Mit Bastylii Nie spodziewał się, zaiste, francuski król Karol V – pomimo przydomka Mądry – że wzniesiona przezeń w Paryżu twierdza zdobędzie międzynarodową i ponadczasową sławę. Tym mniej się tego spodziewał zasiadający cztery wieki później na paryskim tronie Ludwik XVI, tymczasem to właśnie za jego panowania staruszka Bastylia stała się miejscem narodzin mitu – niebezpiecznego, destruktywnego, kłamliwego, ale jakże żywotnego. Kłamstwo Bastylii stanowi akt założycielski Nowego Wspaniałego Świata. Kłamstwo Bastylii dało bowiem początek kłamstwu Wandei, to z kolei zapoczątkowało kłamstwo „wiosny ludów”, z którego zrodziło się kłamstwo komuny paryskiej, skutkujące kłamstwem "Aurory". I tak dalej – przez kłamstwo darwinizmu, kłamstwo dekolonizacji, kłamstwo sprawiedliwości społecznej, kłamstwo rewolucji obyczajowej, aż do… no, właśnie – dokąd nas to zaprowadzi? Osiemnastowieczna Francja była bezsprzecznie największą europejską potęgą. Prężnie działała gospodarka – rosły kopalnie, rozwijał się przemysł metalurgiczny i włókiennictwo. Według wyliczeń ówczesnego ministra skarbu Neckera, w rękach francuskich znajdowała się połowa gotówki będącej wówczas w obiegu w całej Europie. Oto, co na ów temat pisze wybitny francuski historyk, Jacques Bainville: Wedle zgodnych świadectw, za panowania Ludwika XVI kwitnął wielki dobrobyt. Nigdy świetniej nie rozwijał się handel, nigdy mieszczaństwo nie było bogatsze. Kraj obfitował w pieniądze. Deficyt, aczkolwiek osiągnął wielkie rozmiary, mógł być pokryty przez powiększenie dochodu z podatków. Niestety, wysiłki reformatorskie ministrów rozbijały się o tradycyjne opory nie tylko warstw uprzywilejowanych, ale i wszystkich podatników, których stałym opiekunem był parlament.
Burżuazja nadęta pychą Francuzi nie chcieli płacić podatków. Wbrew pozorom, największy wobec takiej konieczności opór pochodził nie od szlachty i duchowieństwa, ale – jak wskazuje Bainville – od licznych kategorii osób, prawie zawsze bogatych lub zamożnych, które dotychczas albo nie podlegały podatkom, albo też płaciły, co łaskawie chciały. Wśród nich zaś większość zaliczała się do mieszczaństwa, do trzeciego stanu, monopolizującego urzędy i godności sądowe, z którymi związane było zwolnienie od ciężarów fiskalnych. Niestety jednak, przyszedł moment, gdy w państwowym skarbcu błysnęło dno, a władza nie była w stanie nic na to poradzić. Władza w Królestwie Francji nie była bowiem wcale absolutna. Trzymały ją na wodzy parlamenty. To wskutek ich matactw doszło do zwołania Stanów Generalnych. Stare wiadro Stanów Generalnych, wydobyte z rupieciarni przez miłośników pamiątek, miało napełnić się nowym winem – ironizuje Bainville. Okazało się ono jednak miotłą, wprawiającą w ruch wielkie wyprzątanie, w którym znikną przywileje, prerogatywy, stare swobody prowincjonalne, nawet parlamenty, rząd i monarchia – słowem: wszystkie te czynniki, które łudziły się, że przez powrót do dawnej instytucji utrwalą się albo się odmłodzą. Zwołanie Stanów Generalnych ośmieliło górę stanu trzeciego do przekształcenia ich w Zgromadzenie Narodowe, doły zaś – czyli paryskie pospólstwo od dawna buzujące rewolucyjnymi nastrojami, karmione ochłapami salonowych elukubracji niedouczonych „filozofów” i, jak każdy element kryminogenny, w lot chwytające najsubtelniejsze nawet oznaki rozluźnienia dyscypliny – do zadymy. 11 lipca rozpoczynają się zamieszki – pośród wrzasku, sygnałów alarmu i fałszywych nowin, oszalały tłum miota się, to atakując nieliczne oddziały wojska, to oddając się pijatyce. Mnożą się napady na domy, sklepy i warsztaty. Panuje nastrój całkowitej anarchii. Paryżanie zabarykadowani w swych domostwach oddają ulicę na łup dzikiej bandy, która rozbiwszy gmach komendy policji oraz więzienie La Force zdołała się uzbroić i znacznie wzrosnąć w siłę.
Szlachta ogłupiona liberalizmem 14 lipca 1789 roku motłoch zbrojny w strzelby i piki ze splądrowanych magazynów rusza w kierunku stołecznej fortecy zwanej Bastylią (ze staroprowansalskiego bastida – zamek, twierdza), bronionej przez czterdziestu Szwajcarów i osiemdziesięciu inwalidów wojennych pod dowództwem Bernarda-René markiza de Launay. Potężna czternastowieczna twierdza, przekształcona w więzienie dopiero przez Ludwika XIV, pomimo tak szczupłej załogi mogła się długo bronić przed bezładną bandą cywilów. A raczej: mogłaby, gdyby chciano jej bronić. Jednak de Launay zbyt był oświeconym liberałem, by wycelować armaty w tłum. Nie tylko więc polecił je wycofać, ale kazał wręcz burzyć strzelnice, po czym zaprosił delegatów oblegających na układy. Tymczasem zgraja pod murami rosła w zastraszającym tempie. Wkrótce też odezwały się armaty buntowników, co rzuciło strach na załogę – w obliczu niezdecydowania komendanta nie była ona w stanie stawić zdecydowanego oporu. Bierna postawa obrońców zwykle stanowi zachętę dla atakujących; tak też było i tym razem. Tłum bez wielkiego trudu wdarł się na pierwsze podwórze i po splądrowaniu budynków skierował lufy wszystkich czterech (!!!) dział na drugie wrota. Załoga odruchowo odpowiedziała strzałami, lecz po chwili, nie czując nad sobą silnej ręki dowódcy, zmusiła go do kapitulacji. De Launay został z miejsca zamordowany; jego ciało wrzucono do strumienia, a głowę odciętą przez kuchcika, który – wedle relacji świadka – umiał obchodzić się z mięsem zatknięto na pikę i do wieczora obnoszono po mieście. Zginęli również trzej oficerowie; powieszono dwóch inwalidów, trzeciemu zaś obcięto rękę. W tym czasie trwały przeszukiwania więzienia, w którym znaleziono bynajmniej nie setki czy nawet dziesiątki „ofiar reżimu”, lecz siedmiu (sic!) więźniów i to wcale nie politycznych, tylko: czterech fałszerzy, dwóch wariatów i jednego młodego hrabiego, zamkniętego tam na prośbę własnej rodziny, oskarżającej go o kazirodztwo (mało kto jednak dowiedział się o tym, gdyż fałszerze natychmiast się ulotnili, wariaci trafili do zakładu dla psychicznie chorych w Charenton, jeden tylko uczeń markiza de Sade został przyjęty z wielką okazałością przez związki rewolucyjne, gdzie wygłosił rozczulające mowy przeciwko tyranii i despotyzmowi – jak to relacjonuje znamienity historyk francuski, Pierre Gaxotte). Oto, jakim „symbolem ucisku” okazała się być Bastylia.
Motłoch pijany krwią Kim natomiast byli sprawcy jej upadku, dowiemy się najlepiej z lektury zapisków naocznego świadka koszmaru. François-René de Chateaubriand bacznie, choć z przerażeniem obserwował widowisko, które obłudnicy bez serca uważają za tak piękne. Wśród morderstw oddawano się orgiom, jak podczas zamieszek w Rzymie za Otona i Witeliusza. W dorożkach paradowali „zdobywcy” Bastylii, szczęśliwi pijacy ogłoszeni zwycięzcami w szynkach; ich eskortę stanowiły prostytutki i sankiuloci, którzy zaczynali już rządzić. Przechodnie z czcią strachu odkrywali głowy przed tymi bohaterami, z których kilku wskutek wyczerpania nie przeżyło triumfu. Mnożyły się klucze do Bastylii; rozsyłano je do wszystkich liczących się głupców na cztery strony świata. Nocą 14 lipca 1789 roku do królewskiej rezydencji w Wersalu dotarły wieści o tragicznych wypadkach na ulicach Paryża. Wówczas to doszło do historycznej wymiany zdań – oburzony król wykrzyknął: C’est une révolte!, na co książę de la Rochefoucauld-Liancourt odparł: Non, Sire, c’est une révolution! Noc położyła kres krwawemu rozpasaniu. Nazajutrz Paryż obudzi się z ogromnym „kacem moralnym” – trzeba więc tworzyć legendę. Przywódcy lewicy – pisze Pierre Gaxotte – wnet użyli wszelkich środków, ażeby popełnione zbrodnie przedstawić jako czyny bohaterskie i w ten sposób usprawiedliwić podżegaczy. Legenda o Bastylii zrodziła się w cztery godziny po jej zdobyciu. I oto 15 lipca rentierzy paryscy, którzy obudzili się rano zawstydzeni i zaniepokojeni z powodu ustąpienia przez siebie pola mordercom, dowiedzieli się nagle, że nigdy nie było żadnych morderców, że cały naród powstał dla obrony wolności i że zabójstwo de Launay’a i de Flesselles’a stanowiło po prostu wzniosły objaw wszechwładnej sprawiedliwości narodowej. 14 lipca 1789 roku władza we Francji przeszła de facto w ręce terrorystów. Panowie posłowie [do Zgromadzenia Narodowego – przyp. J. W.] deklamowali, a lud działał – zauważa Teodor Jeske-Choiński. Panowie posłowie rozprawiali całymi tygodniami, miesiącami o prawach człowieka i tym podobnych ładnych marzeniach, roztkliwiali się nad dobrocią, szlachetnością pierwotnego człowieka, budowali państwo z frazesów, a lud palił dalej zamki, klasztory, wycinał lasy, rozgrabiał zboże na targach miasta, niszczył wszelką cudzą własność. Zamiast ukarać wichrzycieli, Zgromadzenie Narodowe usiłowało ich przekonać dziecinnymi manifestami (…). A lud, który już polizał cudzej własności i zasmakował w bezkarnej kradzieży – palił, rabował dalej drwiąc sobie z panów posłów. Żeby nie być gołosłownym i nie polegać wyłącznie na komentarzach historyków, jeszcze raz oddajmy głos Chateaubriandowi: Oto grupa obszarpańców zjawia się u końca ulicy; pośrodku wznoszą się dwie chorągwie, których nie widzimy dobrze z daleka. Kiedy zbliżyli się, ujrzeliśmy zniekształcone głowy o potarganych włosach, które ci poprzednicy Marata nieśli na pikach: były to głowy Foullona i Bertiera [generalnego kontrolera finansów oraz jego zięcia, intendenta Paryża – przyp. J. W.]. Wszyscy odeszli od okien; ja zostałem. Mordercy zatrzymali się przy moim oknie i wznieśli ku mnie piki śpiewając, tańcząc i skacząc, żebym lepiej zobaczył blade wizerunki. Oko jednej z głów, wypłynąwszy z orbity, zsuwało się po ściemniałej twarzy; pika przechodziła przez otwarte usta, zęby wgryzały się w żelazo.
– Zbóje – zawołałem w oburzeniu, którego nie mogłem pohamować – więc tak rozumiecie wolność? Gdybym miał broń, strzeliłbym do tych nędzników jak do wilków. Z wyciem zaczęli uderzać co sił w bramę, chcąc ją wyważyć i dodać moją głowę do głów ofiar. Na szczęście oprawcy nie zdołali wtargnąć do środka, jednakże – jak dalej opowiada Chateaubriand – te głowy i inne, które zobaczyłem wkrótce potem, odmieniły moje skłonności polityczne; mam odrazę do uczt kanibalów…
Lewica nieuleczalnie chora Z napompowanych mitologią lekcji historii w peerelowskiej szkole wynosiło się nieodparte przekonanie, iż proces burzenia Bastylii był błyskawiczny: oto – trawestując słowa Cezara – ruszyli, zdobyli, zburzyli. Tymczasem, choć tłum natychmiast przystąpił do burzenia twierdzy, rozbiórka jej trwała bez mała rok. Większych kamieni z Bastylii użyto między innymi do budowy Mostu Concorde, na mniejszych zaś kierujący rozbiórką majster nazwiskiem Palloy dorobił się majątku, sprzedając je jako souvenirs de la Revolution. W pierwszą rocznicę zdobycia Bastylii w miejscu wyburzonych murów dało się już zorganizować zabawę taneczną, pośród ruin zaś stanęła gilotyna, która w swoisty sposób potwierdziła podrzędność tego miejsca – podczas Wielkiego Terroru stracono tam zaledwie siedemdziesiąt trzy osoby! Tak oto w rzeczywistości wyglądało zarówno „zdobycie” Bastylii, jak i późniejsze, nie mniej „bohaterskie” wyczyny „uciemiężonego ludu”. Warto pamiętać o tym nie tylko w lipcu, ale przez cały rok, gdyż mając w pamięci zmitologizowane wydarzenia sprzed dwu wieków łatwiej odnieść się do mitów tworzonych współcześnie. Lewica bowiem nigdy nie zrezygnowała – i nie zrezygnuje – z fabrykowania wyssanych z palca historyjek, gdyż niebezpieczna mitomania jest jej nieuleczalną chorobą. Jerzy Wolak
13 lipca 2012 Tolerancja utożsamiana z akceptacją Poziom głupoty w socjalizmie przekracza już wszelkie granice. Jak to ktoś napisał dla żartu:” Pomnik Chopina stoi w łazience”. I niedługo postawią w łazience.. A w Łazienkach- postawią łazienki. Albo w pomniku wydrążą łazienkę. Niedawno napisałem w swoim felietonie, że obok miejsc parkingowych dla niepełnosprawnych, przydałyby się miejsca dla kobiet., osobno dla pełnosprawnych, i osobno dla niepełnosprawnych. I dodatkowo osobno dla niepełnosprawnych słuchowo i osobno dla niepełnosprawnych wzrokowo. Jeden z czytelników napisał mi, że już w Poznaniu są parkingi dla kobiet, trochę szersze niż te dla mężczyzn. Chyba chodzi no kobiety w ciąży, albo chodzące pod pachą z zarodkami. Jak będą chciały mieć dzieci poprzez metodę In vitro, to sobie wydłubią i połączą w krzakach i będą miały dzieci z probówek. Skonstruowane scence – fiction. I popatrzcie Państwo: minęło kilka miesięcy i już propaganda podchwyciła mój pomysł , wyrażony w postaci żartu, bo ja naprawdę nie wiedziałem, że w Poznaniu już są parkingi dla kobiet- na razie i leworęcznych i praworęcznych razem - ale w przyszłości zrobią dla poszczególnych kategorii – odrębnie. A jeszcze później będą odrębne parkingi dla blondynek, szatynek i kobiet w czerni. Radio tzw. publiczne, zapowiada dyskusję, czy powinny być parkingi , odrębne dla kobiet i odrębnie dla mężczyzn. No pewnie, że powinny być,.tak jak odrębne parkingi dla zwierząt, dla łysych, dla chorych na AIDS, dla posłów na Sejm, dla niepełnosprawnych inwalidów, dla nauczycieli angielskiego, dla weteranów walk o demokrację, dla członków KOR, dla „obywateli” powyżej sześćdziesięciu lat- i tak dalej. Każdemu odrębne miejsca parkingowe, żeby, każdy poczuł się wyróżniony, doceniony i w pełni uczłonkowiony- w III Rzeczpospolitej. Dla zwolenników państwa prawa i monarchii- nie będzie miejsca parkingowego nigdzie. Gorzej!Z takimi poglądami w ogóle nie powinno być miejsca na żadnym parkingu, i jeszcze ustawodawca powinien pójść dalej… Tacy , nie powinni w ogóle otrzymywać prawa jazdy.. Nie będzie miejsca parkingowego dla wszystkich tych, którzy nie należą do jakiejkolwiek grupy tzw. społecznej- muszą przynależeć. Bo inaczej nie zaparkują.! Jak nie przynależą- to będą musieli się zapisać. Będzie taka walka o miejsce, że zamiast pokoju- zapanuje wojna. No i musi być zorganizowana właściwa kontrola, która wykaże, czy „ obywatel” ma prawo zaparkować , zgodnie z demokratycznym prawem równości, czy też – nie. Permanentny nadzór nad zorganizowaną równością, polegającą na wyodrębnieniu poszczególnych grup. Na razie mamy niepełnosprawnych i kobiety.. Łatwo odróżnić niepełnosprawnego od kobiety, chociaż są kobiety trochę podobne do mężczyzn, tak jak odwrotnie- i niepełnosprawni, których można poznać po tym, że mają odpowiednie dokumenty. Dokumenty świadczące o niepełnosprawności.. Za parkowanie w miejscach nie przeznaczonych dla członków poszczególnych grup społecznych- powinny być wysokie kary. Nie tak jak dzisiaj 500 złotych za parkowanie na miejscu dla niepełnosprawnego , czy zupełny brak kary za parkowanie na miejscu przeznaczonym dla kobiety. Chociaż jest dopiero precedens w Poznaniu? Co to jest 500 złotych , jak ceny szybują systematycznie do góry, a pieniądz traci na wartości? Państwo i gmina nie mogą być stratne! Trzeba podnieść opłatę karna chociaż do 1000 złotych.. Jak kobieta zaparkuje na miejscu przeznaczonym dla niepełnosprawnego ustanowić jedynie pouczenie, jak niepełnosprawny na miejscu kobiety- także.Ale jak na przykład łysy zaparkuje na miejscu dla chorego na AIDS- to kara.. Tak jak oczywista kara, jak pełnosprawny zaparkuje na miejscu dla kobiety, a homoseksualista na miejscu- łysego. Wszyscy walczący o demokrację- powinni mieć – w szczególnych przypadkach możliwość parkowania na miejscach przeznaczonych dla byłych działaczy Komitetu Obrony Robotników.. No i wszyscy po sześćdziesiątce powinni móc parkować na wszystkich miejscach wyróżnionych przez ustawodawcę.. Problem będą mieli tylko ci wszyscy, którzy do żadnej z grup nie należą i nie mieszczą się w kolektywnym traktowaniu ludzi. Ci – w zasadzie- nie będą mogli parkować nigdzie, bo jak wszystkie wyróżnione przez ustawodawcę grupy pozajmują miejsca parkingowe, to nie starczy już miejsca dla nich.. Tym bardziej, że ustawodawca do pouchwalanych ustaw poprzypina odpowiednie służby, które będą zajmowały się kontrolami. Kontrole będą zachodziły na siebie, nie tak jak dzisiaj w przypadku przedsiębiorców. Jedne zachodzą na drugie- jedni kontrolerzy wychodzą,- wchodzą następni – i szukają nieprawidłowości. Przedsiębiorcy skarżą się, że są kontrolowani za często? Za często? Niemożliwe! Kontrole powinny trwać permanentnie- jak rewolucja permanentna , w której żyjemy. Żyjemy w jakimś chaosie nieopisanym. Gdzie nie ma już na nic miejsca- chodzi o pieniądze. Ten chaos specjalnie wywoływany ma służyć wszystkiemu nienormalnemu, byle nie normalności.. Bo chodzi o to, żeby w Polsce zbudować wielką nienormalność opartą na niekontrolowanym chaosie . A demokraci w Sejmie przecież nie zasypiają. Ciągle uchwalają nowe ustawy, choć jeszcze nikt nie przystosował się do starych- które w monitorach- już funkcjonują. Ile tego jest rocznie! Boże ! Zlituj się nad nami.. Zrób coś z tą fabryką ustaw.. Zrób coś- bo nie wytrzymamy- i to już na jesieni. I wcale nie chodzi o kontrolowanie, żeby stwierdzić jakieś nieprawidłowości wynikające z nawymyślania, przez demokratycznych posłów mnóstwa nieprawidłowości umysłowych poubieranych w ustawy- ale chodzi o pieniądze.. Zwyczajnie o pieniądze, które przedsiębiorcy jeszcze mają , zainwestowane w firmach.. Chodzi o to, żeby im te pieniądze odebrać.. I przekazać na marnotrawstwo państwowe, które przybiera – jak fala na Wiśle, podczas deszczów. Zresztą deszcz ustaw ma też to do siebie, że powodzi, że przyczynia się do powodzi, Zależy jak się komu powodzi. Te tabuny kontrolerów, wspomagane przez straże miejskie i wiejskie narobią tyle szkód, co swojego czasu huragan Anita- w Stanach Zjednoczonych. Będą wlepiać mandaty i blokować koła. Tu też ustawodawca powinien przygotować gradację w poszczególnych grupach.. Koła blokować tylko w przypadkach skrajnych.. TO znaczy jak kierowca ma poglądy prawicowe.. Nie jest łysy, nie jest kobietą, nie jest chorym na AIDS, nie jest homoseksualistą i nie był członkiem Komitetu Obrony Robotników.. Wszystko pozostałe samo się rozwiąże. Nie wiem czy dokładnie naszkicowałem zbliżający się scenariusz finalny? Życie zweryfikuje, ale nad całością czuwa sam Pan Bóg… Ufajmy jemu, no bo komu? No i będziemy mieli ten” skok cywilizacyjny” zapowiadany przez proroków demokracji. Demokracja nas w swoim uścisku chaotycznym udusi. To jest dla mnie pewna jak dwa plus dwa.. Zawsze jest cztery! WJR
Nowy Ambasador USA Wydaje się dziwnym twierdzenie, że wymiana ambasadora USA w lipcu ma cokolwiek wspólnego ze Smoleńskiem i petycją do Obamy. A takie głosy w Internecie sie pojawiły. Ja widzę w tym ruchu zupełnie inną motywację. Nagłe odwołanie przez Prezydenta USA Lee Feinsteina z funkcji Ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce i zastapienie go Stephenem D. Mull wywołało ostrą dyskusję w Internecie. Jedni widzą w tym reakcję na złożoną petycję Obywateli Polskich do Prezydenta USA o zajęcie stanowiska w sprawie Smoleńska inni natomiast domniemują, że są to reminiscencje śmierci pracującego wiele lat dla Armii NATO Gen. Petelickiego. Oba domniemania są kompletnie pozbawione sensu. Bo niby jaka odpowiedzialnosć polityczną czy służbową miałby mieć Feinstein w sprawie przygotowania i złożenia petycji. I cóz takiego ta petycja? Przecież obowiązek zajecia stanowiska nie implikuje jeszcze jakie to będzie stanowisko. Mam wrażenie, że wiele z tych osób co petycje przygotowało i podpisało liczy, że nagle Prezydent USA (który w dodatku nie zachwycił do tej pory przyjaźnią w stosunku do Polski) nagle straci poczucie racji stanu i zdrowy rozsądek i ogłosi: TAK TO BYŁ ZAMACH i ZROBIŁ TO PUTIN. Nic bardziej mylnego. Petycja ta jest dla USA obojetna i tak też zostanie potraktowana. Jeżeli w ogóle Prezyden Obama coś powie to raczej w stylu: że to wewnętrzna sprawa pomiędzy Rosją i Polską i że Stany Zjednoczone nie zamierzają tej sprawy komentować. A może być jeszcze gorzej, może Prezydent USA po prostu powiedzieć, że istotny dla niego jest oficjalny raport MAK oraz oficjalne stanowisko wyrażona w raporcie Mullera (ew. poczeka na oficjalne stanowiska prokuratury polskiej). Gdzie tytaj powód do wymiany ambasadora? Podobnie z tzw "smobójstwem" Gen. Petelickiego. A co Amerykę to? Nawet jeżeli Petelicji był agentem USA opłacanym przez Ambasadę USA, CIA czy jakąkolwiek egendę to sprawą agenta jest słuzyć i ginąć. To jakby jego podstawowe ryzyko zawodowe. Zginął to zginął. Co ma do tego Lee Feinstein. W mojej opinii kluczowym do rozważań nad powodami wymiany Ambasadora w Polsce nie jest to, co zrobił lub czego nie zrobił czy niedopilnował Lee Feinstein ale kim w istocie jest Stephen D. Mull i co się dzieje na świecie. Otóż przygotowywana jest wojna z Iranem, która nie ma byc bynajmniej wojną Izraelsko-Irańską ale wojną, która powinna nabrać globalnej walki z terroryzmem (bardzo mocno za takim ujęciem sprawy w dyplomacji międzynarodowej i mediach chodzi Izrael). Czapka USA nad Izraelem jest konieczna, inaczej ten mały, agresywny kraik może polec w konflikcie ze światem arabskim. Zwłaszcza, że przewaga militarna i psychologiczna maleje. Iran prawdopodobnie już także dysponuje bronią atomową, a z pewnością dysponuje rakietami taktycznymi o średnim zasięgu, mogącymi ta broń przenosić i zaatakować nią Izrael. Prezydent USA wie, że wojna Izraelsko-Irańska może przetasować niebezpiecznie rozkład sił i interesów na bliskim wschodzie, nie może więc kontroli nad nią wypuścić z rąk białego domu. Nie może jednak też w nią sie tak, ot po prostu wmieszać gdy będzie to wojna lokalna. Takie działanie wywołałoby skandal i sprzeciw opinii publicznej w USA, co z pewnością nie jest korzystne w roku wyborczym i zdecydowanie skutkowałoby utratą prezydenckiego fotela przez Demokratów na rzecz Republikanów. Obama, cokolwiek by o nim sądzić nie jest samobójcą. Dlatego potrzebuje wsparcia do umiedzynarodowienia konfliktu odpowiedniej osoby w Europie Środkowej. Zwłaszcza w Polsce, która jest rzadzona (w opinii Białego Domu) przez konglomerat sług rosyjskich (a Rosja przed konfliktem kupiona za Syrię) i pożytecznych idiotów, gotowych zawsze i wszędzie pójsć na wojnę razem z amerykańskimi Marines. Najlepiej jako Siły Interwencyjne NATO lub ONZ. I myślę, że własnie dlatego na Ambasadora mianowany został Stephen D. Mull, niezwykle skuteczny dyplomata, bardzo lubiany w Polsce (z kontaktami) a przy tym co najważniejsze: arcyszpieg mający doświadczenie jeszcze z czasów PRL w konstruowaniu siatek wywiadowczych oraz wykorzystywania agentury wpływu (co może być bardzo przydatne w przedwojennej i wojennej rzeczywistości) a przy tym, co tu dużo mówić, były zastępca sekretarza stanu ds. politycznych i Spraw Wojskowych USA. Mull zesłany najpierw przez Prezydenta Busha Jr na Litwę, od 2006 roku zajmował się sprawami arabskimi, w tym m.in. zwalczał terroryzm na bliskim wschodzie i piratów z Somalii. To zdecydowanie człowiek sprawny, wiele wiedzący, zaufany i do specjalnych poruczeń. Powołanie Stephena D. Mulla na Ambasadora Stanów Zjednoczonych w Polsce i to w trybie bardzo nagłym (przy zaskakujacym obserwatorów skróceniu kadencji poprzedniego Ekscelencji) to nic innego, ale sygnał, że już za parę tygodni Izrael będzie do wojny z Iranem gotowy, a USA będzie gotowe by ową wojnę umiędzynarodowić, wciągnąć do niej frajerskich sojuszników z Europy Środkowej i samemu do niej przystąpić. To także sygnał czytelny dla Rosjan: MAMY SZTAMĘ ALE BĘDZIEMY WAM PATRZEĆ NA RĘCE. I w zasadzie może jednak się myliłem na początku. Może ta zmiana ambasadora, w kontekście przygotowań do ważnej wojny z Rosją w tle ma jednak coś wspólnego zarówno ze Smoleńskiem jak i śmiercią Generała Petelickiego. Wyjąsnia też być może, dlaczego tak Putin oponował przeciwko Tarczy Antyrakietowej. Czyżby nie chciał grać z do końca Amerykanami fer? Łażący Łazarz
OKO WIELKIEGO BRATA Od co najmniej sześćdziesięciu lat sowieckie specsłużby prowadziły prace nad systemami rozpoznawania ludzkiej mowy oraz przetwarzania nagrań audio i video w taki sposób, by umożliwiały precyzyjną identyfikację osób. Zaawansowane prace nad deszyfracją ludzkiego głosu prowadzono w latach 50. w podmoskiewskim Marfino, gdzie istniała jedna z największych szaraszek – jak w gwarze więziennej nazywano tajne biura doświadczalno-projektowe KGB, w których pracowali więźniowie - naukowcy.Zdaniem rosyjskich dziennikarzy śledczych, Andreja Sołdatowa i Iriny Borogan, współzałożycieli portalu Agentura.ru, szaraszka w Marfino została przeniesiona z Moskwy do Petersburga, a prace nad nowoczesnymi technologiami inwigilacji kontynuowano w ramach specjalnego wydziału KGB. W latach 70. i 80. ubiegłego wieku współpracował on ściśle z sowieckimi ośrodkami akademickimi i korzystał z najnowszych osiągnięć radzieckiej nauki. W roku 1990, z powodu obcięcia budżetu KGB wydział zajmujący się projektami zlikwidowano, a w jego miejsce powstała firma Speech Technology Center (STС) z siedzibą w Petersburgu, w której nadal pracują ludzie zatrudnieni przez KGB. Spółka – córka o nazwie STC Innowacje działa dziś w Centrum Skołkowo – sztandarowej inwestycji Kremla, mającej ambicje dorównania „Krzemowej Dolinie”, a od września ubiegłego roku prace STC są finansowane przez Gazprombank, zarządzany przez Jurija Kowalczuka – przyjaciela płk Putina. Systemy rozpoznawania mowy oraz technologii rozpoznawania twarzy produkowane przez STC, są już używane m.in. w Kazachstanie, Meksyku, Kirgistanie, Uzbekistanie i na Białorusi, a firma rozpocznie wkrótce współpracę z Chińczykami. Przed rokiem na syberyjskim Uniwersytecie Federalnym powstało natomiast Centrum Badań Studiów i Zapobiegania Ekstremizmowi, w którym naukowcy, działając na zlecenie służb rosyjskich rozpoczęli badania nad metodami rozpoznawania w tekstach i przekazach audio i video różnorodnych „form zachowań ekstremalnych”. Przyspieszenie prac nad takimi projektami władze Federacji Rosyjskiej tradycyjnie tłumaczą „zagrożeniem terrorystycznym” i „walką z bandytyzmem”. Rosyjska opozycja nie ma jednak wątpliwości ,do jakich celów są wykorzystane nowoczesne technologie. Już w roku 2005 płk Putin zapoczątkował projekt „Bezpieczne Miasto”, w ramach którego zainstalowano w miastach rosyjskich tysiące kamer, na dworcach, ulicach, w parkach, kinach i wielu innych miejscach użyteczności publicznej. Rosyjskie organizacje obrońców praw człowieka wskazywały, że program jest wykorzystywany głównie przez FSB do śledzenia działaczy organizacji opozycyjnych wobec Kremla oraz podawały liczne przypadki aresztowań, dokonywanych na podstawie ulicznego monitoringu. Był on szczególnie pomocny w identyfikacji uczestników manifestacji i protestów przeciwko Putinowi. Uzyskiwane w ten sposób dane biometryczne służyły zaś do stworzenia elektronicznego systemu nadzoru nad społeczeństwem. Jednocześnie bowiem uruchomiono w Rosji prace nad ogromną megabazą danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, nazywając ją "jednolitym systemem informacyjnotelekomunikacyjnym" (EITKS). Miała ona integrować wszystkie dotychczasowe bazy w jednym miejscu oraz umożliwiać natychmiastowy dostęp do każdego rodzaju informacji na temat określonej osoby, w tym: nagrań audio i video, zdjęć, odcisków palców, próbek tekstu, informacji na temat zdrowia czy karalności oraz każdej innej znajdującej się w państwowych zasobach. Kolejnym krokiem było uzyskanie przez FSB pełnego dostępu do baz klientów firm telekomunikacyjnych. Pod lupą FSB znaleźli się również wszyscy rosyjscy dostawcy internetu, a praktyka stosowania przepisów dotyczących sieci wskazuje, że służą one wyłącznie do cenzurowania i kontrolowania przepływu informacji. Podobne rozwiązania znajdziemy oczywiście w III RP. Od wielu lat grupa rządząca i szefostwo służb specjalnych czerpie inspiracje z rozwiązań kremlowskich i pod pozorem troski o nasze bezpieczeństwo wprowadza przepisy służące inwigilacji i nadzorowi.
Już dziś służba Krzysztofa Bondaryka ma praktycznie nieograniczony dostęp do naszych bilingów i rozmów telefonicznych oraz beż żadnych ograniczeń kontroluje dziesiątki baz danych, m.in.: systemu IP (prokuratura), systemu informacji więziennictwa, ZUS-u, informacji o osobach poszukiwanych, systemu ewidencji pojazdów, rejestru skazanych, rejestru ewidencji gruntów, NIP-u, PESEL-u czy REGON- u, ale także informacji zebranych przez wywiad skarbowy.
Większość z nich miała się znaleźć w megabazie Pesel2 (Powszechnego Elektronicznego Systemu Ewidencji Ludności) funkcjonującej dziś pod nazwą projektu pl.ID. Częścią tego projektu jest elektroniczny dowód osobisty, który miał być wprowadzony od lipca 2013 roku, jednak realizację przesunięto na rok 2015. Celem pl.ID było stworzenie bazy danych umożliwiających „identyfikację, weryfikację i uwierzytelnienie tożsamości obywatela w oparciu o nowy dokument tożsamości w systemach informatycznych jednostek sektora publicznego”, co – jak wskazywano w raporcie sporządzonym przez Instytut Sobieskiego, miało w istocie prowadzić do stworzenia technicznej możliwości pełnego profilowania całej populacji. Grupa rządząca nie zrezygnowała ze stworzenia odpowiednika rosyjskiego systemu EITKS. Do tego celu wykorzystano organizację Euro2012 i przepisy powstałe pod pretekstem zapewnienia bezpiecznego przebiegu turnieju. Jak napisano w raporcie Fundacji PANOPTYKON „Euro stało się okazją do ulepszania i rozbudowy już istniejących oraz wprowadzenia nowych systemów nadzoru nad osobami przebywającymi w przestrzeni publicznej.”
