanowiono... Siedem pieczęci kładą masoni pod dekret. Nad skrwawionym Talmudem żółte świece płoną. W płachtę zwinęli szczątki i przysięgli sekret” – pisał bodaj jeszcze w latach 20-tych Julian Tuwim w wierszu „Anonimowe mocarstwo”, pomyślanym jako parodia publicystyki Adolfa Nowaczyńskiego. Ale, jak to często bywa, autor myśli jedno, a demon, czy jak kto woli – Duch, który „flat ubi vult”, czyli tchnie kędy chce – nadaje utworowi inny sens, na przykład - proroczy. Bo popatrzmy, jak się ten wiersz zaczyna: „Już w podziemiach synagog wszystko złoto leży. Amunicję przenoszą czarni przemytnicy. Naradzają się szeptem berlińscy bankierzy. Dzwoni tajny telefon w warszawskiej bóżnicy”. Mniejsza już o telefony w warszawskiej bóżnicy, bo prawdę mówiąc - nawet nie wiem, czy jest tam jakiś telefon, albo o berlińskich bankierów - czy naradzają się „szeptem”, czy głośno. Mniejsza nawet o czarnych przemytników przenoszących amunicję – dla kogo i przeciw komu ją przenoszą - ale przecież żaden normalny człowiek nie zaprzeczy, że złoto świata praktycznie w całości znalazło się w podziemiach – co prawda nie tyle synagog, co banków, ale to w końcu przecież na jedno wychodzi. W obiegu znajduje się już wyłącznie pieniądz „gorszy”, czyli papierowy Scheiss, którego i Rezerwa Federalna, i Europejski Bank Centralny we Frankfurcie nad Menem nikomu nie żałuje, bo przecież wartość tego Scheissu zależy od wiary w jego wartość i dlatego jej płomień w niewolnikach banków podtrzymują rządy całego cywilizowanego świata. Zresztą – całe ryzyko i tak spoczywa na nich, bo jeśli stracą tę wiarę, to jednocześnie – wszystkie lokowane w papierowym Scheissie oszczędności. Ale wróćmy do wiersza, bo dalej też jest ciekawie: „Smok olbrzymi od morza do morza się wije. Nocą widzą go w ogniu najśmielsi lotnicy. Ciemny łopoce w miastach i na trwogę bije. Sygnał strzelił rakietę znad pruskiej granicy.” Czyż to takie odległe od obrazu II wojny światowej w Europie, która przecież zaczęła się właśnie od „sygnału znad pruskiej granicy” i to akurat w postaci „rakiety”? Kiedy zwrócimy uwagę, że Tuwim pisał to w początkach lat 20-tych ubiegłego wieku, to w porównaniu, dajmy na to, do niektórych proroctw starotestamentowych, uderza wyjątkowy realizm i precyzja tej wizji. A skoro tak, to dlaczego nie uznać za proroczą również informacji, że „W Londynie, w wielkiej loży już postanowiono...”? No dobrze – ale co właściwie „postanowiono”? Na odpowiedź na to pytanie naprowadza nas list, jaki pan Jerzy Jaskiernia, podówczas minister sprawiedliwości w polskim rządzie, wysłał w roku 1995 między innymi do niżej podpisanego w odpowiedzi na zapytanie, kto właściwie w 1988 roku podjął decyzję o wprowadzeniu w Polsce tzw. moratorium na wykonywanie kary śmierci? Moratorium to polegało na zaprzestaniu wykonywania prawomocnych wyroków sądowych, jeśli ich przedmiotem była ta właśnie kara. Otóż pan Jaskiernia odpowiedział, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. To dopiero rewelacja! Decyzji nieznanego po dziś dzień Dobroczyńcy Ludzkości posłusznie podporządkowały się wszystkie organy naszego „demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej”! Więc jakże w takich okolicznościach nie wierzyć w istnienie „anonimowego mocarstwa”, skoro to pewnie właśnie ono wydało wtedy naszemu państwu taki rozkaz? Wracam zaś do tej sprawy w związku z płomiennym kazaniem, jakie podczas radiowej Mszy świętej wygłosił przewielebny ksiądz Andrzej Mulka w warszawskim kościele Św. Krzyża. Było ono w całości wymierzone w karę śmierci, co jest o tyle dziwne, że od roku 1998 kara ta została nawet wykreślona z Kodeksu karnego, w związku z czym nie jest ani orzekana, ani wykonywana, a tym dziwniejsze, że Katechizm Kościoła Katolickiego nadal uważa ją za dopuszczalną. W tych okolicznościach przyczyną tak emocjonalnej filipiki przeciwko karze śmierci, mogła być informacja, że co najmniej 70 procent Polaków opowiada się za jej przywróceniem. Ale nawet i to nie wyjaśnia sprawy do końca. Co innego, gdyby kara śmierci była grzechem. Z grzechem trzeba walczyć i to tym bardziej emocjonalnie, im bardziej byłby rozpowszechniony. Ale przecież popieranie kary śmierci grzechem nie jest, skoro Katechizm Kościoła Katolickiego ją dopuszcza, podobnie jak dopuszczał przez ostatnie 2 tysiące lat! Co więcej – wśród zestawu argumentów, jakie przewielebny ksiądz Mulka przytoczył przeciwko karze śmierci nie było nawet zarzutu, że jest ona niesprawiedliwa. A przecież na dobrą sprawę od tego należałoby zacząć. Kary bowiem nie są samowolnymi sadystycznymi udręczeniami niewinnych ludzi, tylko dolegliwościami stosowanymi wobec winowajców w procesie określanym jako wymierzanie im sprawiedliwości za czyny, jakich się dopuścili. Dlatego najważniejszą sprawą wydaje się odpowiedź na pytanie, czy kara jest sprawiedliwa, czy nie, bo nie ulega wątpliwości, że stosując niesprawiedliwą karę, żadnej sprawiedliwości przy jej pomocy nie wymierzymy. Jeśli zatem kara śmierci nie jest sprawiedliwa, to należy ją usunąć z arsenału kar i tyle. Jeśli jednak jest sprawiedliwa, to właściwie w imię czego państwo miałoby się jej pozbywać? Pamiętając, że państwo jest monopolem na przemoc, pamiętamy również, że jedynym moralnym uzasadnieniem tego monopolu jest okoliczność, że przemoc ta ma być używana w służbie sprawiedliwości. Jeśli zaś państwo, pozbawiając się narzędzi wymierzania sprawiedliwości, zaczyna się od służenia sprawiedliwości wymigiwać, to nie ma już najmniejszego powodu, byśmy państwowy monopol na przemoc moralnie akceptowali.

Próbując odpowiedzieć na to fundamentalne pytanie warto odwołać się do definicji sprawiedliwości, żebyśmy wiedzieli, o czym mowa. Według starożytnego rzymskiego prawnika Ulpiana „iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi”, co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu co mu się należy. Co się zatem „należy” mordercy, który z premedytacją, a także z niskich pobudek, na przykład – z chęci zysku, pozbawił życia innego człowieka? Redde quod debes, czyli oddaj, coś winien. A czego jest winien? Winien jest życia, to chyba oczywiste. Kto samowolnie odbiera cudze życie, powinien być gotów oddać własne. W przeciwnym razie rachunek się nie bilansuje i zamiast sprawiedliwości mamy pobłażliwość. Zatem – w świetle definicji Ulpiana Domicjana, kara śmierci wydaje się sprawiedliwa. Ale przewielebny ksiądz Mulka mógłby na to powiedzieć, że Ulpian był poganinem i taka pogańska definicja sprawiedliwości nie jest dla chrześcijanina miarodajna. Ulpian, o ile mi wiadomo, rzeczywiście był poganinem, ale podobnie, jak nie ma „pogańskiej” i „chrześcijańskiej” matematyki, tak też nie ma odmiennej logiki. Na wszelki jednak wypadek, gdyby się okazało, że jakaś odmienna logika jednak jest, spróbujmy znaleźć chrześcijańskie potwierdzenie sprawiedliwego charakteru kary śmierci. Cóż jest największym autorytetem dla chrześcijanina? Niewątpliwie Ewangelia, to znaczy – zapisane tam wypowiedzi Pana Jezusa. Otóż w Ewangelii św. Łukasza znajduje się opis egzekucji Pana Jezusa, a w nim – scena jego rozmowy z ukrzyżowanymi wraz z Nim łotrami. Jeden z nich, jak wiadomo, zaczął Pana Jezusa lżyć, na co drugi zwrócił mu uwagę, że oni, w odróżnieniu od Niego, odbierają „słuszną” karę za swoje uczynki, podczas gdy On przecież nic złego nie zrobił. „Słuszną” – w znaczeniu – sprawiedliwą. I kiedy ów „dobry łotr” zwrócił się do Chrystusa Pana, by wspomniał na niego w raju, Pan Jezus natychmiast go kanonizował – bo tak przecież należy rozumieć obietnicę, że „dziś jeszcze będziesz ze mną w raju”. To jest bodaj jedyna niewątpliwa, a na pewno pierwsza kanonizacja w historii chrześcijaństwa, bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że ów „dobry łotr” jest człowiekiem zbawionym, a więc – świętym? A za co Kościół kanonizuje świętych? Wiadomo – za praktykowanie cnót chrześcijańskich w stopniu heroicznym. Jedną z tych cnót jest sprawiedliwość i „dobry łotr” złożył dowód przywiązania do cnoty sprawiedliwości w stopniu niewątpliwie heroicznym, ponieważ uznał sprawiedliwość kary w warunkach własnej egzekucji. A przecież Pan Jezus nie wynagrodziłby go kanonizacją za poświadczenie nieprawdy? Zatem wygląda na to, że i z czysto chrześcijańskiego punktu widzenia kara śmierci jest sprawiedliwa. Dlaczego zatem przewielebny ksiądz Andrzej Mulka z takim zaangażowaniem tę karę potępia? Przypuszczenie, że o tym wszystkim nie wie, byłoby nietaktowne, więc doprawdy trudno powiedzieć, bo przecież chyba nie dlatego, że „W londyńskiej wielkiej loży już postanowiono...” SM

UBIERZMY WSZYSCY JARMUŁKI ! "Laureat „Pokojowej Nagrody Nobla” (pomimo, że był znany z haniebnych zbrodni i mordów Palestyńczyków), były premier Izraela Menachem Begin, precyzyjnie wyjaśnił stanowisko, cel Żydów i istnienia dzisiejszego Izraela, mówiąc: „Nasza rasa (mówiąc o żydach) jest Rasą Mistrzów. Jesteśmy świętymi bogami na tej planecie. Różnimy się od niższych ras ponieważ wywodzą się one od insektów. Faktycznie porównując je do naszej rasy, inne rasy to bestie i zwierzęta, owce w najlepszym przypadku. Inne rasy są uważane jako ludzkie odchody. Naszym przeznaczeniem jest rządzenie ponad niższymi rasami. Nasze ziemskie królestwo będzie rządzone poprzez naszych liderów za pomocą rózgi żelaznej. Masy będą lizać nasze stopy i służyć nam jako nasi niewolnicy”. - Menachem Begin. (za: Carter, Jimmy. Keeping Faith. Memoirs of a President. New York: Bantam, 1982. (Pamiętniki prezydenta Cartera)". Zygmunt Jan Prusiński

Lista Mosadu Z REDAKCYJNEJ POCZTY Oświadczam, że jest tu zawarta prawda, za którą biorę pełną odpowiedzialność, a którą powinni poznać Wasi czytelnicy. "Najtrudniej jest zacząć tak, aby zakończenie miało sens i nie pozostawiało żadnych niedomówień, po których kundle zaczynają interpretacje. Zatem zacznę od tego że się przedstawię. Nazywam się Edward Maciejczyk, jestem Białym Europejczykiem, mam niebieskie oczy i obecnie siwe, a niegdyś jasne włosy. Jestem wrażliwy na ludzkie cierpienie, kocham moją Ojczyznę Polskę, za którą jestem gotów oddać moje życie i zupełnie nie mam szacunku dla pieniędzy. Ponieważ od 1988 roku pracuję jako dokumentalista i dziennikarz, zwiedziłem dotychczas 122 kraje i zrealizowałem około 5000 godzin materiałów dokumentalnych, mam trzy kompletnie wyposażone studia telewizyjne i kilka innych rzeczy potrzebnych do życia i pracy, zatem nic więcej nie potrzebuje, aby spokojnie przetrwać do końca ziemskiej wędrówki. Zacząłem od tego nie żeby się przechwalać, lecz aby przekonać czytelników, że nie mają żadnego powodu, aby uznać mnie za człowieka upośledzonego umysłowo, a jeśli walkę o Ojczyznę uznajecie za coś nienormalnego, to w tym momencie przestańcie czytać ten artykuł.
Czarna lista Mosadu Podobnie jak wielu moich przyjaciół, którzy myślą tak samo jak ja, mam być doprowadzony przez policję na przesłuchanie i skierowany przez obecną władze RP na badania psychiatryczne za to, że w 1995 roku pokazałem film z Oświęcimia, gdzie żydowska policja Mosad przepędziła Polską policję na odległość 200 metrów od żydowskiej wycieczki propagandowej (film o budowie sklepu w Oświęcimiu). Drugim powodem, dla którego jestem "niebezpiecznym wariatem" wg obecnej władzy jest to że, w 2002 roku pokazałem w telewizji w USA film z przedstawienia w Jedwabnem, gdzie Mosad aresztował Polaków z biało-czerwonymi flagami w czasie, gdy prezydent Sztoltzman w jarmułce rzucał klątwy na Polaków w asyście rabinów i innych przedstawicieli władz Polskich w jarmułkach na głowach. To spowodowało, że trafiłem na tzw. czarną listę Mosadu, czyli żydowskiej policji przebywającej legalnie w Polsce. Dziwi mnie fakt, że głoszenie bredni o "narodach wybranych" jest czymś normalnym i nie kwalifikuje się na leczenie w zakładzie zamkniętym a pokazywanie prawdy i walka o Ojczyznę jest czymś nienormalnym i tępionym.
Teraz przejdę do faktów Od kilku lat moja Matka odsyłała listy polecone z ABW., które przychodziły na moje nazwisko w Polsce. Wiosną 2006 roku zawarłem wstępną umowę z przedstawicielami Samoobrony w Polsce na produkcję reportaży o tematyce pomijanej przez telewizje "koszerne". Podczas spotkania w lipcu 2006 r. w Gdańsku, gdzie miało dojść do zawarcia umowy na produkcję, dowiedziałem się że umowa nie będzie podpisana bo, jestem na czarnej liście Mosadu i dopóki ta sprawa nie będzie wyjaśniona - nie mamy o czym rozmawiać. Bezpośrednio ze spotkania udałem się na policję w celu sprawdzenia, o co w ogóle chodzi, jednak skierowano mnie do policji w miejscu zamieszkania, ponieważ w tym czasie mieszkałem w Kanadzie, niczego się nie dowiedziałem. Po kilku tygodniach u mojej Matki w Polsce pojawiła się policja i domagała się podania mego miejsca pobytu, bo poszukuje mnie ABW z Białegostoku (Mosad z polskimi paszportami), gdyż będę odpowiadał z paragrafu 256 k/k ("prawo" Sztoltzmana z 1997 r.) za antysemityzm i innych zagrażających bezpieczeństwu państwa, co jest zagrożone więzieniem do 5 lat. Po przesłuchaniu moja Mama (77 lat) wylądowała u lekarza i o mało nie skończyło się to atakiem serca. Poleciałem do Polski, żeby Mamę uspokoić a jednocześnie sprawdzić, jakie powiązania ma obecna władza z żydowskimi służbami specjalnymi. Okazało się, że po likwidacji WSI kontrolę nad Polską przejęli milicjanci Mosadu, którzy otrzymali polskie obywatelstwo bądź są potomkami NKWD-zistów przysłanych do Polski po wojnie przez Stalina i tu zaczyna się prawdziwy horror współczesnych przemian w Europie. Jak wiemy po II wojnie światowej Stalin (gruziński żyd) przy pomocy Jakuba Bermana (stryj Marka Borowskiego) i innych żydów z Urzędu Bezpieczeństwa w powojennej Polsce, wymordował ponad 300 tysięcy Polskich intelektualistów a w to miejsce wstawił Rosyjskich żydów (Litwaków), którym dano Polskie obywatelstwo i nazwiska. Według historyków ten sam proceder miał miejsce w innych krajach wschodniej Europy (na ten temat mówi prof. Robert J. Nowak na stronie, którą podaję na końcu artykułu) a na zachodzie likwidacją narodowej inteligencji zajmował się austriacki "Instytut Wisenthala", który mordował tzw. Nacjonalistów w całym majestacie prawa, pod osłoną i za pieniądze syjonistów amerykańskich. Ostatnio demokratycznie wybrany prezydent suwerennego państwa został napadnięty przez Syjonistów i powieszony za to, że zlikwidował sektę powodującą destrukcję państwa, w jego miejsce na siłę zainstalowano dyspozycyjnych kundli i mieszańców przy milczącej aprobacie całego świata.
Włos z głowy nie spadł przedstawicielom 12 rodów Izraela (wszystkie adresy i obecne nazwiska są znane) odpowiedzialnym za wymordowanie z premedytacją ponad 150 milionów Białych Europejczyków poprzez ręczne sterowanie wojnami i rewolucjami w białych rękawiczkach i pod osłoną "żydowskiego Boga", a powinni jeśli nie wisieć, to przynajmniej zgnić w więzieniu. W miejsce mordowanych Narodowców sprowadzano z Azji i Afryki emigrantów, którzy w niektórych krajach Europy Zachodniej stanowią obecnie większość, (np. podczas ostatnich mistrzostw świata w piłce nożnej w reprezentacji Francji grało tylko 3 rodowitych Francuzów a resztę stanowiła zbieranina z Azji i Afryki z Francuskim obywatelstwem). W tej sytuacji banda zawodowych złodziei okradających dotychczas wszystkie kraje świata, postanowiła ukraść Europę i przy milczącej aprobacie zdezorientowanych obywateli poszczególnych państw, stworzyła samozwańczą Unię Europejską jako własny folwark, gdzie w majestacie wymyślonego przez siebie unijnego prawa są dobijane poszczególne Narody (na ten temat mówi prof. Piotr Jaroszyński). Ponieważ wspomniana wcześniej inteligencja została bestialsko wymordowana jak niegdyś Indianie w Ameryce, albo uciekła z Ojczyzny ogłupiona "Mydlanymi Operami" - na polu bitwy pozostały tylko "Owieczki" czekające na śmierć, albo niedołęgi umysłowe otumanione barwną telewizją pasywnie uczestniczące w gwałceniu własnej rodziny, rozkradaniu własnego domu i Ojczyzny. Jugosławia jako pierwsza zaprotestowała przeciw "Mędrcom Syjonu", jednak została natychmiast napadnięta przez syjonistycznych "Demokratów", zrównana z ziemią, a prezydent Miloszewicz, u którego nie można było znaleźć "prawnej" winy za obronę Ojczyzny - został otruty w "unijnym" więzieniu. Nic już nie stało na przeszkodzie w drodze do ustanowienia prywatnego państwa z własną walutą (powtórka z Ameryki, gdzie właścicielem dolara jest prywatna żydowska firma Fundusz Rezerw Federalnych) i własnym "prawem". Nawet Orwell by nie wymyślił, że grupa kryminalnych cwaniaków przejmie kontrolę nad Europą i wbrew wszelkim prawom wypuści na rynek własne pieniądze "Euro", które doprowadziły do ruiny gospodarki wszystkich krajów Europy. Obecnie tysiące TIR-ów codziennie wiezie na wschód plastikowy szmelc wyprodukowany przez lata na zachodzie i wymieniają na dobra narodowe słowiańskiej cywilizacji, nagromadzone przez wieki, a "Brukselskie Odyńce" rozszarpują coraz to nowe państwa i obecnie chcą wyłamać drzwi do Białorusi, która pozostała ostatnią przed Rosją ostoją Białego Człowieka i cywilizaji Słowian w Europie. Tu znowu warto się zatrzymać na chwilę i pomyśleć, czy świnia która przyjdzie na świat w kurniku, jest automatycznie kogutem ? Czy może do końca życia pozostanie świnią, mimo że nauczy się piać, otrzyma paszport i tytuł koguta. W tym kontekście chcę zwrócić uwagę czytelników na fakt, że Stalin nie był Rosjaninem jak to ciągle powtarzają koszerne media, Stalin był gruzińskim żydem podobnie jak Lenin i cały komitet centralny CCCP, w radzie Komisarzy Ludowych poza Dzierżyńskim byli wyłącznie żydzi. Odpowiedzialność za Katyń również ponoszą żydzi a nie Rosjanie, jak chcą wmówić Wam media, ponieważ wyrok wydał Stalin, podpisał żyd Beria i wykonał żyd Tokariew, a zatem gdzie tu jest odpowiedzialność słowiańskich Rosjan ?! Wyrok na mnie też wydali żydzi, bo nawet jeśli mają Polskie obywatelstwo i pracują w ABW, wiem że są potomkami żydowskich morderców i wykonawcami testamentu "Dwunastu Rodów Izraela", które uzurpują sobie prawo do kontrolowania świata. Jednym z tych, którzy w Białymstoku wydali na mnie wyrok jest potomek żyda Szustera, komendanta UB, który mordował po wojnie AK-owców (film Olmonty) a w latach 60-tych wyjechał do Izraela. Paradoksalnie dzisiaj są rozliczane kundle, które współpracowały z żydowskim Urzędem Bezpieczeństwa a nie rozlicza się samych żydów, którzy tym Urzędem kierowali; Jakub Berman, masowy morderca Polaków, bezpośrednio odpowiedzialny za wymordowanie tysiąckroć więcej osób niż Saddam Hussein, jest pochowany z całym honorem na Powązkach obok polskich patriotów, a jego potomkowie bezkarnie kontynuują proces wyniszczania Polaków. Nie przypadkowo w herbie USA znajduje się 12 gwiazdek ułożonych w Gwiazdę Dawida, stanowiących symbol żydowskiego totalitaryzmu, podobnie jak Gwiazda Dawida umieszczona na szabli "US Marines", wykorzystywanych do mordowania wrogów Izraela. Symbol Unii Europejskiej stanowi krąg z dwunastoma gwiazdami, które bluźnierczo były wcześniej umieszczane nad głowami Matek Boskich, żeby oswoić "Owieczkę" z widokiem symbolu "Dzieci Szatana", jak żydów nazwał Jezus w rozdziale ósmym Ewangelii św. Jana. Po moim powrocie z Polski w styczniu br. wiem ponad wszelką wątpliwość, że obecnie uczestniczymy w procesie eksterminacji Białych Europejczyków (pisał na ten temat historyk i politolog dr Andrzej Leszek Szcześniak) i zebrałem wystarczającą ilość dowodów na to że się nie mylę ( film o eksterminacji Słowian). Zorganizowana banda przestępców sprzedała Polskę i ukradła ponad 500 miliardów dolarów należące do polskich obywateli i głodujących obecnie polskich dzieci, podstępnie wysłano młodzież za granicę, żeby nikt nie protestował patrząc, jak reszta narodu umiera z powodu braku środków do życia. W miejsce umierających Polaków sprowadza się dziesiątki tysięcy kolorowych przybłędów z Azji i Afryki z żydami włącznie. Polscy biskupi, których większość mogłaby spokojnie zasiadać w izraelskim Knesecie, niewrażliwi na głodujące Polskie dzieci, wysyłają pieniądze i żywność do Afryki, zachęcając tym samym Murzynów do emigracji do Polski. W tym roku we wszystkich kościołach w Polsce porozwieszano plakaty informujące o zbiórce pieniędzy dla dzieci z Afryki, w sytuacji gdy w Polsce troje dzieci na czworo jest niedożywione; uważam to za niebywały tupet godny pogardy. W tym czasie polski (?) prezydent (nacjonalista żydowski, film "Tylko Polska") po raz pierwszy w historii Europy, zapala świece Hanukowe w pałacu prezydenckim, pokazując wszem i wobec że jest to już koniec białej cywilizacji. Ponieważ UE nie posiada armii jako takiej a w szerzeniu prostytucji politycznej na świecie wysługuje się armią Stanów Zjednoczonych, istnieją podstawy do tego, aby stwierdzić że mamy do czynienia z jedną zorganizowaną międzynarodową mafią sterowaną ręcznie przez Brukselę, Londyn, Nowy Jork i Watykan, który po Soborze Watykańskim drugim został przejęty przez loże żydomasońskie i obecnie nie ma żadnego związku z nauką Jezusa. Niniejszym oświadczam, że jako Polak, którego prochy Słowiańskich przodków od wieków spoczywają na polskiej ziemi, nie mam najmniejszego zamiaru składać zeznań przed azjatyckim okupantem i nigdy nie zaprzestanę walki o wolną i suwerenną Polskę. Polaka nie można udawać, albo się nim jest albo nie, sam paszport nie wystarczy; osobiście znam kilkuset Polaków z obcymi paszportami, którzy swą postawą potwierdzają Polskiego Ducha tj. Edward Moskal ( paszport USA), Jan Kobylański ( paszport Argentyny), profesor Diakov (paszport Rosji) i wielu innych obrońców Polskiej racji stanu. Znam również wielu kundli z polskimi paszportami, tj. Berman, Miłosz i innych, którzy powinni być pochowani bezimiennie pod płotem, ponieważ słowem i czynem zabijali białą cywilizację Słowian. Zatem nie straszcie mnie "Mędrcy Syjonu", tylko oddajcie Polakom Ojczyznę i skradzione ponad 500 miliardów dolarów, zabierajcie swój "Stary Testament", bo dla współczesnego Polaka jest on po prostu zabawny, wynoście się z powrotem do Azji i przeczytajcie co w Nowym Testamencie przekazał Jezus: "Wy jesteście dziećmi diabła". Radzę Wam jeszcze, żebyście się pośpieszyli, bo jak z zagranicy wróci oszukana i okradziona przez Was polska młodzież, to może Wam nie wystarczyć czasu na spakowanie się. Przez kilkadziesiąt lat okradacie bezkarnie moją Ojczyznę i ukrywacie swoje diabelskie pochodzenie, lecz powoli nadchodzi kolejny kres Waszych podstępnych morderstw dokonywanych na narodach świata i - jak przed laty - będziecie rozpaczać nad skutkiem nie bacząc na przyczynę. Osobiście uczestniczyłem w kilku rasistowskich procesach sądowych, gdzie "śniadzi" potomkowie żydowskich NKWD-zistów w polskich togach sędziowskich, zgodnie ze wskazówkami Talmudu, wydawali wyroki skazujące Polaków tylko za jasne oczy i białą skórę. Pamiętajcie pejsaci biskupi, że to Wy jesteście bezpośrednio odpowiedzialni za mordowanie Europy tzw. "egzotycznymi chorobami", jak np. małpi wirus HIV, bo to Wy sprowadzacie kolorowych do Europy pod pretekstem pomocy biednym; jest to podwójne morderstwo, bo najpierw odbieracie chleb naszym dzieciom i wysyłacie na placówki propagandowe do Afryki i Azji, a potem Wasze "owieczki" sprowadzane dla odwrócenia uwagi od żyda, zarażają Białych Europejczyków. Zapraszam do obejrzenia dowodów na to, co w tym artykule napisałem na stronach internetowych pod adresem www.kronikanarodowa.com i polecam moje wcześniejsze artykuły na stronie www.narodowiec.com Wprawdzie kilka serwerów już nam zamknięto i do aktualnych też jest kilka włamań dziennie, to ciągle można tam obejrzeć filmy (na pełnym ekranie jak w telewizji, wystarczy kliknąć prawym przyciskiem myszki na ekran i w pasku opcji ustawić pełen ekran) albo pobrać pliki do komputerów wolniejszych i w razie gdy mnie uciszą, udostępnić innym Polakom, którzy nie wiedzą co się ostatnio wydarzyło w Europie, bo oglądają koszerną telewizję. Zrobiłem w sumie ponad 30 filmów dokumentalnych i kilkaset programów telewizyjnych, jednak za najważniejszy uważam ten, który znajdziecie Państwo pod adresem - nie padło tam ani razu słowo "żyd", a zatem polecam ten film alergikom. Jeśli po obejrzeniu tego filmu poczujecie, że coś w Was drgnęło, to znaczy że macie Słowiańskiego Ducha, którego żaden azjatycki pastuch nie zabije i nie powiesi na krzyżu; starajcie się wokół siebie odnaleźć ludzi podobnie myślących, a nadejdzie dzień, w którym jak niegdyś pod Grunwaldem Słowianie przepędzą obcych przybłędów i odbiorą to, co zostało im skradzione. Edward Maciejczyk
Ps. Do Polskich "elit" Oddajcie nam Ojczyznę, skradziony dorobek pokoleń, historię, kulturę i Boga, pozwólcie godnie żyć w Ojczyźnie, to uwierzymy że chcecie być Polakami, w przeciwnym razie wynoście się do swojego Taty Szatana.
Ps 2. Nie mam żadnych preferencji osobowych ani partyjnych, wybór osób występujących w moich filmach jest zupełnie przypadkowy i polega na spontanicznym pokazywaniu prawdy.
Brukselskie Odyńce chcą wprowadzić cenzurę na internet i ma się to nazywać "system antyspamowy", który ręcznie sterowany przez samozwańczych władców Europy, będzie decydował na jakich serwerach jest tzw. spam i zatykał usta tzw. nienormalnym do których już zostałem wliczony ponieważ nie "nadstawiam policzka ".

