Sprzedam Grecję Czy możliwa jest sprzedaż części własnego terytorium np. na spłatę długów? Oj, strasznie Grekom podpadł w ubiegłym roku ultra-liberalny niemiecki polityk Frank Schaeffler z FDP, kiedy w publicznej, ale mało subtelnej wypowiedzi otwarcie zaproponował ‘greckim bankrutom’, aby na spłatę długów sprzedali swoje wyspy i Akropol. Pomysł już na starcie był nierealny: dopóki Grecja pozostaje demokracją, dalsze polityczne, a prawdopodobnie i biologiczne życie polityka, który na serio zaproponowałby zwinięcie greckiej flagi nawet na najmniejszej skałce sterczącej z Morza Egejskiego, można by zacząć odliczać w godzinach. Nawet Herr Schaeffler musi odtąd bardziej na siebie uważać: życzliwi niemieccy blogerzy radzą mu teraz, aby już nigdy w życiu nawet nie próbował przekraczać greckiej granicy pod własnym nazwiskiem i bez uprzedniej operacji plastycznej. Wrzawa i oburzenie jakie wybuchły po jego oświadczeniu przesłoniły i przerwały dyskusję nad tym, co poseł z FPD tak naprawdę miał Grecji do zaproponowania: dzierżawę, komercyjną sprzedaż nieruchomości czy rezygnację z suwerenności. Rząd grecki bowiem stale sprzedaje ziemię i nawet ma jej sporo w ofercie. Ateński Instytut Badań Strategicznych i Rozwojowych podaje na przykład, ze rząd Grecji ma od ręki do sprzedania grunty i nieruchomości o łącznej wartości 35 miliardów euro (47 mld $), w tym także całe wysepki, co mogłoby pokryć 10% greckiego długu. KAPPA, greckie lobby biznesowe mówi nawet o 75 miliardach euro, a były minister finansów Grecji Stefanos Manos twierdzi, że gdyby utworzyć tam państwowy trust inwestycyjny mógłby on niemal od razu zarządzać komercyjnie majątkiem nieruchomym o łącznej wartości ponad 200 mld euro. Tyle, jeśli chodzi o opcje komercyjne. Można jednak z grecka i krewko założyć, że tym razem tym cholernym bielasom z północnej Europy rzeczywiście chodziło o coś bardzo radykalnego: o cesję państwowej suwerenności. Ooo, niedoczekanie ich! Zamiana czyjegokolwiek terytorium na pieniądze wydaje się dziś nie do pomyślenia. Ale kiedyś była to całkiem powszechna praktyka, zwłaszcza, gdy kolonialne mocarstwa europejskie wyszarpywały sobie z kłów i pazurów kęsy Nowego Świata, a także trochę później, gdy USA budowały swoje imperium. Bodaj najbardziej znanym przypadkiem jest zakup Luizjany przez Stany Zjednoczone od Napoleona w roku 1803 za 15 milionów $ (dziś byłoby to 312 mln $). W roku 1899 Niemcy odkupiły od Hiszpanii wyspy Karoliny na Pacyfiku za 25 milionów peset (530 mln $ dzisiaj). Z kolei w czasie I wojny światowej USA wykupiły od Danii za 25 milionów dolarów (dziś warte 530 mln $) to, co obecnie nosi nazwę Amerykańskie Wyspy Dziewicze, głównie zresztą po to, aby nie wpadły one wtedy w ręce niemieckie. Przykładów takich można podać więcej. Dziś, w epoce politycznego samostanowienia handel terytoriami wydaje się anachronizmem. Ale dzierżawy, które przewidują przecież de facto transfer pełnej kontroli nad terytoriami, są nadal całkiem częste. Żeby nie szukać daleko, ot, np. w roku 2010 Rosja przedłużyła o dalsze 50 lat dzierżawienie kanału Saimaa Finom za 1,2 mln euro rocznie. Kanał wybudowano w latach 1845-56 i rekonstruowano w roku 1968. Ma on 43 km długości, kilka śluz i łączy system ogromnego jeziora Saimaa (z miastem Lappeenranta) z Zatoką Fińską koło Wyborga w obłasti leningradzkiej. Przechodzi częściowo przez terytorium Rosji, ale dzięki dzierżawie Finowie mają na nim wyłączną swobodę żeglugi, handlu, turystyki itp. wraz z pełnym prawem nakładania opłat lub zakazów na jednostki rosyjskie i inne. Sama Rosja z kolei w porozumieniu z 27 kwietnia 2010 roku wydzierżawiła od Ukrainy prawa do stacjonowania swej floty czarnomorskiej w Sewastopolu na dalsze 25 lat po wygaśnięciu obecnej umowy dzierżawnej w roku, 2017 (czyli do 2042, z opcją na 5 lat dłużej) w zamian za przywileje w dostawach rosyjskiego gazu wycenione na 30 mld euro. Takich transakcji jest na świecie więcej i presja w tym kierunku rośnie. Michael Strauss z paryskiego CEDS (Centre d’Etudes Diplomatiques & Strategiques) nie widzi „oczywistego powodu, dla którego państwa przestały handlować swymi terytoriami” i uważa, że „w świetle prawa międzynarodowego jest to całkowicie uzasadnione”. Na światowych rynkach szykuje się, więc kolejny łatwy towar: terytorialna suwerenność. Na niemiecką komendę wykupienia Grecji najszybciej i najgorliwiej zareagowała …Litwa, której najnowsze prognozy wróżą największy wzrost w strefie euro, (pod którą lit jest sztywno podpięty) w roku 2012. Wiatr w kalesonach poczuł zwłaszcza burmistrz Wilna Arturas Zuokas, który pośpieszył się z ofertą 7 milionów euro w zamian za jakąś porządną wyspę na wyłączność dla litewskich wczasowiczów i na globalną reklamę Litwy w rejonie Śródziemnomorza. Miałaby ona pomieścić kompleks spa, muzea (w tym litewskie) i amfiteatr w starogreckim stylu. Trzeba przyznać, że gość ma fantazję. Trochę się boję o Wilno w jego rękach, bo jako żem Polak, to miasto emocjonalnie nie jest mi obce i widząc, co sie na świecie dzieje, wcale go na przyszłość nie przekreślam. Aha, zapomniałem dodać, że oferta Zuokasa, a zwłaszcza cena, mocno całą Grecję ubawiła i to przez kilka dni. Rynek światowy jest zresztą (jeszcze?) za płytki, aby określić cenę w handlu suwerennością. Można się oczywiście pokusić o prostą wycenę przyjmując za podstawę obecną wartość podatków i opłat zbieranych z danego terytorium minus koszty netto koniecznych usług publicznych świadczonych dla jego funkcjonowania. Uwzględniając jednak dość nietypowe praktyki Greków w zakresie podatków i wydatków rachunek ten mógłby się znacząco wykrzywić, chyba, że nabywca założyłby, iż sam będzie lepiej danym terytorium zarządzał. Najlepszym sposobem określenia ceny byłoby wystawienie takiego terytorium na wolnej aukcji, ale to byłoby zbyt ryzykowne politycznie, zwłaszcza dla Wielkiego Brata zza Oceanu, gdyby np. do przetargu o grecką wyspę stanęły Chiny, Rosja albo Iran. Na miejscu Greków, do których od lat studenckich mam dużą słabość, wymusiłbym ustępstwa kredytowe ze strony UE albo USA, albo podbijał cenę właśnie grożąc taką sprzedażą.
Historia uczy jednak, że transakcje wielkich wykupów i wyliczenia spodziewanych zysków często bywają chybione i zapewne nie inaczej byłoby z handlem terytoriami. Kiedy w roku 1867 stany Zjednoczone kupiły od cara Aleksandra II tzw. „rosyjską część Ameryki” tj. Alaskę za 7,2 miliona dolarów (dziś warte 113 mln $), niektórzy pukali się w głowę i do dziś podręczniki amerykańskie muszą przekonywać uczniów, że był to dobry interes. A jednak niedawno prof. David R. Barker z Uniwersytetu stanowego Iowa, który starannie policzył ogromne wydatki na rozwój infrastruktury i koszt utrzymania kontroli nad Alaska, udowodnił że do roku 2009 rząd federalny USA więcej wydał na ten stan niż z niego uzyskał. Może z tego wynikać, że handel terytoriami i suwerennością jednak nieprędko się przyjmie. Zakończę jak kiepski poeta: trudno o zyski i o oklaski, gdy się pamięta fiasko Alaski.Bogusław Jeznach
Polska kolonialna Twierdzenie, że Polska miała w swej historii epizod kolonialny jest (na szczęście) naciągane, ale sprawa ciekawa i warta bliższego poznania. Mój poprzedni wpis nt. handlu terytoriami i suwerennością przypomniał mi o artykule, który poniżej przytaczam w całości.Został on opracowany przez nieznanego mi Autora na podstawie książki Marka Arpada Kowalskiego pt. „Kolonie Rzeczypospolitej” oraz Internetu, a opublikowany w nr. 1 kwartalnika „Stańczyk Królewski” z 2008 roku. W XVII wieku Kurlandia, która była lennikiem Polski, posiadała kolonie w Afryce Zachodniej (Gambia) oraz w Ameryce Łacińskiej (wyspa Tobago). A ponieważ lennik mojego lennika jest moim lennikiem, oznacza to, że również i nasz kraj ma w swojej historii epizod kolonialny. Wszystko zaczęło się w 1557 roku, kiedy to Johann Wilhelm von Fürstenberg, wielki mistrz zakonu rycerskiego kawalerów mieczowych, którzy mieli w posiadaniu Inflanty (tereny dzisiejszej Łotwy i Estonii), zagrożony ze strony silniejszej Rosji, złożył polskiemu królowi Zygmuntowi II Augustowi hołd i podpisał sojusz skierowany przeciwko Rosji. W wyniku tego posunięcia doszło do wojny litewsko-rosyjskiej, ale jeszcze podczas jej trwania w 1561 roku Gotthard Kettler, ostatni mistrz kawalerów mieczowych, sekularyzował zakon i w południowej części posiadłości zakonnych utworzył pod berłem własnej dynastii świeckie Księstwo Kurlandii i Semigalii, które stało się lennem Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Taki stan utrzymał się aż do III rozbioru Polski w 1795 roku. W pierwszej połowie XVII wieku Jakub Kettler, książę Kurlandii i Semigalii, a prywatnie wnuk Gottharda Kettlera, zaczął myśleć o zamorskich terytoriach. Kształcąc się na zachodzie Europy, w Anglii, Francji i Holandii, doszedł, bowiem do słusznego skądinąd wniosku, że bogactwo nie zależy od wielkości posiadanych ziem (jego księstwo podobnie jak Holandia było małe), lecz przede wszystkim od rozwoju handlu i rzemiosła. Zamierzał zdobyć kolonie, by stamtąd sprowadzać poszukiwane w Europie towary, a z Kurlandii eksportować inne. W 1647 roku Jakub Kettler zaproponował polskiemu królowi Władysławowi IV oraz kupcom kurlandzkim, gdańskim i królewieckim założenie kompanii do prowadzenia handlu z Indiami Wschodnimi i Zachodnimi oraz Afryką, ale ani król, ani kupcy z Polski nie podjęli tej inicjatywy. Później Kettler lojalnie proponował udział w kolonialnym interesie także królowi Janowi Kazimierzowi, ten jednak również nie był zainteresowany pomysłem. Książę Jakub zamierzał przy poparciu Jana Kazimierza i papieża Innocentego X zorganizować wielką flotę złożoną z czterdziestu okrętów w celu pozyskania większych terenów do kolonizacji w Afryce i Ameryce, gdyż sama Kurlandia była zbyt mała i słaba na takie przedsięwzięcie. Na początek chciał zwerbować 24 tysiące żołnierzy i marynarzy. Planowane przyczółki w Gambii i wyspa Tobago miały być tylko punktem wyjścia do wielkich przedsięwzięć kolonizacyjnych. W Ameryce Południowej Polska miała objąć w posiadanie obszary na północ od równika – obecna Gujana i północna Brazylia. Niestety planów tych nie udało się wcielić w życie.
Gambia Kurlandzka Na terenie Gambii, obecnie małego państwa w Afryce Zachodniej, oficjalnie kolonie Kurlandii istniały w latach 1651-64. W 1650 roku książę Jakub Kettler polecił Henrykowi Mombergowi, swojemu agentowi w Amsterdamie zorganizowanie Kompanii Gwinejskiej i poszukiwanie dogodnego miejsca do założenia faktorii w Afryce. Rok później z portu w Windawie wypłynął statek o nazwie „Walfisch” dowodzony przez Joachima Denigera z setką żołnierzy. W Zachodniej Afryce Kurlandczycy za niewielką sumę pieniędzy kupili od władcy kraju Barra, leżącego na północnym brzegu rzeki Gambii, bezludną wysepkę św. Andrzeja. Następnie dokupiono skrawek lądu w kraju Barra znajdujący się naprzeciwko Wyspy św. Andrzeja w okolicach dzisiejszej wsi Jufureh, gdzie mieszkańcy wyspy mogli zaopatrywać się w wodę. Ponadto Kurlandczycy wydzierżawili od króla Kombo Wyspę Św. Marii i założyli tu mniejszy posterunek handlowy Fort Bayona. Ostatnim nabytkiem był pas lądu w rejonie Gassanu położony 60 mil w górę rzeki.
Budowę Fortu Jakuba na Wyspie św. Andrzeja powierzono majorowi Heinrichowi Fockowi, który został gubernatorem kolonii. Zbudowany z kamienia sprowadzonego z Europy, 4-bastionowy fort w pełni kontrolował żeglugę na rzece i mimo wielokrotnych bombardowań oraz późniejszego zaniedbania ruiny fortu zachowały się do czasów współczesnych. Fort Jakuba stanowił centrum nowo powstałej kolonii, a komendant fortu był jednocześnie gubernatorem. Na Wyspie Św. Andrzeja postawiono także kościół ewangelicki, którego pierwszym pastorem był Gottschalk Ebeling, a w obecnej osadzie Jufureh wybudowano Fort Jillifree. Książę Jakub wydał zarządzenie, zgodnie, z którym każdy, kto uda się do kolonii, będzie zwolniony z poddaństwa, co spowodowało napływ kurlandzkich chłopów i rzemieślników z całymi rodzinami. Zarówno gubernatorzy kolonii, jak i książę Jakub Kettler żyli w dobrych stosunkach z kacykami gambijskich plemion. Rozwijał się handel. Z Kurlandii eksportowano wyroby metalowe, tkackie, szklane i ceramiczne, a z Gambii przywożono piasek, kość słoniową, pieprz, masło palmowe i wosk. Od wędrownych kupców Diula z grupy plemion Mandingo kolonizatorzy kupowali niewolników, którzy uprzednio byli przywożeni z głębi kontynentu. Wielu z tych niewolników było dalej wysyłanych do Nowej Kurlandii, czyli kurlandzkiej kolonii na Tobago. Próbowano nawet zorganizować na szerszą skalę połów pereł. Osadnicy uczyli się języka i zwyczajów tubylców i nawracali ich na chrześcijaństwo. Władcy z Gambii przysyłali własne poselstwo do Mitawy, stolicy Kurlandii i Semigalii. Podczas potopu szwedzkiego książę Jakub Kettler poparł w tym konflikcie Polskę i w rezultacie w 1658 roku dostał się do szwedzkiej niewoli. Został wypuszczony dopiero w 1660 roku po podpisaniu pokoju w Oliwie. Holendrzy, korzystając z trudnej dla kurlandzkich kolonizatorów sytuacji, dwa razy zajmowali Gambię Kurlandzką – w 1659 roku i w 1660 roku. Podczas tej ostatniej okupacji władca kraju Barra, uważający Kurlandczyków za swych lenników, gdyż koloniści płacili mu za wodę, drewno z pobliskich lasów i niewolników, uniemożliwił Holendrom zaopatrzenie się w wodę i drewno, a w dodatku wziął zakładników. Gdy do pomocy Kurlandczykom przyłączył się też władca Kombo, Holendrzy nie widzieli szans na utrzymanie fortu i wypuścili majora Otto Stiela, kurlandzkiego gubernatora gambijskiej kolonii, który następnie doprowadził do restauracji Gambii Kurlandzkiej. Niestety rok później do Gambii przypłynęli Brytyjczycy, żądając od majora Stiela niezwłocznego przekazania fortu. Biała załoga wyposażonego w siedem dział fortu na Wyspie Św. Andrzeja liczyła wówczas zaledwie siedem osób, w tym, co najmniej dwie kobiety, więc o rzeczywistej obronie nie mogło być mowy. Po kilku dniach negocjacji Anglicy zajęli posiadłości Kurlandii w Gambii, a Wyspę św. Andrzeja przemianowali na James Island.
Nowa Kurlandia, czyli Tobago Z kolei trzy pierwsze próby osiedleńcze Kurlandczyków na Tobago, małej wyspie wchodzącej w skład archipelagu Małych Antyli leżących na morzy Karaibskim u wybrzeży Wenezueli, w latach 1637, 1639 i 1642, nie powiodły się (kolonistów wybili Indianie Karaibowie, a ich niedobitki uciekły do Gujany). Tymczasem w 1642 roku książę Jakub Kettler prawdopodobnie kupił od swojego krewnego, angielskiego króla Karola I, prawa do Tobago, na którym Anglicy próbowali się już bez powodzenia osiedlać i przystąpił do znacznej rozbudowy swojej floty, która w ciągu kilku lat osiągnęła stan jednej trzeciej floty Anglii – był to wyczyn niebywały, biorąc pod uwagę fakt, iż Kurlandia liczyła wtedy zaledwie 200 tysięcy mieszkańców. Jednak dopiero w 1654 roku Wilhelm Mollens, dowódca kurlandzkiego statku wojennego „Herzogin von Curland”, zacumował na Tobago i ogłosił wyspę kolonią Kurlandii pod nową nazwą Nowa Kurlandia. Na ląd wyszło 80 rodzin osadników i prawie 200 żołnierzy. Łącznie na Tobago przybyło ponad 500 kolonistów. Założono Fort Jakobus (nazwa na cześć Jakuba Kettlera) i osadę Jacobstadt (obecnie Plymouth) na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy, a później miasto i port Casimirshafen (na cześć króla Jana Kazimierza, zwierzchnika lennego Kurlandii). Wilhelm Mollens został pierwszym kurlandzkim gubernatorem Tobago. Wyspa doskonale nadawała się do uprawy na plantacjach trzciny cukrowej oraz tytoniu i Nowa Kurlandia szybko zaczęła przynosić duże dochody. Ogólna liczba osadników z Kurlandii (głownie rolników, rzemieślników, handlarzy, kupców i żołnierzy) wynosiła ponad 12 tysięcy osób. Na nieszczęście dla kurlandzkich kolonistów jeszcze tego samego roku na wschodnim wybrzeżu Tobago powstały konkurencyjne osady holenderskie. W 1659 roku Holandia zajęła kurlandzkie posiadłości na wyspie, wykorzystując osłabienie Kurlandii w Europie w związku z potopem szwedzkim. Jednak po zakończonej pokojem w Oliwie II wojnie północnej Kurlandia kilkukrotnie odzyskiwała i traciła swoje posiadłości na Tobago, by ostatecznie opuścić wyspę w 1690 roku. Mimo to Kurlandia zgłaszała roszczenia wobec Tobago do czasu upadku Polski w wyniku III rozbioru w 1795 roku. Jakub Kettler do końca swojego życia (zmarł w 1681 roku) starał się odzyskać kurlandzkie kolonie drogą dyplomatyczną. Próbował jeszcze coś zdziałać, lawirując między Anglią, Francją i Holandią, które toczyły wojny między sobą. Organizował kolejne wyprawy do Gambii i na Tobago, zamierzał nawet od Hiszpanii odkupić wyspę Trynidad. W 1664 roku Kurlandia oficjalnie zrzekła się praw do Gambii w zamian za uznanie jej praw do kolonizacji Małych Antyli, aż w końcu w 1681 roku Kettler odsprzedał kompanii kupców londyńskich prawo do kolonizacji Tobago. Ostatecznie w 1814 roku wyspę zajęli Anglicy. Bogusław Jeznach
Polska będzie finansować ratowanie strefy euro Banki centralne państw eurolandu oraz innych krajów Unii mają wzmocnić MFW kwotą do 200 miliardów euro, by wspierał zadłużone gospodarski strefy euro. Tak ustalili przywódcy europejscy na unijnym szczycie w Brukseli. Donald Tusk powiedział, że Narodowy Bank Polski jest gotowy do tego projektu się przyłączyć, nie chciał jednak zdradzić, o jaką kwotę chodzi. Wykorzystanie banków centralnych nie obciążyłoby zbytnio budżetów krajów strefy euro, czego szczególnie pilnują rządy tych państw. Mówi się, że przetransferowanych może być prawie 150 miliardów euro, dodatkowe 50 miliardów euro ma pochodzić od państw spoza eurolandu, ale niekoniecznie z Unii. Minister finansów Jacek Rostowski wczoraj nie chwalił pomysłu, ale też go nie odrzucił. „Nieważne, jaki kolor kota, byleby łapał myszy. Nieważne, jaki sposób znajdziemy na to, żeby uratować Europę w tym momencie kryzysowym i niebezpiecznym także dla Polski. Dla nas tak ważne jest, aby liderzy się dogadali, a sytuacja uspokoiła: czy to miałoby być przez działanie banków centralnych wspomagających Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy bezpośrednie działanie Europejskiego Banku Centralnego” – powiedział szef resortu finansów. IAR,ab
Polska dopłaci do strefy euro 12,5-21,5 mld euro? Jednym z uzgodnień zawartych na szczycie UE w Brukseli 9 grudnia br. jest wsparcie Międzynarodowego Funduszu Walutowego kwotą 200 mld euro, z której będą wspomagane kraje strefy euro będące w kłopotach. Kwota ma składać się ze 150 mld euro od krajów strefy euro, a 50 mld – od pozostałych chętnych. Dofinansowanie MFW ma nastąpić za pośrednictwem banków narodowych poszczególnych krajów. Polska należy do grupy państw spoza strefy euro, które zapowiedziały przystąpienie do tego porozumienia. Oznacza to, że będziemy partycypować w zebraniu kwoty 50 mld euro. Według wstępnych zapowiedzi proporcjonalnie do wielkości naszej gospodarki. Przyjmując dane PKB za 2009 r. przypada na nas od 12,5 mld euro do 21,5 mld euro. Zależy to od tego czy ostatecznie znajdą się w tym gronie także Szwecja, Czechy i Węgry. Z ich udziałem przypadnie na nas dolna wielkość, a bez nich górna. 12,5 mld euro to w przeliczeniu na złotówki po obecnym kursie 4,5 zł/euro daje kwotę 56,25 mld zł, czyli ok. 20 proc. rocznych wpływów do budżetu państwa. Nie wiadomo, w jakim okresie należy dokonać wpłaty, ale ostateczne decyzje mają zapaść w marcu 2012 r. Jednocześnie Polska zobowiązała się do obniżenia poziomu zadłużenia z obecnych 5,6 proc. PKB do 3 proc., czyli o ok. 30 mld zł już w 2012 r. Gdyby do tego doszło oznacza to obniżenie poziomu życia i ostre hamowanie gospodarki.
j.s. mp.info
http://mercurius.myslpolska.pl
http://www.polskieradio.pl/
http://www.bibula.com/?p=48244
Gajowemu – nie po raz pierwszy zresztą – zabrakło w słowniku wystarczająco wulgarnych słów, aby określić żałosne, wiernopoddańcze, godne kundla postępowanie „polskich” wladz. – admin
Ryzyko niewypłacalności Polski rośnie, a w mediach cisza 2 grudnia br. koszt ubezpieczenia polskich, pięcioletnich obligacji dolarowych, mierzony wartością CDS-ów wzrósł do 326,55 pkt. bazowych i był najwyższy od lutego 2009 r. Tym samym ryzyko niewypłacalności naszego kraju zdecydowanie przekroczyło 20 proc. CDS (Credit Default Swaps) to w uproszczeniu kredytowe instrumenty pochodne zabezpieczające (w tym przypadku nabywców naszych obligacji) przed niewypłacalnością dłużnika (w tym przypadku naszego Skarbu Państwa).