Już we wrześniu ub. roku uchwalono ustawę o wymianie informacji z organami ścigania państw członkowskich Unii Europejskiej, której tytuł miał niewiele wspólnego z treścią przepisów. Zawarte w niej procedury umożliwiają bowiem zbieranie informacji o polskich obywatelach i ich wymianę z organizacjami międzynarodowymi oraz państwami nie będącymi nawet członkami UE (np. z Rosją, Białorusią czy Chinami) oraz pozwalają na całkowitą dowolność działań służb specjalnych. Na mocy tej ustawy powołano tzw. punkty kontaktowe, w których funkcjonariusze służb III RP mają możliwość bezpośredniego dostępu do wszystkich informacji na temat obywateli. Obejmowały one m.in.: Krajowy System Informacyjny Policji, zbiory PESEL, Centralnej Ewidencji Pojazdów, Centralnej Ewidencji Kierowców, systemu Pobyt, Krajowego Rejestru Karnego, Krajowego Rejestru Sądowego, Rejestru Dowodów Osobistych, Krajowego Rejestru Urzędowego Podmiotów Gospodarki Narodowej, Centralnej Ewidencji Wydanych i Unieważnionych Paszportów, Centralnej Bazy Osób Pozbawionych Wolności, danych udostępnianych za pośrednictwem Krajowego Systemu Informatycznego oraz tzw. danych referencyjnych obejmujących profile DNA. Natomiast w ustawie o zapewnieniu bezpieczeństwa w związku z organizacją Euro, przemycono zapis pozwalający policji na „uzyskiwanie, gromadzenie, przetwarzanie, sprawdzanie i wykorzystywanie informacji w tym danych osobowych o osobach mogących stwarzać lub stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Choć dane te winny zostać zniszczone po zakończeniu turnieju, ustawa przewiduje, że jeśli okażą się przydatne dla służb ( to zaś będzie kwestią uznaniowości) mogą być w dalszym ciągu wykorzystywane. Nie ma wątpliwości, że system nadzoru stworzony przed Euro będzie nadal funkcjonował, a narzędzia pozyskane przez służby specjalne zostaną wykorzystane w interesie grupy rządzącej i posłużą do stworzenia megabazy danych. Monitorowanie przestrzeni publicznej w celu pozyskania informacji biometrycznych stanowi jeden z nieodzownych składników takiej bazy. Fundacja Panoptykon, podsumowując zagrożenia związane z organizacją Euro, zwróciła uwagę, że nowoczesne systemy monitoringu wizyjnego zostały zainstalowane na stadionach w Gdańsku, Poznaniu i Wrocławiu, a na Stadionie Narodowym zamontowano aż 900 kamer. Wiadomo również, że nowoczesny sprzęt do monitoringu pojawił się w wielu innych miejscach przestrzeni publicznej, m.in. w komunikacji miejskiej. Podkreślono przy tym, że Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich zainteresowało się monitoringiem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, gdzie jakość nagrań pozwala na tak dokładną obserwację, iż możliwe jest nawet odczytanie sms-a z ekranu telefonu komórkowego. Rozwój tego typu monitoringu jest wspierany przez lokalne samorządy, a wielu esbeckich „ekspertów od bezpieczeństwa” uznaje go za wręcz nieodzowny. Kamery instaluje się zatem w marketach, zakładach pracy, szkołach czy szpitalach – wszędzie tam, gdzie można uzyskać ogromne ilości danych biometrycznych (wizerunku twarzy i próbek głosu). Ale na tym nie kończą się możliwości monitoringu. Nowoczesne rozwiązania technologiczne pozwalają bowiem rejestrować czynniki, takie jak np. temperatura ciała, tempo oddechu, zmiany rytmu serca, śledzić ruch gałek ocznych i inne, szczegółowe parametry biometryczne. Po to, by takie dane stały się przydatne dla służb potrzebne jest odpowiednie narzędzie umożliwiające ich gromadzenie i analizowanie. Rosyjski STC opracował np. VoiceGrid Nation – ogólnokrajowy system zarządzania bazami danych biometrycznych i ich identyfikacji, czy VoiceGrid RT - umożliwiający analizę poszczególnych głosów, również pochodzących z gwaru ulicznego i rozmów prowadzonych przez telefon. Ponieważ informacje o tych systemach są jawne, a one same znalazły już zastosowanie w różnych zaprzyjaźnionych z Moskwą reżimach, można podejrzewać, że znacznie bardziej zaawansowane są narzędzia produkowane wyłącznie na potrzeby służb FR. W warunkach III RP rolę takiego systemu może spełniać “projekt naukowo-badawczy” INDECT – “inteligentny system informacyjny wspierający obserwację, detekcję i wyszukiwanie na potrzeby bezpieczeństwa obywateli w środowiskach miejskich” nad którym od stycznia 2009 roku pracuje grono naukowców pod kierunkiem Katedry Telekomunikacji Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Partnerami naukowców jest m.in. Naukowo-Akademicka Sieć Komputerowa (NASK), zarządzana przez pułkownika ABW Michała Chrzanowskiego - byłego dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego i Informacji ABW, Europol czy Komenda Główna Policji. Zdaniem pomysłodawców, projekt ma na celu “stworzenie narzędzi zwiększających bezpieczeństwo obywateli i poufność zarejestrowanych oraz przechowywanych informacji” oraz obejmuje “użycie innowacyjnych metod do wykrywania zagrożeń zarówno w sferze rzeczywistej (inteligentne kamery), jak i wirtualnej (sieci komputerowe, Internet)”. Z oficjalnych informacji wynika, że INDECT ma służyć rozpoznawaniu określonych przestępstw, takich jak: “dziecięca pornografia w Internecie, promowanie zakazanych symboli, handel ludzkimi organami, rozprzestrzenianie niebezpiecznego oprogramowania, jak również akty terroryzmu, bandytyzmu, a następnie wykrywanie źródła zidentyfikowanych przestępstw (na przykład: konkretnych kryminalistów kryjących się za przestępstwami)”. W praktyce mamy do czynienia z argumentacją identyczną, jak w przypadku uzasadnienia produkcji systemów firmy Speech Technology Center, a zatem o rzeczywistym przeznaczeniu będzie decydowała intencja władz i cel wyznaczony służbom ochrony państwa. W skład projektu INDECT mają wchodzić różnego rodzaju moduły wyszukiwania informacji multimedialnych oraz „szereg metod obserwacji zasobów Internetu, ich analizy oraz wykrywania zagrożeń i czynności przestępczych”. Wprawdzie w kwietniu br. pojawiła się informacja prasowa o rezygnacji KGP i MSW z uczestnictwa w pracach nad projektem, to miesiąc później odbyła w MSW debata poświęcona INDECT, zorganizowana z inicjatywy ministra spraw wewnętrznych, Jacka Cichockiego. Dyskutowano podczas niej o „możliwości zastosowania narzędzi INDECT w celu zapobieganiu zagrożeniom porządku publicznego”. Trudno ocenić, czy i jaki wpływ na zmianę decyzji mogło mieć zainteresowanie projektem wyrażone przez prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. W jednym z czerwcowych wydań Tygodnika BBN przywołano temat INDECT i napisano, że „trudno kwestionować użyteczność nowoczesnych technologii wykorzystywanych w celu poprawy bezpieczeństwa obywateli i utrzymania porządku publicznego. Systemy monitoringu nowej generacji stanowią istotne wsparcie dla służb odpowiedzialnych za zapewnienie bezpieczeństwa – umożliwiając ostrzeganie o potencjalnym zagrożeniu,odnajdywanie poszukiwanych osób czy analizowanie stron internetowych pod kątem określonych treści (np. ekstremistyczne fora internetowe).” W publikacji wspomina się wprawdzie o zastrzeżeniach ekspertów i organizacji praw człowieka wobec tego rodzaju rozwiązaniom inwigilacyjnym, jednak – zdaniem autorów BBN-u – wystarczy „stworzenie odpowiednich mechanizmów demokratycznej kontroli oraz regulacji zapobiegających naruszeniom prawa do prywatności”. Wsparcie udzielone INDECT przez środowisko Bronisława Komorowskiego może więc okazać się czynnikiem decydującym i znacząco przyspieszyć wdrożenie tego projektu lub skorzystanie z innych rozwiązań. Również inwestycje w nowoczesny monitoring, poczynione z okazji Euro będą skłaniały decydentów do wykorzystania tej rozległej infrastruktury w interesie grupy rządzącej. Jak każde narzędzie nadzoru pozostające w rękach państwa, INDECT może być użyty w walce z przestępczością lub do kontrolowania naszych zachowań i objęcia społeczeństwa totalną inwigilacją. Niezależnie od intencji przyświecających twórcom tej technologii, o jej przeznaczeniu zdecydują politycy i ludzie służb specjalnych.
W przypadku obecnej władzy, która inspiracje do działań czerpie z Kremla i wielokrotnie dała dowód zamordystycznych zapędów – nie ma cienia wątpliwości, że narzędzie to zostałoby wykorzystane w walce politycznej i posłużyło do budowy zintegrowanej megabazy danych o obywatelach. Postępująca od wielu lat bondaryzacja naszej przestrzeni publicznej, poddawanie jej kontroli i rozmaitym formom ograniczeń, uwidoczni się najpełniej w zamyśle stworzenia takiej bazy. Każde nasze słowo, gest i zachowanie ujawnione w monitorowanej przestrzeni publicznej (również aktywność w internecie) pozwoliłoby na sporządzenie precyzyjnej wizytówki biometrycznej, która w połączeniu z informacjami przechowywanymi w innych bazach, stanowiłaby kompendium wiedzy o obywatelu. Wobec realnych możliwości, jakie daje taki system kontroli, literackie wizje Orwella wydają się zaledwie niegroźną fantazją.
Aleksander Ścios
Hambura: Potrzebna ekshumacja Sądzę, że wielu Polaków wyciągnie wnioski dotyczące obrazu tego śledztwa, skoro zapoznanie się z materiałami skutkuje składaniem wniosków o ekshumację kolejnych ciał - mówi portalowi Stefczyk.info mecenas Stefan Hambura, pełnomocnik rodziny Anny Walentynowicz. Stefczyk.info: Złożył Pan wniosek o ekshumację Anny Walentynowicz. Media opisują, że nic poza płcią nie zgadza się w opisie jej ciała Stefan Hambura: Niestety nie mogę mówić o szczegółach. Sprawa objęta jest tajemnicą śledztwa. Nie wiem, skąd media mają tę wiedzę. Nie mogę potwierdzić takiej informacji. Mogę jedynie powiedzieć, że wniosek o ekshumację jest naturalną konsekwencją zapoznania się z materiałami śledztwa.
Zna Pan odpowiedź śledczych? Nie. Sprawa nadal jest w prokuraturze. Decyzji w tej sprawie nie znamy. Śledczy badają nasz wniosek. Mam jednak nadzieję, że wezmą pod uwagę fakt, że mają do czynienia z tak ważną dla Polski postacią. Przecież Anna Walentynowicz to ikona “Solidarności”, nazwano ją “Anna Solidarność”.
To już kolejny wniosek o ekshumację. O czym to świadczy? Sądzę, że wielu Polaków wyciągnie wnioski dotyczące obrazu tego śledztwa, skoro zapoznanie się z materiałami skutkuje składaniem wniosków o ekshumację kolejnych ciał. To, co dzieje się w sprawie śledztwa smoleńskiego, premier Jan Olszewski nazwał w “Uważam Rze” parodią śledztwa. I rzeczywiście jest coś w tym stwierdzeniu.
Ekshumacje powinny być prowadzone przez śledczych z urzędu? Prokuratura powinna przeprowadzić ekshumacje szczątków wszystkich ofiar, których ciała nie zostały skremowane. Te prace powinny być prowadzone maksymalnie szeroko. Ekshumacje oraz parodia związana z wrakiem Tupolewa powinny zakończyć się konkretnymi działaniami prokuratury. Wrak musi być w Polsce, ekshumacje powinny zostać przeprowadzone.
Jak Pan ocenia klimat, jaki panuje wokół smoleńskiego śledztwa? Ja się klimatem nie zajmuje. To dla mnie nie jest istotne. Jako pełnomocnik części rodzin działam, żeby sprawę katastrofy smoleńskiej wyjaśnić. Ani mnie, ani reprezentowanych przeze mnie rodzin nic nie powstrzyma.
Jak Pan ocenia decyzję o umorzeniu cywilnego wątku śledztwa smoleńskiego? Wielu to oburzyło I słusznie, że to budzi oburzenie. Jednak dla mnie sprawa nie jest zakończona. Śledztwo dotyczyło i dotknęło wielu wątków. Wychodzę z założenia, że w tej sprawie mogą się pojawić nowe dowody, nowe ekspertyzy. Decyzja o umorzeniu została podjęta dziś, w przyszłości mogą się pojawić nowe okoliczności. W każdym momencie będzie można wrócić do tego śledztwa. Ja nie jestem złej myśli w tej sprawie, powiem nawet, że jestem optymistą. Co chwilę dowiadujemy się nowych rzeczy i nowych faktów. Kwestia odpowiedzialności urzędników za przygotowania do wizyty w Katyniu pozostaje otwarta. Rozmawiał TK
„Tygodnik Powszechny” uderza w AK Marian Sołtysiak ps. „Barabasz”, dowódca legendarnego oddziału Armii Krajowej „Wybranieccy”, to zbrodniarz, który razem ze swoimi żołnierzami mordował ludzi na tle rasowym, „od miłości to są piękne dziewczyny, a nie jakieś tam ojczyzny, ojczyzna bywała macochą, zwłaszcza dla Żydów” – to nie tezy z „Trybuny Ludu” z okresu stalinowskiego, lecz fragmenty tekstu, jaki 3 lipca ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”. Przeciwko skandalicznej publikacji zaprotestowała rodzina oficera i środowiska kombatanckie. Materiał Zuzanny Radzik traktować miał o chmielnickich spotkaniach z kulturą żydowską. Autorka postanowiła jednak rozprawić się z legendą jednego z najważniejszych dowódców partyzanckich na Kielecczyźnie, Mariana Sołtysiaka „Barabasza”. „Czy można w jednym miasteczku pielęgnować pamięć o zabitych Żydach i o odpowiedzialnym za ich śmierć partyzancie? Czy w przyszłym roku klezmerska muzyka rozbrzmiewać będzie przed poświęconą mu tablicą pamiątkową? Stojący przed tymi pytaniami Chmielnik to Polska w pigułce” – pyta na wstępie. W materiale dziennikarka powołuje się na… wyrok stalinowskiego sądu. Wyrok, po którym Marian Sołtysiak został zrehabilitowany dwukrotnie – w roku 1956 i 1990. Zdecydowanie „mocniejszym” dowodem mają być wypowiedzi byłego żołnierza „Wybranieckich”, Henryka Pawelca ps. „Andrzej”, który już na początku rozmowy oznajmia: „Od miłości są piękne dziewczyny, a nie jakieś ojczyzny. Ojczyzna bywała macochą, zwłaszcza dla Żydów”. Osobliwy kombatant, który od miłości ojczyzny woli piękne dziewczyny, stwierdza bez ogródek, że tablica ku czci „Barabasza” „to byłaby zbrodnia, bo to był zbrodniarz”. Przeciwko szkalowaniu dowódcy wystąpiły środowiska kombatanckie i rodzina Sołtysiaka. „Pan Henryk Pawelec po śmierci swojego dowódcy niejednokrotnie występował przeciwko Niemu, za co był już postawiony przed sądem koleżeńskim. Informował również, że po śmierci ostatniego żołnierza oddziału „Wybranieckich” rozpocznie kompromitowanie Armii Krajowej. Jego obecne działania wpisują się w ten scenariusz” – czytamy w liście, jaki do Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej skierowała w imieniu rodziny dowódcy Małgorzata Sołtysiak. Z kolei kieleccy kombatanci wspólnie z rodziną wysłali pismo do kieleckiej delegatury Instytutu Pamięci Narodowej z prośbą o wszczęcie śledztwa w sprawie szkalowania legendarnego dowódcy. Mjr Marian Sołtysiak „Barabasz”, poeta, harcerz, podchorąży II dywizji Piechoty Legionów, żołnierz wojny obronnej 1939 r., zbiegł z niewoli niemieckiej. Od listopada 1939 r. był członkiem SZP-ZWZ-AK. Jak podaje Katolicka Agencja Informacyjna, „Wybranieccy” wsławili się wieloma brawurowymi akcjami na Kielecczyźnie, m.in. w Jędrzejowie, Chmielniku, Daleszycach, Kielcach. Do najbardziej znanych akcji należy zwycięska bitwa pod Antoniowem, która uratowała okolicę przed pacyfikacją. Oddział uczestniczył też w akcji „Burza”. W roku 1949 został aresztowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Okrutnie torturowany, w sfingowanym procesie skazany został na więzienie. Zrehabilitowany został w 1956 r. i 1990 r. Zmarł w 1995 r. Jest patronem ulicy w Kielcach, szkoły w Daleszycach, ma kilka pomników i tablic. Do sprawy wrócimy w kolejnych numerach „Gazety Polskiej”.
[KOMENTARZ gajowego Maruchy:] Żydownik Powszechny, obok G*** Wyborczego jedna z najobrzydliwszych gazet w Polsce, szczególnie wstrętna jest z powodu przedstawiania się jako “Katolickie pismo społeczno-kulturalne”. Czy ma ona zgodę Kościoła na używanie przydomka “katolicka”? – admin.
Prawa użytkownika wieczystego w Polsce Instytucja prawa użytkowania wieczystego została wprowadzona do polskiego prawa ustawą z dnia 14 lipca 1961 r. o gospodarce terenami w miastach i osiedlach. Jej celem pierwotnym było wspieranie budownictwa mieszkaniowego. Wobec ideologicznych założeń o utrzymaniu i prymacie własności państwowej poszukiwano takiego rozwiązania, aby zachowując monopol własności państwowej, zagwarantować podmiotom na tyle silne prawo do gruntu, by zmniejszyć ryzyko inwestowania. Taką instytucją okazało się użytkowanie wieczyste. Mimo że nabywanie gruntów państwowych na własność stało się możliwe od 5 grudnia 1990 r., prawo użytkowania wieczystego zachowało się w systemie polskiego prawa i od 27 maja 1990 r. rozszerzono możliwość jego ustanawiania na grunty gminne. Użytkowanie wieczyste jest najszerszym, po własności, prawem rzeczowym, zbywalnym, dziedzicznym i ustanawianym odpłatnie na czas oznaczony (od 40 do 99 lat) z możliwością przedłużenia. Grunt może zostać oddany w użytkowanie wieczyste na cele mieszkaniowe, rolne, gospodarcze osobie fizycznej lub prawnej, lub tzw. ułomnej osobie prawnej, np. osobowej spółce komunalnej. Przedmiotem prawa użytkowania wieczystego może być wyłącznie nieruchomość gruntowa. Użytkownik wieczysty może korzystać z cudzego gruntu w granicach wyznaczonych przez ustawę, umowę i zasady współżycia społecznego. Prawo własności budynków oraz innych urządzeń jest prawem związanym z użytkowaniem wieczystym, a to oznacza, że przechodzi z tym prawem na kolejnego nabywcę użytkowania wieczystego z mocy ustawy oraz że wygasa, kiedy upływa termin trwania użytkowania wieczystego zawarty w umowie.
Skala Zgodnie z oficjalnymi danymi w użytkowaniu wieczystym w Polsce znajduje się około 8,6 proc. gruntów komunalnych (tj. 85 tys. ha), w tym około 1/3 w użytkowaniu wieczystym osób fizycznych i około 2,7 proc. nieruchomości gruntowych Skarbu Państwa (tj. około 305 tys. ha), w tym około 129 tys. ha na terenach miejskich. Stosunkowo szerokie wykorzystanie prawa użytkowania wieczystego w Polsce świadczy o tym, że jest ono korzystne dla właścicieli nieruchomości. Biorąc pod uwagę cały okres użytkowania wieczystego, np. 99 lat, właściciel (Skarb Państwa i jednostki samorządu terytorialnego) poza pierwszą opłatą na poziomie 15-25 proc. wartości nieruchomości, pobierając następnie 1-3 proc. wartości nieruchomości każdego roku, uzyskuje przez cały okres użytkowania wieczystego nawet 300 proc. wartości gruntu, nie tracąc przy tym prawa własności. Dlatego właściciele nie są zainteresowani zbyciem nieruchomości użytkownikom wieczystym. Ponadto właściciel może podnosić opłatę roczną w miarę wzrostu wartości nieruchomości, co ostatnio stało się często stosowaną praktyką. Może także określić w umowie sposób korzystania z nieruchomości, a w przypadku niewywiązania się z takiej umowy może zobowiązać do wniesienia opłaty dodatkowej (10 proc. wartości nieruchomości) lub wycofać się z umowy. Powyższe korzyści są jednak uzyskiwane kosztem użytkowników wieczystych. W dłuższym okresie koszty użytkowania wieczystego przekraczają wartość nieruchomości, a podnoszenie opłat rodzi poczucie niepewności, które jest tym bardziej dokuczliwe, bo przypada na podeszły wiek i ograniczone dochody. Dlatego użytkownicy wieczyści są zainteresowani przekształceniem użytkowania wieczystego w prawo własności. Prawo użytkowania wieczystego ze względu na dążenie właścicieli do maksymalizacji korzyści i traktowanie użytkowania wieczystego jako działalności gospodarczej, czego bezpośrednim przejawem stała się częsta i znaczna aktualizacja opłat rocznych, straciło swoje pierwotne znaczenie. Ponieważ grunty są dobrem ograniczonym, zwłaszcza na terenach miast, zmusza to do korzystania z prawa użytkowania wieczystego.
TK a użytkowanie wieczyste Przepisy normujące tę instytucję są niespójne i rozproszone w wielu ustawach, co jest dodatkowym argumentem, że użytkowanie wieczyste w Polsce powinno być usunięte z systemu prawnego. Powyższe względy legły u podstaw prac legislacyjnych, którym przyświecał cel ułatwień przekształcenia użytkowania wieczystego w prawo własności nieruchomości w Polsce. Ustawy przyjęte w tym zakresie były przedmiotem zainteresowania Trybunału Konstytucyjnego. Ostatnią z nich była ustawa z dnia 29 lipca 2005 r. o przekształceniu prawa użytkowania wieczystego w prawo własności nieruchomości, przyznająca żądanie przekształcenia odpłatnie z gwarancją ustawowych bonifikat w wysokości 90 proc. dla osób fizycznych o dochodach mniejszych od przeciętnego wynagrodzenia, jeśli nieruchomość była przeznaczona na cele mieszkaniowe, w przypadku gruntów gminnych, 50 proc. bonifikaty w przypadku gruntów Skarbu Państwa. Trybunał Konstytucyjny, rozpatrując skargę gmin, uznał wyżej wymienioną ustawę w części za niekonstytucyjną z powodu ingerencji ustawodawcy w dochody jednostek samorządu terytorialnego w związku z zagwarantowaną w ustawie 90-procentową bonifikatą. Jednocześnie podkreślił, że przekształcenie użytkowania wieczystego w prawo własności nawet na mocy ustawy nie jest sprzeczne z Konstytucją, jednak zasady muszą być ekwiwalentne, tzn. właściciel nie może z tego powodu ponieść uszczerbku w dochodach. Biorąc pod uwagę wszystkie dotychczasowe inicjatywy legislacyjne i orzeczenie TK oraz przesłanki uzasadniające przyspieszenie zdynamizowania zmian w zakresie przekształcenia prawa wieczystego użytkowania w prawo własności oraz przygotowanie gruntu dla systemowej zmiany kodeksu cywilnego (prawa rzeczowego), Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość zaproponował w 2011 r. nowelizację ustawy o przekształceniu prawa użytkowania wieczystego w prawo własności nieruchomości przez wprowadzenie racjonalnej, odpłatnej i powszechnej formuły uwłaszczenia wieczystych użytkowników z mocy prawa. Odpłatność opierałaby się na poziomie opłat za użytkowanie wieczyste z 2011 r. z możliwością rozłożenia na raty i wcześniejszych spłat oraz udzielenia bonifikat przez jednostki samorządu terytorialnego na mocy ich uchwał. Pozbawienie gmin i jednostek samorządu terytorialnego możliwości zwiększania opłat rocznych za użytkowanie wieczyste ponad poziom z 2011 r. było w tym projekcie jedyną “ceną”, jaką płaciłyby jednostki samorządu terytorialnego. Ta “cena” jest dopuszczalna, na co zwraca uwagę TK w uzasadnieniu wyroku z 12 kwietnia 2000 r., stwierdzając, że “samodzielności finansowej gmin, podobnie jak przysługującego im prawa własności nie można absolutyzować”. Gminy muszą się liczyć z ograniczeniami przyznanych im praw majątkowych m.in. dlatego, że “ich własność wywodzi się z własności państwowej, która stanowi pokrycie finansowe dla ogółu reform, nie tylko reformy administracji publicznej”. Zaproponowana zmiana uwłaszczeniowa miała mocne oparcie w standardach konstytucyjnych i uwagach TK, mimo to nie uzyskała poparcia obecnej koalicji PO – PSL. Stała się jedynie okazją do pewnej modyfikacji treści ustawy z 29 lipca 2005 r. przez większość parlamentarną, która w tej formie obowiązuje do dziś.
Od użytkowania wieczystego do własności Na mocy obecnie obowiązującej ustawy z żądaniem przekształcenia prawa użytkowania wieczystego nieruchomości mogą wystąpić osoby fizyczne i prawne (lub ich następcy prawni), które w dniu 13 października 2005 r. były użytkownikami wieczystymi (nie odnosi się to do Polskiego Związku Działkowców, spółek z większościowym udziałem Skarbu Państwa i nieruchomości na cele publiczne). Prawo do roszczenia o przekształcenie prawa użytkowania wieczystego nieruchomości zajętych pod budownictwo mieszkaniowe i garaże mają także spółdzielnie mieszkaniowe oraz osoby fizyczne i prawne mające udział w nieruchomości wspólnej, np. członkowie spółdzielni mieszkaniowych mający prawo odrębnej własności lokali mieszkalnych wraz z udziałem w gruncie pozostającym w użytkowaniu wieczystym. W tej sytuacji żądanie przekształcenia przysługuje także wówczas, gdy osoby te uzyskały prawo użytkowania wieczystego po dniu 13 października 2005 roku. Nie muszą również wystąpić z żądaniem wszyscy użytkownicy wieczyści. Wystarczy taka ich liczba, aby suma ich udziałów w nieruchomości wspólnej stanowiła połowę. Inaczej mówiąc, aby suma ułamków określających ich udział w nieruchomości wspólnej stanowiła jedną drugą. Ułamkowy udział w nieruchomości wspólnej jest określany w uchwałach spółdzielni dotyczących przeniesienia praw własności lokali mieszkalnych. Spółdzielnia może także wystąpić o przekształcenie użytkowania wieczystego w imieniu członków posiadających mieszkania lokatorskie i spółdzielcze własnościowe. Jeżeli nawet jeden ze współużytkowników wieczystych zgłosi sprzeciw, właściwy organ zawiesza postępowanie administracyjne i sprawę rozpatruje sąd w trybie artykułu 199 kodeksu cywilnego. Decyzję o przekształceniu prawa użytkowania wieczystego w prawo własności nieruchomości wydaje w przypadku gruntów Skarbu Państwa starosta, natomiast wójt, burmistrz, prezydent miasta w przypadku gruntów jednostek samorządu terytorialnego. Prawomocna decyzja jest podstawą wpisu do księgi wieczystej. Organ wydający decyzję ustala opłatę i może udzielić bonifikat. Wyłącznie w odniesieniu do gruntów Skarbu Państwa zagwarantowana jest w ustawie minimalna bonifikata 50 proc. dla osób fizycznych, które prawo użytkowania wieczystego uzyskały przed 5 grudnia 1990 r., oraz gdy nieruchomość jest wpisana do rejestru zabytków. Opłaty rozkłada się na raty na wniosek użytkownika wieczystego na czas nie krótszy niż 10 lat i nie dłuższy niż 20 lat. Organ może żądać zwrotu bonifikaty, jeżeli nieruchomość zostanie w ciągu 5 lat zbyta lub wykorzystana na inne cele. Nie dotyczy to zbycia na rzecz osoby bliskiej, jak też właścicieli lokali, w którym przekształcono prawo użytkowania wieczystego w prawo własności (art. 4 ust. 15 omawianej ustawy). Przychylność gmin dla przekształceń wyraża się m.in. wysokością bonifikaty. Zdarza się niestety, że mimo atrakcyjnych bonifikat udzielanych przez gminy użytkownicy wieczyści nie mogą z nich skorzystać, ponieważ spółdzielnie mieszkaniowe mające przewagę w nieruchomości wspólnej wykazują bierność w uruchomieniu procedury, narażając tym samym swoich członków na podwyżki co 3 lata opłat za użytkowanie wieczyste i pozbawiając ich możliwości wykupu, jakie daje im ustawa. Tym bardziej uzasadnione wydają się kierunki prac ustawodawczych zmierzające do przekształcenia prawa użytkowania wieczystego we własność z mocy ustawy. Dr Gabriela Masłowska
Kontrowersje wokół poglądów teologicznych nowego prefekta Kongregacji Nauki Wiary Czwartego lipca br. nowo mianowany prefekt Kongregacji Nauki Wiary abp Gerard Müller udzielił wywiadu związanej z Konferencją Episkopatu Niemiec agencji prasowej Katholische Nachrichten‑Agentur (KNA). Na pytanie dziennikarza o problemy, których źródłem — dla Bractwa Św. Piusa X — były postanowienia II Soboru Watykańskiego, hierarcha odpowiedział:
„Każdy, kto się uważa za katolika, musi się trzymać zasad wiary katolickiej. Ani Kongregacja Nauki Wiary, ani nikt inny nie jest ich autorem, lecz otrzymaliśmy je dzięki Objawieniu Bożemu w Jezusie Chrystusie, które zostało powierzone Kościołowi. Nie można zatem po prostu wybierać z Objawienia tego, co komu pasuje do jego koncepcji. Przeciwnie, trzeba być otwartym na całość wiary chrześcijańskiej, na całe wyznanie wiary, na historię Kościoła i rozwój jego nauczania. Trzeba być otwartym na żywą Tradycję, która nie kończy się gdzieś w latach 50., ale wciąż się rozwija. W tym samym stopniu, w jakim cenimy historię z jej wielkimi osiągnięciami, musimy też dostrzegać, że każda epoka jest również bezpośrednio związana z Bogiem. Każda epoka ma swoje własne wyzwania. Nie możemy uznać żadnej konkretnej epoki za «klasyczny standard», ale [raczej] posuwamy się od szczytu do szczytu”. Na kontrowersyjne tezy zawarte w pracach teologicznych abp. Müllera, w swoim kazaniu wygłoszonym podczas święceń kapłańskich w Zaitzkofen, zwracał uwagę bp A. de Galarreta FSSPX Zasmucająca jest nie krytyka Bractwa z ust abp. Müllera — nigdy nie szczędził mu on gorzkich słów — ale okoliczność, że pouczenia dotyczące przyjmowania całości wiary chrześcijańskiej padają z ust hierarchy, który jeśli nawet nie neguje wprost niektórych katolickich dogmatów, to jednak podaje je w wątpliwość. Amerykański tradycyjny dwutygodnik katolicki „The Remnant” w artykule zatytułowanymNew Head of CDF Dissents from Certain Doctrines of Faith? (ang. „Czy nowy szef Kongregacji Nauki Wiary kontestuje niektóre prawdy wiary?”) pisze o tym tak:
(…) Prefektem Kongregacji Nauki Wiary został abp Gerard Müller, który sam publicznie kontestuje niektóre prawdy wiary. Nie wierzy on w dziewictwo Matki Bożej in partu (‘podczas porodu’), stając w opozycji do nauczania II Soboru Watykańskiego (zawartego w Lumen gentium [LG 57] oraz papieży, soborów i doktorów cytowanych na poparcie tej doktryny w przypisie nr 10 tego dokumentu). Redukowanie tego cudu [ogłoszonego jako] de fide (czyli takiego, któremu zaprzeczenie oznacza herezję — przyp. red.) do ogólnego stwierdzenia o wpływie „łaski (…) na ludzką naturę” to klasyczna taktyka demitologizacji (znana z protestanckiej hermeneutyki biblijnej Bultmanna — przyp. red.). Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że abp Müller najwyraźniej podziela luterańskie nauczanie o obecności Chrystusa w Eucharystii, [mianowicie że] konsekrowane postaci nie są prawdziwym Ciałem i Krwią Chrystusa w Jego przemienionej cielesności, lecz raczej że Zbawiciel staje się po prostu „obecny” w tym, co pozostaje chlebem i winem. Pogląd abp. Müllera wydaje się niemożliwy do odróżnienia od poglądu potępionego jako herezja przez Sobór Trydencki (por. DS 1652). Papież Paweł VI kładł nacisk na ważność tego dogmatu w encyklice Mysterium fidei z 1964 r. i ponownie w tym, co uważał za najważniejszy dokument swego pontyfikatu, a mianowicie w pochodzącym z 1968 r. Uroczystym wyznaniu wiary. To w nim papież ogłosił:
„A wszelkie tłumaczenia teologów, które starają się nieco rozumieć tę tajemnicę, aby zgodne były z wiarą katolicką, powinny niewzruszenie utrzymywać, że niezależnie od naszej świadomości chleb i wino po konsekracji rzeczywiście przestają istnieć, tak że po niej godne uwielbienia Ciało i Krew Pana Jezusa są prawdziwie przed nami obecne pod postaciami sakramentalnymi chleba i wina”. Ta stała katolicka nauka została powtórzona w Katechizmie Kościoła katolickiego (paragrafy 1374–1377). Nie wspominam nawet o sympatii abp. Müllera dla teologii wyzwolenia, głoszonej przez jego bliskiego przyjaciela Gustawa Gutiérreza, czy o jego stwierdzeniu, że „protestanci są już członkami Kościoła” — stanowisko to byłoby wyraźnie sprzeczne z nauczaniem Piusa XII zawartym w [encyklice] Mystici Corporis o tym, co stanowi o „rzeczywistym udziale” w Kościele Chrystusowym.
Eucharystia: W 2002 r. bp Müller opublikował książkę Die Messe — Quelle des christlichen Lebens (niem. „Msza św. źródłem chrześcijańskiego życia”; Ulrich Verlag, Augsburg), w której napisał: „W rzeczywistości [określenia] ciało i krew Chrystusa nie oznaczają składników materialnych człowieka Jezusa w czasie Jego życia [na ziemi] lub w Jego przemienionej cielesności. Tutaj ciało i krew oznaczają obecność Chrystusa za pośrednictwem chleba i wina”.
Teologia wyzwolenia: Arcybiskup Müller był również uczniem Gustawa Gutiérreza, „ojca” latynoamerykańskiej teologii wyzwolenia, z którym łączyła go długa i zażyła przyjaźń. Komentując Gutiérreza, abp Müller stwierdził: „Teologia Gustawa Gutiérreza, niezależnie jak na nią spoglądać, jest ortodoksyjna, ponieważ jest ortopraktyczna i uczy nas poprawnego działania na sposób chrześcijański, gdyż wywodzi się z prawdziwej wiary”. Trzeba zauważyć, że myśl Gutiérreza nigdy nie została zakwestionowana przez Stolicę Apostolską, choć teologa poproszono o zmodyfikowanie niektórych pism.
Mariologia: W swoim liczącym 900 stron dziele Katholische Dogmatik. Für Studium und Praxis der Theologie (niem. „Dogmatyka katolicka. Studiowanie i praktykowanie teologii”; Fryburg, 5. wyd. 2003), abp Müller pisze, że doktryna o wieczystym dziewictwie Najświętszej Maryi Panny „nie tyle dotyczy konkretnych fizjologicznych cech naturalnego procesu porodu (…), ile uleczenia i zbawczego wpływu łaski na ludzką naturę”.
„Niech w tej czarnej godzinie niebiosa chronią Kościół od bram piekielnych” — kończy korespondent „The Remnant”. I nawet jeśli uznać, że jego obawy są przesadzone, a słowa arcybiskupa prefekta dają się interpretować zgodnie z zasadami tego, co nazywa się hermeneutyką ciągłości, to muszą one budzić obawy i skłaniać do stawiania pytań o intencje, którymi kierował się Ojciec Święty, mianując na ten urząd biskupa i teologa o tak kontrowersyjnych poglądach
(Źródła: kna.de, remnantnewspaper.com
Zamordowane królestwo świętego Ludwika Niesłabnąca aktualność doświadczenia rewolucji 1789 roku polega na tym, że stanowiła ona pierwszą w dziejach, toteż wzorcową, totalną próbę realizacji utopii społecznej – gigantyczny eksperyment na żywym i wielkim organizmie społecznym, najdoskonalej rozwiniętym w całym ówczesnym świecie. W jakobińskiej demokracji tkwią korzenie wszystkich ideologii oraz ruchów egalitarnych XX wieku z międzynarodową i narodową odmianą socjalizmu na czele. Od gilotyn i kazamatów Conciergerie prowadzi prosta droga do Auschwitz i Archipelagu Gułag. Jedna i niepodzielna, centralistyczna republika Robespierre’a nie mogła ścierpieć żadnej różnorodności ponad sto lat przed tym, zanim gauleiterzy NSDAP przeprowadzali glajchszaltung Rzeszy, a komisarze bolszewiccy – zrównanie wszystkich i wszystkiego w Raju Krat.
Akademia terroru Rewolucję (anty)francuską można postrzegać jako archetypową matrycę uniwersalnych mechanizmów każdej rewolucji: politycznej, społecznej, religijnej i obyczajowej. W pierwszym rzędzie dotyczy to wszechobecności terroru, sadyzmu i kłamstwa, dalej przechodzenia chaotycznych aktów gwałtu i „spontanicznych” zbrodni pierwszej fazy rewolucji w terror permanentny i planowy, a w końcu w metodyczne ludobójstwo metodami „przemysłowymi” (genocyd wandejski to właśnie jego pierwszy historyczny przykład). Jeśli sobie przypomnimy, że uwięzionych w Rennes cechowano jak bydło literami: „F” (fusiller – rozstrzelać) lub „G” (guillotiner – zgilotynować), niechybnie stanie nam przed oczami obraz selekcji Żydów na rampie oświęcimskiej; jeśli z kolei wspomnimy słowa prokuratora Carriera: Raczej zamienimy Francję w cmentarz, niż odstąpimy od zamiaru odrodzenia jej na nasz sposób, usłyszymy, że jak echo odpowiadają mu ponad wiek później słowa Lenina: Lepiej, żeby zginęło dziewięć dziesiątych Rosjan, niż gdyby jedna dziesiąta nie miała ujrzeć zwycięstwa komunizmu. Rewolucjoniści paryscy okazali się także wynalazcami nowoczesnych, błędnie przypisywanych zazwyczaj dopiero dwudziestowiecznym totalitaryzmom, metod kłamstwa i bezczelnej propagandy. Wybitny historyk rojalistyczny Pierre Gaxotte zwraca w tym kontekście uwagę na zastosowaną przez spiskujących klubistów już w czerwcu 1789 metodę „urabiania” opinii publicznej przez hipnotyzowanie niezorientowanej większości tajemniczym zaimkiem bezosobowym „się”: Ksiądz-apostata (wkrótce „biskup” konstytucyjny), abbé Grégoire wspominał: „Czy jednak – odezwał się ktoś – poglądy dwunastu, piętnastu osób mogą wpłynąć na głosy tysiąca dwustu deputowanych?” Odpowiedziano mu, że zastosowanie formy bezosobowej w połączeniu z zaimkiem „się” działa magicznie. Będziemy mówili: król zamierza to i tamto, lecz wśród patriotów uważa się, że należy podjąć następujące kroki. „Się” może równie dobrze odnosić się do czterystu, jak do dziesięciu osób. I to działało (Rewolucja francuska). Działało – ponieważ klubiści wybornie opanowali wiedzę i taktykę, których autorstwo znów przypisuje się mylnie dopiero Leninowi: utożsamiania woli powszechnej czy dyktatury mas z wolą ewidentnej, lecz zdecydowanej i świadomej swoich celów mniejszości zawodowych rewolucjonistów. Nad wyraz „nowoczesne” były już także inne wynalazki rewolucjonistów francuskich: zastąpienie w postępowaniu sądowym dowodów rzeczowych „dowodami moralnymi” winy, wprowadzenie kar za „szeptankę”, periodyczne „weryfikacje obywatelskie” oraz drobiazgowe kwestionariusze, zawierające pytania takie jak: Czym zajmowałeś się przed rewolucją? Czym zajmujesz się obecnie? Co zrobiłeś dla rewolucji? Czy byłeś szlachcicem, bankierem, maklerem? Nie należy zapominać także o ogromnych „postępach” na drodze do gospodarki etatystycznej w postaci zniesienia tajemnicy handlowej, upaństwowienia handlu zagranicznego, ustanowienia tabeli cen maksymalnych, wprowadzenia obowiązkowych kontyngentów i dekretów przeciwko spekulantom, przejmowania bezpośrednio przez państwo wielu obszarów produkcji, a wreszcie udręk życia codziennego, zwiastujących „realny socjalizm”: racjonowania żywności, kolejek do piekarń, mleczarń czy składów węgla, ustawiających się o trzeciej nad ranem, oraz zakazu sprzedawania ryb w dni postne.