Standardy Tuska Tusk obrał strategię najgorszą z możliwych, bo polegającą na tym, by obwiniać Kamińskiego i CBA za całą hazardową aferę. Najwyraźniej więc peokraci są przekonani, iż sytuacja została opanowana i nie ma co się bawić w wyjaśnianie afery, której nie ma albo też sądzą, że najlepszą obroną jest kontratak. Jedyna afera bowiem, jaka jest, wiąże się, zdaniem Tuska, z niestandardowym zachowaniem szefa CBA, pod adresem którego premier wygłosił tyle „superlatyw”, że nie ma cienia wątpliwości, iż dzisiejsze przesłuchanie potraktował on jako okazję do kolejnej asekuracji swojego środowiska. Samo przesłuchanie jednak także było zaskakująco miałkie. Pomijam już niekończące się tyrady, jakie wygłaszał premier (nic dziwnego, że nie zdecydował się na swobodną wypowiedź, skoro mógł opowiadać niezwykłe banialuki, kiedy tylko chciał – Sekuła nawet nie próbował go dyscyplinować, bo przecież nie po to został szefem komisji śledczej), ale ani Kempa, ani Wassermann, nie złapali wcale byka za rogi. Ubawił mnie setnie Urbaniak, który – co wcale nie jest łatwe – intelektualnie przebił dziś samego drewnianego Sekułę, pytając: „ilu zwykłych obywateli było bez zgody podsłuchiwanych przez CBA?” (niestety, stenografiści TVN24 jakoś nie dosłyszeli tej frazy, to też ciekawe). Tu jednak nawet Tusk uznał, że Urbaniak przedobrzył z tym typowym dla siebie cyrkiem przed kamerami (facet z tym swoim spojrzeniem cały czas celującym w bok sprawia wrażenie ochroniarza, a nie absolwenta filozofii), i nieco go zmitygował, choć premier przyznał zarazem (dociskany przez Urbaniaka), że oczywiście, gdyby doszło do tego, że ktoś podsłuchiwał posłów czy ministrów to sprawa nadaje się do prokuratury (swoją drogą, że też prokuratura nie zajęła się dziennikarzami TVN24, którzy robili swego czasu z Begerową materiał podsłuchowy dot. PiS-u, z którego to materiału PO korzystało ochotnie z Jamajką na czele). Mówiąc już teraz jednak o poważnych sprawach, to trzeba zwrócić uwagę na to, że zastosowana została ta sama strategia, co z okresu wykrycia afery. Tak jak wtedy Kamińskiemu zaraz po jej wybuchu w podskokach postawiła zarzuty prokuratura rzeszowska, a w związku z tym można było mówić od razu (nawet w serwisach „Polskiego Radia” co gorliwsi, proreżimowi lektorzy i lektorki czytali z grozą w głosie „Mariusz K.”) o szefie CBA jako o tym, „przeciwko któremu toczy się postępowanie” – tak teraz i Tusk, i jego przyboczni, zwłaszcza Neumann (wywiad dla TVP.info) zwracali uwagę na audyt dot. CBA. Neumann zresztą nie mógł się nadziwić, że Tusk nie „podziękował takiemu” (szefowi CBA). Niewiarygodny, niekompetentny, niechlujny Kamiński, niewiarygodne, nieprofesjonalne, przeciekające, rozrzutne itd. CBA – cóż trzeba więcej? Wiarygodni zatem muszą być Zbycho, Miro i Rychu, no ale tego jeszcze Tusk, Neumann czy im podobni profesjonaliści, nam nie powiedzieli – na szczęście już wiemy, od tego samego Tuska, że śledczy nie wyjaśniają sprawy. Dobre i to. Skoro o profesjonalizmie mowa – Tusk rysował sytuację tak, jakby Kamiński zupełnie po głupiemu przyszedł go zawiadomić o podejrzanych działaniach jego kolegów z „rządu” i z „klubu”, podrzucając mu sprawę, której rozwiązanie nie było przewidziane w żadnych „standardowych procedurach”. Podkreślał z naciskiem, że Kamiński chciał od niego, by zastąpił CBA i prokuratora, zaś poczciwina Tusk nie chciał zastępować, a poza tym nawet gdyby chciał, to nie mógł, bo miał na głowie ustawę budżetową, Afganistan, Holandię, katastrofę w kopalni, radę europejską i Eureko. Jednocześnie nie krył swego „ograniczonego zaufania” do szefa CBA, znając jego przeszłość i „temperament polityczny” (później nawet insynuował, że Kamiński zakładał ze swymi ludźmi podsłuchy, by łapać przy okazji polityków „nielubianych przez CBA”). Kamiński zatem zastosował szacha-szecha, dociskając zarówno Tuska, jak i jego hetmańskie zaplecze, sam udając niewinnego, na szczęście jednak czujny premier od samego początku czuł jakimś szóstym zmysłem, co się kroi. Jako przykład standardowego działania wskazał szef gabinetu ciemniaków sytuację, w której ktoś ze służb przychodzi do premiera poinformować, że prezes ZUS-u zostanie aresztowany. Z tego ostatniego przykładu i z tej logiki rozumowania Tuska wynikałoby zatem, że Kamiński popełnił kardynalny błąd uprzedzając szefa „rządu” o tym, iż jego podwładni zaangażowani są w szemrane negocjacje wokół procesu legislacyjnego, ponieważ powinien był czekać aż dojdzie do popełnienia przestępstwa, a następnie wyaresztować, kogo by się dało z rządzącej partii i najwyżej poinformować o tym Tuska. Już widzę, co by się działo, gdyby się na takie procedury zdecydowało CBA – skoro o „zamachu na rząd Tuska” mówiono w sytuacji, gdy Kamiński poinformował premiera, co jest z działaniami jego kolesi nie tak! Podejrzewam, że mielibyśmy powtórkę z czerwca 1992, kiedy zbiera się grono zbawców ojczyzny, którzy liczą głosy i doprowadzają do opanowania sytuacji poprzez natychmiastową likwidację CBA i postawienie Kamińskiego przed sądem za działanie antypaństwowe mające znamiona „pisowskiego przewrotu politycznego”. Zostawmy więc ten scenariusz, by nie pognębiać biednego Tuska. Wróćmy do innej jego tezy, którą z naciskiem powtarzał. W związku bowiem z tym, że premier nie chciał zastępować CBA i prokuratora, a niedługo po dramatycznym spotkaniu (14 sierpnia) z Kamińskim miał, jak sam przyznaje, briefing z szefami służb, to czyż naturalnym wyjściem z sytuacji nie było zlecenie czynności operacyjno-śledczych jakiejś innej służbie, np. ABW? Oczywiście, znając z kolei inklinacje i „temperament polityczny” ludzi z ABW, a zwłaszcza ich dość otwartą niechęć do CBA, możemy podejrzewać, że gdyby się oni takiego działania podjęli, to jedną z pierwszych rzeczy, których by dokonali, to delikatnie wyperswadowali podejrzanym, iż „KGB” się nimi interesuje, w związku z tym trzeba sobie na chwilę dać siana. Czy taki wariant jest trudny do wyobrażenia? Absolutnie nie. W kraju, w którym instrumentalnie traktuje się instytucje państwowe, a ciemniacy w tym okazali się nawet lepsi od czerwonych, którzy jednak na tak wiele sobie nie pozwalali (vide choćby komisja dot. Rywina i Michnika), scenariusz, w którym aferę wykrytą przez jedną z niekomunistycznych służb zamienia się w akcję przeciwko tejże służbie jest zupełnie racjonalny. Tusk jednak powinien mieć świadomość, jakie z takiego działania mogą być nie tylko dla jego pokracznego zaplecza, ale i dla niego samego jako premiera odpowiedzialnego za to wszystko i polityka, przyszłe konsekwencje.

FYM

WYKONAWCY DYREKTYW PUTINA W pracy doktorskiej płk KGB Władymira Putina, złożonej na wydziale ekonomii petersburskiego Instytutu Górnictwa w 1997 roku, można znaleźć pomysły na wykorzystanie zasobów surowcowych Rosji w celu wzmocnienia jej pozycji strategicznej, głównie dzięki częściowej nacjonalizacji handlu ropą naftową i gazem. Po objęciu najwyższego urzędu w Rosji - prezydent - Putin konsekwentnie dążył do praktycznej realizacji swoich projektów i uczynienia z rosyjskiej ropy i gazu broni równie skutecznej, jaką w czasach Związku Sowieckiego były czołgi i rakiety Czerwonej Armii. Jako reprezentant środowiska „siłowników” – sprawujących na Kremlu rzeczywistą władzę, Putin miał uczynić z zasobów surowcowych środek służący utrwaleniu dotychczasowej strefy wpływów oraz odzyskaniu przez Rosję realnej mocarstwowej pozycji. Zgodnie z tą strategią – kontrakt i inwestycja gazowa jest zawsze elementem ekspansyjnej polityki zagranicznej Rosji , a kwestie ekonomiczne zdają się spełniać rolę drugorzędną. Projekt Gazociągu Północnego, nazwany ekonomicznym paktem Ribbentrop - Mołotow w pełni potwierdza tę regułę. Gdy zatem polski premier, we wrześniu ubiegłego roku stwierdził na wspólnej konferencji prasowej z Putinem, że „gaz w relacjach polsko-rosyjskich nie może być i nie powinien być przedmiotem polityki, a wyłącznie dobrze pojętego wspólnego interesu” –trudno o dobitniej rażący przykład politycznej ignorancji i życzeń bez pokrycia. Tym bardziej, że w tym samym dniu Putin postawił przed polskim rządem ultimatum, od którego spełnienia uzależnił podpisanie długoterminowej umowy gazowej. Padają wówczas słowa :„W swoim czasie wybudowaliśmy system gazociągów przez Polskę i w porozumieniach międzyrządowych napisane jest, że własność tego systemu musi być podzielona między polską a rosyjską firmą 50 do 50 proc., a tu nagle się okazało, że fizyczna osoba z polskiej strony ma 4 proc., chociaż praktycznie w 100 proc. Gazprom finansował cały ten projekt”. Nikt nie ośmiela się prostować kłamstw o finansowaniu całego projektu przez Gazprom, nikt też nie zwraca uwagi, że dyrektywa pułkownika KGB jest sprzeczna z polskim prawem i prowadzi do przejęcia przez Rosję kontroli nad strategiczną spółką paliwową. Dyktat Putina jest konsekwencją nakazu wydanego rosyjskiemu Gazpromowi w roku 2005. To wówczas prezydent Rosji polecił, by nowa strategia eksportowa Gazpromu zmierzała do przejmowania przez koncern udziałów w firmach gazowniczych i elektroenergetycznych w zamian za przedłużenie kontraktów na dostawy gazu. W zgodzie z tą strategią na początku 2009 roku Gazprom wymusił od rządu Donalda Tuska renegocjację umowy rządowej Polski i Rosji z 1993 r. Warto zwrócić uwagę, że w lipcu 2009 roku rząd rosyjski postanowił, że nie podniesienie podatków od Gazpromu, które w latach 2010-12 miały przynieść budżetowi 1,5 do 2 mld dolarów rocznie. A ponieważ dodatkowe dochody już zapisano w budżecie Rosji, Gazprom zapowiedział, że zapewni je rządowi, zwiększając eksport gazu i podnosząc jego ceny dla niektórych zagranicznych odbiorców. Jest bardzo prawdopodobne, że negocjacje z Polską rosyjski koncern wykorzystał właśnie do zwiększenia dochodów obiecanych swojemu państwu.

Jak tego dokonano? Słowa Putina z września ub.r. wyrażały wolę, by rurociąg jamalski należał odtąd do Gazpromu i PGNiG, a spółka Gas Trading (w której 36% akcji miał Gudzowaty) zniknęła z akcjonariatu EuRoPol Gazu – firmy zarządzającej polskim odcinkiem rurociągu. Do tej pory struktura własności EuRoPol Gaz wyglądała następująco: Gazprom – 48 %., PGNiG razem z Gaz Trading – 52 %, co miało dawać gwarancję, że spółka będzie reprezentować polskie interesy. Dotychczas też, jeśli zarząd EuRoPol Gazu nie podjął decyzji zwykłą większością głosów, o wyniku głosowania rozstrzygał prezes nominowany przez PGNiG. W myśl dyrektywy Putina – 50/50 - kluczowe decyzje mają odtąd zapadać na zasadzie jednomyślności, co faktycznie umożliwi Rosjanom forsowanie własnego stanowiska. Dotyczy to zwłaszcza kwestii wysokości opłat za transport gazu. Rosjanie domagają się bowiem, by opłaty były jak najniższe, i kwestionując taryfy zatwierdzane przez Urząd Regulacji Energetyki, już od czterech lat nie uiszczają w pełni rachunków za usługi EuRoPol Gazu ustalanych według polskich taryf. Dług Gazpromu z tego tytułu wynosi 410 milionów dolarów, czyli ponad 1,2 miliarda złotych. Na tę kwotę składa się 350 mln dolarów, których domagamy się od Rosjan z tytułu tranzytu w latach 2006 – 2009, oraz 60 mln dolarów z tytułu odszkodowania za gaz nie dostarczony w 2009 roku. Jest zatem oczywiste, że wykluczenie firmy Gas Trading z akcjonariatu EuRoPol Gazu nie powinno leżeć w interesie Polski, a przyjęcie dyrektywy Putina skazuje nas de facto na dyktat Gazpromu i pełne uzależnienie w kwestii cen za dostawy gazu. 26 października 2009 r. ulimatum Putina powtórzył wiceprezes Gazpromu Aleksander Miedwiediew. Poinformował również, że dzień wcześniej odbyły się negocjacje ministra gospodarki Waldemara Pawlaka z ministrem energetyki Rosji Siergiejem Szmatko, podczas których uzgodniono już, że PGNiG i Gazprom będą miały po 50 proc. akcji EuRoPol Gazu. Teraz - obie spółki otrzymały zadanie ustalenia szczegółów nowego podziału akcji – czyli pozbycia się udziałów Gudzowatego. Już wówczas stało się oczywiste, że rząd Tuska bez najmniejszych zastrzeżeń przyjął dyrektywę Putina i (wbrew interesom polskiej spółki) dąży do jej realizacji. Wcześniej, należało jednak usunąć dwie istotne przeszkody. Pierwszą, okazał się sam Gudzowaty, zapowiadając, że nie da się wyrzucić z EuRoPol Gazu. Drugą – postawa prezesa spółki EuRoPol Gaz i kilku członków zarządu, którzy odmawiali ustępstw na rzecz Gazpromu, a przede wszystkim nie chcieli słyszeć o umorzeniu ogromnego długu rosyjskiego koncernu. W piśmie prezesa Kwiatkowskiego do ministra Grada pada nawet ostrzeżenie, że pójście na kompromis z Gazpromem oznacza złamanie polskiego prawa. Co w tej sytuacji robi rząd Donalda Tuska? Oto jeszcze 11 grudnia wicepremier Pawlak twierdzi, że „umowa gazowa z Rosjanami jest "zbalansowana i zabezpiecza interesy obu stron”. Okazuje się jednak, że w umowie zawarto zapis o „uregulowaniu wszystkich kwestii spornych”, którego podpisanie mogłoby narazić członków rządu na zarzut potwierdzenia nieprawdy. Nadal bowiem, z powodu oporu zarządu EuRoPol Gazu nierozstrzygnięta pozostaje sprawa rosyjskiego długu. By umorzyć zadłużenie i umożliwić Rosjanom przejęcie nadzoru nad EuRoPol Gazem, trzeba dokonać zmian w zarządzie spółki. To zaś wymaga czasu. Pawlak stosuje zatem medialny manewr i informuje, jakoby do podpisania kontraktu nie doszło z winy urzędników kancelarii premiera, nazywając ich działania sabotażem. „Doszło do sabotażu, odpowiedzialne za niego osoby zostały już usunięte, teraz zajmie się nimi prokurator - grzmi Pawlak 18 grudnia 2009 roku Pawlak stwierdza, że „wynegocjowane już międzyrządowe porozumienie w sprawie dostaw gazu z Rosji do Polski nie trafi na posiedzenie rządu, zanim nie będzie wiążących uzgodnień między firmami - PGNiG i Gazpromem”. Ta mistyfikacja z uzgodnieniami na poziomie firm, ma na celu odsunięcie od rządu podejrzeń, iż wyraził zgodę na rosyjskie ultimatum. Faktycznie – każda decyzja PGNiG wyraża polityczną wolę polskiego rządu, ponieważ to Skarb Państwa jest właścicielem spółki i posiada w niej 84,75% akcji. Jednocześnie, Waldemar Pawlak przedstawia jako własną propozycję rozwiązania kwestii rosyjskiego zadłużenia. Zakłada ona, że Gazprom obniży nam o 1 proc. cenę za przyszłe dostawy gazu, a tym samym będzie spłacał dług wobec Polski.  Wypowiedź Pawlaka zostaje natychmiast podchwycona przez prasę rosyjską i już następnego dnia dziennik „RBK-daily" partner niemieckiego "Handelblatt" informuje, że Polska gotowa jest umorzyć dług Gazpromu. Cytowani przez "RBK-daily" eksperci obliczyli, że 1 proc. zniżki dla strony polskiej może kosztować Gazprom około 15 mln dolarów. Oznacza to, że całość długu rosyjskiego koncernu wobec Polski (zakładając stabilność cen i nie naliczanie odsetek) zostałby spłacona w czasie najbliższych... 27 lat. Teraz, pozostaje jedynie dokonać formalnego przejęcia przez Rosjan spółki EuRoPol Gaz i przyjąć „biznesową” propozycję wicepremiera. W tym celu 19 stycznia 2010 r zwołano posiedzenie rady nadzorczej spółki, podczas którego, za sprawą głównych udziałowców – PGNiG i Gazpromu (czyli de facto rządów Polski i Rosji)  – dokonano rewolucji kadrowej w zarządzie spółki. W czynnościach prezesa zarządu zawieszono Michała Kwiatkowskiego i dwóch jego zastępców Jurija Kałużskiego i Jerzego Tabakę – przeciwnych ustępstwom na rzecz Gazpromu, a w ich miejsce powołano do zarządu Michała Szubskiego ( szefa PGNiG) który będzie odtąd pełnił obowiązki prezesa, Aleksandra I. Miedwiediewa (szefa Gazpromu), jako wiceprezesa oraz Mirosława Dobruta, jako członka zarządu. Ten skład szefostwa EuRoPol Gaz ma gwarantować, że odtąd spółka będzie działać w „duchu porozumienia międzynarodowego” – jak głosi oficjalny komunikat. Pada również zapowiedź wszczęcia procedury sądowego pozbawienia Aleksandra Gudzowatego udziałów w Gas Trading. Od tej chwili – nic już nie stoi na przeszkodzie, by podpisać kontrakt gazowy na warunkach wyznaczonych dyrektywą płk Putina. Oznacza to: zwiększenie dostaw rosyjskiego gazu do ilości 11 mld m3 w latach 2010 – 2037, wydłużenie okresu obowiązywania kontraktu na usługę przesyłu gazu gazociągiem jamalskim z 2019 r. do 2045 roku, zgodę na 1% upust cenowy, mający rzekomo rekompensować rosyjskie zadłużenie wobec Polski, podział akcjonariatu EuRoPol Gazu pomiędzy PGNiG i Gazprom według zasady 50/50, zarządzanie EuRoPol Gazem na zasadzie jednomyślności podejmowania uchwał, rezygnację strony polskiej z uprzywilejowanego głosu prezesa zarządu oraz przewodniczącego rady nadzorczej. Wspólny komunikat Gazpromu, PGNiG i „odzyskanego” przez Rosjan EuRoPol Gazu z 27 stycznia br. potwierdza, że rząd Donalda Tuska skapitulował wobec wszystkich żądań Putina i przyjął w/w warunki. W komunikacie mówi się wyraźnie, że „zostały rozwiązane problemy przesyłu gazu, należącego do ОАО Gazprom, przez terytorium Rzeczpospolitej Polskiej i działalności spółki EuRoPol Gaz SA Strony uważają za uregulowane rozbieżności odnośnie opłaty stawki tranzytowej za przesył gazu rosyjskiego przez terytorium Polski w latach 2006-2009.” Pozostaje – w propagandowej atmosferze „sukcesu polskich negocjatorów” podpisać umowę na poziomie międzyrządowym – co najprawdopodobniej wkrótce nastąpi. Nadal nie posiadamy żadnych informacji o szczegółach kontraktu, zawartości ewentualnych załączników (zawsze obecnych w tego typu umowach), a przede wszystkim o kosztach, jakie polskie społeczeństwo – w związku z wykonaniem przez rząd dyrektywy Putina - będzie ponosić przez najbliższe 27 lat. Minister gospodarki Waldemar Pawlak zignorował pytania Rzecznika Praw Obywatelskich, zadane w tej sprawie w imieniu obywateli. Tchórzliwie przemilczał również moje pytania, przedstawione w kilku tekstach i zadane wicepremierowi na „Waldemar Pawlak blog” – mimo, iż złożył publiczną obietnicę, że odpowiedzi udzieli. Milczenie tego rządu - który nawet porażki próbował przerabiać na sukces, musi świadczyć, że mamy do czynienia ze sprawą, przy której tzw. afera hazardowa wydaje się niewinnym występkiem. ŚCIOS