Spekulacyjne spadki Te instrumenty, niestety, mogą prowokować także podjęcie działań spekulacyjnych. Można, bowiem nabyć CDS-y opiewające na dług jakiegoś podmiotu, a następnie rozgłosić, że ten podmiot ma coraz większe kłopoty finansowe. Potwierdzeniem tego mogą być także wywołane spekulacyjnie spadki cen jego akcji lub emitowanych przez niego obligacji. Wyceny CDS na dług takiego podmiotu rosną i wkrótce sprawca, który wywołał takie zamieszanie spekulacyjne, wycofuje się z tego rynku z dużymi zyskami.
Dmuchanie pod wiatr Niestety, wszystko wskazuje na to, że w przypadku Polski tak nie jest, bo CDS-y na nasze obligacje rosną od paru miesięcy wolno, a w ostatnich dniach ten wzrost gwałtownie przyśpieszył. Wzrostowi wycen CDS-ów na polski dług towarzyszy także nieustanna dewaluacja złotego wobec euro i dol. W tym roku złoty stracił już do euro blisko 12 proc. i jest to najwyższa strata ze wszystkich walut krajów Unii Europejskiej. Dewaluacja złotego wobec euro i dolara następuje mimo nieustannej sprzedaży przez Bank Gospodarstwa Krajowego euro pochodzących z budżetu UE. W ten sposób minister finansów wymienił w tym roku ok. 6 mld euro na złote. W ostatnich tygodniach w sukurs BGK przyszedł także NBP, który dokonuje interwencji walutowych, ale ostatnia z nich wystarczyła na krótko – po umocnieniu się o 1,5 proc., po dwóch godzinach znowu zaczął się osłabiać. Interwencje NBP coraz częściej przypominają dmuchanie pod wiatr.
Zob. też ciąg daszy: optymizmu rynków wystarczyło na parę godzin
http://biznes.onet.pl
Adminowi wydaje się, że jeszcze większa cisza medialna panuje w sprawie długu publicznego Polski, który sięga (wg. http://www.zegardlugu.pl/) 1 biliona złotych, a prawdopodobnie jest dużo większy.
Marsz, marsz Piłsudski Kontrowersje na temat stanu wojennego w Polsce, wprowadzonego przez gen. Jaruzelskiego, prawdopodobnie nigdy się nie skończą. Ale nie to jest głównym tematem poniższego artykułu… – admin.
Hucznie zapowiadane są w najbliższych dniach dwie manifestacje – 13. 12. ma się odbyć pod egidą PiS-u Marsz Niepodległości i Solidarności, a 12. 12. Dzień Pamięci, współorganizowany przez MW i ONR. Celem obu imprez, pomimo gromkich deklaracji, jest faktycznie jeden i ten sam cel – danie upustu swojej niechęci do państwa polskiego, tego, które istniało w latach 1944-1989, a w przypadku imprezy PiS-u także do tego obecnego. Marsz Kaczyńskiego i „Gazety Polskiej” ma być symbolicznie zakończony pod pomnikiem J. Piłsudskiego, pod którym mają paść słowa o niepodległości, która nie jest dana raz na zawsze. Cynizm tego zabiegu uwłacza przede wszystkim blisko czterystu ofiarom, które zginęły w czasie zamachu majowego. Już samo porównanie strat poniesionych w wyniku zamachu majowego 1926 r. i w czasie stanu wojennego 13. 12. 1981 r. świadczy wyraźnie na niekorzyść brygadiera Piłsudskiego, pokazując karność i sprawność wojska polskiego kierowanego przez gen. Jaruzelskiego. Stan wojenny to „krwawa wojna z narodem polskim”, zaś zamach majowy to jedynie „ściągnięcie cugli w państwie”, jak chciał tego pewien popularny niegdyś polityk. Czysta obłuda i opluwanie historii własnego narodu. Planowany Marsz jest też wyrazem destrukcyjnych tendencji wobec realnie istniejącego obecnie państwa. Prezes Kaczyński nie proponuje, bowiem nic poza czystą negacją i oporem. Nie podejmuje dyskusji o aktualnych problemach Unii w tym i Polski, prowadząc politykę tak, jakby Polska była autarkią. Jeżeli zaś tracimy dziś niepodległość, jak chce tego Kaczyński, to zapoczątkowała to decyzja jego partii o poparciu polskiej akcesji do UE. Wówczas jedyną siłą temu przeciwną była Liga Polskich Rodzin. Dzień Pamięci współorganizowany z kolei przez Młodzież Wszechpolską jest dowodem na ostateczne przejście młodych adeptów idei narodowej na pozycje „styropianowego etosu”. Pisano o tym już wiele i zapewne na tym się nie skończy. Niech będzie tu jednak powiedziane raz jeszcze: obóz narodowy, zarówno ten w kraju, jak i na emigracji nie potępił nigdy decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego traktując go jako zapobieżenie tragedii na wielką skalę . W wielu przypadkach zaś ludzie tego obozu trudną decyzję gen. Jaruzelskiego po prostu poparli. Tym, który uczynił to najdobitniej i najpełniej uzasadnił swoje stanowisko był Jędrzej Giertych, który na łamach obszernej publikacji zatytułowanej, „Co robić? List otwarty do społeczeństwa polskiego w Kraju” (Londyn 1982) pisał m.in.: „…oświadczam otwarcie, że uważam, że dobrze się stało, iż omawiany tu przewrót w dniu 13 grudnia nastąpił (…) przede wszystkim uważam, że dobrze się stało, że znalazł się ktoś, kto umiał nagłym aktem woli przeszkodzić dojściu do skutku rewolucji, która wiodła Polskę pod każdym względem ku katastrofie: byłaby spowodowała klęskową wojnę Polski z Rosją, a może wojnę domową w samej Polsce (…) Nie mogę się zgodzić z poglądem, że przewrót 13 grudnia był posunięciem politycznym sowieckim. Wszystko wskazuje na to, że było to posunięcie polskie. Grupa wojskowa polska uznała za potrzebne położyć tamę rozwijającej się anarchii i szykującej się rewolucji i dokonała przewrotu siłami polskimi i w interesie polskim”. Przewiduję, że za rok obie imprezy się już połączą, a za parę lat nic już nie stanie na przeszkodzie, aby młodzi działacze wpadli w ramiona swoich starszych kolegów spod znaku „Komendanta” Piłsudskiego i „Solidarności” i złożą razem kwiaty na grobie Jacka Kuronia. Maciej Motas
Komentarze do wyborów w Rosji
Zainspirowani przez naszą czytelniczkę, zajrzeliśmy na stronę:
http://prawda2.info/viewtopic.php?p=213472#213472
i to, co znaleźliśmy, napełniło nas otuchą, że jeszcze w oceanach głupoty pływają gdzieniegdzie istoty rozumne. – admin. Autor: pszek
O tym co nie zdarzyło się podczas wyborów można do woli poczytać na każdym polskim portalu dlatego warto poznać te fakty które wydarzyły się realnie ale z powodu którego się nawet nie domyślam,są przemilczane. 1 grudnia pociągnięto do sądowo-administracyjnej odpowiedzialności działaczy stowarzyszenia „GŁOS”. Ta „społeczna organizacja” powołana została w celu dozorowania prawidłowego przebiegu wyborów w Rosji. A że powołana została za amerykańskie pieniądze, co pozostaje w sprzeczności z rosyjskim prawem o finansowaniu organizacji pozarządowych, stąd kłopoty tak samego „GŁOS”, jak i jego działaczy. Amerykańskie „wspieranie wolnych wyborów w Rosji” nie jest żadną tajemnicą, bo sami otwarcie o tym mówią. Protestacyjny miting opozycji,o którym tak u nas głośno, nie był spontanicznym zrywem a zaplanowany był (tj uzyskał zgodę władz miasta) już tydzień wcześniej. Działacze tzw „Solidarności” już z góry wiedzieli, że będą mieli powód do protestów. Fakt ten dziwić nie może, wszak wiadomo nie od dziś, że wśród żydów często zdarzają się prorocy. Na szczęście liczne akty zaplanowane i realizowane przez prowokatorów nie odniosły pożądanego przez nich efektu. I tak np w nocy z 4 na 5 grudnia „nieznani sprawcy” podrzucili świńskie głowy pod pomnik Ahmeda Kadyrowa. Dla wyznawców islamu to straszna zniewaga. Metoda ta była powszechnie stosowana w Palestynie, kiedyś przez Anglików teraz Izraelczyków. „Moskiewscy prowokatorzy” liczyli na to że tysiące rozwścieczonych muzułmanów zareaguje agresją i jeśli nie uda się tego skonsumować politycznie to bodaj będzie można pokazać to w zachodnich telewizjach jako „powyborcze protesty”. Autor: Mr. Bizarre
Premier Rosji oskarża amerykański rząd Administracja Baracka Obamy próbowała wpływać na wyniki wyborów i organizuje w Rosji prowokacje. Z amerykańskich funduszy popłynęły setki milionów, by zmienić wyniki – twierdzi Władimir Putin. Według rosyjskiego premiera opozycja rosyjska wspierana jest i finansowana przez Amerykanów. Putin wziął na celownik przede wszystkim Hillary Clinton. Jego zdaniem amerykańska sekretarz stanu dała sygnał opozycji do podważania wyników wyborów do rosyjskiej Dumy. To, według Putina, spowodowało gwałtowne protesty w Moskwie – donosi news.sky.com. Wcześniej Hillary Clinton stwierdziła, że jest poważnie zaniepokojona przebiegiem głosowania w Rosji i podejrzewa, że mogły być one zmanipulowane. Również Michaił Gorbaczow wezwał do unieważnienia wyborów. Autor: pszek
Ten Avigdor Liberman to chyba jakiś żyd, jeśli się nie mylę, a powiedział, co powiedział, bo miał ku temu powody, o których za chwilę. Wybory były rzetelne, choć oczywiście naruszenia i związane z tym skargi są a dotyczą tego co wszędzie: łamania ciszy wyborczej, agitacja podczas wyborów, złej organizacji pracy niektórych komisji. Najlepszym dowodem rzetelności wyborów jest to, że (jeśli nie liczyć statystycznych błędów) ich wyniki nieomal pokrywały się z przedwyborczymi prognozami (można sobie sprawdzić). Mówiąc krótko nie było zaskoczenia. Co kto poradzi że ludzie nie chcą głosować na „Jabłoko” (odpowiednik naszej Unii Demokratycznej), że nie chcą głosować na liderów tak zwanej Solidarności, to jest: Niemcowa o którym już coś niecoś wiemy, na Weinsteina, znanego jako Gary Kasparow, który jeszcze 27 października nawoływał USA do zbrojnej agresji na Rosję Rozstąp się ziemio i zrób coś żeby wygrali ci, których ludzie mają po dziurki w nosie, których nie chcą i którzy od lat przegrywają wszystkie wybory.Wydawałoby się, że nic w takiej sytuacji nie można zrobić, a jednak wysiłki są czynione.Dotyczy to internetu, który teraz stał się istną areną agitacji. Na pierwszym planie Anatol Noskin, właściciel większości sieci społecznościowych.Wikipedia przez skromność nie wspomina, że Noskin to obywatel Izraela i oficer izraelskiej armii. Pierwszy z lewej to Konstanty Eggert, herszt rosyjskojęzycznej BBC, drugi od lewej (też żyd) Stanisław Biełkowskij to zakulisowy animator rosyjskiego ultranacjonalizmu, zwłaszcza tego „żydożerczego”, trzeci od lewej to Arsen Rewazow, Izraelczyk zatrudniający się w biznesie reklamowym, ostatni (pierwszy po prawej) – izraelski poeta i menager mediów, Demian Kudrjawcew Wszyscy panowie żydowie sa na tle białego znaku w kształcie litery V – to znak zapowiadanej na 10 bm akcji związanej z powyborczymi protestami „biała wstążeczka”. Akcja ta jest chucpą i prowokacją tak grubą i bezczelną, że nawet sam Władimir Miłow, choć on sam to też nic dobrego i jeśli nie mieszkaniec to częsty bywalec amerykańskiej ambasady w Moskwie, nawołuje, aby ludzie nie uczestniczyli w tej akcji, że akcja jest czystej wody prowokacją, że jej organizatorzy cynicznie, dla własnych interesów, chcą ewentualnych naiwnych uczestników narazić na trudne do przewidzenia konsekwencje. A organizatorów: Niemcowa, Kasparowa, Ryżkowa, Nowalnego otwarcie nazywa prowokatorami. Jeśli do tych informacji na temat koszernej agitacji koszernych animatorów dodać, że ową agitacją parają się koszerne media: Echo Moskwy, Nowa Gazeta, Niezawisimaja Gazeta, koszerne portale netowe, to zrozumiemy dlaczego izraelski minister czuł się lekko zaniepokojony i dlaczego to (pozornie) szczere i przyjazne oświadczenie.
Apologia Ronalda Reagana - Moja koncepcja polityki amerykańskiej wobec Związku Sowieckiego jest prosta, niektórzy powiedzieliby nawet, że prostacka. A jest taka: my wygrywamy, a oni przegrywają. Co o tym sądzisz? - Ronald Reagan w rozmowie z Richardem Allenem. Przedstawiamy apologię Reagana, czyli o wyższości „człowieka szalonego” nad „ludźmi rozsądnymi” pióra Grzegorza Strzemeckiego, która ukazała się w kwartalniku FRONDA (nr 60).
CZĘŚĆ I
CZY RONALD REAGAN ZASŁUGUJE NA APOLOGIĘ? Greckie określenie apologia kojarzymy zwykle ze starożytnymi tekstami, jak platońska Obrona Sokratesa, lub pismami broniącymi wiary chrześcijańskiej – zarówno dawnymi, jak i bliższymi współczesności. Jednak słowo to oznacza po prostu obronę bądź mowę obrończą i można je odnieść do każdej sprawy bądź osoby. Trudno znaleźć polityka, którego ogromne zasługi kontrastowałyby z równie zaciekłymi atakami nie tylko na jego politykę, ale również na jego osobę. Dość powiedzieć, że wstukane w wyszukiwarkę hasło stupidity of Ronald Reagan (głupota RR) pokazuje więcej linków niż w przypadku jakiegokolwiek innego prezydenta USA, z urzędującym i jego poprzednikiem włącznie, mimo że od końca kadencji Reagana upłynęło ponad 20 lat, co mogłoby ostudzić nieco emocje. Jest to tym bardziej zdumiewające, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że dwie jego kadencje przyniosły być może jedno z najbardziej spektakularnych zwycięstw w historii: uzbrojone po zęby i uważane za nie do pokonania supermocarstwo skapitulowało, wyrzekło się swojej pchającej je do podboju świata ideologii oraz rozpadło się, uwalniając więzione przez dziesięciolecia narody. Ronald Reagan bez wątpienia doprowadził do upadku imperium zła. A jednak to oczywiste zdanie kwestionowane jest przez liczne zastępy prominentnych specjalistów akademickich. Już 6 czerwca 2004 roku, a więc dzień po śmierci Reagana, „New York Times” napisał piórem Marilyn Berger w nekrologu 40 prezydenta USA: „Szczęśliwy traf sprawił, że podczas sprawowania przez niego urzędu Związek Sowiecki podlegał głębokim przemianom, które ostatecznie doprowadziły do jego upadku”. Zdanie to świetnie ilustruje pogląd dawnych przeciwników i krytyków Reagana oraz ich następców, którzy nie chcą przyznać, że istniał związek przyczynowo-skutkowy między jego polityką a upadkiem ZSRS. Z tą linią odmawiania zasług Reaganowi współgra inna, polegająca na podważaniu jego kompetencji intelektualnych. Mówiąc wprost: miał być on rzekomo zbyt głupi, by samodzielnie nakreślić jakąkolwiek politykę, niezależnie od tego, czy wpłynęła ona na upadek ZSRS, czy nie. Tymczasem, jeśli przeanalizuje się działania administracji Reagana, łatwo dostrzec, że nie były one przypadkowe, a ich celem było pokonanie ZSRS. Mało tego: miały one faktyczny wpływ na skruszenie sowieckiej potęgi. Prezydent USA odgrywał w tej historii pierwszoplanową rolę: zrealizowany przez jego ekipę program polityczny nie został skonstruowany ad hoc przez mądrzejszych od niego doradców, lecz był konsekwencją poglądów głoszonych przez tego polityka od wielu lat.
ZMIERZCH ZACHODU, KRYZYS AMERYKI W chwili obejmowania przez Reagana urzędu prezydenta, Europę rozdzielała Żelazna Kurtyna wyznaczająca granicę sowieckiej strefy wpływów nakreśloną w Teheranie i Jałcie. Kraje na wschód od niej – w tym Polskę – uważano za podlegające Związkowi Sowieckiemu. Obowiązywała w stosunku do nich tzw. doktryna Breżniewa, w myśl, której państwa, gdzie zapanował socjalizm (czytaj: dominacja sowiecka), nie miały drogi odwrotu. Moskwa uzurpowała sobie użycie wszelkich środków włącznie z militarnymi, wspomaganymi szantażem atomowym, aby nie dopuścić do ich uwolnienia. Kraje Zachodu, a ściślej przytłaczająca większość ich polityków (a za nimi ich społeczeństw), traktowały ten stan, jako fakt obiektywny, uważając, że w dającej się przewidzieć przyszłości nie ma szans na jego zmianę. Na świecie nie było lepiej. Związek Sowiecki stale poszerzał krąg swoich satelitów w tzw. krajach rozwijających się. Lata siedemdziesiąte były pasmem takich sukcesów. Marksistowskie rządy zainstalowały się w takich państwach, jak: Jemen Południowy (1970), Wietnam Południowy (po podboju przez Wietnam Północny w 1975), Etiopia (1974), Angola (1975), Mozambik (1975), Laos (1975), Kambodża (1975), Afganistan (1978), Nikaragua (1979), czy Granada (1979). Komuniści w Moskwie zapewne widzieli w tym potwierdzenie obietnicy Marksa, powtarzanej w słowach Międzynarodówki, że ich Związek „ogarnie ludzki ród”. Szczytem potęgi i pewności siebie ZSRS było wprowadzenie do Afganistanu swych wojsk w ramach rozstrzygania sporu między dwoma frakcjami promoskiewskich komunistów. Obie strony podzielonego na Zachód i Wschód konfliktu trwały z wymierzonymi w siebie rakietami z głowicami jądrowymi, których liczba stale rosła. Dla Zachodu broń jądrowa była jedyną gwarancją obrony przed kilkakrotną przewagą sowiecką w broniach konwencjonalnych, bo na utrzymywanie równie licznej armii nigdy nie zgodziliby się głosujący w wolnych wyborach podatnicy. Mniej lub bardziej udane próby kontroli zbrojeń ograniczały się do zmniejszenia tempa ich rozbudowy. Zachód niemal za wszelką cenę chciał uniknąć wojny jądrowej. Wielu pomijało przy tym słowo „niemal”, głosząc hasło better red than dead (lepiej być czerwonym niż martwym). Dziś wiemy, że w tym czasie Sowieci poważnie rozważali możliwość inwazji na Europę Zachodnią i ograniczonej wojny jądrowej, co byłoby możliwe, gdyby Stany Zjednoczone, chcąc uniknąć odwetowego ataku sowieckiego na swoje terytorium, nie wystrzeliły rakiet dalekiego zasięgu ze swoich ziem. Dlatego fundamentem bezpieczeństwa wobec zagrożenia sowieckiego była solidarność całego Zachodu, którą Moskwa chciała rozbić. Większością polityków Zachodu rządził strach przed sowieckim szantażem nuklearnym. „Mamy do wyboru pokojowe współistnienie albo śmierć” – te słowa brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Owena jak bezalternatywną diagnozę powtarzali na różne sposoby przywódcy tzw. wolnego świata. Świadczyła ona o bezsilności, bezradności i braku woli Zachodu, który wyrzekł się jakiegokolwiek wpływu na rzeczywistość, ponieważ każda rzekomo próba jej zmiany miała prowadzić do nuklearnej katastrofy. W tym pesymizmie przodował poprzednik Reagana – Jimmy Carter, który otwarcie mówił o zmierzchu Ameryki, jako najważniejszego kraju: „możemy dostrzec ten kryzys w potęgującym się zwątpieniu w sens życia i utracie poczucia jedności celu naszego narodu” – mówił w swym orędziu do narodu. Jedyne, co mogło podobać się w tym przemówieniu, to szczerość: jesteśmy słabi i bezradni, i musimy się z tym pogodzić – taki był program polityczny szefa supermocarstwa, kraju będącego przywódcą całego Zachodu. W myśl tego rozumowania jedyne, co pozostało Zachodowi, to współpraca z Moskwą na narzuconych przez nią zasadach – właśnie to określano, jako „pokojowe współistnienie”, typowym terminem z sowieckiej nowomowy, która miło brzmiącymi sloganami ozdabiała ponurą rzeczywistość. Skoro zaś Zachód skazany był na współpracę z ZSRS, to rola najważniejszych polityków należała się tym, którym ta współpraca najlepiej się układała. Oczywiście najlepiej układała się tym, którzy najlepiej zaspokajali polityczne potrzeby i wymagania Kremla. Owo zabieganie o względy Sowietów i mizdrzenie się do nich, przy równoczesnej akceptacji ich rozpychania się na całym świecie, nazywano z francuska detente – odprężeniem. Wszyscy „rozsądni ludzie” wiedzieli, że dla detente nie ma alternatywy. Z tego ducha wyrosły porozumienia helsińskie, w których Zachód akceptował powojenną rzeczywistość podziału Europy wynikłą z ustaleń jałtańskich, choć ich warunki (jak np. wolne wybory w krajach „sowieckiej strefy wpływów”) nigdy nie zostały spełnione. W zamian za to Moskwa uznawała standardy praw człowieka (wolności sumienia, religii, stowarzyszania się itp.), których i tak nie zamierzała przestrzegać. Co więcej, większość zachodnich polityków nie zamierzała ich w ogóle od Moskwy wymagać. Kiedy Carter, mimo wszelkich swoich słabości, próbował uczynić z praw człowieka oręż polityczny, zachodnioeuropejscy socjaliści – werbalnie go popierając – faktycznie mitygowali go, by podnoszenie tej kwestii nie zaszkodziło dobrym stosunkom z Sowietami. Ujawniło się to zwłaszcza podczas aresztowania członków moskiewskiej „grupy helsińskiej”, która miała realizować zapisaną w porozumieniach społeczną kontrolę ich wypełniania. „Potępienie procesu Orłowa przez opinię publiczną nie powinno zaszkodzić stosunkom brytyjsko-sowieckim”, mówił wówczas brytyjski premier Callaghan w Izbie Gmin i choć wyrażał sprzeciw wobec procesu dysydentów, to jednak uznawał konieczność zachowania normalnych stosunków handlowych i państwowych z ZSRS. Takie postawy Sowieci doceniali i nagradzali „lepszymi relacjami”. Szczególnymi względami Kremla cieszyli się politycy zachodnioniemieckiej SPD: „należy odnotować, że (...) socjaldemokraci unikają udziału w głośnych antyradzieckich kampaniach wokół kwestii «praw człowieka», potępiając ich organizatorów z CDU/CSU”, raportował do centrali w Moskwie sowiecki ambasador w RFN Falin. Dochodziło do tego, że zachodnioeuropejscy politycy konsultowali swoje poczynania z ZSRS lub wręcz byli potajemnie instruowani przez Sowietów, jakie stanowisko mają zajmować w różnych kwestiach. Gdyby taka polityka miała potrwać dłużej, to Europa Zachodnia najprawdopodobniej utraciłaby swą podmiotowość na arenie międzynarodowej – nie byłaby w stanie wygenerować żadnej polityki, która nie miałaby akceptacji Moskwy. Ta ponura perspektywa znajdowała odbicie w ekonomicznych teoriach konwergencji – głoszących nieuchronne stopienie się kapitalizmu z komunizmem, w miarę wzrostu państwowego interwencjonizmu, który był wyznaniem wiary większości ekonomistów. Pesymizmem napawała również sytuacja gospodarcza. Tak zwany kryzys naftowy z lat 1973-1974 spowodował ponad czterokrotny wzrost cen ropy naftowej do poziomu ok. 13 dolarów za baryłkę. Była to jedna z przyczyn, – choć zapewne nie jedyna – panującej wówczas stagflacji, czyli kombinacji stagnacji ekonomicznej i osiągającej dwucyfrowy poziom inflacji, czemu towarzyszyło znaczne bezrobocie. Żadne stosowane w różnych wariantach interwencjonistyczne metody pobudzania gospodarki pieniędzmi z podwyższanych stale podatków nie przynosiły rezultatów. Tak zwany drugi kryzys naftowy na początku 1979 roku spowodował ponownie gwałtowny skok cen ropy, tak, że przez następne dwa lata wzrosła ona blisko trzykrotnie, sięgając prawie 40 dolarów za baryłkę. Prawie nikt nie zwracał uwagi na fakt, że ceny ropy (i powiązane z nimi ceny gazu) przyczyniały się do wzrostu potęgi ZSRS, dla którego były głównym źródłem twardej zachodniej waluty. Tylko za nią Sowieci mogli kupować dobra inwestycyjne, których sami nie byli w stanie wytworzyć, a które były kluczowe dla podtrzymywania ich niewydolnej i nieinnowacyjnej gospodarki: technologie wraz z całymi fabrykami i częściami zamiennymi, niezbędnymi do ich funkcjonowania. Zmierzch Zachodu i dominacji USA w świecie – tak można było opisać panującą w owym czasie sytuację. Wszelka myśl o odwróceniu tego trendu uważana była za mrzonkę i brak realizmu. Ropy naftowej miało niedługo zabraknąć, jej ceny musiały rosnąć i trzeba ją było reglamentować. Porzucenie zarówno gospodarczego interwencjonizmu państwa, jak i polityki układania się z Sowietami na ich warunkach, było nie do pomyślenia i dowodziło najwyżej braku rozsądku tego, kto by je głosił. Takim właśnie pozbawionym „rozsądku” i „realizmu” politykiem okazał się Ronald Reagan. Nie akceptował detente. Wiele razy powtarzał, że gdyby doszło do prawdziwego wyścigu zbrojeń, gdyby USA skierowały nań całą swoją potęgę przemysłową, to Sowieci nie byliby w stanie dotrzymać im kroku. Z powodu głoszenia takich poglądów większość mediów i przeważająca część elit akademickich otwarcie uważała Reagana za durnia, a co najwyżej za sympatycznego w obejściu, lecz spragnionego strzelaniny (trigger happy) kowboja, który jako prezydent dysponujący arsenałem nuklearnym USA okaże się śmiertelnie niebezpieczny. Dlatego wyborcze spoty starającego się o reelekcję Cartera straszyły Reaganem, jako tym, który doprowadzi do wybuchu nowej wojny światowej.