Mistrzostwo w autodestrukcji Nie mniej istotna od skutków rewolucji jest także kwestia tego, co właściwie zdołała ona z taką zaciekłą pracowitością zniszczyć. Rekonstruując faktyczny obraz katolicko-monarchicznej Francji ancien régime’u, cytowany już historyk (Gaxotte) przyrównywał ją do olbrzymiej i prastarej budowli, do której każde pokolenie dodawało swoją kondygnację, nie niszcząc poprzedniej, a choć ogólny plan tak wielkiego gmachu stał się z biegiem czasu nieco pogmatwany, (…) niektóre skrzydła były zaniedbane i groziły ruiną, inne znów niewygodne lub zbyt wykwintne, to całość jednak tchnęła zamożnością, fasada miała wygląd wspaniały, a życie w gmachu było lepsze i bujniejsze niż gdzie indziej. Chociaż od czasu studiów Alexisa de Tocqueville’a (Dawny ustrój i rewolucja) skłonni jesteśmy przywiązywać wagę – atoli często przesadną – do zapoczątkowania procesów centralizacji w ramach XVII- i XVIII-wiecznej „monarchii administracyjnej” Burbonów, to wciąż jednak niewyobrażalnie wielka wręcz dla współczesnych, scentralizowanych państw demokratycznych była autonomia stanów, korporacji, prowincji, trybunałów, parlamentów i innych „ciał pośredniczących” między państwem a rodziną i jednostką. Monarchia ancien régime’u była w istocie tysiącem małych, arystokratycznych, mieszczańskich i wiejskich republik, spajanych taktownie i cierpliwie przez administrację nieliczną, ale sprawną, uczciwą i o delikatnych manierach. W rękach instytucji społecznych i poszczególnych poddanych wciąż znajdowało się wiele instrumentów – na czele z prawami zwyczajowymi – do ustawicznego szachowania rzeczywistych i potencjalnych posunięć centralizacyjnych rządu. Ta „absolutystyczna” władza była w istocie na każdym kroku krępowana tysiącami najrozmaitszych praw nabytych i przywilejów. Rewolucja tedy – co przyznać musiał nawet marksizujący apologeta jakobinów Albert Mathiez – nie wybuchła w kraju wyczerpanym, lecz w państwie kwitnącym i w chwili jego pełnego rozwoju. W przedrewolucyjnej Francji nie było biedy jako zjawiska powszechnego, a ostatnie pół wieku przed nią trwał nieprzerwany wzrost gospodarczy, który uczynił społeczeństwo francuskie najzamożniejszym społeczeństwem ówczesnego świata. W rękach Francuzów znajdowała się połowa gotówki będącej w obiegu europejskim. Systematycznie bogaciły się prawie wszystkie warstwy społeczeństwa – mieszczanie, kupcy, przedsiębiorcy, chłopi – z wyjątkiem jednej: prowincjonalnej, wiejskiej szlachty! Wielu ubogich ziemian wiodło żywot, który byłby nie do zniesienia dla ich formalnych poddanych, w zrujnowanych pałacach i dworach, pozbawionych umeblowania, na ziemiach obciążonych długami hipotecznymi. Z wyjątkiem kilku miejscowości w górach Jury i Bourbonnais, nie istniała już we Francji pańszczyzna, a chłopi władali co najmniej połową gruntów uprawnych w kraju. Rzekoma wielogłowa i nienasycona hydra podatkowa to nazbyt pochopny wniosek, wysnuty w nieświadomości istnienia różnych nazw tych samych danin, których w rzeczywistości nie było więcej niż cztery czy pięć. Nad tym bogatym społeczeństwem władzę sprawowało jednak ubogie państwo. To rząd królewski, a nie społeczeństwo, był niewypłacalnym bankrutem. Bez wątpienia, Francja około 1789 roku potrzebowała poważnej, gruntownej i nade wszystko upraszczającej przestarzały, skomplikowany system podatkowy, reformy skarbowej. Zamiast tego, zorganizowana i świadoma swoich zupełnie odmiennych celów, lecz długo ich nieujawniająca mniejszość zafundowała krajowi krwawą rewolucję, która w ostateczności, po błyskotliwych fajerwerkach wojen imperialnych, cofnęła Francję głęboko w rozwoju społecznym i gospodarczym, sprowadziła na powrót dawno zapomniany głód i analfabetyzm oraz nieodwołalną utratę pozycji pierwszego mocarstwa świata, którą zbudowało jej czterdziestu królów. „Osiągnięcia” rewolucji najlepiej podsumował – widzący zaledwie początek tego szału autodestrukcji – Edmund Burke: Francuzi okazali się największymi na świecie mistrzami w dziele zniszczenia. Obalili całkowicie swoją monarchię, zburzyli Kościół, handel i manufaktury. (…) Gdybyśmy całkowicie pokonali Francję, gdyby leżała powalona u naszych stóp, to i wówczas wstydzilibyśmy się (posyłając komisję w celu uregulowania ich spraw) narzucić Francuzom tak bezwzględne i zgubne warunki, jakie sami sobie narzucili.
Intelektualna gnoza Do wybuchu rewolucji doprowadziły zatem nie przyczyny ekonomiczne czy społeczne, lecz kryzys umysłowy i moralny, który spustoszył laicyzujące się błyskawicznie elity francuskie w wieku XVIII, proklamującym się „wiekiem świateł”. Jeśli skonfrontujemy ów wiek „oświecenia” z poprzedzającym go bezpośrednio klasycystycznym Grand Siècle, stanowiącym harmonię ładu oraz triumf rozumu i woli nad tym, co Charles Maurras nazywał ciemnym królestwem fizyczności (obscur royaume physique), to zobaczymy, że Francuz XVII wieku był katolikiem i konserwatystą, cenił hierarchię i dyscyplinę, znał słabość swojej skażonej grzechem natury, więc nie opierał ani wiedzy, ani moralności na uczuciach i pragnieniach. Wiek XVIII natomiast był umysłowym przewrotem, stanowiącym prostą negację zasad ładu wcielonego w chrześcijańską monarchię potomków Hugona Kapeta. Zanim rewolucja polityczna i społeczna spustoszyła majestatyczną, tysiącpięćsetletnią budowlę państwa, przez kilka dziesięcioleci trwała nieustanna, kontrkulturowa rewolucja deprawująca umysły, moralność i obyczaje. Ta oświeceniowa kontrkultura objawiła się między innymi w rozplenieniu się (jak pisał Louis de Bonald) nazbyt paryskich Irokezów, paplających o szlachetnych i bezgrzesznych dzikusach, przede wszystkim jednak w prymitywnej, lecz niesłychanie skutecznej, antyreligijnej propagandzie Encyklopedystów i innych les philosophes. Ci pierwsi w historii „zawodowi intelektualiści” wynaleźli dwie metody utwierdzania ideologicznego terroru lewicy: przedstawianie ideologii jawnie zaprzeczających choćby tylko zdrowemu rozsądkowi jako twierdzeń „naukowych” i jako „filozofii” przy traktowaniu obrazoburczości wypowiadanych twierdzeń jako wystarczającego probierza „głębi” i „oryginalności” myśli, oraz mistrzowską autoreklamę, posuniętą aż do prestidigitatorskiej umiejętności przedstawiania siebie jako „ofiar tyranii”, podczas gdy w rzeczywistości „prześladowani” mają dostęp do wszelkich instrumentów represjonowania, zamykania ust i negatywnej stygmatyzacji swoich przeciwników. To właśnie podkopujący każdym swoim artykułem Kościół i monarchię Encyklopedyści cieszyli się protekcją naczelnego cenzora Malesherbesa, który łamał prawo po to, aby zapewnić dystrybucję Encyklopedii i innych wywrotowych druków. Rewolucja jest więc produktem intelektualnej gnozy; poczyna się w umyśle, ale kończy wyzwoleniem sił, nad którymi spekulujące dotąd swobodnie w złudzeniu „lekkości bytu” czyste „ja” (kantowski rozum spekulatywny) nie jest już w stanie zapanować. Rewersem „spisku elit” był postępujący już od połowy wieku paraliż władzy i zanik woli rządzenia. Zaraza była nawet w samym centrum „Grenady” – przecież Wielkim Mistrzem Grand Orient, a więc faktycznym przywódcą buntu, był królewski kuzyn, książę Filip Orleański. Siły (teoretycznie) Starego Porządku: parlamenty (na czele z paryskim), szlachta i duchowieństwo, które hodowały w swoich salonach żmiję rebelii, pierwsze wypowiedziały w latach 1787-88 posłuszeństwo Koronie, dając najgorszy przykład motłochowi, a w 1789 dokonały samobójstwa, godząc się na zastąpienie reprezentacji stanowej indywidualistyczno-egalitarną, okazały się więc „uczniami czarnoksiężnika” rozpętującymi demoniczne moce, nad którymi wkrótce utracą kontrolę. Ponad wszelką wątpliwość miał zatem rację Joseph de Maistre głoszący z naciskiem, iż przy całej swojej nicości rewolucja jako fakt była karą Bożą, ognistym mieczem karzącym Francuzów za największy z grzechów – niedowiarstwo.
Królobójstwo jako Bogobójstwo Kulminacyjnym momentem rewolucji jest oczywiście zgilotynowanie królewskiego suwerena Francji – Ludwika XVI. Powszechność rozpoznawania przełomowości tegoż aktu królobójstwa nader rzadko idzie w parze z rozumieniem jego zarówno symbolicznego, jak realnego znaczenia. Zazwyczaj fakt detronizacji, a następnie dekapitacji króla postrzegany jest pod dyktando ideologicznego schematu wykoncypowanego przez inspiratorów i wykonawców zbrodni, czyli jako – być może nawet smutny i budzący grozę, niemniej konieczny – „ryt przejścia” (rite de passage) od monarchicznego „despotyzmu” do republikańskiego „ustroju wolności”. Tymczasem, sprawy przedstawiają się zgoła zupełnie inaczej. To nie sama monarchiczna forma ustroju budziła nienawiść rewolucjonistów – przynajmniej początkowo (w roku 1789 żaden z aktorów rewolucji, także Robespierre, nie był republikaninem).
Tym, co naprawdę budziło nienawiść i co sprawiało, że jednak monarchia – po widocznym fiasku ustrojowej farsy „monarchii konstytucyjnej” z królem jako nominalnym „szefem władzy wykonawczej” do roku 1792 – musiała zostać zniszczona, było jej nieusuwalne znamię religijne, chrześcijańskie. Śmiertelnym wrogiem dla nowego „królestwa” Praw Człowieka i Obywatela nie było królestwo jako typ reżimu, lecz teologia polityczna (i płynące z niej zobowiązania) arcychrześcijańskiego (très-chrétienne) Królestwa Francji jako najstarszej córy Kościoła (la fille ainée de l’Église) i jej arcychrześcijańskiego (très-chrétien) króla. W świetle tej teologii – a przede wszystkim dogmatu Wcielenia oraz dogmatu osobowej Trójjedyności Boga, wyrażonej także symbolicznie w znaku heraldycznym Kapetyngów: trzech złotych liliach na błękitnym polu – „Królestwo Lilii” Ludwika Świętego stawało się mistycznym ciałem trójstanowego narodu chrześcijańskiego, którego ziemskim Ojcem jest król, a wszyscy poddani z każdego stanu i z każdej prowincji stanowią Rodzinę Św. Ludwika. Jak pisał sławny konwertyta (wnuk bluźniercy Renana!) Ernest Psichari, odwiecznym powołaniem Francji było szerzyć wiarę katolicką, ponieważ tego wymaga porządek francuski, i zmieniać go nie wolno. U stóp francuskiego drzewa stoi święty, który wstawia się za całą dynastią francuską. A jakżeż moglibyśmy oddzielić dynastię francuską od samej Francji, samą Francję od tych, którzy ją stworzyli? (Głosy wołające na puszczy). Powołaniem Królestwa Francji – bez czego nie ma ono usprawiedliwiającej racji bytu, jest obrona Kościoła i szerzenie wiary katolickiej, co składa się na gesta Dei per Francos, zgodnie z przypomnianą przez Henri’ego Massisa, a pochodzącą od Karola Wielkiego, definicją Francji: Naród Franków wydaje owoce dla Boga; owoce te są liczne i bardzo płodne, gdyż jest on nie tylko wierny, ale i nawraca innych, przynosząc im zbawienie (Na okopach Zachodu). Król Francji musiał zatem zostać zdetronizowany, poniżony i zamordowany nie dlatego, że stał na czele państwa (oświeceniowi mistrzowie rewolucjonistów, jak Voltaire czy Diderot, wynosili wszak pod niebiosa pierwszego sługę państwa – Fryderyka Pruskiego czy Semiramidę Północy – carycę Katarzynę), lecz dlatego, że (zapoczątkowana koronacją Pepina Krótkiego w 754 roku) tradycja namaszczania – jako imitatio Davidi regis – monarszego ciała olejem ze Świętej Ampułki przyniesionej przez gołębicę z Nieba podczas chrztu króla Franków Chlodwiga (w 496 roku) czyniła osobę monarszą prawdziwie „królem-kapłanem”, „biskupem zewnętrznym” (l’évêque du dehors), mającym od Boga łaskę uzdrawiania przez dotyk, wedle formuły rytualnej: Król cię dotyka, Bóg cię uzdrawia (le Roi te touche, Dieu te guérit). Dlatego też akt publicznego roztrzaskania Świętej Ampułki miał dla królobójców nie mniejszą wagę niż zniszczenie fizycznego ciała króla. Gdyby król Francji mógł stać się oświeconym sługą państwa i „postępu”, zapewne rewolucjoniści pozostawiliby tę atrapę monarchii, jaka w tylu innych krajach istnieje (na pośmiewisko) do dzisiaj: ale był on ze swojej istoty i nieodwołalnie „porucznikiem Boga na ziemi” (lieutenant de Dieu), co było nie do zaakceptowania. Tę kardynalną różnicę wspaniale uwypuklił obrońca Tronu i Ołtarza, wicehrabia de Chateaubriand: Kiedy gołębica przyniosła Klodwigowi oleje święte, kiedy długowłosych królów wznoszono na tarczy, kiedy Ludwik Święty z drżeniem przysięgał na koronacji, że władzy swej użyje tylko dla chwały Boga i dobra ludu, kiedy Henryk IV, wkroczywszy do Paryża, padł na kolana w Notre-Dame i po prawicy króla ujrzano naprawdę albo w wyobraźni piękne dziecię uznane za jego anioła stróża, korona była święta; królewski proporzec spoczywał w Niebie. Ale odkąd na placu publicznym władca z uciętymi włosami i związanymi na plecach rękami dał głowę pod miecz przy dźwiękach bębna; odkąd przy dźwiękach tego samego bębna inny władca na innym placu wśród plebsu żebrał o głosy do swojej elekcji [mowa o Ludwiku Filipie Orleańskim– J. B.] – kto może zachować najmniejsze złudzenia co do korony? (Pamiętniki zza grobu). Zbrodnia królobójstwa ma tedy charakter na wskroś sakralny. Nie chodzi w niej tylko o ugodzenie w instytucję reprezentującą najwyższy autorytet polityczny. Jej istotny, najgłębszy sens jest wprost Bogobójczy: zabijając włodarza władzy ziemskiej, otrzymanej z łaski Boga, ugodzić chciano w Autora i Dawcę wszelkiej władzy. Bogofobia i chrystianofobia rewolucjonistów stanowi ich najbardziej wyrazistą autoidentyfikację. Już pierwsze, zbuntowane Zgromadzenie Narodowe uważało się za kompetentne nawet w kwestiach religijnych, uznając się za coś w rodzaju „Soboru Powszechnego”. Przemawiający 3 maja 1790 roku deputowany Camus oświadczył: Jesteśmy zgromadzeniem narodowym: mamy więc oczywiste prawo zmienić religię [tego kraju] – acz „wspaniałomyślnie” dorzucił, że (na razie) tego nie zrobimy. Powiedzmy zatem na koniec: kiedy dziś wzmaga się w Europie walka z Krzyżem, a nawet w Polsce pojawiają się dziwaczne koncepty konserwatyzmu laickiego, okraszonego zachwytami nad oświeconymi despotami typu Józefa II czy „monarchistami” pokroju Voltaire’a, nigdy dość przypominać, że potomek Ludwika Świętego – Ludwik XVI musiał stać się Ludwikiem Męczennikiem dlatego, że był Wikariuszem Boga w swoim ziemskim królestwie. Krew spływająca z jego odciętej głowy miała zmyć z czoła krzyżmo oleju świętego, którym był namaszczony. Lecz, dzięki Bogu, daremne to: złość ludzka może zniszczyć ciało, ale nawet wzburzone wody wszystkich mórz nie zmyją piętna pomazania (William Shakespeare, Ryszard II).
Jacek Bartyzel
Koko koko atom spoko Grad dobrych wiadomości ostatnio. Prasa doniosła na przykład że katastrofa nuklearna w Polsce jest całkowicie wykluczona. No, w każdym razie w czasie krótszym niż okres połowicznego rozpadu 238U. Wszystko za sprawą mianowania byłego ministra skarbu państwa A.Grada na prezesa spółek Polskiej Grupy Energetycznej: PGE Energia Jądrowa i PGE EJ 1, które odpowiadają za polski program energetyki jądrowej. Jako minister pan A.Grad wsławił się gradem sukcesów ekonomicznych, największym z których była niewątpliwie epopeja prywatyzacji polskich stoczni inwestorom z Kataru. Dotychczas kraj ma z tego zapalenie płuc oraz gruby raport NIKu badający te sukcesy. Zamiast wywalić nieudolnego ministra dawno temu, co w przypływie szczerości premier Tusk publicznie obiecywał, minister Grad odsłużył całą pierwszą kadencję jego rządu. Potem, zapewne w nagrodę za wyjątkową nieudolność, przydzielono mu nawet mandat poselski. Najwyraźniej jakieś siły wyższe chronią pana Grada a panu premierowi Tuskowi nic do tego. Komedia głosowania „na listy” była prawdopodobnie jedyną szansą na mandat bo gdyby przecież w demokracji wyborcy mieli cokolwiek do wybrania to pomni sukcesów byłego ministra wybraliby prędzej nawet myszkę Mickey. Nie ma jednak tego złego co by na dobre nie wyszło. Jest więc nadzieja że podobny sukces co w stoczniach pan A.Grad odniesie w energetyce jądrowej co zagwarantuje krajowi przyszłość czystą i spokojną, wolną od atomu i od obaw o drugą Fukushimę w Gąskach. Trochę tylko słuchać hadko o byłym panu ministrze składającym mandat poselski ponieważ „zamierza się zająć biznesem”. Nic oczywiście w zajmowaniu się biznesem nie ma złego. Wręcz przeciwnie, jest to cenną terapią zalecaną w wielu schorzeniach socjalizmu. I tak niepowetowaną szkodą było na przykład to że pan A.Grad nie zajął się biznesem o parę lat wcześniej, co uchronić by mogło kraj od gradu jego sukcesów. Nie bardzo tylko wiadomo czemu teraz pan A.Grad składając mandat poselski nie zajmie się w końcu swoim własnym biznesem tylko znowu przymierza się do kolejnego sukcesu na państwowej fusze. Skarb Państwa ma w PGE EJ 62%. DwaGrosze
Jądra Grada Rząd fachowców chce się sprawdzić w biznesie. Geodeta z wykształcenia i specjalista ds. rozwoju wsi, Aleksander Grad, został prezesem tak zwanych spółek jądrowych PGE. Przewidujemy rezultat jądrowej prezesury Grada - podpisanie umów z Rosjanami. Aleksandra Grada, byłego ministra rządu Tuska, nie musimy nikomu przedstawiać. Grad zasłynął z próby prywatyzacji Stoczni Szczecińskiej poprzez tajemniczaą fundację zarejestrowaną na Antylach holenderskich (czyli tam gdzie sa zarejestrowani udzialowcy ITI), pod zagadkowa nazwa Stitching Particulier Fonds Greenrights. Ta egzotyczna proba prywatyzacji skończyła sie, jak pamiętamy, obciachem i klapa. "Stitching Particulier Fonds" oznacza koncept prawny "prywatnej fundacji". Według prawa Antyli holenderskich "prywatna fundacja" nie ma udziałowców i nie moze zajmować sie materialnym biznesem oraz przynosić Zyśków, jak taka struktura może wiec inwestować w stocznie?
O co chodziło w tej hecy z prywatyzacja Stoczni Szczecińskiej wie chyba tylko byly minister Grad i jego oficerowie prowadzący. Aleksander Grad jest z wykształcenia geodeta przemysłowym, w latach 90-tych żył sobie spokojnie jako wójt gminy Plesna ale w pewnym momencie został dostrzeżony. I wtedy kariera Grada nabrała impetu, takiego ze w 2007 roku Grad wylądował w składzie ministerialnym rządu Tuska. Aleksander Grad jest wiec przykładem na to że ludzie zdolni ze wsi mogą realizować sie w III RP. Grad zrzekł sie mandatu poselskiego 30 czerwca 2012 roku aby sprawdzić sie w biznesie. Kilka dni temu został prezesem spółek PGE Energia Jądrowa i PGE EJ. Plany tych spółek na przyszłość to niby budowanie polskiej centrali atomowej. My w to nie wierzymy. Po pierwsze, w III RP nigdy budowano niczego na taka skale. Polska instrastruktura energetyczna została zbudowana w czasach PRL, szczególnie za Gierka. Kulczyk od 10 lat buduje elektrownie w Pelplinie, z wiadomym wynikiem. Po drugie, bajzel z budowa rzeczy relatywnie prostych technologicznie jak np. autostrady, nie wróży dobrze skomplikowanym technologicznie wielkim inwestycjom w III RP. Chyba ze elektrownie atomowa zbudują nam Chińczycy, jak autostrady. Po trzecie, Rosjanie wybudowali nowoczesna elektrownie termiczna w Kaliningradzie (Kaliningrad TTP-2) i budują właśnie niedaleko miasta Neman (po polsku: Ragneta) w obwodzie kaliningradzkim elektrownie atomowa Baltiskaja NPP (2300 MW), która stanie sie operacyjna w 2017 roku. Elektrownie buduje koncern RAO UES, w którym 52% akcji ma rosyjskie państwo a jednym z mniejszościowych udziałowców jest Gazprombank, będący w rekach kolegów prezydenta Putina:
http://en.wikipedia.org/wiki/Kaliningrad_Nuclear_Power_Plant
Nowe elektrownie w obwodzie kaliningradzkim maja (beda mialy) możliwości produkcyjne przekraczające potrzeby obwodu. Aleksander Grad zostal wiec prawdopodobnie wyznaczony do zawarcia kontraktów na import energii elektrycznej z przyszlej elektrowni atomowej Baltiskaja (zdjęcie w oryginale).
Stanislas Balcerac
Jak kłamią aborcyjne statystyki W dyskusjach na temat tak zwanej aborcji warto pomyśleć, skąd biorą się powszechnie propagowane, dotyczące jej dane statystyczne. Podobnie należy zbadać, kto i w jaki sposób je generuje oraz co z tego wynik Ogólnie mówiąc, dane pochodzą głównie od organizacji aborcyjnych i instytucji rządowych. Jednym z najbardziej poważnych generatorów takich krajowych i międzynarodowych statystyk jest amerykański The Guttmacher Institute (GI). Instytucja ta jest nie tylko proaborcyjna, ale została specjalnie stworzona do celów „naukowych” przez Planned Parenthood (największego amerykańskiego providera aborcji), więc jej obiektywizm możemy włożyć między bajki. Pochodzące od GI dane mogą być niedokładne z wielu powodów. Po pierwsze, w przypadku Stanów Zjednoczonych oparte są one na tym, co w formie badań ankietowych, dobrowolnie, co 3-4 lata zgłaszają jej abortoria (tzw. kliniki aborcyjne). Jak podaje Dennis Howard z The Movement for a Better America, prawdziwe liczby mogą być o 20-30 procent wyższe, gdyż „aborcje” z powikłaniami i opłacane gotówką mogą być celowo zatajane. Statystyki rządowego Center for Disease Control są jeszcze mniej dokładne, bo nie zawierają w ogóle danych z kilku stanów, w tym Kalifornii, gdzie zabójstw nienarodzonych dokonuje się bardzo dużo (według GI, w 2008 r. aż 17,7 proc. wszystkich „aborcji” w USA). W Stanach Zjednoczonych nie ma prawa federalnego, które nakładałoby na providerów obowiązek dostarczania informacji, a nawet gdyby takie prawo funkcjonowało, nie gwarantowałoby ich prawdziwości.
Liczba aborcji rośnie czy spada? Warto dodać, że wyżej wymienione liczby dotyczą najczęściej metody chirurgicznej, pozostawiając poza opisem m.in. aborcje farmakologiczne przy użyciu RU-486, tzw. antykoncepcję postkoitalną czy spirale. Służą zaś do udowodnienia, że proaborcyjne prawa wpływają na obniżenie liczby aborcji (jednak nie może ona spaść zbyt nisko, bo wtedy lobby nie może wykazać jej powszechności). Wyciąganie takiego wniosku może być problematyczne nie tylko z powodu niesolidnych danych. Spadek może przecież również nastąpić w wyniku niżu demograficznego czy migracji ludności. Z drugiej strony, organizacje proaborcyjne mogą celowo zawyżać dane w krajach, gdzie zabijanie nienarodzonych jest nielegalne, aby udowodnić, że prawo chroniące życie nie działa. Lobby to ma w tym interes polityczny (aby prawa zmienić) i finansowy (aby rozwinąć sieci providerów). Taktykę wyolbrzymiania statystyk potwierdził nieżyjący już były aborter, dr Bernard Nathanson, który po swym nawróceniu przez wiele lat działał na rzecz obrony życia. Dr Robert Johnston, fizyk zajmujący się danymi aborcyjnymi, zauważa również, że w wielu krajach (głównie rozwijających się) oparte są one na badaniach ankietowych o bardzo ograniczonej liczbie respondentów, wykonywanych w dużych skupiskach miejskich. Inne wliczają do bilansu samoistne poronienia. Do kolejnych manipulacji służy posługiwanie się tzw. turystyką aborcyjną, której skala jest trudna do oszacowania.
Bezpieczna „aborcja"? Niesolidne statystyki nie pokazują również uczciwie powikłań poaborcyjnych i przypadków śmiertelnych (znowu: brak nawet takowego systemu zgłoszeń). Co więcej, takie komplikacje mogą być często trudne do wyłapania, gdyż kobiety niechętnie je upubliczniają i udają się z nimi do prawdziwych lekarzy (na pogotowie czy do szpitala), a nie aborterów. Można sobie wyobrazić, że sytuacja w krajach tzw. trzeciego świata, w których „aborcja” jest legalna (lub niezwalczana) musi być dużo gorsza, skoro śmierci w wyniku legalnej „aborcji” zdarzają się w USA (GI podaje, na przykład 6 zgłoszonych przypadków w 2007 r.), gdzie opieka medyczna jest na najwyższym poziomie.
Podobnie rzecz ma się w Polsce. Nic nie wiemy o takich powikłaniach w naszych szpitalach. Źródła aborcyjne podają, że w Polsce uśmiercanie nienarodzonych w drugim trymestrze dokonywane jest przy pomocy starych metod. Są one uważane za bardziej ryzykowne, więc teoretycznie muszą być narażone na komplikacje. To samo środowisko uważa, że liczba szpitalnych „zabiegów” jest zaniżana poprzez ich dokumentowanie jako samoistnych poronień. Trochę pocieszająca jest za to analiza Johnstona (2008), który przekonująco udowadnia, że nie ma powodu sądzić, aby w naszym kraju znacznie wzrosła nielegalna „aborcja” w sektorze prywatnym. Wiemy, że prawdy o prenatalnym dzieciobójstwie nie dowiemy się od grup, które za nim lobbują. Eksperci „z tamtej strony” najczęściej nie chcą rozmawiać o zagrożeniach. Praktycznie wszystkie rodzaje ryzyka zamiatają pod dywan, a przecież substancje i aparatura używana do „aborcji” nie mogą być dla kobiet obojętne (nie mówiąc już o nienarodzonym człowieku). Mordercze lobby nie chce słuchać, co na temat skutków jego procederu mają do powiedzenia psychologowie kliniczni (mogą za to cytować psychologów społecznych). Z drugiej strony, liczba organizacji pro-life zajmujących się danymi aborcyjnymi jest niewielka. Mają one za to informacje od byłych pracowników abortoriów, przedstawiających je przede wszystkim jako biznesy nastawione na zysk, w których ukrywa się wszelkie komplikacje. Nie da się więc pominąć faktu, iż solidne dane liczbowe nie są łatwe do znalezienia i pokazują, że tak naprawdę statystyczny obraz aborcji lansowany przez jej czynnych zwolenników jest mocno zniekształcony. Natalia Dueholm
Bezzałogowe okręty w Zatoce Perskiej Stany Zjednoczone wysłały w rejon Zatoki Perskiej zdalnie sterowane łodzie podwodne „Sea Fox”, których zadaniem będzie wykrycie min morskich umieszczanych przez Iran w tamtejszych wodach. Głównym celem operacji ma być zapobiegnięcie ewentualnemu zablokowaniu przez Iran cieśniny Ormuz, która pełni strategiczną funkcję w światowym transporcie ropy naftowej. Z informacji podanych przez dziennik „Los Angeles Times” („LA Times”) wynika, że amerykańska marynarka wojenna wysłała już w region Zatoki Perskiej kilkadziesiąt mini-łodzi podwodnych produkowanych przez Niemców. „Mini-łodzie »Sea Fox« wyposażone są w podwodne kamery, samonaprowadzający sonar oraz głowicę bojową z ładunkiem kumulacyjnym”. – wyjaśnia gazeta. Jak dodaje, każdy z nich waży około 40 kg i mierzy 1,2 metra. Ładunek, który znajduje się w łodziach, eksploduje w zetknięciu z podwodną miną, a ich użycie jest jednorazowe”. Bezzałogowe łodzie podwodne to jeden z kilku elementów wzmocnienia obecności wojskowej USA w Zatoce Perskiej. Według "LA Times", kilkadziesiąt łodzi zostało zakupionych przez amerykańską marynarkę w lutym br. Wcześniej James Mattis, dowódca sił USA na Bliskim Wschodzie, zaapelował do większego zaangażowania w rozbrajanie min w tym regionie. Kilka tygodni temu do Zatoki wpłynęły pierwsze mini-okręty, które dołączyły do wcześniej skierowanych w ten rejon czterech trałowców oraz helikopterów MH-53 Sea Dragon. Oprócz tego w Zatoce Perskiej znajdują się dwa amerykańskie lotniskowce, a z niepotwierdzonych przez Pentagon informacji wynika, że w Kuwejcie stacjonują dwa oddziały amerykańskiego wojska.
„Mini-okręty mają zwiększyć zdolności wojskowe USA, jeśli negocjacje z Iranem nad jego programem nuklearnym przeciągną się lub zostaną zerwane” – czytamy w „LA Times”. Jednocześnie gazeta wyjaśnia, że niektórzy amerykańscy urzędnicy są ostrożni względem Iranu, którego władze w Teheranie groziły blokadą cieśniny Ormuz znajdującej się między Iranem a Omanem.
„Iran może odpowiedzieć na zaostrzenie sankcji gospodarczych i energetycznych, w tym na niedawne embargo Unii Europejskiej nałożone na irańską ropę naftową. Może przeprowadzić różne ataki na Zachodnie tankowce i platformy znajdujące się w Zatoce Perskiej. Oprócz min Teheran mówił o wykorzystaniu przeciw celom wojskowym lub handlowym łodzi motorowych i nadbrzeżnych wyrzutni rakiet. Stratedzy z Pentagonu traktują pogróżki poważnie. Zdaniem analityków, Iran nie zaryzykuje wywołania otwartego konfliktu z USA” - tłumaczy "LA Times". Jak dodaje, w przypadku zablokowania Ormuz przez Iran Amerykanie i ich sojusznicy potrzebują około 10 dni na jej ponowne odblokowanie. Jednak nawet krótkie zablokowanie dostaw ropy naftowej na światowe rynki spowoduje wzrost cen. IK
Partie głównego nurtu są partiami władzy dla władzy, więc nie muszą się specjalnie kierować dobrem obywateli O Dniu Wolności Podatkowej 2012 z ANDRZEJEM SADOWSKIM z Centrum im. Adama Smitha rozmawia Rafał Pazio. NCZAS: Po raz kolejny został ogłoszony tak zwany Dzień Wolności Podatkowej. Przypadł on 21 czerwca. Co oznacza dla Polaków to, że pracujemy ponad 170 dni na wydatki rządu? SADOWSKI: Oznacza niższy poziom osobistego dobrobytu i mniejsze bogactwo. Z jednej strony jest to kwestia rozmiaru przymusowej pracy dla rządu. Z drugiej – efektywności wydawania przez rząd naszych podatków na edukację, zdrowie, bezpieczeństwo czy wymiar sprawiedliwości. Usługi, za które musimy płacić z góry, nie działają lub są lichej jakości. Jeśli chcemy skorzystać z tzw. bezpłatnej rządowej służby zdrowia, za którą pobrano od nas pieniądze w postaci składki zdrowotnej, okazuje się, że ta dostępność jest utrudniona. Kiedy naprawdę potrzebujemy usługi medycznej, musimy zapłacić ponownie w prywatnym gabinecie. Coraz bardziej dojmujące jest poczucie, jak nasze pieniądze są marnotrawione. To jest taki drugi wymiar faktu półrocznej pracy na rzecz zaspokojenia wydatków rządowych, które ciągle się powiększają. Dzień Wolności Podatkowej wyznaczyliśmy na 21 czerwca na podstawie oficjalnie przedstawionych planów wydatków rządu. Ze względu na zobowiązania wobec Unii Europejskiej rząd będzie musiał przedstawić rzeczywiste wykonanie wydatków. Takie wykonanie przedstawił 30 maja bieżącego roku i wynikało z niego, że wydatków było znacznie więcej. Dokonaliśmy korekty Dnia Wolności Podatkowej za rok 2011 i wyszło, że pracowaliśmy na podatki o dwa tygodnie dłużej, do 7 lipca. Ponad pół roku pracujemy na utrzymanie poziomu życia rządu, który nie ogranicza wydatków, nie likwiduje aktywności, która niczemu nie służy, a stara się cały czas utrzymać poziom życia tego całego aparatu.
NCZAS: Mimo że indeks jest podawany po raz 19, to nie pojawia się perspektywa zmiany. Polacy ufają propagandzie rządu, że takie wydatki są konieczne? SADOWSKI: Przyczyna tkwi w zabetonowanym systemie politycznym. Posłowie i senatorowie bardziej obawiają się tego, co myślą o nich bossowie partyjni niż sami wyborcy. Miejsce na liście wyborczej wynika z ich pozycji w partyjnej koterii, a nie z siły społecznego poparcia w okręgu wyborczym. Obywatele mają prawo głosować, ale mają ograniczone prawo wyboru, a tym bardziej kontroli władzy. W rezultacie panuje tyrania status quo, nie ma redukcji wydatków rządowych, nakręca się spiralę zadłużenia, która prowadzi w tym samym kierunku, gdzie znajdują się państwa strefy euro. Prawdopodobnie bankructwo, jak w PRL, wymusi fundamentalne zmiany.