WYKONAWCY DYREKTYW PUTINA Wspólny komunikat Gazpromu, PGNiG i „odzyskanego” przez Rosjan EuRoPol Gazu z 27 stycznia potwierdza, że rząd Donalda Tuska skapitulował wobec wszystkich żądań Putina i przyjął jego warunki. W pracy doktorskiej płk KGB Władymira Putina można znaleźć pomysły na wykorzystanie zasobów surowcowych Rosji w celu wzmocnienia jej pozycji strategicznej dzięki częściowej nacjonalizacji handlu ropą naftową i gazem. Po objęciu najwyższego urzędu w Rosji Putin konsekwentnie dążył do praktycznej realizacji swoich projektów i uczynienia z rosyjskiej ropy i gazu broni równie skutecznej, jaką w czasach Związku Sowieckiego były czołgi i rakiety. Gdy zatem we wrześniu ub. r. polski premier stwierdził na wspólnej konferencji prasowej z Putinem, że „gaz w relacjach polsko-rosyjskich nie może być i nie powinien być przedmiotem polityki” – trudno o dobitniej rażący przykład politycznej ignorancji. Tym bardziej że w tym samym dniu Putin postawił przed polskim rządem ultimatum, od którego spełnienia uzależnił podpisanie długoterminowej umowy gazowej. Padają wówczas słowa o finansowaniu polskiego odcinka gazociągu przez Gazprom i żądanie, by „własność tego systemu musi być podzielona między polską a rosyjską firmą 50 do 50 proc.”
Rosyjskie ultimatum Nikt nie ośmiela się prostować kłamstw o finansowaniu całego projektu przez Gazprom, nikt też nie zwraca uwagi, że dyrektywa pułkownika KGB jest sprzeczna z polskim prawem i prowadzi do przejęcia przez Rosję kontroli nad strategiczną spółką paliwową. Dyktat Putina jest konsekwencją nakazu wydanego rosyjskiemu Gazpromowi w roku 2005. To wówczas prezydent Rosji polecił, by nowa strategia eksportowa Gazpromu zmierzała do przejmowania przez koncern udziałów w firmach gazowniczych i elektroenergetycznych w zamian za przedłużenie kontraktów na dostawy gazu. W zgodzie z tą strategią na początku 2009 r. Gazprom wymusił od rządu Donalda Tuska renegocjację umowy rządowej Polski i Rosji z 1993 r. W lipcu ub. r. rząd rosyjski postanowił, że nie podniesienie podatków od Gazpromu, które w latach 2010-2012 miały przynieść budżetowi 1,5 do 2 mld dol. rocznie. A ponieważ dodatkowe dochody już zapisano w budżecie Rosji, Gazprom zapowiedział, że zapewni je rządowi, zwiększając eksport gazu i podnosząc jego ceny dla niektórych zagranicznych odbiorców. Jest prawdopodobne, że negocjacje z Polską rosyjski koncern wykorzystał właśnie do zwiększenia dochodów obiecanych swojemu państwu. Słowa Putina z września ub.r. wyrażały wolę, by rurociąg jamalski należał odtąd do Gazpromu i PGNiG, a spółka Gas Trading (w której 36 proc. akcji miał Gudzowaty) zniknęła z akcjonariatu EuRoPol Gazu – firmy zarządzającej polskim odcinkiem rurociągu. Do tej pory struktura własności EuRoPol Gaz wyglądała następująco: Gazprom – 48 proc., PGNiG razem z Gas Trading – 52 proc., co miało dawać gwarancję, że spółka będzie reprezentować polskie interesy. Dotychczas też, jeśli zarząd EuRoPol Gazu nie podjął decyzji zwykłą większością głosów, o wyniku głosowania rozstrzygał prezes nominowany przez PGNiG. W myśl dyrektywy Putina – 50/50 - kluczowe decyzje mają odtąd zapadać na zasadzie jednomyślności, co faktycznie umożliwi Rosjanom forsowanie własnego stanowiska. Dotyczy to zwłaszcza kwestii wysokości opłat za transport gazu. Rosjanie domagają się bowiem, by opłaty były jak najniższe, i kwestionując taryfy zatwierdzane przez Urząd Regulacji Energetyki, już od czterech lat nie uiszczają w pełni rachunków za usługi EuRoPol Gazu ustalanych według polskich taryf. Dług Gazpromu z tego tytułu wynosi 410 mln dol., czyli ponad 1,2 mld zł. Na tę kwotę składa się 350 mln dol., których domagamy się od Rosjan z tytułu tranzytu w latach 2006-2009, oraz 60 mln dol. z tytułu odszkodowania za gaz niedostarczony w 2009 r. Jest zatem oczywiste, że wykluczenie firmy Gas Trading z akcjonariatu EuRoPol Gazu nie powinno leżeć w interesie Polski, a przyjęcie dyrektywy Putina skazuje nas de facto na dyktat Gazpromu i pełne uzależnienie w kwestii cen za dostawy gazu. 26 października 2009 r. ulimatum Putina powtórzył wiceprezes Gazpromu Aleksander Miedwiediew. Poinformował również, że dzień wcześniej odbyły się negocjacje ministra gospodarki Waldemara Pawlaka z ministrem energetyki Rosji Siergiejem Szmatko, podczas których uzgodniono, że PGNiG i Gazprom będą miały po 50 proc. akcji EuRoPol Gazu. Teraz obie spółki otrzymały zadanie ustalenia szczegółów nowego podziału akcji – czyli pozbycia się udziałów Gudzowatego. Stało się oczywiste, że rząd Tuska bez najmniejszych zastrzeżeń przyjął dyrektywę Putina i (wbrew interesom polskiej spółki) dąży do jej realizacji. Wcześniej należało jednak usunąć dwie istotne przeszkody. Pierwszą okazał się sam Gudzowaty, zapowiadając, że nie da się wyrzucić z EuRoPol Gazu. Drugą – postawa prezesa spółki EuRoPol Gaz i kilku członków zarządu, którzy odmawiali ustępstw na rzecz Gazpromu, a przede wszystkim nie chcieli słyszeć o umorzeniu ogromnego długu rosyjskiego koncernu. W piśmie prezesa Kwiatkowskiego do ministra Grada pada nawet ostrzeżenie, że pójście na kompromis z Gazpromem oznacza złamanie polskiego prawa. Co w tej sytuacji robi rząd Donalda Tuska? Oto jeszcze 11 grudnia wicepremier Pawlak twierdzi, że „umowa gazowa z Rosjanami jest zbalansowana i zabezpiecza interesy obu stron”. Okazuje się jednak, że w umowie zawarto zapis o „uregulowaniu wszystkich kwestii spornych”, którego podpisanie mogłoby narazić członków rządu na zarzut potwierdzenia nieprawdy. Nadal bowiem z powodu oporu zarządu EuRoPol Gazu nierozstrzygnięta pozostaje sprawa rosyjskiego długu. By umorzyć zadłużenie i umożliwić Rosjanom przejęcie nadzoru nad EuRoPol Gazem, trzeba dokonać zmian w zarządzie spółki. To zaś wymaga czasu. Pawlak stosuje zatem medialny manewr i informuje, jakoby do podpisania kontraktu nie doszło z winy urzędników Kancelarii Premiera, nazywając ich działania sabotażem."Doszło do sabotażu, odpowiedzialne za niego osoby zostały już usunięte, teraz zajmie się nimi prokurator” - grzmi Pawlak i stwierdza: „Wynegocjowane już międzyrządowe porozumienie w sprawie dostaw gazu z Rosji do Polski nie trafi na posiedzenie rządu, zanim nie będzie wiążących uzgodnień między firmami - PGNiG i Gazpromem”. Ta mistyfikacja z uzgodnieniami na poziomie firm ma na celu odsunięcie od rządu podejrzeń, że zgodził się na rosyjskie ultimatum. Faktycznie – każda decyzja PGNiG wyraża polityczną wolę polskiego rządu, ponieważ to skarb państwa jest właścicielem spółki i posiada w niej 84,75 proc. akcji. 
„Biznesowa” propozycja wicepremiera Jednocześnie Waldemar Pawlak przedstawia jako własną propozycję rozwiązania kwestii rosyjskiego zadłużenia. Zakłada ona, że Gazprom obniży nam o 1 proc. cenę za przyszłe dostawy gazu, a tym samym będzie spłacał dług wobec Polski. Wypowiedź Pawlaka zostaje natychmiast podchwycona przez prasę rosyjską, która następnego dnia informuje, że Polska gotowa jest umorzyć dług Gazpromu. Cytowani przez "RBK-daily" eksperci obliczyli, że 1 proc. zniżki dla strony polskiej może kosztować Gazprom około 15 mln dol. Oznacza to, że całość długu rosyjskiego koncernu wobec Polski (zakładając stabilność cen i nienaliczanie odsetek) zostałby spłacona w czasie najbliższych... 27 lat. Teraz pozostaje jedynie dokonać formalnego przejęcia przez Rosjan spółki EuRoPol Gaz i przyjąć „biznesową” propozycję wicepremiera. W tym celu 19 stycznia 2010 r. zwołuje się posiedzenie rady nadzorczej spółki, podczas którego, za sprawą głównych udziałowców – PGNiG i Gazpromu (czyli de facto rządów Polski i Rosji) – dokonuje się rewolucji kadrowej w zarządzie spółki. W czynnościach prezesa zarządu zawieszono Michała Kwiatkowskiego i dwóch jego zastępców - Jurija Kałużskiego i Jerzego Tabakę – przeciwnych ustępstwom na rzecz Gazpromu, a w ich miejsce powołano Michała Szubskiego (szefa PGNiG), który będzie pełnił obowiązki prezesa, Aleksandra I. Miedwiediewa (szefa Gazpromu) jako wiceprezesa oraz Mirosława Dobruta jako członka zarządu. Ten skład szefostwa EuRoPol Gaz ma gwarantować, że odtąd spółka będzie działać w „duchu porozumienia międzynarodowego” – jak głosi oficjalny komunikat. Pada również zapowiedź wszczęcia procedury sądowego pozbawienia Aleksandra Gudzowatego udziałów w Gas Trading.
Wymowne milczenie rządu Nic już nie stoi na przeszkodzie, by podpisać kontrakt gazowy na warunkach wyznaczonych dyrektywą płk Putina. Oznacza to: zwiększenie dostaw rosyjskiego gazu do ilości 11 mld m3 w latach 2010-2037, wydłużenie okresu obowiązywania kontraktu na usługę przesyłu gazu gazociągiem jamalskim z 2019 r. do 2045 r., zgodę na 1-procentowy upust cenowy, mający rzekomo rekompensować rosyjskie zadłużenie wobec Polski, podział akcjonariatu EuRoPol Gazu pomiędzy PGNiG i Gazprom według zasady 50/50, zarządzanie EuRoPol Gazem na zasadzie jednomyślności podejmowania uchwał, rezygnację strony polskiej z uprzywilejowanego głosu prezesa zarządu oraz przewodniczącego rady nadzorczej. Wspólny komunikat Gazpromu, PGNiG i „odzyskanego” przez Rosjan EuRoPol Gazu z 27 stycznia br. potwierdza, że rząd Donalda Tuska skapitulował wobec wszystkich żądań Putina i przyjął jego warunki. W komunikacie mówi się wyraźnie, że „zostały rozwiązane problemy przesyłu gazu [...] Strony uważają za uregulowane rozbieżności odnośnie opłaty stawki tranzytowej za przesył gazu rosyjskiego przez terytorium Polski w latach 2006-2009.” Pozostaje – w propagandowej atmosferze „sukcesu polskich negocjatorów” - podpisać umowę na poziomie międzyrządowym, co najprawdopodobniej wkrótce nastąpi.Nadal nie posiadamy żadnych informacji o szczegółach kontraktu, zawartości ewentualnych załączników (zawsze obecnych w tego typu umowach), a przede wszystkim o kosztach, jakie polskie społeczeństwo – w związku z wykonaniem przez rząd dyrektywy Putina - będzie ponosić przez najbliższe 27 lat. Minister gospodarki Waldemar Pawlak zignorował pytania rzecznika praw obywatelskich. Tchórzliwie przemilczał również moje pytania, przedstawione w kilku tekstach i zadane wicepremierowi na „Waldemar Pawlak blog” – mimo iż złożył publiczną obietnicę, że odpowiedzi udzieli. Milczenie tego rządu - który nawet porażki próbował przerabiać na sukces - musi świadczyć, że mamy do czynienia ze sprawą, przy której tzw. afera hazardowa wydaje się niewinnym występkiem.

Aleksander Ścios

Uczciwością i stałością Na cóż zwracać uwagę, cóż wyróżnić w dzisiejszych zepsutych czasach, jeśli nie uczciwość? Zwrócił na to uwagę nawet stary Szkot, przykazując na łożu śmierci swemu synowi, by w życiu kierował się uczciwością i stałością. - A co to jest uczciwość, ojcze? – zapytał syn. – Uczciwość, mój synu, polega na tym by zawsze dotrzymywać każdego przyrzeczenia. – No dobrze, a stałość? – A stałość polega na tym, by nigdy nikomu nie składać żadnych przyrzeczeń. Więc chociaż nie wiemy dokładnie w jaki sposób i przy pomocy jakich przyrzeczeń Nasza Złota Pani Aniela namówiła premiera Donalda Tuska do rezygnacji z kandydowania w tubylczych wyborach prezydenckich w Polsce, to przecież, cokolwiek mu obiecała – tego najwyraźniej dotrzymuje. Ledwie premier Tusk ogłosił swoją rezygnację, a już strategiczny partner Naszej Złotej Pani Anieli, zimny rosyjski czekista Putin porzucił sprośne błędy Niebu obrzydłe, w których dotychczas pogrążony był po same uszy, odstąpił od zatwardziałości swojej i nie tylko sam postanowił wziąć udział w obchodach rocznicy zbrodni katyńskiej, ale nawet zaprosił na nie również polskiego premiera, a w dodatku zaproszenie swoje ogłosił w przeddzień wystąpienia Donalda Tuska w telewizyjnym serialu pod tytułem: sejmowa komisja śledcza bada aferę hazardową. Widać, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie funkcjonuje bezbłędnie, jak w zegarku i jeśli tylko Donald Tusk nadal będzie się słuchał, to rzeczywiście Nasza Złota Pani Aniela może zrobić z niego dygnitarza, a w każdym razie - celebrytę na skalę europejską. Jakie przysługi premier Tusk wyświadczy za to Naszej Złotej Pani Anieli – tego dowiemy się w stosownym czasie, bo teraz mamy przecież jeszcze karnawał, więc humory powinny nam dopisywać. SM

Jeszcze słów parę o wskaźnikach I na blogu na ONET cie, i tu, na portalu, prowadzę dyskusję o wskaźnikach. Na blogu jest ogólne wprowadzenie – tu chciałbym bliżej zająć się wskaźnikami w gospodarce. Socjaliści wierzą we wskaźniki jak w wyroki Opatrzności. Wyniki są często kuriozalne. Np. w pierwszym roku rządów lady Małgorzaty baronessy Thatcherowej Wielka Brytania w piorunującym tempie dźwigała się z zapaści, w jaką wpędziły ją długoletnie rządy Czerwonych – a wszystkie (!) wskaźniki pokazywały, że gospodarka się pogarsza; wg jednego, o ile pamiętam, nawet o 10,7% !!! Bo jeśli przestaniemy bawić się w nieopłacalną produkcję, którą śp. Andrzej Waligórski opisał ślicznie wierszykiem: Zrobił wilk elektrownię , lecz by prąd uzyskać Spalał w niej cały węgiel z kopalni od liska. Kopalnia z elektrowni cały prąd zżerała , Stąd brak światła i węgla. Ale system działa! - to kraj odetchnie – ale wskaźniki produkcji pójdą w dół! Powie ktoś: to może zysk? Też nie – zresztą w gospodarce zysk jednego podmiotu, to często strata drugiego. Jeśli zapanuje moda na czerwone sznurowadła, to zysk producentów może pójść w górę pięć i więcej razy – ale czy powiemy, że nastąpił w tym roku rozwój gospodarczy? Prawica wie, że obiektywnych wskaźników rozwoju po prostu nie ma i wierzy raczej we wskaźniki intersubiektywne. Na przykład: jeśli z Poronii do Rurytanii migruje znacznie więcej osób, niż w kierunku przeciwnym – to widocznie Rurytania rozwija się lepiej. Na pewno? Nie koniecznie. Do Francji i Niemiec parę lat temu rozwijała się imigracja, choć gospodarki te – najdelikatniej pisząc: kuleją. Jednak są to kraje bardzo bogate, i średniozamożnego Francuza stać na utrzymanie dwóch służących z Algierii – płacąc im dwa razy tyle, ile zarobiliby oni u siebie. Być może ów Francuz ma w ogródku tyle złota, że może ich utrzymywać jeszcze i 20 lat. Czy z tego powodu powiemy, że gospodarka francuska kwitnie? Trzeba więc pogodzić się z myślą, że zamiast obiektywnych wskaźników trzeba się przyjrzeć gospodarce – i ocenić jej stan „na nosa”. Co jest optymistyczne, bo stwarza pole dla fachowców – a nie dla ludzi umiejących tylko karmić komputery rozmaitymi, mniej lub bardziej zakłamanymi (bo przecież producenci nie zawsze podają prawdziwe dane!) cyframi. Nie tylko producenci zresztą. Zdarzyło mi się, że zostałem zaproszony przez Prezesa NBP na spotkanie z jakimś expertem Banku Światowego – Serbem, jak się potem okazało. Facet mówił przez pół godziny, ja słuchałem tego z coraz większym niedowierzaniem, wreszcie przerwałem (spotkanie było w gronie kilkunastu osób) mówiąc: „ Proszę Pana! Przecież dane, jakie Pan podaje, pochodzą z " Rocznika Statystycznego PR L ” Te dane są fałszywe" Na co on: „Tak, ja wiem , że są fałszywe – ale muszę się nimi posługiwać, bo innych nie posiadam... ”!!!! Więc proszę przyjąć do wiadomości, że dokładnie po to samo potrzebne są politykom, urzędnikom, dziennikarzom, publicystom i naukowcom – wskaźniki. Po to, by mieli o czym mówić! W gospodarce wolnorynkowej problem, oczywiście, znika – bo w ogóle nie istnieje urząd statystyczny – i nikogo żadne wskaźniki nie interesują. Bo tak, z ręką na sercu: kto wskaże jakikolwiek wskaźnik (czy w ogóle: jakąkolwiek daną statystyczną) potrzebną Monarsze, Prezydentowi czy premierowi w gospodarce wolnorynkowej? JKM

Dlaczego nie przeszukano mieszkania Rosoła? Wśród dzisiejszych wiadomości moją uwagę zwróciła jedna, której zresztą jakoś nikt specjalnie nie komentował. Oto „Rzeczpospolita” napisała, że u Marcina Rosoła CBA dokonało przeszukania. W ciągu dnia pojawiło się sprostowanie: przeszukania nie było, ponieważ – jak wyjaśnił przedstawiciel „odzyskanego” CBA – pan Rosół wydał dobrowolnie swoje laptopy i pendrive’y. Czegoś tu nie rozumiem. Zakładam, że celem przeszukania CBA miało być zabezpieczenie sprzętu, który może zawierać informację, dotyczące procesu pisania nowelizacji ustawy hazardowej. Zresztą to założenie nie jest tu najważniejsze. Powiedzmy, że CBA lub jakakolwiek inna służba ma przeszukać czyjś dom, żeby zabezpieczyć sprzęt, który mógł służyć jakiejś nielegalnej działalności. Służba puka do drzwi, przedstawia się, informuje o celu przeszukania (taki ma obowiązek), a lokator oznajamia: „Panowie, to wy już nie szukajcie, ja wam to wszystko sam dam” – po czym przynosi ochoczo komputery, laptopy, pendrive’y, palmtopy i smartfony. Na co służba elegancko salutuje i mówi: „To my panu bardzo dziękujemy i życzymy miłego dnia. Do widzenia”. Może ja jestem naiwny i czegoś tu nie rozumiem, ale skąd służba wie, że jegomość nie schował sobie pod biurkiem akurat tego laptopa, na którym pisał propozycje zmian w ustawie?Mówiąc już całkiem wprost – na jakiej, u diabła, zasadzie CBA odstąpiło od przeszukania mieszkania pana Rosoła, dając mu wiarę, że wydał im faktycznie cały sprzęt, jaki jest w jego posiadaniu?Zadziwiające, że nikt przedstawicielom CBA tego pytania dzisiaj nie zadał. Ale mam nadzieję, że zada wkrótce. Bo chyba ktoś powinien się wytłumaczyć. P.S. Notka jest krótka, bo od wtorku leżę chory. Mam nadzieję, że wkrótce wrócę do normalnego funkcjonowania. Warzycha

05 lutego 2010 Popieranie postępowych zmian toruje drogę chaosowi.... Mam przed sobą książką mojego ulubionego pisarza doby lat pięćdziesiątych, pana Leopolda Tyrmanda” Zapiski dyletanta”, do której to ksiązki wpisała mi się niedawno  autograficznie pani Natasza Urbańska,  perfekcjonistka jeśli chodzi o taniec i bardzo  wybitna  przedstawicielka przemysłu rozrywkowo- muzycznego. Bo rozrywka powinna mieć swoje miejsce: najlepiej gdzieś na scenie, w teatrze albo w kabarecie. W jej przypadku- w Studio Buffo. Pan Leopold  Tyrmand przeżywał swoją młodość stalinowsko- bierutowską właśnie w miejscu w Warszawie przy ulicy Konopnickiej, gdzie obecnie mieści się Studio Buffo. W dawnym  domu kultury, który stanowił w tamtym czasie miejsce , gdzie spotykała się resztka inteligencji niewybitej jeszcze przez Hitlera i Stalina i nie dokończonej przez Bieruta Bardzo ciekawie  Leopold Tyrmand opisywał  życie w przeszłej Warszawie., na łamach takich książek jak” Dziennik 1954” czy „Porachunki osobiste”. : Dziennik 1954” bardzo chwalił pan Stefan Kisielewski, za   realne opisywanie rzeczywistości stalinowskiej w Polsce, współzałożyciel Unii Polityki Realnej i sam wymyślił określenie” konserwatywny – liberalizm”,  po tym jak został pobity, przez tzw. ‘nieznanych sprawców”. Dla Stefana Kisielewskiego, Leopold Tyrmand w tej właśnie książce, już na wstępie napisał:” Był w moim życiu obecny, czasem nawet potrzebny. Często był taki mały jak my wszyscy, lecz fakt, że miałem mu to za złe, czynił go jakoś większym, zaś mnie wprawiał w lepsze samopoczucie”. Dlaczego o tym wspominam? Z dwóch powodów:  po pierwsze we wspomnianej książce autor zamieścił na wstępie dwie złote myśli mojego drugiego ulubionego pisarza G. Orwella, a mianowicie :”Przyznaję , że absolutnym przerażeniem napawa mnie dyktatura teoretyków”(!!!) i – druga:” Ujrzenie tego, co przed samym nosem, wymaga bezustannej walki” oraz to, że  teatr i kabaret przeniósł się z zacisznego miejsca teatru, kabaretu, studia- na ulicę : do parlamentu, do mediów elektronicznych, do  prasy. Ale mimo to- kabarety nie bankrutują, a teatry rozrywkowe mają się zupełnie dobrze. Czyli jeszcze nie jest tak źle, skoro życie polityczne   tak do końca nie przeskoczyło całego przemysłu rozrywkowego w prawdziwym tego słowa znaczeniu.. Termin „ przemysł rozrywkowy” w polityce  wymyślił najlepszy polski publicysta, pan Stanisław Michalkiewicz, mój wieloletni kolega partyjny w Unii Polityki Realnej, człowiek prawy, z zasadami, wielki intelektualista. Ale wróćmy  do politycznego przemysłu rozrywkowego.. Właśnie pan prezydent profesor  Lech Kaczyński, proponuje kolejną nowelizację ustawy o zatrudnianiu pracowników tymczasowych i proponuje wprowadzenie zakazu zatrudniania na miejsce zwalnianych pracowników osób- z agencji pracy tymczasowej(???). Znaczy się specjalista od socjalistycznego  „Prawa Pracy” jakim jest pan prezydent, proponuje jeszcze więcej socjalizmu w naszym życiu kabaretowo- polityczno- społecznym i próbując  utrącić agencje pracy tymczasowej. A zatrudniać pracowników tymczasowych będzie można bezpośrednio z agencji tymczasowo- towarzyskich? Zresztą to wszystko- to jedno wielkie socjalistyczne towarzystwo na nasze nieszczęście- nietymczasowe. Przepływ tymczasowych pracowników w tymczasowej Kancelarii Prezydenta też jest tymczasowy- jak pan prezydent radzi sobie w  Kancelarii z tym problemem, bo on też jest tymczasowo w Kancelarii? A po co w ogóle władza miesza się w stosunki między pracownikiem a pracodawcą? Są umowy, są sądy, są indywidualne decyzje pracowników i pracodawców , ku obopólnej zgodzie i porozumieniu.. Po co pan  prezydent zawraca sobie tym głowę? Nie ma innych spraw, które socjalizmu by nie pogłębiały? No tak: „Pomarańczowa Rewolucja ‘ zakończyła się zupełną klapą prezydentów : Kaczyńskiego, Kwaśniewskiego i Wałęsy i pana Sorosa- to trzeba  szukać spraw zastępczych, ale tak , żeby wpisywały się w – budowany w Polsce- socjalizm. A socjalizm jest jedynie teorią i to teorią wcielaną  na siłę! Robione to było już wielokrotnie: w okresie międzywojennym, po wojnie z wielkim  nasileniem  przez czterdzieści z górą lat, potem z przerwą na ustawę wolnorynkową Jaruzelskiego- Rakowskiego w 1988 roku, a po dojściu do władzy pana Mazowieckiego z panem profesorem  Leszkiem Balcerowiczem- jest kontynuowana przez ostatnich dwadzieścia lat. Dlatego w Polsce jest coraz gorzej i będzie gorzej! Niektórzy już napomykają o długu publicznym oscylującym w granicach 800 miliardów złotych(???) Co jest już bardzo prawdopodobne, bo niedawno było 740 mld plus dług ZUS-u.! Socjalizm się w Polsce pogłębia! I czy Orwell nie miał racji,  że” absolutnym przerażeniem napawa mnie dyktatura teoretyków”??? Oczywiście żyjąc w latach czterdziestych ubiegłego wieku, nie mógł wiedzieć, że prezydentem Polski  , będzie pełnokrwisty socjalista, pan profesor Lech Kaczyński,, grający – zgodnie z umową Okrągłego Stołu i Magdalenki- rolę „prawicy” na scenie rozrywkowo- politycznej  Polski, której suwerenność oddał  nowemu bytowi- Unii Europejskiej-podpisując Traktat Lizboński. Pan Stefan Kisielewski rządy Gomułki, nazwał rządami „ciemniaków’ , za co  oberwał  milicyjnymi pałami od „ nieznanych” policyjnych sprawców. Takie były wtedy czasy, takie obyczaje.. Ciekawe- gdyby dożył tych czasów- jak nazwałby rządy obecnych teoretyków? I czy oberwałby pałami, czy może dostałby medal, żeby ukoić rozgorączkowany umysł… Właśnie nie medal, lecz odznakę, bo na medal się spisał- zdaniem dr Janusza Kochanowskiego- Rzecznik Prawa Obywatelskich pan- Jurek Owsiak, założyciel Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, który gdyby nie to, że służba jest państwowa, nie miałby nic do roboty, gdyby była prywatna. No bo  co miałby robić gdyby był wolny rynek w dziedzinie usług medycznych, a wszystko w niej zawarte byłoby prywatne i miałoby właściciela.  Nie byłoby „Prywatnych porachunków” w państwowej służbie zdrowia i już.  Zamiast porachunków, byłyby rachunki, ale niskie- ze  względy na ostrą konkurencję w branży. I lekarze zostaliby sprowadzeni do roli służących pacjentowi, a nie nim poniewierający. Pan Jurek nie został odznaczony… Zaraz, zaraz… On nie che , żeby do niego ,mówić” pan Jurek”.. Jurek Owsiak został odznaczony nie za osiągnięcia na niwie walki ze zdrowym rozsądkiem w nierozsądnej  państwowej służbie zdrowia, lecz dostał honorową odznakę: Za zasługi dla ochrony praw człowieka”(???) Odznaka została przyznana po raz pierwszy…(!!!) Ochoo…!Popatrzcie państwo : socjaliści już wprowadzili odznakę powiązaną z prawami człowieka.. A dlaczego tylko człowieka? A obywatela” Obywatel to pies? Zresztą dla psów też wprowadzą. To tylko kwestia czasu.. Bo pies jest najlepszym przyjacielem człowieka. Nie licząc tych psów , które zagryzają małe dzieci.. Bo ci co finansują pod przymusem, ze swoich dochodów, państwową służbę zdrowia-, głównie biurokrację się w niej gnieżdżącą- żadnych praw nie mają. Nie są” obywatelami” i ich nie dotyczą prawa człowieka. Mają obowiązek płacić- i to bez żadnych praw obywatelskich, które rzekomo im przysługują. Tego Rzecznik Praw Obywatela Owsiaka nie widzi.. Przypominam państwu, że Rzecznik Praw  Obywatelskich, podczas ostatniej Wigilii organizował publiczne jedzenie dla biednych i bezdomnych i mówił, że „ każdy się może najeść do syta”(???) Czym mnie zdenerwował jako katolika, bo Wigilia nie służy do najedzenia się do syta , panie Rzeczniku, ale jest czuwaniem przez przyjściem na  świat Zbawiciela… Aż do pierwszej gwiazdki.. Potem zachorował na  świńska grypę,  jakoś tak zaraz po akcji wigilijnej przez to, że pani minister Kopacz nie zakupiła mu stosownych szczepionek, za pieniądze wszystkich, całego społeczeństwa demokratycznego, który na temat swoich pieniędzy mu odebranych pod prymusem- nie ma nic, ale to nic – do powiedzenia.. Jak to w społeczeństwie demokratycznym, gdzie  dyktaturę sprawuje  biurokracja. Często po świńskiej grypie następują powikłania.. Oczywiście nie zawsze i nie w każdym przypadku! No cóż… Znowu Orwell miał rację!„Ujrzenie tego co przed nosem, wymaga bezustannej walki”.. WJR

TRUJĄCY „TOWARZYSZ GENERAŁ” Wzrasta napięcie w TVP w związku z emisją filmu o gen. Wojciechu Jaruzelskim. Lewica domaga się dymisji szefa TVP 1 Wojciecha Hoflika, a „Gazeta Wyborcza” dodatkowo podgrzewa atmosferę, atakując kierownictwo „Jedynki”.