USA: OD ZAPAŚCI DO TRIUMFU Gdy 20 stycznia 1981 roku Reagan obejmował swój urząd, głównymi przedstawianymi publicznie celami jego prezydentury były: odbudowa gospodarki i potęgi militarnej USA. Niewypowiadanym publicznie celem pozostawało natomiast pokonanie ZSRS. Nowy prezydent postanowił osiągnąć ożywienie gospodarcze przez deregulację i zmniejszenie obciążeń podatkowych, podczas gdy odbudowa armii wymagała zwiększenia na nią nakładów. Drastyczne cięcia podatkowe połączone z ogromnym obciążeniem budżetu były zagrywką prawdziwie pokerową. Deficyt budżetowy i zadłużenie publiczne rosło. Odziedziczona po poprzedniku stagnacja wciąż trwała, sprawiając, że wiele osób z otoczenia Reagana zaczynało sugerować mu rezygnację z ubiegania się o reelekcję. Jednak wiara prezydenta w potęgę uwolnionej z nadmiernych regulacji gospodarki amerykańskiej nie była bezpodstawna. Kiedy na przełomie 1982 i 1983 roku gospodarka ruszyła, rozpoczęła się era bezprecedensowego 25-letniego wzrostu ekonomicznego (z niewielkim zachwianiem w latach 1990-1991) Przykładem nowego, niezgodnego z obowiązującymi dotąd standardami, posunięcia było wydane już tydzień po rozpoczęciu urzędowania zarządzenie natychmiastowej eliminacji pozostających w mocy regulacji produkcji i sprzedaży produkowanej w USA ropy. Eksperci oczekiwali, że w rezultacie ceny paliw wzrosną, różnili się jedynie, co do skali tego wzrostu. Tymczasem od tego momentu rozpoczął się kilkuletni, systematyczny spadek cen z prawie 40 do ok. 27 dolarów za baryłkę w 1985 roku – trend korzystny dla USA i Zachodu, niekorzystny dla ZSRS. Stanowiska kluczowe z punktu widzenia konfrontacji z Sowietami objęli w administracji Reagana ludzie przekonani do tego zadania. Caspar Weinberger, który na poprzednich stanowiskach zasłynął z oszczędności, jako sekretarz obrony opracował największy program zbrojeniowy w okresie pokoju. Rozbudowano i wyszkolono siły szybkiego reagowania, przywrócono do stanu używalności okręty z II wojny światowej, wyposażając je w nowoczesne rakiety Cruise/Tomahawk. Przywrócono skasowane przez Cartera plany budowy strategicznego bombowca B-1 oraz przyśpieszono prace nad niewidzialnym dla radarów samolotem B-2 Stealth i najnowszymi typami rakiet z naprowadzaniem laserowym. Przyśpieszono także prace nad rozmieszczeniem międzykontynentalnych rakiet MX oraz rozpoczęto budowę nowej generacji rakiet Trident, wystrzeliwanych z łodzi podwodnych. Amerykanie, mimo protestów organizowanych przez ruchy pacyfistyczne, kontynuowali też rozmieszczanie rakiet średniego zasięgu Pershing II w Europie Zachodniej. Wreszcie – co bardzo ważne – podwyższono wynagrodzenia w wojsku, odwracając trend ucieczki z armii i przywracając atrakcyjność służby. W ówczesnej epoce skokowego rozwoju techniki elektronicznej i komputerowej wyścig zbrojeń był w znacznej mierze również wyścigiem technologicznym, oznaczającym przełom w zbrojeniach konwencjonalnych, w których ZSRS nie był w stanie dorównać Ameryce. Sowieckie samoloty, helikoptery, czołgi i rakiety nie miały szans w walce ze swoimi odpowiednikami nafaszerowanymi elektroniką. Do tego dochodziły jeszcze inne aspekty rozwoju techniki, które pogłębiały te różnice, jak np. niewidoczne dla radarów pokrycia samolotów. Ogłoszenie stanu wojennego w Polsce w grudniu 1981 roku stało się powodem do rozpoczęcia przez USA niewypowiedzianej wojny gospodarczej z ZSRS. Reagan starał się powstrzymać budowę gazociągu, który zaopatrując Zachód w sowiecki gaz, dawałby Moskwie rocznie ok. 10 miliardów dolarów, znacząco poprawiając ich finansową sytuację. Zachodnioeuropejscy sojusznicy, którzy koniecznie chcieli „sprzedać Sowietom sznur do ich powieszenia”, uniemożliwili całkowite wstrzymanie tej inwestycji, ale udało się ją opóźnić i nie dopuścić do realizacji drugiej nitki gazociągu. Sowieci dostali mniej pieniędzy i z opóźnieniem. Z początkiem 1982 roku Rada Bezpieczeństwa Narodowego (NSC) zyskała nowego szefa – Williama Clarka, nie tylko zdecydowanego antykomunistę, ale i świetnego organizatora. Pod jego kierownictwem NSC opracowała zestaw dokumentów nakreślających strategię politycznej, gospodarczej i pośredniej militarnej konfrontacji z ZSRS, której elementy już wcześniej stosowało CIA Williama Caseya. USA miały na wszystkich dostępnych polach i wszelkimi dostępnymi środkami szkodzić Związkowi Sowieckiemu. W opracowywaniu tych planów istotną rolę odegrał Richard Pipes, historyk i sowietolog urodzony i wychowany w żydowskiej rodzinie w Polsce. Pipes w odróżnieniu od reszty sowietologów podzielał pogląd Reagana, że Moskwa nie jest w stanie wygrać wyścigu zbrojeń z USA. Głosił on również proroczą tezę, że twarda polityka wobec Moskwy spowoduje pojawienie się nowego, bardziej liberalnego przywódcy. Poglądy Pipesa na naturę Rosji i ZSRS były bliskie głoszonym przez polskiego historyka i sowietologa Jana Kucharzewskiego. Aleksander Sołżenicyn nazywał wręcz podejście Pipesa polską wersją historii Rosji. Można, zatem zaryzykować twierdzenie, że za sprawą Richarda Pipesa „polska szkoła” sowietologii wniosła wkład w pokonanie ZSRS. Analizowano gospodarkę sowiecką i jej relacje z Zachodem, wyszukując wszelkie jej słabe i wrażliwe punkty. W konsekwencji zablokowano na przykład dostęp ZSRS do tanich, preferencyjnych kredytów, skłaniając sojuszników do takich samych działań. Nałożono embargo na przepływ technologii i stale rozszerzano jego zakres, obejmując nie tylko te ściśle wojskowe, ale też ogólnego zastosowania, stymulujące rozwój gospodarczy. Kilka afer, które wybuchły w związku z łamaniem embarga, świadczyło o coraz ściślejszej kontroli, a kary odstraszały naśladowców. Na przykład firma Toshiba za złamanie embarga straciła szereg amerykańskich kontraktów. Ponieważ z analiz wynikało, że 80 proc. dochodów sowieckich w twardych walutach pochodziło z eksportu surowców energetycznych, celem administracji USA stało się doprowadzenie do zmniejszenia ich cen oraz ograniczenie możliwości ich eksportu przez ZSRS. Wojna gospodarcza była – i często wciąż jest – niedocenianą bronią, której użyto w walce przeciwko sowieckiemu komunizmowi. To niedocenienie wynika z braku świadomości, że większość sowieckiego przemysłu była zbudowana przez zachodnie, w znacznej części amerykańskie przedsiębiorstwa, co jeszcze w latach siedemdziesiątych XX stulecia pokazał znakomicie Antony Sutton, angielski ekonomista pracujący w USA. Odcięcie ZSRS od kontraktów na nowe technologie, budowę fabryk i części zamienne musiało spowodować zestarzenie się i obumarcie sowieckiej gospodarki, co faktycznie nastąpiło, choć nie do końca, bo zimna wojna skończyła się i embarga zostały zniesione. Amerykanie zaangażowali się w pośrednią militarną konfrontację z ZSRS wszędzie tam, gdzie można było wesprzeć antykomunistyczny ruch oporu – czy to pokojowy, jak polska „Solidarność” lub wschodnioeuropejscy dysydenci, czy to zbrojny, jak contras w Nikaragui, afgańscy mudżahedini czy FNLA i UNITA w Angoli. Była to istota tzw. doktryny Reagana, w myśl, której USA nie angażując się bezpośrednio, zmuszały ZSRS do kosztownych operacji wojskowych. Najważniejszym polem tej konfrontacji był Afganistan, w którym niewielkie wsparcie amerykańskie rozpoczęte za prezydenta Cartera stale rosło, co sprawiało, że coraz większy kontyngent sowiecki, mimo rozpętania wojny totalnej, nie mógł pokonać partyzantów. Tak zwana operacja „Cyclone” była jedną z najdroższych i najdłużej prowadzonych tajnych operacji CIA. Oparta była jednak na kalkulacji, że ZSRS ponosił koszty nieproporcjonalnie większe w stosunku do wydatków amerykańskich. Oprócz dostaw broni operacja obejmowała szkolenia powstańców i wyposażanie ich w amerykańskie dane wywiadu satelitarnego, bez których mudżahedini przegraliby wiele bitew. Wsparcie za prezydentury Reagana wyniosło w sumie ok. 2 miliardów dolarów (za Cartera – 30 milionów). Szacuje się jednak, że ZSRS wydawał na wojnę w Afganistanie od 3 do 8 miliardów dolarów rocznie. Operację tę, jak i inne podobne, nadzorował szef CIA William Casey, który nie pracował wyłącznie za biurkiem. Potrafił osobiście skontrolować, czy broń przekazywana partyzantom pokątnymi kanałami nie jest bezwartościowymi bublami. Afganistan stał się odwróconym Wietnamem – ginęli tam sowieccy żołnierze bez bezpośredniego zaangażowania USA. Celem Reagana było nie tylko powstrzymanie marszu Sowietów, ale ich odepchnięcie. 13 października 1983 roku na karaibskiej wysepce Grenada marksistowska grupa wicepremiera Bernarda Coarda obaliła i zamordowała dotychczasowego (również marksistowskiego) premiera Maurice’a Bishopa, który sam wcześniej doszedł do władzy, obalając demokratyczny rząd. Intensywna współpraca Grenady z Kubą, ZSRS i innymi krajami komunistycznymi, rozbudowa armii oraz gromadzone zapasy broni oznaczały, że następuje proces włączania tego państewka do systemu sowieckiego, co groziło rozszerzeniem działalności wywrotowej na kraje regionu. Nic, więc dziwnego, że okoliczne państwa karaibskie poczuły się zagrożone komunistycznym niebezpieczeństwem i poprosiły Waszyngton o interwencję. Błyskawiczna inwazja amerykańska doprowadziła 25 października 1983 roku do obalenia rządów komunistycznych, usunięcia 700 kubańskich żołnierzy i przywrócenia demokracji. Fotografia amerykańskich żołnierzy na Grenadzie przy transparencie z napisem „COMMUNISM STOPS HERE” (Tu zatrzymuje się komunizm) wyznaczała punkt zwrotny w zimnej wojnie. Komunizm nie tylko się zatrzymał, ale po raz pierwszy po II wojnie światowej cofnął się. Doktryna Breżniewa traciła swą moc przy bezsilności Sowietów. Rok 1983 był pod różnymi względami rokiem przełomu. Na samym początku roku rozpoczął się długo oczekiwany wzrost gospodarczy, który umożliwił Reaganowi kontynuowanie jego polityki. 23 marca Reagan ogłosił rozpoczęcie programu SDI, który miał zbadać możliwość opracowania systemu obrony przed strategicznym atakiem jądrowym i – jeśli okazałoby się to możliwe – zbudowania go. Prześmiewczo określony przez przeciwników mianem programu „Gwiezdnych Wojen” został poważnie potraktowany przez Sowietów. Potwierdzał to m.in. upór, z jakim Gorbaczow nalegał w negocjacjach na to, by USA odstąpiły od niego. Ponieważ logika wyścigu zbrojeń sprawiała, że Sowieci nie mogli zrezygnować z próby stworzenia odpowiednika takiego systemu, stawiało ich to przed koniecznością rozpoczęcia niesłychanie kosztownych badań na najwyższym poziomie zaawansowania technologicznego. W listopadzie 1983 roku rozpoczęto instalowanie w Europie pierwszych rakiet średniego zasięgu w odpowiedzi na zainstalowane kilka lat wcześniej sowieckie SS-20. Doszło do tego mimo zmasowanej ofensywy tzw. ruchów pokojowych, których szereg działaczy działało na zlecenie Kremla. We wrześniu 1983 roku Sowieci „strzelili gola do własnej bramki”, kiedy ich myśliwiec zestrzelił koreański samolot pasażerski, który zboczył z trasy nad ich terytorium. Zginęli wszyscy znajdujący się na pokładzie – łącznie 269 osób. Do zestrzelenia maszyny nie doszło przypadkowo, ale na rozkaz najwyższych władz, po przejściu wszystkich procedur kontrolnych i konsultacji pilota z centralą. Było to jaskrawym świadectwem lekceważenia ludzkiego życia i potwierdzało, że wygłoszone w marcu słowa Reagana o ZSRS, jako „imperium zła” nie były bezpodstawne. Mimo rozpętanej przez Moskwę akcji propagandowej, w której agenci KGB dostali jednoznaczne instrukcje, by nie dopuścić do reelekcji Reagana, a wielu amerykańskich polityków zachowywało się tak, jakby te instrukcje wykonywało, urzędujący prezydent wygrał wybory z bezprecedensową przewagą (w 49 stanach), co oznaczało kolejne cztery lata polityki morderczej dla Sowietów. Gdy stało się jasne, że Moskwę czekają kolejne cztery lata z Reaganem, jako przeciwnikiem, na Kremlu pojawił się nowy przywódca – Michaił Gorbaczow, którego postrzegamy, jako „liberalnego reformatora”, choć jego ograniczony liberalizm był wybiórczy i wymuszony okolicznościami. Jak trafnie zauważył Jacek Kwieciński, ów „liberał” „dał Armii Radzieckiej w Afganistanie jeszcze dwa lata, więc postępowała jeszcze brutalniej”, a potem „krwawo próbował utrzymać w niewoli kraje bałtyckie, Gruzję, Azerbejdżan? Dojście Gorbaczowa do władzy 11 marca 1985 roku nie przerwało pasma niefortunnych dla Sowietów wydarzeń. Katastrofa w elektrowni jądrowej w Czarnobylu miesiąc po jego inauguracji oraz sposób informowania o niej i prowadzenia akcji ratunkowej po raz kolejny pokazały prawdziwe oblicze ZSRS. Najgorsze były jednak kolejne ciosy zadane przez USA. W czerwcu 1985 roku Arabia Saudyjska w porozumieniu z USA znacznie zwiększyła wydobycie ropy, uwalniając jej cenę. Cena ropy – i tak już o 30 proc. niższa niż w chwili objęcia urzędu przez Reagana – teraz w ciągu kilku miesięcy spadła ponad dwa i pół raza, do poziomu sięgającego w najniższym punkcie 11 dolarów za baryłkę (późniejsze jej wahania były niewielkie i oscylowały wokół 15-16 dolarów). Niższe ceny ropy wpływały nie tylko na ceny gazu (drugiego sowieckiego towaru eksportowego), ale pogarszały finansową sytuację takich krajów, jak Iran, Irak czy Libia, co zmuszało je do zmniejszenia importu sowieckiej broni (drugiego, co do ważności źródła dochodów ZSRS). W lipcu 1986 roku, na skutek zmiany cen, zakup jakiegokolwiek urządzenia w RFN kosztował pięciokrotnie większą ilość sowieckiej ropy niż jeszcze przed rokiem. Skutki były dramatyczne: pieniędzy brakowało nie tylko na planowane przez Gorbaczowa reformy i inwestycje, ale z powodu braku części zamiennych, surowców i półproduktów produkcję zatrzymywały istniejące już fabryki. Następny cios zadano w Afganistanie. Po kilkuletnich sporach wewnątrz administracji USA, czy ryzykować skopiowanie tak zaawansowanej technologii, we wrześniu 1986 roku postanowiono jednak przekazać w ręce mudżahedinów przenośne rakiety stinger. Śmiertelnie groźne dla sowieckich helikopterów – jedynej skutecznej broni przeciwko partyzantom – pozbawiły Sowietów panowania w powietrzu, co prowadziło do ich nieuchronnej klęski. Kolejnym niepowodzeniem zakończyła się próba ogrania Reagana przez Gorbaczowa podczas spotkania w Reykjaviku 11-12 października 1986 roku. Wiedząc o tym, jak Reagan nienawidził broni jądrowej i jak bardzo chciał jej likwidacji, Gorbaczow spróbował pokerowej zagrywki: zgodził się na gigantyczne redukcje arsenałów nuklearnych, w ostatniej chwili uzależniając już niemal uzgodnione kwoty od rezygnacji z SDI. Reagan, choć mocno zawiedziony, nie dał się podejść i szczyt skończył się niczym – jednak tylko pozornie. Po latach Gorbaczow przyzna, że to właśnie konferencja w Reykjaviku zadecydowała o upadku Związku Sowieckiego. Brak porozumienia oznaczał dla Kremla utratę nadziei, by z którejkolwiek strony zelżał nacisk na ZSRS. Kraj Rad, wzór i nadzieja dla całej postępowej ludzkości, nieuchronnie osuwał się ku gospodarczej zapaści. Nie było cienia szansy na jakąkolwiek poprawę. O dramatyzmie sytuacji świadczył fakt, że w momencie największego osłabienia Reagana na skutek tzw. afery Iran-contras, Gorbaczow wrócił do stołu rokowań, nie próbując czekać na wybór nowego prezydenta, który być może zgodziłby się zrezygnować z SDI. Skutkiem tego było podpisanie 8 grudnia 1987 roku traktatu INF o eliminacji pocisków średniego zasięgu – pierwszego w historii traktatu o redukcji części arsenałów nuklearnych. Pokazało to, jak bardzo mylili się ci, którzy grozili, iż polityka Reagana doprowadzi do wojny. Trwała jeszcze kadencja Reagana, kiedy na posiedzeniu Biura Politycznego KPZS, które odbywało się 27-28 grudnia 1988 roku, Gorbaczow określił sytuację ZSRS jako katastrofalną i zwrócił uwagę, że „z roku na rok planowany wzrost wydatków wojskowych był dwa razy większy niż planowany wzrost dochodu narodowego”, co spowodowało sytuację „gorszą niż w jakimkolwiek kraju na świecie, może z wyjątkiem najbiedniejszych”. Przyznał też, że sowieckie siły konwencjonalne, kilkakrotnie przewyższające potrzeby obronne ZSRS, mogły być słusznym powodem do obaw i wrogości na Zachodzie. Ówczesny ambasador USA w Moskwie Jack Matlock skomentował po latach, że wygłoszenie takiej „herezji” oznaczało „psychologiczny i ideologiczny koniec Zimnej Wojny, jeszcze zanim Ronald Reagan wyprowadził się z Białego Domu”. Znany finał – Jesień Ludów w 1989 roku i rozpad ZSRS w 1991 roku – przyniósł wolność setkom milionów ludzi i uczynił świat bezpieczniejszym, co nie znaczy, że uwolnił nas od problemów i nieszczęść, bo w likwidację tychże na tym świecie wierzą tylko „rozumni czciciele postępu”. Im na osłodę, – bo wolność setek milionów ludzi niewiele dla nich znaczy wobec smutku po klęsce projektu Lenina – Reagan pozostawił traktat INF o redukcji rakiet jądrowych średniego zasięgu. Pierwszy w historii, który doprowadził do zniszczenia części arsenałów nuklearnych. W tej beczce miodu postępowcy czują jednak łyżkę dziegciu: traktat osiągnięto przecież nie dzięki detente i mizdrzeniu się do Sowietów, ale dzięki twardej polityce „prymitywnego i głupiego kowboja”, jak „ludzie rozumni” zwykli traktować Reagana. Ów finał rozegrał się już po odejściu Reagana z urzędu, za kadencji George’a Busha seniora, którego zasługą jest to, że nie zniweczył dokonań swego poprzednika, choć niektóre jego działania, jak sprzeciw wobec niepodległości niektórych republik sowieckich, sprawiały wrażenie, jakby z przesadnej ostrożności gotów był to zrobić. Warto wspomnieć jednak o jednym poprowadzonym przez niego przedsięwzięciu, które oprócz klęski gospodarczej mogło skłonić sowieckich generałów do rezygnacji z obrony komunistycznej ideologii i jej materialnej formy w postaci Związku Sowieckiego. Gdy w odpowiedzi na napaść Iraku na Kuwejt 2 sierpnia 1990 roku, amerykańska armia wraz z sojusznikami zaatakowała Irak, najpierw z powietrza w styczniu 1991 roku, a miesiąc później drogą lądową, cały świat mógł oglądać w telewizji, jak inteligentna, skomputeryzowana amerykańska broń niszczyła masowo kupione od ZSRS irackie samoloty i czołgi. Sowieckim generałom musiało dać to do myślenia. Być może, dlatego puczyści, którzy pod przewodnictwem Giennadija Janajewa w sierpniu 1991 roku chcieli obalić Gorbaczowa i przywrócić rządy komunistyczne, nie zyskali poparcia armii. Pucz sprawił, że realna władza przeszła w ręce prezydenta Rosji Borysa Jelcyna. Ten ostatni – choć brzmi to kuriozalnie – ogłosił niepodległość Rosji, „wyprowadzając” ją tym samym ze Związku Sowieckiego, który pozbawiony swego podstawowego składnika stał się bytem wirtualnym. Koniec ZSRS przypieczętowała rezygnacja Gorbaczowa z urzędu prezydenta Związku Sowieckiego 25 grudnia 1991 roku.