NCZAS: Dlaczego na rządzie nie robi wrażenia, że Polacy wiedzą, kiedy przypada Dzień Wolności Podatkowej i ile muszą pracować na jego rzecz? SADOWSKI: Partie głównego nurtu są partiami władzy dla władzy. W tym systemie nie muszą się specjalnie kierować dobrem obywateli. Politycy nie mówią nawet o swoich propozycjach zmian w kampanii wyborczej. Podniesienia wieku emerytalnego nie było w programie partii dzisiaj rządzącej. Społeczeństwo nie dało przyzwolenia w wyborach na wprowadzenie tego typu zmian, a mimo to partia rządząca taką zmianę przeprowadziła. To pokazuje, że wybory stają się rytuałem. Prof. Marcin Król, jak i Stanisław Lem określali demokrację w Polsce jako plebiscytarną oraz fasadową. Moim zdaniem, głosowanie dziś to podpisywanie politykom weksla in blanco, z którym później robią, co im się żywnie podoba, m.in. kolejne długi. W tym systemie przyszłe pokolenia są obciążone zobowiązaniami dzisiaj zaciąganymi, których nie będą w stanie spłacić. Rafal Pazio
Uważaj na listonosza! Poczta Polska ściga za niepłacenie abonamentu. Będzie więcej kontroli Podatkiem, którego płacenia skutecznie unika większość Polaków, jest abonament radiowo-telewizyjny. Daninę, która finansuje „misyjną działalność” mediów „publicznych” (w praktyce: mediów władzy), powinien odprowadzać każdy posiadacz radioodbiornika lub telewizora. 5,35 zł za radio i 17,5 zł za „srebrny ekran” powinni co miesiąc płacić również ci, którzy oglądają wyłącznie kablówkę, nadawane przez satelitę kanały zagraniczne lub traktują telewizor jako ekran do wyświetlania filmów z DVD lub internetu. Stary, nie podłączony do prądu telewizor lub zakurzone w szafie radio również obliguje nas do uiszczenia daniny. Zarejestrowanych – czyli tych, którzy kiedyś przyznali się Poczcie Polskiej do posiadania przynajmniej jednego z dwóch opodatkowanych odbiorników lub po prostu choć raz zapłacili abonament – jest w Polsce ok. 6,8 miliona. Ponad 2,5 miliona osób jest – ze względu na wiek – zwolnionych z płacenia abonamentu. 1 milion płaci regularnie. W znacznej mierze jest to zasługa firm, które można skontrolować dużo łatwiej niż osoby prywatne. 3,3 miliona nie płaci. Do tego dochodzi wielomilionowa rzesza osób, które nigdy nie zarejestrowały odbiornika radiowego czy telewizyjnego. Coraz więcej Polaków uważa abonament za podatek niesprawiedliwy, relikt minionej epoki. Masa ludzi nie chce płacić za wątpliwej jakości „misję”, stronnicze (na korzyść aktualnie rządzącej władzy) wiadomości, ramówkę, w której nie ma nic atrakcyjnego. Jeszcze dwa lata temu wpływy z abonamentu wyniosły prawie 537 milionów złotych. W tym roku media publiczne dostaną „zaledwie” 464 miliony zł, czyli o 13% mniej. Ponieważ na realizację podnoszonego przez KRRiT pomysłu włączenia abonamentu do… rachunku za prąd (kto ma prąd, ten płaci abonament – nawet jeśli nie posiada radia czy telewizora) nie ma większych szans, urzędnicy postanowili jeszcze gorliwiej ścigać tych, którzy nie płacą. Jak podał portal money.pl, na ratunek finansów mediów publicznych ruszyła Poczta Polska. Zgodnie z obowiązującymi przepisami, listonosz, którego nieopatrznie wpuścimy do domu, ma obowiązek donieść na posiadacza niezarejestrowanego / nieopłaconego telewizora lub radia. Pocztę – oprócz poczucia obywatelskiego obowiązku – motywuje 6-procentowa prowizja od ściągniętych kwot. Według informacji money.pl, w ubiegłym roku listonosze przeprowadzili ponad 16 tysięcy kontroli. W 2010 roku było ich niecałe 4,5 tysiąca, a w 2009 roku – zaledwie 632. Przez dwa lata liczba kontroli wzrosła więc aż o 2400 procent! W tym roku kontroli ma być jeszcze więcej. Przestrzegamy więc przed spoufalaniem się z listonoszami i pracownikami poczty. Urzędnicy mogą ścigać tych, co nie płacą, nawet do pięciu lat wstecz. Po odebraniu paczki lub listu może się okazać, że przyjdzie nam zapłacić nawet 1000 zł kary. Warto pamiętać, że pracowników poczty nie musimy wpuszczać za próg domu…
Blazej Gorski
Byli oficerowie tajnych służb zbijają fortuny na emeryturze Generał Gromosław Czempiński, były szef Urzędu Ochrony Państwa, przez ostatnie 16 lat był jednym z najbardziej rozchwytywanych biznesowych doradców w Polsce. Zasiadał w kilkunastu radach nadzorczych i doradzał przy największych prywatyzacjach. Podobne biznesowe kariery zrobili jego dawni koledzy z wywiadu, m.in. tragicznie zmarły ostatnio gen. Sławomir Petelicki. Wysocy rangą byli oficerowie służb III RP i końcówki PRL wydają się wręcz niezbędnym know-how każdego większego biznesu w Polsce. W naszym kraju powstała swoista mieszanka dwóch patologii: kapitalizmu politycznego i bezpieczniackiego. W obu wypadkach chodzi o wykorzystywanie zdobytych na państwowych posadach wpływów do robienia intratnych interesów. Najczęściej z państwem.
Za kulisami władzy Gdy w listopadzie ubiegłego roku prokuratura w Katowicach postawiła Czempińskiemu zarzuty korupcji przy prywatyzacji warszawskiej firmy energetycznej STOEN, przypomniano jego biznesowe osiągnięcia. Zasiadał w radach nadzorczych i zarządach m.in: Polskich Zakładów Lotniczych w Mielcu, FORCAN SA, BRE Bank SA, WAPARK Sp. z o.o., MOBITEL Sp. z o.o., Szeptel SA, The Quest Group Sp. z o.o., Eco Recycling Investment SA. Czempiński był także konsultantem jednej z głównych firm doradczych – Deloitte. Angażował się w ogromne prywatyzacje. Oprócz wspomnianego STOEN-u Czempiński był zaangażowany w prywatyzację Telekomunikacji Polskiej, a
także – nieskutecznie – w próbę sprzedaży Rafinerii Gdańskiej (obecnie Grupa Lotos). Pierwszy raz za kulisy kapitalizmu polityczno-bezpieczniackiego III RP można było zajrzeć osiem lat temu dzięki komisji śledczej ds. PKN Orlen. To wówczas ujrzała światło dzienne informacja, że gen. Gromosław Czempiński ma pretensje do najbogatszego Polaka – Jana Kulczyka – o to, że nie rozliczył się z nim za pomoc przy prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej. Chodziło, bagatela, o milion dolarów. Wiele wskazuje na to, że prywatyzacyjne know-how było zbliżone do tego zastosowanego w wypadku STOEN-u. Dwa tygodnie temu prokuratura w Katowicach, badająca nieprawidłowości przy prywatyzacjach, postawiła zarzuty byłemu szefowi Kulczyk Holding, Janowi W., właśnie dotyczące korupcji przy zakupie od rządu akcji TP SA. Prowadzone przez katowickich prokuratorów śledztwo prywatyzacyjne bynajmniej nie jest odbierane jako likwidacja patologii, tylko jako element politycznej gry. Funkcjonariusze CBA pracujący przy tym śledztwie zakładają się obecnie, za ile miesięcy, w ramach „usprawnienia” śledztwa, zostanie ono podzielone na kilkadziesiąt wątków. W ten sposób bowiem zniszczono śledztwo w sprawie afery paliwowej, w której przewijały się nazwiska polityków i oficerów z pierwszych stron gazet. Śmierć gen. Petelickiego dobrze wpisuje się w układankę likwidacji wpływów „grupy generałów”. W ten sposób jeden ze świadków w aferze paliwowej określił środowisko byłych oficerów tajnych służb PRL, którzy w III RP doszli do najwyższych stanowisk.
Niezbędny element sukcesu Gen. Sławomir Petelicki odniósł spore sukcesy w biznesie, będąc przez lata doradcą firmy Arthur Andersen i jej prawnego następcy w Polsce – Ernst & Young. W czasie gdy Petelicki doradzał firmie, była ona audytorem szeregu państwowych przedsiębiorstw: PKO BP, PZU, PKN Orlen, PGNiG, PKP, TP SA, Pekao SA, BGŻ, których dużą część potem prywatyzowano. Jaką rolę odgrywał gen. Petelicki w spółce, pokazała komisja śledcza ds. prywatyzacji PZU. Podczas przesłuchań świadków ujawniono, że lobbował on za pozostawieniem firmie roli audytora PZU. Zasady rzetelnego prowadzenia biznesu wymagają częstej zmiany audytorów, aby nie doszło do „zblatowania” sprawdzających i sprawdzanych. „Próbował prowadzić ze mną taką rozmowę dość, powiedziałbym, z pozycji siły” – zeznawał przed komisją śledczą ds. prywatyzacji PZU były prezes tej spółki Zdzisław Montkiewicz. Przez kilka lat Petelicki zasiadał też w radach nadzorczych spółek należących do Ryszarda Krauzego. Miliardera ochraniali byli oficerowie GROM-u, których polecił Petelicki. Krauze słynął z zatrudniania osób z doświadczeniem lub kontaktami w tajnych służbach. Pracował dla niego m.in. były wiceszef Urzędu Ochrony Państwa płk. Mieczysław Tarnowski czy syn wpływowego szefa Wojskowych Służb Informacyjnych Marka Dukaczewskiego.
Ciszej jedziesz, dalej dojedziesz O ile kariery generałów Czempińskiego i Petelickiego były widoczne niemalże w świetle kamer, o tyle inne biznesowe interesy byłych ludzi służb nie były takie jawne. Na przykład osiem lat temu były szef ośrodka szkoleniowego wywiadu w Kiejkutach płk Bolesław Piechucki założył firmę Horizon Venture Capital, zajmującą się „wywiadem konkurencyjnym”. Dla firmy pracowali m.in. generał Wiktor Fonfara, płk Henryk Jasik, a także niżsi rangą byli oficerowie tajnych służb. Obecnie spółka jest w likwidacji, ale bynajmniej nie dlatego, że brak było chętnych na korzystanie z jej usług. Jak twierdzą dobrze poinformowane źródła, o firmie zaczęło być zbyt głośno.
Piechucki działa obecnie także w branży energetycznej. Był prezesem spółki Biopower, która zajmuje się budowaniem biogazowni. Firma należy do izraelskiego biznesmena Aleksandra Rechtera. Co ciekawe, w spółce tej pracował na przełomie 2008 i 2009 roku minister gospodarki w rządzie PiS Piotr Woźniak. Piechucki jest także wiceprezesem spółki European Business Partners (też należącej do Rechtera), która stara się przejąć lotnisko w Szymanach (słynne z uwagi na lądowania tam samolotów z więźniami CIA). Mało znany jest również biznesowy epizod z działalności gen. Mariana Zacharskiego, który z pracą dla służb pożegnał się w 1995 roku, po słynnej aferze „Olina” (oskarżenia ówczesnego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji). W 2004 roku oskarżony w aferze paliwowej Jan B. wskazał, że szwajcarską filię polskiej spółki Metamex (miała brać udział w paliwowych biznesach) reprezentował właśnie Zacharski. Liczba oficerów wysokiej rangi, którzy pojawiali się w kontekście całej afery paliwowej, była ogromna.
Dochodziło również do zabawnych sytuacji w których biznes godził zwaśnionych na niwie politycznej adwersarzy. Na początku tego wieku w radzie nadzorczej w handlującej paliwami płockiej spółce Pollex zasiadała Maria Oleksy. Firma sponsorowała też auto z kierowcą, którym jeździł – będąc posłem – jej mąż Józef („zapomniał” wpisać tego do rejestru korzyści). Płaciła też na klub Gwardia Warszawa, z którym wówczas był związany płk Henryk Jasik, którego Oleksy obwiniał o udział w prowokacji przeciw niemu. Spółka ta była więc modelowym przykładem współpracy rządzących Polską elit III RP. Były w niej rodziny polityków lewicy, Platformy Obywatelskiej i przedstawiciele służb specjalnych.
Rozmowy kontrolowane? Generał Krzysztof Bondaryk, obecny szef ABW, do pracy w służbach za rządów Platformy wrócił z biznesu. Pracował m.in. dla kolejnego oligarchy – Zygmunta Solorza-Żaka – a także dla operatora telefonii komórkowej Era. „Swoich” bezpieczniaków miały również konkurencyjni operatorzy. Dla Plus GSM pracował były wpływowy oficer Wojskowych Służb Informacyjnych płk Jerzy Kruczkowski, a dla Telekomunikacji Polskiej płk Jerzy Nóżka. Oczywiście oprócz szefów w telekomach pracowała po odejściu ze służby duża liczba mniej znaczących oficerów. Pracując dla operatorów telekomunikacyjnych, byli oficerowie pełnią zwykle enigmatyczne funkcje „specjalistów od bezpieczeństwa”. Faktycznie zaś mają niemal nieograniczony dostęp do wrażliwych danych, których mają pilnować. Nie bez znaczenia była także walka o utrzymanie monopolu i oligopolu, jaką dekadę temu toczyli operatorzy telekomunikacyjni. Przypomnijmy: przez lata polskie połączenia telefonii komórkowej należały do najdroższych na świecie z uwagi na oligopol trzech największych graczy (Plusa, Idei-Orange i Ery). „Wielka trójka” robiła wszystko, co w jej mocy, aby uniemożliwić lub opóźnić wejście kolejnych graczy na rynek. Podobnie o utrzymanie monopolu zabiegała Telekomunikacja Polska. W tym nieformalnym lobbingu wiedza ludzi ze służb specjalnych i ich przełożenia na urzędników państwowych miały konkretny wymiar finansowy.
Potęga wiedzy W tle największych prywatyzacji i przetargów publicznych praktycznie zawsze pojawiają się nazwiska oficerów tajnych służb. Przez lata czołowi polscy biznesmeni, zaliczani do grupy rodzimych oligarchów, licytowali się, kto zatrudni więcej „byłych” ludzi służb. Przekładało się to bowiem bezpośrednio na zlecenia. Na całym świecie byli oficerowie dorabiają w biznesie. Problemem jest jednak fakt, że w Polsce są głównie zatrudniani, aby dzięki ich kontaktom mieć „święty spokój” z władzą i i urzędami kontroli. „Początek lat 90. był okresem prymitywnej korupcji. Mieliśmy ogromną liczbę dowodów na branie łapówek przez polityków, w tym członków rządu. Duża część tych ludzi zajmuje dziś ważne stanowiska polityczne” – twierdzi były oficer UOP i ABW. Jego zdaniem, osoby pracujące na początku transformacji w służbach mają wiedzę, a być może także dowody mogące złamać kariery obecnych tuzów polityki. Na dodatek mają łatwość w pozyskiwaniu wiedzy na bieżąco gromadzonej przez tajne służby. Przecież większość z obecnie służących za niewielkie pieniądze oficerów chce mieć łatwą drogę do intratnych posad w biznesie. W jednym z wywiadów z 2005 roku przyznał to pośrednio sam Czempiński. Pytany, czy każdy szanujący się przedsiębiorca ma swojego generała, wyjaśnił: „Jest to pewien skrót myślowy, ale to prawda. Mimo to nie jest tak łatwo o pracę. Dlatego że jak się zatrudni Nowka [generała, byłego szefa UOP i Agencji Wywiadu] czy mnie, to zaraz wszyscy to odnotują. Zatrudnienie kogoś z nas powoduje, że konkurencja nie ma komfortu, obawia się, że mamy przewagę. Wszyscy są przekonani, że zatrudnia się nas, by pogrążyć przeciwników, wykorzystując wiedzę z przeszłości. Wszyscy widzą nas w czarno-białych barwach i tak nas oceniają. Nikt nie chce dostrzec tego, że potrafimy kojarzyć fakty, analizować zjawiska, zbierać informacje”. Dopytywany, czy chodzi o zbieranie „haków”, przyznał: „Oczywiście, że szukamy u przeciwników słabych stron. Liczy się skuteczność”. Ale nie tylko politycy muszą obawiać się byłych oficerów w rolach biznesmenów. Wśród zagrożonych są też dziennikarze, którzy współpracowali ze służbami w okresie PRL i III RP. Posiadanie „własnych” oficerów na etacie w firmie daje biznesmenom de facto nieformalny immunitet, chroniący ich przed dociekliwością organów państwowych i mediów. A za taki przywilej warto dużo zapłacić. Jan Pinski
Macierewicz do prokuratury o Tusku, Sikorskim, Klichu, Arabskim i Millerze, że popełnili: "Szereg przestępstw na szkodę RP oraz jej konstytucyjnych organów" W zawiadomieniu Macierewicz napisał, że czyny: "których dopuścili się pod kierownictwem i na polecenie Donalda Tuska" — Klich, Miller, Sikorski i Arabski wypełniają znamiona przestępstw z art. 129 i art. 231 par.1 Kodeksu karnego. Macierewicz do prokuratury o Tusku, Sikorskim, Klichu, Arabskim i Millerze, że popełnili: "Szereg przestępstw na szkodę RP oraz jej konstytucyjnych organów" Znany polityk i poseł Antoni Macierewicz, 20 lipca 2010 roku został przewodniczącym, zorganizowanego przez działaczy PiS, zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy rządowego samolotu Tu-154 w Smoleńsku. Macierewicz donosi do prokuratury na Tuska, Sikorskiego, Klicha, Arabskiego i Millera. "Szereg przestępstw na szkodę RP oraz jej konstytucyjnych organów" Szef zespołu parlamentarnego ds. zbadania katastrofy TU-154M, poinformował, że w czwartek złoży zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa m.in. przez najwyższych urzędników państwowych, m.in. premiera Donalda Tuska oraz szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Zawiadomienie dotyczyć ma także b. szefa MON Bogdana Klicha, b. szefa MSWiA Jerzego Millera oraz szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego. Według rzecznika rządu Pawła Grasia to doniesienie, to "czysto polityczny atak na rząd". Antoni Macierewicz na środowym posiedzeniu zespołu przedstawił treść doniesienia do prokuratury. Według posła PiS Tusk, Sikorski, Arabski, Klich i Miller działając wspólnie
świadomie i celowo popełnili szereg przestępstw na szkodę Rzeczypospolitej Polski oraz jej konstytucyjnych organów. Poseł stwierdził, że ich działania doprowadziły do katastrofy 10 kwietnia 2010 roku. Skutkiem działań Tuska, Klicha, Millera, Sikorskiego i Arabskiego było też - według Macierewicza - "blokowanie konstytucyjnych prerogatyw" prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W zawiadomieniu Macierewicz napisał, że czyny, "których dopuścili się pod kierownictwem i na polecenie Donalda Tuska" Klich, Miller, Sikorski i Arabski wypełniają znamiona przestępstw z art. 129 i art. 231 par.1 Kodeksu karnego. Według art. 129 Kodeksu karnego, osoba upoważniona do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją, działająca na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10. Art. 231 par. 1 mówi o tym, że funkcjonariusz publiczny, który przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków, działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. W zawiadomieniu Macierewicz napisał, że Tusk wiedział od 8 grudnia 2009 roku o planowanej wizycie polskiej delegacji pod przewodnictwem prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu i "realizował z góry założony plan, którego celem było wyeliminowanie najwyższego przedstawiciela Rzeczypospolitej Polskiej z udziału w tych uroczystościach". Realizację tego planu - jak stwierdził szef zespołu - powierzył podległym mu ministrom. Millerowi Macierewicz zarzucił w doniesieniu m.in. brak właściwego nadzoru nad BOR, nie przeprowadzenie rekonesansu lotniska w Smoleńsku, zaniżenie kategorii działań ochronnych wizyt 7 i 10 kwietnia 2010 roku, brak zabezpieczenia sanitarnego, pirotechnicznego, odpowiedniej łączności w Smoleńsku. Z kolei Sikorski - według Macierewicza - nie realizował umowy z lutego 1994 między Polską a Rosją o grobach i miejscach pamięci ofiar wojen i represji poprzez zaakceptowanie wybudowania prawosławnej cerkwi przy wjeździe na teren Zespołu Memorialnego, którego częścią jest Polski Cmentarz Wojenny w Katyniu. Arabski - zaznaczył w zawiadomieniu Macierewicz - odpowiadał za organizację wizyty prezydenta w Katyniu oraz koordynację lotu do Smoleńska zgodnie z instrukcją organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD. Klich - napisał w doniesieniu poseł PiS - był odpowiedzialny za nadzór nad 36. Specjalnym Pułkiem Lotnictwa Transportowego oraz za realizację porozumienia z 1993 r. między Polską a Rosją ws. zasad wzajemnego ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych obu państw. Rzecznik rządu doniesienie Macierewicza nazwał w rozmowie z PAP "politycznym atakiem na rząd". Prokuratura właśnie zakończyła śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Działalność pana Macierewicza, to czysto polityczny atak na rząd, niemający nic wspólnego z ustaleniem prawdy o katastrofie. Przypomnę, że od czasów likwidacji WSI, Macierewicz złożył kilkaset zawiadomień do prokuratury w różnych sprawach i warto sprawdzić, czym się te zawiadomienia skończyły - powiedział Paweł Graś. Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga - mimo stwierdzenia wielu nieprawidłowości - umorzyła w ubiegłym tygodniu z braku znamion przestępstwa śledztwo dotyczące organizacji lotów prezydenta i premiera do Smoleńska w 2010 r. Praska prokuratura badała sprawę ewentualnego niedopełnienia obowiązków lub przekroczenia uprawnień przez urzędników i funkcjonariuszy publicznych kancelarii prezydenta, premiera, MSZ, MON, polskiej ambasady w Moskwie. Środowe posiedzenie sejmowego zespołu - jak zapowiadał podczas poniedziałkowej konferencji prasowej prezes PiS Jarosław Kaczyński - miało być odpowiedzią na informacje podane przez portal TVN24.pl dotyczące zeznań premiera w śledztwie dotyczącym organizacji smoleńskich wizyt; ma z nich wynikać, iż premier z mediów dowiedział się o tym, że Lech Kaczyński chce wziąć udział w uroczystościach katyńskich. Macierewicz przedstawił dokument - notatkę prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika relacjonującą jego spotkanie 8 grudnia 2009 roku z ambasadorem Rosji w Polsce. Handzlik miał wówczas powiedzieć o gotowości udziału Kaczyńskiego w uroczystościach w Katyniu. Handzlik notatkę - co zaznaczył Macierewicz - przesłał m.in. Arabskiemu i Sikorskiemu oraz do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. O dokumencie tym portal wPolityce.pl pisał już w listopadzie 2010 roku:Otoczenie prezydenta już w grudniu ostrzegało, że Rosjanie będą grali rocznicą Katynia! Nieznana notatka Zespół wPolityce.pl
Czy potrzebna nam hipoteza masońska do objaśnienia wydarzeń i ich przyczyn? – tekst dedykowany Rafałowi Ziemkiewiczowi W cytowanym przeze mnie w poprzednim wpisie artykule Ziemkiewicza stwierdził on: „… nigdy jakoś nie potrzebowałem hipotezy masońskiej do objaśnienia wydarzeń i ich przyczyn”. Cóż powie o opisanych niżej wydarzeniach i ich przyczynach? Tekst poniższy jest fragmentem mojej książki pt. „Masoneria polska 1999”. Odwołałem się tam do sytuacji w Wielkiej Brytanii ilustrując tylko tym przykładem pewien problem. Mój opis dotyczy zatem sytuacji z lat dziewięćdziesiątych. Potem już masonerią brytyjską szczegółowo się nie zajmowałem. Myślę jednak, że to wystarczy, by wywołać rumieniec wstydu na policzkach Ziemkiewicza i dać mu do myślenia. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że scharakteryzowane poniżej wydarzenia były opisywane w swoim czasie przez „Rzeczpospolitą” i „Gazetę Polską”, a zatem periodyki, które, jak podejrzewam, Ziemkiewicz czytuje i których chyba nie określa (tak jak Krajskiego) jako owładniętych „masońską obsesją”. Wielka Brytania jest, jak wiadomo, kolebką masonerii. Już w XVIII w. stworzyła ona tam na tyle silne polityczne lobby, że w wydanej wtedy i obowiązującej do dziś ustawie zakazującej działalności tajnym stowarzyszeniom wymieniając szereg takich stowarzyszeń pominięto masonerię. Dziś skupia ona na Wyspach Brytyjskich ponad milion osób w ponad ośmiu tysiącach lóż[1]. W Wielkiej Brytanii głośno jest o masonerii już od końca lat osiemdziesiątych. Jako pierwszy, chyba, doniósł nam o tym dziennik "Nowy Świat"[2]. Polscy masoni pisali o tym w 1993 r. Wtedy to rozpoczęła się w brytyjskim parlamencie debata dotycząca zagrożenia jakie stwarza dla tamtejszej demokracji masoneria. Posłowie Partii Pracy wnieśli projekt ustawy, w myśl którego "kandydaci do urzędów publicznych mieliby informować o ewentualnej przynależności do 'związków tajnych'". Projekt nie przeszedł. Jednak dyskusja nie ustała. Pod koniec marca 1993 r. poseł Mullin wniósł w tej sprawie interpelację do ministra-sekretarza biura ds. służby publicznej Roberta Jacksona powołując sie na informację torysowskiego polityka, według której 34 z 39 członków rady księstwa Lancaster jest masonami. Minister Jackson wyjaśnił, że w świetle obowiązujących przepisów urzędnicy państwowi są obowiązani informować przełożonych o wszystkich konfliktach interesów, które mogłyby wpłynąć na pełnienie przez nich obowiązków służbowych, a postawę Mullina nazwał "partykularnie partyjną i paranoiczną". Jeden z torysowskich posłów stwierdził, że wprowadzenie do kodeksu specjalnego punktu dotyczącego masonerii "stworzy niebezpieczny precedens, który doprowadzić może do naruszenia wolności sumienia obywateli brytyjskich". Torysowscy posłowie odrzucili również wtedy sugestię opozycji o dokonywaniu lustracji antymasońskiej wśród sędziów. Polscy masoni skomentowali te fakty w sposób następujący: "Wydaje się, że taktyka zastosowana przez Partię Konserwatywną zwieńczona zostanie sukcesem"[3]. Nie okazali się jednak dobrymi prorokami. Pierwszy skandal związany z masonerią wybuchł w Wielkiej Brytanii w sierpniu 1996 r. gdy dziennik "The Guardian" ujawnił, że sir Frederick Crawford, przewodniczący rządowej komisji ds. pomyłek sądowych należy do elitarnej loży masońskiej Royal Arch, której członkowie, jak wszyscy zresztą brytyjscy masoni, składają rytualną przysięgę lojalności wobec "braci masonów" nakazującą bronić ich w każdych okolicznościach, nawet wtedy gdy popełnili przestępstwo. Podniosły się liczne głosy żądające ustąpienia Crawforda. Atmosferę podgrzała jeszcze książka Martina Shorta pt. "Inside the Brotherhood" ("W kręgu Bractwa"), w której zostały podane, między innymi, nazwiska sędziów-masonów, w tym 27 zasiadających w najważniejszych ciałach brytyjskiej sprawiedliwości (Izba Karna Sądu Najwyższego, Sąd Apelacyjny, sądy okręgowe itd.). Autor książki rozesłał wśród brytyjskich posłów ankietę z zapytaniem o przynależność do masonerii. Pozytywnie odpowiedziało dziewięciu, a czterdziestu ośmiu(z obu partii) przyznało, że proponowano im wstąpienie do masonerii. Martin Short udowodnił, że wielu parlamentarzystów twierdzących, że nie są masonami kłamało. Tak np. Wiliam Whitelaw, były konserwatywny minister spraw wewnętrznych napisał w ankiecie, że od 1955 r. nie był aktywnym członkiem masonerii (w Szkockim Roczniku masonów z 1996 r. figuruje jako przedstawiciel Wielkiej Loży Szkocji na zagranicę), Cecil Parkinson, były przewodniczący Partii Konserwatywnej napisał w ankiecie, że nigdy nie był masonem (figuruje na liście członków loży Potters Bar). Short dotarł też do części dokumentów loży New Welcome Lodge założonej jeszcze w 1929 r. przez księcia Walii. Okazało się, że loża ta "specjalizuje się" w naborze wpływowych działaczy Partii Pracy i że należy do niej wielu posłów tej partii. Shortowi udało się poznać nazwisko tylko jednego z nich Neila Thorne'a, który sam przyznał się do tego, że jest masonem. Przy okazji sprawy Craforda wyszło na jaw, że masonami jest wielu wyższych oficerów brytyjskiej policji, pracowników wymiaru sprawiedliwości, dziennikarzy. Coraz częściej zaczęto mówić o tym, że na Wyspach Brytyjskich o wielu awansach decyduje przynależność do masonerii[4]. W 1997 r. tak w parlamencie jak i poza nim zaczęto mówić o konieczności antymasońskiej lustracji. "The Times" z lutego tego roku podał, że nawet brytyjscy radni będą niedługo musieli odpowiedzieć na pytanie czy są masonami[5].W 1998 r. stało się to faktem. Stosowne oświadczenia mają składać parlamentarzyści, członkowie rządu, wyżsi funkcjonariusze państwowi, radni, oficerowie policji i pracownicy wymiaru sprawiedliwości[6]. Wykryto bowiem, że masoni przeniknęli do praktycznie wszystkich służb publicznych z nadzorem sądowym włącznie[7]. Parlamentarna Komisja Spraw Wewnętrznych rozpoczęła przesłuchania Wielkiego Mistrza Michaela Highama[8]. Jack Straw, minister spraw wewnętrznych zażądał aby sędziowie i policjanci ujawnili swoją przynależność do masonerii. Jednocześnie zwrócił się do Parlamentu, by zmusił pod groźbą obrazy parlamentu (za którą można w Wielkiej Brytanii otrzymać wyrok wieloletniego więzienia) Zjednoczoną Wielką Lożę do ujawnienia masonów-pracowników policji i wymiaru sprawiedliwości, których nazwiska jako oskarżonych figurują w aktach toczących się spraw o korupcję, zatajanie dowodów w sprawach kryminalnych oraz zamachów bombowych w latach siedemdziesiątych, w związku z którymi oskarżono niesprawiedliwie i skazano wiele osób (na podstawie zeznań oficerów policji).Pod naciskiem parlamentu masoneria brytyjska ujawniła wreszcie 16 takich nazwisk[9]. W początkach 1999 r. było już wiadomo, że ponad tysiąc brytyjskich sędziów jest masonami[10].
[1] Por. choćby: E. Turska, Wielka Brytania: masoni i policjanci, Rzeczpospolita z 5.03.97 r.
[2] Masoni brytyjscy, Nowy Świat z 9.10.92 r.
[3] T.C., W brytyjskiej Izbie Gmin o masonerii, Ars Regia nr3/4 (1993), s. 182-183.
[4] E. Turska, tamże; por. też WK, Wielka Brytania: policjanci i masoni, Rzeczpospolita z 23.09.96 r.; J. Julicka, Wielka Brytania: masoni pod pręgierzem opinii, Gazeta Polska z 6.03.97 r.; M. Skolarczyk, Masoneria w Wielkiej Brytanii. W parlamencie, wymiarze sprawiedliwości, mass-mediach, Express Wieczorny z 8.01.97 r.; E. Turska, Mason powinien odejść, Rzeczpospolita z 19.08.96 r.
[5] TS, Masoneria poza prawem, Gazeta Polska nr 7 z 13.02.97 r.
[6] Por. choćby: E. Kerr, zaproście mnie do loży, Trybuna z 28.08.98 r.
[7] Por. choćby: R. Stefanowski, Masoneria na cenzurowanym, Gazeta Krakowska z 25.02.98.
[8]Por. choćby: A. Mikorski, Masoni także w togach, Trybuna Śląska z 27.03.98 r.
[9] Por. choćby: E. Turska, Wielka Brytania - Masoni w sądach karnych. Pora na ujawnienie członkostwa, Rzeczpospolita z 18.02.98 r., E. Turska, Masoni na cenzurowanym, Rzeczpospolita z 20.02.98 r., D. Rosiak, Masoni wychodzą z ukrycia, Życie z 8.03.98 r.
[10] Por. choćby: Chory świat: Masoneria, Ojczyzna nr 3 z 1.02.99 r., s. 13.
Stanisław Krajski
Smoleńskie kłamstwa Donalda Tuska Premier nigdy nie kłamie – powiedział wczoraj na antenie TVN24 rzecznik rządu Paweł Graś, który mijał się z prawdą w swoim oświadczeniu majątkowym. Wystawione przez niego świadectwo moralności premiera, jeśli skonfrontować je z faktami, okazuje się niewiele warte. Kłamali obaj.
1) Tusk kłamie o rozdzieleniu wizyt To prawdopodobnie największe z ujawnionych dotychczas smoleńskich kłamstw Donalda Tuska. Premier twierdził, że przed zaplanowaniem na 7 kwietnia 2010 r. spotkania z Władimirem Putinem w Smoleńsku nie wiedział o tym, że na obchody 70. rocznicy sowieckiego ludobójstwa wybiera się również śp. prezydent Lech Kaczyński. Istnieją dokumenty dowodzące, że MSZ wiedziało o planach głowy państwa. W jednym z nich podsekretarz stanu w Kancelarii Prezydenta Mariusz Handzlik informuje o tym Andrzeja Kremera z resortu spraw zagranicznych. Pismo pochodzi z 27 stycznia 2010 r. W kolejnym Andrzej Kremer z MSZ-etu potwierdza, że resort wiedział o tym dokumencie. Wiedziało o tym również Centrum Informacyjne Rządu.
2) Tusk kłamie w sprawie wyboru podstawy prawnej Matka tragicznie zmarłego w katastrofie smoleńskiej Przemysława Gosiewskiego, Jadwiga Czarnołęska-Gosiewska, domagała się od Donalda Tuska informacji, kto i w jakim trybie zdecydował o sposobie badania katastrofy smoleńskiej (wybrano konwencję chicagowską, a nie korzystniejszą dla Polski umowę z 7 lipca 1993 r. zawartą pomiędzy państwem polskim a Federacją Rosyjską). Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie uznał skargę na „bezczynność” premiera za zasadną. Wcześniej Tusk mówił również, że wszystkie informacje udostępnił. Ostatecznie nie zastosował się do wyroku sądu i do chwili obecnej nie powiedział, na jakiej podstawie wybrał taki, a nie inny fundament prawny wyjaśniania tragedii z 10 kwietnia 2010 r.
3) Tusk wbrew faktom bronił raportu komisji Millera – Żadna z konkluzji raportu nie została podważona – powiedział premier Donald Tusk podczas konferencji prasowej w styczniu br. – Komisja Millera miała obowiązek tak pracować, żeby uzyskać najbardziej prawdopodobny obraz zdarzeń – dodał. Jak pokazały ustalenia ekspertów z parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, tezy raportu (w tym teza o uderzeniu w brzozę, które miało być bezpośrednią przyczyną tragedii) okazały się nieprawdziwe.
4) Tusk i Graś różnie o spowalnianiu kolumny samochodów Jarosława Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. udający się na miejsce tragedii smoleńskiej samochód z Jarosławem Kaczyńskim miał być celowo opóźniany, aby na miejsce jako pierwszy dotarł premier Donald Tusk. Paweł Graś oświadczył: „Nie mogło dojść do żadnego wyścigu, (…) to absurdalne zarzuty”. Donald Tusk z kolei powiedział: „Byliśmy świadomi, że Rosjanie robią wszystko, żeby ta oficjalna delegacja z moim udziałem była pierwsza. Nawet jadący ze mną minister Graś zwracał uwagę (…) rosyjskiemu oficerowi ochrony, (…) żebyśmy razem dojechali z tą grupą Jarosława Kaczyńskiego. Ale Rosjanie nie reagowali”.
Wojciech Mucha
Kto leży w grobie Anny Walentynowicz? Zdjęcia, które nie przedstawiają Anny Walentynowicz. Opis narządów, których nie było, bo usunięto je wcześniej podczas operacji. Szczegółowy opis odzieży zupełnie niezgodny ze stanem faktycznym – to zaledwie część błędów i przekłamań, które znalazły się w dokumentacji medycznej przekazanej niedawno polskiej prokuraturze przez Rosjan. Błędy i przekłamania nie dotyczą wyłącznie śp. Anny Walentynowicz. Jak ustaliła „Gazeta Polska Codziennie”, w co najmniej kilkunastu wypadkach rosyjska dokumentacja medyczna dotycząca ofiar smoleńskiej katastrofy jest kompletnie niezgodna ze stanem faktycznym.
– W przypadku legendy Solidarności nic się nie zgadza poza stwierdzeniem płci żeńskiej – mówi nam osoba związana ze śledztwem ws. katastrofy smoleńskiej prowadzonym przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Rosjanie opisali osobę, która ma wszystkie narządy wewnętrzne, tymczasem Anna Walentynowicz wiele lat wcześniej przeszła bardzo poważną operację, podczas której usunięto część organów. Podczas identyfikacji ciała śp. Anny Walentynowicz w Moskwie rodzina od razu ją rozpoznała – nie miała żadnych widocznych ran, miała natomiast znaki charakterystyczne związane z chorobą stawów. W przysłanej z Rosji dokumentacji medycznej dotyczącej Anny Walentynowicz wyszczególnionych jest wiele poważnych obrażeń, m.in. złamanie otwarte, nie ma natomiast opisanych zwyrodnień stawowych. Nie zgadza się także opis odzieży, którą miała na sobie w sobotni poranek 10 kwietnia 2010 r. Anna Walentynowicz, wsiadając na podkład Tu-154M była ubrana m.in. w długą spódnicę, buty bez żadnych ozdób, białą bluzkę. W rosyjskiej dokumentacji wystawionej na nazwisko legendy Solidarności wyszczególniona jest krótka spódnica i wysokie buty z ozdobnymi elementami.
– Prokuratura w jednoznaczny sposób nie wykluczyła możliwości przeprowadzenia kolejnych ekshumacji. Natomiast jeżeli zapadnie w tej sprawie jakakolwiek decyzja procesowa, w pierwszej kolejności dowiedzą się o niej pokrzywdzeni oraz ich pełnomocnicy, a nie środki masowego przekazu – stwierdził kpt. Marcin Maksjan z zespołu prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej pytany przez „Codzienną” o decyzję ws. ekshumacji Anny Walentynowicz.
Chcemy dowiedzieć się prawdy Z mec. Stefan Hamburą, pełnomocnikiem Janusza Walentynowicza, syna Anny Walentynowicz, rozmawia Dorota Kania Dlaczego zdecydowaliście się na złożenie wniosku o ekshumację? Jest to reakcja na informacje znajdujące się w aktach sprawy.
Czy jest prawdą, że w tych dokumentach jest m.in. opis narządów, których nie miała śp. Anna Walentynowicz, bo usunięto je wiele lat temu? Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ obowiązuje mnie tajemnica śledztwa.