Premiera „Towarzysza generała” miała miejsce 13 grudnia 2009 w TVP Historia, na którego zlecenie film został wyprodukowany. Emisja nie spowodowała żadnej reakcji - nie było protestów lewicy, „Gazety Wyborczej” i autorek „Nocy Generała” Teresy Torańskiej i Marii  Zamrz- Koczanowicz. Cztery ujęcia z ich filmu, którego właścicielem jest TVP i ma do niego wszelkie prawa, wykorzystali Grzegorz Braun i Robert Kaczmarek w „Towarzyszu generale”. Histeria wybuchła dopiero po emisji w TVP 1, gdzie dokument zobaczyło ponad trzy i pół miliona Polaków. To rekordowa widownia filmu dokumentalnego. Wcześniej film usiłowały zablokować Terasa Torańska i Maria Zmarz-Koczanowicz. Gdy to się nie udało, wytoczono najcięższe działa. Publicyści „Gazety Wyborczej” nie zostawili na filmie suchej nitki, a na portalu www.wyborcza.pl jest raport specjalny "Towarzysz generał Jaruzelski”. Znajdują się tam wszystkie teksty na temat filmu, a także głosy opinii – głównie potępiających dzieło Brauna i Kaczmarka. Jest także informacja o liście protestacyjnym posła SLD Tadeusza Iwińskiego do TVP. (...) Według źródeł "Gazety" zarząd TVP ustalał, kto jest odpowiedzialny za emisję filmu, w sytuacji gdy poważne zastrzeżenia prawne złożyły wobec niego Maria Zmarz-Koczanowicz i Teresa Torańska, autorki dokumentu "Noc z generałem". Twórcy "Towarzysza generała" bez zgody wykorzystali fragment ich filmu, zmieniając ścieżkę dźwiękową (...) - pisali Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski 3 lutego w tekście pt. Awantura o „Generała”.Tymczasem na żadnym etapie kolaudacji filmu (dopuszczenia do emisji)  „Towarzysz generał” w TVP nie kwestionowano użycia ujęć z „Nocy generała”  - w komisji kolaudacyjnej zasiadali doświadczeni redaktorzy telewizyjni oraz wybitni reżyserzy dokumentu m,in Andrzej Fidyk, który wyrażał się o filmie w superlatywach. Jednoznacznie widać, że chodzi o „ukaranie” osób odpowiedzialnych za emisję filmu, czyli o kierownictwo „Jedynki”. Według naszych informacji, jeżeli żądanie o odwołanie kierownictwa jedynki nie zostanie spełnione, może dojść do konfliktu w zarządzie TVP. W następstwie tego do TVP może wkroczyć rządowy kurator. Od czasu prezesury Piotra Farfała do przejęcia TVP dąży Platforma Obywatelska. Magdalena Nowak

"GRUPA PRZYJACIÓŁ" OLECHOWSKIEGO Andrzej Olechowski przedstawił dziś grupę osób, która będzie go wspierać w kampanii prezydenckiej. W "grupie przyjaciół" znaleźli się m.in. szefowa Partii Kobiet Anna Kornacka, byli europosłowie: Genowefa Grabowska i Dariusz Rosati, były dowódca Wojsk Lądowych Waldemar Skrzypczak, Władysław Frasyniuk, wiceprezes fundacji "Razem Lepiej" Anna Samusionek oraz b. wicepremier i minister gospodarki Jerzy Steinhoff. Olechowskiemu doradzać będzie również jego żona, Irena.

Skazać Kiszczaka Czwarte podejście do osądzenia byłego szefa MSW Czesława Kiszczaka. Zarzut: przyczynienie się do śmierci dziewięciu górników w kopalni "Wujek" w 1981 roku Sprawa, która według ocen prawników powinna się zakończyć po kilku posiedzeniach sądu, toczy się już szesnaście lat. W poprzednich procesach Czesław Kiszczak był tylko raz skazany, bo sądy albo go uniewinniały, albo uznawały, że sprawa uległa przedawnieniu. Rodziny ofiar liczą na to, że tym razem będzie inaczej. Dziś przed Sądem Okręgowym w Warszawie pierwsza rozprawa w czwartym procesie Kiszczaka. Po kilkunastu latach oczekiwania na rozliczenie zbrodni w kopalni "Wujek" rodziny ofiar i ich koledzy spodziewają się, że wreszcie zapadnie sprawiedliwy wyrok. - Jeśli sąd uwzględni sugestie apelacji, do czego jest zobowiązany, to jesteśmy tutaj o krok dalej. Może wreszcie zapadnie sprawiedliwy wyrok - mówi Krzysztof Pluszczyk, przewodniczący Społecznego Komitetu Pamięci Górników KWK "Wujek". W przeciwieństwie do sądu, mają wyrobione jednoznaczne zdanie o winie byłego ministra spraw wewnętrznych. - Dla nas tutaj, na Śląsku, nie ma żadnych wątpliwości, że Kiszczak jest winny, i to nie tylko śmierci górników z "Wujka". W konsekwencji wydania szyfrogramu zginęło wielu ludzi w Polsce, nie tylko w stanie wojennym, ale również po nim - podkreśla Pluszczyk. Zgodnie z aktem oskarżenia Kiszczak umyślnie sprowadził "niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia ludzi" przez skierowanie 13 grudnia 1981 r. szyfrogramu do jednostek milicji, które miały pacyfikować zakłady strajkujące po wprowadzeniu stanu wojennego, m.in. kopalnie "Wujek" i "Manifest Lipcowy". Prokuratura stoi na stanowisku, że Kiszczak przekazał w nim - bez podstawy prawnej - dowódcom oddziałów MO swoje uprawnienia do wydania rozkazu użycia broni palnej. Kiszczakowi grozi za to do 10 lat więzienia. Mecenas Janusz Margasiński, pełnomocnik rodzin górników zastrzelonych w kopalni "Wujek", ocenia, że szyfrogram był bezprawny i doprowadził do tragedii. - Stanowił podstawę dla służb reżimowych do dławienia oporu i strzelania do ludzi - podkreśla. Dodaje, że Kiszczak ustalił w szyfrogramie reguły postępowania i zezwolił na używanie broni przez podległe mu pododdziały. Sądy warszawskie mają jednak trudności z przyjęciem takiego stanu rzeczy, czego nie mogą zrozumieć górnicy. - Sprawa Kiszczaka, czego w pewnym momencie nie potrafiliśmy do końca zrozumieć, została wyłączona z tego procesu i przeniesiona do Warszawy. Nagle tam miała zupełnie inny przebieg - mówi Pluszczyk. Proces Kiszczaka ciągnie się już od roku 1994. W pierwszej decyzji sądu z 1996 r. uniewinniono go, a kolejny wyrok z 2004 r. skazywał go na 2 lata więzienia w zawieszeniu. Oba orzeczenia zostały uchylone przez sąd apelacyjny. W ostatnim procesie przed Sądem Okręgowym w Warszawie w 2008 r. stwierdzono, że karalność nieumyślnego - jak przyjęto - czynu Kiszczaka przedawniła się w 1986 r., zatem sprawę umorzono. Wyrok ten poddał druzgocącej krytyce Sąd Apelacyjny w Warszawie w październiku zeszłego roku. Stwierdził on, że sąd okręgowy źle ocenił winę Kiszczaka, uznając, że popełnił swój czyn nieumyślnie. - Przeprowadzona przez sąd pierwszej instancji analiza materiału dowodowego w zakresie ustalenia zamiarów oskarżonego jest nietrafna - uzasadniał sąd. W konsekwencji nie można było umorzyć tej sprawy ze względu na jej przedawnienie. Według sądu apelacyjnego, Kiszczak dopuścił się zbrodni komunistycznej, której przedawnienie nastąpi dopiero w 2020 r., a nie - jak przyjął sąd okręgowy - w 1986 roku. - Termin przedawnienia upływa 1 sierpnia 2020 r., jako że przepis dotyczący zbrodni komunistycznej po przyjęciu umyślności powoduje konieczność przyjęcia, że czyn ten jest zbrodnią komunistyczną - wskazywał sędzia. Podkreślił, iż były szef MSW miał obowiązek wydania aktu regulującego użycie broni palnej w sytuacjach nadzwyczajnych, co wynikało z dekretu o stanie wojennym. - Wyjaśnienia oskarżonego, że ktoś mu coś radził albo że dekret w sposób wystarczający to regulował, nie mogą się ostać, bo jest to delegacja z dekretu, którą miał obowiązek wykonać - brzmiało uzasadnienie. Niewątpliwie Kiszczak musiał zdawać sobie sprawę z tego, "że przepisy dekretu o stanie wojennym w sposób dalece niewystarczający regulowały zasady użycia oddziałów zwartych i możliwość użycia przez nie środków przymusu i broni palnej". I musiał być świadomy tego, iż może dojść do "niekontrolowanego użycia broni, w tym do oddawania strzałów z broni palnej w czasie akcji odblokowywania zakładów pracy". Czy te wskazówki pozwolą szybko przeprowadzić kolejny proces? Prawnicy zgodnie mówią, że to "prosta, nieskomplikowana" sprawa, która nie wiedzieć czemu trwa już tyle lat. - To jest sprawa, która powinna zostać osądzona na nie więcej niż dwóch, trzech posiedzeniach - ocenia Margasiński. Podobnie sądzi oskarżyciel w tym procesie, katowicki prokurator Zbigniew Zięba, i drugi pełnomocnik rodzin górników zastrzelonych w kopalni "Wujek", mecenas Maciej Bednarkiewicz. Podkreślają jednak, że sąd okręgowy musi dokładnie zastosować się do zaleceń apelacji.

Zenon Baranowski

Tusk zagadał komisję Analiza Centralnego Biura Antykorupcyjnego w sprawie kontaktów polityków Platformy Obywatelskiej z biznesmenami branży hazardowej była niewiarygodna - stwierdził przed hazardową komisją śledczą premier Donald Tusk. Tłumaczył, że do kierującego CBA Mariusza Kamińskiego miał bardzo ograniczone zaufanie. Premierowi nie udało się w sposób przekonujący wytłumaczyć, dlaczego - by poznać stan prac nad leżącą w zainteresowaniu lobbystów ustawą hazardową - nie spotkał się najpierw z kierownictwem Ministerstwa Finansów, które nad projektem pracowało, lecz z Mirosławem Drzewieckim i Grzegorzem Schetyną, których nazwiska padają w kontekście afery. To po tym spotkaniu, jak wynika z zeznań Kamińskiego, miało dojść do przecieku o działaniach CBA w tej sprawie do przedsiębiorcy branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka. Premier Donald Tusk, który wczoraj stawił się przed sejmową komisją śledczą, dużo mówił, ale powiedział niewiele. Jego obszerne odpowiedzi często odbiegały od szczegółów, których śledczych próbowali dociec, i niewiele wnosiły do wyjaśnienia sprawy. Tym samym premier, który zrezygnował z przysługującej świadkowi swobodnej wypowiedzi, przed przesłuchaniem z nawiązką wykorzystał ten czas, odpowiadając na pytania śledczych. Szef rządu mówił o wątpliwościach na temat działań byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Przekonywał, że jego zastrzeżenia budziły rekomendacje, które sformułował podczas spotkania 14 sierpnia ubiegłego roku, gdy powiadomił premiera o tym, co dzieje się wokół projektu ustawy hazardowej. W ocenie premiera, zachowanie, jakiego w tej sprawie Kamiński oczekiwał, było niestandardowe.

CBA nie miało dowodów? Premier mówił, że choć informacja Kamińskiego zawierała bulwersujące fragmenty o nagannym zachowaniu Zbigniewa Chlebowskiego i Mirosława Drzewieckiego, to jednak - jak miał według premiera powiedzieć Kamiński - nie ma materiałów, które upoważniałyby do doniesienia do prokuratury o popełnieniu przestępstwa. W tej sytuacji Kamiński miał powiedzieć, że informuje tylko o "złych zdarzeniach". Donald Tusk stwierdził, że szef CBA oczekiwał od niego działania na własną rękę, a przede wszystkim zabezpieczenia przebiegu prac nad ustawą hazardową. Mariusz Kamiński zeznawał z kolei, że nie mówił jedynie o nieetycznych zachowaniach partyjnych kolegów Tuska, lecz również, że w tej sprawie "kodeks karny może mieć zastosowanie". Premier stwierdził przed komisją, że gdyby w przekazanym mu materiale znajdowały się informacje wskazujące na popełnienie przestępstwa, to zawiadomienie do prokuratury powinien złożyć szef CBA. Sam uznał, że dane przekazane przez Kamińskiego są niewiarygodne. - Między innymi dlatego, że zwrócono moją uwagę. Pan minister Cichocki zwrócił uwagę, że jest dość oryginalnie skomponowana. To znaczy: jest opis interpretacyjny i wybrane fragmenty podsłuchów. Więc był to w tym sensie materiał osobliwy - stwierdził premier. Donald Tusk zdradził komisji, iż wielu komentatorów i polityków pytało go, dlaczego cały czas trzyma kogoś tak fanatycznego jak Mariusz Kamiński. Stwierdził, że wiedział, że Kamiński jest "człowiekiem specyficznym". Z wypowiedzi premiera wynikało jednak, że nie znajdował podstawy do pozbycia się Kamińskiego.

Drzewiecki ważniejszy od Rostowskiego W bardzo interesujący sposób premier Donald Tusk "zabrał się" za zabezpieczanie procesu legislacyjnego - co postulował Kamiński. Zamiast spotkać się z ministrem finansów Jackiem Rostowskim i wiceministrem finansów Jackiem Kapicą, którzy odpowiadali za pracę nad projektem ustawy znajdującym się w obszarze zainteresowań lobbystów, na rozmowy 19 sierpnia 2009 r. wezwał najpierw jednego z bohaterów afery ministra sportu Mirosława Drzewieckiego oraz wicepremiera Grzegorza Schetynę. I to mimo że Kamiński prosił go o zachowanie daleko idącej ostrożności, aby informacja o działaniach CBA nie wydostała się na zewnątrz. Z zeznań byłego szefa CBA wynika, że to po tym spotkaniu mogło dojść do przecieku dotyczącego akcji w sprawie afery hazardowej do przedsiębiorcy Ryszarda Sobiesiaka, który lobbował u kolegów z Platformy za wykreśleniem z projektu ustawy niekorzystnych dla jego branży zapisów. W efekcie m.in. Sobiesiak zmienił telefon komórkowy, a jego córka została wycofana z konkursu na członka zarządu Totalizatora Sportowego. Załatwianiem tej posady na prośbę Sobiesiaka zajmował się asystent Drzewieckiego Marcin Rosół. Premier wyjaśniał, że w jego ocenie spotkanie z Drzewieckim było tak samo ważne jak z innymi ministrami. A kolejność rozmów nie stanowiła dla niego istotnego punktu. W ocenie szefa rządu, każda jego rozmowa w sprawie ustawy hazardowej mogła wywołać wrażenie, że ponadstandardowo interesuje się tą kwestią. Wyjaśniał, że alternatywą takich rozmów było niepodjęcie wówczas żadnych działań. Spotkanie z Drzewieckim i Schetyną rzeczywiście mogło wzbudzić niepokój u głównych bohaterów afery - Chlebowskiego i Drzewieckiego, którzy mogli się domyślić, że w związku z ich zainteresowaniem ustawą hazardową dzieje się coś niedobrego. Tym bardziej że, jak przyznał Donald Tusk, nigdy wcześniej nie wzywał Drzewieckiego, by porozmawiać o finansowaniu Euro 2012. W zamyśle Ministerstwa Finansów, to właśnie rozszerzenie katalogu gier objętych dopłatami miało zapewnić środki na finansowanie niektórych inwestycji związanych z organizacją Euro. W czasie swoich zeznań Drzewiecki przekonywał z kolei, że pieniądze z dopłat z organizacją Euro wiele wspólnego nie miały, gdyż sfinansowanie budowy Stadionu Narodowego miało być zagwarantowane w całości bezpośrednio przez budżet państwa. Dopiero kilka dni później premier skontaktował się z kierownictwem Ministerstwa Finansów. To po tym spotkaniu, pod koniec sierpnia 2009 roku, Chlebowski, który również dzień wcześniej rozmawiał z premierem, tłumaczył się wiceministrowi Kapicy m. in., że on wcale nie naciskał w kwestii takiego czy innego kształtu ustawy hazardowej. Po tej rozmowie Kapica sporządził notatkę służbową dla ministra Rostowskiego. Zeznając przed komisją, uznał, że zachowanie i wyjaśnienia Chlebowskiego nie były standardowe. Spotkanie premiera ze Zbigniewem Chlebowskim z udziałem Grzegorza Schetyny 26 sierpnia też nie było standardowe. Chlebowski miał się wtedy tłumaczyć ze swojego zainteresowania ustawą hazardową. Premier zeznał, że dotychczas nie wzywał ówczesnego szefa klubu PO, by go wypytywać o zainteresowanie jakąkolwiek ustawą. Ich niepokój musiały budzić też pytania, które zadawał im premier. Na zapytanie Bartosza Arłukowicza (Lewica), czy wprost zadał Chlebowskiemu i Drzewieckiemu pytanie, czy ktoś zabiegał u nich o działania w sprawie ustawy, premier po krótkim zastanowieniu stwierdził, że: "nie sądzi, ale też nie pamięta katalogu pytań, jakie im zadawał". Dodał, iż "nie sądzi", aby wprost zapytał swoich kolegów, czy chcieli doprowadzić do nieposzerzania katalogu dopłat od gier - o co zabiegali lobbyści, choć, jak wyjaśniał, tak formułował pytania, by się tego dowiedzieć. Mimo iż pytania zadawane Chlebowskiemu i Drzewieckiemu przez premiera z wielkim prawdopodobieństwem wskazywać mogły politykom PO, że coś niepokojącego się wokół nich dzieje, premier stwierdził, że źródłem jakiegokolwiek przecieku nie był. I nie rozumie, na czym ten przeciek miałby polegać. Jednak na pewno w tej sprawie był jeden przeciek - stenogramów podsłuchanych rozmów polityków PO do "Rzeczpospolitej". Według premiera, głównym problemem w tej sprawie jest to, że "nie ma nic na Tuska".

Nie było nowej ustawy? Premier zeznał również, że wcale nie wydał dyspozycji o pisaniu nowej ustawy hazardowej ani w trakcie trwania prac w rządzie nad poprzednią, ani zanim o wydarzeniach wokół tej ustawy poinformował go szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński. Stwierdził, że podczas spotkania w kancelarii premiera 30 lipca 2009 roku z udziałem przewodniczącego Komitetu Stałego Rady Ministrów Michała Boniego i wiceminister finansów Elżbiety Suchockiej-Roguskiej sprawa prac nad nowelizacją ustawy hazardowej była rozpatrywana pod kątem możliwości uzyskania nowych wpływów do budżetu państwa. Polecenie dotyczące prac nad nową ustawą - według premiera - nie padło. Artur Kowalski