CZĘŚĆ II
KTO POKONAŁ ZWIĄZEK SOWIECKI? REAGAN CZY „PRZYPADEK”? Po przypomnieniu faktów historycznych warto wrócić do pytania: czy Reagan „miał szczęście”, że komunizm upadł w trakcie jego kadencji, czy upadek ten był spowodowany jego polityką? Przedtem jednak zwróćmy uwagę na fakt, że o „samoczynnym” upadku ZSRS przekonują najczęściej ci sami ludzie, którzy wcześniej uważali próby doprowadzenia go do upadku za absurdalne i niemożliwe do wykonania. Dobrym przykładem jest choćby Strobe Talbott, początkowo czołowy dziennikarza „Time’a”, później wpływowy członek administracji Billa Clintona, obecnie „analityk polityki zagranicznej”. Jego poglądy są typowe dla przytłaczającej większości tzw. sowietologów. Miesiąc po inauguracji prezydentury Reagana tak pisał on w artykule redakcyjnym („Time”, 23 lutego 1981): „Potencjalni wrogowie Ameryki – przede wszystkim Związek Sowiecki – są silniejsi i zuchwalsi niż kiedykolwiek. (...) „ [W dziedzinie zbrojeń nuklearnych] USA muszą pogodzić się z istniejącą równowagą. Czy się to Ameryce podoba, czy nie, Leonid Breżniew ma rację, twierdząc, że jakiekolwiek wysiłki USA w celu osiągnięcia przewagi jądrowej są chybione. USA nie są w stanie tego osiągnąć – nie w rywalizacji ze Związkiem Sowieckim, który jest w stanie dorównać Ameryce w dowolnym rodzaju wyścigu zbrojeń. (...) Jakkolwiek nie do przewidzenia jest skład i polityka (sowieckiego) Politbiura, które nastąpią po wymianie aktualnie panującej na Kremlu gerontokracji, jednak są powody oczekiwać, że młodsi aparatczycy czekający na objęcie najwyższych stanowisk będą tak samo woleli armaty zamiast masła”. Kiedy po trzech miesiącach polityka administracji Reagana zaczęła nabierać określonych kształtów, Talbott komentował ją następująco („Time”, 20 kwietnia 1981): „Choć niektórzy drugorzędni twardogłowi w administracji Reagana chcieliby, żeby USA wyznaczyły sobie cel z wczesnych lat pięćdziesiątych, czyli likwidację dominacji Sowietów w Europie Wschodniej, Stany Zjednoczone po prostu nie mają środków militarnych i politycznych, żeby tego dokonać”. Jeszcze po dwóch latach prowadzenia twardej polityki przez Reagana, Talbott nadal podtrzymywał swoją diagnozę („Time”, 18 kwietnia 1983): „Reagan liczy na to, że amerykańska przewaga technologiczna i gospodarcza pozwoli mu w rezultacie na wygraną. (...) Niezależnie od poglądów Reagana jest niewielka nadzieja na to, że liczne niedomagania sowieckiej gospodarki dadzą USA decydującą przewagę na dłuższą metę, pozwalając im pokonać ZSRS w wyścigu zbrojeń. Nie ma wątpliwości, że gospodarka sowiecka przeżywa kryzys, ale jest to permanentny, zinstytucjonalizowany kryzys, z którym ZSRS nauczył się żyć bez rezygnacji z priorytetu armat nad masłem”. Natomiast już po upadku muru berlińskiego, ale jeszcze przed rozpadem ZSRS, Talbott pisał („Time”, 1 stycznia 1990): „Przez ponad cztery dekady polityka Zachodu była oparta na groteskowym wyolbrzymieniu możliwości Związku Sowieckiego. (...) Spektakl minionego roku (...) ukazał kruchość całego systemu komunistycznego. (...) Ta kruchość istniała przez cały czas, ale mylono ją z twardością. (...) Zagrożenie sowieckie nie jest już tym czym było kiedyś. W wielkiej, 40-letniej debacie to gołębie miały rację. USA zawsze miały ograniczone możliwości zaszkodzenia gospodarce ZSRS. Inercja, marnotrawstwo, korupcja były wbudowane w system sowiecki. Dlatego ich skutki to rany zadane sobie samemu, a nie rezultat bojkotów i polityki restrykcji. (...) Gdyby ZSRS był kiedykolwiek tak silny, jak uważali ci, którzy nim straszyli, nie podlegałby teraz takim konwulsjom”. Nie wiadomo, co bardziej zdumiewa: hucpa czy głupota Talbotta? Na początku lat osiemdziesiątych stwierdza, że ZSRS jest tak potężny, iż USA nic mu nie mogą zrobić, i łudzą się ci, którzy liczą choćby tylko na jego prześcignięcie. Dowiadujemy się też, że młodzi, którzy zastąpią dogorywających kremlowskich gerontów, będą równie agresywni. Natomiast w roku 1990 oznajmia, że ZSRS był słaby, więc niewiele można mu było zaszkodzić. Stosując tego typu absurdalne rozumowanie, można dojść do wniosku, że im ktoś jest słabszy, tym trudniej mu zaszkodzić! Co gorsza, tego typu stanowisko jak Talbott prezentuje wielu zachodnich sowietologów. Jedna rzecz się zgadza: koniec zimnej wojny pokazał, że ZSRS był rzeczywiście słabszy niż się niektórym wydawało. Jego potęga była sztucznie podtrzymywana przez często rabunkową eksploatację surowców, pozbawianie obywateli owoców ich pracy oraz wydawanie ich na zbrojenia, (co właśnie od lat powtarzał Reagan). Jak zwykle bywa w przypadku despotycznych rządów, największą ich siłę stanowił strach, jaki rozsiewał wokół, w czym pomocni mu byli właśnie sowietolodzy pokroju Talbotta oraz rzesze „postępowych i rozsądnych ludzi”. Skoro jednak po upadku komunizmu Talbott, Berger i inni specjaliści od ZSRS przyznali, że Związek Sowiecki nie był wcale taki silny, pomyślmy logicznie i rozważmy, do czego usiłują nas przekonać. Mamy, więc – jak konstatują – nie taki znowu silny kraj, borykający się z kłopotami z wyżywieniem własnych obywateli, kraj, który jest w ogromnym stopniu zależny od zakupu technologii, całych fabryk i tego, co jest potrzebne do podtrzymania ich produkcji, chociaż surowców ma w bród. Kraj ten prowadzi kosztowny wyścig zbrojeń, utrzymuje gigantyczne armie na swoim terytorium i poza jego granicami, dofinansowuje w różnym stopniu swoich jeszcze słabszych satelitów (jak Kuba, Afganistan czy inne kraje Trzeciego Świata) oraz sponsoruje szereg wojen przez nieprowadzonych. Kraj ten trwa dziesiątki lat, ponieważ usłużni kapitaliści kupują od niego surowce, budują mu fabryki i podtrzymują ich funkcjonowanie. I oto ten nie-taki-znowu-silny kraj zostaje zmuszony do zintensyfikowania wyścigu zbrojeń, zwiększenia pomocy dla krajów satelickich i zwiększenia nakładów na liczne wojny, z których jedna (w Afganistanie) przynosi gigantyczne straty w ludziach, sprzęcie i pieniądzach. Równocześnie kraj ten pozbawiony zostaje znacznej części swoich dochodów przez dwu-, trzykrotny spadek cen głównych surowców eksportowych bądź ograniczenie możliwości ich sprzedaży. Drastycznie pogarszają mu się wszystkie możliwe terms of trade i możliwości kredytowe, nad czym pracuje najpotężniejsze kapitalistyczne mocarstwo. Kraj ten nie może odnawiać swojego potencjału przemysłowego (z braku pieniędzy lub embarga na technologie), ale wciąż zbroi się, toczy wojny i utrzymuje satelity, a na koniec upada, jako gospodarczy bankrut. I wtedy występują nasi sowietolodzy z twierdzeniem, że wszystkie obciążenia, którym został poddany ów „nie-taki-znowu-silny” kraj, wszystko to, czego został pozbawiony, i to, do czego został zmuszony, nie miało żadnego wpływu na jego gospodarczą zapaść. Furda dwukrotny czy trzykrotny spadek dochodów dewizowych. Furda wojny, embarga, katastrofalne relacje cenowe i brak kredytów. To wszystko w opinii „specjalistów” nie miało najmniejszego znaczenia! Cóż, ludzki język pozwala wypowiadać dowolnie bzdurne tezy. Można analogicznym obciążeniom poddać akwarium pełne rybek: karmić je źle i nieregularnie, przestać wymieniać wodę, odłączyć napowietrzanie i dodatkowo podtruwać, a na koniec po zgonie rybek twierdzić, że rybki zdechły same z siebie. Można i tak. Tylko czy takie oceny mają cokolwiek wspólnego z racjonalnym widzeniem i wyjaśnianiem świata? Wygląda to raczej na zakrzykiwanie racjonalnych argumentów, żeby ukryć własne kardynalne błędy i niekompetencję, która czarno na białym wypisana jest w tekstach sprzed 1989 roku. Racjonalna natomiast wydaje się raczej konkluzja, że ów „nie‑taki‑znowu‑silny” kraj nie mógł wytrzymać takiego obciążenia i upaść musiał, co faktycznie się stało. Gdyby zaś owego nacisku nie było, racjonalne wydaje się oczekiwanie innego biegu wydarzeń: znaczna sprzedaż gazu i ropy po dobrych cenach umożliwiłaby – jak to już szereg razy się zdarzało – kolejną w jego historii falę inwestycji, dała zastrzyk nowych technologii, co odnowiłoby i podtrzymało przemysł, a przy skromnych wymaganiach sowieckich obywateli pozwoliłoby finansować przez kolejną dekadę lub dwie kompleks militarny, niewydolne kraje satelickie i kilka „wyzwoleńczych” wojen w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej. Europa Środkowo-Wschodnia wraz z Polską dalej pozostawałaby sowiecką strefą wpływów, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie kwestionowałby przecież ładu jałtańskiego. Racjonalne wydaje się twierdzenie, że zastosowanie po raz kolejny tej samej recepty pod nazwą detente dałoby po raz kolejny te same rezultaty. Na domiar złego – dla naszych sowietologów – Reagan, jako prezydent zapowiadał upadek komunizmu, podczas gdy oni głosili jego potęgę i trwałość. Przytoczmy tylko dwa z licznych przykładów. 17 maja 1981 roku na Uniwersytecie Notre Dame Reagan powiedział: „Nadchodzące lata będą wielkie dla tego kraju, dla sprawy wolności i rozprzestrzeniania się cywilizacji. Zachód nie będzie powstrzymywał komunizmu – on komunizm przekroczy. Nie będzie się kłopotał sporami i potępianiem go. Odrzuci go, jako dziwaczny rozdział w historii ludzkości, którego ostatnie strony są właśnie zapisywane”. Przemawiając zaś w Westminsterze przed brytyjskimi parlamentarzystami 8 czerwca 1982 roku zapowiadał „marsz wolności i demokracji, które pozostawią marksizm-leninizm na śmietniku historii, tam gdzie znalazły się inne tyranie, które dławią wolność i kneblują swobodę ekspresji”. Wspominany Richard Pipes, lekceważony i sekowany przez kolegów sowietologów, gdyż przewidywał upadek ZSRS i podawał nań receptę, napisał w swojej wydanej w 2003 autobiografii pt. Vixi: „To, że sowietologom nie udało się przewidzieć przyszłości, nie wynikało z faktu, że nie usiłowali tego uczynić, było to raczej skutkiem ich autentycznej niekompetencji. (...) Twierdzili, że są naukowcami, jednak nigdy nie konfrontowali swoich teorii z rzeczywistością i nawet, kiedy wydarzenia 1991 roku wykazały fałszywość ich analiz, nie próbowali dociec, na czym polegały ich błędy, żeby uniknąć powtarzania ich w przyszłości. Zatykali uszy, nie chcąc słuchać innych punktów widzenia. Udawali, że są obiektywni, jednak mieli swój interes w opisywaniu ZSRS, jako potężnego, ale rozsądnego rywala, żeby zapewnić sobie dopływ akademickich subsydiów od rządu i fundacji oraz żeby zapewnić sobie współpracę Sowietów w swoich badaniach. Myślę, że nigdy w historii nie doszło do sytuacji, żeby kosztem tak ogromnych sum wydanych na badania jakiegoś kraju osiągnięto tak żałośnie bezwartościowe rezultaty. Jednak jej [sowietologii] wyznawcy kontynuują swoją pseudonaukową pracę bez słowa wyjaśnienia czy przeprosin”. Pipes, jak nikt inny, ma prawo do takich słów.
SKĄD WZIĘŁA SIĘ STRATEGIA REAGANA? Warto teraz zastanowić się nad pytaniem, czy zastosowana przez władze USA strategia, która doprowadziła do upadku imperium zła, mogła być dziełem „prymitywnego kowboja”, „sympatycznego durnia” lub „matołka”, bo takimi epitetami obdarzali Reagana „ludzie rozumni”? Ich zdaniem taką koncepcję mogli opracować tylko mądrzejsi od prezydenta doradcy. Żeby rozwiać te wątpliwości, przytoczmy (z braku miejsca tylko jeden z wielu) dokument opisujący zimnowojenną rzeczywistość i przedstawiający dwie drogi postępowania: „Nasza obecna polityka zagraniczna jest zdeterminowana przez strach przed bombą i opiera się na czystym domniemaniu, że może komunizm zmięknie i uzna, że nasz sposób/system jest lepszy. Postawmy jednak kilka pytań: Jeśli zmniejszymy nacisk na kulejącą sowiecką gospodarkę, pomagając zniewolonym satelitom i zmniejszając w ten sposób niebezpieczeństwo powstania i rewolucji, i jeśli będziemy nadal iść na ustępstwa, które zmniejszając naszą siłę militarną dadzą Rosji czas na wzmocnienie swojej oraz na podparcie jej kulejącego kompleksu przemysłowego – to czy przypadkiem nie zwiększymy przekonania komunistów, że ich system się rozwinie i prześcignie nasz?
Jeśli naprawdę jesteśmy przekonani, że nasz sposób życia jest najlepszy, to czy Rosjanie nie byliby bardziej skłonni uznać ten fakt i zmodyfikować swoje stanowisko, jeśli pozwolilibyśmy wykoleić się ich gospodarce, tak by kontrast [między ustrojami] był bardziej widoczny? (...) To drugie podejście opiera się na przekonaniu (potwierdzanym jak dotąd przez wszelkie dowody), że jeśli dojdzie do konfrontacji, nasz system okaże się zdecydowanie silniejszy, i że na koniec wróg zrezygnuje z wyścigu, jako beznadziejnej sprawy”.
Czy opisane wyżej „drugie podejście” nie opisuje w największym skrócie tego, co zdarzyło się w latach 1981-1991? W sumie nic w tym dziwnego, ponieważ autorem owych słów jest Ronald Reagan. Jedyne, co może zaskakiwać, to fakt, że tekst ten został napisany około roku 1963, kiedy jako były aktor wygłaszał przed najrozmaitszymi gremiami przemówienia i pogadanki. Nie był jeszcze prezydentem ani gubernatorem, a jedynie politycznie zaangażowanym obywatelem i sam opracowywał swoje mowy, czego dowodem są setki rękopisów (brudnopisów) podobnych tekstów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wiele z nich pokazuje dobitnie, że korzenie polityki Reagana-prezydenta, w tym także strategii konfrontacji z ZSRS, tkwiły od dawna w jego światopoglądzie. „Przestańmy robić z nimi interesy. Pozwólmy, żeby ich system się zawalił”, mówił w jednej ze swoich audycji radiowych w 1975 roku. Jak powiedział, tak zrobił – to chyba wystarczy za komentarz.
DLACZEGO POLACY POWINNI PAMIĘTAĆ O REAGANIE? „Od Szczecina nad Bałtykiem po Warnę nad Morzem Czarnym, reżimy ustanowione przez totalitaryzm miały ponad 30 lat na ugruntowanie swojej legitymacji, ale żaden – ani jeden – nie odważył się na wolne wybory”. Słuchając tych słów Ronalda Reagana, wypowiedzianych w przytaczanym już przemówieniu do brytyjskiego parlamentu, ktoś mógłby powiedzieć, że politycy mówią różne rzeczy, a potem robią co innego, że mowę tę mogli napisać mu speechwriterzy, a on wygłosił tylko wcześniej przygotowany mu tekst. Jednak za słowami Reagana szły realne czyny. Wspomniane przemówienie było publicznym wyrazem przygotowywanych tajnie dyrektyw zmieniających podstawowe założenia polityki USA. Celem nie było już odprężenie (detente) czy powstrzymanie (containment) komunizmu, ale jego wyparcie (rollback). W jednej z owych dyrektyw Reagan oznajmiał: „Zadecydowałem, że głównym długoterminowym celem Stanów Zjednoczonych w Europie Wschodniej jest (...) ułatwienie jej ostatecznej reintegracji ze wspólnotą narodów Europy”. Intrygujący wielokropek w połowie zdania oznacza wciąż nieodtajniony fragment dokumentu. Z owych realnych czynów dość dobrze jest znane poparcie Reagana dla „Solidarności” oraz jego naciski na peerelowski reżim, w tym sankcje gospodarcze czasów stanu wojennego. Mniej natomiast wiadomo o jego zaangażowaniu w sprawy Europy Środkowo-Wschodniej na wiele lat przed prezydenturą. Jeszcze, jako przewodniczący związku aktorów SAG zajmował się sprawą tzw. dipisów, jak określano wtedy około półtora miliona wysiedleńców (po angielsku: DP’s – displaced persons), którzy uciekli z Europy przed narodowym socjalizmem bądź komunizmem i nie chcieli wracać do swoich opanowanych przez Związek Sowiecki krajów. Sowieci żądali ich przymusowej repatriacji do Europy Wschodniej. Część amerykańskich polityków była skłonna na to przystać, jednak kongresman William Stratton zaproponował ustawę umożliwiającą 400 tysiącom dipisów osiedlenie się w Stanach Zjednoczonych. Reagan energicznie bronił dipisów przed próbami wypchnięcia ich w objęcia Sowietów. „Reagan popiera ustawę w sprawie wysiedleńców”. Pod takim nagłówkiem 7 maja 1947 roku „New York Times” pisał: „Ronald Reagan, aktor i prezydent Związku Aktorów SAG, w oświadczeniu podanym do publicznej wiadomości przez Obywatelski Komitet na rzecz Wysiedleńców wezwał do uchwalenia ustawy przyznającej prawo pobytu czterystu tysiącom wysiedleńców na okres czterech lat, jako pilnego środka zaradczego”. To znamienne, że pierwsze polityczne wystąpienie Reagana na forum ogólnokrajowym wiązało się właśnie z obroną praw wysiedleńców z Europy Wschodniej przed zakusami imperium Gułagu, wyciągającego rękę po dodatkowe zastępy niewolników. W takiej właśnie sprawie przeciwstawił się po raz pierwszy zakusom ZSRS – i sytuacja ta miała się potem wielokrotnie powtarzać. Paul Kengor, amerykański biograf Reagana, pisze o nim: „(...) praca na rzecz wysiedleńców zadecydowała o tym, że znalazł się na drodze z Hollywood do Białego Domu. Na dalszym etapie tej drogi dipisi przybrali formę zniewolonych narodów Europy Wschodniej (...) W przyszłości [Reagan] miał poświęcić się i swoją prezydenturę zadaniu wyzwolenia [ich] z niewoli sowieckiego komunizmu, co było bezpośrednią kontynuacją zapomnianych starań z czasów kampanii na rzecz ustawy Strattona w maju 1947 roku”. Później jeszcze wiele razy Reagan publicznie występował w obronie mieszkańców naszej części Europy. Na początku lat pięćdziesiątych zaangażował się w działalność Krucjaty o Wolność (Crusade for Freedom), pozarządowej organizacji, która wzywała do walki z komunizmem i uwolnienia narodów Europy Wschodniej. Podstawową formą jej działalności była zbiórka pieniędzy i organizowanie poparcia politycznego dla Radia Wolna Europa. W telewizyjnych reklamówkach Reagan wzywał do wpłacania pieniędzy na to radio i do udzielania mu politycznego poparcia. W filmie o działalności Krucjaty mówił: „Polem bitwy o pokój są obecnie państwa zajmujące obszar od Bałtyku do Morza Czarnego. (...) zamieszkują je miliony ludzi kochających wolność. (...) Czasami nazywa się te kraje państwami satelickimi, lecz ściśle biorąc, są to zniewolone narody Europy”. Po upadku powstania węgierskiego w 1956 roku w jednym z odcinków prowadzonego przez siebie teatru telewizji apelował do widzów: „Panie i panowie, około 160 tysięcy węgierskich uchodźców znalazło bezpieczne schronienie w Austrii. Spodziewanych jest jeszcze więcej. Potrzebują żywności, ubrań, lekarstw i dachu nad głową”. Wzywał Amerykanów o wsparcie i przesyłanie pieniędzy dla potrzebujących Węgrów. W zrealizowanym w 1962 roku filmie The Truth About Communism użyczył swojego wizerunku i głosu, wygłaszając słowo wstępne i występując w roli narratora. Opowiadając historię komunizmu, mówił m.in. o Gułagu, o pakcie Hitler-Stalin, o 1 i 17 września 1939 roku, o wywózkach Polaków na Sybir, o najeździe ZSRS na Finlandię, o aneksji krajów bałtyckich, o układzie Sikorski‑Majski, o podziale Europy w Jałcie, o zatrzymaniu Armii Sowieckiej na przedpolach walczącej w 1944 roku Warszawy, o „ustanowionym w Moskwie komitecie lubelskim przeznaczonym dla komunistycznej powojennej Polski”, o przejęciu przez komunistów władzy w krajach Europy Wschodniej, o powstaniach w Berlinie i na Węgrzech. Ogólnokrajową karierę polityczną Reagana zapoczątkowało 27 października 1964 roku jego przemówienie na rzecz kampanii prezydenckiej Barry’ego Goldwatera, które transmitowane w całych Stanach stało się wydarzeniem politycznym. Padły w nim słowa, na które nie zdobył się chyba żaden inny zachodni polityk, a którym jego prezydentura nadała mocy i znaczenia: „Nie możemy kupować sobie wolności i bezpieczeństwa od bomby, żądając w niegodziwy sposób od miliarda naszych braci pozostających w niewoli za Żelazną Kurtyną, by porzucili nadzieję wolności, bo my, dla ratowania własnej skóry, gotowi jesteśmy się porozumieć z ich ciemiężycielami”. W latach 1975-1979, poprzedzających zwycięską kampanię prezydencką, Reagan napisał i wygłosił setki audycji radiowych swojego autorstwa. W szeregu z nich mówił o sprawach naszej części Europy, w tym Polski: o Katyniu i odsłonięciu pomnika katyńskiego w Londynie, o pielgrzymce Jana Pawła II do Polski i o manipulacjach medialnych komunistów wokół tej wizyty, o rosyjskim dysydencie Władimirze Bukowskim i o nepotyzmie panującej w komunistycznej Rumunii rodziny Ceauşescu. W jednej z audycji padło wyznanie, jakie rzadko słyszy się w ustach polityków: „W Teheranie sprzedaliśmy cudzą wolność, którą nie mieliśmy prawa dysponować”. Przyszły prezydent mówił z wyrzutem o winie Stanów Zjednoczonych wobec sąsiadów Rosji. Winie, którą przyszło mu naprawić. Dlatego powinniśmy bronić pamięci i dobrego imienia Ronalda Reagana. Grzegorz Strzemecki