Jakie informacje znajdują się w rosyjskiej dokumentacji medycznej? Poza tym, że przekazano ją do Polski, nie mogę ujawnić szczegółów. Powiem tylko, że byliśmy bardzo nią wzburzeni i dlatego zrobimy wszystko, by dowiedzieć się prawdy. Dorota Kania
Zielona sprawiedliwość Biedni muszą płacić podatki nie tylko na firmy upadające. Muszą też płacić na firmy świetnie prosperujące – żeby one mogły właśnie świetnie prosperować – jak producenci „zielonej energii”, która, jak powszechnie wiadomo, jest droższa od energii tradycyjnej. Gdyby biedni mogli wybrać, czy płacić więcej, żeby się żarówka w domu paliła, czy mniej, woleliby płacić mniej. Ale na etapie walki o sprawiedliwość lud jest niewyrobiony – jak zakładał Karol Marks – więc nie można pozwolić ludowi decydować. Dla dobra ludu oczywiście. Dlatego w „demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej” lud będzie musiał zapłacić więcej za prąd, żeby inwestorom się opłacało inwestować w produkcję droższej energii niż tańszej. I podobno to jest nadal kapitalizm, choć kapitał za czadów kapitalizmu wybierał raczej takie inwestycje, które pozwalały zrobić to samo co konkurencja, ale taniej, albo za tę samą ceną co konkurencja – ale lepiej. Dzisiejsi kapitaliści robią odwrotnie – ale za to mogą liczyć na wsparcie rządu w staraniach o to, jak wyciągnąć od biednych więcej pieniędzy. „Zielona energia jest bardzo ważna. Nie wszystko, co tanie jest dobre, czasami rzeczy drogie są niezbędne. Tak jest, jeżeli się myśli w kategoriach większych ram czasowych, a przede wszystkim myśli się o przyszłości” – powiedział słynny polski inwestor Doktor Jan, Agencji Informacyjnej Newseria, komentując dlaczego zdecydował się na inwestycję w farmę wiatrową na morzu.
www.wyborcza.biz/biznes/10,100970,12081273,Kulczyk__energia_odnawialna_jest_niezbedna__nawet.html
Moja Babcia mówiła, że biednych ludzi nie stać na to, żeby kupować rzeczy tanie. Ale w jej czasach cena była synonimem jakości. Ale co ta zasada ma wspólnego z prądem? Dziś cena jest efektem „pozycjonowania” produktu i „relacji inwestorskich” – czyli inwestora z rządami „demokratycznych państw prawnych, urzeczywistniających – tak jak Polska – zasady sprawiedliwości społecznej”. U zarania kapitalizmu każdy zakład przemysłowy musiał mieć swoją małą elektrownię. To była jego przewaga konkurencyjna. Później pojawili się producenci prądu, którzy dostarczali go taniej niż wynosił koszt jego wyprodukowania we własnej fabryce. Dziś się okazuje, że drogi prąd „w kategoriach większych ram czasowych” „jest niezbędny”. Dlatego Doktor Jan – podobnie jak inni inwestorzy z tej branży – mogą liczyć na:
1) dotacje,
2) preferencyjne kredyty,
3) dopłaty do wyprodukowanej energii w formie tzw. zielonych certyfikatów.
Żeby rząd mógł udzielić dotacji podatnicy muszą zapłacić podatki. Żeby bank mógł udzielić „preferencyjnego kredytu” rząd musi dopłacić do kredytu – do czego także potrzebuje wpływów podatkowych. I jest jeszcze jeden podatek, którzy nazywa się „system świadectw pochodzenia” zwanych „zielonymi certyfikatami”. Zgodnie z prawem energetycznym sprzedawca energii elektrycznej (spółka obrotu) na każde 100 MWh sprzedanej odbiorcy końcowemu energii powinien przedstawić do umorzenia zielone certyfikaty odpowiadające energii 10,4 MWh (10,4%). Certyfikaty te może kupić na Towarowej Giełdzie Energii, jeśli tego nie zrobi musi zapłacić podatek pod nazwą „opłata zastępcza”. Zielone certyfikaty otrzymują producenci „zielonej energii”, które je sprzedają spółkom obrotu za cenę nieco niższą niż opłata zastępcza. Opłatę zastępczą lub cenę zielonego certyfikatu spółka obrotu dolicza do kosztu działalności, którzy musi być niższy niż przychód z tejże działalności. A zatem musząc ponieść koszt podatku pod nazwą „zielony certyfikat” lub „opłata zastępcza” muszą one podnieść cenę sprzedawanej energii. W 2011 roku ta „gra w zielone” kosztowała 2,7 mld zł. Na głowę obywatela to około 71 zł –raptem 6 zł miesięcznie. Biedni nie zauważą dzięki czemu rząd będzie mógł nadal realizować politykę „sprawiedliwości społecznej”. Robert Gwiazdowski
Polska to nie kraj dla młodych ludzi Wraz z Instytutem Globalizacji po raz drugi przygotowaliśmy raport „Cena państwa” na temat opodatkowania pracowników w Polsce oraz tego, na co te podatki tak naprawdę idą. Wnioski są smutne: średnia wartość płaconych podatków rok do roku wzrosła aż o 10% (czyli trzeba zapłacić państwu o 2235 złotych więcej), wzrosły też wydatki. Ponad 27% wszystkich wydatków państwowych pożerają renty i emerytury. Z czasem udział ten będzie jeszcze bardziej rósł. Gdy rosną średnie wynagrodzenia Polaków (a w zeszłym roku wzrosły na rękę o ok. 105 zł), to oprócz samych zainteresowanych rączki zaciera fiskus, który w stosunku do zeszłego roku zwiększył opodatkowanie pracy aż o 179 złotych. Znacznie większa wartość podatków płaconych z pensji wynika głównie ze zwiększonej (aż o 33%) składki rentowej po stronie pracodawcy, na którą pracownik i tak musi zarobić.
Pazerność państwa Niemniej (patrz tabela 1) z prawie 2435 zł, które średnio pracownik otrzymuje „do ręki” (mediana, czyli wartość, od której połowa Polaków zarabia więcej, a połowa mniej, jest o ok. 600 zł niższa), i tak nie wszystko pozostaje do jego dyspozycji. A po to, żeby dostać taką pensję, musi wypracować aż o 70% więcej w celu pokrycia podatków. Zatem już na dzień dobry za samą chęć pracy trzeba w 2012 roku oddać ok. 1670 zł w podatkach od wynagrodzeń. A z tego, co zostanie i wyda się na rynku, zostaną odprowadzone podatki pośrednie, takie jak VAT i akcyza, co przełoży się na kolejne uszczuplenie portfela o ok. 450 złotych. Do tego trzeba jeszcze doliczyć inne opłaty i podatki (np. od czynności cywilno-prawnych lub abonament telewizyjny) w wysokości ok. 50 zł miesięcznie. Takie podsumowanie pokazuje, że zarabiający średnią krajową płaci miesięcznie 2169 zł podatków, a do dyspozycji zostaje mu zaledwie 1935 złotych. Czyli pracownik dysponuje mniej niż połową dochodu (47%). Przeciętnej rodzinie, w której pracuje dwójka osób, państwo zabiera rocznie niebotyczną kwotę ponad 52 tysięcy złotych.
Co z tą forsą? Państwo zabiera pokaźną część owoców pracy każdego pracownika (ponad połowę czasu pracy pożerają obciążenia podatkowe), a w zamian oferuje byle jakie usługi, za które już zapłaciliśmy (średnio 26 tys. zł rocznie), czy tego chcemy, czy też nie (w większości wypadków tych usług nie potrzebujemy). Tabela 2 przedstawia zbiorcze zestawienie, na co idą nasz pieniądze. Najwięcej, podobnie jak przed rokiem, przeznaczamy na renty i emerytury. Jest to aż ponad 8 tysięcy złotych.Nie są tu ujęte wszystkie renty i emerytury, ponieważ „mundurówki” wypłacane są przez resorty siłowe (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Ministerstwo Obrony Narodowej). Dość powiedzieć, że na utrzymanie często zdrowych ludzi w kwiecie wieku (emerytura przysługuje po 15 latach służby) wydajemy prawie 13 miliardów zł rocznie (dokładnie 12,7 miliarda), co stanowi ponad 1/3 (dokładnie 36%) pieniędzy przeznaczonych na resorty siłowe oraz straż pożarną. Zatem tak naprawdę spośród 2139 zł, które przeznaczamy na bezpieczeństwo, 770 zł idzie na policyjne, strażackie i wojskowe emerytury. Gdyby zatem chcieć w Polsce wprowadzić niezbędne państwo minimum, zapewniające jedynie podstawową ochronę w postaci policji, wojska, straży pożarnej i szczątkowego (bez procesów cywilnych) wymiaru sprawiedliwości, to wystarczyłoby płacić ok. 1500 zł podatków rocznie, zamiast 26 tysięcy. Mając w kieszeni dodatkowe prawie 25 tysięcy, można i posłać dziecko do prywatnej szkoły, i odłożyć na emeryturę, i opłacić płatną drogę. A zamiast tego mamy gigantyczne kwoty przeznaczane na może i potrzebne usługi, ale w wykonaniu państwa świadczone poniżej poziomu zadowalającego każdego – zarówno płacącego na to wysokie stawki, jak i pobierającego taką usługę (czy to zdrowotną, czy emerytalną). Spośród wydatków państwowych wciąż może zastanawiać, dlaczego prawie 700 zł średnio podatnik musi dopłacać do gospodarki. Są to różnego rodzaju wydatki państwowe skierowane do konkretnych grup lobbingowych. Większość z tych sum trafia do rolnictwa, które nie dość, że może liczyć na obniżony VAT na swoje produkty, to dodatkowo otrzymuje ogromne dotacje i subsydia (np. 700 milionów zł dopłat do paliwa rolniczego). Druga ciekawa tendencja to ogromny transfer pieniędzy z pracujących rodzin do stosunkowo młodych ludzi na rentach i emeryturach. Łącznie na tego typu świadczenia Polska przeznaczy w 2012 roku rekordową sumę 191,5 miliarda złotych (renty i emerytury cywilne, mundurowe, rolnicze oraz aktywizację zawodową rencistów). Nie są to pieniądze, które emeryci wypracowali, ponieważ gdy oni pracowali, składki były znacznie niższe, a wtedy rządzący przeznaczali je na inne cele. To są pieniądze, które muszą wypracować obecnie znajdujące się na rynku pracy osoby – również te, które nie płacą składek społecznych (poza nimi trzeba dopłacić do emerytur łącznie 81 miliardów zł z podatków innych niż dochody składkowe, m.in. z VAT czy akcyzy – 68,3 miliarda do ZUS i KRUS oraz 12,7 miliarda do „mundurówek”). Zatem zarabiająca średnią krajową rodzina z dwójką pracujących osób na wszystkich rencistów i emerytów, z których duża część jest jak najbardziej zdolna do pracy, płaci 17,8 tysiąca złotych rocznie. Z drugiej strony w zamian otrzymuje jedynie zasiłek macierzyński oraz „darmową” edukację o wartości ok. 4,2 tysiąca złotych.
Chore państwo Takie to państwo, że transferuje w większości pieniądze od pracujących do rencistów i emerytów, z których duża część znajduje się w wieku mocno przedemerytalnym. Niech się zatem politycy nie dziwią, że młodzi ludzie chcą stąd uciekać, bo kto wytrzyma opodatkowanie własnej pracy i konsumpcji na poziomie 53%? Gdyby jeszcze w zamian taki młody człowiek cokolwiek od państwa dostał, to może mógłby się uznać, że ma jakiś pożytek z płaconych podatków. Ale przykładowo na zasiłki macierzyńskie w Polsce wydaje się ok. 3,8 miliarda zł rocznie, a więc 2% tego, co trafia do kieszeni emerytów i rencistów. Czy to nie jest wystarczająca odpowiedź na pytanie, dlaczego młode Polki wolą rodzić w Wielkiej Brytanii czy Szwecji, a nie w Polsce? Tylko że tam policjant (w skrajnym przypadku) nie może przejść w wieku 34 lat na emeryturę. Problem emerytalny rozsadza możliwości finansowe polskiego podatnika, a reformy podjęte przez rząd PO-PSL wiele w najbliższym czasie nie zmienią, chociaż należy pochwalić rząd za reformę „mundurówek”. Szkoda tylko, że zostanie ona przeprowadzona z 15-letnim okresem wypowiedzenia. Taki przywilej był i wciąż jest nie do utrzymania, a rząd powinien (o czym wielokrotnie na łamach „Najwyższego CZASU!” pisałem) wypowiedzieć przywilej emerytalny mundurowym z pięcioletnim okresem – na przekwalifikowanie się dla niezadowolonych. Polska to nie jest kraj dla młodych ludzi – to idealne miejsce dla lewych rencistów i trzydziestokilkuletnich emerytów mundurowych (nawet za grę w orkiestrze wojskowej). Nigdzie indziej na świecie nie cieszą się oni takimi przywilejami. I tu należy szukać problemów demograficznych, z jakimi boryka się nasz kraj. Skoro dużo pieniędzy trafia do emerytów i rencistów, to ustawodawcy nie powinno dziwić, że tychże przybywa (nie zawsze legalnie), a ubywa młodych ludzi, którzy muszą to finansować.
Marnotrawstwo podatków Rozpasanie polskich polityków jest przeogromne. Jakiekolwiek kwoty by wyciągnęli z naszych kieszeni, to i tak znajdą uzasadnienie dla „zagospodarowania” tych pieniędzy. Dość powiedzieć, że co miesiąc ze średniej płacy (patrz tabela 1) pobierane jest 83,29 zł na Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Ten drugi powstał, by w razie niewypłacalności upadającego pracodawcy fundusz mógł wypłacić pracownikom wynagrodzenie, by później odebrać to sobie ze spieniężonego majątku firmy, tak aby pracownicy nie musieli czekać na całe postępowanie windykacyjno-komornicze. Wysokość składki obliczona była na lata, gdy takich upadłości było bardzo dużo (fundusz powstał w 1994 roku). Ale obecnie po pierwsze – tak dużo firm nie pada, a po drugie – często udaje się zaspokoić roszczenia pracowników z majątku firm. Dość powiedzieć, że w całym 2010 roku (a więc roku pokryzysowym) suma świadczeń wypłaconych pracownikom z funduszu wyniosła ok. 155 milionów złotych. Natomiast planowany pobór składek na 2012 rok ma wynieść 381 milionów, a wiec grubo ponad dwa razy tyle. I tak też było przez ostatnie kilka lat, co pozwoliło funduszowi zgromadzić płynne środki (gotówka, lokaty, akcje, obligacje, udzielone pożyczki) na kwotę 3,8 miliarda złotych. Samych przychodów z odsetek będzie na kwotę 185 milionów złotych. A więc na dzień dzisiejszy odsetki wystarczyłyby, żeby zaspokajać wszelkie roszczenia pracowników z upadłych zakładów pracy. Wydaje się zatem (a czytelnikom Najwyższego CZASU! takie skojarzenie powinno od razu się pojawić), że warto byłoby rozważyć drastyczne zmniejszenie składki z tego tytułu (to jest ok. 300 zł rocznie – reszta składki idzie na Fundusz Pracy). Ale politycy wpadli na lepszy pomysł: skoro są pieniądze i co roku wypływają i będą wpływać, to trzeba wymyślić jakieś nowe zadanie dla funduszu. Bo przecież instytucja już jest (w każdym mieście wojewódzkim oddział), są pracownicy, są koszty (ponad 20 milionów zł rocznie) i jest forsa do zarządzania. Więc nie ma co liczyć na obniżkę tej daniny, która do najmniejszych przecież nie należy. „Cena państwa” powstała po raz pierwszy w zeszłym roku. Teraz to już druga edycja. Niestety nastrojów do optymizmu raczej nie ma. Obciążenie przeciętnego pracującego prawie o 10% wyższymi podatkami pokazuje, że nadszedł czas spłaty zaciągniętych w naszym imieniu długów. Wprawdzie zadłużenie już tak szybko nie rośnie jak jeszcze do niedawna, ale zaciskanie pętli podatkowej tak naprawdę dopiero zaczyna się na dobre… Marek Langalis
Rząd przed trybunał! Raport “Naszej Polski” o łamaniu Konstytucji przez obecną władzę Konstytucja RP jest najwyższym prawem w naszym kraju. Jej przestrzegania pilnują dwa nadzwyczajne sądy: Trybunał Konstytucyjny ma za zadanie oceniać zgodność ustaw i innych aktów prawnych z ustawą zasadniczą, zaś Trybunał Stanu – wyrokować w sprawie odpowiedzialności rządzących za łamanie Konstytucji. Ale to tylko teoria. W rzeczywistości wiele punktów ustawy zasadniczej pozostaje martwymi zapisami i nikt nie ponosi za to odpowiedzialności. Obecna władza szczególnie mocno lekceważy sobie Konstytucję, łamiąc jej postanowienia w bardzo wielu punktach. Gdyby trybunały działały u nas rzetelnie i obiektywnie, rządzący musieliby ponieść odpowiedzialność za swoje działania. “Nasza Polska” zawsze domagała się takiej odpowiedzialności, dlatego wzywamy opozycję, by podjęła działania zmierzające do jej wyegzekwowania. Jeżeli nie dzisiaj, to w przyszłości. Poniżej podpowiadamy, które zapisy Konstytucji obecna władza łamie w sposób najbardziej widoczny.
Artykuł 3: “Rzeczpospolita Polska jest państwem jednolitym”.
- Po ostatnich wyborach samorządowych w Sejmiku Województwa Śląskiego PO i PSL zawiązały koalicję z Ruchem Autonomii Śląska, którego lider wszedł do zarządu województwa. Autorem koalicji ze śląskimi separatystami jest lider śląskiej Platformy Tomasz Tomczykiewicz, obecnie wiceminister gospodarki, wcześniej szef klubu parlamentarnego PO.
Artykuł 5: “Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium, zapewnia wolność i prawa człowieka i obywatela oraz bezpieczeństwo obywateli, strzeże dziedzictwa narodowego oraz zapewnia ochronę środowiska, kierując się zasadą zrównoważonego rozwoju”.
- Coraz bardziej ograniczana jest niepodległość Polski na rzecz Unii Europejskiej. W kwietniu 2008 r. parlament ratyfikował traktat lizboński, który m.in. odebrał poszczególnym państwom prawo weta wobec decyzji całej UE i ustanowił wspólną unijną dyplomację. A w marcu br. rząd Tuska podpisał pakt fiskalny zakładający zwiększenie kontroli instytucji unijnych nad finansami publicznymi poszczególnych krajów i pomoc dla bankrutujących członków UE. Polska zgodziła się na ten pakt, choć nie należy do strefy euro – tak jak Wielka Brytania i Czechy, które jednak do paktu nie przystąpiły.
- Przedstawiciele władz już nawet nie kryją całkowitego zdania się na politykę Berlina. W listopadzie 2011 r. minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wygłosił w Berlinie przemówienie, w którym otwarcie wezwał Niemcy do “wzięcia odpowiedzialności za Europę”. W okresie rządów PO nie było żadnej istotnej sprawy, w której polskie władze sprzeciwiłyby się interesom niemieckim, np. milcząco zaakceptowały budowę rosyjsko-niemiecko gazociągu pod Bałtykiem, który zagraża polskiemu gazoportowi w Świnoujściu.
Artykuł 7: “Organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa”.
- Lekceważenie prawa lub jawne bezprawie stało się normą pod rządami PO. Całkowicie bezkarni pozostali winowajcy afery hazardowej z 2009 r., za to bezprawnie stracił stanowisko szef CBA Mariusz Kamiński, co potwierdził ostatnio sąd. Nikt nie poniósł odpowiedzialności za organizację i przebieg tragicznego lotu rządowego samolotu do Smoleńska. To samo dotyczy “bohaterów” samorządowych skandali w Wałbrzychu, a także wielu innych skompromitowanych ludzi z obozu władzy, np. szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, rzecznika rządu Pawła Grasia, prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, posłów PO Waldego Dzikowskiego i Mirona Sycza.
Artykuł 14: “Rzeczpospolita Polska zapewnia wolność prasy i innych środków społecznego przekazu”.
- Jak wygląda ta wolność, najlepiej świadczy decyzja Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji o odmowie przyznania telewizji Trwam miejsca na multipleksie cyfrowym, choć miejsce takie otrzymało wiele innych, znacznie mniejszych stacji, za to powiązanych z wielkimi koncernami medialnymi. Równocześnie ta sama Krajowa Rada podzieliła wpływy w mediach publicznych pomiędzy trzy partie – PO, PSL i SLD – niemal całkowicie wypychając z TVP i Polskiego Radia dziennikarzy o poglądach prawicowych i konserwatywnych. W dodatku na czele TVP stanęli urzędnicy rządu Tuska, co w III RP nie miało jeszcze miejsca.
- Poważnym zagrożeniem dla wolności słowa w Internecie była podpisana przez rząd w styczniu br. międzynarodowa umowa ACTA. Dopiero wielodniowe protesty zmusiły premiera do zapowiedzi wstrzymania ratyfikacji tej umowy. Zresztą polscy internauci mieli już wcześniej przykre doświadczenia z obecną władzą, np. w maju 2011 r. ABW dokonała rewizji w mieszkaniu i zarekwirowała komputer studenta z Tomaszowa Mazowieckiego, który prowadził satyryczną stronę Antykomor.pl.
Artykuł 18: “Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”.
- W 2010 r. przyjęto nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, wprowadzającą m.in. zakaz stosowania kar cielesnych wobec dzieci, możliwość zabrania dziecka przez pracownika socjalnego z domu na 24 godziny bez decyzji sądu, obowiązek donoszenia przez funkcjonariuszy państwowych na członków rodzin, którzy mogą być podejrzani o stosowanie w domu przemocy.
- Od początku br. podniesiono stawkę podatku VAT na ubranka dla niemowląt i obuwie dziecięce z 8 do 23 proc. Wprowadzono też 5-proc. VAT na książki, czyli m.in. na podręczniki szkolne.
Artykuł 26: “1. Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic”.
- Przeprowadzona przez rząd PO reforma polskiej armii polegała na radykalnym zmniejszeniu jej liczebności. Gdy ekipa Tuska przejmowała władzę, armia liczyła 150 tys. żołnierzy, w tym ok. połowy z poboru. W wyniku zniesienia poboru polskie wojsko ma się składać ze 100 tys. żołnierzy zawodowych i 20 tys. ochotników z korpusu Narodowych Sił Rezerwowych. W armii zawodowej służy dziś prawie 22 tys. oficerów (w tym aż 120 generałów), prawie 40 tys. podoficerów i zaledwie 36,5 tys. szeregowych. Zlikwidowano też znaczną część infrastruktury wojskowej (pozostały zaledwie 3 dywizje: w Szczecinie, Elblągu i Żaganiu), a niektóre jednostki zostały przeniesione – głównie z racji lokalnych układów politycznych.
- W katastrofalnym stanie znajduje się uzbrojenie naszej armii: w okresie rządów PO lat nie zrealizowano żadnego poważnego i naprawdę potrzebnego zakupu sprzętu wojskowego, choć Marynarka Wojenna czy lotnictwo korzystają z przestarzałych technologii. Kompromitacją okazał się zawarty w 2010 r. kontrakt na zakup samolotów bezzałogowych dla naszego wojska w Afganistanie, gdyż izraelski producent od początku nie wywiązywał się ze swoich zobowiązań, choć MON zapłaciło mu już kilkadziesiąt milionów złotych.
Artykuł 32: “1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne. 2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny”.
- Pod rządami PO i PSL działacze tych partii są “równiejsi” od innych obywateli – zarówno pod względem odpowiedzialności karnej (patrz: artykuł 7), jak i dostępu do stanowisk publicznych. W administracji centralnej i lokalnej, w mediach publicznych i w dużej części prywatnych, a także w szkolnictwie, kulturze i nauce ludzie krytycznie nastawieni do obecnej władzy są jawnie dyskryminowani.
Artykuł 48: “1. Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania”.
- Obecny rząd z uporem dąży do obniżenia obowiązkowego wieku szkolnego z 7 do 6 lat, choć spotyka się to z masowym oporem rodziców, a szkoły – co przyznaje sam resort edukacji – nie są do tego przygotowane.
Artykuł 49: “Zapewnia się wolność i ochronę tajemnicy komunikowania się”.
- Według corocznych raportów Komisji Europejskiej, Polska zajmuje pierwsze miejsce pod względem skali inwigilacji obywateli: w 2010 r. zanotowano 1,3 mln zapytań dotyczących abonentów, wykazów połączeń oraz informacji o lokalizacji telefonów komórkowych, a w 2011 r. było takich zapytań było już ponad 1,8 mln.
- W maju 2011 r. Naczelna Rada Adwokacka (którą kieruje mec. Andrzej Zwara, notabene członek PO) przedstawiła raport na temat skali inwigilacji i przechowywania danych telekomunikacyjnych w Polsce. Wnioski były jednoznaczne: służby nadużywają prawa i nie liczą się z ochroną prywatności obywateli. Polska wdrożyła unijną dyrektywę dotyczącą przechowywania tych danych (m.in. wykazów połączeń) w sposób bardzo restrykcyjny. Nasze władze wybrały najdłuższy możliwy okres przechowywania danych – 2 lata – podczas gdy w większości krajów UE jest to pół roku. Niepokój NRA wzbudził fakt, że gromadzenie danych dotyczy wszystkich, nawet zobowiązanych do przestrzegania tajemnicy zawodowej: lekarzy, adwokatów, radców prawnych, notariuszy czy dziennikarzy.
Artykuł 57: “Każdemu zapewnia się wolność organizowania pokojowych zgromadzeń i uczestniczenia w nich”.
- 28 czerwca Sejm uchwalił prezydencki projekt nowelizacji ustawy o zgromadzeniach, który m.in. rozszerza możliwość odmowy wydania zgody na manifestację i wprowadza odpowiedzialność przewodniczącego zgromadzenia za działania osób demonstrujących. Projekt został przeforsowany mimo protestów opozycji zarówno prawicowej, jak i lewicowej, a także 32 organizacji pozarządowych oraz prokuratora generalnego.
Artykuł 61: “1. Obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne. Prawo to obejmuje również uzyskiwanie informacji o działalności organów samorządu gospodarczego i zawodowego, a także innych osób oraz jednostek organizacyjnych w zakresie, w jakim wykonują one zadania władzy publicznej i gospodarują mieniem komunalnym lub majątkiem Skarbu Państwa. 2. Prawo do uzyskiwania informacji obejmuje dostęp do dokumentów oraz wstęp na posiedzenia kolegialnych organów władzy publicznej pochodzących z powszechnych wyborów, z możliwością rejestracji dźwięku lub obrazu”.
- Ukrywanie dokumentów stało się już niepisaną zasadą rządów PO na różnych szczeblach. Przekonali się o tym zarówno radni PiS, którzy nie mogli otrzymać dokumentów dotyczących różnych transakcji warszawskiego ratusza (m.in. sprzedaży Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej), jak i organizacje pozarządowe domagające się ujawnienia opinii i ekspertyz, którymi kierował się prezydent Komorowski przy podpisywaniu nowelizacji ustawy o OFE. Dopiero wyroki sądów są w stanie wymusić na rządzących transparentność ich działań.
Artykuł 65: “5. Władze publiczne prowadzą politykę zmierzającą do pełnego, produktywnego zatrudnienia poprzez realizowanie programów zwalczania bezrobocia, w tym organizowanie i wspieranie poradnictwa i szkolenia zawodowego oraz robót publicznych i prac interwencyjnych”.
- Brak pracy jest prawdziwą zmorą rządów PO. Jeszcze w 2008 r. stopa zarejestrowanego bezrobocia wynosiła 9,5 proc., ale w kolejnych latach liczba bezrobotnych systematycznie rosła: w 2009 r. – do 12,1 proc., w 2010 r. – 12,4 proc., w 2011 r. – 12,5 proc., w lutym br. doszła do 13,5 proc., a w maju br. wyniosła 12,6 proc. Oznacza to dwumilionową rzeszę ludzi bez pracy, z których ogromna większość nie ma prawa do zasiłku. Ponad połowa bezrobotnych to ludzie młodzi, często absolwenci szkół wyższych, dla których jedynym ratunkiem jest wyjazd do pracy za granicę.
Artykuł 67: “1. Obywatel ma prawo do zabezpieczenia społecznego w razie niezdolności do pracy ze względu na chorobę lub inwalidztwo oraz po osiągnięciu wieku emerytalnego”.
- W grudniu 2008 r. Sejm odrzucił weto prezydenta Kaczyńskiego do ustawy radykalnie ograniczającej (z 1 mln do 250 tys.) liczbę osób mogących korzystać z wcześniejszych emerytur ze względu na pracę w tzw. szkodliwych warunkach. W marcu 2011 r. rząd przeforsował znaczne zmniejszenie składki przekazywanej z ZUS do OFE (z 7,3 do 2,3 proc.), nie zdecydował się jednak – za przykładem Węgier – na zniesienie przymusowego członkostwa w OFE. Ale i te oszczędności okazały się zbyt małe, by ratować budżet państwa, skoro w 2010 r. rząd zdecydował o przesunięciu 7,5 mld zł, a w 2011 r. – 4 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej do ZUS na bieżące wypłaty emerytur.
- W maju br. uchwalono stopniowe podnoszenie wieku emerytalnego do 67 lat i zrównanie go dla kobiet i mężczyzn, zaś funkcjonariusze służb mundurowych od przyszłego roku zaczną nabywać prawo do emerytury po ukończeniu 55 lat i 25 latach służby.
Artykuł 68: “1. Każdy ma prawo do ochrony zdrowia. 2. Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych”.
- Wiosną 2011 r. - już po śmierci prezydenta Kaczyńskiego, który skutecznie zawetował pierwszą próbę takich zmian - przeforsowano pakiet reform autorstwa minister Ewy Kopacz, które m.in. faktycznie wymuszają na samorządach przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego, co otwiera możliwość prywatyzacji, a nawet likwidacji tych placówek. Przy okazji zniesiono też lekarskie egzaminy państwowe i staże podyplomowe dla absolwentów medycyny. Pozostawiono natomiast – wbrew protestom środowiska pielęgniarskiego – możliwość zatrudniania pielęgniarek w szpitalach na kontraktach, znacznie mniej korzystnych niż normalne umowy o pracę.
- Ogromne protesty wzbudziła nowa ustawa refundacyjna, która weszła w życie od początku br., wprowadzając ogromny chaos wśród lekarzy i farmaceutów oraz zmniejszając dostęp pacjentów do leków refundowanych. I choć parlament szybko zniósł absurdalne kary finansowe dla lekarzy, pojawiły się one kilka miesięcy później w rozporządzeniu prezesa NFZ, co znów doprowadziło do protestów od 1 lipca.
Artykuł 70: “4. Władze publiczne zapewniają obywatelom powszechny i równy dostęp do wykształcenia. W tym celu tworzą i wspierają systemy indywidualnej pomocy finansowej i organizacyjnej dla uczniów i studentów”.
- Nowa podstawa programowa, wprowadzana przez resort edukacji pod rządami PO, radykalnie ogranicza nauczanie historii i wielu innych przedmiotów, a także zmierza do likwidacji ogólnokształcącego charakteru szkolnictwa średniego.
- W wielu mniejszych miejscowościach likwiduje się szkoły (w skali kraju po kilkaset rocznie) lub łączy klasy, zmniejszając i tak niewielkie szanse dzieci wiejskich na dobre wykształcenie. Wywołuje to protesty rodziców i nauczycielskich związków zawodowych. Skutkiem tych zmian jest bowiem także utrata pracy przez wiele tysięcy nauczycieli, którzy w dodatku za rządów PO utracili prawo do wcześniejszej emerytury.
Artykuł 71: “1. Państwo w swojej polityce społecznej i gospodarczej uwzględnia dobro rodziny. Rodziny znajdujące się w trudnej sytuacji materialnej i społecznej, zwłaszcza wielodzietne i niepełne, mają prawo do szczególnej pomocy ze strony władz publicznych. 2. Matka przed i po urodzeniu dziecka ma prawo do szczególnej pomocy władz publicznych, której zakres określa ustawa”.
- Od 2006 r. progi dochodowe uprawniające do ubiegania się o pomoc społeczną pozostają zamrożone. To powoduje, że nawet osoby, które osiągają niskie dochody, nie mają prawa do tej pomocy. Z danych resortu pracy wynika, że o ile w 2009 r. liczba osób, które otrzymywały świadczenia, wynosiła 2,08 mln, to w 2011 r. było ich 1,56 mln. Kolejne próby odmrożenia progów nie dochodziły do skutku wobec sprzeciwu Ministerstwa Finansów. Ma się to stać dopiero jesienią br. – po 5 latach rządów PO.
- Rząd Tuska robi wszystko, aby jak najtrudniej było uzyskać becikowe. Dziś, aby otrzymać tę tysiączłotową zapomogę, należy przedstawić zaświadczenie potwierdzające objęcie matki opieką przez lekarza od 10. tygodnia ciąży (co często jest po prostu niemożliwe), a planuje się też ograniczenie becikowego tylko do rodzin o dochodach poniżej 85 tys. zł rocznie, co będzie wymagało kolejnego zaświadczenia – tym razem z urzędu skarbowego.
Artykuł 73: “Każdemu zapewnia się wolność twórczości artystycznej, badań naukowych oraz ogłaszania ich wyników, wolność nauczania, a także wolność korzystania z dóbr kultury”.
- Jak wygląda ta wolność, na własnej skórze przekonali się młodzi historycy badający biografię Lecha Wałęsy - Sławomir Cenckiewicz i Paweł Zyzak - którzy stracili pracę w IPN (ten ostatni znalazł zatrudnienie dopiero w supermarkecie), gdy książki stały się przedmiotem nagonki, także ze strony przedstawicieli władz, m.in. premiera Tuska i minister nauki Barbary Kudryckiej.
- Pod rządami PO rośnie lista twórców, których filmy nie mają szans na emisję w żadnej z największych telewizji: Alina Czerniakowska, Ewa Stankiewicz, Jerzy Zalewski, Grzegorz Braun. Promowana jest za to i wspierana państwowymi pieniędzmi produkcja hagiograficznego filmu Andrzeja Wajdy o Wałęsie.
Artykuł 75: “1. Władze publiczne prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego oraz popierają działania obywateli zmierzające do uzyskania własnego mieszkania”.
- W listopadzie 2011 r. weszła w życie ustawa zmieniająca procedury eksmisyjne. Skreślony został artykuł kodeksu postępowania cywilnego, nakazujący komornikowi wstrzymanie się z eksmisją do czasu wskazania przez gminę lub właściciela opróżnionego lokalu pomieszczenia tymczasowego. Na gminy nałożono niby-obowiązek dostarczenia pomieszczenia tymczasowego, choć z praktyki wiadomo, że ich najczęściej nie mają. Paweł Siergiejczyk
Jak ministerstwo finansów wspiera mafię paliwową Rośnie liczba "lewego" paliwa w Polsce. Minister finansów mógłby skończyć sprawę jednym rozporządzeniem. Z niewiadomych przyczyn kolejne rządy tolerują lukę w prawie, na której budżet traci miliardy rocznie. Wczoraj podano informacje o ogromnym wzroście szarej strefy na rynku paliw (przynajmniej do 6 proc). W Polsce są dwa rodzaje "lewego" paliwa. Pierwsze pochodzi z przemytu. Drugie ze zmieszania (blendowania) różnych związków chemicznych, nie obłożonych akcyzą i otrzymanie w wyniku tego paliwa. Takie paliwo, przez sieć spółek, wprowadza się do obrotu. Państwo traci na akcyzie, bo ta jest pobierana przez producenta lub importera towaru akcyzowego. Tego typu oszustwo jest jednym z popularniejszych na świecie i znaleziono metody błyskawicznego jego wyeliminowania. Trzeba zwyczajnie przerzucić płatność akcyzy na punkt dystrybucji. Czyli przy kasie. W efekcie rentowność sprzedaży "lewego" paliwa spadnie drastycznie, bo akcyza to ponad 60 proc. ceny paliwa. Nikt nie jest w stanie masowo sprzedawać paliwa "z cysterny". W ten sposób walkę z "mafią paliwową" wygrano błyskawicznie w latach 70. XX wieku w USA. Co ciekawe, mafia ta została założona przez emigrantów z ZSRR (tzw. fala lat 70.). Akcyza "na dystrybutorze" jest pobierana w większości krajów UE. Pytanie jakie lobby powstrzymuje premiera i ministra finansów od zaoszczędzenia miliardów złotych jednym rozporządzeniem? Do tej pory było dwóch ministrów finansów, którzy przymierzali się do takiej zmiany: Zyta Gilowska i Mirosław Gronicki (w rządzie Marka Belki). W obu wypadkach, z nieznanych przyczyn, zarzucono projekt. Okazuje się, że rząd woli podnosić podatki niż uszczelnić istniejący system. Ciekawe dlaczego? Piński
Jak KRRiT swój budżet wykonywała? Teraz NIK złapał KRRiT za rękę, pokazując, że ta ręka działa na szkodę Skarbu Państwa, rządząca większość w tej sytuacji publicznie zaczyna twierdzić, że to wcale nie jest ręka Rady. W takim razie rodzi się pytanie czyja to ręka?
1. Wczoraj odbyło się kolejne posiedzenie sejmowej komisji finansów publicznych, tym razem poświęcone wykonaniu budżetu za 2011 rok w części 09 czyli części, za którą odpowiada Krajowa Rada Radiofonii Telewizji. Debata na temat tego wykonania była oparta na protokole pokontrolnym NIK, o którym niedawno pisałem ale wczoraj udało się uzyskać dodatkowe wyjaśnienia dyrektorów NIK, oraz członków KRRiT.
2. Przypomnę tylko, że NIK zakwestionował wydanie przez Radę 26 decyzji o rozłożeniu na raty aż 32,5 mln złotych tzw. opłat koncesyjnych za rok 2011. Szczególną uwagę Izby zwróciły jednak 3 decyzje Rady na prawie 29 mln zł dotyczące szczęśliwców, którzy uzyskali w poprzednim roku koncesje na tzw. multipleks 1. Rada zdecydowała się bowiem rozłożyć na aż 114 rat (a więc prawie na 10 lat) kwotę opłaty koncesyjnej w wysokości 10,8 mln zł dla spółki Stavka i identycznej opłaty dla spółki Lemon Records, a także na 93 raty kwotę 7,3 mln zł opłaty koncesyjnej spółce Eska. Rada ma wprawdzie możliwość rozkładania na raty opłat koncesyjnych ale te 3 wyżej wymienione przypadki dotyczą spółek, które ubiegały się w 2011 roku o miejsce na multipleksie z uzasadnieniem, że opłatę koncesyjną zapłacą jednorazowo. Ba Przewodniczący KRRiT uzasadniając wybór tych spółek i przyznanie im miejsc na multipleksie 1 twierdził, że badając ich wiarygodność finansową Rada wzięła pod uwagę między innymi, możliwość sfinansowania przez nie całości opłaty koncesyjnej w roku 2011. W wyniku tej decyzji do budżetu państwa nie wpłynęły duże środki budżetowe, a jednocześnie trzy spółki uzyskały od Rady, wieloletni tani kredyt budżetowy. Wprawdzie Rada pobiera opłatę prolongacyjną od rozłożonych na raty opłat koncesyjnych ale wynosi ona zaledwie 6%, a więc jest ona znacznie niższa od oprocentowania kredytów komercyjnych.