Im zimniej - tym cieplej Okazuje się, że cyniczny koniunkturalista Janusz Wilhelmi miał świętą rację, mówiąc, iż należy wystrzegać się pierwszych reakcji, "bo mogą być uczciwe". Na szczęście nad tym, by nikt nie postępował według pierwszych, spontanicznych reakcji, czuwa kolektyw, który na żadne takie bezeceństwa nie pozwoli. Któż to widział takie rzeczy, jeszcze tego brakowało! Toteż po chwilowej konsternacji spowodowanej falą od dawna niespotykanych mrozów, której efektem było gwałtowne wyciszenie kampanii w sprawie globalnego ocieplenia, kolektyw postępowej nauki wypracował nową teorię, według której im zimniej - tym cieplej. Jak przewidywał poeta - "ci nigdy nie oszaleją" i nikt nie da im rady. Podobnie wielce czcigodni senatorowie szczęśliwie powstrzymali wielce czcigodnego senatora Krzysztofa Piesiewicza przed pochopną rezygnacją z immunitetu. Jak pamiętamy, na skutek publikacji w brukowcu, który zamieścił fotografię pana senatora, jak ubrany w damską, plażową sukienkę, w towarzystwie rozbawionych dam, wciąga nosem biały proszek, pan senator Piesiewicz zadeklarował gotowość zrzeczenia się immunitetu. Okazało się jednak, że całą tę scenę wyreżyserowały owe damy, ani chybi zainspirowane przez jakiegoś zakonspirowanego wroga naszej młodej demokracji, aby senatora Piesiewicza szantażować. Nawet uzyskały pewne powodzenie, bo senator Piesiewicz zapłacił pół miliona złotych, ale z tą rezygnacją z immunitetu, to już miarka się przebrała. Mogłoby to doprowadzić do powstania szkodliwego precedensu, jakiejś nowej, świeckiej tradycji i w tej sytuacji kolektyw musiał wkroczyć, przeciwstawiając spontanicznemu odruchowi rezultaty zbiorowej mądrości. Zrobiła ona wrażenie również na samym senatorze Piesiewiczu, który zrozumiał całą niestosowność kierowania się pierwszymi odruchami i już nie sprzeciwiał się, kiedy prześwietny Senat, po debacie, odmówił uchylenia mu immunitetu. W tej sytuacji prokuratura nie będzie mogła postawić mu zarzutu posiadania narkotyków i nakłaniania do ich zażywania aż do końca obecnej kadencji, więc wygląda na to, że senator Piesiewicz będzie musiał poświęcić się służbie Rzeczypospolitej również na następną i jeszcze jedną kadencję - dopóki nie będzie bezpiecznie, to znaczy - dopóki sprawa się nie przedawni. Przy okazji prześwietny Senat sformułował zbawienną myśl, która niewątpliwie stanie się naszej młodej demokracji myślą przewodnią. Chodzi konkretnie o to, by w sytuacji, gdy prokuratura może sprawę tak dobrze skierować do niezawisłego sądu, jak i umorzyć z braku cech przestępstwa, ważne osobistości nie mogły być stawiane w stan podejrzenia, to znaczy - pozbawiane immunitetu. Osobistości nieważne, czyli - mówiąc inaczej - zwykli obywatele - to co innego. Oni mają święty obowiązek poddania się wszelkim eksperymentom, jakie zamierzają przeprowadzić na nich organy wymiaru sprawiedliwości i nie dyskutować z orzeczeniami niezawisłych sądów. Towarzysz Szmaciak formułował tę myśl nieco inaczej, z oburzeniem komentując zepsucie obyczajów: "do czego doszło - żeby szlachtę przed sądy pozywały chłopy!" - ale to było za komuny, a za demokracji, dzięki zbiorowej mądrości Senatu, ta sama zbawienna prawda została sformułowana w sposób sugerujący pozory legalności. Kiedy zatem nasza młoda demokracja z wolna obrasta również w dorobek teoretyczny, można już z całkowitym spokojem oddawać się kontemplowaniu telewizyjnego serialu pod tytułem: Sejmowa Komisja Śledcza Wyjaśnia Aferę Hazardową, Której Nie Było. Chociaż obsada aktorska nasuwa różne zastrzeżenia i na przykład przewodniczący Mirosław Sekuła robi wrażenie bezbarwnego urzędnika, co to nie tylko nie potrafi docenić, ale nawet nie wyobraża sobie rozmaitych uroków życia, to przecież z drugiej strony nie można mu zarzucić braku rewolucyjnej czujności, dzięki czemu serial przebiega ściśle według wskazań reżysera. Reżysera, czyli razwiedki, która po uzyskaniu od nastraszonego premiera Tuska ustawowo strzeżonego monopolu na eksploatację branży hazardowej, nie życzy już sobie żadnych na ten temat hałasów ani rewelacji. Więc 4 lutego przez cały dzień zeznawał premier Tusk, któremu poseł Franciszek Stefaniuk z koalicyjnego PSL zadawał zaskakujące i mrożące krew w żyłach pytania: "czy to pan jest źródłem przecieku" - na które premier Tusk reagował męskim, stanowczym: "nie". Na tym tle niezwykle wzruszająco zabrzmiały skargi posła Wassermanna z PiS, sformułowane w postaci pytań, czy pan premier wie, że komisja, a nawet prokuratura nadal nie ma dostępu do wielu materiałów w tej sprawie. Podobnie wzruszająco zabrzmiał komentarz premiera Tuska, żeby nie grymasić, bo przecież to dzięki niemu ta cała komisja powstała, chociaż wcale nie musiała, zwłaszcza że afery hazardowej przecież w ogóle NIE BYŁO! I pomyśleć, że jeszcze nie ochłoniemy z tych wzruszeń, a już w następnym odcinku serialu wystąpi prezes PiS Jarosław Kaczyński - i tak dalej przez następne trzy tygodnie, kiedy to przewidziano zakończenie emisji wesołym oberkiem, czy raportem, który najpierw komisja (cztery głosy przeciwko trzem), a następnie Sejm będą przyjmować przez głosowanie. Ale to jeszcze nic, w porównaniu z rewelacją, ujawnioną przez "Gazetę Wyborczą", że za kulisami decyzji o rezygnacji premiera Tuska z kandydowania w tubylczych wyborach prezydenckich, stoi Nasza Złota Pani Aniela, która go do tego "namówiła", argumentując ponoć obietnicami, że w nagrodę zrobi z niego człowieka na poziomie europejskim. I rzeczywiście - ledwo tylko premier Tusk, tuż po rezygnacji z prezydentowania, ogłosił zbawienny program sanacji państwa, zaś finansów publicznych w szczególności, a konkretnie - pozbawienia przywilejów emerytów "mundurowych" - zaraz okazało się, że zimny rosyjski czekista Putin porzucił sprośne błędy Niebu obrzydłe, odszedł od swojej zatwardziałości i nie tylko sam weźmie udział w uroczystościach upamiętniających rocznicę zbrodni katyńskiej, ale nawet zaprosił na nie premiera Tuska, i to w przeddzień jego występu w telewizyjnym serialu o sejmowej komisji śledczej. Od razu podniosły się głosy, że to zaproszenie to kolejny objaw perfidii zimnego rosyjskiego czekisty Putina, który w ten sposób nie tylko pomniejsza rangę samej uroczystości, ale w dodatku odprasza prezydenta Kaczyńskiego - bo prezydenta Miedwiediewa w Katyniu nie będzie. Na to prezydent Kaczyński pozwolić nie może, zwłaszcza po podwójnym afroncie ze strony swego umiłowanego druha Wiktora Juszczenki, który na odchodne nie tylko uhonorował Stefana Banderę tytułem Narodowego Bohatera Ukrainy, ale i uznał UPA za kombatanta II wojny światowej. Prezydent Kaczyński ten afront przełknął w milczeniu, więc tym bardziej postanowił przybyć na uroczystości katyńskie, chociaż oczywiście "cieszy się" z udziału w nich również premiera Tuska. Ale to są już tubylcze, wewnętrzne przepychanki - dalszy ciąg serialu pod tytułem: kto ważniejszy, natomiast zachowanie zimnego rosyjskiego czekisty Putina pokazuje po raz kolejny, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie funkcjonuje jak w zegarku. Premier Tusk uległ namowom Naszej Złotej Pani Anieli, ona z kolei stworzyła mu szansę zademonstrowania przełomu w stosunkach z Rosją, który jednak dla nikogo nie rodzi żadnych zobowiązań. Co w zamian obiecał Naszej Złotej Pani Anieli premier Tusk - tego dowiemy się w stosownym czasie. Na razie minister Sikorski do spółki ze szwedzkim kolegą Carlem Bildtem wystąpił z inicjatywą przypominającą zapomniany już dzisiaj, a sławny w swoim czasie "plan Rapackiego". Wtedy chodziło o utworzenie w Europie Środkowej tak zwanej "strefy bezatomowej". Ruscy szachiści kazali ministrowi Rapackiemu wystąpić z taką samodzielną inicjatywą, żeby Europę Środkową, do której zaliczony został również obszar obydwu państw niemieckich, oczyścić z broni nuklearnej. Krótko mówiąc - żeby Amerykanie wycofali swoją broń jądrową z Niemiec za ocean. Wtedy, ma się rozumieć, RFN była zdecydowanie temu przeciwna, ale dzisiaj, w warunkach strategicznego partnerstwa, sprawa wygląda zupełnie inaczej. Inicjatywa ministra Sikorskiego i ministra Bildta zmierza do usunięcia broni nuklearnej z obszaru UE i z pobliża jej granic. Jeśli chodzi o "obszar UE", to w grę może wchodzić wyłącznie amerykańska broń jądrowa, bo przecież nie francuskie forces de frappe, czy rakiety i bomby brytyjskie, natomiast "pobliże granic UE" oznacza prawdopodobnie okręg królewiecki. Wygląda na to, że inicjatywa ta wychodzi naprzeciw niemieckim i francuskim planom "europeizacji Europy", to znaczy - stopniowego wypychania Amerykanów ze Starego Kontynentu. Rosjanie swoim zwyczajem zareagowali "zdziwieniem", ale dla nich przyjęcie tej propozycji oznaczałoby tylko konieczność powstrzymania się od pogróżek, że zainstalują w okręgu królewieckim jakieś rakiety. Taka to ci symetria. Czy więc propozycja ministrów Sikorskiego i Bildta oznacza podgotowkę do budowania "strefy buforowej" między "zjednoczonymi Niemcami" a "Związkiem Radzieckim", o której jeszcze w 1987 roku wspominał minister spraw zagranicznych ZSRS, Edward Szewardnadze - tego wykluczyć nie można, zwłaszcza w sytuacji, gdy niedzielne wybory prezydenckie na Ukrainie wygra Wiktor Janukowycz. Wtedy ambicje mocarstwowe Polska będzie mogła realizować jedynie poprzez ekscytowanie pani Andżeliki Borys przeciwko okropnemu Aleksandrowi Łukaszence, zgodnie z zasadą, że "każdy ma swoja żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi". Co ciekawsze, wydaje się, że Aleksander Łukaszenka rozumie tę polską potrzebę mocarstwowości i udaje, że bardzo boi się pani Andżeliki Borys, która dostarcza mu znakomitego alibi. SM

KOLEJNY SKANDAL NA POMORZU Pisaliśmy już o skandalu z pomnikiem mającym upamiętnić niemieckie ludobójstwo na Pomorzu. Przypominamy, że chodzi o inicjatywę Towarzystwa Przyjaciół Pomorza: skromny pomnik za około 400 tysięcy złotych mający uczcić pamięć 60tysięcy Polaków wymordowanych przez Niemców w ramach zorganizowanego ludobójstwa, które miało uczynić Pomorze ,,kryształowo niemieckie”, jak to stwierdził gauleiter  Albert Forster. Gdy pomnik ten miał stanąć w ubiegłym roku,  nieoczekiwanie władze Gdańska i województwa pomorskiego odmówiły finansowania tego przedsięwzięcia i to pod absurdalnymi pretekstami. Wcześniej nie żałowano znacznie większych pieniędzy na pomnik Kindertransportu czy Guntera Grassa, za to żal pieniędzy na pomnik upamiętniający pomordowanych Polaków. Chyba więc nie o pieniądze tutaj chodzi, a raczej – zamierzone odsyłanie w niepamięć niemieckiego ludobójstwa. Teraz mamy kolejny skandal, bo w kościele Ojców Redemptorystów w Gdyni z inicjatywy mniejszości niemieckiej zawieszono tablicę pamiątkową ku czci zatopionych w styczniu 1945 na ,,bałtyckich tytanikach” niemieckich uciekinierów z Pomorza i Prus Wschodnich. Sprawa ta wywołała powszechne oburzenie. Posłowie PiS, Andrzej Jaworski i Zbigniew Kozak, Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych i szereg innych organizacji wysłały protest do Zgromadzenia Ojców Redemptorystów, słusznie odbierając tą tablicę jako policzek wymierzony wszystkim ofiarom niemieckich zbrodni. Przed laty pisaliśmy, że Niemcy już wcześniej podejmowali próby postawienia wręcz pomnika na reprezentacyjnym Skwerze Kościuszki w Gdyni, nie cofając się nawet przed próbami przekupienia miejskich radnych. Na szczęście, próby te skończyły się niepowodzeniem. Tym razem – niestety – z nieznanych powodów zawiedli Ojcowie Redemptoryści, wyrażając zgodę na zawieszenie w ich kościele tablicy pamiątkowej. Nie jest prawdą, że chodzi wyłącznie o upamiętnienie Bogu ducha winnych cywilów, bo byli to w większości albo hitlerowscy dygnitarze z rodzinami, albo rodziny hitlerowskich oficerów, albo wojsko czy SS. ALE ważniejszy jest fakt, że niemieccy cywile też nie byli bynajmniej niewinnymi owieczkami. Hitler doszedł do władzy w drodze demokratycznych wyborów i przytłaczająca większość Niemców wielbiła i wspierała wodza Trzeciej Rzeszy, z lubością słuchając łoskotu butów niemieckich żołdaków na paryskim bruku. Miny im zrzedły dopiero po Stalingradzie. To Niemcy jako naród bezspornie ponoszą winę za zbrodnie hitleryzmu i wszelkie ich konsekwencje. Także i poległych Niemców, w niczym nie zasługujących na szacunek. Czym innym jest prawo do pochówku i na witomińskim cmentarzu w Gdyni jest kwatera ofiar z ,,Gustloffa” ze skromnym pomniczkiem, a na bałtyckim brzegu pod Łebą stoi krzyż upamiętniający ofiary ze ,,Staubena”. Groby większość żołnierzy niemieckich w Polsce już zostały ekshumowane na eleganckie cmentarze, nawet z prochami ewidentnych zbrodniarzy, jak to się stało pod Wrocławiem. Niżej podpisany czyni starania, aby rozrzucone po sopockich lasach groby żołnierzy Wehrmachtu, w dużym procencie Polaków – Kaszubów wcielonych do niemieckiej armii pod koniec wojny, spoczęły w specjalnej kwaterze na sopockim cmentarzu komunalnym. Ale jest to zupełnie coś innego, niż tablice pamiątkowe w Polsce i w polskim kościele. Taka tablica nie tylko coś upamiętnia, ale i jest wyrazem czci. W kontekście ostatniej wojny i jej skutków Niemcy na żadną cześć nie zasługują i na taką tablicę zgody nie ma i być nie może. Miejmy nadzieję, że Ojcowie Redemptoryści zmienią tą nieprzemyślaną i skandaliczną decyzję. Miejsce tej tablicy jest na cmentarzu lub – w Niemczech w niemieckim kościele, jako memento i – ostrzeżenie. Nigdy w polskim kościele. Trzeba zauważyć, że tym konsekwentnym próbom wybielania hitlerowskich zbrodniarzy i odsyłania w niepamięć niemieckiego ludobójstwa towarzyszy zmasowana antyrosyjska kampania, w której dają się wykorzystać nawet członkowie Rodzin Katyńskich. Z Niemców próbuje się zrobić poczciwych zjadaczy kapusty i kartofli, przedstawiając zarazem Rosjan jako krwawych ludobójców. Jest to wyjątkowo ordynarne fałszowanie historii, bo Rosjanie w jeszcze większym stopniu padli ofiarą zbrodniczego komunizmu niż Polacy. Komunizmu, który został Rosji narzucony w drodze krwawej rewolucji, inspirowanej i wspieranej przez ośrodki zagraniczne. Niemcy zamierzali większość polskiego narodu fizycznie unicestwić, ze strony Rosji i Rosjan nigdy takich ludobójczych zamierzeń wobec żadnego narodu nie było. Dlatego należy tylko być wdzięcznym Włodzimierzowi Putinowi za jego wprost anielską cierpliwość i wyrozumiałość wobec skrajnie nieodpowiedzialnych antyrosyjskich poczynań części naszych politycznych ,,elit”, uprawiających wręcz samobójczą politykę wschodnią pod dyktando George Sorosa. Zapraszając Donalda Tuska do Katynia i wspominając o rosyjskich ofiarach komunizmu spoczywających także i w Katyniu, premier Rosji daje nam kolejną szansę podjęcia wreszcie sensownego dialogu z naszym potencjalnym wielkim partnerem. Bez dobrych stosunków z Rosją jesteśmy nikim. Co najwyżej narzędziem w ręku Sorosa i innych politycznych macherów. Szukanie egzotycznych sojuszników za oceanem, wybielanie Niemców i patologiczna rusofobia, agresywna polityka wobec legalnego rządu Białorusi czy wspieranie szowinistycznych antypolskich ośrodków na Ukrainie układają się w logiczną samobójczą całość. Idziemy prostą drogą zmierzającą do absolutnego osamotnienia Polski na arenie międzynarodowej i wymuszenia na Rosji współpracy z Niemcami z coraz bardziej realną groźbą powtórki Września 1939. Czy dzięki Włodzimierzowi Putinowi to się zmieni ? Chciałbym się mylić, ale osobiście bardzo w to wątpię, bo nasi polityczni decydenci wydają się nie rozumieć, na czym polega polska racja stanu, zaś autentyczne środowiska narodowe są rozbite i niewiele mogą zwojować. Waldemar Rekść  

Mann zniknie z anteny?

Czy znani prezenterzy mogą prowadzić audycje bez karty mikrofonowej . Kto bez karty mikrofonowej prowadził audycje w Polskim Radiu? Takiej informacji zażądali od biura kadr kontrolerzy NIK. Okazuje się, że zdobywanych podczas egzaminu przed radiową komisją kart, które np. pozwalają na prowadzenie własnych programów czy serwisów informacyjnych, nie miało tylko pięć osób. Ale ich nazwiska to już spore zaskoczenie, bo to najbardziej rozpoznawalne głosy Polskiego Radia: Wojciech Mann, Piotr Metz, Marcin Kydryński, Jan Ptaszyn Wróblewski i Krzysztof Skowroński. Tacy dziennikarze muzyczni jak Metz czy Kydryński pojawiają się w radiu od 20 lat (Metz w stacjach komercyjnych i Trójce, a Kydryński tylko w tej ostatniej). A od co najmniej 40 lat z Programem III Polskiego Radia współpracuje Wojciech Mann. – Może nie nadaję się do radia po tylu latach pracy – mówi "Rz" Mann. – Pamiętam, że na początku pracy otrzymałem kartę mikrofonową, i to najwyższej kategorii, co pozwalało prowadzić nawet wiadomości. Ale rzeczywiście, jest ona bardzo stara. Kontrolerzy NIK chcieli wiedzieć, kto i dlaczego prowadził audycje bez karty mikrofonowej w latach 2006 – 2009. Wszystkie osoby, które znalazły się na tej liście, były lub są związane z Trójką. – Nie wymagałem karty mikrofonowej od takich ludzi jak Wojciech Mann czy Piotr Metz, którzy za zasługi dla Polskiego Radia otrzymali w nagrodę Złote Mikrofony – zaznacza Krzysztof Skowroński, były szef Trójki. – Karty mikrofonowe mogą być w radiu publicznym przyznawane, ale należy je stosować w sposób odpowiedni. Trudno, żeby od ludzi z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem radiowym wymagać zdawania egzaminów. Skowroński podkreśla, że sam nie zdawał takiego egzaminu, ale też nikt go o takim wymogu nie informował (zapis o kartach mikrofonowych znajduje się w wewnętrznych przepisach Radia). Stacja wyjaśniała kontrolerom NIK, że w spółce jest procedura, która umożliwia prowadzenie audycji bez karty największym gwiazdom eteru. – To byłoby niewiarygodnie głupie, gdyby takie osobowości radiowe jak Wojciech Mann ponosiły jakieś konsekwencje, bo nie zdały egzaminu na kartę – komentuje Jacek Sobala, obecny szef Trójki. – Ale skoro wymagają tego urzędnicy, to będę teraz trzymał kciuki, żeby panu Wojtkowi powiodło się na egzaminie – dodaje żartobliwie. Prezes radia Jarosław Hasiński nie chce komentować informacji dotyczących kontroli. Początkowo NIK miała zakończyć pracę w Radiu 12 lutego, ale już wiadomo, że może się to przedłużyć o kilka tygodni. Sebastian Kucharski

Sekrety fortuny Sobiesiaka Sportowa kariera pozwoliła mu zdobyć pracę w Austrii. Zyskał coś jeszcze cenniejszego – kontakty, dzięki którym stał się hazardowym potentatem. Kim jest jeden z głównych bohaterów afery hazardowej? Człowiek, który – w podsłuchanych przez CBA rozmowach – o znajomych politykach PO mówił: „dupek”, „czereśniak”, „pacan”. Teraz będzie musiał m.in. o tym opowiedzieć posłom z hazardowej komisji śledczej. Kiedy? Komisja planuje przesłuchać go 11 lutego.Na razie wiadomo, że 56-letni Ryszard Sobiesiak nie potwierdził udziału w tegorocznym, jubileuszowym turnieju golfowym Polonia Open w Port Saint Lucie na Florydzie, który zaczyna się na początku lutego. W ubiegłym roku Sobiesiak zajął tam szóste miejsce. Imprezie patronował Andrzej Person, senator PO i przewodniczący Komisji Spraw Emigracji i Łączności z Polakami za Granicą. – Nie będę ukrywał, znam człowieka od czasu, kiedy był piłkarzem, ale to nie jest mój przyjaciel – zastrzega Person. Trzy lata temu o Sobiesiaku w relacji z zawodów rozpisywano się w samych superlatywach: „To świetny niegdyś piłkarz Śląska Wrocław, do niedawna współwłaściciel kasyn Casino Poland. Sobiesiak inwestuje teraz w Karkonoszach, ma też posiadłość i piękny apartament na Florydzie, więc jest jakby reprezentantem i Polski, i Polonii”.

Dziś biznesmen jest zamieszany w aferę, która wymusiła rekonstrukcję rządu. To jego rozmowy z politykami PO podsłuchała CBA. Dotyczyły dopłat dla kasyn, salonów gier i automatów o niskich wygranych. Branża hazardowa, którą reprezentuje m.in. Sobiesiak, próbowała je storpedować za pośrednictwem polityków. Tajna operacja CBA została nazwana „Black Jack”. W dodatku wrocławska prokuratura i CBA depczą mu po piętach z powodu inwestycji w Zieleńcu, którą „Rz” opisała 14 stycznia tego roku.

Sportowiec chce paszportu Ryszard Sobiesiak pochodzi z Wierzbic, wsi koło Wrocławia. Jego rodzice byli rolnikami. Młodszy o dwa lata brat Jan ma firmę transportową i jest radnym w podwrocławskich Kobierzycach. Ryszard ma też dwie starsze siostry: Krystynę i Marię. Po liceum ekonomicznym w Świdnicy kończy Akademię Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Może być nauczycielem. Nie chce. Woli grać w piłkę nożną. – Rysiek zawsze ganiał za piłką – wspomina kolega z podstawówki Jan Biesiada, sołtys Kobierzyc.

Jako piłkarz Wojskowego Klubu Sportowego Śląsk Wrocław Sobiesiak wyjeżdża za granicę: do Czechosłowacji, NRD, Rumunii, ZSRR, na Węgry, ale także do Grecji i Francji. Ma trójkę dzieci. Najstarszy Marcin urodził się w 1975 r., trzy lata później bliźniaki – Magda i Marek.

Austriacki kontakt i kasyno w Łodzi W 1983 roku pojawia się szansa na grę w Austrii. Wiener Sportklub wysyła do Śląska zaproszenie dla Sobiesiaka na testy. Ten pisze prośbę do prezesa klubu gen. Józefa Petruka. „Biorąc pod uwagę fakt, że w przyszłości zamierzam pracować w charakterze trenera z młodzieżą, pobyt w Austrii niewątpliwie wpłynąłby na pogłębienie moich wiadomości w zakresie szkolenia” – uzasadnia. Dostaje zgodę i paszport. W archiwum IPN zachowały się jego dokumenty paszportowe. By wyjechać za granicę, podaje nieprawdziwe informacje o wykształceniu. We wnioskach z początku lat 80. pisze „wykształcenie średnie”, choć od 1978 r. jest magistrem. W Wiedniu szybko z niego rezygnują, ale znajduje kolejny klub. W sierpniu 1983 roku Główny Komitet Kultury Fizycznej i Sportu wyraża zgodę na grę Sobiesiaka przez dwa sezony (do 30 czerwca 1985 roku) w austriackim SV Raika St. Veit.

Po dwóch latach piłkarz przenosi się do VSV Villach. Z dokumentów złożonych w polskiej ambasadzie w Wiedniu wynika, że zarabiał miesięcznie 8 tys. szylingów. Dorabia handlem – jeździ do Polski z kawą i bananami. Potem gra w barwach Favoritner AC Wien, a karierę sportową kończy jako trener w V-ligowym SV Neulengbach. Pracę w ostatnich dwóch klubach pomógł załatwić Sobiesiakowi Janusz Feiner, austriacki menedżer piłkarski. – W tym czasie było wielu bardzo zdolnych piłkarzy, lepszych od Sobiesiaka – mówi „Rz” Feiner. – Był on jednak dobry na te kluby, w których grał. W końcu lat 80. schyłek kariery piłkarskiej Sobiesiaka łączy się z jego pierwszymi krokami w branży hazardowej, do której wprowadza go właśnie Feiner. – Rozmawiałem z moim kuzynem o otwarciu kasyna w Polsce. Okazało się, że w Krakowie, gdzie mieszkał, istnieją już trzy. Nie chciałem więc otwierać czwartego – opowiada Austriak. – Akurat wtedy dołączył do nas Sobiesiak, który po zakończeniu rozmowy powiedział mi, że poszuka miasta, w którym można byłoby otworzyć kasyno. Wątpiłem, że piłkarz może cokolwiek załatwić. Myliłem się. Po jakimś czasie Sobiesiak powiedział, że może pomóc w otwarciu kasyna w Łodzi i tak też się stało. Były piłkarz załatwił sprawę, wówczas wydawałoby się nie do załatwienia – zgodę, by do państwowej spółki Casino Centrum z Łodzi wszedł austriacki Novomatic, dystrybutor automatów do gry. – Mówił, że w Łodzi ma jakieś dojścia. Ale nie wiem jakie – przyznaje Feiner. Dlaczego jednak spółka Novomatic nie widniała oficjalnie jako udziałowiec? – Był przepis, że cudzoziemska firma nie może być udziałowcem kasyna. Potem się zmienił – podkreśla Feiner. Casino Centrum powstało w 1990 roku. Mieściło się w łódzkim Hotelu Centrum, który należał do trzech państwowych podmiotów: Przedsiębiorstwa Turystycznego Łódź, Teatru Wielkiego Opera Narodowa oraz Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. W dokumentach z powołania tej spółki pojawia się nazwisko Roberta Brennema z austriackiej spółki Novomatic. – Wziąłem sobie jako partnera firmę Novomatic, bo od wielu lat znałem jej szefa Thomasa Grafa – tłumaczy Feiner.

Dziś Thomas Graf jest udziałowcem w spółce PRU Filmotechnika należącej do Jana Koska, znajomego Sobiesiaka i drugiego bohatera afery hazardowej.

UOP kontroluje austriackie transakcje Od 1991 do 2000 roku Sobiesiak piastował stanowisko dyrektora w łódzkim kasynie. – Przez wiele lat był szarą eminencją, starał się nie rzucać w oczy – opowiada były pracownik. Sobiesiak zajmował się ważniejszymi gośćmi, a było ich niemało: ówcześni właściciele Widzewa Andrzej Pawelec i Andrzej Grajewski czy znajomy z boiska Jan Tomaszewski. Poza ludźmi związanymi ze sportem, lokalnymi politykami i biznesmenami, w kasynie spotykali się terroryzujący miasto gang „Popelina” i osoby, które później stały się znane z procesów łódzkiej „ośmiornicy”. Dyrektor Sobiesiak jest lubiany przez pracowników. Do czasu, gdy powołują komisję zakładową „Solidarności”. – Nasze zarobki zżerała inflacja, bo na początku zarabialiśmy dwie średnie krajowe, a z czasem nie było nawet jednej średniej – wspomina osoba ze związkowej komisji. W trakcie spotkań z załogą Sobiesiak nie przebiera w słowach, nawet w obecności kobiet. – Po kolei wszystkich wyp... – miał powiedzieć do dwóch pracownic, które nie chciały podpisać pisma o zmianie stanowiska pracy z krupierek na recepcjonistki. Mariusz Kamiński, były szef CBA, podczas przesłuchania przed komisją hazardową ujawnił, że właśnie w tym czasie biznesmen był na celowniku służb specjalnych. – Urząd Ochrony Państwa zaczął interesować się Sobiesiakiem w połowie lat 90. i był on wtedy podejrzewany o pranie brudnych pieniędzy i korupcję – stwierdził Kamiński. Był, ale według rozmówców „Rz”, dowodów na to nigdy nie znaleziono. Były oficer UOP, z którym rozmawiała „Rz”, potwierdza, że działalność Sobiesiaka na początku lat 90. znajdowała się pod lupą służb. Biznesmen był rozpracowywany operacyjnie przez departament UOP zajmujący się interesami ekonomicznymi państwa. – Sobiesiak dzięki kontaktom z Austriakami bardzo szybko rozwinął swój biznes. W całej Polsce czerpał zyski z prawie 50 podmiotów związanych z hazardem – mówi nasz rozmówca. Dlaczego Kamiński mówił o podejrzeniu prania brudnych pieniędzy? Bo wątpliwości UOP budziły m.in. transakcje kupna w Austrii automatów do gry przez firmy związane z Sobiesiakiem. Miano je kupować za znacznie większe pieniądze, niż były warte.