W ROZKROKU Wylatuję od czasu do czasu do USA, nie bardzo wiem, po co, ale żeby uspokoić moich natychmiastowych komentatorów, robię to z pazerności, bo życie tu tańsze i pogoda lepsza. Litr benzyny kosztuje ok 3 zł., butelka rumu 1,75 l. 50 zł (a ja wolę rum od czystej), a za obiad w chińskim bufecie all you can eat płaci się około 25 zeta. Mnie niewiele więcej potrzeba. Oczywiście mieszkam tu, ale w telewizorze mam na stałe włączony program tvn 24 i żyję tym, co w kraju naszym, bo tutaj akurat dzieje się niewiele. Miejscowa stacja CNN, jako sensacje podaje nieliczne morderstwa albo zjawiska pogodowe. Mają tu kilka programów gadających na okrągło o pogodzie i to ludzi najbardziej bierze. Ekonomia tutejszych interesuje niewiele, bo okazji do zrobienia biznesu prawie nie ma. Wszystke już dawno zrobione. U nas reklamują się banki oferując lokaty do 12% rocznie ( jakiś nie dość, że fiński, to jeszcze królewski), 7-8% to norma – w Ameryce nie do pomyślenia. U nich 2% to jest sukces. Jak powiedziałem jednemu z tutejszych, że gdyby dwa lata temu wymienił wszystko na nasze złotówki, a dzisiaj z powrotem odkupił dolary, to by zarobił 70 %, to mi z początku nie wierzył, ale jak mu z internetu przytoczyłem fakty, to chciał się pochlastać. Niestety amerykanie sami sobie są winni, bo się niczym pożytecznym nie interesują. Interesuje ich własna praca, wykształcenie dzieci (nie ma tu nic darmo – trza płacić), spłacanie pożyczek (tu wszyscy są zadłużeni niczym min. Rostowski), mają też swoje hobby – często golf. Zapytałem kilkunastu znanych mi miejscowych, jak się nazywa ich minister zdrowia, nie wiedział nikt. Oni o zdrowie sami dbają, po pierwsze nie chorując, po drugie ubezpieczając się gdyby coś się przytrafiło. Traktują człowieka jak samochód. Regularnie chodzą na kontrole, bo im ubezpieczalnia każe. Ubezpieczalnia sobie wyliczyła, że taniej jest zapobiec niż leczyć. Ja sobie robię profilatkyczne badania u nas w kraju, ale na własny koszt. Zapytałem mojego lekarza rodzinnego, bo takiego każdy u nas ma, jak mam załatwić sobie badania, to mnie zapytał, na co ja jestem chory. Ja mu odpowiedziałem, że nie jestem na nic chory i chcę się zbadać, żeby nie być. To mi odpowiedział, że nasza służba zdrowia zajmuje się jedynie chorymi wbrew swojej nazwie. Minister Arłukowicz (ja wiem jak się nazywa mój minister) powinien się nazywać ministrem choroby a nie zdrowia. Jedynym ministrem, którego amerykanie znają z nazwiska, jest pani Clinton ze zrozumiałych powodów, niektórzy też znają ministra od wojny lub pokoju, bo obrony to oni chyba nie mają. Strategia obronna amerykanów polega na tym, by znaleźć sobie wroga jak najdalej od swojego kraju i go odpowiednio zaatakować. Ma to też dla nas swoją zaletę, bo my ostatnio lubimy walczyć z wrogami Ameryki, bo swoich niestety nie mamy. Mają oni wroga pod nosem w postaci Fidela Castro, ale trzymają go chyba na deser, albo na moment, kiedy już wszystkich wrogów na świecie wybiją. Barack Obama dostał Pokojową Nagrodę Nobla nie za to, co zrobił, tylko za to, co zrobi (tak uzasadnili w Oslo). Sposób amerykański na pokój w jakimś regionie jest prosty: wybić miejscowych i już jest pokój. Tak zrobili u siebie 200 lat temu i to się zawsze sprawdza. Fidela trzymają sobie, jako straszaka, co jakiś czas dociera łodka z uciekinierami z Kuby tu na Florydę (większość niestety się topi) i ci opowiadają, jak tam jest źle. Nasz premier też z lubością słucha wypowiedzi pana prezesa Kaczyńskiego, który wytyka, co jest do wytknięcia powodując niepokój w narodzie. Wtedy pan premier uspokaja, że nie jest tak źle i da capo al fine. Nie możemy doprowadzić do tego, co dzieje się tu w Ameryce. Ludzi niewiele interesuje, ani kto jest ministerm od autostrad, bo oni mają po prostu autostrady, to, co za różnica, kto jest ministem – a żeby jeszcze pokazywać, w jakich butach po po budowie ów minister chodzi, to jest już poza ich wyobraźnią. Nie wiedzą też jak się nazywa minister kultury, bo im wystarczy kultura znana na całym świecie, to samo jest ze sprawiedliwością, ochroną środowiska itd. Nie wiem, czy mają ministra sportu, mają ogromną ilość stadionów, ale tanie to i duże i nieprzyzwoicie wielofunkcyjne. My mamy najdroższy stadion świata i tylko do piłki nożnej, chyba, że przyjechałby jakiś amerykański artysta lub zespół, bo tylko tacy stadion by ów publiką wypełnili. Siedzę sobie na Florydzie, nogi moczę w ciepłym oceanie, a nos cały czas mam wsadzony w telewizor ustawiony na kraj. Życie w rozkroku to jest to. Tadeusz Drozda
Kołodko Polacy wyjdą na ulice Ludzie wychodzą najpierw z siebie, a potem na ulice. W Polsce też będą wychodzić – ostrzegał w "Poranku TOK FM" Grzegorz Kołodko, odnosząc się do trudnej sytuacji gospodarczej w Unii Europejskiej
Jest źle. Jest bardzo źle. Kołodko przewiduje nędzę, nędzę tak dużą, że Polacy staną do walki na ulicach. Co więcej? Kołodko miał rację. Po kolejnym szczycie przywódców Unii nic się nie zmieniło w Europie. Bandytyzm podatkowy w Unii jak kwitł tak dalej kwitnie w najlepsze. Kleptokratyczne rządy do spółki z lichwiarstwem okradają całe narody coraz większymi odsetkami od niewolniczych długów. A tymczasem Europie potrzebny jest pakt na rzecz obrony łamanych w sposób bezczelny praw człowieka, prawa do godziwej płacy, prawa do godziwych podatków. To nie wszystko. Kleptokratyczna biurokracja przejęła kontrole nad edukacją dzieci doprowadzając wszędzie do zapaści cywilizacyjnej. Potrzebujemy paktu europejskiego na rzecz dzieci. Na rzecz odzyskania przez rodziców kontroli nad edukacja swoich dzieci. Ale się nie doczekamy. Bizantyjskie regulacje urzędnicze, okradanie w majestacie prawa, a raczej w jego drwinie Europejczyków drakońskimi podatkami wydaje się nie mieć końca.
- Ludzie wychodzą najpierw z siebie, a potem na ulice. W Polsce też będą wychodzić – ostrzegał w "Poranku TOK FM" Grzegorz Kołodko, odnosząc się do trudnej sytuacji gospodarczej w Unii Europejskiej.- Myślę, że jutro (po zakończeniu szczytu UE – przyp. red.) świat nie będzie gorszy, niewiele się zmieni, chociaż wyraźnie będzie widać, że twór, któremu przygląda się cały świat, czyli Unia Europejska, będzie wyraźnie podzielony – powiedział Kołodko. Dodał, że "będą dwie części, jedna ze strefą euro, a druga bez"...(źródło)
Ale to, że jest źle nie oznacza, że nie może być gorzej. Aby bezkarnie eksploatować współczesnych niewolników należy zlikwidować demokracje, pozbawić obywateli ich praw. Pozwolę sobie, jako ilustracje przedstawić fragment pracy profesora Fabrice d'Almeidy „Rozumiemy, zatem, że badania życia elit w czasach nazizmu nie ogranicza się jedynie sprawdzenia, jak splatały się namiętności w tym wieku przemocy i napięć, istotna sprawą jest także ukazanie pewnych powtarzających się prawidłowości, zarówno w składzie jak i funkcjonowaniu społeczeństw politycznych. Obecnie na progu XXI wieku wymiar porównawczy oraz historia przekrojowa muszą, zatem pozostać w centrum zainteresowania historyków, aby umożliwić właściwe spojrzenie na zjawisko nazizmu. Narodowy socjalizm był częścią procesu faszyzacji Europy połączonego z odwrotem od demokracji spowodowanym polityka populistyczna. Stoi u podstaw powstałych skrajnych religii politycznychjakimi są totalitaryzmy. Jego istnienie wykształciło trwałe cechy zachowań politycznych i społecznych. Czyż liczne skandale tamtej epoki nie maja swoich odpowiedników w naszych współczesnych rozwiniętych demokracjach.Jestem jak najdalej od stwierdzenia, że nazim był jedynie zwykłym reżymem wyrosłym na przemocy. To raczej stosowane metody propagandowe, a nie brutalność pozwoliły nazistom na zdobycie i utrzymanie władzy. Nie popadając w śmieszność, trzeba wyraźnie stwierdzić, że Holocaust nie byłby możliwy, gdyby nie złudzenie, ze nowe rządy przyniosą większości społeczeństwa polepszenie bytu.Dla tej poprawy elity były gotowe na poświecenie części populacji, w tym wypadku żydowskiej, w której istnieniu upatrywały przeszkodę na drodze kształtowania społeczeństwa doskonałego. ….( Światowe życie w czasach nazizmu) proszę zwrócić uwagę na analogie mechanizmów budowy totalitarnego społeczeństwa niemieckiego i współczesnych procesów społecznych i politycznych.Taki elementy obecnej struktury władzy jak propaganda, religia polityczna, podatkowa eliminacja części populacji, złudzenie, że obecne rządy przyniosą polepszenie bytu, odwrót od demokracji, są analogiczne, jak te w czasach utrwalania władzy przez autokratycznych działaczy socjalistycznych NSDAP. Temat na pewno wymaga pogłębienia jak chociażby natychmiastowy eskalacja hegemonizmu Niemiec i rozbudzenie nastrojów szowinistycznych społeczeństwa niemieckiego po złożeniu kurateli Stanów Zjednoczonych nad post hitlerowskimi Niemcami. Kiedy autokratyczna partia NSDAP przejęła władzę w Niemczech społeczeństwo niemieckie potulnie to zaakceptowało? Czy Kołodko ma racje, czy polskie społeczeństwo aktywnie przeciwstawi się budowie miękkiego totalitaryzmu, który doprowadzi do eksterminacji ekonomicznej dużych grup społecznych, jak chociażby rolników, czy przedsiębiorców? Marek Mojsiewicz
Jednoczą się kraje Ameryki Łacińskiej Podczas inauguracyjnego szczytu w Caracas w dniach 2-3 grudnia 2011 roku 33 kraje Ameryki Łacińskiej i Karaibów powołały nową organizację współpracy CELAC (hiszp. Comunidad de Estados Latinoamericanos y Caribeños). Odbywająca się w stolicy Wenezueli konferencja zwołana została z inicjatywy prezydenta tego kraju, Hugo Chaveza. Wśród zaproszonych nie znalazły się dwa kraje Ameryki Północnej – Stany Zjednoczone i Kanada. Według organizatorów CELAC jest owocem trwających blisko dekadę starań mających na celu bliższą integrację państw regionu, ma ona również stanowić konkurencję dla istniejącej od 1948 roku Organizacji Państw Amerykańskich, OPA, która została powołana przez Waszyngton i zdaniem przywódcy Wenezueli jest ona narzędziem służącym forsowaniu interesów USA na obszarze Ameryki Łacińskiej. Sekretarz generalny Unii Narodów Południowej Ameryki (UNASUR), María Emma Mejía stwierdziła, że powołanie nowego bloku jest dowodem na to, że „region sam wykuwa swoją ścieżkę”. W ciągu najbliższych 2 lat organizacji przewodniczyć mają kolejno Wenezuela, Chile i Kuba. W skład CELAC wschodzi 18 państw hiszpańskojęzycznych, dwanaście anglojęzycznych oraz po jednym państwie, w których językiem urzędowym jest portugalski (Brazylia), francuski (Haiti) i holenderski (Surinam). Powołanie organizacji spotkało się ze skrajnymi opiniami, niektórzy komentatorzy uważają, że jej istnienie jest krokiem do zniszczenia hegemonii USA w regionie, inni z kolei tak jak Jayson Rosa z Brazylii wskazują, że CELAC jest w istocie krokiem ku jeszcze większemu scentralizowanemu zniewoleniu społeczeństw i bezpośrednim krokiem ku stworzeniu Nowego Porządku Światowego. My zaś powinniśmy uważniej śledzić to, co dzieje się w tym regionie. Jak widać ma tam miejsce wiele interesujących wydarzeń? Orwellsky
09 grudnia 2011 Opublikowano zdjęcia tajemniczej „Bestii z Kandaharu” Irański serwis Press TV opublikował w czwartek nagranie prezentujące amerykańskiego drona przechwyconego na początku tygodnia. Na umieszczonym w sieci nagraniu zobaczyć można dwóch Irańczyków oglądających maszynę. Ze zdjęć i komentarzy wynika, że jest to jeden z najbardziej tajnych dronów używanych przez US Army niewidzialny RQ-170 Sentinel. Urządzenie do czasu publikacji przez irański portal pozostawało owiane tajemnicą, przez komentatorów zwane było „Bestią z Kandaharu”, bo właśnie w tym afgańskim mieście udało się je po raz pierwszy sfotografować. Warto dodać, że urządzenie nie zostało przez Irańczyków zestrzelone, lecz przechwycone, siły zbrojne Iranu przejęły nad nim kontrolę a następne zmusiły do lądowania, przez co dron nie uległ praktycznie w ogóle uszkodzeniu. Interesujące wydają się konsekwencje tego wydarzenia. W dniu publikacji nagrania strony Press TV były poważnie obciążone i z trudem można było obejrzeć zamieszczony tam film z angielskim lektorem. Jak się okazało dzień później serwis opublikował informację, że tego dnia izraelskie i amerykańskie służby przypuściły cyber atak na stronę prawdopodobnie w celu jej unieruchomienia.
http://www.youtube.com/watch?v=j5MCTJ80ZSA
Równocześnie władze Iranu wykorzystały udaną akcję przechwycenia drona do rozpoczęcia ofensywy dyplomatycznej Jak podaje agencja Fars na ręce ambasador Szwajcarii Livii Leu Agosti złożono notę protestacyjną w związku z naruszeniem przestrzeni powietrznej Islamskiej Republiki. Równocześnie ambasador Iranu przy ONZ Mohammed Khazaei w oficjalnym liście skierowanym do Rady Bezpieczeństwa oraz Zgromadzenia Ogólnego ONZ oświadczył, że dron naruszając przestrzeń powietrzną wkradł się 250 kilometrów wgłąb terytorium państwa, wskazał również na „rosnącą liczbę zamaskowanych i prowokujących” operacji rządu USA przeciwko Iranowi. Zażądał także od ONZ potępienia podobnych operacji. Przechwycenie jednej z najbardziej technologicznie zaawansowanych maszyn zwiadowczych należących do USA zdaje się być sukcesem propagandowym Iranu w trwającej informacyjnej wojnie. Pokazuje, że Iran zdolny jest złamać amerykańskie kody i przechwycić urządzenie, ale również daje Persom dostęp do najnowocześniejszych technologii stosowanych przez Amerykanów. Tehran Times wkrótce po opublikowaniu informacji o przechwyceniu drona poinformował, że dostępem do tej technologii zainteresowane są władze Chin i Rosji. To chyba najjaśniej pokazuje, jaki mamy dziś układ sojuszy. Orwellsky
Nowakowski: Wylazły męty i gnidy – Spotkałem wybitnego artystę, który po 13 grudnia dał twarz reżimowej telewizji i zwymyślałem. Po latach mówił, że miał do mnie żal. „Mnie też zabolało twoje legitymowanie tej ohydy”, odparłem – z pisarzem Markiem Nowakowskim, autorem „Raportu o stanie wojennym” rozmawia Krzysztof Świątek. – Jak wyglądał Pana 13 grudnia? – O 6 rano budzi mnie bębnienie do drzwi. Mieszkaliśmy z żoną na Długiej w Warszawie. Przychodzi mój przyjaciel Czesiek, który był magazynierem w gastronomii. Od progu woła: „Marek, ty nic nie wiesz? Stan wojenny! Na ulicach czołgi, wozy opancerzone, włącz telewizor”. I dziwne wrażenie, bo generał wygłasza komunikat jakby z bunkra. Po pewnym czasie znowu pukanie. Urzędowe osoby. „Jesteśmy z MSW, prosimy pana na Rakowiecką”. Żona zaniepokojona, Czesiek robi wielkie oczy, bo potwierdza się, że sytuacja jest nadzwyczajna. Wychodzę z dwoma funkcjonariuszami w cywilu. Na dole czeka samochód. Na Rakowieckiej goły pokój przesłuchań – biurko, szafka metalowa, parę krzeseł. Przychodzi młody cywil i zaczyna rozmowę. Wpada w lekki patos, ale mówi bez specjalnego żaru, monotonnym głosem: „Ważą się losy naszego kraju, musi pan podpisać zobowiązanie”. Ludzie „S” nazywali je później lojalką. „Dlaczego mam podpisywać? Przecież będąc obywatelem uznałem konstytucję, jako obowiązującą”. Odmawiam, a on wciąż napiera. Potem staje się groźny: „W tej sytuacji są specjalne przepisy, będziemy musieli pana internować”. „Trudno” – odpowiadam. Wtedy przerywa karcący monolog i wychodzi. Siedzę pół godziny. Wraca i pyta: „No jak, zastanowił się pan?”. Ja na to: „Podtrzymuję swoją decyzję”. Wtedy włącza magnetofon z zapisem mojego wieczoru autorskiego, który miałem w Budapeszcie. Musiało być, więc tam „ucho”. Mówiłem o Polsce, Solidarności, że nareszcie coś się dzieje, idzie ku dobremu. Wywód dosyć krytyczny wobec władzy. Wyłącza nagranie i stwierdza: „To defetystyczne, pan jest przeciw ustrojowi”. Odpowiadam, że liczyłem i liczę na zmiany. „W takim razie jednak... – zawiesza głos – internowanie”. I znów wychodzi. Wraca i komunikuje: „Postanowiliśmy na razie sprawę zawiesić, jest pan wolny”. Odpowiadam: „Wie pan, stan wojenny, obostrzone warunki. Przywieźliście mnie z domu, to i odwieźcie”. No i odwieźli (śmiech). I puenta po latach. Spaceruję przez park w Wilanowie, zaczepia mnie mężczyzna idący z synem. „Dzień dobry, czy pan mnie poznaje?”. Nie bardzo go kojarzę, tylu ludzi w życiu. „Rozmawiałem z panem na Rakowieckiej 13 grudnia”. Wtedy go sobie przypominam. „Ma pan do mnie żal?” – pyta. „Nie, zachował się pan przyzwoicie. Co z panem?”. „Przeszedłem pozytywnie weryfikację, ale wystąpiłem z resortu. Teraz pracuję w firmie ochroniarskiej. Czytam pana książki, podobają mi się”.
– Barwna historia. Podobnych jest wiele w Pana „Raporcie o stanie wojennym” dokumentującym ludzi i sytuacje rozgrywające się w tamtych dniach. Kiedy powstawał? – Gdzieś po tygodniu od wprowadzenia stanu wojennego zacząłem pisać. Wielu pogrążało się w apatii, zniechęceniu, a mnie ogarnęła reporterska gorączka. Rejestrowałem na świeżo, potem oczywiście montowałem, konstruowałem. Zazwyczaj piszę długo, czyszczę, a tu od razu wychodziły mi skończone całości, robiłem niewielkie poprawki. Czułem się jak latający reporter. Bywałem w różnych miejscach, obserwowałem, słuchałem ludzi i zapisywałem.
– Na ile bohaterowie i sytuacje z opowiadań są wzięte z życia? – W większości zaczep był w rzeczywistych wydarzeniach. Dużo widziałem, znałem sporo osób. Mój dobry kumpel Tosiek, jeszcze z Włoch, był instruktorem w KC od związków zawodowych. Lojalny wobec mnie, ale karierę robił. W początkach drogi raczej przeciw władzy, potem się zmienił. Któregoś razu mówi: „Marek, ty piszesz różne rzeczy, możesz być w trudnej sytuacji”. Po pewnym czasie pierwsze opowiadania ukazały się w „Tygodniku Mazowsze”, potem w „Tygodniku Wojennym”, bo te dwa pisma od razu w podziemiu wychynęły. Wtedy Tosiek zadzwonił do mnie z budki telefonicznej. „Nie mogę do ciebie chodzić, trefny jesteś”. Śmieszny był i naiwny, bo przecież telefony wszystkie na podsłuchu. Pewnie miał już kłopoty, dlatego uprzedził. Później opowiadania zaczęła drukować „Kultura” Giedroycia. Spotkałem innego kolegę z dawnej chewry z Włoch, wtedy już podpułkownika MO. Też lojalnego wobec mnie. Przywiózł mi raz gruzińską wodę Borjomi, którą lubiłem. Wtedy byłem już obserwowany, sfora tajniaków siedziała na podwórku, chodzili za mną. I on został zarejestrowany. Po latach opowiadał, że wezwali go do wewnętrznego wywiadu i pytali: „Co wy macie z tym Nowakowskim?”. Miał przez to kłopoty. Odpowiedział, że znamy się od szczeniaków i nie zaprzestanie kontaktów. Spotkałem też przypadkowo kolegę z LOT-u, gdzie pracowałem w młodości. Nie widziałem go lata całe i to nagłe spotkanie wydało mi się podejrzane. Mówił, że ma możliwość przerzutu, czego chcę za granicę. A już powszechnie wiedziano, że bezczelnie opisuję wypadki stanu wojennego i mi to drukują w prasie podziemnej. Pomyślałem, że go nasłali i zbyłem słowami: „Dobra, zastanowię się”. Na tym się skończyło.
– Takie sytuacje utrwalił Pan w opowiadaniach. „Raport o stanie wojennym” ma dziś wartość bezcenną – dokumentu, świadectwa, relacji na wskroś reporterskiej. Pokazuje różne postawy. Jest opowiadanie o znamiennym tytule „Wróg”. Dokumentuje odwagę młodych ludzi ze stołecznego Liceum im. M. Konopnickiej, którzy stanęli w obronie internowanej polonistki. Czy chodziło o znaną nauczycielkę Teresę Wiśniewską? – Być może, tego nie pamiętam. O sytuacjach ze szkół dowiadywałem się od znajomych, którzy mieli dzieci i opowiadali z lękiem jak one ryzykują.
– Konsekwentnie nie używa Pan w „Raporcie...” sformułowania stan wojenny, tylko stan wojny. – Moi rodzice mieli skojarzenia okupacyjne. Jeden z moich przyjaciół pracował, jako impresario podrzędnych zespołów estradowych, człowiek z Wilna rodem. Zaczął mówić o Wilnie z pierwszych dni okupacji sowieckiej. Porównywał do tego, co działo się na ulicach Warszawy. I przypomniał powtarzane wtedy zdanie: „Boże zmiłuj się nad Wilnem”. Dużo było w tych dniach ludzkiej solidarności. Inny kolega, z ducha antykomunista, rzucił: „Mieszkam na przedmieściach, mam ogród, obok domek gospodarczy i dużą piwnicę. U mnie można coś robić”. I czułem, że to autentyczna oferta. A wiedział, że mam styki z podziemiem przez swoje druki. Z kolei ciotka relacjonowała mi, że ostrzegła młode małżeństwo, bo z ich mieszkania dochodził ciągły hurgot i lokatorzy zaczęli podejrzewać, że tam jest podziemna drukarnia. A w domu rezydowało sporo emerytowanych milicjantów. Na ostrzeżenie ciotki młodzi zareagowali z dystansem: „Ależ skąd, co pani opowiada”. Ale odgłosy ustały, a oni się wyprowadzili.