3. W tej sytuacji wyjątkowo dziwnie brzmiały dodatkowe wyjaśnienia przedstawicieli NIK i KRRiT. Jeden z dyrektorów NIK pytany dlaczego po takich miażdżących dla KRRiT ustaleniach Izby, NIK ocenia wykonanie budżetu Rady pozytywnie z zastrzeżeniami, a nie negatywnie wyjaśnił, że rozłożenie na raty ponad 32 mln zł w sytuacji kiedy całość zrealizowanych w 2011 roku dochodów to kwota 27 mln zł, upoważnia do negatywnej oceny paru kolejnych budżetów KRRiT ale w tym przypadku wzięto pod uwagę fakt, że Rada nie spowodowała utraty tych dochodów ale tylko odroczenie ich wpłaty. Wprawdzie te wpłaty ostatecznie zostaną zrealizowane w całości za prawie 10 lat (jeżeli w międzyczasie spółki nie upadną) ale obecnie nie można mówić o utracie naliczonych dochodów z opłat koncesyjnych.
4. Z kolei członkowie KRRiT odpowiadali, że ich zdaniem rozkładanie na raty opłat koncesyjnych, nie tylko nie uszczupla dochodów budżetu państwa ale ze względu na pobierane opłaty prolongacyjne, przysparza budżetowi dodatkowych dochodów. Tak kuriozalnych wywodów przedstawicieli konstytucyjnego organu jeszcze w tym Sejmie do tej pory nie było, bo skoro rozkładanie na raty zobowiązań Skarbu Państwa przysparza mu dodatkowych dochodów, to nie ma lepszego sposobu na ich zapewnienie jak rozkładanie na raty wszystkich zobowiązań podatkowych z tytułu VAT, akcyzy czy podatków dochodowych w odniesieniu do wszystkich osób prawnych i osób fizycznych.
5. Po prezentacji wyników kontroli wykonania budżetu w części 09 przez NIK i wyjaśnieniach złożonych przez jej przedstawicieli, a także członków KRRiT, postawiłem wniosek o przyjecie przez komisję finansów publicznych negatywnej opinii o wykonaniu budżetu w tej części. Głosowanie odbędzie się dzisiaj i nie ma mam wątpliwości, że wniosek ten zostanie odrzucony. Posłowie rządzącej koalicji idą, bowiem w tej sprawie w zaparte już od kilku miesięcy. Teraz NIK złapał KRRiT za rękę, pokazując, że ta ręka działa na szkodę Skarbu Państwa, rządząca większość w tej sytuacji publicznie zaczyna twierdzić, że to wcale nie jest ręka Rady. W takim razie rodzi się pytanie czyja to ręka? Kuźmiuk
Talmud zamiast Ewangelii? Teraz można już to ujawnić? Naprawdę można? Zatem chociaż tubylczym Sejmem jeszcze wstrząsa niesłychany klangor Umiłowanych Przywódców, którzy jeden przez drugiego nie tylko wysuwają coraz to zbawienniejsze projekty zapładniania w szklance, ale w dodatku opatrują je coraz to bardziej wyrafinowanymi uzasadnieniami, w których ciężka dola niepłodnych matek walczy o lepsze z nienawiścią do dzieci z probówki – wszystko to rozbija się o szczerą deklarację pana prof. Jana Hartmana, który z obfitości serca wygadał się, iż nie chodzi ani o żadną ciężką dolę niepłodnych matek, ani o nienawiść do dzieci z probówki, tylko o to, żeby “złamać wpływ Kościoła”. Trzeba było od razu tak mówić, a nie zawracać ludziom głowy ciężką dolą niepłodnych matek czy nienawiścią do dzieci z probówki, tym bardziej że tak naprawdę to najcięższa jest dola chłopa, a jeśli chodzi o nienawiść, to wszystko zależy przecież od tego, kto kogo nienawidzi i z jakich pozycji. Istnieje na przykład szlachetna nienawiść klasowa, do której w swoim czasie ekscytował swoich “walterowców” sam Jacek Kuroń – że słuszną, a nawet jedynie słuszną rzeczą jest “likwidowanie, ograniczanie i wypieranie” przedstawicieli niewłaściwych klas – i jest głęboko niesłuszna nienawiść rasowa nakazująca “likwidowanie, ograniczanie i wypieranie” przedstawicieli niewłaściwych ras. To jest abecadło postępowej politgramoty i wypada wyrazić wdzięczność panu prof. Hartmanowi nie tylko za to, że swoją szczerą deklaracją obudził w nas wspomnienia minionych dni i etapów, ale przede wszystkim za to, że skoro już ujawnił, o co chodzi naprawdę, to nieomylny to znak, iż wkroczyliśmy w etap, w którym zachowywanie pozorów przestało już być potrzebne. No dobrze, ale jeśli już na skutek naporu przedstawicieli nieubłaganego postępu wpływ Kościoła zostanie “złamany”, to kto ten wpływ uzyska? Chodzi, jak wiadomo, o to, jaka etyka będzie podstawą systemu prawnego naszego nieszczęśliwego kraju – bo jużci wiadomo, że po “złamaniu” wpływu Kościoła etyka chrześcijańska podstawą systemu prawnego naszego państwa już być przestanie. Pan prof. Hartman być może przez modestię tego nam nie zdradził, ale przecież tego i owego możemy domyślić się sami. Snop światła na tę sprawę rzuca, bowiem sam pan profesor będący członkiem żydowskiej loży Zakonu Synów Przymierza i uczestnikiem think-tanku Ruchu Palikota, który pewnie biłgorajskiemu filozofowi podpowiada te wszystkie happeningi. Skoro tak, to jest wysoce prawdopodobne, iż po wyrugowaniu etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego jej miejsce zajmie etyka talmudyczna. Nie sądzę, bowiem, by biłgorajski filozof był w stanie wymyślić jakąś oryginalną etykę, a mówiąc franchement entre nous – nie posądzam o takie umiejętności również pana prof. Hartmana. Jak powiadali starzy Francuzi, “każdy zna nuty, ale tylko pan Lully potrafi napisać operę”. Pan Lully, owszem, ale nie pan Hartman i dlatego wiele wskazuje na to, iż po “złamaniu” wpływu Kościoła etyczną podstawą systemu prawnego Polski stanie się Talmud – być może w jakimś gramscistowskim sosie. Wszystko to być może, bo podobne precedensy w historii już się zdarzały. Na chwałę narodu rosyjskiego trzeba przypomnieć, że po 1917 r. światlejsza jego część przez kilka lat z bronią w ręku opierała się hartmanom, by w końcu ulec części głupszej, której wydawało się, że akurat mełamedy ją wyzwolą. Oczywiście o tym nie mogło być mowy i w efekcie potem “świergolić” Stalinowi musiał nie tylko cały naród rosyjski, ale i inne, zarażone przezeń narody – wśród nich również i nasz nieszczęśliwy, którego nieliczni przedstawiciele też opierali się mełamedom z bronią w ręku. Warto o tym pamiętać, tym bardziej że pan prof. Hartman najwyraźniej skądś już wie, że można to ujawnić, że można już odrzucić pozory. SM
Letnia gorączka złota „Tylko trupy tu nocują, tylko sępy tu koczują” ... Porośnięta kolczastymi krzakami i kaktusami pustynia w Arizonie działa na wyobraźnię. Atmosferę niesamowitości pogłębiają spalone słońcem skały. Melancholia i tajemnica pustyni, tajemnica i melancholia Arizony. Wydawałoby się, że poza gorącem i kaktusami nic tu nie ma, co najwyżej - kojoty i grzechotniki - ale nie. Nawiasem mówiąc, te kaktusy są szalenie długowieczne; powiadają że pierwsza boczna gałąź wyrasta im dopiero po 40 latach, a wokół widać okazy co najmniej 10-metrowe, o kilku bocznych odnogach. Muszą doskonale pamiętać przyłączenie terytorium Arizony do Unii, jako 48 stanu, co nastąpiło dokładnie 100 lat temu. W odległości około 60 mil od Phoenix natrafiamy na westernowe miasteczko, urządzone wokół opuszczonej kopalni złota. Sceptycy twierdzą, że żadnej kopalni złota tu nie było, że to tylko takie makagigi dla turystów. Wszystko to być może; podstawiona rzeczywistość oferowana jest przecież w znacznie ważniejszych od turystyki sprawach - ale jeśli nawet, to zadbano o realizm. Najokazalszym obiektem miasteczka-widma jest bowiem burdel, z galeryjkami i wieżyczkami. Dzisiaj oczywiście żadnego burdelu już tam nie ma; w pomieszczeniach na parterze jest sklep z kapeluszami - mimo stosunkowo wczesnej pory zamknięty. Najwyraźniej dla tych kilku osób snujących się pod palącym słońcem wśród zardzewiałych wraków maszyn nie opłaca się niczego otwierać. Bo czy ktoś taki kupi kapelusz? A jakże! Ku naszemu zdumieniu okazuje się jednak, że kopalnia jest czynna, to znaczy - jest przewodnik, który za niewielką opłatą zjeżdża z nami windą chwiejącą się na wszystkie strony, niczym w serialu „Daleko od noszy”, na głębokość bodajże 60 metrów, gdzie wchodzimy do korytarzy. Na początku widać stanowisko pracy górnika, który ostrzył swoim kolegom stalowe wiertła. Uderzając młotami w te wiertła i obracając nimi po każdym uderzeniu, drążyli w skale otwory, w które potem wkładali laski dynamitu w taki sposób, by następowała implozja. Przy tej robocie czteroosobowa ekipa przyświecała sobie świecami. Na 12-godzinną szychtę dostawali cztery świece, więc gwoli oszczędności światła, podczas przerwy na posiłek, świece gasili i jedli w absolutnych ciemnościach. Po odpaleniu ładunków i opadnięciu kurzu rozpoczynało się ładowanie urobku do transportu na powierzchnię. Przewodnik demonstruje, że z tony wyłupanej w ten sposób skały uzyskiwano grudkę złota wielkości paznokcia kciuka. Górnik pracujący pod ziemią zarabiał dwa dolary dziennie w sytuacji, gdy uncja złota kosztowała 20 dolarów, czyli otrzymywał jedną dziesiątą wartości uncji złota. Dzisiaj, kiedy to piszę, to znaczy - 7 lipca, uncja złota kosztuje 1600 dolarów. Jedna dziesiąta, to 160 dolarów. I co Państwo powiecie? Przy ośmiogodzinnym dniu pracy dzisiejsze zarobki są mniej więcej takie same, jak 100 lat temu - oczywiście w przeliczeniu na złoto. Powinni zwrócić na to uwagę wszyscy ci, którym się wydaje, że ze względu na nieubłagany postęp nie można wrócić do standardu złota. W przeliczeniu na inne dobra wygląda to inaczej, zwłaszcza gdy pamiętamy, że na powierzchni najokazalszym budynkiem w miasteczku-widmie był burdel. Nie jest wykluczone, że to właśnie tam, no i oczywiście - w saloonie, bezpowrotnie przepadała większość zarobionej dniówki. To znaczy - niezupełnie bezpowrotnie. W swoich, napisanych w latach 50-tych, reportażach z Ameryki Melchior Wańkowicz cytuje skróconą formułę pewnego etapu rozwoju Nevady, którą w swoim czasie nawiedziła gorączka srebra: górnicy przyszli w 59, kurwy - w 60 i kiedy się spiknęli - zrobili tubylca. Oczywiście chodzi o odpowiednie lata wieku XIX. Nawiasem mówiąc, Mark Twain, który w książce „Pod gołym niebem” opisuje życie w Nevadzie podczas gorączki srebra, podaje też definicję kopalni: „dziura w ziemi i łgarz na wierzchu”. Pamiętając o tym słuchamy przewodnika, który opowiada, jak to na skutek powodzi, które zdarzają się tu niezwykle rzadko, ale przecież się zdarzają, kopalnia została zalana i wszyscy, łącznie z pensjonariuszkami burdelu, opuścili miasteczko. Aliści w jakiś czas potem pewien dżentelmen kupił tę kopalnię za 75 tys. dolarów, odpompował wodę i wznowił wydobycie, na którym już w ciągu dwóch lat zarobił 4 miliony! Ale i on miał pecha, bo kiedy podążając za żyłą pogłębiał kopalnię, dokopał się podziemnej rzeki, która znowu wszystko zalała. I tak już zostało. Pytamy tedy przewodnika, czy w skałach znajdujących się pod nami rzeczywiście jest złoto. Na to ten podrywa się na równe nogi, wyrzuca ręce do góry i woła w uniesieniu: całe tony! Widocznie jednak ujarzmienie podziemnej rzeki stanowi nielada wyzwanie, skoro dotychczas nikt się na te „całe tony” złota nie połakomił. Więc kiedy okazało się, że naszym gospodarzem w Colorado jest absolwent krakowskiej AG-H, pan Roman P., specjalista w zakresie odwadniania kopalni i w takim charakterze odwiedzający kopalnie złota na całym świecie, natychmiast zacząłem tę sprawę z nim konsultować, jako członek klubu kandydatów na milionerów. To bardzo demokratyczny klub; kartą wstępu jest wykupienie zakładu totolotka, w związku z czym przez dwa dni, a w ostateczności - przez jeden, człowiek ma frajdę nie do opisania. Konsultacja wypadła szalenie obiecująco, więc wybraliśmy się na zwiedzanie innych miasteczek-widm, tym razem - w Colorado, gdzie również jest mnóstwo czynnych kopalni złota, podobnie jak tych wyeksploatowanych. Jedna z nich znajduje się w miejscowości Leadville, które w czasach świetności liczyło ponoć 30 tys. mieszkańców, a teraz - dobrze jak 2 tysiące. Z tamtych dobrych czasów pochodzi budynek Tabor Opera House, w którym, jak się okazuje, występowała również Helena Modrzejewska. Zaświadcza o tym oprawiony w ramki entuzjastyczny artykuł - ale fotografii nie ma. Postaram się jakoś temu zaradzić, podobnie jak nieobecności polskiej świętej Barbary w tutejszym Muzeum Złota, dysponującym całą kolekcją cudzoziemskich świętych Barbar. Mam nadzieję, że święta Barbara to zauważy i doceni, a w tej sytuacji powrót do melancholijnej i tajemniczej Arizony może okazać się nie tylko celowy, ale i opatrznościowy, zwłaszcza gdyby w naszym nieszczęśliwym kraju zawaliła się polityka oparta na kreatywnej księgowości pana ministra Rostowskiego. SM
Jeszcze o agenturze - i o zaproszeniach Czy naprawdę nie przychodzi Państwu do głowy, by agentów rosyjskich szukać wśród tych, którzy najgłośniej wrzeszczą o Katyniu, rzezi Pragi i Smoleńsku? A potem, mając już wyrobioną opinię polityków anty-rosyjskich podpisują z „GazPromem” jakiś spec- kontrakt? Exemplum: p.Julia Tymoszenko – która nawet cieszyła się wystawionym przez rosyjską prokuraturę nakazem aresztowania! Oczywiście: nie wiemy, czy to Ona tak grała – a potem postanowiła się (drogo) sprzedać – czy też od początku była rosyjską, głęboko zakamuflowaną, agentką... Proszę zrozumieć: trzeba być politykiem realnym. „Rosyjscy szachiści” naprawdę mają w nosie to, co my myślimy o rzezi Pragi, Katyniu i Smoleńsku. Ich interesują wpływy w Polsce – i pieniądze. Jeśli jakiś Polak wrzeszczy, o sztucznej mgle, helu, bombie próżniowej i Wielkim Magnesie – tu jest to przecież im na rękę. Nie wykluczam, że część autorów tych pomysłów to właśnie rosyjscy agenci wpływu, którzy chcą nas ośmieszyć w oczach świata. Ostatni blamaż „smoleńszczyków” - to zarzuty, że „Rząd Tuska” nie dopilnował, by wizyta śp.Lecha Kaczyńskiegobyła nie prywatna, tylko oficjalna – traktowana na równi (czy nawet protokolarnie wyżej!) niż wizyta JE Donalda Tuska. To jest absolutny nonsens. Wizyta oficjalna w Rosji może się odbyć wyłącznie na zaproszenie Rosjan!! Tymczasem wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego n/t Rosji były takie, że raczej należy się dziwić, że nie odpowiedzieli Mu, że jest On dla nich persona non grata i w ogóle Go nie wpuszczą! Proszę chwilę pomyśleć: mam sąsiada. Nazywam go chamem, brutalem, wspólnikiem morderców – po czym proszę, by pozwolił mi wpaść do swego domu, bo jeden lokal w nim był kiedyś mój; mieszkałem w nim z żoną i ze względów sentymentalnych chciałbym tam wpaść w rocznicę jej śmierci... której twój ojciec był sprawcą, ty bandyto – synu i wnuku bandyty! Tak mniej-więcej wyglądała prośba Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Kancelarii Prezydenta Dymitra Miedwiediewa – o pozwolenie odwiedzenie Katynia w dniu 10-IV-2010. JKM
14 lipca 2012 "Żeby zwyciężyło zło, wystarczy obojętność ludzi dobrych" - nie pamiętam, kto to słusznie zauważył, ale to prawda. Tak jak to, że lewicowy Napoleon podważał istnienie papiestwa, jako władzy pochodzącej z powszechnego głosowania. Już wtedy masoneria kombinowała jakby tu zorganizować wybory demokratyczne papieża. Żeby tę strukturę zniszczyć. Napoleon dwukrotnie dopuścił się aresztowania papieża: aresztował Piusa VI i Piusa VII. I dlatego jest takim bohaterem lewicy. Bo tam gdzie lud dopuszczony jest się do wyborów- ., wcześniej czy później cały eksperyment musi się skończyć katastrofą. Demokracja ludowa musi prowadzić wcześniej czy później do katastrofy.. Bo co można zbudować na emocjach ,kłamstwie, propagandzie i dezinformacji.? Demokrację- jako narzędzie szatana! I wtedy” związek nasz bratni ogranie ludzki ród”. Być może, ŻEBY ZWYCIĘŻYŁO ZŁO NIE WYSTARCZY OBOJĘTNOŚĆ LUDZI DOBRYCH. Marks miał rację: najpierw demokracja- a potem socjalizm. Socjalizmu, czy systemu panowania jednego człowieka nad innym- nie da się zbudować bez demokracji.. Wtedy lud nie widzi, że zniewala samego siebie. Że staje się swoim własnym ciemiężcą. Nigdy najpierw socjalizm, a potem demokracja. Tak jak z siusianiem: najpierw się zdejmuje spodnie, a potem siusia- nigdy odwrotnie. Żyjemy w czasach postępującego totalitaryzmu, gdzie wolność człowieka – jako jego naturalne prawo- jest mu odbierana krok po kroku. Demokratyczne ustawodawstwo temu służy, jak żadne inne, zabobony o prawach człowieka i obywatela, nadawane mu prawa, zamiast obowiązków wobec Boga, grupowe prawa gwałcące prawa indywidualne. Dlatego dla lewicy największym zagrożeniem współcześnie w Europie i Ameryce jest Kościół Powszechny, który w swej istocie przechowuje resztkę cywilizacji zwanej kiedyś- chrześcijańsko- łacińską. Cywilizację wolności., obowiązków wobec Boga i bliźniego, cywilizację wolności wyboru. I nie mam tu na myśli kolejnych 300 radarów, które socjalistyczna władza drogowa i parlamentarna , chce w ciągu najbliższych dni poustawiać na naszych drogach, w celu rabowania z pieniędzy, tych wszystkich, którzy poruszają się po swoich drogach. Skoro drogi są państwowe, czy nasze- to jakim prawem , nie będący właścicielem tych dróg ustanawia na nich to co jemu się podoba, a nie liczy się z tymi, którzy za te drogi zapłacili i są ich współwłaścicielami? I jeszcze ciągnie z nieswoich dróg grubą rentę. Co prawda własność jest rozproszona i powstała na bazie rabunku a nie dobrowolności, ale de facto- tak właśnie jest. Jest to nie zorganizowana prawnie spółka rozproszonych właścicieli. To Polacy są właścicielami państwowych dróg.. Trybunał Konstytucyjny powinien stwierdzić, czy zgodne jest z Konstytucja, żeby biurokracja państwowa poustawiała na naszych drogach urządzenia do rabunku ludzi, którzy akurat jeżdżą samochodami. i czy jest prawdą, że ograniczenie prędkości jest sposobem na poprawianie bezpieczeństwa ludzi. Każdy przypadek katastrofy należałoby potraktować indywidualnie i wykluczyć propagandową zbitkę, że” szybkość była przyczyną wypadku”, bo każdy wypadek można tak zakwalifikować. Każda prędkość może być przyczyna wypadku. Najlepiej nie jechać, alebo jechać – stojąc. Sam samochód- ze swojej natury- już jest potencjalnie przyczyną wypadku, tak jak człowiek siedzący za jego kierownicą. Samo życie człowieka, już jest zarzewiem wypadku.. Co ja piszę! Sama myśl o nowym człowieku już jest zarzewiem wypadku drogowego! Według myślenia ludzi, którzy dążą do budowy totalitaryzmu. W pierwszych trzech miesiącach tego roku, władza biurokratyczna zebrała przy pomocy narzędzia rabunku, jakim są radary , tylko 4,5 miliona złotych(???) A zaplanowała 1 miliard! Proszę zwrócić uwagę na słowo” zaplanowała”. Władza planuje wpływy z radarów.. Tak jak chciałaby zaplanować ilość przestępstw- w tym morderstw. Na siłę można to zaplanować, tak jak morderstwa, ogłaszając samobójstwa. W końcu seryjny samobójca już grasuje. Czy to nie jest świadome i celowe działanie mające na celu zorganizowany rabunek(???) Czy to nie jest kradzież zuchwała? Co na to Kodeks Karny? Czy wolno władzy uprawiać kradzież zuchwałą w świetle demokratycznie uchwalonego prawa w Świątyni Rozumu? Bardzo myląca nazwa.. Widocznie jej wolno, skoro udoskonala sposoby rabunku.! I ma w nosie Prawo Boże. „Nie Kradnij”. Demokracja- wola parlamentarnej większości – rozgrzesza zdrowy rozsądek i pozwala gwałcić Prawo Boże. Demokracja może wszystko, bo jest zaprzeczeniem zasad naszej cywilizacji.. To jest element innej cywilizacji, nieznanej człowiekowi cywilizowanemu -Christinitas. Gdzie w drodze większości ustala się prawdę.. Zabobon- jakiego nie zna cywilizowany świat. Jak tak dalej pójdzie w ustalaniu różnych rzeczy, to demokratycznie , większością głosów będą ustalane fakty historyczne i zasady matematyczne. Dopiero będzie burdel- jeszcze większy od obecnego. Na razie przegłosowują przeciw nam różne rzeczy , a obecnie biorą się za moralność. Przegłosowują moralne prawa Pana Boga, które istnieją w sposób obiektywny.. Niezależnie od przekupności osób zasiadających w Świątyni Rozumu.. BO taki osobnik będzie głosował niszczenie cywilizacji, tylko za to, że zostanie kapłanem w Świątyni Rozumu na następną kadencję.. Istnienie Kościoła Powszechnego kłóci się z rządami demokracji.. Tam panuje hierarchia i porządek, a nie wola ludu i chaos.. Tylko patrzeć jak demokraci przegłosują Śluby Lwowskie, które król Jan II Kazimierz Waza złożył 1 kwietnia 1656 roku w Katedrze Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny we Lwowie, wobec zajęcia prawie całego kraju przez Rosjan i Szwedów, i ogłosił, że Matka Boska została Królową Korony Polskiej. Zawierzył Polskę nowej Królowej i się nie zawiódł.. Ksiądz Kordecki bardzo pomógł w obronie Częstochowy. Papież Pius XI ustanowił dzień 3 maja , Świętem Matki Boskiej Królowej Polski. My chrześcijanie obchodzimy właśnie to Święto, natomiast lewica masońska 3 Maja obchodzi „ święto” ustawy rządowej, w której ustalono, że wszystko i wszędzie większością głosów ustanawiane być powinno.. Mądrzy są hierarchowie Kościoła, bo na to wrogie naszej cywilizacji łacińskiej „ święto”: nałożyli Święto Matki Boskiej Królowej Polski.. Tak jak mam nadzieję- na „ święto” 14 lipca, „ święto” krwawego rozprawienia się z chrześcijaństwem obchodzonym dzisiaj we Francji, nałożą jakieś święto kościelne, w wypadku, gdyby nasza rodzima masoneria wpadła na pomysł, żeby to „ święto” obchodzić również u nas.. Totalitaryzm postępuje codziennie, bo władza zawłaszcza coraz więcej z naszego życia, które otrzymaliśmy od samego Pana Boga, a nie od jakiejkolwiek władzy wybranej- nawet demokratycznie. Właśnie minister pracy i polityki jakiejś tam, obywatel- minister Władysław Kosiniak-Kamysz rozpoczął tworzenie systemu monitorowania losów dzieci(???!~!!!) Ale o tym w jutrzejszym felietonie.. „Polacy to urodzeni żołnierze , ale gorzej z ich odwagą cywilną”- twierdził Stanisław Cat- Mickiewicz, brat Józefa Mackiewicza., który z kolei twierdził, że” jedynie prawda jest ciekawa”.. Na razie Polacy śpią, gdy władza odbiera im resztką wolności., i nie mają odwagi cywilnej. .Ale być może się obudzą! Jak władza zacznie ich zakuwać w widoczne kajdany, bo tych niewidocznych nie widzą.. Nie każde ludzkie oko dostrzeże to, co inne ludzkie oko widzi.. Ale wszystko obserwuje oko masonerii, i mruga do swoich , żeby przyspieszali.. A ludowi poda się do wierzenia każdą fanaberię. Bo kto nie wierzy w Pana Boga- uwierzy we wszystko- jak twierdził Chesterton. WJR
Minister TW- SB - ZNAK Michał Boni / Pod płaszczykiem racji stanu / czytaj: interesów sowieckich i prywaty władców PRLu/, w todze sprawiedliwości / czytaj : wedle wyroków sprzedajnych, gangsterów, udających sędziów "niewątpliwych" w trybie przyspieszonym, tj. bez normalnego kontradyktoryjnego procesu. Może warto wrócić też do innych dawnych kar: obcięcia dłoni, wyjęcia języka, wyłupania oczu, pręgierza, Chłosty czy wypalenia znamienia, np. "ekstrema ", NA ANTARKTYDĘ? Ostatnio Urban zapewnił, że 31 sierpnia nikogo nie zatrzymano
i nie użyto policyjnej siły. Dopiero na końcu konferencji prasowej Wspomniał - już zmęczonym dziennikarzom - o zatrzymaniu ok. 150 osób i skazaniu dwóch na 2 miesiące więzienia. Z cyniczną radością - jako rzecznik rządu zwalczającego rzekomo alkoholizm - podał jakieś dane o wzroście spożycia wódki w sierpniu, a później przez kilka dni w pieniacki sposób krzyczał na francuskie MSZ. W międzyczasie - tym razem, jako Jerzy Nowomjejski - w "Dzienniku Bałtyckim" i "Expresie Wieczornym" wydał z siebie odrażający bełkot na temat Lecha Wałęsy. Ale najważniejszą groźbę wypowiedział, mimochodem. Chodzi o znane w starożytnościi średniowieczu, a zarzucone w nowoczesnych społeczeństwach demokratycznych, kary banicjiipozbawienia praw publicznych samoistnie / tzn, jako jedynej orzeczonej kary, bez więzienia/.Rząd będzie też proponował rozszerzenie trybu przyspieszonego oraz sądzenie przestępstw tzw. "niewątpliwych" w trybie przyspieszonym, tj. bez normalnego kontradyktoryjnego procesu. Może warto wrócić też do innych dawnych kar: obcięcia dłoni, wyjęcia języka, wyłupania oczu, pręgierza, Chłosty czy wypalenia znamienia, np. "ekstrema ", itp. Ukrywa się to to "wszystko za parawanem reformy prawa karnego,
a/ jest po prostu przekreśleniem Deklaracji Praw Człowieka. Pod płaszczykiem racji stanu / czytaj: interesów sowieckich i prywaty władców PRLu/, w todze sprawiedliwości / czytaj : wedle wyroków sprzedajnych, gangsterów, udających sędziów / niewygodni władzy obywatele będą przymusowo usuwani, bądź do Wietnamu, Korei, Bangla-Deszu, a może na Antarktydę... Akcjom będą towarzyszyły wiece "robotników ", takich jak Adamus z okrzykami - " nie chcemy w ojczyźnie zdrajców!”, itp. Dopiero po tym oczyszczeniu - tak będzie mówił Urban za kilka lat - państwo stanie się bezpieczne, a gospodarka drgnie . . . niestety być może w agonalnym spazmie, Od początku czerwoni przekreślają Deklarację Praw Człowieka: można nas dowolnie aresztować, nie mamy swobody poruszania się , nie możemy się zrzeszać .Trochę się do tego przyzwyczailiśmy i dopiero Sierpień : skruszył te nawyki. Teraz musimy jednak pamiętać: Jeśli uchwalą sobie prawa o banicji, najważniejszą przeszkodą w jego realizacji będzie... wola ludu. o której mówi Deklaracja Praw Człowieka Na wszystkie sposoby czerwoni będą usiłowali zorganizować / bo podporządkować już nie mogą/ tę wolę i uczynić ją posłuszną własnym interesom. Czekają nas więc kolejne porcje telewizyjnych wywiadów z poparciem dla rządu, wiece w zakładach / ale przy zamkniętych drzwiachi z ubekami w kufajkach/, gazetowe plotki o bajecznych dolarach z Zachodu dla Wałęsy i innych działaczy, podłe komunistyczne plucie . Na pewno w to nie uwierzymy. Lecz to może nie wystarczyć. Naszą niezgodę, opór musimy zamienić w trwałyi mocny nacisk . Nie wolno nam własną biernością przyzwolić na uchwalenie prawa o banicji a tym bardziej na jego zastosowanie. Chyba, że... o wspaniałe marzenia przyszłości – podlegaliby temu prawu wszyscy czerwoni. Bez wyjątku, choć z humanitarną
oprawą dla ich wysyłki... Alfred Rosłoń
Teraz Włochy Widać wyraźnie, że dotychczasowe 20 szczytów UE, z których każdy miał być przełomowy dla ratowania krajów strefy euro, tego przełomu niestety nie przyniosło.
1. Po ostatnim szczycie UE w Brukseli, który odbył się w dniach 28-29 czerwca według doniesień mediów, najszczęśliwszymi przywódcami byli premier Włoch Mario Monti i premier Hiszpanii Mariano Rajoy. Ponoć załatwili to co chcieli i tylko Angela Merkel miała wrócić z Brukseli bardzo niezadowolona. Obaj premierzy wywalczyli na forum eurogrupy, że środki dla mających kłopoty finansowe banków hiszpańskich, a być może także i włoskich, będą pochodziły bezpośrednio z EFSF i EMS i nie będą obciążały finansów publicznych Hiszpanii i Włoch (dwa lata temu zupełnie inaczej potraktowano Irlandię 85 mld euro dla jej banków musiało przejść przez system finansów publicznych tego kraju i wprawdzie banki irlandzkie zostały uratowane, ale w poważne kłopoty popadła sama Irlandia). Z kolei kraje, które będą chciały skorzystać z obydwu funduszy, muszą przestrzegać „tylko” zasad budżetowych UE i nie będą obciążane żadnymi dodatkowymi restrykcjami fiskalnymi (inaczej niż korzystające z pomocy MFW i UE Grecja, Portugalia i Irlandia). Wreszcie niewykorzystane środki z budżetu UE na lata 2007-2013 w kwocie 120 mld euro, mają być wykorzystane na dokapitalizowanie Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI - około 10 mld euro), oraz na przedsięwzięcia, które wzmocnią wzrost gospodarczy w krajach południa strefy euro. W zamian za to kraje strefy euro wyraziły zgodę na przygotowanie przez EBC i KE koncepcji wspólnego nadzoru bankowego, który ma być pierwszym krokiem do utworzenia forsowanej przez Niemcy tzw. unii bankowej. Te wszystkie posunięcia miały uspokoić tzw. rynki finansowe przynajmniej do jesieni, a w tym czasie poszczególne kraje strefy euro, które zamierzały korzystać ze środków pomocowych, miały przyjąć programy oszczędnościowe.
2. Nie minęły dwa tygodnie i problemy finansowania zadłużenia publicznego Hiszpanii i Włoch wróciły ze zdwojoną siłą. A przecież kilka dni temu premier Rajoy ogłosił w parlamencie hiszpańskim, że do roku 2014 dzięki dodatkowym podwyżkom podatków (między innymi stawki VAT z 18 na 21%), a także drastycznym oszczędnościom, budżet tego kraju zaoszczędzi przynajmniej 65 mld euro. Nic to nie dało, rentowność obligacji hiszpańskich po raz kolejny zbliżyła się do 7% i akceptowanie tego stanu rzeczy w dłuższym czasie oznaczałoby, że rząd tego kraju pożyczający na tych warunkach nie ma zamiaru pożyczonych pieniędzy w przyszłości oddawać.
3. Jakby tego było mało, wczoraj agencja Moody's obniżyła rating obligacji włoskich aż o dwa stopnie i utrzymała perspektywę negatywną, (co otwiera drogę do kolejnych obniżek ich ratingu) i zapewne od poniedziałku zaczną się obniżki ratingów banków i spółek tego kraju. Wygląda, więc na to, że teraz na celowniku tzw. rynków finansowych znajdą się także Włochy i potrzebne będą prawie natychmiast ogromne pieniądze, aby zaspokoić potrzeby pożyczkowe tego kraju a także Hiszpanii. Eksperci twierdzą, że jeżeli Włochy i Hiszpania nie będą mogły sprzedawać swoich obligacji na rynku, to Unia będzie musiała dysponować funduszami rzędu 1,6 bln euro, aby na jakiś czas to finansowanie przejąć. Tyle tylko, że EFSF i EMS nie dysponują takimi pieniędzmi, a dodatkowo Europejski Mechanizm Stabilizacji, który miał rozpocząć funkcjonowanie od 1 lipca nie działa, bo niemiecki Trybunał Konstytucyjny zablokował przynajmniej na najbliższe parę tygodni ustawową zgodę tego kraju na pakt fiskalny i właśnie ten Fundusz.
4. Widać, więc wyraźnie, że dotychczasowe 20 szczytów UE, z których każdy miał być przełomowy dla ratowania krajów strefy euro, tego przełomu niestety nie przyniosło. Zdaje się, że tym razem pogarszająca się wręcz z dnia na dzień sytuacja krajów Południa Europy, nie tylko nie pozwoli przywódcom krajów unijnych spokojnie wykorzystać wręcz obligatoryjnych sierpniowych urlopów, ale będzie wymagała uruchomienia na trzy zmiany, maszyn drukarskich w EBC.