33 jednorękich bandytów W łódzkim kasynie splatają się wieloletnie znajomości. Do zarządu Casino Centrum wchodzi Jan Kosek (jest w nim do 2006 roku), a w radzie nadzorczej spółki zasiada Ryszard Presch, biznesmen, którego rozmowy z Sobiesiakiem podsłuchało CBA (pełni funkcję do końca listopada 2008 roku). Dziś właścicielami łódzkiego Casino Centrum są spółki zarejestrowane na Cyprze. Sobiesiak tymczasem robi kolejne interesy w swym mateczniku – Wrocławiu. W tym mieście nic załatwiać nie musi. Pojawia się w tamtejszym hazardowym biznesie w 1993 roku, gdy od trzech lat działa już tam Casino Polonia Wrocław, spółka zawiązana przez przedsiębiorstwo Odra Tourist z niemieckim przedsiębiorcą Heribertem Lauerem. Z dokumentów w Krajowym Rejestrze Sądowym wynika, że kapitał zakładowy Casino Polonia Wrocław składał się z aportów rzeczowych. Odra Tourist wniosła kawiarnię Sezam, a Heribert Lauer – 33 jednorękich bandytów, trzy stoły do Black Jacka, trzy do ruletki, żetony i dwa autobusy. Gdy w 1993 roku do interesu dołącza Ryszard Sobiesiak, przejmując udziały Niemca, do kasyna dorzuca 18 automatów do gry, a jego boiskowy kolega Waldemar Prusik – siedem automatów i dwie kamery. Trzy lata później Prusika zastępuje brat przyrodni Sobiesiaka Józef Matkowski, a Odrę Tourist – Jacek Jarecki, były bramkarz Śląska Wrocław, inny boiskowy kolega Sobiesiaka. Biznes kręci się doskonale. Kapitał zakładowy Casino Polonia podwyższają kolejne dwa stoły do ruletki wniesione przez Józefa Matkowskiego, dwa stoły do Black Jacka i mercedes Sobiesiaka, który staje się majątkiem spółki. Z informacji „Rzeczpospolitej” wynika, że to Matkowski faktycznie kieruje interesami Sobiesiaka we Wrocławiu: rządzi w kasynie, a w klubie piłkarskim Śląsk Wrocław, w który zainwestował Sobiesiak, jest szarą eminencją.

Czarny ochrania Casino Polonia Ryszardem Sobiesiakiem w drugiej połowie lat 90. interesowała się policja „w związku z jego „intensywnymi” kontaktami ze zorganizowanymi grupami przestępczymi” – zeznał przed hazardową komisją śledczą Mariusz Kamiński.

– W zeznaniach świadka koronnego w procesie grupy „Czarnego” Sobiesiak został scharakteryzowany jako sponsor grupy „Czarnego” – mówił były szef CBA. Na początku lat 90. interesy hazardowe chciał przejąć gang pruszkowski. Kasyno Sobiesiaka we Wrocławiu ochraniał Leszek C. „Czarny”. Reporterzy „Rzeczpospolitej” dotarli do umowy-zlecenia. W 1999 roku Casino Polonia Wrocław wypłaciło „Czarnemu” i Piotrowi Sz. 14 tys. zł „Czarny” to były bokser. Piotr Sz. natomiast – jego współpracownik, mistrz świata w taekwondo, były współwłaściciel klubu Reduta. To tam w 1996 roku wrocławska policyjna Kompania Antyterrorystyczna przeprowadziła nieudaną akcję. Nie uzgodniła jej z przełożonymi. Ta samowolka wyglądała raczej na gangsterskie porachunki. Piotr Sz. niedługo potem został postrzelony i aresztowany w szpitalu. Zarzuty: haracze, porwania, związek zbrojny, podkładanie bomb itp. W 2003 roku „Czarny” został skazany na pięć lat za kierowanie gangiem wymuszającym haracze i ściągającym długi.

Kasyna dołują, zarząd zarabia coraz więcej W 2002 roku Casino Polonia Wrocław kontroluje już tylko rodzina. Magdalena Sobiesiak, córka Ryszarda, przejęła udziały Jacka Jareckiego i objęła funkcję w radzie nadzorczej. W 2003 roku Sobiesiakowi przeszkadza w interesach ustawodawca. Z powodu zmiany przepisów, m.in. dotyczących licencji na prowadzenie kasyn, biznesmen musi szybko podwyższyć kapitał spółki z 2,5 mln zł do 4,9 mln zł. Rodzina Sobiesiaków idzie na całość: przekazuje Casino Polonia Wrocław swoje mieszkania we Wrocławiu, ale tylko w formie prawa do użytkowania ich przez spółkę przez dziesięć lat (firma miała zarabiać na ich wynajmie). Jednak nikt nie sprawdza, czy rzeczywiście kapitał spółki osiągnął wymaganą wartość. I czy dochód z wynajmu trzech mieszkań może sięgnąć w ciągu dziesięciu lat aż 2,5 mln zł. W oficjalnych sprawozdaniach finansowych Casino Polonia Wrocław Sobiesiakowie utyskują na „rażące wysokie podatki” i „rabunkową politykę wobec kasyn”, pojawiają się groźby upadłości i wysłania na zasiłki dla bezrobotnych 300 pracowników kasyn. Jednak Casino Polonia Wrocław ma ogromne przychody. W latach 2001 – 2003 sięgały nawet 120 mln zł, ale firma wykazuje straty netto – od 2,2 mln zł do 770 tys. zł. A zarząd sowicie zarabia. Na wynagrodzenia Ryszarda i Magdy Sobiesiaków oraz Józefa Matkowskiego idzie w 2001 roku tylko pół mln zł, dwa lata później – już 1,3 mln zł. Sobiesiak ma kasyna nie tylko we Wrocławiu, ale też m.in. w Warszawie, Szczecinie. Pieniądze zarobione na hazardzie inwestuje w inne biznesy – sport i nieruchomości. W 2002 roku kupuje za pół mln zł udziały w klubie piłkarskim Śląsk Wrocław i za 1 mln zł w spółce DCT na Florydzie. W 2004 roku Casino Polonia Wrocław za 240 tys. zł kupiło grunty i pensjonat w Zieleńcu.

Amerykańska porażka z Drozdą Nie wszystkie inwestycje Sobiesiakowi wychodzą. Tak było z DCT – firmą zarejestrowaną na Florydzie, która działała tylko dwa lata. Z rejestrów spółek stanu Floryda wynika, że została założona we wrześniu 2001 roku. Wspólnikami byli Casino Polonia Wrocław, Team Work Enterprises i znany satyryk Tadeusz Drozda. – Często grali w duecie, mają podobne poczucie humoru – mówi senator Andrzej Person o bliskiej znajomości między Drozdą a Sobiesiakiem. Sam satyryk przyznaje, że biznesmena zna od wielu lat. – Obaj przez długie lata mieszkaliśmy we Wrocławiu, gdzie naturalne były spotkania artystów i znanych sportowców na przeróżnych imprezach miejskich – tłumaczy Drozda. Podkreśla, że biznesmen był postrzegany we wrocławskim środowisku jako człowiek „uczciwy i słowny”. Według satyryka zarejestrowana na Florydzie spółka była założona w celu kupna motelu liczącego 49 pokoi. – Zdawało nam się wtedy, że jest to świetny interes. Niestety myliliśmy się – przyznaje. Sobiesiak kupuje też sam nieruchomości w USA. Według amerykańskich rejestrów jest właścicielem dwóch apartamentów na Florydzie. Pierwszy – stumetrowy, w budynku nad morzem w miejscowości Fort Lauderdale, kupił w 2000 roku za 214 tys. dolarów. Drugi Biznesmen był rozpracowywany operacyjnie przez departament UOP zajmujący się interesami ekonomicznymi państwa – większy apartament, znajduje się w niewielkiej miejscowości na północ od tego miasta. W 2005 roku kosztował ponad 210 tys. dolarów. Niedaleko, w prestiżowej dzielnicy północnego Miami, 100-metrowe mieszkanie ma znajomy Sobiesiaka – Mirosław Drzewiecki. Kupił je jesienią 2007 roku za 305 tys. dolarów. Sobiesiak zna masę polityków, ale finansowo rzadko ich wspiera. – Nie jest rozrzutny – przyznaje oględnie jeden z jego znajomych. Jednak w 2006 roku wpłaca 10 tys. zł na samorządową kampanię wyborczą Platformy z zaznaczeniem, że mają one wesprzeć kandydata do sejmiku województwa Jarosława Charłampowicza, sekretarza dolnośląskich władz PO, uważanego za prawą rękę Grzegorza Schetyny.

Przyrodni brat nasyła komornika Drugie dziecko Sobiesiaka – Marek – staje się udziałowcem Casino Polonia Wrocław w 2005 roku. Udziały sprzedaje mu Józef Matkowski. Ale Sobiesiakowie nie przelewają mu pieniędzy. Przyrodni brat Ryszarda oddaje sprawę do sądu. W maju 2009 roku komornik Robert Kapica zajmuje udziały Marka w Casino Polonia Wrocław oraz Winterpolu (firmy prowadzącej ośrodek narciarski w Zieleńcu). Z odsetkami jest winny Matkowskiemu aż 2,2 mln zł Według Jana Sobiesiaka, brata Ryszarda, nasłanie komornika przez Matkowskiego to zemsta. Relacje między braćmi popsuły się, bo Matkowski miał oszukać Ryszarda przy interesie z gruntami. Według Jana poszło o 20 mln zł, które Ryszard odzyskał dopiero na drodze sądowej. O co konkretnie chodzi? – Milion na stół i mogę udzielać wywiadów, Rysiek jest teraz na topie, a wszystko kosztuje – rzuca półżartem Jan Sobiesiak. Ale w trakcie rozmowy kilkakrotnie wspomina jeszcze tę kwotę.

Zieleniec na szybko W kraju Sobiesiak inwestuje też w sportowe obiekty. W Zieleńcu (gmina Duszniki-Zdrój) pod koniec 2003 roku wchodzi w interes rozkręcony przez Zbigniewa Fajbusiewicza – brata Michała, znanego z programu telewizyjnego „997”. To spółka Winterpol, która ma tu kilka wyciągów narciarskich. W kwietniu 2007 roku licznych akcjonariuszy zastępuje rodzina Sobiesiaków: Ryszard, żona Krystyna oraz dzieci: Marcin, Marek i Magda. Firma wykazuje niewielkie zyski. W 2007 roku ma 2,3 mln przychodów, ale wypracowuje raptem 24 tys. zł zysku netto. Za to na wynagrodzenia trzyosobowego zarządu (Ryszard jest w nim prezesem, a Marek – członkiem) idzie 334 tys. zł. W 2005 roku Rada Miejska Dusznik-Zdroju podejmuje uchwałę o specjalnych ulgach w podatku od nieruchomości dla kluczowych inwestorów tworzących nowe miejsca pracy. Za takiego uważany jest Winterpol. Ale w 2007 roku firma Sobiesiaków zatrudnia ledwie czterech stałych pracowników, w sezonie do obsługi wyciągów najmuje 23 osoby. Kolejny rok – 2008: majątek trwały firmy się zwiększa z 10 do 13,5 mln zł, a przychody z 2,3 do 3,8 mln zł. Jednak Winterpol odnotowuje 0,5 mln zł straty. Mniej więcej tyle, ile wypłacił sobie zarząd w formie wynagrodzenia. Mimo beznadziejnej kondycji finansowej firma podejmuje uchwałę o zainwestowaniu 30 mln zł w budowę dwóch wyciągów narciarskich: w Zieleńcu i Karpaczu. „Rz” ujawniła, że inwestycja w Zieleńcu powstała, zanim Winterpol otrzymał zgody odpowiednich urzędów. Kolejna sprawa to nielegalny wyrąb blisko pół hektara lasu na terenie chronionego krajobrazu. Na przesłuchaniu przed komisją hazardową Mariusz Kamiński ujawnił, że Sobiesiakowi kluczowy dokument w Ministerstwie Środowiska załatwiał asystent byłego ministra sportu Marcin Rosół, a spraw w Zieleńcu pilnował również Zbigniew Chlebowski, któremu dyrekcja Lasów Państwowych „meldowała na bieżąco”. Poza tym prokuratura bada, czy Marek Sobiesiak nie złożył fałszywego oświadczenia o dysponowaniu gruntem pod wybudowany w Zieleńcu wyciąg. Grożą mu nawet trzy lata więzienia. Firma korzystała z pewnych przywilejów. Burmistrz Dusznik Grzegorz Średziński zwalnia Winterpol z podatku za 2008 rok w wysokości 123 tys. zł. Ulgę – 37 tys. zł – dostaje też Marek Sobiesiak. W 2009 roku, za pierwsze półrocze, zwolnienie dla Winterpolu wyniosło już 201 662 zł. Ale więcej zwolnień nie będzie, bo dusznicka rada pod koniec 2008 roku skasowała ten przywilej. – Można powiedzieć, że Ryszard Sobiesiak jest przyjacielem wszystkich. Od prostych urzędników w gminie do ministrów i wicepremierów naszego rządu. Wśród jego przyjaciół są posłowie, ministrowie, burmistrzowie, radni, ale też wysokiej rangi policjanci, prokuratorzy, w tym prokuratorzy Prokuratury Krajowej – mówił na przesłuchaniu w Sejmie Mariusz Kamiński. Ryszard Sobiesiak w czerwcu 2009 roku zostaje prawomocnie skazany za przekupstwo urzędnika Wrocławskiej Agencji Rozwoju Regionalnego w sprawie dotacji unijnej dla Winterpolu (wręczył mu 10 tys. zł). Ponieważ jest karany, musi odejść z biznesu hazardowego. Ale odchodzi tylko oficjalnie. W kwietniu 2007 roku – jeszcze przed uprawomocnieniem wyroku – sprzedaje udziały swoje i córki w Casino Polonia Wrocław firmom Olimpic Silber i Baina za 9 mln euro, choć sporządzający audyt Leonard Gawęcki informuje, że bilans spółki jest nierzetelny, a firma znajduje się w stanie faktycznej upadłości. Jednak zgodnie z dokumentem w Krajowym Rejestrze Sądowym Sobiesiak, choć już nie ma udziałów, ma decydujący głos w sprawie inwestycji Casino Polonia Wrocław. 15 lipca 2009 roku z funkcji wiceprezesa firmy zrezygnowała Magdalena Sobiesiak. Powód? Ma przejść do Totalizatora Sportowego. Pracę załatwia jej Marcin Rosół, asystent byłego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. W restauracji Pędzący Królik w Warszawie. Według ustaleń CBA to najprawdopodobniej Rosół informuje Sobiesiakównę o zainteresowaniu biura. Kandydatka wycofuje się więc z ustawionego konkursu. Jak mówił Kamiński, to właśnie wtedy następuje przeciek, który spala tajną operację „Black Jack”.

Sobiesiak krąży po Polsce Sobiesiak jest nieuchwytny. Od czasu wybuchu afery hazardowej na początku października nie odbiera połączeń z nieznanych numerów. Również „Rz” nie udało się z nim skontaktować. – Krąży gdzieś po Polsce, w domu rzadko bywa – mówi jego bliski znajomy. Gdzie krąży? – Nie wiem, on chyba sam nie wie, gdzie teraz jest – stwierdza filozoficznie kolega kasyniarza.

Zbigniew Chlebowski mówił komisji hazardowej, że Sobiesiak przygotowuje się do zeznań przed posłami. – Siedzi na wieżyczce – tak miejscowi nazywają apartament biznesmena w Szarotce w Zieleńcu. Ludzie, których biznesmen wynajął do dorywczych prac, widują go, jak kręci się czasem po restauracji. – Zachowuje się zwyczajnie, ale nikt go o hazard nie zagaduje, bo jakoś głupio... – mówią.

Trzy tygodnie temu Sobiesiak był przesłuchiwany w prokuraturze w Warszawie, która prowadzi śledztwo w sprawie ujawnienia materiałów stanowiących tajemnicę państwową (chodzi o stenogramy rozmów, które opublikowała „Rz”). Choć był tylko świadkiem, przyjechał z adwokatem. Piotr Kubiak, Mariusz Goss

Jak główni bohaterowie afery hazardowej tłumaczyli się przed komisją ze znajomości z Sobiesiakiem

Grzegorz SCHETYNA (zeznania przed komisją, 3 lutego 2010 R.): O znajomości z Sobiesiakiem: „Znam pana Ryszarda Sobiesiaka. To jest znajomość, która się datuje od 2003 r., intensywna, intensywnie trwała do 2005 r., bo wtedy podjęliśmy współpracę, o której chciałbym powiedzieć, jeżeli państwo, jeżeli wysoka komisja, jeżeli pan poseł pozwoli, chodzi o czas współpracy w Śląsku Wrocław, w klubie sportowym”. O okolicznościach poznania: „To było w 2003 r. Wtedy zgłosił się z innymi współwłaścicielami Śląska Wrocław z prośbą o to, żebym ratował Śląsk, żebym nie pozwolił razem z zespołem, z klubem koszykarskim, na upadek Śląska piłkarskiego, że to jest ich ogromna prośba, bo nie są w stanie utrzymywać klubu, który został zdegradowany”.

Zbigniew Chlebowski (zeznania przed komisją, 21 stycznia 2010 R.) O znajomości z Sobiesiakiem: „Nigdy nie przeczyłem, że znałem pana Sobiesiaka. Czasami rozmawialiśmy telefonicznie, czasami spotykaliśmy się. Gościłem też dwukrotnie w jego ośrodku wypoczynkowym w Zieleńcu (...)”. „Jestem człowiekiem, który ma duże grono przyjaciół, znajomych, dużą rodzinę, dużo kolegów. W tej całej hierarchii pan Sobiesiak zalicza się do moich znajomych”. (...) „Mnie z panem Ryszardem Sobiesiakiem nie łączyły żadne bliższe więzy”. O tym, jak długo się znają: „To jest kwestia kilku lat – może cztery, może pięć”. O okolicznościach poznania:

„Było to w jakichś towarzyskich okolicznościach we Wrocławiu – na którymś spotkaniu, na którym również ja gościłem”.

MIROSŁAW DRZEWIECKI (zeznania przed komisją, 28 stycznia 2010 R.): O znajomości z Sobiesiakiem: „Znam pana Sobiesiaka od ponad dziesięciu lat. To jest znajomość typowo towarzysko-sportowa, oparta głównie o wspólną pasję do golfa i o spotkania głównie na turniejach golfowych albo na innych imprezach sportowych. W zasadzie taki charakter jest tej znajomości”. O czasach, gdy Sobiesiak zakładał kasyno w Łodzi: „Na początku lat 90. w ogóle się nie znaliśmy”. O okolicznościach poznania: „Przy turniejach golfowych i nie umiałbym powiedzieć, w którym momencie moglibyśmy uznać, że jesteśmy znajomymi”. O tym, dlaczego od pewnego momentu nie chciał, by Magdalena Sobiesiak starała się o stanowisko w zarządzie Totalizatora Sportowego: „Nie chciałem, żeby startowała w konkursie, gdzie jeden z moich pracowników jest członkiem rady nadzorczej”. Rzeczpospolita

Sobiesiak mówi co innego Zeznania króla hazardu w prokuraturze różnią się od tego, co politycy Platformy powiedzieli komisji. „Rz” dotarła do treści zeznań Ryszarda Sobiesiaka, biznesmena z branży hazardowej, które 6 stycznia 2010 r. złożył w warszawskiej Prokuraturze Okręgowej. Sobiesiak zeznawał trzy godziny. W kilku miejscach jego wyjaśnienia różnią się od zeznań złożonych przez polityków PO przed komisją hazardową. Z wyjaśnień króla hazardu szczególnie niezadowoleni mogą być były wicepremier Grzegorz Schetyna, były minister sportu Mirosław Drzewiecki i ich współpracownik Marcin Rosół.

Przeciek od Rosoła? To Marcin Rosół, były szef gabinetu ministra Drzewieckiego, wyłania się z zeznań Sobiesiaka jako możliwe źródło przecieku o akcji CBA.

Jak główni bohaterowie "hazardowej" tłumaczyli się ze znajomości z Sobiesiakiem Sobiesiak, opowiadając o kulisach załatwiania pracy dla jego córki, zaprzeczył, jakoby namawiał Drzewieckiego, by dał jej pracę w Totalizatorze Sportowym. „Prosiłem go około dwóch lat wcześniej, że jeżeli będzie miał jakieś miejsce w hotelarstwie, to żeby zabrał ją ode mnie do pracy w hotelarstwie”.

Ale gdy pojawiła się szansa na posadę w zarządzie Totalizatora, prosił Rosoła o sprawdzenie dokumentów córki. Magdalena Sobiesiak w tym celu spotkała się z Rosołem dwa razy. Sobiesiak zeznał: „W czasie spotkania w sierpniu 2009 Marcin Rosół, z tego, co mówiła córka, zasugerował jej, że ponieważ są donosy na »twojego tatusia«, to lepiej, żeby nie startowała. (...) Córka powiedziała, że poinformował ją, że są donosy na mnie”. Zapewne chodzi o spotkanie z 24 sierpnia 2009 r. w lokalu Pędzący Królik znane ze stenogramów podsłuchów CBA. Według Biura Ryszard Sobiesiak już następnego dnia rano, po spotkaniu z córką, miał wiedzieć, że jest inwigilowany przez CBA. Prokuratorów próbował jednak przekonać, że: „Nawet jeszcze przed spotkaniem z córką używałem stwierdzeń, że jestem podsłuchiwany, wymieniałem też nazwy KGB, CBA czy wręcz wyłączałem telefon” – mówił. A o akcji CBA dowiedział się 1 października 2009 r. „z telewizji i prasy”.  Tłumaczył też, dlaczego pod koniec sierpnia 2009 r. nagle zmienił telefon: bo jego stary aparat zaczął się psuć. Przyznał, że 25 sierpnia próbował się dodzwonić do Mirosława Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego, ale nie odbierali.

Pozostaje pytanie: skąd Rosół wiedział o tym, że są jakieś donosy na Sobiesiaka? Czy mówił mu o tym Drzewiecki? Marcin Rosół nie chce dziś komentować tych doniesień: – Do czasu zeznań przed komisją nie będę się wypowiadał. Potem będę do dyspozycji mediów – powiedział „Rz”.

Lat 20, czyli siedem „Drzewiecki, Chlebowski i Schetyna byli moimi kolegami, znam Drzewieckiego i Schetynę od około 20 lat” – zeznał Sobiesiak w prokuraturze. To drugi ważny punkt, w którym przeczy temu, co mówili sejmowej komisji śledczej politycy PO. Grzegorz Schetyna powiedział przecież podczas przesłuchania, że zna się z Sobiesiakiem od lata 2003 r. Biznesmen prosił o pomoc w ratowaniu klubu piłkarskiego Śląsk Wrocław. Między wersją Schetyny i Sobiesiaka jest więc 13 lat różnicy.– Powiedziałem komisji, że poznałem Sobiesiaka w 2003 r., więc nie widzę w tym wielkiej różnicy – mówi „Rz” Grzegorz Schetyna. – To mogło być siedem czy dziesięć lat. Ale byłem osobą publiczną już w latach 90. i niektórzy mogą twierdzić, że znali mnie już wtedy. Ja pana Sobiesiaka poznałem dopiero, gdy pojawiła się kwestia ratowania klubu Śląsk. Drzewiecki zeznał przed komisją, że poznał Sobiesiaka ponad dziesięć lat temu (Sobiesiak prowadził w Łodzi, rodzinnym mieście Drzewieckiego, kasyno od 1989 r.). Sobiesiak mówi o 20 latach. Z kolei Zbigniew Chlebowski mówił o czterech lub pięciu latach znajomości. Tymczasem Sobiesiak zeznał, że poznał Chlebowskiego około dziesięciu lub 15 lat temu. Zbigniew Chlebowski odmówił wypowiedzi dla „Rz”. A asystentka Mirosława Drzewieckiego poinformowała nas, że były minister oddzwoni, jeśli uzna to za stosowne.