– Jest też opowiadanie o zagadkowym tytule „2072 dni”. – Ktoś wyliczył, że tyle trwała okupacja niemiecka. Jak wyglądał zaczep tego opowiadania? Znajomy technik miał kłopoty z synem, który rwał się do walki, nosił hardo znaczek „S”. Szli kiedyś razem, a naprzeciw wyrosła banda agresywnych zomowców. Znajomy kazał synowi zawrócić, a z nimi zaczął wariacką rozmowę. „Przetrzymamy tę wojnę. Ja jestem zahartowany, już wytrzymałem 2072 dni”. Zomowcy zgłupieli. On jeszcze pytał ile to teraz może potrwać. Wściekli się. Chyba go wzięli na „dołek”.
– W pełnym humoru opowiadaniu „Telefon zaufania” grupa młodych mści się na reżimowym pisarzu. W duchu „obywatelskiego obowiązku” jeden z nich dzwoni i podaje MO, że w mieszkaniu pisarza ukrywa się Zbigniew Bujak. – To z zasłyszanych opowieści, ze strzępów zlepione w całość.
– Sporo jest w „Raporcie” postaci zomowców. Opis jednego z nich: „ślepa bryła niewyżytej nienawiści”. – To byli janczarze komunizmu, mówiono, że są wódą pojeni, dostają środki farmakologiczne wzbudzające agresję. Szeptano, że oddziały ZOMO zasilają kryminaliści zwalniani z więzień. W stanie wojennym z ukrycia wylazły różne męty i gnidy, żerować zaczęli bezkarnie. ZOMO była jednorodną formacją nastawioną na pastwienie się nad ofiarami.
– Opowiadania mają różnych narratorów. Czasem czytamy relację kobiety. – Bywało, że słyszałem niezwykle sugestywną opowieść właśnie kobiety. I spisując ją, rzecz jasna po swojemu, zachowywałem formę z pierwowzoru. Sam też miałem różne perypetie. Kiedyś wracałem z wódki od przyjaciół po godzinie milicyjnej i wpadłem między dwa patrole – ZOMO i wojskowych. Przyspieszyłem intuicyjnie do tego drugiego. Zawieźli mnie na komisariat. Przesłuchujący kapitan powiedział: „Dobrze, że pan nie wpadł w łapy ZOMO”. Okazało się, że nawet coś czytał mojego i odwiózł mnie gazikiem do domu.
– Zastanowiło mnie opowiadanie „Spotkanie w kawiarni”. Mężczyzna zauważa znanego artystę i najpierw łechce jego ego, po czym wyzywa od najgorszych za zaangażowanie po stronie komunistów. Czy to nie z pana osobistych doświadczeń? – To prawda, dobrą miał pan intuicję. Spotkałem tego wybitnego artystę, który po 13 grudnia dał twarz reżimowej telewizji i faktycznie zwymyślałem. Po latach mówił, że miał do mnie żal. „Mnie też zabolało twoje legitymowanie ohydy stanu wojennego” – odparłem. I nawet pogodziliśmy się, wypiliśmy wódkę i nieraz jeszcze rozmawialiśmy. To był Józef Szajna.
– Były podobne sytuacje? – Miałem tego typu osobiste przeżycia, które literacko rejestrowałem. Interesował mnie słynny dokumentalista Jerzy Bossak, z którym zbliżyłem się w pewnym okresie. Zdolny, ale wykorzystywał film, jako broń propagandową i w stanie wojennym dał dupy. Kiedyś do mnie podszedł. Zareagowałem zimno: „Nie podawaj mi ręki, nie traktuję twojego zaangażowania w sposób wyrozumiały i odwal się”. Wiem, że go to bolało. Ale uważałem, że trzeba trzymać się jakiegoś etycznego porządku, bo inaczej ludzie się roztopią. Była jeszcze jedna historia – barmana z hotelu Europejskiego, który po strajkach gdańskich aktywnie wspierał „S”. A w stanie wojennym zmienił się, stał znów sługusem władzy i awansował. Najpierw Solidarność siłą – to do siły. A potem jak ją zniesiono to wrócił do starej siły. Mógł być przy okazji kapitanem albo porucznikiem wiadomego resortu. I siedząc naprzeciw niego przy barze nabluzgałem mu starym więzienno-ulicznym slangiem. Osłupiał. Potem się ocknął, zaczął wołać „milicja” i do telefonu. Na szczęście obok przy barze siedział znany mi prywaciarz. Złapał mnie za rękę. „Chodź, mam tu pokój”. I przeczekaliśmy, po pokojach nie szukali. W nowej Polsce spotkałem tego barmana. Przywitał mnie serdecznie jakby nie było tamtej sytuacji. „O, panie Mareczku” – zawołał. Ciekawe są sprawy z ludźmi. Niektórzy po Sierpniu się angażowali, a potem, jako pierwsi odpinali znaczki „S”.
– W „Raporcie” obecny jest motyw telewizyjnych, znienawidzonych jap propagandystów, sługusów reżimu. W jednym z opowiadań facet, który ma dosyć tego międlenia, bierze wielki odbiornik i spuszcza przez balkon na milicyjną nysę. To z obserwacji? – Prawdopodobnie. Pasja antytelewizyjna była powszechna. Lała się brudna rzeka kłamstw, stąd masowe spacery w porze dziennika telewizyjnego.
– W noweli „Wrażliwemu trudno” pojawia się postać żołnierza, który po odbyciu służby wychodzi za bramę garnizonu i zaczyna tłuc głową w mur. Ku zdumieniu postronnych... – Słyszałem o takich bezsilnych załamaniach. Żołnierze byli często powoływani przymusowo do patrolowania ulic. Bronili się przed indoktrynacją i przeżywali psychiczne udręczenie. Starali się zachowywać po ludzku jak przełożeni nie patrzyli. Pokazywałem różne postawy na konkretnych przykładach. Gdy „Raport” wydrukowano w podziemnym wydawnictwie, zaczęły się moje perturbacje z SB. Śledziła mnie, wzywała, aż do aresztowania w ’84 roku. Wypisałem, więc stan wojenny aż do końca.
TygodnikSolidarnosc
Smolar. Teraz w Europie dominuje Berlin Czyli Europa buduje się na warunkach niemieckich. Smolar, Bo to jest Europa na niemieckich warunkach. Wcześniej mówiono, że o Europie decyduje oś Berlin Paryż, teraz dominuje Berlin, choć Paryż odgrywa ważną rolę Polecam kolejny pruski głos w debacie o Federacji Europejskiej. Krótki wywiad Wrońskiego ze Smolarem z Instytutu Batorego pod tytułem „To początek europejskiej federacji„ Środowiska, ich liderów, szczególnie liderów opinii, bezkrytycznie akceptujące antydemokratyczna, rodzącą autorytaryzm hegemonie Niemiec w Europie, gloryfikujące tak zwaną „opcje niemiecka „ pozwalam sobie nazywać stronnictwem pruskim. Termin ten ukuł Michalkiewicz na określenie Platformy. W tej chwili można mówić o powstaniu całego bloku pruskiego składającego się z Platformy, SLD, Ruchu Palikota. Hołd Berliński, jak nazywa się serwilistyczne, hołdownicze wystąpienie Sikorskiego w Berlinie to nie początek budowy nowej, demokratycznej silnej Europy, ale oficjalny komunikat uznania Polskę nie za kraj europejski budujący supermocarstwo europejskie, ale za protektorat niemiecki, pozbawiony prawa głosu, pozbawiony własnych interesów. Rząd postkomunistycznej, kondominialnej III RP dokonał odwrócenia stosunku lennego.
Z Rosji na Niemcy. Poważnym problemem, śmiertelnym problemem dla Polski jest brak silnego, suwerennego ośrodka władzy. Polska podobnie jak przedrozbiorowa Rzeczpospolita jest rozgrywana przez kraje sąsiednie, które w sposób aktywny i decydujący rozstrzygają o tym, kto będzie rządził w Polsce. Tusk i Platforma oraz stojąca zanim oligarchia oparły się w walce politycznej na Niemczech, wsparciu ich agentury, mediów niemieckich w Polsce, wsparciu finansowym. W Polsce buduje się klimat przedrozbiorowy. Propaganda brunatnych mediów i bloku pruskiego z agresywnym udziale niemieckich mediów w Polsce dokonuje agresji ideologicznej w stosunku do Polaków wmawiając im, że rzeczą naturalną jest dominacja Niemiec. Aby zrozumieć wypowiedź Smolara, która pozbawiona konkretów wpisuje się w serwilistyczny w stosunku do Niemiec klimat przytoczę słowa Ziemkiewicza:
„Przecież niemiecki podatnik łoży, co roku ogromne sumy na działalność lobbystyczną swego kraju nad Wisła. Prawie wszystkie nadwiślańskie think-tanki utrzymują się z niemieckich grantów. Elity akademickie, czyraczej ta ich część, która zasługuje na nagrodę za dobre zachowanie, żyją z zaproszeń na niemieckie uniwersytety, pisarze z tłumaczeń i stypendiów fundowanych przez rozmaite niemieckie instytucje państwowe i samorządowe, podobnie atrakcyjne oferty dotyczą innych liderów opinii. Powszechność tego zjawiska sprawiła, że Polacy właściwie go już nie zauważają − nie budzi zdziwienia ani tym bardziej sprzeciwu, jeśli w funkcji niezależnych ekspertów objaśniających nam, co powinniśmy robić dla dobra wspólnej Europy występują pracownicy niezależnych instytucji finansowanych w całości z budżetu państwa ościennego. „...(więcej)
Teraz wracamy do Smolara, który nawet nie sili się na znalezienie argumentów, po prostu stwierdza, że Niemcy dominują w Europie i tak jest dobrze. I powinniśmy to zaakceptować.Smolar: „To oczywiste. To świadome samoograniczenie suwerenności państw członkowskich, by lepiej zarządzać wspólną suwerennością. To elementy federalizacji UE. Tyle, że to scedowanie części suwerenności nie na rzecz innych państw, ale ponadpaństwowej wspólnoty, której jesteśmy członkiem”....” Wroński:, „Czyli Europa buduje się na warunkach niemieckich. Smolar:, „ Bo to jest Europa na niemieckich warunkach. W tym sensie, że Niemcy reprezentują rygorystyczny stosunek do finansów publicznych”..... ”To zrozumiałe, że Niemcy postawiły warunki. Niemcy mają prawo do samoobrony. Wcześniej mówiono, że o Europie decyduje oś Berlin Paryż, teraz dominuje Berlin, choć Paryż odgrywa ważną rolę.”.....( Źródło) Terror propagandowy i agresja ideologiczna Niemiec i bloku pruskiego w stosunku do społeczeństwa polskiego dokonuje się w przestrzeni świadomości społecznej, w której zlikwidowano merytoryczną debatę publiczną, zlikwidowano publiczny dyskurs. W tych warunkach, spotęgowanych putynizacją, tuskizacja Polski terror ideologiczny, wspomagany socjalistyczną polityczna religia politycznej poprawności ma na celu sponiewierać Polaków, „ ujeździc „ ich, zmusić do zaakceptowania pozycji obywateli Unii drugiej kategorii, obywateli gospodarki peryferyjnej Niemiec. Tutaj przytoczę Krasnodębskiego, świetnie uzupełniającego spostrzeżenia Ziemkiewicza. Krasnodębski: „Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jeststruktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy doludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzienie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji. Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić, jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinnysłużyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom.” „..Że także media prywatne iich przekaz stanowią, co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, że ciągle jeszcze niewyartykułowany. Pojawia się pytanie, – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna – czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa, regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski”..... (więcej) Marek Mojsiewicz
Najbardziej pomijany efekt stanu wojennego to złamanie Polaków pod względem moralnym, które przetrwało do dzisiaj – rozmowa z dr. Jarosławem Szarkiem w przeddzień 30 rocznicy stanu wojennego. Takiego wywiadu jeszcze nie było. Krakowski historyk dr Jarosław Szarek podaje szereg ostatecznych argumentów, kwestionujących zasadność wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Ani wschodnia interwencja nam nie groziła, ani wprowadzenie stanu wojennego nie było przygotowane w ostatniej chwili, ani kryzys nie był spowodowany działaniem Solidarności. A tymczasem dr Szarek przytacza smutno dziś brzmiące dokumenty, sporządzane przez propagandystów Jaruzelskiego, które świadomie są dziś wykorzystywane przez media i „ekspertów” do fałszywego usprawiedliwiania komunistycznych kacyków. Brońmy dobrego imienia Solidarności, brońmy dobrego imienia Polski – pamiętajmy o zbrodniarzach stanu wojennego!
Portal ARCANA: Jaruzelskiemu udało się dość sprawnie wprowadzić stan wojenny, „Solidarność” pozwoliła się zaskoczyć, jednak nie była przygotowana na zbrojną reakcję władzy. A chyba były podstawy do podejrzeń? dr Jarosław Szarek: Solidarność zlekceważyła liczne ostrzeżenia, które się pojawiły. Przygotowania władz nie były zasłonięte szczelną kurtyną, nawet niektórzy funkcjonariusze SB i milicji sygnalizowali taką możliwość. W tym czasie toczyła się też w sejmie dyskusja na temat szczególnych prerogatyw dla rządu, ograniczających m.in. prawa do strajków. Również wzmożona propaganda wskazywała, że władza wydała już wyrok na „Solidarność”. Działał jednak mit 10-milionowego ruchu, pamięć strajku w czasie kryzysu bydgoskiego w marcu 1981, kiedy na cztery godziny stanęła cała Polska. Ale w ciągu kolejnych miesięcy ludzie stawali się coraz bardziej zmęczeni trudnościami życia, konfliktami stale prowokowanymi przez reżim, ciągłą presją propagandy podsycającą niepewność, co się zdarzy. Związek podjął jednak pewne działania zabezpieczające, tworzono „drugie garnitury” działaczy „Solidarności” na wypadek aresztowania przywódców, zresztą nie wszędzie to potem zadziałało. We Wrocławiu udało się wypłacić z konta bankowego 80 milionów złotych i ukryć, co umożliwiło następnie zorganizowanie jednego z najsilniejszych regionów „Solidarności”, a także objęcie pomocą represjonowanych. Akcja reżimu była doskonale przygotowana – zmęczenie ludzi, element zaskoczenia, aresztowania, a także fakt, że była niedziela, odegrały swoją rolę. Pracowały tylko zakłady o ciągłym ruchu, czołgi stały na ulicach, zima była wyjątkowo mroźna, a przez całą dzień w telewizji odczytywano paragrafy z dekretu o stanie wojennym przewidujące wysokie wyroki za strajki „do kary śmierci włącznie”. I zabici w kopalni „Wujek” w Katowicach. Psychoza strachu została wprowadzona bardzo skutecznie – tak, że opór w pierwszych dniach rzeczywiście nie był masowy, ograniczył się do ok. 200 zakładów. Pamiętajmy jednak, że PZPR przygotowywała się do siłowej rozprawy z „Solidarnością” od samego początku, od Sierpnia.
Portal ARCANA: Dowodem na to miał być m.in. fragment przepisów o stanie wojennym, według którego obowiązywał – w środku zimy – zakaz pływania kajakami. Rozważano, zatem warunki cieplejszej pory roku... JS: Bardziej uważni czytelnicy dekretu o stanie wojennym mogli się tego doczytać i wyciągnąć takie wnioski. Dzisiaj mamy już wiele konkretnych dokumentów. Wiadomo, że 16 sierpnia 1980 reżim rozpoczął Akcję „Lato’80” zakładającą pacyfikację siłą strajków. Ich skala była jednak latem tak duża, a determinacja robotników tak ogromna, iż sama bezpieka uznała, że użycie siły nie jest możliwe. Władza została zmuszona do ustępstw i rozwiązania politycznego, ale reżim nieustannie pracował nad zniszczeniem tego ruchu i to od samego początku. W Krakowie pierwsza lista osób do internowania – wtedy określano to terminem „izolacja” – pochodzi z połowy października 1980 roku.
Portal ARCANA: Półtora miesiąca po podpisaniu porozumień sierpniowych? JS: Oczywiście, na ogólnopolskiej liście jest wtedy ok. 1200 nazwisk, w następnych miesiącach rozrosła się ona do ponad 13 tys., później zmalała, ale przez cały rok była uzupełniana i aktualizowana. Już 22 października 1980 na polecenie ministra obrony narodowej Wojciecha Jaruzelskiego Sztab Generalny Ludowego WP rozpoczął w trybie pilnym przygotowania do wprowadzenia stanu wojennego. Od tego momentu cała ta machina była udoskonalana. Opracowywano zestaw praw stanu wojennego, plany pacyfikacji największych zakładów, drobiazgowe założenia równoczesnego internowania ok. 6 tys. osób i umieszczenia ich w określonych więzieniach, blokady łączności oraz granic, przejęcia środków masowego przekazu, zabezpieczenia rodzin partyjnych, plany obrony budynków partyjnych, wojskowych – wyznaczono miejsca dla karabinów maszynowych, strzelców wyborowych, granatników, koncentracji ZOMO, wojska, zabezpieczenia dla nich wyżywienia, transportu… Przygotowywano się po prostu na wojnę. Ten mechanizm uruchomiono 13 grudnia 1981 roku. Akcja była gotowa już w pierwszych miesiącach 1981 roku, a jej założenia 3 marca Jaruzelski przedstawił w Moskwie, na zjeździe sowieckiej partii komunistycznej.
Portal ARCANA: Dlaczego więc tak późno się na to zdecydowali? JS: W tym czasie „Solidarność” była zbyt potężnym ruchem. Pokazał to czterogodzinny strajk „Solidarności” w odpowiedzi na pobicie jej działaczy w Bydgoszczy w marcu 1981. To był największy w historii PRL-u strajk. Uczestniczyło w nim więcej ludzi niż liczyła „Solidarność”. Przygotowane do obrony największe zakłady, ludzie ze śpiworami, z zapasami żywności. Gotowi na wojnę… Przywódcy związku jednak ustąpili. Podzieliło to „Solidarność”, która już nigdy nie uzyskała takiego poparcia. Ludzie byli coraz bardziej zmęczeni trudnościami życia codziennego i poddani ogromnej presji propagandowej. I to było normalne – większość zawsze chce żyć spokojnie. Nie da się w takiej „gorączce” utrzymać całego narodu, jak na barykadzie. I na to też liczyli komuniści. Już w grudniu 1980 roku przygotowali plan tzw. odcinkowych konfrontacji. Wiedzieli, że nie są w stanie w tym momencie wygrać czołowego zwarcia z „Solidarnością”, wybrali taktykę podgrzewania, inspirowania, nagłaśniania lokalnych, często błahych konfliktów, przedstawianych przez propagandę, jako chaos i anarchię; obwiniano „Solidarność” za puste półki w sklepach i wszystkie niedogodności. Im bliżej grudnia 1981 roku, tym większe nyło nasilenie tej akcji i malejące poparcie dla „Solidarności”, co wkalkulowali analitycy przygotowujący stan wojenny, na co liczyli i co z powodzeniem wykorzystali.
Portal ARCANA: Obrońcy stanu wojennego, przede wszystkim jego autorzy, opowiadają o chaosie, jaki panował w Polsce w czasie karnawału „Solidarności”, o gospodarce nad przepaścią, o upadku ekonomicznym, do którego przyczynić się miały strajki, protesty, ogółem – „Solidarność”. Stan wojenny miał ukrócić anarchię i przywrócić porządek. Co odpowiedzieć na takie argumenty? JS: Stan wojenny pokazał, jak wyglądało to przywracanie porządku – potem nastąpił jeszcze większy kryzys i upadek gospodarczy systemu. Jednakże wieloletnia komunistyczna propaganda ukazująca 16 miesięcy pierwszej „Solidarności”, jako czas anarchii i chaosu zrobiła swoje. Skala strajków w wolnym świecie, m.in. w Niemczech czy we Włoszech, była znacznie większa i tam system się nie rozlatywał. Tymczasem w podporządkowanej PZPR telewizji czy prasie rozdmuchiwano każdy najmniejszy protest. Celem tych działań było obarczenie „strajkującej” „Solidarności” odpowiedzialnością za kłopoty życia codziennego. I w pewnym zakresie to się udało, późną jesienią 1981 roku społeczeństwo było już coraz bardziej zmęczone, jednocześnie spadało poparcie dla „Solidarności”. Natomiast tuż po ogłoszeniu stanu wojennego, 1 lutego 1982 roku, reżim pod osłoną czołgów wprowadził gigantyczne podwyżki cen: żywność podrożała o blisko 250 proc., energia, opał – ponad 170 proc. Tylko w ciągu tego roku dochody realne Polaków spadły o ok. 25 proc. Udział w wydatkach na żywność w budżecie przeciętnej rodziny wzrósł z 1/3 do blisko połowy, a wśród rodzin emerytów nawet do 60 proc. Ponad 30 proc. społeczeństwa znalazło się poniżej niezbędnego „minimum socjalnego”, w stosunku do roku 1980 ich liczba wzrosła o ponad 10 proc. Spacyfikowane po 13 grudnia społeczeństwo nie zaprotestowało, ale ogłaszane w następnych latach „reformy”, kolejne ich etapy niczego nie rozwiązały, gdyż źródło tkwiło w niewydolnej, spętanej ideologicznymi absurdami gospodarce. To właśnie jej dramatyczny stan zmusił ekipę stanu wojennego w końcu dekady do rozmów z ugodową częścią opozycji. W kwestii gospodarczej stan wojenny nie rozwiązał żadnego problemu, pogłębił jeszcze te istniejące. Pod rządami ekipy stanu wojennego Polska – pod koniec lat 80 – została doprowadzona do ruiny. Takie są fakty.