Kuźmiuk
Pizza na śmietniku. Włochy są na greckiej drodze do bankructwa - kolejne potwierdzenia Dwa dni temu napisałem na tym blogu, że po lekturze raportu MFW o stanie włoskiej gospodarki i włoskich finansów właściwy jest wniosek, że Włochy są na greckiej drodze do bankructwa. Nie trzeba było długo czekać, inni doszli do podobnych wniosków, dzisiaj agencja ratingowa Moody’s obniżyła rating obligacji włoskiego rządu o dwa stopnie i utrzymała negatywną perspektywę, co oznacza, że kolejne obniżki są możliwe, jeżeli sytuacja gospodarcza będzie się pogarszać. A my wiemy, że będzie, właśnie z raportu MFW. W ciągu najbliższych dni z automatu polecą w dół ratingi banków i korporacji włoskich. Obligacje włoskie, podobnie jak hiszpańskie, są tuż nad przepaścią, 0 1-2 stopnie od poziomu śmieciowego. Przypomnę, że zarządzany przeze mnie fundusz Eurogeddon ma krótkie pozycje na włoskich obligacjach i zarabia, gdy ceny włoskich obligacji spadają, a oprocentowanie, (które zmienia się odwrotnie do ceny) rośnie. Gdy włoskie obligacje wylądują na śmietniku, tak jak greckie, fundusz zarobi majątek. Teraz należy spodziewać się kolejnej kontroli organów unijnych w biurach agencji ratingowych, stalinowska cenzura powraca, tylko w białych rękawiczkach Made in Brussels. Dziennik Krzysztofa Rybińskiego
Sadowski Polacy pracują dłużej niż chłop pańszczyźniany pracujemy ponad 170 dni na wydatki rządu...Oznacza niższy poziom osobistego dobrobytu i mniejsze bogactwo. ..... jest to kwestia rozmiaru przymusowej pracy dla rządu. Według Sadowskiego w tym roku udało się Tuskowi zagnać Polaków do o dwa tygodnie dłuższej pracy na rzecz II Komuny niż rok wcześniej Tusk jako ekonom z batem zmuszający chłopstwo pańszczyźniane do ciężkiej pracy aż do śmieci to do marzenie każdego szlachcica . Tylko czy ówcześni właściciele folwarków ni uznaliby skale wyzysku Polaków prze II Komunę za nietyczne , za bestialskie. II Komuna sprowadziła Polaków do roli państwowego chłopstwa wynajmowanego przedsiębiorcą po wyżyłowanej cenie . Przedsiębiorca za prawo do przyjęcia do pracy neo chłopa pańszczyźnianego musi zapłacić II Komunie haracz w postaci przejęcia większości wynagrodzenia i oddania go bandzie w postaci podatku dochodowego i ZUS . Chciwość i bezwzględność II komuny w czasach gospodarki pańszczyźnianej skończyła by się buntami . Bo pazerność ekonomów pracujących dla oligarchii i rodzin lichwiarskich takich jak Rostowski i Tusk nie zna granic . VAT, akcyza, niedawna próba wprowadzenia podatku katastralnego . Najlepiej o skali nędzy i wyzysku ekonomicznego jaki istniej w II Komunie świadczy fakt , że taki ubytek ludności, nazwany elegancko depopulacją z jakim mamy do czynienia w tej chwili w przeszłości był związany tylko z długotrwałymi wojnami . Podatki w Polsce są tak ciężkie że czynią spustoszenia w populacji większe niż wojny . Jeśli chłop pańszczyźniany był wyzyskiwany , a polski robol , bo do takiej pozycji zostało sprowadzone większość społeczeństwa robi na swych panów prawie dwa razy dłużej , to jak w takim razie nazwiemy to co Tusk i Rostowski , co cała II Komuna wyczynia z Polakami . Eksterminacja biologiczna narodu metodą ekstremalnego wyzysku podatkowego .Na szczęście Sadowski widzi promyk nadziei . W ...bankructwie II Komuny. Drugim elementem walki Polaków z rządem o przeżycie jest jak to ujął „Na co dzień praktykują obywatelskie nieposłuszeństwo, którego elementem jest upowszechnienie przyzwolenia dla sprzedaży bez faktur, czyli bez 23 proc. podatku. „Aby zrozumieć jak patologicznym systemem ekonomicznym i politycznym jest II Komuna najlepiej przeczytać samego Sadowskiego . Fragmenty wywiadu z Sadowskim „Co to oznacza dla Polaków, że pracujemy ponad 170 dni na wydatki rządu? „Oznacza niższy poziom osobistego dobrobytu i mniejsze bogactwo. Z jednej strony – jest to kwestia rozmiaru przymusowej pracy dla rządu. „.....”Z drugiej – efektywności wydawania przez rząd naszych podatków na edukację, zdrowie, bezpieczeństwo czy wymiar sprawiedliwości. Usługi, za które musimy płacić z góry, nie działają lub są lichej jakości. Jeśli chcemy skorzystać z tzw. bezpłatnej rządowej służby zdrowia, za którą pobrano od nas pieniądze w postaci składki zdrowotnej, okazuje się, że ta dostępność jest utrudniona. Kiedy naprawdę potrzebujemy usługi medycznej, musimy zapłacić ponownie w prywatnym gabinecie. Coraz bardziej dojmujące jest poczucie, jak nasze pieniądze są marnotrawione. To jest taki drugi wymiar faktu półrocznej pracy na rzecz zaspokojenia wydatków rządowych, które ciągle się powiększają. Dzień wolności podatkowej wyznaczyliśmy na 21 czerwca w oparciu o oficjalnie przedstawione plany wydatków rządu. Ze względu na zobowiązania wobec Unii Europejskiej rząd będzie musiał przedstawić rzeczywiste wykonanie wydatków. Takie wykonanie przedstawił 30 maja bieżącego roku i wynikało z niego, że wydatków było znacznie więcej. Dokonaliśmy korekty dnia wolności podatkowej za rok 2011 i wyszło, że pracowaliśmy na podatki 2 tygodnie dłużej, do 7 lipca. „.....”Polacy ufają propagandzie rządu, że takie wydatki są konieczne? ….– Przyczyna tkwi w zabetonowanym systemie politycznym. Posłowie i senatorowie bardziej obawiają się tego, co myślą o nich bossowie partyjni niż sami wyborcy. Miejsce na liście wyborczej wynika z ich pozycji w partyjnej koterii a nie z siły społecznego poparcia w okręgu wyborczym. Obywatele mają prawo głosować, ale mają ograniczone prawo wyboru, a tym bardziej kontroli władzy. W rezultacie panuje tyrania status quo, nie ma redukcji wydatków rządowych, nakręca się spiralę zadłużenia, która prowadzi w tym samym kierunku, gdzie znajdują się państwa ze strefy euro. Prawdopodobnie bankructwo, jak w PRL, wymusi fundamentalne zmiany. „.....”Podniesienia wieku emerytalnego nie było w programie partii dzisiaj rządzącej. Społeczeństwo nie dało przyzwolenia w wyborach na wprowadzenie tego typu zmian, a mimo to partia rządząca taką zmianę przeprowadziła. To pokazuje, że wybory stają się rytuałem. Prof. Marcin Król, jak i Stanisław Lem określali demokrację w Polsce, jako plebiscytarną oraz fasadową. Moim zdaniem, głosowanie dziś to podpisywanie politykom weksla in blanco, z którym później robią, co im się rzewnie podoba m.in. kolejne długi. W tym systemie przyszłe pokolenia są obciążone zobowiązaniami dzisiaj zaciąganymi, których nie będą w stanie spłacić. „.....”Podczas prezentacji w dniu wolności podatkowej Panowie przywoływali historyczne daty i dane mówiące, że w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku dzień wolności podatkowej przypadał pod koniec stycznia, z kolei mityczny chłop pańszczyźniany pracował na rzecz pana 2 dni w tygodniu, co daje około 100 dni w roku. Jak ważne jest przywoływanie tych historycznych faktów? …..– Do tej pory w podręcznikach, które są jeszcze w użyciu w naszym kraju, określa się pańszczyznę mianem wyzysku. W ramach pańszczyzny pracowano około 100 dni na rzecz pana. Jak więc określić to, co dziś wolny obywatel musi ponieść na rzecz dzisiejszego systemu. Jak widać, te obciążenia są o wiele dalej idące niż były kiedyś. „Na co dzień praktykują obywatelskie nieposłuszeństwo, którego elementem jest upowszechnienie przyzwolenia dla sprzedaży bez faktur, czyli bez 23 proc. podatku. To pokazuje, że istnieje równoległa rzeczywistość, gdzie poczynania władzy są nieakceptowane. Z jednej strony jest obywatelskie nieposłuszeństwo, a z drugiej strony trzeźwa ocena możliwości zmiany na lepsze tego, co jest. „....”Kiedy Pan spotyka się na przykład z politykami Platformy Obywatelskiej czy PiS, jak reagują? Czy przyznają rację, czy raczej podważają informacje przekazywane w raportach Centrum im. Adama Smitha? Poza wyjątkami wszyscy doskonale wiedzą, jak jest. Gdy proponujemy chociażby likwidację absurdów szkodliwych dla polskiej przedsiębiorczości, rozkładają ręce twierdząc, że tak naprawdę niewiele da się zrobić. Mówimy i pytamy wówczas: panie premierze, ministrze, marszałku, pośle czy senatorze, za naszego życia upadł Związek Radziecki, jego wojska udało się wyprowadzić z Polski, a Pan mówi, że nie da się zmienić tego czy innego przepisu? Raczy Pan żartować!”.....(źródło) Marek Mojsiewicz
Nauczmy dzieci uciekać zygzakiem Policja już ma prawo strzelania na oślep. Teraz rząd chce jej dać prawo strzelania bez ostrzeżenia, także do dzieci.
1. Gdyby za rządów Prawa i Sprawiedliwości pojawił się projekt ustawy, która zezwala policji na strzelanie do kobiet w ciąży i do dzieci - salony zawyłyby z oburzenia i uznały ten pomysł za akt szaleństwa i ostateczny dowód, że krajem rządzi oszalały, opresyjny reżim. Tymczasem taki projekt przygotowuje rząd Donalda Tuska i poza paroma publikacjami, głównie w Dzienniku Gazeta Prawna – panuje cisza i spokój. A rząd rzeczywiście oszalał, jeśli pracuje nad czymś takim.
2. Od niepamiętnych czasów zasady użycia broni palnej przez policję były takie, że policjant mógł użyć tej broni w obronie przed przestępcą lub w pościgu za nim. O użyciu broni musiał wpierw ostrzec – stój, bo strzelam – potem oddać strzał ostrzegawczy w górę, a dopiero potem mógł strzelać do delikwenta, ale tak by go zranić, a nie zabić.Poza tym policjant tak miał strzelać, żeby nie narażać na niebezpieczeństwo osób postronnych. Nie miał prawa na przykład strzelać do bandyty uciekającego w tłumie.
3. Jeśli ktoś zaczyna się teraz śmiać z tych procedur, ze są one do kitu, bo bandyta zazwyczaj strzela bez ostrzeżenia – od razu wyjaśniam. W warunkach zagrożenia życia policjant, tak zresztą jak każdy inny człowiek posiadający broń, miał prawo strzelać i zabijać bandytę bez ostrzeżenia, gdyż uprawniała go do tego obrona konieczna. Zatem jeśli bandyta miał w ręku pistolet lub nawet dopiero po niego sięgał, wolno go było zabić nawet i bez ostrzeżenia. Natomiast przepisy policyjne o ostrzeganiu i strzelaniu w górę miały znaczenie w sytuacjach, gdy obrona konieczna nie wchodziła w rachubę.
4. Pierwszy wyłom, bardzo niebezpieczny od tej zasady 10 lat temu zrobił rząd SLD. Po zabiciu policjanta w podwarszawskich Parolach, ówczesny minister spraw wewnętrznych Janik przyniósł do Sejmu i przeforsował projekt, żeby policja mogła strzelać bez warunku nienarażania postronnych osób oraz bez warunku, że strzał ma zranić, a nie zabić. Krótko mówiąc – wolno strzelać na oślep. Byłem wtedy w Sejmie i stanowczo przeciwko temu pomysłowi protestowałem, ale zostałem przegłosowany. Przepis pozwalający policji na strzelanie z narażeniem życia i zdrowia Bogu ducha winnych ludzi został uchwalony i obowiązuje do dziś. Jego praktyczne skutki okazały się fatalne. Nie słyszałem, by policja, działając w granicach tego przepisu zabiła jakiegoś prawdziwego bandytę, natomiast paru niewinnych ludzi owszem wysłanych zostało na tamten świat. Gdzieś pod Lublinem policjanci strzelali do uciekającego motocyklisty, który zraniony staranował przypadkową rowerzystkę. W Poznaniu podziurawiony został jak sito samochód Bogu ducha winnych chłopaków, których policja wzięła za ściganych bandytów. Jeden kaleka, drugi zginął. Że nie wspomnę o juwenaliach w Łodzi, gdzie policja bez specjalnego powodu otworzyła ogień i zabiła dwie osoby. Jakoś tak lżej się policji zaczęło strzelać dzięki nowemu prawu, a wiadomo, że jak człowiek strzela, to Pan Bóg kule nosi, dziwnym trafem zanosił je nie w stronę bandytów, co postronnych i niewinnych ludzi. No a teraz policja chce strzelać nie tylko na oślep, ale również bez ostrzeżenia i w dodatku do wszystkiego, co się rusza, w tym do kobiet oraz do dzieci narodzonych i nienarodzonych. Doprawdy nie wiem, co się takiego stało, jakieś gwałtowny wysyp przestępczości ogarnął ojczyznę naszą, jakieś gangi szaleją na ulicach, że policja musi do nich strzelać z karabinów maszynowych seriami?
5. Jakiej jeszcze dodatkowe uprawnienia by się przydały? Może na przykład zgoda na strzelanie do ludzi, którzy podejrzanie wyglądają? Idzie sobie taki ulica, rozgląda się nerwowo, może lepiej od razu go zastrzelić, bo a nuż coś zmaluje? Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się pojawił taki projekt. A jako były żołnierz armii PRL-u, tej całkiem silnej armii, która przecież miała zdobywać Danię, mam dla państwa radę – jak strzelają seriami, to należy uciekać zygzakiem. Aha – i koniecznie nauczmy tego dzieci! Janusz Wojciechowski
Walentynowicz: Czuję się zdradzony przez państwo polskie Według informacji dziennika Rosjanie w dokumentacji opisali osobę, która ma wszystkie narządy wewnętrzne, tymczasem legendarna działaczka "Solidarności" miała bardzo poważną operację, podczas której usunięto jej część organów. "Anna Solidarność" nie miała żadnych widocznych ran, widoczne były natomiast znaki charakterystyczne związane z chorobą stawów. W dokumentacji medycznej, która przyszła z Rosji na nazwisko Anny Walentynowicz, jest wyszczególnionych wiele poważnych obrażeń, m.in. złamanie otwarte, nie ma natomiast opisanych zwyrodnień stawowych. Janusz Walentynowicz mówi, że czuje się zdradzony przez polskie państwo. "Tyle razy nas zapewniano, że wszystko jest w należytym porządku, że jest bardzo dobra współpraca polsko-rosyjska. Teraz wiem, że to była nieprawda. Mam nadzieję, że kiedyś cała prawda wyjdzie na jaw, że wszyscy zobaczą, co się działo w tej sprawie i jak zachowywał się polski rząd" - mówi Janusz Walentynowicz.
Prokuratorzy z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie nie chcą komentować tych zastrzeżeń i odpowiedzieć na pytanie, czy istnieją jakiekolwiek niejasności w wypadku innych ofiar smoleńskiej katastrofy. Ł.A/GPC
Polska jesień bankrutów Tonie polska giełda, ogromna grupa spółek jest dziś poważnie zagrożona upadłością i utratą płynności. Są to już nie tylko firmy z branży budowlanej, deweloperskiej, transportowej, stalowej, spożywczej czy handlowej, ale również duże firmy. Już tej jesieni wiele może zbankrutować.
Do PBG, Hydrobudowy, DSS i dołączają kolejne. Banki masowo żądają wykupienia obligacji i przedterminowych spłat kredytów. BGŻ domaga się spłaty kredytów od firmy WILBO w ciągu 7 dni, wierzyciele domagają się wykupienia obligacji na setki milionów złotych przez Polimex-Mostostal, zagrożone są już domy maklerskie i niektóre fundusze inwestycyjne. Notowania wielu spółek giełdowych spadły przez ostatnie miesiące nawet 70-95 proc. Trwa radosna spekulacja na trupach bankrutów, sztuczki księgowe, koloryzowanie wyników i opowiadanie bajek w studio TVN-CNBC. Polska giełda jest dziś poważnie i realnie zagrożona. Europejskie giełdy również mocno dołują, inwestorzy cichutko opuszczają parkiety, nawet w Niemczech, panika zagląda też do Mediolanu. Jak mawia Prezes M.Belka „giełda jest dla frajerów”. Siada polski export do Niemiec, rośnie po I-ej połowie roku deficyt polskiego handlu zagranicznego, wzrósł już on do poziomu 21,3 mld zł. Stają inwestycje drogowe i infrastrukturalne – niedokończone na Euro 2012. Nikt nie chce płacić za wybudowane „radosne” stadiony. Agencje ratingowe zaczynają obniżać perspektywę ratingu polskim miastom – organizatorom meczy na Euro 2012 m.in. Wrocławiowi. Mazowieckim szpitalom już brakuje 800 mln zł., NFZ otrzymał po I półroczu blisko 1 mld zł. mniej składek, ZUS aż o 3 mld zł mniej. W tym tempie do końca roku zabraknąć może z tego tytułu blisko 7-8 mld zł. Jeśli do tego dołożyć słabnące wpływy podatkowe do budżetu państwa, w kasie państwa może zabraknąć nawet 20 mld zł. Może dojść do nowelizacji budżetu w II-ej połowie roku. Recesja w strefie euro zahamuje zamówienia w polskim przemyśle, a zwłaszcza w branży motoryzacyjnej w Polsce, głównego poddostawcy dla niemieckiego i europejskiego przemysłu motoryzacyjnego. Sprzedaż aut w strefie euro gwałtownie spada. Peugeot zamyka właśnie swą pierwszą fabrykę. Coraz groźniejsza sytuacja banków w strefie euro, banków – matek, które mają swoje banki w Polsce, powoduje systematyczny drenaż z kapitałów tych ostatnich. Banki komercyjne, głównie przecież zagraniczne, pożyczyły dość beztrosko firmom budowlanym i deweloperskim ponad 30 mld zł w formie kredytów, teraz słusznie boją się, że te pieniądze w znacznej części do nich nigdy nie wrócą. Na wyrost więc żądają przedterminowych spłat, od ledwie dychających jeszcze firm. To już nie jest problem płynności, to problem wypłacalności, problem całej serii bankructw, które grożą nie tylko firmom, spółkom giełdowym, ale nawet instytucjom publicznym, szpitalom, telewizji publicznej, biurom podróży, wydawnictwom, jak choćby Ossolineum. To oczywiście będzie musiało potęgować szybki wzrost bezrobocia. Po I-ej połowie roku zbankrutowało już ok. 450 firm, do końca roku może być blisko 1000 takich bankrutów. To największa skala upadłości od 6 lat. Firmy deweloperskie wybudowały aż 54 tys. nowych mieszkań, na które nie ma zbyt wielu chętnych i nadal je budują. Ceny mieszkań zaczną dołować, już jesienią w 2013r. spadną znacząco. Co najmniej 20 całkiem dużych i średnich firm na polskiej giełdzie stoi już na skraju bankructwa. Kiedyś jedna akcja tych spółek kosztowała kilkaset złotych, dziś kosztują kilka złotych, a niektóre kilka groszy za akcje. Nie ma zbyt wielu chętnych na nowe emisje akcji, gwałtownie spadają obroty. Olbrzymia ilość akcji spółek z GPW jest zastawiona jako zabezpieczenie kredytów. To może wywoływać łańcuchowe bankructwa nawet spółek w dobrej kondycji. Korporacyjne zgony stały się ostatnio na „zielonej wyspie” bardzo częste i bardzo nagłe. Do grona bankrutów dość niespodziewanie mogą dołączyć biznesowi ulubieńcy TVN-u i innych zaklinaczy naszej rzeczywistości gospodarczej. Długi samorządów to już ok. 65 mld zł., a dużych miast ok. 28 mld zł. mogą one pogrążyć kolejne firmy i spółki lokalne, działające wokół inwestycji samorządowych. Likwidacja i upadłość może też dotknąć szpitale i inne instytucje samorządowe – zwłaszcza kulturalne i oświatowe. Do upadku i bankructw mogą też doprowadzić coraz większe zatory płatnicze. Dziś czas oczekiwania na zapłacenie faktur to nawet 4 miesiące . Cięcia i oszczędności budżetu państwa to gorsza koniunktura, mniejsze spożycie indywidualne i zbiorowe, jak i konsumpcja oraz inwestycje. A to w konsekwencji oznacza niższe obroty i zyski firm – nie wszyscy to niewątpliwie wytrzymują. Wzrost gospodarczy będzie zjeżdżał po równi pochyłej, może być już w II-ej połowie roku poniżej 2 proc., w 2013 r. w granicach zera procent, oby nie na poziomie recesji. Nawet duże firmy wydrenowane przez MF z dywidend jak choćby KGHM też będą gorzej funkcjonować, dołując wskaźniki. Jesień to już nie będzie zwykłe spowolnienie gospodarcze, to już będzie ewidentnie początek kryzysu gospodarczego z całą serią bankructw, upadłości, roszczeń, procesów sądowych o niezapłacone faktury i to nie tylko za ekskluzywne stadiony. Czeka nas prawdziwa jesień bankrutów i kryzysowa wiosna. Może być znacznie gorzej niż w 2008r. Janusz Szewczak
Konkret przeciwko śmieciowym 12 czerwca w Sejmie odbyło się pierwsze czytanie zgłoszonego przez PiS „Poselskiego projektu ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy i niektórych innych ustaw”. Propozycje prostych rozwiązań sprowadzają się wyłącznie do skutecznej egzekucji już obowiązującego prawa, dając szansę znacznego ograniczenia ucieczki od umów o pracę i pracy na czarno. Kompletnie niezrozumiały był atak przypuszczony na ustawę przez koalicję i wniosek o jej odrzucenie w pierwszym czytaniu. Tuż przed głosowaniem PSL wycofało wniosek i projekt został skierowany do dalszych prac, o czym z przyjemnością informuję. Poniżej przedstawiam pełny tekst mojego wystąpienia w Sejmie prezentującego projekt ustawy. Mam zaszczyt przedstawić Wysokiej Izbie przedłożony przez Prawo i Sprawiedliwość Poselski projekt ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy oraz niektórych innych ustaw. Projekt ten nie wprowadza merytorycznych zmian do stosunków pracy w Polsce, nie tworzy nowych relacji pomiędzy pracownikiem a pracodawcą. Zasada swobody umów wyrażona w artykule 22 Kodeksu pracy zostaje zachowana w niezmienionym kształcie. Czy wobec tego można powiedzieć o tym projekcie, że jest mało ważny? Przeciwnie. Te zmiany do ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy i niektórych innych ustaw wprowadzą nową jakość w egzekwowaniu już obowiązującego w Polsce prawa pracy. Za pomocą prostych rozwiązań można realnie ograniczyć możliwości zatrudniania na czarno i w formie „umów śmieciowych”. W obliczu aktualnych uwarunkowań, narastających patologii na rynku pracy i pogłębiającego się kryzysu systemu ubezpieczeń społecznych to projekt niesłychanie ważny. Doniosły społecznie. W projekcie zmian proponuje się:
1. Wyposażyć inspektorów pracy w narzędzie polegające na możliwości nakazania zastąpienia umowy cywilnoprawnej umową o pracę, w przypadku, gdy wykonywana praca odpowiada warunkom określonym w art. 22 par.1 kodeksu pracy;
2. Jeśli umowa o pracę nie została zawarta z zachowaniem formy pisemnej, pracodawca powinien przed dopuszczeniem pracownika do pracy potwierdzić pracownikowi na piśmie ustalenia, co do stron umowy, rodzaju umowy oraz jej warunków. Podkreślam – ten projekt ma pomóc w przestrzeganiu już obowiązującego prawa. Jest reakcją na:
1. Coraz bardziej nagminną ucieczkę od stosunku pracy w celu uchylania się od płacenia składek na ZUS;
2. Uchylenia się od solidarnego ponoszenia ciężaru utrzymania systemu ubezpieczeń społecznych.
Wspomniany art. 22 kodeksu pracy stwierdza:
Art. 22. § 1. Przez nawiązanie stosunku pracy pracownik zobowiązuje się do wykonywania pracy określonego rodzaju na rzecz pracodawcy i pod jego kierownictwem oraz w miejscu i czasie wyznaczonym przez pracodawcę, a pracodawca do zatrudniania pracownika za wynagrodzeniem.
§ 11. Zatrudnienie w warunkach określonych w § 1 jest zatrudnieniem na podstawie stosunku pracy, bez względu na nazwę zawartej przez strony umowy.
§ 12. Nie jest dopuszczalne zastąpienie umowy o pracę umową cywilnoprawną przy zachowaniu warunków wykonywania pracy, określonych w § 1.
Z kolei Konstytucja RP w art. 24 gwarantuje:
„Praca znajduje się pod ochroną Rzeczpospolitej Polskiej. Państwo stanowi nadzór nad warunkami wykonywania pracy”. To konstytucyjne zobowiązanie na mocy ustawy realizuje Państwowa Inspekcja Pracy. Niestety, okazuje się ona mało skuteczna i rażąco bezsilna wobec zjawiska nagminnej ucieczki od rygorów prawa pracy. Pracodawcy:
– z jednej strony chcą utrzymywać nad pracownikiem władztwo, jakie daje stosunek pracy;
– z drugiej chcą korzystać z ulg podatkowych i ubezpieczeniowych przewidzianych dla umów cywilnoprawnych, stosując umowy o dzieło lub fałszywe samozatrudnienie.
Kodeks pracy nie pozostawia żadnych wątpliwości. Gdy spełnione są warunki zdefiniowane w artykule 22 kodeksu pracy, zatrudnienie jest stosunkiem pracy bez względu na nazwę umowy i bez względu na wolę stron. Inaczej – jeśli wolą stron była praca podporządkowana, to jest to stosunek pracy. Nie można powoływać się na wolę stron, gdy przesądza się o wielkości zobowiązania wobec systemu ubezpieczeń społecznych, bo obie strony kierują się naturalnym dążeniem do osiągnięcia korzyści. Przy zatrudnieniu kodeksowym nalicza się 19-procentową składkę na ZUS od całego wynagrodzenia pracownika, natomiast samozatrudniony płaci dużo mniejszą składkę ryczałtową, naliczoną od 0,6 średniej krajowej. Przy wynagrodzeniu na poziomie średniej krajowej różnica pomiędzy składką a ryczałtem wynosi ponad 500 zł. Przy wyższych zarobkach różnica szybko rośnie i te pieniądze pracodawca i pracownik dzielą między sobą. Składki emerytalne pracownika nie są tylko jego indywidualną inwestycją w przyszłą emeryturę. To zarazem środki na utrzymanie całego systemu emerytalnego – realizacja wielkiego zobowiązania międzypokoleniowego. Ciężar tego zobowiązania dźwiga topniejąca grupa pracowników, za których odprowadza się składki. Kolejny doniosły aspekt w tych rozważaniach to przestrzeganie zasady uczciwej konkurencji. Bez uczciwej konkurencji nie ma wolnego rynku. W interesie gospodarczym i społecznym prawo musi być przestrzegane. Dzięki proponowanej nowelizacji Państwowa Inspekcja Pracy ma otrzymać narzędzia do realizacji swoich konstytucyjnych i ustawowych zadań, narzędzia konieczne do uszczelnienia systemu ubezpieczeń społecznych. Niedawno o kondycji i przyszłości Funduszu Ubezpieczeń Społecznych rozmawialiśmy na tej sali. Wtedy Rząd i Premier byli głusi na wołania ze strony PIS, że przed podniesieniem wieku emerytalnego trzeba uszczelnić system. To dziwne, zwłaszcza ze strony Premiera, który w expose zapowiadał „twarde i natychmiastowe reagowanie na wszystkie próby omijania podatków”. Umowy śmieciowe i praca na czarno to dzisiaj najpowszechniejsza w Polsce forma uchylania się od podatków. W minionym kwartale rządząca koalicja przeforsowała w Sejmie zapowiedzianą w expose premiera ustawę o podniesieniu wieku emerytalnego. Padły argumenty o złej kondycji finansów publicznych, pogarszającym się bilansie wpływów i wydatków z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i groźnych zjawiskach wynikających z demografii. Zmniejszająca się populacja w kolejnych pokoleniach oznacza spadek liczby pracujących i nieuchronną groźbę załamania się systemu emerytalnego. To w niedalekiej przyszłości. Tymczasem już dzisiaj wcale nie z powodu demografii szybko narasta wielkie zagrożenie dla finansów FUS. Wpływy do systemu nie zależą od liczby pracujących w ogóle, ale od liczby pracujących płacących składki oraz od wysokości tych składek. To poziom zatrudnienia na etatach i wysokość zarobków decydują o przychodach do ZUS. Jednym z celów proponowanej zmiany ustawy o Państwowej Inspekcji Pracy jest zrównoważenie praw przysługujących stronom zawierającym umowę o pracę. W aktualnym stanie gospodarki równowaga stron nie jest zachowana. Strona ubiegająca się o pracę jest zawsze stroną słabszą w odniesieniu do strony zatrudniającej, która wobec niezrównoważonego rynku pracy, w sytuacji dużego bezrobocia jest stroną dominującą, dyktującą warunki pracy i płacy.
W raportach Państwowej Inspekcji Pracy czytamy:
„Praktycznie oferta zatrudnienia na czas próby realizowana jest wyłącznie za sprawą umów cywilnoprawnych. Także dłuższe formy zatrudnienia realizowane są jako umowy cywilnoprawne. W przemyśle budowlanym, stoczniowym, rolnictwie obserwowany jest praktycznie całkowity zanik umów o pracę i zastępowanie ich umowami cywilnoprawnymi”.
Pracobiorcy nie mają tu możliwości negocjowania warunków pracy, żądając sprawiedliwych warunków pracy opartych na kodeksie pracy. Postawienie takiego żądania od razu stawia pracobiorcę na przegranej pozycji. Pracodawcy stawiają sprawę jasno – można przyjąć warunki, jakie proponują, lub szukać pracy gdzie indziej. Już mniej niż połowa pracowników w Polsce ma stałe zatrudnienie. W raporcie PIP Przestrzeganie przepisów prawa pracy z czerwca br. czytamy:
„W 2011 roku kolejny rok z rzędu wzrosła skala umów cywilnoprawnych w warunkach charakterystycznych dla stosunku pracy. Tylko w ramach kontroli legalności zatrudnienia inspektorzy sprawdzili 34 tys. umów cywilnoprawnych, stwierdzając, że 13% z nich powinno być umowami o pracę. Do sądów skierowano tylko 41 powództw o ustalenie istnienia stosunku pracy na rzecz 50 osób. Natomiast realizując wnioski pokontrolne, pracodawcy potwierdzili na piśmie istnienie stosunku pracy dla 5,1 tys. osób będących stronami umów cywilnoprawnych”. Z kolei w sprawozdaniu GIP za 2011 r.:
„Najbardziej szkodliwe z punktu widzenia ochrony praw pracowniczych formy nielegalnego zatrudnienia, tj. zatrudnienia bez potwierdzenia na piśmie rodzaju umowy o pracę i jej warunków oraz niezgłoszenie osoby zatrudnionej lub wykonującej inną pracę zarobkową do ubezpieczenia społecznego, stwierdzono w 15% kontrolowanych podmiotów. Nieprawidłowości te dotyczyły 6% osób objętych kontrolą”. W 23,8 tys. kontroli objęto nią 176 tys. osób, z czego 6% dotyczyły nieprawidłowości. Aż w 7 województwach odsetek podmiotów, w których ujawniono nielegalne zatrudnienie, mieścił się w przedziale 20–28%. I znowu w raporcie o Przestrzeganiu przepisów prawa pracy czytamy:
„Ze względu na brak nowych rozwiązań prawnych w zakresie zwalczania nielegalnego zatrudnienia lub pracy nierejestrowanej, od kilku lat ich przyczyny i motywy nie ulegają zmianie. Jako najważniejsze z nich warto wskazać:
– odnoszenie wymiernych korzyści finansowych przez pracodawców (ograniczenie kosztów związanych z legalnym zatrudnianiem pracowników) w połączeniu z relatywnie niedużym prawdopodobieństwem poniesienia konsekwencji oraz ich niewielką dolegliwością, nawet w przypadku zamierzonego działania;
– sposób ukształtowania relacji prawnych w zakresie zawierania umów o pracę zgodnie z aktualnymi przepisami terminem pisemnego potwierdzenia umowy o pracę jest dzień rozpoczęcia pracy przez pracownika. Inspektorzy zazwyczaj spotykają się z tłumaczeniem, że dana osoba pracuje od dzisiaj, a zatem nie upłynął jeszcze termin sporządzenia umowy”. W opinii do niniejszego projektu Główny Inspektor Pracy pisze:
„Wprowadzenie obowiązku potwierdzenia na piśmie warunków umowy o pracę, przed dopuszczeniem pracownika do pracy, powinno w znacznym stopniu przyczynić się do wzmocnienia ochrony praw pracowniczych”. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, żeby ocenić jak poważne i groźne konsekwencje, już w nieodległej przyszłości, wynikną dla pracowników, za których nieuczciwi pracodawcy nie odprowadzają składek na ZUS. Rośnie armia ludzi, którzy nie dostaną żądnej emerytury. Będą skazani na opiekę społeczną. Wielu dostanie emerytury minimalne, do których często będzie dopłacać państwo.Ucieczka od stosunku pracy to groźna i zgubna polityka, mająca wiele negatywnych konsekwencji. Od lat przestrzega przed nimi NSZZ Solidarność, broniąc stałego stosunku pracy. W styczniu 2010 roku Związek przygotował raport zatytułowany Praca Polska 2010. We wstępie do tego raportu napisałem:
„Polska praca jest chora. Toczy ją choroba objawiająca się erozją stosunku pracy, zwłaszcza stałego zatrudnienia, jako formy świadczenia pracy. Państwo sprzyja temu zjawisku ze szkodą dla ZUS-u, finansów publicznych i wbrew zaleceniom Komisji Europejskiej dotyczącym tworzenia dobrych miejsc pracy”. Choroba, która toczy polską pracę, polski rynek pracy to zwyczajna gospodarka rabunkowa. Za wszelką cenę dąży się do zysku, nie inwestując w przyszłość. Przynosi to doraźny efekt, ale na dłużej pozostawia spaloną ziemię. Nie inwestuje się w ludzi, w ich kwalifikacje, w zdrowie i poczucie bezpieczeństwa. Mamy najniższy w Europie kapitał społeczny. Inne objawy też są coraz boleśniejsze. Niedawno telewizja publiczna pokazała materiał o braku w Polsce fachowców. Ponad 40% pracodawców narzeka, że pomimo dużego bezrobocia nie są w stanie znaleźć potrzebnych im specjalistów. Prezes zakładów produkujących maszyny rolnicze z Białegostoku ubolewał, że rezygnuje z wielu dobrych kontraktów, bo nie ma wykwalifikowanych ludzi do ich realizacji. Znowu musimy odrywać Amerykę, że najcenniejszym kapitałem w firmie są pracownicy. Stajemy przed bardzo poważną barierą rozwoju gospodarki. Nie będzie postępu bez przyjętej w Strategiach: Lizbońskiej i Europa 2020 polityki ochrony i tworzenia dobrych miejsc pracy. Trzeba chronić stałe zatrudnienie, także w interesie bezpieczeństwa rodzin i demografii. Realna walka z umowami śmieciowymi jest polską racją stanu.
Reasumując. Skierowany do Wysokiej Izby przez Prawo i Sprawiedliwość poselski projekt ustawy o Państwowej Inspekcji pracy oraz niektórych innych ustaw jest:
– korzystny i bardzo potrzebny pracownikom, bo poprawia przestrzeganie prawa pracy;
– korzystny i potrzebny większości uczciwych pracodawców, których chroni przed nieuczciwą konkurencją;
– dobry dla gospodarki, bo stabilizuje rynek pracy;
– projekt ma poparcie NSZZ Solidarność.
W związku z powyższym zwracam się do Wysokiej Izby o dalsze procedowanie i przyjęcie tak bardzo potrzebnej dla polskiego świata pracy ustawy. Janusz Śniadek
Nowe pomysły MF na zmianę ustawy o funduszach emerytalnych Przy okazji Ministerstwo Finansów proponuje także zmianę zasad ustalania stóp zwrotu OFE Ministerstwo Finansów przygotowało projekt ustawy o zmianie ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, datowany 2 lipca 2012 r., którego podstawowym celem jest liberalizacja inwestycji zagranicznych OFE. Przy okazji Ministerstwo Finansów proponuje także zmianę zasad ustalania stóp zwrotu OFE poprzez uwzględnianie na potrzeby jej ustalania miesięcznej średniej arytmetycznej wartości jednostki rozrachunkowej, zamiast jej wartości z konkretnego dnia. Ta druga grupa zmian ma charakter techniczny, mający na celu zapobieżenie ryzyku manipulacji wartością jednostki rozrachunkowej w dniu branym dotychczas pod uwagę przy ustalaniu stóp zwrotu OFE. Ma to zwiększyć skuteczność mechanizmu minimalnej wymaganej stopy zwrotu. Z punktu widzenia systemowego są to zatem zmiany stosunkowo ograniczone. Odmiennie wygląda sytuacja w przypadku pierwszej grupy zmian – dotyczących inwestycji zagranicznych OFE. Ich formalnym uzasadnieniem jest zamiar dostosowania się Polski do ubiegłorocznego orzeczenia Trybunału Sprawiedliwości UE zapadłego ze skargi Komisji Europejskiej na Polskę. Zmiany w tej grupie dotyczą czterech zagadnień – likwidacji podwójnego obciążania opłatami za zarządzanie w przypadku lokat w zagranicznych instytucjach zbiorowego inwestowania, likwidacji zakazu obciążania aktywów OFE opłatami na rzecz zagranicznych instytucji rozliczeniowych, w części przekraczającej wysokość tych kosztów w przypadku krajowych instytucji rozliczeniowych, rozszerzenia kategorii lokat zagranicznych dostępnych dla OFE oraz zwiększenia ich limitu docelowo do 30% przy zachowaniu stosunkowo krótkiego okresu przejściowego (poprzez podnoszenie limitu o 5 punktów procentowych co 2 lata). Pierwsze dwie zmiany z tej grupy prowadzą zatem do podwyższenia kosztów ponoszonych przez członków OFE bezpośrednio z aktywów funduszu, a więc prowadzą do obniżenia poziomu przyszłych świadczeń. Pozostałe dwie zmiany prowadzą do zwiększenia poziomu ryzyka inwestycji OFE, poprzez rozszerzenie inwestycji, z którymi wiązać się będzie ryzyko kursowe, na rynkach, które zarządzający OFE znają gorzej niż w przypadku rynku polskiego. Są one zatem całkowicie niekorzystne dla członków OFE i zmieniają one kształt polskiego systemu emerytalnego w niekorzystnym kierunku. Dodatkowo pierwsza z opisywanych zmian – likwidacja podwójnego obciążania opłatami za zarządzanie w przypadku lokat w zagranicznych instytucjach zbiorowego inwestowania uprzywilejowuje tego typu inwestycje w stosunku do lokat w jednostkach uczestnictwa zbywanych przez krajowe fundusze inwestycyjne otwarte lub krajowe specjalistyczne fundusze inwestycyjne otwarte, przy których pozostawiono zakaz podwójnego pobierania opłat za zarządzanie. Taka sytuacja stanowi wprost zachętę do inwestowania za pośrednictwem zagranicznych instytucji zbiorowego inwestowania. W takiej sytuacji opłatę za zarządzanie pobierze na zasadach określonych w swoim statucie ta instytucja, a także powszechne towarzystwo emerytalne. Zatem zostanie ona pobrana dwukrotnie, co może stanowić zachętę dla zagranicznych właścicieli PTE, by doprowadzić do sytuacji, by OFE inwestowały za granicą właśnie za pośrednictwem zarządzanych przez nich lub powiązanych z nimi instytucji zbiorowego inwestowania. Jeżeli Trybunał sprawiedliwości UE uznał, że w tym zakresie brak jest równowagi, między regulacjami dla polskich funduszy inwestycyjnych i zagranicznych instytucji zbiorowego inwestowania to interesy klientów OFE znacznie lepiej zabezpieczyłaby regulacja rozszerzająca zakaz podwójnego pobierania opłat także na pozostałe instytucje zbiorowego inwestowania w Polsce, zamiast proponowanego wyłączenia stosowania tego zakazu dla zagranicznych instytucji zbiorowego inwestowania. Aby zachować dotychczasowych zakres ochrony interesów członków OFE i zrównać sytuację krajowych i zagranicznych instytucji zbiorowego inwestowania, poprzez rozszerzenie regulacji art. 136 ust. 3 ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych także na lokaty określone w art. 141 ust. 1 pkt 7 tej ustawy czyli lokaty w certyfikatach inwestycyjnych emitowanych przez fundusze inwestycyjne zamknięte. W wyniku przyjęcia takiej regulacji, nie można byłoby Polsce czynić zarzutu, że w nierównoprawny sposób traktuje inwestycje zbiorowego inwestowania ze względu na miejsce ich siedziby.