Tajemnica cmentarza Sobiesiak był też pytany w prokuraturze o spotkanie z Drzewieckim w warszawskim hotelu Radisson we wrześniu 2009 r. Powiedział, że nie rozmawiali wówczas o ustawie hazardowej ani akcji CBA. Pytany o spotkanie z Chlebowskim na cmentarzu i stacji benzynowej zeznał, że umawiał się przez pośrednika, bo po drodze na spotkanie stracił zasięg w telefonie komórkowym. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego ów pośrednik, dr Józef Forgacz, mówił o zachowaniu dyskrecji. Sobiesiak nie pamięta też, czy Chlebowski mówił mu o podsłuchu, akcji CBA i zainteresowaniu Donalda Tuska pracami nad ustawą hazardową. Pytani przez „Rz” posłowie z komisji śledczej odmówili skomentowania zeznań Sobiesiaka. Król hazardu został wezwany na przesłuchanie przed komisją na 11 lutego, jego córka na 19 lutego. Marcin Rosół na 18 lutego. Politycy Platformy już zeznawali przed komisją. Jednak nie przesłuchała ich jeszcze prokuratura. Piotr Gursztyn , Wojciech Wybranowski

JE Donald Tusk po Ciemnej Stronie MOCY; a my - głosujemy! Jak napisałem w pierwszym komentarzu po zobaczeniu sali, w której odbywała się dyskusja z przedstawicielami internautów: sprawa jest poważna, bo na sali są prawie sami mężczyźni. Jako pierwszej udzielono jednak głosu kobiecie – i był to błąd. Ta zacna niewątpliwie niewiasta natychmiast rozmyła problem mówiąc, że „z jednej strony to...” a „z drugiej strony tamto...” i „Społeczna odpowiedzialność...” i tak dalej. Kto tak stawia sprawę – ten już przegrał. Róża-Maria, która poczęła dziecko z Szatanem, zapewne przedtem rozważała problem starannie, pod wieloma aspektami... Tymczasem Zło trzeba wziąć od razu za rogi – i nie zastanawiać się, co w tym Źle jest dobrego. Jak raz pocznie się dziecko z Szatanem – to potem już nie ma odwrotu. Otóż zacznijmy od pytania: czy poczta papierowa jest kontrolowana? Jest (o czym Państwo nie wiecie...) ale nie blokuje się nikomu możliwości korzystania ze skrzynki pocztowej! Bo w tej ustawie nie chodzi o karanie przestępców – lecz o zapobieganie przestępczości. Czyli, krótko mówiąc: chodzi o traktowanie każdego jako potencjalnego przestępcy. Wszyscy mają ponosić koszty – dlatego, że niektórzy wykorzystują Sieć do celów przestępczych! Jest prawdą, że wynalazek noża zaowocował wielką liczbą poderżniętych gardeł – ale to nie jest powód, by wydawać ustawę mająca regulować sposób korzystania z noży (a zwracam uwagę, że człowiek częściej korzysta z noża, niż z Sieci!). Takiej potrzeby oczywiście nie ma. W tej chwili Ustawy nie ma – i jakoś ludzie żyją. Kto nie chce – po prostu nie wchodzi do Sieci. Kto chce – wchodzi – i kupuje sobie za grosze (większość jest zresztą za darmo!) rozmaite filtry anty-spamowe i inne. Nie ma najmniejszej potrzeby, by administracja się w to wtrącała. Co więcej: z punktu widzenia policjanta ścigającego przestępców jest znacznie lepiej, gdy przestępca użyje internetu (bo wtedy łatwo wykryć kiedy i z jakiego komputera przestępca wysłał jakiś pakiet) niż gdy użyje skrzynki pocztowej, która nie notuje, o której godzinie i kto wrzucił do niej list! Dlatego policjanci powinni się modlić, by przestępcy posługiwali się Siecią, a nie pocztą. Ta ustawa powstaje TYLKO dlatego, że żądają tego od nas ci faszyści z Brukseli, chcący rozszerzyć swoją kontrolę nad społeczeństwem. Moim zdaniem: nie ma siły, by „nasz”Parlament jej nie uchwalił gdy chce tego Rada Europejska i Komisja Europejska (tak nawiasem: Parlament Europejski, zbiorowisko za nic nie odpowiadających naiwniaków, matołów i przestępców, traktuje takie pomysły bardziej podejrzliwie!)P.Premier powiedział, że są dwa podejścia do tej sprawy: (1) jak tę ustawę poprawić, dopasować; (2) Ustawa zagraża Wolności i trzeba jej po prostu nie uchwalać. Istotnie. Mając jednak taki wybór należy sobie uświadomić, że w wyniku uchwalenia tej ustawy powstanie organizacja zajmująca się jej wykorzystywaniem dla „zwalczania przestępczości w Sieci”. Gdy raz powstanie – jej opanowanie będzie praktycznie niemożliwe. Będzie wykrywała przestępców, potem będzie wykrywała potencjalnych przestępców, wreszcie sama będzie w ramach „prowokacyj:” wytwarzała przestępców – i będzie rosła w siłę wraz z Siecią. P.Premier powiedział, że fałszywy jest argument, że być może PO chce dobrze, ale gdy do władzy dorwie się jakiś post-PiS, to może zrobić z niej bardzo zły użytek. Fałszywy – bo gdy wygra inna formacja, to sobie taką ustawę sama uchwali. Jest to nieprawda: jeśli ja lub ktoś z PO wygra wybory prezydenckie, a coś PiSo-podobnego wygra parlamentarne (co jest bardzo prawdopodobne, bo prawdziwy kryzys nadciąga...) to sejmowa większość taką bardzo złą ustawę przepchnie... ale Prezydent zavetuje. Dziwne, że nikt p.Donaldowi nie wytknął tego elementarnego błędu. Tak więc: zamiast potem przez 20 lat walczyć z narastającą cenzurą, zapobiegnijmy poczęciu Zła! JKM

Uczciwością i stałością Na cóż zwracać uwagę, cóż wyróżnić w dzisiejszych zepsutych czasach, jeśli nie uczciwość? Zwrócił na to uwagę nawet stary Szkot, przykazując na łożu śmierci swemu synowi, by w życiu kierował się uczciwością i stałością. - A co to jest uczciwość, ojcze? – zapytał syn. – Uczciwość, mój synu, polega na tym by zawsze dotrzymywać każdego przyrzeczenia. – No dobrze, a stałość? – A stałość polega na tym, by nigdy nikomu nie składać żadnych przyrzeczeń. Więc chociaż nie wiemy dokładnie w jaki sposób i przy pomocy jakich przyrzeczeń Nasza Złota Pani Aniela namówiła premiera Donalda Tuska do rezygnacji z kandydowania w tubylczych wyborach prezydenckich w Polsce, to przecież, cokolwiek mu obiecała – tego najwyraźniej dotrzymuje. Ledwie premier Tusk ogłosił swoją rezygnację, a już strategiczny partner Naszej Złotej Pani Anieli, zimny rosyjski czekista Putin porzucił sprośne błędy Niebu obrzydłe, w których dotychczas pogrążony był po same uszy, odstąpił od zatwardziałości swojej i nie tylko sam postanowił wziąć udział w obchodach rocznicy zbrodni katyńskiej, ale nawet zaprosił na nie również polskiego premiera, a w dodatku zaproszenie swoje ogłosił w przeddzień wystąpienia Donalda Tuska w telewizyjnym serialu pod tytułem: sejmowa komisja śledcza bada aferę hazardową. Widać, że strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie funkcjonuje bezbłędnie, jak w zegarku i jeśli tylko Donald Tusk nadal będzie się słuchał, to rzeczywiście Nasza Złota Pani Aniela może zrobić z niego dygnitarza, a w każdym razie - celebrytę na skalę europejską. Jakie przysługi premier Tusk wyświadczy za to Naszej Złotej Pani Anieli – tego dowiemy się w stosownym czasie, bo teraz mamy przecież jeszcze karnawał, więc humory powinny nam dopisywać. SM

06 lutego 2010 Obietnice coraz tańsze... Jedna miła pani o kolorze włosów  blond, dzwoni do operatora sieci: - Nie mogę się połączyć z  Internetem! - A czy poprawnie wpisała pani hasło? - Tak, widziałam, jak to robi mój kolega. - A jakie to hasło? - Pięć gwiazdek. No właśnie! Polską rządza takie męskie blondynki, ale naprawdę, udają, że takimi blondynkami są.. Jest to grupa niebywałych cwaniaków, krętaczy, oszukańców i bezwzględnych cyników, którzy tak naprawdę mają nas gdzieś. Bardzo pragną naszej zguby, dlatego dać im banknot- ale gruby. Liczy się jedynie propaganda piarowska. Na użytek umysłów ludowych mas, ciągle targanych i oszukiwanych, ale naciąganych umiejętnie i  emocjonalnie od czasu do czasu, utrzymując ich  tym samym w gotowości wyborczej. Masy mają być zwarte i gotowe, żeby oddać głos. Bo każdy kłos, pardon- glos na wagę złota. Demokratycznego zlota.. Właśnie pan premier Donald Tusk przedstawił demokratycznej  „opinii publicznej” Plan  rozwoju i konsolidacji finansów publicznych w latach 2009 i 2010”. Nie wiem, kto z opinii publicznej słucha tego planu, ale wśród wielu moich znajomych , nikt tego planu nie słucha.  Wygląda na to, że opinia publiczna ma też gdzieś  plan pana premiera Donalda Tuska, tak jak poprzednie plany, z których nic nie wynikało. Wygląda również na to, że obie strony demokratycznego państwa prawnego  - pan premier Donald Tusk oraz demokratyczna opinia publiczna – mają się wzajemnie gdzieś. Czyżby  partie typu leninowskiego  oderwały się od leninowskich mas? Nawet przykro było patrzeć , jak prawyborczy  kandydat Platformy Obywatelskiej na prezydenta III Rzeczpospolitej, a  wcześniej byłby kandydatem Unii Wolności , Unii Demokratycznej , Akcji Wyborczej  i czegoś równie” konserwatywnego” jak „liberalnego” jak Stronnictwo Konserwatywno- Ludowe- podczas ogłaszania kolejnych bajek propagandowych przez pana premiera Donalda Tuska- na oczach milionów telewidzów bardzo mocno i zdecydowanie walczył z …. sennością(???). Bo żeby z bezsennością.. Każdy co prawda, jest kowalem swojego lasu., który sobie zasadził.. Naprawdę przyjemny widok dla zwolennika  monarchii, jak marszałek demokratycznego Sejmu, druga osoba w państwie demokratycznym i prawnym, walczy z sennością, która wynika z demokratycznego stosunku premiera do „opinii publicznej”.  I ziewa na to wszystko. Nie wiem czy państwo wiecie, że pan obecny marszałek Bronisław Maria Karol  Komorowski był kiedyś, a może i w głębi serca jest nadal- synem hrabiego Zygmunta Leona Komorowskiego, herbu Korczak.(!!!) Przecież demokracja nie dała mu tytułu hrabiego.? Tym bardziej, że ród Komorowskich przez ponad 200 lat władał Żywiecczyzną.. A sam pan Bronisław Maria Karol Komorowski mieszkał przez trzy lata w Józefowie, tam gdzie mieszka nadal pan  Janusz Korwin –Mikke. W podziemiu wydawał nawet „ Głos” z Antonim Macierewiczem, tacy obaj byli niepodlegli, ale niepodlegli tylko od sąsiada Wschodniego.. Natomiast panu Bronisławowi Marii Karolowi Komorowskiemu- brak niepodległości  Polski jako części Unii Europejskiej po 1 grudnia 2009 roku- nie przeszkadza... Był nawet sygnatariuszem deklaracji założycielskiej Klubu Służby Niepodległości. A w latach 1981-89 był wykładowcą w Niższym Seminarium Duchownym w Niepokalanowie. Potem kręcił się wokół Hanny Suchockiej, Jana Krzysztofa Bieleckiego i Tadeusza Mazowieckiego- znanych polskich socjalistów  z ludzką twarzą.. Pan Bielecki wprowadził nawet w ramach socjalizmu- liberalnego przymus zapinania pasów niebezpieczeństwa w samochodach.. No i kroczące ceny energii- w górę- w ramach socjalizmu- liberalnego. Tacy to liberałowie z demokratycznej łaski..

Jak pan  Bronisław Maria Karol Komorowski  był ministrem obrony, że tak powiem narodowej, a pan Szeremietiew  jego zastępcą i chodziło  o  przetarg na 20 miliardów złotych, to afera przetargowa dotknęła pana Szeremietiewa , zastępcy pana Komorowskiego, a nie samego pana Komorowskiego..(???). Pan Szeremietiew po 4 latach tułaczki po sądach i wypisywania o nim niestworzonych rzeczy w prasach brukowych i innych niebrukowych- został oczyszczony z zarzutów.. Ale to  wszystko po czterech latach i po utracie wpływu na rzeczony przetarg.. No i nie wyjaśniona została sprawa  „zbioru zastrzeżonego”, który ociera się o pana Bronisława Marię Karola Komorowskiego. Zobaczymy w zbliżającej się  w hakowej kampanii demokratycznej  i populistycznej.. Bo populizm na stałe wpisany jest w demokrację. Tak jak mataczenie i kłamstwo. Gdy pan marszałek Bronisław Maria Karol Komorowski walczył bohatersko z sennością, tak jak walczy na co dzień o budowę socjalizmu europejskiego z ludzką , europejską twarzą w Polsce, w czasie tym pan premier Donald Tusk grzmiał , że:” Zatrzymamy proces dynamicznego zadłużania państwa, a szczególnie wzrost wydatków elastycznych” (???!!!) Tak, tak… Polska stoi w swojej historii demokratycznej utopii nad wielką przepaścią, nad Wielkim Kanionem. I wkrótce zrobi Wielki Krok naprzód! Dzięki między innymi rządom Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej, której to rządy właśnie zadurzyły nas – w ciągu ostatnich dwóch  lat- na 150 miliardów złotych, co w sumie daję ładną zadłużeniową  kwotę około 740 mld złotych plus zadłużenie ZUS-u, a niektórzy już mówią o  sumarycznej sumie 800 mld złotych, czyli jak powiedział zmartwiony redaktor Lis w programie „Lis na żywo” i w rozmowie z panem Donaldem Tuskiem:” Czy nie martwi pana, że na każdego z nas przypada 20 000 złotych zadłużenia”(???). Chyba pan redaktor Lis czyta mój blog, bo ja publikowałem ostatnio taka sumę- blog właśnie nominowany przez pana red. Sekielskiego do konkursu na najlepszy blog roku 2009  w kategorii „Polityka”.  Są jeszcze inne kategorie, ale o całości dowiemy się już w czwartek – 11.02.09 roku o godzinie 20.oo, bo właśnie dostałem zaproszenie na Galę w związku z planowanymi nagrodami. A ja na nagrody jestem łasy, tym bardziej, że nie przypominam sobie, żebym w  swoim życiu dostał jakąkolwiek.. Chyba pana premiera nie martwi  tak wielki dług, bo jakoś nie  ciągnął dalej tematu, tym bardziej, że to nie on będzie go spłacał. Kto inny zadłuża- a kto inny płaci! Ot sztuczka z demokratycznym ogonem!. No tak. Wszystko ładnie i  pięknie, ale jak zwykle mam pytanie: skoro pan premier Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej, pan Donald Tusk ma plan” Plan rozwoju i konsolidacji finansów publicznych w latach 2009 i 2010” to dlaczego nie miał takiego planu na lata  poprzednie??????.. Kto w tym czasie rządził, panie Donaldzie? I wiecie państwo co jeszcze zabawnego powiedział premier Tusk, podczas celebrowania własnych zwycięstw? „Z polska gospodarką dzieje się fenomenalnie dobrze”(???) Naprawdę? Nie mogę uwierzyć! Właśnie „Rzeczpospolita” donosi,  że od początku stycznia liczba upadłości polskich firm wzrosła  o 120 % w porównaniu z tym, co było rok temu(???) Wywiadownia gospodarcza Dun&Bradstreet objęła badaniami 260 000 firm i okazało się, że aż połowa z nich znajduje się w złej sytuacji finansowej(???). I co pan na to panie premierze, który przyczynił się – wraz z kolegami- do takiej sytuacji, podnosząc podatki, rozbudowując biurokracją i wprowadzając  nowe ograniczenia gospodarcze i wymogi tzw.. europejskie- z ostatnią decyzją dotyczącą obowiązku noszenia kasków na głowach podczas jazdy na nartach. Prawda, że decyzja o obligatoryjności kasków na głowach podczas jazdy na nartach dzieci rodziców w wieku do 25 lat- najmniej szkodzi polskiej gospodarce. Ale szkodzi! Bo jak gminy zaczną ściągać kaskowe mandaty- rodzaj nowego podatku- to pieniądze  zamiast pójść na rynek i tworzyć nowe miejsca  pracy, pójdą do kieszeni bezproduktywnej biurokracji kaskowej.. A ta je przepije, co skutkować będzie powrotem pieniędzy w lepkie ręce biurokracji państwowo- samorządowej.. „Chcemy skłonić Polaków do tego, żeby dłużej pracowali dla ich dobra”- mówi premier. A my tego dobra mamy już tak mało.. – panie premierze. Poza tym, chodzi panu o to, żeby Polacy pracowali jeszcze więcej na całą tę biurokrację kładąca się pokotem wszerz i wzdłuż państwa Polskiego i przygniatającą nas  swoją rozrzutnością.. Wystarczy przeanalizować wydatki na Stadion Narodowej Głupoty.. Miało być 200- 300 milionów.. A kosztorys już dawno przekroczył miliard??? I nie brakuje papieru na aneksy do pierwotnej  głupoty, pardon- umowy! Pan Michał  Boni, główny strateg polityki rządowej premiera Tuska. też chce przy tej okazji ugrać coś dla siebie w sensie propagandowym..” Chce lepiej wykorzystać talenty Polaków”(???) Znaczy się będą większe podarki na biurokrację w państwie? Bo jaki może mieć pomysł socjalista  Michał Boni… Rabunek i wyciskanie jak cytrynę- tak jak do tej pory! Do gospodarza cmentarza przychodzi dozorca z żądaniem podwyżki. - A to niby dlaczego”- pyta szef. - A bo szefie, co idę przez cmentarz, to czytam: tu spoczywa… tu śpi…. tu leży… A tylko ja tu zasuwam.. W Polsce pracuje tylko rząd. Bez niego żylibyśmy jak bez ręki.. A może lepiej by nam było bez tej reki??? WJR

Cały pogrzeb na nic? W proroczej książce Jerzego Orwella „Rok 1984” jedną z czołowych instytucji ówczesnego państwa, obok oczywiście Ministerstwa Miłości, oferującego najwymyślniejsze rodzaje tortur i udręczeń, jest też Ministerstwo Prawdy. Ministerstwo Prawdy zajmuje się korygowaniem historii wstecz, to znaczy – takim przedstawianiem minionych wydarzeń, jakie akurat z jakichś względów pasuje Wielkiemu Bratu. W tym celu Ministerstwo Prawdy sporządza nowe egzemplarze starych numerów gazet, retuszuje stare zdjęcia i filmy, usuwając z nich osoby niewygodne, a umieszczając te, co potrzeba – i tak dalej. Pracuje nad tym zespół pierwszorzędnych fachowców, oczywiście pod nadzorem jeszcze wybitniejszych fachowców z Ministerstwa Miłości, no i oczywiście – samego Wielkiego Brata. Orwell inspirował się poczynaniami sowieckich instytucji propagandowych, ale to były dopiero parva principia, czyli skromne początki. Mimo bowiem triumfalnego zadeklarowania upadku totalitaryzmu coraz więcej poszlak wskazuje na to, że panowanie Wielkiego Brata ze swoim Ministerstwem Miłości i Ministerstwem Prawdy jest dopiero przed nami. Nie musi w tym być zresztą nic demonicznego; w jednym z opowiadań Lema planetę terroryzuje drobny urzędniczyna w zarękawkach, tytułowany Kalkulatorem. Pomijam już coraz bardziej oczywistą fasadowość demokracji politycznej, która jeszcze w latach 60-tych ubiegłego wieku zwiędła w konfrontacji z lodowatym podmuchem globalnej strategii nuklearnej z jej nieubłaganymi konsekwencjami dla polityki wewnętrznej, przede wszystkim w postaci gwałtownego wzrostu politycznej roli tajnych służb. Przestały one być „służbami”, a stały się głównymi organizatorami życia państwowego, rodzajem kolektywnego „Wielkiego Brata”. Ale utrzymanie demokratycznej fasady podtrzymuje niewolników państwa w dobrym samopoczuciu, zwłaszcza co do tak zwanej „godności”, co ułatwia wymuszenie uległości bez uciekania się do terroru. W rezultacie do dzierżenia zewnętrznych znamion władzy, w charakterze Umiłowanych Przywódców wysuwani są tuzinkowi figuranci, a to wymaga otoczenia ich tak zwaną „legendą” Do tego właśnie służą dzisiaj Ministerstwa Prawdy, już bez żadnego skrępowania uprawiające „politykę historyczną”. Legendy mogą być oczywiście i pozytywne i negatywne. Na przykład Ministerstwo Prawdy organizacji przemysłu holokaustu od pewnego czasu forsuje czarną legendę Jego Świątobliwości Piusa XII, że to niby nie zrobił „wszystkiego” gwoli zahamowania masakry Żydów w Europie. Co konkretnie miałby zrobić – tego Ministerstwo Prawdy nie wyjaśnia, ale to przecież nieważne, bo ta czarna legenda ma służyć uzasadnieniu zatwierdzonej do wierzenia tezy, że odpowiedzialni za tę masakrę są chrześcijanie, a konkretnie - znienawidzony Kościół katolicki. Ostentacja i natarczywość, z jaką pogląd ten jest forsowany, zirytowała nawet JE biskupa Tadeusza Pieronka, co spowodowało niesłychaną konsternację w Salonie. Ale to jeszcze nic w porównaniu z filmem, jaki 1 lutego wyemitowała państwowa telewizja o generale Jaruzelskim, z którego wynika czarno na białym, że był on lokajczukiem moskiewskich okupantów. Tymczasem Ministerstwo Prawdy od 1981 roku kreuje generała Jaruzelskiego na Zbawcę Narodu Polskiego. Ale generał Jaruzelski nie jest bynajmniej Zbawcą jedynym. Za drugiego Zbawcę Narodu Polskiego uchodzi red. Adam Michnik. Nic więc dziwnego, że kiedy jeden Zbawca dogadał się z drugim Zbawcą w Magdalence, ten wydał najwyższy rozkaz, żeby się od generała „odpieprzyć” i to nawet - za „antysemickie czystki” w wojsku i państwie. Pokazuje to, że Hermann Goering nie był odosobniony mówiąc, że to on decyduje kto jest Żydem. Red. Michnik na identycznej zasadzie decyduje, kto jest antysemitą, a od kogo należy się „odpieprzyć”. Reakcja ze strony SLD dowodzi, że emisja tego filmu przez państwową telewizję jest niewątpliwie wypadkiem przy pracy, spowodowanym niedociągnięciami na odcinku koordynacji, ale w tej sytuacji tylko patrzeć, jak wszystko zostanie dopięte na ostatni guzik, łącznie z zamykaniem „stron niedozwolonych” w Internecie. I słusznie – bo w przeciwnym razie zaraz jakaś Schwein mogłaby przypomnieć sobie np. list, w którym pan prezydent Lech Kaczyński wyraża „radość” z reaktywowania w Polsce Loży Zakonu Synów Przymierza – i cały pogrzeb na nic. SM

Afera hazardowa to wierzchołek góry lodowej Z Januszem Dobroszem, byłym wicemarszałkiem Sejmu i przewodniczącym komisji śledczej ds. prywatyzacji PZU, rozmawia Mariusz Bober Przekonały Pana odpowiedzi premiera Donalda Tuska podczas przesłuchania przez komisję śledczą? - Biorąc pod uwagę ujawnione dokumenty w tej sprawie i wcześniejsze przesłuchania, wyjaśnienia szefa rządu nie były porażające. Dostrzegam też dużą niekonsekwencję między zachowaniem premiera a jego deklaracjami. Przecież po ujawnieniu afery hazardowej i stenogramów z podsłuchów CBA Donald Tusk początkowo zaprzeczał istnieniu afery hazardowej. Deklarował też wówczas zaufanie do ministra Mirosława Drzewieckiego. Jednak podczas czwartkowego przesłuchania zmienił stanowisko, przyznając nawet, że afera hazardowa jest faktem. Widać też niekonsekwencję w zachowaniu polityków PO. Bardzo niepokoi mnie to rozdwojenie widoczne w ich postępowaniu. W czasie kampanii wyborczej Platforma dużo mówiła o standardach politycznych. Tymczasem po wyborach czołowi politycy PO - Zbigniew Chlebowski, wówczas szef klubu parlamentarnego tej partii, czy minister Drzewiecki, blisko związany z premierem, mieli kontakty z osobami, które nie reprezentują żadnych standardów państwa demokratycznego. Nie jest to dla mnie zaskoczenie, bo przecież byli politycy Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którzy w większości tworzą struktury PO, od dawna utrzymywali kontakty ze środowiskiem hazardowego biznesu. Obecna afera jedynie to ujawniła, choć w innym kształcie i okolicznościach.
Czyli przesłuchanie Donalda Tuska niewiele pomoże w wyjaśnieniu afery?- Ważne było przede wszystkim przyznanie premiera, że afera hazardowa jest faktem. Istotne było też ujawnienie tego, co Bartosz Arłukowicz nazwał "aksamitnym przeciekiem" premiera, który w ten sposób mógł ostrzec swoich kolegów zamieszanych w aferę. Jednak jeśli nie zostaną przedłużone prace komisji, przesłuchanie Donalda Tuska niewiele posunie do przodu wyjaśnienie afery. W przypadku byłego premiera Leszka Millera zeznającego przed komisją ds. wyjaśnienia afery Rywina dopiero trzecie jego przesłuchanie przyniosło przełom.
Posłowie PiS od dawna zwracali uwagę na utrudnienia w prowadzeniu prac komisji, przede wszystkim w dostępie do dokumentów ważnych dla sprawy. W dobitny sposób mówił o tym Zbigniew Wassermann podczas przesłuchania Donalda Tuska. Czy podobne problemy miała komisja śledcza ds. PZU, której Pan przewodniczył?- Absolutnie zgadzam się z posłem Wassermannem. Komisja, której przewodziłem, pracowała w zupełnie innych warunkach i sytuacji. Wówczas obowiązywały jednak inne przepisy wewnętrzne. Natomiast komisja ds. wyjaśnienia afery hazardowej jest bardziej ograniczona, np. tym, że jej członkowie nie mogą cytować protokołów z przesłuchań prowadzonych w prokuraturze, traktowanych jako materiał dowodowy. To ogranicza prace komisji. Mordercze jest też jej tempo. W USA przesłuchania w senackich komisjach trwają zwykle 3-4 godziny. Dlatego gdy w komisji hazardowej świadków przesłuchuje się kilka, a nawet kilkanaście godzin, widzowie mimowolnie gubią się w przekazie. W tych warunkach stanowcze dociekanie prawdy przez członków komisji może wywoływać wręcz niechęć do nich właśnie ze względu na zbyt długi czas przesłuchiwania świadka.