Portal ARCANA: Pozostaje jednak argument, podzielany nadal przez znaczną część Polaków, iż Jaruzelski uchronił nas przed sowiecką interwencją. Piosenkę „Wejdą, nie wejdą” śpiewało wtedy wielu Polaków, a groźba wkroczenia Sowietów była nieustannie podsycana. Jak było naprawdę?JS: Moskwa jednoznacznie interpretowała pojawienie się „Solidarności” jako „kontrrewolucję” i – co jest oczywiste – w jej interesie była likwidacja tego ruchu. Dla Związku Sowieckiego najkorzystniejszym scenariuszem było rozbicie „Solidarności” rękami „polskich” komunistów. Tego dzieła, kolejnego zresztą w moskiewskiej służbie, a skierowanego przeciwko wolnościowym aspiracjom Polaków – podjął się Jaruzelski. A stanął wtedy przed życiową szansą odkupienia wszystkich wcześniejszych win wobec swego narodu. Wystarczyło podjąć grę na czas i polityczną próbę balansowania pomiędzy coraz dalej idącymi aspiracjami Polaków, a interesami Związku Sowieckiego. Było przecież jasne, że rządy Breżniewa dobiegają końca – zmarł w listopadzie 1982 roku.Tymczasem w Moskwie stosunkowo szybko zdano sobie sprawę, że cena interwencji byłaby dla niej zbyt duża i to pod każdym względem. Związek Sowiecki dotkliwie jeszcze odczuwał reakcję wolnego świata na wkroczenie do odległego Afganistanu w grudniu 1979 roku. Przede wszystkim sankcje gospodarcze, ale i polityczne, m.in. bojkot moskiewskiej olimpiady. Konsekwencje użycia siły przez Kreml w środku Europy – wobec cieszącej się autentycznym poparciem społeczeństw Zachodu, pokojowego ruchu „Solidarności” – byłyby więc dla Związku Sowieckiego o wiele boleśniejsze. I nie są to tylko „gdybania”. Na początku grudnia 1980 roku amerykańskie satelity wykryły ruchy kolumn sowieckich wojsk, które opuściły swe garnizony i zaczęły kierować się w stronę granicy PRL. Bardzo szybko jednak zawróciły, co było wynikiem zdecydowanej akcji dyplomatycznej Zachodu, który ostro zareagował, informując Moskwę, iż w razie wkroczenia do Polski obcych wojsk ZSRS poniesie poważne konsekwencje. Sama zapowiedź sankcji doprowadziła do cofnięcia czołgów. Być może Moskwa podjęła wtedy próbę inwazji, być może sprawdzała tylko, jak zachowa się wolny świat. Tego jeszcze do końca nie wiemy, ale dotyczy to grudnia 1980 roku. Wszystko wskazuje na to, iż od tamego momentu Sowieci porzucili myśl o wkroczeniu do Polski. Dowodzą tego kolejne dokumenty – od tych ujawnionych przez Władimira Bukowskiego, zawierających m.in. wypowiedzi szefa KGB Jurija Andropowa, przez zapiski gen. Wiktora Anoszkina, adiutanta dowódcy Układu Warszawskiego po upowszechnione ostatnio w Polsce fragmenty dzienników Anatolija Czerniajewa – byłego zastępcy kierownika Wydziału Międzynarodowego KC KPZS. W 1981 roku Związek Sowiecki nie zamierzał dokonywać interwencji zbrojnej w Polsce, aby zdławić ruch „Solidarności”. Więcej, wskazują one wyraźnie, że to Jaruzelski jej się domagał, czyli stanął przeciw swemu narodowi. Czynił to przez całe życie choćby tłumiąc niepodległościowe podziemie, dokonując agresji przeciwko „Praskiej Wiośnie” w Czechosłowacji w sierpniu 1968, a dwa lata później – w grudniu 1970 roku wysyłając wojsko, aby strzelało do robotników Wybrzeża. Wprowadzenie stanu wojennego kolejnym konsekwentnym wyborem Jaruzelskiego.
Portal ARCANA: Ale dzisiaj znaczna część społeczeństwa podziela przekonanie, że Jaruzelski słusznie wprowadził stan wojenny, ratując nas przed sowiecką interwencją? JS: Historię tworzą fakty, a nie wyniki sondaży. Nie tylko ocena stanu wojennego, ale i inne kłamstwa rodem z PRL-u mają się całkiem dobrze. Pamiętajmy, że okrągłostołowa ekipa, która doszła po 1989 roku do władzy, nie zerwała z komunistyczną spuścizną. Przecież wielu wpływowych ludzi „solidarnościowej” opozycji – czy wspierających ją twórców – było mocno zaangażowanych w komunizm za młodu, a więc w czasie, gdy system ten przyjął najbardziej zbrodnicze oblicze, bo w latach 1944-1956. Zatem element taktyki postkomunistów – „wybierzmy przyszłość” – zyskał poparcie właśnie tej bardzo wpływowej części solidarnościowej opozycji, która po 1989 została dopuszczona do władzy. W 1989 roku, przed ósmą rocznicą wprowadzenia stanu wojennego powstał tzw. Zespół Programujący, złożony z przedstawicieli kancelarii ostatniego prezydenta PRL Jaruzelskiego (wybranego też głosami części „Solidarności), KC PZPR, MON, MSW i Prokuratury Generalnej. Grupa ta przygotowała dokument wskazujący, jak należy informować o 13 XII 1981 roku. Zalecano w nim, aby zabiegać o sygnał ze strony sowieckiej „świadczący o tym, iż stan wojenny uchronił Polskę od zewnętrznej interwencji”. Pisano, wprost, iż szczególnie mocno powinien być wyeksponowany motyw „mniejszego zła”. Zakładano, iż „biorąc pod uwagę rozrachunkową szczerość obecnych władz radzieckich, można liczyć na wywołanie jakiejś formy publicznego stanowiska w tej sprawie (np. w postaci wypowiedzi rzecznika prasowego MSZ)”. Przeprowadzono rozmowy z redaktorami naczelnymi największych mediów, a solidarnościowy prezes Radiokomitetu Andrzej Drawicz (zarejestrowany zresztą przez SB jako jej tajny współpracownik) nakazał wręcz dziennikarzom, aby „wystrzegali się jakichkolwiek ataków personalnych, a zwłaszcza ewentualnych prób dezawuowania osoby prezydenta PRL”. I to trwało przez następne lata, po drodze ze słynnym „od… się od generała” po zaproszenie go na obrady Rady Bezpieczeństwa Narodowego przez Komorowskiego. Podobnie traktowano nie tylko Jaruzelskiego, ale także jego najbliższych współpracowników. Były szef MSW Czesław Kiszczak awansował nawet na „człowieka honoru”. Uniknęli nie tylko sądowej, ale nawet symbolicznej odpowiedzialności za wprowadzenie stanu wojennego. A z jakimi oporami jak długo zapadały wyroki, chociażby w sprawie sprawców zabójstwa górników z kopalni „Wujek” w Katowicach…
Portal ARCANA: Ale w marcu 2011 roku Trybunał Konstytucyjny uznał wprowadzenie stanu wojennego ze niezgodne z Konstytucją PRL-u, czyli faktycznie nielegalne… JS: Wymiar sprawiedliwości wolnej Polski potrzebował 22 lat na podjęcie takiej decyzji, mimo że była oczywista już rankiem 13 grudnia 1981 roku, choćby dla prawników z Wydziału Prawa UJ związanych z „Solidarnością”. Wydali oni wtedy oświadczenie na ten temat kolportowane w całej Polsce. I koniecznie trzeba też pamiętać, że orzeczenie to zapadło dzięki inicjatywie i ogromnemu uporowi śp. Janusza Kochanowskiego, Rzecznika Praw Obywatelskich, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 roku…
Portal ARCANA: Jeszcze niedawno Jaruzelski mówił, iż to dzięki stanowi wojennemu był możliwy „okrągły stół”. JS: W tym absurdzie posunął się jeszcze dalej, przekonując nie tak dawno, że dzięki 13 grudnia mogliśmy później wstąpić do Unii Europejskiej. Natomiast stwierdzenie o „okrągłym stole” jest o tyle prawdziwe, że był on następną i o wiele skuteczniejszą od stanu wojennego próbą zachowania władzy przez komunistów. W 1981 wybrali oni przemoc, co w dłuższej perspektywie nie rozwiązało żadnego z problemów, a kilka lat później stanęli wobec narastającego społecznego niezadowolenia, które prowadziło do wybuchu kolejnego buntu. Gdyby do niego doszło, zostaliby zmiecieni. Ale tym razem – wobec zmian w Związku Sowieckim i jego wewnętrznych kłopotów – nie mogli w żadnym wypadku liczyć na Moskwę. I tę batalię okrągłego stołu Jaruzelski rozegrał mistrzowsko. To było chyba jego największe zwycięstwo. Ludzi PZPR i bezpieki uczynił największymi beneficjentami systemu, który określamy, jako III RP. Dzięki „okrągłemu stołowi” zachowali ogromne wpływy w gospodarce, mediach, a przede wszystkim służbach i to pozwoliło im odzyskać również władzę polityczną. Oczywiście, nie ponieśli żadnej odpowiedzialności za peerelowskie zbrodnie, a także za stan wojenny. Ta bezkarność autorów stanu wojennego była jednym z efektów „okrągłego stołu” o szczególnie demoralizujących skutkach.
Portal ARCANA: Ludzie pierwszej „Solidarności” przeżywali wielki zawód drugą „Solidarnością”. Nastąpiło gorszące zjawisko pojednania się z nomenklaturą komunistyczną i gdy Lech Wałęsa zostawał prezydentem, Anna Walentynowicz musiała wrócić do stoczni, by dorobić do emerytury... JS: Rzeczywiście, ta druga „Solidarność” była już inna. Za sprawą stanu wojennego, który trwał nie tylko przez te pierwsze 586 dni, ale i przez kolejne lata – pamiętajmy, że jego zakończenie miało wymiar jedynie propagandowy, bo w wielu wymiarach, chociaż w łagodniejszej formie, utrzymywał się do końca lat 80 – udało się wyeliminować wielu autentycznych liderów, ludzi-symbole pierwszej „Solidarności”. Wieloletnie działania SB i akcje dezintegracyjne pomagały kreować często nowych liderów i pozwoliły podzielić opozycję na dwie części: „konstruktywną” i „niekonstruktywną”. Trudno mieć o to pretensje do komunistów, oni bronili własnych interesów i to bardzo skutecznie. Natomiast część „Solidarności” – skupiona wokół Geremka – wybrała na swych partnerów komunistów, było im do nich bliżej ideowo, niż do własnego narodu. Narodu – ciemnej, antysemickiej, prymitywnej masy, – który trzeba poddać „wychowaniu”. Przywódcy tego nurtu ponoszą odpowiedzialność za to, iż po 1989 roku nie zaczęliśmy budować fundamentów wolnej Polski, ale poprawiać PRL. W tym procesie mieściło się również przeniesienie do III RP całej fatalnej spuścizny pozostawionej przez stan wojenny, który przetrącił nam kręgosłup. Postawy nihilistyczne i cyniczne stały się po 13 grudnia 1981 roku reakcją na przytłaczającą rzeczywistość. Nie zabrakło wówczas ludzi gotowych do zajęcia miejsc w redakcjach po wyrzuconych dziennikarzach, przychodzili również młodzi, korzystając z nadarzającej się okazji, a niejeden uczony złożył podpis za wręczony paszport. W połowie lat 80. Jaruzelska normalizacja kusiła… i łamała sumienia. Co się, bowiem dzieje z człowiekiem, który żeruje na czyjejś niezłomności i przykłada rękę do dzieła oprawców? Te patologie zostały przeniesione poza rok 1989, a jeśli dodamy do tego agenturę, która pod koniec lat 80 osiągnęła poziom z czasów stalinizmu... Wszyscy ci ludzie przeszli do III RP! I dzisiaj na katolickich uczelniach profesorami są byli I sekretarze PZPR POP uczelni z okresu stanu wojennego, nie wspominając o stosunku środowiska akademickiego, wymiaru sprawiedliwości, mediów do lustracji… Z kolei potężne segmenty sytemu gospodarczego, banki, całe firmy, centrale handlu zagranicznego przeszły w ręce ludzi dawnych służb oraz PZPR. I to oni w wielu przypadkach dokooptowali część dawnej opozycji. Podobnie rzecz się miała z mediami: postkomuniści wycofali się z wizji, pisania komentarzy, ale drukarnie, kolportaż, produkcja prasy, media elektroniczne, własność, – czyli realna władza pozostała w ich rękach. A to zaczęło się w Magdalence. Te budzące niesmak sceny obejmowania się, wspólne toasty… I ta zachęta Kwaśniewskiego; „dogadajmy się, wtedy wszyscy będziemy jeździć takimi mercedesami”. I się dogadali.Istotą pierwszej Solidarności było to, że ludzie poczuli się wolni, poczuli, że coś jest od nich zależne. To się zrodziło w Stoczni Gdańskiej, ta otwartość i uczciwość, przejrzystość. Negocjacje w stoczni były nagłośnione, przedstawiciele MKS rozmawiali z władzami przy włączonych mikrofonach, jawnie. Robotnicy aplauzem wyrażali swoje poparcie lub dezaprobatę. A jak jest w Magdalence? Społeczeństwo nie jest już podmiotem, ale przedmiotem zawieranego układu. Nieposiadająca społecznego mandatu reprezentacja zawiera układy. To pokazuje, jak powstawała III RP, a jak powstawała Polska pierwszej „Solidarności”. W sierpniu 1980 roku szło o prawdę, dobro, sprawiedliwość, uczciwość, wartości, tożsamość Polski… Po 1989 roku o władzę, kasę. To wtedy pojawiły się hasła „pierwszy milion trzeba ukraść”, to wtedy Donald Tusk deklarował, „że Polska to nienormalność” i że chce uciekać od Polski, a potem w imię hasła „Wybierzmy przyszłość” wygrywano wybory. Ludzie „Solidarności” byli już zbyt słabi, żeby temu się przeciwstawić. To stan wojenny zabił nadzieję, tę ogromną, ogólnonarodową aktywność na rzecz dobra wspólnego. Po 1989 społeczeństwo miało być przedmiotem, któremu przyszłość zapewnią oświeceni wybrańcy. To oni mieli nas wychować i wyleczyć z polskości, uczynić z nas Europejczyków. To przetrącenie moralnego kręgosłupa społeczeństwu jest dzisiaj pomijanym skutkiem wprowadzaniu stanu wojennego, a chyba najbardziej fatalnym i niszczącym. Rozbicie wspólnoty, egoizm, niechęć do społecznej aktywności – tego, co tworzyło fenomen „Solidarności” – było przecież celem ekipy Jaruzelskiego.
Portal ARCANA: Ale skutkiem stanu wojennego są również wymierne szkody? JS: To ponad stu zabitych, począwszy od górników z kopalni „Wujek” w Katowicach, po zamordowanych przez „nieznanych sprawców” w 1989 księży Niedzielaka, Suchowolca, Zycha. To blisko 10 tys. internowanych, i drugie tyle postawione przed sądami, skazane na wysokie wyroki, to pobici, zwolnieni z pracy, to utracone zdrowie. A także dramaty zwykłych ludzi, ich rozbite rodziny, 800 tys. ludzi wypchniętych z kraju na emigrację w ciągu dekady
Portal ARCANA: Obecnie podkreśla się bezsens oskarżania twórców stanu wojennego. Nawet, jeśli nie broni się samej decyzji o wprowadzeniu stanu wojennego, to tłumaczy się Polakom, że ciąganie zniedołężniałych staruszków po sądach jest okrucieństwem, że do niczego to nie prowadzi. Czy jesteśmy sadystami domagając się sprawiedliwości? Po co nam ona po 30 latach? JS: Od tego zależy kondycja naszego społeczeństwa. Zło nieosądzone zawsze wróci. Wszyscy ludzie, którzy popełnili przestępstwa, powinni zostać ukarani. Nie chodzi o to, by staruszków wsadzać do więzienia, ale chociażby symboliczne osądzenie stanu wojennego, który był wielką zbrodnią na całym narodzie. Zaniechanie tego ma demoralizujący wpływ na następne pokolenia. Właśnie tego doświadczamy. Jeżeli takie rzeczy nie są osądzane, to nie dziwmy się, że mniejsze przestępstwa i afery uchodzą płazem. Stan wojenny był złem – a twórcy tego zła mają się dzisiaj świetnie. Ale przecież dzisiaj nie ma zła i dobra, każdy ma swoją „prawdę”… Niedawno zmarła Maryla Płońska, aktywna działaczka Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, jedna z tych kilku kobiet, które 16 sierpnia 1980 uratowały strajk w Stoczni Gdańskiej. Legenda gdańskiej opozycji, antykomunistka. Miała 55 lat, chorowała, a III RP miała dla niej 447 zł miesięcznie… Za ile żyją jej prześladowcy… To tylko drobny przykład… W takim klimacie nie oczekujmy od młodego pokolenia, że będzie broniło jakichkolwiek wartości. Jan Paweł II mówił w 1983 roku podczas swej pielgrzymki do Ojczyny, że wydarzenia sierpnia 1980 zadziwiały świat, bo robotnik upominał się o swoje prawa z Ewangelią w ręku i istotą jego żądań nie było ważne skądinąd pytanie „za ile?”, ale „w imię, czego?” Nieosądzenie stanu wojennego prowokuje i zachęca następców, bo skoro takie zbrodnie uchodzą bezkarnie, to cóż stanie na przeszkodzie, by powtórzyć zamach na własny naród?
Rozmawiał Jakub Maciejewski
Jarosław Szarek, dr historii, pracownik Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Krakowie, współpracownik Tygodnika Rodzin Katolickich „Źródło”, dwumiesięcznika „Polonia Christiana”, autor książek: Wojna z narodem, Warszawa 2006; Czarne juwenalia, Kraków 2007; współautor m.in.: W cieniu czerwonej gwiazdy. Zbrodnie sowieckie na Polakach (1917-1956), Kraków 2010; Zaczęło się w Polsce 1939-1989, Warszawa 2009; Kronika komunizmu w Polsce, Kraków 2009; Po dwóch stronach barykady, Kraków 2007; Królowo Polski, przyrzekamy! Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego, Kraków 2006; Droga do niepodległości. Solidarność 1980-2005, Warszawa 2005; Komunizm w Polsce, Kraków 2005; Ofiara Sprawiedliwych. Rodzina Ulmów - oddali życie za ratowanie Żydów, Kraków 2004; Polska. Historia 1943-2003, Kraków 2003; Stan wojenny w Małopolsce. Relacje i dokumenty, Kraków 2005; Czy ktoś przebije ten mur? Sprawa Stanisława Pyjasa, Kraków 2001. Współautor serii książek historycznych dla dzieci Kocham Polskę oraz tomów Z archiwów bezpieki – nieznane karty PRL.