Paweł Pelc
Chodakiewicz: Neokomuna. Czyli bagnet na broń! Zapomnijmy o historii – czyli wybierzmy przyszłość. Skoncentrujmy się na pięknych ideałach. Przygotujmy trzecią falę rewolucji. „Spróbujmy znowu, spieprzymy ponownie, ale spieprzymy lepiej” (“Try again, Fail again, Fail better.”). Jest to argument neo-komunisty Slavoja Zizki. Jednocześnie Zizek otwarcie wzywa do przemocy, do mordowania. Chwali się, że go nie wzrusza go etykietka „faszysty na lewicy.” Naturalnie „faszysta na prawicy” to oksymoron. Faszyzm, jak socjalizm jest kolektywistycznym zjawiskiem lewicowym. Operuje przez państwo i za jego pomocą, oraz stara się wszystko państwu podporządkować. Jak socjalizm chce kontroli totalnej i stara się uprawiać socjalistyczny styl zarządzania, czyli gospodarkę nakazową. Jest wrogi religii, szczególnie Kościołowi Katolickiemu. Zwalcza wolność. Zizek myli się, gdy pisze że jest „faszystą.” Faszyści do dużo większego stopnia wchłonęli nacjonalizm i równoważyli go swym socjalizmem, odwrotnie niż komuniści, którzy byli internacjonalistyczni, a nacjonalizm traktowali instrumentalnie tylko jako zbiór symboli i retoryki potrzebnych do mobilizacji społecznej i legitymizacji swojej władzy pod szyldem narodowego-bolszewizmu. No, ale Zizek przełamuje tutaj pewne stereotypy. W kręgach postępowych faszyzm to nie określnik, a obelga. Na przykład, gdy moja siostra uczyła swych studentów o Edmundzie Burku w UC Berkeley, to ktoś namalował jej swastykę na drzwiach biura. Jak profesor dał studentowi zły stopień, to był to – naturalnie – „faszyzm.” Dla postępowych konkurentów Zizka oskarżenia o „faszyzm” mają pogrążyć lewicowca. Ale neo-komunista ten wcale się nie martwi. Przyznaje, że chce przemocy. Recydywa czystej komuny (a nie jej post-modernistycznego, moralnie relatywistycznego wcielenia) jawi się na tyle niebezpieczna i rzeczywista, że ostatnio zajął się nią Alan Johnson w World Affairs („The New Communism: Resurrecting the Utopian Delusion,” maj-czerwiec 2012,
http://www.worldaffairsjournal.org/article/new-communism-resurrecting-utopian-delusion
Streszczę jego argumenty, robiąc też tradycyjnie małe dygresje. Od implozji Związku Sowieckiego postępowcy ciskają się szaleńczo w poszukiwaniu formuły intelektualnej na rządy dusz. I dla realnej władzy. Początkowo takową bezkonkurencyjnie sprawowały ex-dzieci kwiaty, które po zwycięskiej rewolucji kontr-kulturowej lat 60 przemaszerowały przez instytucje państw liberalnej demokracji i nasyciły je duchem marksistowskim według ewolucyjnego modus operandi Gramsciego. Z tego wyrosła m.in. Unia Europejska i jej post-eurokomunistyczna elita. Wielu z nich to ex-Maoiści, post-Staliniści, neo-Trockiści. Rozmaici reformatorzy socjalizmu. Ponieważ triumf instytucjonaly post-Nowej Lewicy zbiegł się w czasie z zamrożoną kontr-rewolucją w post-Sowiecji i jej satelitach, dominujący paradygmat kulturowy histerycznie musiał natychmiast zacząć się bronić przed posądzeniami o moralną odpowiedzialność za zbrodnie komunizmu. Oskarżenia takie podcinały, bowiem jego pozycję u władzy. Stąd „Czarna księga komunizmu”, która była próbą zawłaszczenia wyżyn moralnych przez wylewanie często krokodylich łez nad ofiarami czerwonego totalitaryzmu. Stąd też ofensywa moralnego relatywizmu, znana z nad Wisły, zrównująca ofiary z katami. Moralny relatywizm i post-modernizm służyły doskonale przez dwadzieścia lat po 1989 r. Rozmywały odpowiedzialność za zbrodnie komuny, odwracały gniew od rządzących w Brukseli prymusów Gramsciego, oraz od panoszących się post-komunistów (tzw. przekształconych „demokratów” i „kapitalistów”) w post-Sowdepii i byłym bloku. Post-komuna po obu stronach obalonej „żelaznej kurtyny” taplała się w sukcesie konwergencji, upajała się integracją europejską, delektowała się globalizmem, paplała o końcu historii, triumfie permanentnym liberalnej demokracji, maszerowała z wesołkami, ziała tolerancjonizmem, pętała kapitalizm państwem opiekuńczym. Rządziła. Tak się działo aż świat dostał kilka kopów z rozmaitych stron. Kontekstem jest globalizacja, terroryzm, katastrofa ekologiczna, fala epidemii, a szczególnie AIDS, globalne ocieplenie i prześladowanie Południa przez Północ (tzw. neo-marksistowska teoria niedorozwoju). To wszystko wina kapitalizmu naturalnie. A potem były pojedyncze konwulsje. Wojny bałkańskie z czystkami etnicznymi to pierwszy deszczyk na postępową paradę. Potem piorun załamania się rynku nowych technologii. Ataki terrorystyczne początku wieku XXI spowodowały szok, a jeszcze większy – amerykańska na nie odpowiedź w postaci wojen w Iraku i Afganistanie. I w końcu Wielka Recesja spowodowana pęknięciem bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomościami.
Obecny kryzys gospodarczy jak zwykle spowodował, że postępowcy zacierają ręce. Jest znowu szansa na socjalizm. Szczególnie, że Ameryka się potknęła, „nowy porządek światowy” jest kaputt, a Chiny pokazały jak można w post-totalitarny sposób osiągnąć sukces gospodarczy. Rosja sobie też raczej dobrze daje radę na froncie międzynarodowego kapitalizmu. A sam kapitalizm nie ma już nic wspólnego z demokracją. Deregulacja, prywatyzacja, odczłowieczające biotechnologie, współzawodnictwo wolnorynkowe, usychanie związków zawodowych, sypanie się państwa opiekuńczego – to wszystko jest „nowym apartheidem,” według Zizka. A więc viva komunizm! Rozmaici lewicowcy pospiesznie porzucili moralny relatywizm (nie tylko dlatego, że się przeżył, ale dlatego głównie, że nie potrafił obalić kapitalizmu). Znów stali się absolutystami słowa i czynu. Wzywają do odbudowy komunizmu. Do ponownego triumfu marksizmu. I śmiało czerpią ze skarbca socjalistycznej mądrości. Na przykład, charakterystyczne jest, że nie wstydzą się odgrzewać klisz rodem z lewicowej propagandy XIX w., gdzie wrogiem często nie był jakiś tam abstrakcyjny kapitalizm, ale kapitalista żydowski. Jak uważa Edmund Silberer, pewnie tyle samo osób czytało „O kwestii żydowskiej” Marxa, co „Manifest komunistyczny.” Novum natomiast jest podłączenie pod tą starą antyżydowską kliszę Żyda-kapitalisty – sprawy Izraela i Palestyny. A niektórych może szokować otwartość postępowców, na przykład neo-komunisty Gianni Vattimo, na takie bestsellery jak słynna fałszywka „Protokoły Mędrców Syjonu.” Norweski „pacyfista” Johan Galtung również znalazł natchnienie w „Protokołach”. Uznał je za wspaniały sposób na odszyfrowanie współczesnych operacji firm takich jak Goldman Sachs. Uważa ponadto, że jest zdumiewające, że Ochrana miała tak dokładne informacje o działalności „Żydów”. Galtung zresztą patrzy na historię żydowską panoramicznie. Pogromy rzeczywiście miały miejsce w średniowiecznej Europie, naturalnie, przykro. Ale Żydzi parali się lichwą, stąd chłopski gniew. W republice weimarskiej Żydzi też się panoszyli, trzeba więc potępić Holocaust, ale zrozumieć jego korzenie. Ponadto obecnie, według norweskiego myśliciela, “Żydzi kontrolują i manipulują amerykańskie media dla Izraela…. Sześć żydowskich firm kontroluje 96% mediów… A 70 procent profesorów w 20 czołowych uczelniach Ameryki to Żydzi.” Działają też i w Norwegii przez swoją agenturę. W końcu to Mossad wysłał Breivika aby wystrzelać małoletnich lewaków w wyspiarskim kurorcie, prawda? Nota bene, kolega Galtunga z Nowego Jorku, Richard E. Rubinstein, też profesor „studiów pokoju,” uznaje mossadowską inspirację Breivika za logiczną. W to wszystko się wplata krytyka Izraela. Dlaczego? Bo Izrael jest państwem narodowym i jako takie powinien zniknąć z powierzchni ziemi. Oprócz tego atak na Izrael jest wyrazem „antykolonializmu” lewicy. Ale najważniejsza rzecz jest taka, że Izrael uważany jest przez postępowców za marionetkę Stanów Zjednoczonych. A to jest główny cel, który trzeba zniszczyć. Każde uderzenie w Izrael, jest uderzeniem w USA, a więc w twierdzę wolnego rynku, oraz tradycji, kraju, który dobitnie udowodnił, że aby wspaniale rozwijać się, kwitnąć i modernizować trzeba bronić wiary, rodziny, własności prywatnej, wolności, oraz patriotyzmu. Wot, i cała tajemnica antyamerykańskości lewaków. Takie poglądy, o rozmaitym natężeniu akcentów funkcjonują szeroko na dzisiejszej lewicy. Szczególnie doszukać się ich można wśród neo-komunistów, o których pisał Johnson. Splatają się one ze sloganami o rewolucji społecznej, o „równości” i „sprawiedliwości.” Towarzystwo – jak na komunę przystało – internacjonalistyczne. Oto lista wiodących uszczęśliwiaczy ludzkości: Alain Badiou, Judith Balso, Bruno Bosteels, Terry Eagleton, Michael Hardt, Toni Negri, Alessandro Russo, Alberto Toscano, Gianni Vattimo, oraz Słavoj Zizek, Vattimo, Alain Badiou, Alessandro Russo, Judith Balso i Alain Badiou. Naturalnie w większości to „elita” uniwersytecka, subsydiowana przez pieniądze podatników. Ich plan jest prosty: wywołać trzecią falę rewolucji, po francuskiej i rosyjskiej. I ma ona objąć cały świat. Komunizm to „walka o ludzką emancypację.” Walkę trzeba prowadzić stale. Periodyzacja to od proklamacji republiki w 1792 do upadku komuny paryskiej w 1871; od zamachu bolszewików w 1917 r. do finału rewolucji kulturowej w Chinach w 1976 r. A teraz ma wnet nadejść kolejna faza rewolucji, ale tylko wtedy kiedy wielką ideę komunizmu zrehabilitują i zaczną wprowadzać w życie nasi intelektualiści. Z pomocą odpowiednio uświadomionego motłochu, naturalnie. Najpierw skonfiskuje się własność prywatną. Potem skolektywizuje się społeczeństwo i gospodarkę. Następnie “uwiędnie państwo”, będzie raj na ziemi. Zwycięży idea egalitaryzmu. Będzie gites. Kochani, nie ma co dużo gadać. Bagnet na broń. Marek Jan Chodakiewicz
Nie istnieje “prawica laicka”. Nie można być ekonomicznym liberałem i antyklerykałem równocześnie
Alexandre Kojève, interpretując „Fenomenologię ducha” Hegla, zwrócił uwagę, że istotą rewolucyjnego myślenia, jego ukoronowaniem, jest negacja Boga. Istotą rewolucji jest zrozumienie, że Bóg to byt urojony, a wyemancypowany od Jego władzy człowiek jest istotą wolną, która może odrzucić świat zastany. Bóg bowiem – jakkolwiek jest bytem urojonym – stanowi głowę hierarchii społecznej i politycznej, jest królem królów i panem panów. Bez Niego świat tradycyjny traci swoją przyczynę i legitymizację. Jakkolwiek nie zgadzam się z heglowsko-rewolucyjną hipotezą, że Boga nie ma i czcząc Go, „człowiek czci samego siebie”, czyli własne wyobrażenie ludzkiej hierarchii, to trudno zaprzeczyć ważkości socjologicznego aspektu tego stwierdzenia. Przypomniała mi się ta interpretacja Kojève’a, ponieważ dostrzegam z dużym niepokojem pewną „wymienność elektoratów” między środowiskiem Nowej Prawicy a Ruchu Palikota. Niestety, ale sporo znanych mi sympatyków i czytelników Janusza Korwin-Mikkego – widząc, że jego lista nie została zarejestrowana we wszystkich okręgach – oddało głos na Palikota. Uważali bowiem, że jest to podobna partia antysystemowa, antysocjalistyczna, liberalna i wolnorynkowa, różniąca się tylko kwestiami światopoglądowymi, które osoby te uznały za mało istotne. Jeśli wraz z prawami dla homosiów i antyklerykalną histerią, w ramach ogólnej liberalizacji, Palikot obniży VAT i dokona deregulacji gospodarki, to należy go poprzeć. I tak kilka znanych mi osób trafiło do przeciwnego mi obozu politycznego. To ludzie, którzy nie rozumieli roli religii dla myśli konserwatywno-liberalnej, traktując ją – niczym Karol Marks – jako „nadbudowę” nad ekonomiczną „bazą”. Można przecież być ekonomicznym liberałem i antyklerykałem równocześnie. Niestety, nie można. Czy mówiąc konkretnie: można być przez chwilę, przez jedno pokolenie. Nie istnieje coś takiego jak „drugie pokolenie” bezreligijnych liberałów. Negacja Boga jest czymś więcej niż tylko osobistym problemem teologicznym i kwestią prywatnego bezsensu istnienia. Tak, świat bez Boga i życie bez Boga nie mają najmniejszego sensu. Niczym „abrakadabra” znikają wszystkie prawa i zasady konstytuujące cele i sens naszego istnienia. Gdybym był ateistą, nie pisałbym książek, nie trwoniłbym czasu na moją pracę naukową i karierę akademicką. Jeżeli Boga nie ma, to jedynym sensem ludzkiego życia jest – powtórzę za Fryderykiem Nietzsche – „samo życie”. Ale rozumiem to stwierdzenie w znaczeniu hedonistycznym. W świecie bez Boga jedyny sens mają hulanki i życie od imprezy do imprezy. Jeśli śmierć jest końcem wszystkiego i nie będziemy osądzeni za nasz ziemski czas, to po co zrobić cokolwiek dobrego i pożytecznego? Nie wiem, czy Bóg istnieje. Oto sens wiary. Gdybym wiedział, że istnieje, to bym nie musiał już wierzyć. Tego zazdroszczę św. Pawłowi. Po wydarzeniu w drodze do Damaszku on już nie wierzył – on już wiedział, bowiem widział i słyszał na własne oczy i na własne uszy tak mocno, że aż oślepł. Trudno więc o nim powiedzieć, że był wierzący w potocznym rozumieniu tego słowa. Szaweł nie tyle uwierzył, co zobaczył – i stał się Pawłem. Przeciętny człowiek tego nie dostępuje, zresztą – jak uczy Litera biblijna – spotkanie z Bogiem „twarzą w twarz” zwykle kończy się śmiercią. Dlatego Mojżesz zakrywał oczy, aby nie zobaczyć Boga. Przeciętny śmiertelnik nigdy nie dostanie dowodu i nie doświadczy tego głosu i światła z drogi do Damaszku. Dlatego musi wierzyć, przyjmując wiarą to, co św. Paweł wiedział. Może też nie uwierzyć, ale wtedy traci jedyne stabilne źródło uporządkowania świata i jego sensu. „Bądź piękny, oto moralność cała” – pisał Ernst Renan, który zagubił Boga. Oto istota problemu. Bez Zasady Porządkującej nasza rzeczywistość nie ma sensu. Zrozumiała to znakomicie teologia jezuicka XVI wieku: świat jest uporządkowany, hierarchiczny, skrajnie racjonalny i zrozumiały pod jednym warunkiem, a mianowicie takim, że Objawienie opisane w Piśmie Świętym jest prawdziwe. Ten element musi zostać przyjęty na wiarę, ale dzięki temu świat doczesny staje się zrozumiały i uporządkowany, racjonalny. Jego istotą jest celowość, porządek, hierarchia. U jezuickich teologów – Roberta Bellarmina i Francisco Suareza – pojawia się dokładnie ta sama myśl co u wspomnianego na początku Alexandre Kojève’a. Tyle że gdy tamci filozofowie myśl tę afirmowali, to on traktował ją jako początek negacji Boga, a tym samym negacji tradycyjnego porządku. Bellarmin, Suárez, Hegel i Kojève doskonale rozumieli, że świat bez swojego Stwórcy nie posiada sensu. I gdy dwaj pierwsi widzieli w tej myśli początek totalnej destrukcji rzeczywistości, to ci dwaj ostatni – początek „totalnej emancypacji”. Ale to wyzwolenie nie udało się. Homo homini deus zakończyło się w gułagach leninowskiej rewolucji i stalinowskiego antyporządku. Nie istnieje coś takiego jak „prawica laicka”. Mogą istnieć pojedyncze osoby o prawicowych poglądach, które prywatnie nie wierzą w Boga, ale pod warunkiem, że – świadomie czy nieświadomie – uznają konieczny charakter porządku, tak jak gdyby stworzył go Bóg. To przypadek Charlesa Maurrasa i Leo Straussa, którzy tenże porządek określali mianem prawa czy ładu natury. Wymaga to dużego wysiłku intelektualnego, do czego ogół nie jest zdolny. Lud bez Boga umie tylko domagać się „chleba i igrzysk”, żądać socjalizmu, równości i walki z „obszarnikami i burżuazją”. Demokracja nowoczesna to nic innego jak połączenie zasady suwerenności ludu z ateizmem. Jeśli ktoś wierzy, że połączy bezbożność ze świętym prawem własności prywatnej, to jest w błędzie. Jeśli publicznie odrzucamy Boga, to odrzucamy i wszelkie „święte” zasady porządku społecznego. Własność, hierarchia i porządek bez Stwórcy tracą charakter zasad uniwersalnych, stając się tylko pomysłami ludzkimi. Jeśli człowiek ustanowił własność, to może zmienić jej rozdzielenie lub znieść jako taką. Nie istnieją bezbożni liberałowie w drugim pokoleniu. Ich dzieci to socjaliści. Adam Wielomski
Anatomia manipulacji Jak ustalił „Nasz Dziennik”, wczoraj w TVP, w związku z kompromitującym materiałem „Panoramy”, została wszczęta specjalna procedura wyjaśniająca. Szykują się zmiany kadrowe. Wyciąganiu konsekwencji służbowych można było zapobiec, gdyby dziennikarze porównujący katolików do sekty zachowali się, jak na dziennikarzy przystało. Wtorkowy materiał pt. „Wszystko przez sektę?”, jaki wyemitowano w serwisie informacyjnym „Panorama”, wywołuje powszechne oburzenie. Dla lepszego zrozumienia perfidii zastosowanej manipulacji przyjrzyjmy się nagraniu archiwalnemu, jakie wciąż jest dostępne na stronie internetowej TVP2. Prowadząca program Hanna Lis na wstępie poinformowała widzów o rozwodzie amerykańskiego aktora Toma Cruise’a. „Katie Holmes, przerażona zaangażowaniem męża Toma Cruise’a w Kościół Scjentologiczny, postanowiła odejść. Właśnie podpisała porozumienie dotyczące szczegółów rozstania. Cruise nie walczy o żonę, murem za to stoi za scjentologami” – opowiada Lis. W tym momencie pojawia się przebitka – zdjęcia rzeszy pielgrzymów Rodziny Radia Maryja, którzy przybyli na Jasną Górę. Następnie słyszymy głos reporterki Justyny Majewskiej, która przygotowała materiał: „Polacy mają małą wiedzę o metodach werbunku i działania sekt. A w kraju działają sekty religijne, terapeutyczne, nawet ekonomiczne. Są w stanie zwerbować każdego, bo dla każdego znajdą odpowiednią ofertę”. Tej sentencji towarzyszą migawki z pielgrzymki Rodziny Radia Maryja, m.in. widać kilkusettysięczną rzeszę pielgrzymów znajdujących się na błoniach jasnogórskich, niektórzy trzymają biało-czerwone flagi. Parlamentarzyści m.in. z sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu wskazują, że w TVP przyzwyczajono się traktować słuchaczy Radia Maryja jak sektę, bo to szkalujące określenie w przeszłości było do znudzenia powtarzane przez ludzi nieprzychylnych osobom wierzącym. W ich przekonaniu, emisja materiału w „Panoramie” była nie tylko tego efektem, ale raczej świadomą intencją. Zwraca na to uwagę poseł Elżbieta Kruk (PiS).
– Myślę, że realizatorzy tego materiału musieli wiedzieć, jakie zdjęcia zostaną puszczone na wizję. Niestety, potwierdza to tylko tezę, jaką można z wielu innych aspektów udowodnić – że nie mamy publicznych środków masowego przekazu. Mamy media, które zamiast pracować nad spójnością społeczną, kultywować kulturę, tożsamość narodową, w tym religijną, Polaków, rozbijają i niszczą społeczeństwo. Odpowiedź jest jedna: utraciliśmy media publiczne i musimy podjąć jakieś działania, żeby je odzyskać – ocenia poseł Kruk.
Produkcja stereotypów Poseł Bartosz Kownacki (SP) nie ma wątpliwości, że takie podejście pracowników TVP zaowocowało obrzuceniem ludzi wierzących, bez mrugnięcia okiem, najgorszą chyba obelgą, jaka może spotkać katolika.
– To pewne odzwierciedlenie władzy i relacji panujących w koalicji, która obsadzała stanowiska w telewizji publicznej. Nie można zatem się dziwić, że próbuje się propagować przekonanie o rzekomej sekcie Radia Maryja – zauważa.
– Nie wierzę, że to było omyłkowe. Przypisanie pejoratywnego odbioru słuchaczom Radia Maryja, sugerowanie, że są to ludzie zamknięci itd., było w tym programie oczywiste – dodaje Kownacki. Poseł Andrzej Dąbrowski (SP) nie ma wątpliwości, że materiał „Panoramy” nie kłócił się z przekonaniami tych redaktorów telewizji publicznej, którzy go przygotowali.
– To jest tendencyjne postępowanie. Mamy do czynienia ze świadomym i celowym działaniem – mówi Dąbrowski. Jak dodaje, jest to niedopuszczalne i winni muszą ponieść konsekwencje.
– Wysłałem pismo do Jana Dworaka, szefa Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Domagam się przeprosin przez TVP wszystkich, którzy zostali urażeni, czyli osób obecnych na pielgrzymce i wszystkich ludzi wierzących. Zostali bowiem wykorzystani w sposób celowy, bezczelny i manipulacyjny – konkluduje poseł. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości zapowiadają, że wysłuchają wyjaśnień na czwartkowym specjalnym posiedzeniu sejmowej komisji kultury, zwołanym w sprawie „bezczynności rządu wobec zagrożenia upadłości Telewizji Polskiej i Polskiego Radia oraz regionalnych spółek radia publicznego”.
– Będziemy kumulowali wszystkie te kwestie, ponieważ ostatnio bardzo dużo nazbierało się uwag do telewizji publicznej. W rezultacie tego, czego dowiemy się na posiedzeniu, będziemy podejmować dalsze kroki – zapowiada Elżbieta Kruk. Jacek Dytkowski
Operacja "Florek" Rażący brak wyczucia Biura Ochrony Rządu. Operacji zabezpieczającej związanej z pogrzebem prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki nadano kryptonim "Florek".10 kwietnia 2010 roku na miejsce katastrofy smoleńskiej skierowano trzech funkcjonariuszy BOR oraz pracowników Ambasady RP w Moskwie. Rosjanie około godz. 15.00 podjęli decyzję o wynoszeniu ciał z wraku samolotu pod mur oddzielający lotnisko od miejsca katastrofy. Teren został podzielony na 13 sektorów, a ciała układano w miejscach odpowiadających sektorowi, w którym je znaleziono. Cezary K. z BOR podkreślał w prokuraturze, że śledczy prowadzący czynności "poprosili nas o pomoc przy rozpoznawaniu zwłok i ewentualnym zabezpieczaniu niejawnych dokumentów oraz broni naszych funkcjonariuszy". Jak zeznał inny oficer BOR Krzysztof P., ze względu na to, że grupa liczyła zaledwie kilka osób, "postanowiliśmy się skupić na identyfikacji ciał wynoszonych na przygotowaną folię". Trzeci funkcjonariusz BOR, Andrzej R., podkreślił w prokuraturze: „zależało nam na tym, aby być na miejscu, gdy odnalezione zostanie ciało prezydenta”. Stało się to około godz. 19.30 czasu rosyjskiego, a ciało zauważył konsul Stanisław Łatkiewicz, który zaraz dał znać funkcjonariuszom Biura Ochrony Rządu.
– Zobaczyłem to ciało, jak leżało już na noszach, na skraju miejsca katastrofy, było to mniej więcej pomiędzy częścią środkową samolotu a jego częścią ogonową – mówił w prokuraturze Andrzej R., dodając, że było pozbawione ubrania i widoczne były obrażenia.
– Dlatego na moją prośbę przykryto je prześcieradłem – zaznaczył. – Uszkodzenia ciała były duże (…). Zwłoki prezydenta były stosunkowo czyste i rozpoznałem też kolor włosów i fryzurę – relacjonował Cezary K. Oficerowie i konsul jednak nie potwierdzili Rosjanom kategorycznie, że to jest ciało polskiego prezydenta. – Chcieliśmy mieć kontrolę nad tym, co się z tym ciałem dzieje, żeby nie zabrali go jako zidentyfikowane – podkreślał Andrzej R. Gdy wieczorem Rosjanie chcieli wywozić ciała ofiar do Moskwy, sprzeciwił się temu konsul Łatkiewicz.
– Na moją prośbę Rosjanie odstąpili od zamiaru przeniesienia ciał prezydentów i marszałka Putry z miejsca katastrofy do czasu przyjazdu Jarosława Kaczyńskiego i premiera Tuska – przyznał konsul. Andrzej R. zeznał jeszcze, że widział także odnalezione już dwie czarne skrzynki, które były pilnowane przez Rosjan. – W mojej ocenie, wyglądały na nieuszkodzone – stwierdził. Zrobił im zdjęcie, które wieczorem pokazał szefom Ministerstwa Obrony Narodowej i Ministerstwa Sprawiedliwości. Pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego odbył się w Krakowie 18 kwietnia 2010 r., towarzyszyły mu uroczystości żałobne. Uczestniczyli w nich przedstawiciele władz państwowych i goście z zagranicy. Biuro Ochrony Rządu zorganizowało w tym celu operację ochronną, która jak wynika z kart ewidencji funkcjonariuszy, miała kryptonim „Florek”. Odbywała się ona między 17 a 19 kwietnia w Warszawie i Krakowie.
Głuchy telefon Kasowanie pamięci telefonów komórkowych, zamęt na miejscu katastrofy, brak poszanowania dla ciał ofiar tragedii – taki obraz po katastrofie smoleńskiej wyłania się z zeznań naocznych świadków. Iwona K., żona jednego z funkcjonariuszy BOR, która wraz z mężem przebywała wówczas w Rosji, relacjonowała, że 10 kwietnia 2010 r. około godz. 15.00-16.00 czasu lokalnego rozmawiała z córką przebywającą w Moskwie. – Nagle rozmowa została rozłączona, ekran zrobił się biały, zniknął obraz – powiedziała śledczym. Postanowiła wyłączyć i włączyć telefon i zaraz zadzwoniła córka.
– Było to jedyne od rana połączenie, które zostało w historii połączeń mojego aparatu z tego dnia, do momentu wylogowania mnie z sieci – podkreśla. Jak dodaje, jej córce także zniknęło archiwum połączenia. Jej mąż Gerard K. przyznał, że wykazy połączeń „zostały wymazane” również z aparatów telefonicznych pracowników Ambasady RP w Moskwie. Stało się to właśnie między godziną 15.00 a 16.00 czasu rosyjskiego.
– Pierwszy raz w życiu mi się to zdarzyło – nie ukrywał zdumienia. Również z jego służbowego aparatu i telefonów innych funkcjonariuszy BOR „poginęły” niektóre połączenia. Natomiast widniały one na billingach telefonicznych. Według Gerarda K., to najprawdopodobniej efekt zamierzonych działań służb rosyjskich. – Słyszałem od córki, która studiowała w Moskwie, że jak były wybuchy w metrze moskiewskim, to jej znajomej też zginęły wykazy połączeń – stwierdza.
Ludzie w kitlach O zamęcie na miejscu katastrofy świadczy informacja o rzekomym, niewyjaśnionym ostatecznie do dziś odnalezieniu trzech osób z oznakami życia. Dyplomata Tomasz Turowski, który pobiegł wraz z innymi pracownikami na miejsce, gdzie leżał wrak, relacjonował śledczym, że jeden z pracowników FSB powiedział mu, iż trzy osoby dawały „żyzniennyje riefleksy”, co jednak opisał jako odruchy bezwarunkowe, obecne nawet po śmierci. Informację tę przekazał naczelnikowi w MSZ Dariuszowi Górczyńskiemu. Zeznał on w prokuraturze, iż sytuacja wyglądała tak, że „trzy osoby przeżyły i w ciężkim stanie zostały przewiezione do szpitala”. Zapytał o to Pawła Kozłowa z FSO, który jednak nic o tym nie wiedział.
– W pewnym momencie zauważyłem ludzi w kitlach, powiedzieli, że trzy osoby zabrała karetka – relacjonował z kolei śledczym Jarosław Drozd, konsul generalny RP w Sankt Petersburgu. Po sprawdzeniu wszystkich szpitali informacji tej nie potwierdzono. Zaczęła jednak żyć własnym życiem, przekazywano ją bowiem innym osobom.
Zakaz fotografowania Funkcjonariusze BOR, którzy przyjechali z Katynia, robili wiele zdjęć, podobnie jak pracownicy ambasady. Jednak Turowski zabronił jednej z tych osób dalszego fotografowania.
– Powstrzymałem panią J. przed wejściem na teren wypadku i dalszym filmowaniem, aby nie utrudniać dalszej pracy służbom ratowniczym – relacjonował w prokuraturze.
– Ktoś ze strony polskiej zakazał mi robienia zdjęć – stwierdziła sama Emilia Jasiuk, dodając, że „wykonała kilka zdjęć aparatem komórkowym”. Z tego, co Turowski mówi, wynika, że to przy nich teren otoczono taśmami i nie wpuszczano poza nie osób postronnych. Jednak jeden z polskich konsuli zeznał, że jak przybiegli, a biegł razem z Turowskim i innymi pracownikami ambasady, taśmy już były umocowane. Z innych zeznań wynika, że funkcjonariusze rosyjscy pilnowali tylko, żeby nikt nie wchodził poza taśmy, nie ingerowali zaś w to, co działo się za nimi. Zenon Baranowski
To nic, że przynosi dochód Ok. 554 mln zł zysku wypracowały w roku obrotowym 2011/2012 Zakłady Azotowe Puławy. Wzrost tegorocznego zysku w porównaniu z rokiem ubiegłym wyniesie ok. 99 proc. W poprzednim okresie zysk wynosił zaledwie 279 mln zł. Według szacunków władz spółki, w roku obrotowym 2011/2012 przychody ze sprzedaży grupy Puławy wyniosą ok. 3,947 mld zł. W tym wskaźniku zanotowano wzrost o blisko 37 proc. Przed rokiem był on na poziomie 2,882 mld zł. Szacowany wskaźnik EBITDA za rok obrotowy 2011/2012 to ok. 776 mln zł, a szacowany stan gotówki netto na dzień 30 czerwca 2012 r. to około 571 mln zł. "Powyższe szacunki zostały ustalone w oparciu o zrealizowane wyniki miesiąca kwietnia i maja 2012 roku oraz wstępną realizację wyników w miesiącu czerwcu 2012 roku" - podano w komunikacie spółki. Pomimo to, że puławskie zakłady są jedną z najlepiej funkcjonujących spółek będących wciąż własnością Skarbu Państwa, w dalszym ciągu są przeznaczone na sprzedaż. ZA Puławy to czołowy producent azotów i chemikaliów w Polsce, posiadający rynki zbytu na całym świecie. Głównym nabywcą akcji Zakładów w Puławach ma być brytyjska spółka Synthos SA, która już zapowiedziała restrukturyzację, a co za tym idzie zwolnienia pracowników. Szacowana wartość przejęcia ZA Puławy od Skarbu Państwa ma wynieść blisko 2 mld zł. W rozmowie z NaszymDziennikiem.pl z dn. 5 lipca br. Andrzej Jacyna, przewodniczący NSZZ „Solidarność” w Zakładach Azotowych Puławy, zwrócił uwagę, że sposób, w jaki brytyjska spółka uzyskała kredyt, jest niejasny. - Mam wrażenie, że ktoś celowo i świadomie dąży do tego, aby przedsiębiorstwo zostało zniszczone, a nawet „wygaszone” w 100 proc. Oczywiście będzie to miało miejsce w przyszłości, a nie tak od razu. Teraz ogromną szansą jest gaz łupkowy, który w naszym regionie może wejść na rynek. Biorąc pod uwagę wszystkie fakty, wyraźnie widać, komu może zależeć na „wygaszeniu” polskich zakładów, by rosyjski gaz był wykorzystywany do produkcji nawozów czy chemikaliów na terenie Rosji i sprzedawany potem w Polsce, ewentualnie wykorzystując nasze rynki na całym świecie… - powiedział wówczas Jacyna. Wczoraj Zakłady Azotowe w Tarnowie-Mościcach z siedzibą w Tarnowie wezwały do zapisywania się na sprzedaży akcji spółki ZA Puławy. Tarnowskie Zakłady poinformowały w wezwaniu, że są zainteresowane zakupem akcji uprawniających do wykonania 32 proc. ogólnej liczby głosów w spółce. Cena za sztukę akcji to 110 zł. Zapisy będą przyjmowane od 2 do 16 sierpnia 2012 r. Warunkiem dojścia wezwania do skutku jest złożenie przez inwestorów zapisów na wszystkie akcje objęte wezwaniem. Niezwłocznie po zakończeniu sukcesem wezwania oraz po podjęciu przez walne zgromadzenie ZA Tarnów uchwały o podwyższeniu kapitału zakładowego spółki Tarnów zamierza zaoferować akcjonariuszom ZA Puławy akcje nowej emisji w zamian za wkład niepieniężny w postaci akcji Puław.
„Szczegóły oferty będą jeszcze przez MSP analizowane, ale już dziś oceniamy je jako interesujące, ponieważ decyzja RN i Zarządu jest zgodna ze strategicznymi priorytetami ZAT oraz MSP, którego celem jest zwiększanie wartości spółek dla akcjonariuszy" - czytamy w komunikacie MSP. Gdyby fuzja doszła do skutku, wówczas Polska stworzy lidera w sektorze chemicznym, który ze względu na skalę, dywersyfikację działalności i spodziewane synergie będzie w stanie osiągać lepsze od rynku wyniki operacyjne i stopy zwrotu dla akcjonariuszy. W czerwcu br. firma Synthos SA ogłosiła wezwanie na sprzedaż akcji Puław. Brytyjska spółka chce kupić 100 proc. papierów ZA Puławy. Zapisy na to wezwanie przyjmowane są od 9 lipca i potrwają do 7 sierpnia br. Akcjonariusze, którzy złożą zapisy do 20 lipca, otrzymają 102,50 zł za akcję. Po tym terminie cena wyniesie 98,77 zł. Minimalny pakiet akcji, jaki chce nabyć Synthos, to 80 proc. Synthos SA uzyskała negatywną ocenę zarówno ceny akcji zaproponowanej w wezwaniu, jak i planów względem Zakładów od zarządu ZA Puławy. Dodatkowo zarząd propozycję tę uznał za niekorzystną dla akcjonariuszy i zarekomendował im, by nie składali zapisów na sprzedaż akcji w odpowiedzi na czerwcowe wezwanie Synthosu SA.
Izabela Kozłowska