Zgadza się Pan z zarzutami posłów opozycji, że przedstawiciele PO w komisji, a zwłaszcza jej przewodniczący Mirosław Sekuła, w rzeczywistości utrudniają jej prace?- Z jednej strony przewodniczący - w przeciwieństwie np. do komisji ds. nacisków, której przewodzi Andrzej Czuma - utrzymuje jakąś dyscyplinę. Ale z drugiej - razi brak obiektywizmu ze strony posła Sekuły. Nawet niektórzy uczciwi posłowie PO zauważają, że zachowuje się on stronniczo. Odbieranie głosu posłom opozycji czy wykluczenie posłów PiS z prac komisji kompromitowało przewodniczącego. Takie zachowanie naraża szefa komisji na zarzut stronniczości i podejrzenia, że PO ma coś do ukrycia.
Przesłuchania innych świadków ujawniły przede wszystkim wiele sprzeczności w ich zeznaniach. Chyba trudno będzie o konkluzję na podstawie dotychczasowych wyników prac komisji hazardowej?- Myślę, że odsłoniły one tylko wierzchołek góry lodowej. Mówi się bowiem właściwie tylko o jednym aspekcie - pracach nad tzw. ustawą hazardową czy układach między poszczególnymi posłami i formacjami a biznesem hazardowym i jego wpływem na przebieg prac legislacyjnych. Myślę, że ta afera ma nawet większy ciężar gatunkowy niż afera Rywina. Przede wszystkim mamy bardziej spektakularne dowody w postaci stenogramów z podsłuchów, które ujawniają wieloletnie kontakty czołowych polityków PO z branżą hazardową. Jako wrocławianin mogę powiedzieć, że jest to też wierzchołek góry lodowej w skali Wrocławia i Dolnego Śląska.
Czyli prace komisji tylko nieznacznie odsłoniły kulisy powiązań między tamtejszym światem polityki a biznesem hazardowym?- Znam wielu polityków i sportowców na Dolnym Śląsku. Ale historia Ryszarda Sobiesiaka, który wrócił w pewnym okresie z Austrii z olbrzymim majątkiem i nagle stał się największym "przyjacielem" ludzi, którzy we Wrocławiu rządzą praktycznie od 20 lat, jest zastanawiająca. Daje do myślenia również to, że właśnie tam KLD i UW, a później PO miały zawsze dobre wyniki wyborcze. Widać więc, jak bardzo tamtejsze władze powiązane są z biznesem hazardowym, i to wcale nie od kilku ostatnich lat. Znamienne jest to, że tak długo utrzymywane są związki właśnie z biznesem hazardowym, który obraca ogromnymi pieniędzmi i który często związany był z dziwnymi operacjami finansowymi, a nie z wieloma uczciwymi przedsiębiorcami, którzy działają we Wrocławiu. Konkretnym wyrazem powiązań polityków PO z biznesem hazardowym są wpłaty Sobiesiaka na konto polityków tej partii w kampaniach wyborczych. Jest to o tyle ważne, że biznesmen ten miał wyrok za korupcję. Dlatego politycy, którzy utrzymywali z nim kontakty już po tym wyroku, wykazywali się pewną arogancją.
Prace komisji hazardowej pomogą w oczyszczeniu sceny politycznej w Polsce? Przecież wpływ nieformalnych grup nacisku na proces legislacyjny był także przedmiotem badań komisji Rywina. Wydawało się, że po tamtej aferze coś się zmieniło...- W tamtych czasach nie było "drugiego nowego układu". Działały bowiem dwa ugrupowania lewicowe, PSL odgrywało mniejszą rolę, na scenie politycznej była też obecna LPR, a PiS nie pełniło roli monopolisty na prawicy. Była więc większa możliwość przesuwania sympatii politycznych przez wyborców. Natomiast dziś jesteśmy w paradoksalnej sytuacji. Duża część ludzi, nawet wahających się w swoich sympatiach politycznych, uparcie popiera np. PO mimo jej oczywistych nadużyć tylko dlatego, że nienawidzi PiS. Reguła ta działa także w drugą stronę. Dlatego uważam, że może to spowodować, iż w sytuacji bitwy między obu największymi partiami może skorzystać na tym "trzeci", czyli SLD lub ewentualnie jakieś całkiem nowe ugrupowanie. Trudno ocenić, jak zachowają się wyborcy. Z drugiej strony, moim zdaniem, może bardziej potrzebna byłaby komisja śledcza zajmująca się tym, co zrobiono z polskim przemysłem stoczniowym. Chcę też zwrócić uwagę, że kilka lat temu równolegle działały zwykle nie więcej niż dwie komisje śledcze. Teraz mamy do czynienia z dewaluacją komisji, które jednak nie zawsze zajmują się najważniejszymi problemami w Polsce.
Uważa Pan, że zdewaluuje się też ich wpływ na życie polityczne?- Skuteczność komisji śledczych to oddzielny problem. Komisja ds. prywatyzacji PZU uchwaliła jednomyślnie raport końcowy ze swoich prac. Zostały wyciągnięte konkretne wnioski, które przywróciły polską własność i kontrolę nad tą firmą i zaoszczędziły budżetowi państwa miliardy złotych, których nie musimy w ramach odszkodowań zwracać Eureko. Mimo to dopiero po latach prokuratura postawiła ostatnio zarzuty w tej sprawie byłemu ministrowi skarbu Emilowi Wąsaczowi. Dlatego obawiam się, że w sprawie afery hazardowej interesy polityczne wezmą górę i sprawa zostanie rozmyta. Stąd też zastanawia mnie np., jak zostanie napisany raport końcowy z prac komisji hazardowej. Jego projekt opracowuje i przedstawia właśnie przewodniczący. Przecież Mirosław Sekuła sprawia wrażenie stronniczego. Miejmy jednak nadzieję, że tym razem nie uda się zamieść pod dywan tej afery, a przykład ministra Wąsacza pokazuje, że można też z pewnym opóźnieniem wrócić do sprawy.
Klasa polityczna może zignorować wpływ biznesu na politykę, mimo że ten problem ciągle powraca?- Myślę, że afera hazardowa mimo wszystko podziała ostrzegająco. Zapewne nikt już nie będzie się zachowywał tak jak politycy, o których ostatnio tak dużo się mówi. A przynajmniej może nie będą spotykać się z biznesmenami na cmentarzach... Dziękuję za rozmowę.

Przemilczany świadek Katynia Z krytykiem literackim prof. Jackiem Trznadlem, członkiem jury przyznającego Nagrodę im. Józefa Mackiewicza, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Choć minęło właśnie 25 lat od śmierci jednego z największych pisarzy minionego wieku Józefa Mackiewicza, autor "Drogi donikąd" wciąż pozostaje nieznany. Jego książek nie ma w księgarniach, bibliotekach ani w kanonie lektur szkolnych. Dlaczego?- Wydaje mi się, że są dwa istotne powody. Pierwszy z nich to całkowity zakaz książek Mackiewicza do 1989 roku. Józef Cyrankiewicz, wieloletni premier rządu komunistycznego w Polsce, w przemówieniu na Wawelu w roku 1966 powiedział, że Józef Mackiewicz należy do najbardziej zaciekłych wrogów Polski Ludowej i komunizmu. To wszystko tłumaczy. W tym czasie więc świadomość czytelników była zerowa. Oczywiście po 1981 roku w podziemnym ruchu wydawniczym, który był nielegalny i poza cenzurą, wydano wiele książek Józefa Mackiewicza.
Jednak podziemny drukarz "Solidarności Walczącej", a obecnie autor monografii o Mackiewiczu "Pisarz dla dorosłych" Grzegorz Eberhardt twierdzi, że Adam Michnik blokował już wtedy wydawanie Mackiewicza...- To prawda. Jak widać, Mackiewicz nie przylegał do światopoglądu Adama Michnika, jednego z tych ludzi, którzy uzurpowali sobie wpływ na ocenę zarówno PRL, jak i III Rzeczypospolitej. Na zebraniu podziemnych drukarzy, co relacjonuje w swojej książce o Mackiewiczu Grzegorz Eberhardt, pojawił się Adam Michnik i powiedział, że absolutnie nie godzi się na wydawanie książek Józefa Mackiewicza. Jest kilku świadków wystąpienia Michnika. Myślę, że w kręgach, które Adam Michnik reprezentował, były jeszcze inne sposoby umniejszania wagi dzieł Mackiewicza, o których wspomina jako doświadczony drukarz Grzegorz Eberhardt, np. zmniejszenie wewnętrznych podziemnych dotacji dla tych wydawnictw, które Mackiewicza chciały wydawać. Dodam, że Adam Michnik należał i później, już w okresie III Rzeczypospolitej, do zaciętych wrogów Józefa Mackiewicza i przyłączał się w ten sposób do tej elity powojennej w Polsce, także emigracyjnej, która myślała o Mackiewiczu jak najgorzej. Nie tylko o jego twórczości, ale również biografii. W jednym z wywiadów Czesław Miłosz ostro przerwał Michnikowi wypowiedź w tym duchu.
Chodziło o rzekomą kolaborację Mackiewicza z Niemcami i wyrok śmierci wydany na niego przez władze Armii Krajowej? - Tak. Były na przykład wypowiedzi i listy zbiorowe ludzi z tytułami profesorskimi, bardzo wysoko postawionymi w Armii Krajowej, którzy uważali, że domniemany - bo nie wiemy nawet, czy tak naprawdę było - wyrok śmierci na Józefa Mackiewicza w Wilnie miał swoje uzasadnienie. Że Mackiewicz rzeczywiście był kolaborantem z okupantem niemieckim. Dla mnie to w ogóle nie trzyma się jakiejś racjonalnej idei. Mackiewicz krótko współpracował z "Gońcem Codziennym", pismem koncesjonowanym przez Niemców, ale nie był nigdy w jego redakcji, o co go pomawiano. Wydrukował w "Gońcu" kilka artykułów, które miały na celu wzbudzenie w obywatelach polskich czujności, by nie wierzyli w to, że gdy do naszego kraju wejdzie Armia Czerwona, skończy się okupacja. Jego artykuły sprawdziły się w sposób proroczy.
Mackiewicz był człowiekiem bezkompromisowym, nieprzejednanym wrogiem bolszewizmu. W rubryce "narodowość" zadeklarował raz prowokacyjnie: "antykomunista". Czy to był główny powód niechęci do niego wielu środowisk? - Józef Mackiewicz należał do tych, którzy w sposób przenikliwy widzieli rozmaite polskie ograniczenia i je krytykowali, co się wielu nie podobało. Był krytykowany także jego wyjazd do Katynia. To jest bardzo istotna sprawa, bo Mackiewicz stał się po wojnie jednym z najważniejszych świadków Katynia, tym, który w czasie ekshumacji, w maju 1943 roku, stał nad otwartymi grobami polskich oficerów i doszedł do niechybnego wniosku, że jest to dzieło sowieckie, dzieło NKWD. Nie mówi się w ogóle, jak wielkim aktem odwagi był jego wyjazd do Katynia dla zbadania polskiej racji stanu. Przecież po powrocie stamtąd, o czym wie mało osób, PPR wydała na niego wyrok śmierci. Chodziło o wywiad z Mackiewiczem pt. "Widziałem na własne oczy", jaki ukazał się po jego powrocie z Katynia w "Gońcu Codziennym".
Ujawniając fakty, o których - w opinii większości - "nie trzeba głośno mówić", Mackiewicz zyskiwał wielu przeciwników, pozostając w swej postawie osamotniony. Tak było również w przypadku Katynia. Jaka jest waga tzw. białej księgi o zbrodni katyńskiej, którą pisarz opracował na zlecenie Biura Studiów II Korpusu gen. Andersa?- "Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów" to zasadnicze, dokonane prawie w całości przez Mackiewicza opracowanie. Ale Mackiewicz wydał w 1949 roku całkowicie własną książkę o Katyniu, którą przetłumaczono na wiele języków europejskich. Nie było tylko oryginalnej podstawy polskiej, którą wydałem z rękopisu w 1997 roku. Za co jestem oskarżony.
Zakazane przez cenzurę książki Józefa Mackiewicza pozwalały zrozumieć istotę czerwonego zniewolenia, a także sposoby, jakimi system sowiecki zakłamywał rzeczywistość i łamał wolę poszczególnych ludzi i całych grup społecznych. Czy jego twórczość jest dziś wciąż aktualna?- Oczywiście. O wadze twórczości Józefa Mackiewicza świadczą nie tylko oceny pozytywne, ale i szczególna zawziętość, z jaką pewnego typu kręgi i pewni ludzie starają się pozbawić ją wartości i nie dopuścić do tego, żeby była ona powszechnie czytana w Polsce. Przykładem tego jest sposób wydawania jego książek przez Ninę Karsov-Szechter. To zresztą rodzinny krąg Michnika. W opinii wybitnych przedstawicieli kultury polskiej rola Mackiewicza i jego twórczości w XX wieku, szczególnie po II wojnie światowej, każe go zaliczyć do najwybitniejszych pisarzy tego okresu. Każda z jego książek, które nie mogły oczywiście ukazywać się w Polsce, bo objęte były całkowitym zapisem cenzury - nie można ich było nawet omawiać i krytykować - trafiała w jakiś ważny nerw współczesności. Miały one tę zaletę, że przedstawiały temat w sposób oryginalny, nie tylko pod względem jakiegoś wachlarza sądów historycznych i politycznych autora, ale także poprzez realizm bliski prawdziwym wydarzeniom. I bardzo wysoki kunszt formy literackiej. Tak zazdrosny o własną sławę Miłosz przyznaje mu rangę najwybitniejszego powieściopisarza swego czasu, którego nawet jego przeciwnicy "czytają, aż im się uszy trzęsą". I nie chodzi tylko o urodę pejzażu kresowego, który tak niezwykle opisuje Mackiewicz. To także mistrz fabuły powieściowej. Ale przede wszystkim to sprawy ludzkie, sprawy piękne, sprawy okrutne. Stylem zadziwiająco prostym Mackiewicz potrafi ukazywać rzeczy wstrząsające, jak opis torturowania polskich jeńców przez czerezwyczajkę w 1920 roku. Tak jest w opisie ludobójstwa Żydów w 1943 r. w Ponarach, tak jest na niewielu stronicach we wstrząsającym opisie bombardowania Drezna przez lotnictwo anglosaskie. Ten opis waży tyle, ile całe książki temu poświęcone. Mackiewicz ukazywał to, co obłudnicy, także opinia anglosaska, starali się ukryć. W powieści "Kontra" czuły na los ludzi Kresów Mackiewicz ukazuje oddziały rosyjskie - z nienawiści do Stalina i czerwonego terroru walczące przy boku Niemców. Anglicy całą tę armię, na ostatnim etapie także Własowa - wbrew przyrzeczeniu, że jeśli złożą broń, będą jeńcami angielskimi - siłą broni maszynowej załadowali na pociągi do Związku Sowieckiego, gdzie ich w większości eksterminowano.
Który z problemów poruszanych w książkach przez Mackiewicza, zaliczy Pan do najistotniejszych w jego pisarstwie? - Przede wszystkim opis tego, w jakim stopniu i w jaki sposób komunizm sowiecki zniszczył starą Europę, by nową poddać władzy swego totalitaryzmu. Opisał wszystko dla historii Polski najważniejsze, co miało związek z polskimi Kresami i z komunizmem, ze Związkiem Sowieckim. Komunizm zniszczył dawne, przedwojenne jeszcze marzenie-ideę tak zwanych krajowców, do których Mackiewicz należał. Aby kraje kresowe: Polska, Litwa, Białoruś, Ukraina, były wspólną przestrzenią wolności. Nie przebaczał tym, którzy za mało dla tej sprawy uczynili. Dam tylko jeden przykład. W wielkiej powieści "Lewa wolna", która mówi o obronie Polski przed Armią Czerwoną Tuchaczewskiego, Mackiewicz krytykuje decyzje Józefa Piłsudskiego, który sam przyznawał, że mógł po klęsce Michaiła Tuchaczewskiego, z pomocą białej kontrrewolucji, zdławić zupełnie komunizm. Ale - jak wiemy - bał się powrotu caratu i zupełnie nie rozumiał perspektyw komunizmu. Ale choć była to uzasadniona krytyka historyczna, emigracja polska, dawni przywódcy wojskowi nie chcieli tego przyjąć, uważając, że jest to szkalowanie obrońców Polski i Józefa Piłsudskiego. A przecież sam Józef Mackiewicz w oddziale kawalerii w armii polskiej narażał sztubackie jeszcze życie, walcząc z Sowietami. Podobnie jak wielki Stefan Żeromski uważał, że należy zdzierać tkankę obłudy. Wpływowe czynniki byłej Armii Krajowej nie mogły mu przebaczyć powieści "Nie trzeba głośno mówić", gdzie opisując wojnę Niemiec i ZSRS, krytykował wszystkie fałszywe założenia AK, między innymi to, by pomagać Armii Czerwonej, która zbliżała się, niosąc następną okupację. Historia przyznała mu słuszność, pokazując, jak czerwoni eksterminowali oficerów i żołnierzy AK.
"Zwycięstwo prowokacji" to rozprawa Mackiewicza o przyczynach rozprzestrzeniania się komunizmu w świecie. Jakie widział pisarz metody obrony przed zbrodniczym systemem?- Jedyną metodą jest wierność prawdzie. Mackiewicz wnikliwie i po mistrzowsku ukazywał perfidię ideologii komunistycznej władającej obłudną psychologią w celu pozyskiwania ludzi. Widzimy to w powieści "Droga donikąd" o okupacji Wilna, ale właściwie we wszystkim, co pisał. "Zwycięstwo prowokacji" to przenikliwy szkic polityczno-historyczny, w którym Mackiewicz pokazuje realizację długofalowego planu oszukiwania politycznie dawnej Europy, by poddać ją czerwonej władzy państwowej, także za pomocą politycznych oszustw i prowokacji.
Czy Józef Mackiewicz chciał, żeby jego książki były wydawane w kraju?- Oczywiście, że tak. Ostatni wywiad Józefa Mackiewicza dla Radia Deutsche Welle, emitowany tuż po jego śmierci w 1985 roku, mówi o jego radości z powodu wydawnictw podziemnych i faktu, że ludzie w kraju mogą czytać jego książki. Przynoszą one głęboką wiedzę o człowieku poddanym komunizmowi i walczącym z nim. Jest to tak porażająca wiedza o tym, jak doszło do zaboru środkowej Europy przez komunizm, że ci, którzy nie pozbyli się do końca tej ideologii, chcieliby zablokować tę rewelacyjną twórczość. Mackiewicz wiedział, że ideologia i polityka komunizmu jest międzynarodowa, pragnie pozyskać wszystkich. Tak na początku było także z Niemcami, bez bolszewickiej pomocy Hitler nie doszedłby do władzy. A jeszcze przed paktem Ribbentrop - Mołotow w 1938 roku najwyższy rangą w Gestapo i SS Reinhard Heydrich i w NKWD Ławrentij Beria podpisali odpowiednie porozumienie o współpracy. Mackiewicz zwalczał po wojnie opcję propeerelowską w kraju i na emigracji, pseudoracje historyczne i obłudę tych, którzy mówili o wypaczeniach komunizmu, żałowali tysięcy jego ofiar, gdy naprawdę były ich dziesiątki milionów.
Kto i co sprawia konkretnie, że twórczość Mackiewicza jest w Polsce nadal blokowana? - Dzieje się tak za sprawą wspomnianej Niny Karsov-Szechter, której sąd, powołując się na testament Barbary Toporskiej, towarzyszki życia Józefa Mackiewicza, przyznał wyłączność praw do wydawania jego dzieł. Za wydanie w 1997 roku pism Mackiewicza o Katyniu Karsov wytoczyła mnie, Halinie Mackiewicz, wydawnictwu Antyk i Fundacji Katyńskiej proces. W pierwszym punkcie pozwu napisano, że postąpiliśmy wbrew woli Józefa Mackiewicza, który nie życzył sobie wydawania swoich książek w Polsce. Jest to nikczemne kłamstwo, ponieważ pani Karsov nie znalazła przez przeszło dziesięć lat cytatu, który by to potwierdził. To tylko ona mówiła, od 1993 roku, i na każdym egzemplarzu książek Mackiewicza, które wydawała, przyklejała nalepkę, że pozwala na debit tych książek w Polsce, łamiąc wolę Józefa Mackiewicza. A przecież Józef Mackiewicz wyraźnie zastrzegał, że nie wolno wydawać jego książek z żadnym komentarzem czy adiustacją.
Czy te nalepki nie są pewną formą komentarza?- Oczywiście, że są. Książka taka niesie następujący przekaz: Mackiewicz mówi nam: to jest moja książka, ale nie życzę sobie, żeby Polacy ją czytali. To jest przecież przestępstwo wobec międzynarodowego prawa autorskiego. Ludzie ceniący Mackiewicza i jego rodzina powinni wytoczyć Karsov proces o szkalowanie pamięci pisarza. Tą czerwoną nicią szkalowania Mackiewicza Karsov stale kneblowała jego książki, zdradzając, po co chciała mieć prawa do Mackiewicza. Przy całej przenikliwości Mackiewicza i jego nieufności do możliwych agentów komunistycznych, zaufanie do Niny Karsov-Szechter jest zastanawiające. Mackiewicz wiedział przecież, że np. sekretarka pierwszego wielkiego dysydenta sowieckiego Wiktora Krawczenki była utajnioną agentką NKWD. Karsov starała się pozyskać zaufanie Mackiewiczów, przyczyniając się do wydania za ich życia w założonym przez siebie wydawnictwie Kontra w Londynie kilku książek Mackiewicza. I planowała zapewne, że jeśli uzyska prawa, zablokuje te książki dla Polski. Nie sądzę, że powiedziała to Toporskiej, gdy uzyskała od niej zapis testamentowy. Bądź co bądź Karsov nie potrafiła nigdy powiedzieć czegoś ważnego o Mackiewiczu, poza tezą rozpowszechnioną w kilkunastu tysiącach ulotkowych nalepek, że pisarz nie życzył sobie obiegu swoich książek w Polsce. Tu odkrywa prawdę, ale nie o pisarzu, tylko o swoich perfidnych celach.
Dlaczego godząc się na to, że Karsov pozostanie jedynym spadkobiercą praw autorskich do wydań Mackiewicza, pomijając tym samym prawa do nich jego córki Haliny, sąd nie wziął pod uwagę "Oświadczenia" Barbary Toporskiej opublikowanego w paryskiej "Kulturze" w marcu 1985 roku, w którym zezwala - zgodnie z wolą Mackiewicza - na wydawanie jego książek w Polsce? - Dla sądu nie był to dowód, choć wspomniane oświadczenie ukazało się na całą stronę paryskiej "Kultury", najważniejszego pisma emigracji, z prośbą zresztą o przedruki we wszystkich pismach. Barbara Toporska pisze w nim, że wolą Józefa Mackiewicza jest, by upoważnić wszelkie wydawnictwa podziemne w Polsce do wydawania jego książek. Oznacza to, że Nina Karsov nie miała debitu praw autorskich na Polskę, a testament Toporskiej, który sąd jedynie uznał, dawał Karsov prawa do wydawania Mackiewicza tylko na kraje zachodnie. Ponadto istnieją listy Marii Marczak, która była w kontakcie z Józefem Mackiewiczem i wymieniała z nim korespondencję. W jednym z nich pisze do Józefa Mackiewicza o wydawaniu jego książek w Polsce przez Halinę Mackiewicz, pyta, co zrobić z pieniędzmi z ich sprzedaży. Jeżeli córka pisarza pobiera pieniądze niezależnie od tego, czy dla ojca, czy dla siebie, to znaczy, że posiada jakieś prawa!
Był jeszcze przecież list Józefa Mackiewicza do córki z 1982 roku, w którym wyraźnie przekazywał jej te prawa...- To bardzo ważny list, który Maria Marczak potajemnie przywiozła do Polski. Niestety, został później zniszczony przez Halinę Mackiewicz, która była inwigilowana i bała się rewizji mieszkania i ujawnienia pewnych ludzi z konspiracji obiegu podziemnego. Zniszczenie listu było pomyłką, ale pozostał on w pamięci wielu wybitnych osób ze świata literackiego, które go czytały. Powołani na świadków zgodnie zeznali przed sądem, że list taki istniał i jakie były jego najważniejsze treści. Józef Mackiewicz przekazywał w nim prawa do wydawania swoich książek w kraju córce Halinie. Niestety, sąd kazał świadkom po latach określać drugorzędne cechy formalne listu i w końcu podał w wątpliwość jego istnienie. Uważam to za jedną z większych niesprawiedliwości i pomyłek w sądownictwie ostatniego okresu. Dodajmy, że zeznawać w procesie chciała wspomniana pani Marczak, jednak sąd odrzucił taką możliwość.
Według Pana Profesora, jest jeszcze szansa, by sąd zakwestionował wyłączność praw Karsov do Mackiewicza? Kiedy jego dzieła w komplecie zostaną wreszcie wydane w Polsce? - Byłby to wielki akt sprawiedliwości. Dawno myślałem już nad tym, by niektóre utwory Józefa Mackiewicza, niewielkie nowele czy reportaże zostały wydane w Bibliotece Szkolnej dla liceów. To wspaniałe utwory literackie, nasycone niepowtarzalnym realizmem życia Kresów polskich. Te utwory musiałyby się jednak ukazać w dużym nakładzie, 50-100 tys. egzemplarzy. Nigdy Nina Karsov nie myślała nawet o takim upowszechnieniu. Nie godzi się także na tłumaczenie książek Mackiewicza na języki obce (francuski, niemiecki, rosyjski). Być może dokonana zostanie rewizja tego procesu w sposób obiektywny. Uważam, że spór o Mackiewicza powinien być troską Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jakiż gwałt by się podniósł, gdyby nagle okazało się, że nie wolno wydawać dzieł Brunona Schulza lub Witolda Gombrowicza. A książki Mackiewicza, które nie mają właściwie debitu w Polsce i są źle i w małych ilościach wydawane, to przecież dorobek kultury narodowej. Nie chodzi o trzeciorzędnego pisarza, ale o jednego z najwybitniejszych klasyków ostatniego czasu. Dziękuję Panu Profesorowi za rozmowę.


Wyszukiwarka