10 grudnia 2011 "Nawet na siłę, nawet więcej niż potrzeba"- takimi słowami zachęca pan prezydent Lech Wałęsa polskich kapitalistów do tworzenia nowych miejsc pracy w swoim felietonie dla” Wirtualnej Polski”. Pan prezydent pisał już książki, ale nie wiedziałem, że jest felietonistą. Zawsze traktowałem pana prezydenta z tzw. przymrużeniem oka.. Tak jak pan Stanisław Michalkiewicz, który twierdzi, że” sam sobie szkodzi ten, kto słucha pana Lecha Wałęsy”. Bo powiedzmy sobie szczerze:, co takiego zrobił dla nas Polaków i dla Polski pan prezydent Lech Wałęsa, oprócz tego, że był i „ za” i był „ przeciw”? Z mojego punktu widzenia- nic! Bo nawet tego mitycznego płotu nie przeskoczył.. Bo go nie było. Był jakiś mur trzy i pół metrowy, a żeby go przeskoczyć należało mieć do tego specjalistyczny sprzęt alpinistyczny. A „Lechu” go wtedy nie miał. A komunizm obalił tak naprawdę pan prezydent Reagan w ramach ówczesnej polityki amerykańskiej( militarnie- program gwiezdnych wojen- wykończył ZSRR) z papieżem Janem Pawłem II( wsparcie moralne), dzięki nim uzyskaliśmy suwerenność, którą teraz oddajemy Niemcom bez jednego wystrzału.. Nawet nie muszą obalać słupów granicznych.. Co popiera pan Lech Wałęsa z kolegami spod Ciemnej Gwiazdy, pardon- Okrągłego Stołu... Sam słyszałem jak pan Lech Wałęsa powiedział, że ‘żadnego płotu nie pamiętam”, a pani Anna Walentynowicz twierdziła, że pan Lech Wałęsa został przywieziony do Stoczni przez motorówkę Marynarki Wojennej.. Ach! Przez motorówkę marynarki wojennej..(????) To, kim wtedy był pan Lech Wałęsa, że go wożono motorówką Marynarki Wojennej? Bo, że teraz jest ”wielkim Polakiem” - to wiemy. Przynajmniej z doniesień frontu propagandowego.. Ale wystarczy przeczytać książkę pana Pawła Zyzaka i pooglądać kilka filmów np. Grzegorza Brauna, o plusach ujemnych i dodatnich, żeby przekonać się, kim był i kim jest pan Lech Wałęsa.. Nie jest to żaden mąż stanu, tak jak Józef Piłsudski nie był, ale jest kreowany przez wszechobecną propagandę na wybitną jednostkę. I musimy dać temu wiarę.. Ale zanim pan Lech Wałęsa będzie miał tysiące ulic swojego imienia, setki placów swojego nazwiska, dziesiątki szkół swojego imienia i nazwiska - rozbierzmy logicznie zdanie, które napisał pan Lech Wałęsa.. ”Nawet na siłę, nawet więcej niż potrzeba”. Co to znaczy w gospodarce” na siłę”(???) To chyba znaczy, że jak normalnie dwa plus dwa równa się cztery - to według pana Lecha Wałęsa- może równać się na przykład „ pięć”. No, bo dlaczego nie, jak w Polsce budowany jest socjalizm biurokratyczny, nazywany w konstytucji „ społeczną gospodarką rynkową”, ale w propagandzie nie używa się słowa „socjalizm”. Używa się natomiast zamiennie słowa” demokracja”, że to niby mamy coś zupełnie nowego od tego, co mieliśmy przed rokiem 1989.. Cały szkielet ustroju biurokratyczno- rozdawniczego pozostał. Powstało natomiast wiele prywatnych firm, i to tworzy złudzenie zmian. A długów codziennych nie widać na ulicy.. Ale wtedy też był socjalizm, tylko ze znacznie mniejszą liczbą urzędników socjalistycznych - co najmniej sześciokrotnie.. To, co to za „ demokracja” jak liczba urzędników wzrosła sześcio, a może siedmio- krotnie? Będzie lepsza demokracja, jak liczba urzędników skoczy do miliona- to z pewnością. Swoją drogą ciekawe, czy w roku 2013, gdy liczba urzędników ma osiągnąć poziom jednego miliona osobników według niektórych prognoz, pan premier Donald Tusk przeprosi nas wszystkich za to, tak jak przeprosił nas, gdy liczba urzędników pasożytujących na naszej pracy - była w okolicy coś 560 000 tysięcy ciał, bo nie wiem czy urzędnicy mają dusze.. Musiałby to wyjaśnić Św., Augustyn. Trzeba uczciwie powiedzieć, że pan premier nas za to przeprosił, a że liczba urzędników nadal rośnie. To przecież nie jest wina pana premiera Donalda Tuska.. Oni się rozmnażają niezależnie od wszystkiego zgodnie z prawami Parkinsona, ale pan minister Jacek Vincent Rostowski, człowiek łysy, ale jednoczesnej rozczochrany, jak mówi mój kolega z Lublina - Marian Kowalski, obecnie reprezentujący Obóz Narodowo-Radykalny - wcześniej Unia Polityki Realnej - robi oszczędności w państwie, moim zdaniem szuka pieniędzy, żeby zapłacić kolejne odsetki od zaciągniętych długów na poziomie 40 miliardów złotych(!!!) Robi „oszczędności”, ale biurokracja kwitnie nadal w najlepsze.. Jej „reformy finansowe” nie dotyczą!. Ale wracając do naszego bohatera.. „Nic na siłę” – mówi stare powiedzenie. Wszystko zgodnie prawami rynkowymi.. Jeśli rynek reaguje tak, że pracujących, produktów i usług nie potrzeba, bo nie ma nie zbytu- to nie da się „ na siłę” zatrudniać pracowników, oprócz ma się rozumieć w sferze biurokratycznej, bo ona nie podlega prawom rynkowym.. Tylko prawu politycznemu! Nasi muszą mieć posady! „Nawet na siłę” oznacza, że przedsiębiorca, który zatrudnia trzech pracowników przy produkcji mioteł, powinien zatrudnić jeszcze trzech” nawet na siłę”, żeby pobierali wynagrodzenie i udawali, że pracują.. A przedsiębiorca zapłaci za nich podatek ZUS- i wszystko będzie w najlepszym porządku, niezależnie od wysokości podatków. Oczywiście, że w żadnym porządku nie będzie, bo co to za porządek, jak jest to porządek zadekretowany, a nie spontaniczny? Można zawsze wprowadzić przymus zatrudniania przez przedsiębiorców pracowników.. Już taka namiastka przymusu istnieje.. Państwo dopłaca przedsiębiorcy, żeby zatrudnił pracownika.. No i często pracodawca zatrudnia, do czasu, aż skończą się z pieniądze.. Bo socjalizm zawsze się kończy, gdy kończą się pieniądze.. A ”nawet więcej niż potrzeba” oznacza, żeby przedsiębiorcy tworzyli nadprodukcję pracowników w swoich firmach i utrzymywali zbędne moce produkcyjne. Nie wiem, czy pan Lech Wałęsa zdaje sobie sprawę, do czego nawołuje: nawołuje do jaskrawej powtórki z socjalizmu realnego, gdzie wszędzie zalegały przerosty zatrudnienia i to wszystko skończyło się, nie wesołym oberkiem, ale bankructwem! Jak to” więcej niż potrzeba”? To niech sobie zatrudni u siebie w Instytucie imienia własnego jeszcze setkę pracowników, którym będzie płacił pensję, a pieniądze kombinował poprzez sieć ciekawych wykładów, które rozgłasza po całym świecie.. Pan prezydent jednocześnie ostrzega przedsiębiorców, żeby uważali, bo jak tego nie zrobią, to Polsce grozi rewolucja i w konsekwencji utrata wszystkiego, co przedsiębiorcy mają..(????) Nie wiem, czy jest to już nawoływanie do rewolucji, czy dopiero przedsionek.. I czy pan prezydent nie zamierza czasami stanąć na czele spodziewanej rewolucji, tak jak pan prezydent Bronisław Komorowski chce stanąć na czele przyszłorocznego Marszu Niepodległości. Ciekawe, czy ktoś w takim Marszu weźmie udział? Pan prezydent przecież ma swój Marsz.?. Ja na pewno w takim Marszu udziału nie wezmę.. Bo to jest Marsz wymierzony między innymi przeciwko takim ludziom jak pan prezydent Bronisław Komorowski... Tak naprawę obecną sytuacje gospodarczą spowodowały rządy biurokracji, rządy partii PO, UW, UP, SLD, PSL, PIS, AWS- posłowie uchwalający ustawy, które między innymi podpisywał pan prezydent Lech Wałęsa, zagonienie nas do socjalistycznej zagrody Unii Europejskiej jak bydło się zagania do obory, rosnące podatki i koszty, ograniczenie wolności gospodarczej i tak naprawdę prześladowanie przedsiębiorców.. I to są przyczyny, które pomagają tworzeniu bezrobocia, które pan prezydent Lech Wałęsa chciałby zlikwidować, tworząc nowe miejsca pracy ”Nawet na siłę, nawet więcej niż potrzeba”.. Poprzez utopijne piętrowanie i bohaterskie pokonywanie przeszkód nieznane w innych ustrojach.. Dlatego rację ma pan Stanisław Michalkiewicz twierdząc, że „sam sobie szkodzi ten, kto słucha Lecha Wałęsy”, co udowodniłem analizując tylko jedno zdanie z felietonu pana Lecha Wałęsy.. Ach zapomniałem… Zdaniem pana Lecha Wałęsy, ”nierówności społeczne” są też zagrożeniem.(????). Jak to u socjalistów, w tym socjalistów pobożnych? Różnorodność i nierówności są naturalnym stanem funkcjonowania narodów od zawsze.. Pomijając komunizm, w którym też były nierówności. Nadzorcy i niewolnicy.. A jeśli już, to zagrożeniem( pan Lech Wałęsa nie precyzuje zagrożeniem, wobec czego? W nierówności są gaże funkcjonariuszy państwowej represji wobec nas.. Biorą sobie za represjonowanie nas, ile tylko im potrzeba.. Od nas – ma się rozumieć! Panowie mają więcej - niewolnicy mniej.. To chyba oczywiste? Każdy niewolnik musi mieć swojego pana, którego utrzymuje.. Bo nie byłby niewolnikiem.. Gdybym miał wybór, czy mogę brać udział w utrzymywaniu 715 tysięcy urzędników państwa demokratycznego i bezprawnego, czy też – nie, wybrałbym ten drugi wariant.. Ale wtedy zniesione zostałoby niewolnictwo, które jest podstawą każdego socjalizmu.. A to do tej pory udało się tylko czarnym Murzynom w Ameryce. Biali Murzyni czekają na swoją kolej… Czy się doczekają? Jak ten cały socjalizm europejski się zawali - z pewnością tak.. Ale ratują go za wszelką cenę ci, co go przez lata budowali.. ONI mają w tym największy interes.. Przeciętny mieszkaniec Eurolandu nie ma w tym, żadnego interesu.. Na razie pozostanie niewolnikiem.. Chyba, że….. trafi się jakiś współczesny Spartakus? Przynajmniej nie będą krzyżować przy Via Appia Antica, najstarszej drogi wybudowanej przez cenzora Appiusza Klaudiusza w roku 312 przed narodzeniem Chrystusa, a obecnie zwanej przez Rzymian Regina Viarum - Królowa Dróg. Krassus kazał ukrzyżować 6000 niewolników po przegranej bitwie przez Spartakusa pod Silarus. A dlaczego nie będą krzyżować na krzyżach? Bo współcześni socjaliści - nadzorcy, nienawidzą krzyży, nieprawdaż? …raczej powstających niewolników ukarzą zasiłkami, zakują ich w bransolety elektroniczne, oddadzą psychologom, zrobią im badania psychiatryczne, otoczą opieką przez służbę więzienną. Wszystko w ramach poszanowania praw człowieka.. Pokoje miłości i takie różne udogodnienia więzienne.. Czy może warto być niewolnikiem, niż człowiekiem odpowiedzialnym za siebie i swoją rodzinę? Albo niewolnictwo - albo wolność.. WJR
Chichot Bandery Subotnik Ziemkiewicza Jednym z przebojów ostatnich targów książki historycznej był zbiór esejów rosyjskiego badacza, Marka Sołonina „Nic dobrego na wojnie”. Sołonin ma wśród polskich czytelników wyrobioną markę: jest na pewno w pierwszej trójce znawców „frontu wschodniego” obok historyka-hobbysty Wiktora Suworowa, który pierwszy rzucił wyzwanie wielkiemu historycznemu kłamstwu tuszującemu decydującą rolę ZSSR w rozpętaniu wojny światowej, i historyka-popularyzatora Władimira Bieszanowa, który drobiazgowo opisał miesiąc po miesiącu cały prawdziwy przebieg „wielkiej ojczyźnianej”. Być może ustępuje Suworowowi pasją (jest z nim zresztą w sporze, co do interpretacji poczynań Stalina i przyczyn katastrofy Armii Czerwonej w 1941) a Bieszanowowi talentem narracyjnym, ale góruje nad obydwoma solidnością swych prac. Praktycznie każdą tezę argumentuje konkretnymi dokumentami archiwalnymi, których jest zapalonym i uznanym badaczem. I w taki właśnie, niezwykle solidny sposób napisany jest też zawarty we wspomnianej książce esej „Nasza władza będzie okrutna”, poświęcony, jak określa to Sołonin, „galicyjskiemu faszyzmowi” oraz jego prawodawcom − Doncowowi, Banderze, Szuchewyczowi i innym. Sam autor, gdy podczas spotkania w Klubie Ronina wspomniałem o tym eseju, wydawał się nie zaliczać go do swoich znaczących dokonań. Ot, taki, jak to ujął, „popularyzatorski”, „podręcznikowy” materiał, w którym niczego wszak nie odkrył, niczego nowego światu nie oznajmił, zsumował tylko fakty powszechnie znane, którym zaprzeczyć nie sposób − można tylko udawać, że ich nie ma, wypierać ze świadomości i czynić tabu. Może i nie ma w tym tekście niczego nowego, ale śmiem twierdzić, że powinien on być obowiązkową lekturą w szkołach, w parlamencie RP i jej „elitach” kulturalnych. Bo jest to po prostu zawarta w pigułce wiedza, oparta na dokumentach i cytatach, o do gruntu zbrodniczej, obłędnej ideologii, która wydała OUN i UPA − ideologii bliźniaczo podobnej do nazizmu i komunizmu, bo też i wywiedzionej z generalnie tych samych założeń budowy „nowego wspaniałego świata” poprzez masową eksterminację całych stojących na zawadzie grup społecznych i narodów. Jak pisze Sołonin, Doncow czy Bandera od Hitlera i Stalina różnili się tylko tym, że mieli mniej szczęścia i nigdy nie dano im rządzić państwem. Z tym „brakiem szczęścia” można polemizować. Oczywiście, w liczbach bezwzględnych wymordowanie około stu tysięcy Polaków, Żydów, Ukraińców i Czechów nie może się równać osiągnięciami Hitlera, liczonymi w milionach, a tym bardziej Stalina, idących w dziesiątki milionów. Ale za to nacjonalistom ukraińskim (czy, jak chce Sołonin, „galicyjskim”) przysługiwała przez wiele lat palma pierwszeństwa, jeśli chodzi o skuteczność zorganizowania masowego ludobójstwa siłami partyzantki, nie dysponującej żadnym aparatem państwowym. Przynajmniej do czasu rzezi w Ruandzie. Tekst Sołonina ma tę dodatkową wartość, że trudno mu zarzucić brak obiektywizmu. Historyk nie jest Polakiem, międzywojenną Polskę − podobnie jak Bieszanow − ocenia bardzo krytycznie, często wręcz wydaje się Polakom niechętny. Nie sposób mu też przypisać imperialnej perspektywy rosyjskiej czy wielkoruskiego szowinizmu, bo mimo sporej poczytności w ojczystym kraju, jedyna recenzja, jakiej doczekał się w oficjalnej, putinowskiej prasie, sprowadzała się do żądania – bez postawienia mu jakichkolwiek merytorycznych zarzutów − by za „oszczercze podłe kłamstwa znieważające pamięć ofiar walki z faszyzmem” postawić go przed sądem. Tymczasem na Ukrainie, mimo piszczącej biedy, znajdują się coraz to nowe fundusze na stawianie pomników Banderze i innym zbrodniarzom oraz rośnie popularność neofaszystowskiej partii „Swoboda” jawnie odwołującej się do światłych tradycji rezunów Doncowa. Bezczelnie zakłamywana jest historia OUN i UPA oraz eksterminacji na Wołyniu; w archiwach w tajemniczy sposób znikają dotyczące tych spraw dokumenty, historycy i archeolodzy z Polski spotykają się z agresją i przemocą, a kontaktujący się z nimi świadkowie zbrodni po wizytach dziarskich chłopców z faszystowskich bojówek błagają o usunięcie ich relacji z publikowanych prac, a przynajmniej ich anonimizowanie. Kiedy to się dzieje, co robi państwo polskie? Oczywiście, pod rządami elity, dla której rocznica Bitwy Warszawskiej jest przede wszystkim okazją do czczenia pamięci bolszewickich najeźdźców, a troska o suwerenność narodową „ciemnotą i zaściankowością” nie protestuje przeciwko temu w najmniejszym stopniu. Co więcej, w wydawanym w Polsce ukraińskim piśmie „Nasze Słowo” czytać możemy podobne do głoszonych na zachodniej Ukrainie kłamstwa o dobrych banderowcach i rzekomej symetrii polskich i ukraińskich zbrodni podczas wojny? W ostatnim numerze tego tygodnika znaleźć można obelgi pod adresem pani Ewy Siemaszko, która rzekomo „opętana jest nienawiścią”, i protesty przeciwko „kłamliwej kampanii” prowadzonej w polskich mediach, przypisującej ukraińskim nacjonalistom odpowiedzialność za eksterminację Polaków. W istocie − jak można wnosić z „Naszego Słowa” − sto tysięcy mieszkańców Wołynia musiało się wymordować same, po to, żeby dziś nienawistni potomkowie niedobitków mogli perfidnie obciążać za swe winy bohaterów z UPA i SS „Galizien”. Nie zwracałbym może Państwa uwagi na te brednie, gdyby nie fakt, że tygodnik „Nasze Słowo” dotowany jest z naszych podatków, w ramach patronowania przez rząd III RP mniejszości ukraińskiej. Sytuację, w której państwo polskie nie tylko nie przeciwdziała propagandowej ofensywie ukraińskich neofaszystów, ale jeszcze ich dotuje, jest doprawdy skandalem, na który brakuje w uprzejmym języku odpowiedniego określenia. Tylko patrzeć, jak na fali „zacieśniania integracji” stosowne ministerstwa zaczną finansować prace mające na celu przywrócenie wspólnej pamięci prześladowań mniejszości niemieckiej w II RP, które w 1939 zmusiły Niemców do „podjęcia zdecydowanych działań w obronie represjonowanych przez polski reżim rodaków”, a pan prezydent użyczy swego honorowego patronatu i daru krasomówczego obchodom rocznicy Hakaty i jej zasług dla ucywilizowania ludności polskiej na etnicznie niemieckich ziemiach Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Autorytet z „Naszego Słowa”, wracając do niego, powołuje się na ustalenia oberautorytetów z „Gazety Wyborczej”. Nie mam zwyczaju się wdawać w szarpaninę z byle, kim tylko, dlatego, że mi gdzieś tam naubliżał, ale tu sprawa jest na tyle charakterystyczna, że pozwolę sobie na moment zająć nią państwa uwagę. Otóż niedawno, w tygodniku „Uważam Rze”, odwołując się do swojego starego artykułu „Myśmy wszystko zapomnieli” napisałem, że tekst ten, opublikowany w „Rzeczpospolitej” w roku 2008, okazał się pierwszym takim artykułem w mediach głównego nurtu w dziejach III RP. „Pierwszym takim” nie znaczyło oczywiście „pierwszym podejmującym temat rzezi wołyńskich”, tylko „pierwszym krytykującym władze III RP za haniebną postawę wobec prób upamiętnienia tych zbrodni, nazwania jej po imieniu i wskazania winnych”. Być może niefortunny skrót redakcyjny w ostatecznej wersji tekstu uczynił to sformułowanie dwuznacznym, ale przy elementarnej dozie inteligencji i dobrej woli każdy czytelnik mógł doskonale odczytać jego sens. Zresztą dla całego artykułu kwestia rzekomego przypisania sobie przeze mnie pierwszeństwa w podjęciu tematu Rzezi miała zupełnie marginalne znaczenie. Niemniej, jak się jest pętakiem z „Wyborczej” i rozpaczliwie chce się Ziemkiewicza ugryźć, a nie ma, jak (bo ile można zdławionym szeptem oznajmiać sensację o KRUS-ie) to można udać głupiego i ogłosić, że się wykryło „kłamstwo”, i udowadniać je przypomnieniem publikacji swej gazety na ten temat w latach dziewięćdziesiątych. Nawiasem mówiąc, przemilczając przy tym fakt, że co najmniej większość tych publikacji promowała raczej banderowską, niż polską pamięć i oczywisty sposób służyła relatywizowaniu zbrodni. Potem inne pętaki z tej samej gazety przy różnych okazjach mogą się powoływać na pętaka pierwszego, nadmieniając o „kłamstwach” Ziemkiewicza, jako czymś stwierdzonym i oczywistym. I to samo właśnie wymyślone przez „Gazetę Wyborczą” „kłamstwo” okazuje się jedynym konkretem, który potrafi podać nieposiadający się z oburzenia na polskie manipulowanie historią organ mniejszości ukraińskiej w Polsce. We wspomnianej już książce pisze Sołonin o propagandowej kanonadzie prowadzonej przez oficjalnych, kremlowskich historyków przeciwko „kłamstwom” Suworowa, jakoby Stalin sam chciał napaść na Hitlera, tylko wyznaczył termin ataku o kilkanaście dni za późno. Wszyscy oni oczywiście używają frazy „kłamca”, jako czegoś udowodnionego i ponad wszelką wątpliwość stwierdzonego, podpierając się autorytetem innych, którzy też uważają to za oczywiste − a jeśli w końcu ktoś uparcie podąży tropem „ostatecznego zdemaskowania kłamstw niejakiego Riezuna vel Suworowa”, znajdzie artykuł udowadniający, że autor „Lodołamacza” podał mylne rozmiary tylnej rolki naciągu gąsienicy czołgu T-26. Nie porównuje się − po prostu, jest taka metoda, i jak się chce w żywe oczy zaprzeczać prawdzie oczywistej i niewątpliwej, jest to metoda jedyna. Czym miałby się podpierać chwalca banderowców, jeśli nie „zdemaskowaniem” moich „kłamstw” przez „Gazetę Wyborczą”? Przecież nie cytatami z manifestów, dokumentów programowych, przemówień, rozkazów i raportów samego Bandery oraz innych „bohaterów” i ojców założycieli partii „Swoboda”. Te akurat możemy w obfitym wyborze znaleźć u Sołonina. I, delikatnie mówiąc, nie potwierdzają one w najmniejszym stopniu obrazu UPA, jako zwykłych ukraińskich patriotów walczących o wolność swej ojczyzny, ani tezy o „wojnie domowej” czy rzekomej symetrii krzywd zadanych sobie wzajemnie podczas niej przez Polaków i Ukraińców. Mówiąc nawiasem, czy nie jest to ciekawe, że „Gazeta Wyborcza”, która tyle wysiłku wkłada w znalezienie jakiegoś śladu „wzbierania w Polsce brunatnej fali” − tego, co ma na wierzchu, nie zauważa? Uporczywie tworzy michnikowszczyzna narrację o tym, że w Polsce bezkarnie podnoszą głowę faszyści, a organa państwa polskiego nie tylko przyjmują to bezczynnie, ale wręcz faszystów wspierają − na przykład podrzucając do „Krytyki Politycznej” arsenał dla skompromitowania pokojowo nastawionych „antyfakerów” (określenie Waldemara Łysiaka) i aresztując niewinnych lewicowych działaczy pod fałszywymi zarzutami napaści na funkcjonariusza. Aż wzrusza się człowiek, gdy widzi, jak wobec kompletnego fiaska prób znalezienia jakichkolwiek dowodów „faszyzmu” ONR i Młodzieży Wszechpolskiej wyciągnęła „Gazeta” z całkowitego marginesu niejakiego Adama Gmurczyka i jego NOP, i jak nadyma ich znaczenie czyniąc wielkiego niusa z każdego blogowego wpisu, starając się zarazem jakoś propagandowo przykleić NOP do „narodowców” w ogóle, a zwłaszcza do członków honorowego komitetu poparcia dla Marszu Niepodległości. Nic nowego, tak samo swego czasu wydobyła „Wyborcza” z niebytu i wylansowała niejakiego Bernarda Tejkowskiego. A tu oto, proszę bardzo − mamy do czynienia z prawdziwym, a nieurojonym faszyzmem. Z rehabilitowaniem zbrodniczego nacjonalizmu, negowaniem pamięci o jego zbrodniach, zakłamywaniem istoty arcyzbrodniczej ideologii. I jeszcze państwo polskie nie tylko pozostaje bezczynne, ale wspomaga to dotacjami! I co na to michnikowszczyzna? Nic… Chodzi wszak o nacjonalizm wrogi polskości i polskim patriotom. A więc sojuszniczy w walce z głównym wrogiem. A taki faszyzm, to proszę bardzo, jak najbardziej, może być. RAZ
Puentylistyczna historia społeczna Społeczną, a poniekąd i literacką, historię trzech ostatnich stuleci można opisać tak:
Najpierw, po końcu świata, w XVIII wieku, narodzony wówczas Intelektualista zawarł braterskie przymierze z Mieszczaninem. Połączyło ich moralne oburzenie niesprawiedliwością źle urządzonego świata, jęczącego w okowach Feudalizmu, w którym nie ceni się ani ascezy żmudnego pomnażania Bogactwa przez Handel i Przemysł, ani ascezy ślęczenia nad Grubymi Księgami i skrobania ich takoż (jak to mówił książę Gloucester do Gibbona po ukazaniu się kolejnego tomu Decline and Fall: „Znowu taka cholernie gruba książka, co, panie Gibbon? Skrobiemy i skrobiemy, ciągle skrobiemy, co, panie Gibbon?”), zaś najwyższym prestiżem cieszą się szerzący wśród ludu Zabobon ciemny Mnich i próżniaczy Arystokrata, którego jedyną zasługą jest to, że raczył się urodzić. Intelektualista gorliwie wychwalał cnotliwego Mieszczanina w dramacie łzawym, zmuszając czytelników i widzów, by też wylewali łzy nad losem nieszczęśliwej miłości pognębionej intrygą bezdusznego Dworu. Kiedy sprawiedliwości stało się zadość i powieszono już ostatniego Arystokratę na kiszkach ostatniego Klechy, Intelektualista spostrzegł z bolesnym zdumieniem, że nic nie zyskał na tym sojuszu i na swoim poświęceniu, wszystkie profity zaś zebrał Mieszczanin, rozparty teraz w pałacach władzy i już wcale nie ascetyczny, lecz pławiący się we wszystkich zmysłowych rozkoszach tego świata; już nie w poważnym, czarnym surducie, lecz w szamerowanym złotem fraku. W mgnieniu oka cnotliwy Mieszczanin przemienił się pod piórem Intelektualisty w krwiopijcę Fabrykanta, chciwego Burżuja i prostackiego Filistra, wzbogaconego chama, który pyta, ile Wiktor Hugo miał na koncie, w złocie czy w obligacjach, i bez żenady oświadcza, że ładna ta jego powieść Ogniem i mieczem. Przez chwilę Intelektualista odkrył swoje powinowactwo z pogardzanym ongiś Arystokratą – jako współistotny mu Arystokrata Ducha – i nawet zaczął współczuć jego teraz godnej pożałowania egzystencji, gdy dla ratowania resztek pozycji musi zasypiać snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce. Ekspresją tej metamorfozy stał się Romantyzm. Literaturze wyszło to na dobre, bo lista arcydzieł wzbogaciła się niepomiernie; życiu – przeciwnie – jak najgorzej. Lecz błękitny kwiat ideał zwiądł szybko, a stanie na wzgórzu, pośród malowniczych ruin lub na szczycie dzikiego urwiska, i wpatrywanie się w nieskończoną dal, każdego w końcu zmęczy. Intelektualista spojrzał, zatem w dół, na niziny, gdzie kłębi się niezmierzona Czerń, i wtem jego wprawne oko dostrzegło pośród tej masy nowego, przewyższającego wszystkie dotychczasowe marzenia, bohatera – Proletariusza. Żadne słowa nie potrafią opisać bezmiaru entuzjazmu, z jakim Intelektualista, oddając temu dziełu wszystkie swoje talenty, począł wznosić pomnik Proletariackiego Mesjasza, który dzierżąc w jednej dłoni zamiast jabłka Sierp, a w drugiej zamiast berła – Młot, przyniesie wybawienie od grzechu alienacji sobie i reszcie potępieńców Kapitalizmu. Proletariusz pod jego piórem połączył w sobie cechy wszystkich gigantów i herosów ludzkości, jako Nowy Prometeusz, Nowy Leonidas i Nowy Machabeusz, a przede wszystkim Nowy, Świecki Chrystus przychodzący w Paruzji na czele zastępów Czerwonych Scytów. W bardziej partykularnej wersji tej samej narracji, opowiadanej przez zakompleksionych chuderlaków śniących o rosłych, Błękitnookich Aryjczykach, Proletariusz przemienił się w rasowo czystego Robotnika, który nie Sierpem i Młotem, lecz samym tylko Młotem Thora zmiażdży robactwo Burżujów – Semitów. I powstali, których dręczył głód, i ruszyli z posad bryłę świata, lecz kiedy Związek Bratni ogarnął ludzki ród, a w każdym bądź razie jego znaczną część, Intelektualistę spotkało drugie, jeszcze bardziej bolesne rozczarowanie. Tłum Proletariuszy zawył, bowiem na samym początku dołoj gramotnyje!, a kiedy, po zwycięstwie, Proletariusz zamienił fartuch i kaszkiet robotniczy na szynel i czapkę Czekisty, ten wytłumaczył dobrotliwie Intelektualiście – przemianowanemu na Inżyniera Ludzkich Dusz – że intelektualiści dzielą się na dwie kategorie: takich, co jeszcze nie dostali kopniaka w tyłek, i takich, co już go dostali, ci drudzy zaś, jak zauważył „baron” Hufnagiel, są rozsądniejsi. U końca minionego wieku, Czekista zmęczył się już (ludzka rzecz!) zabijaniem i torturowaniem, zapragnął natomiast, tak jak ongiś Mieszczanin, nacieszyć się wreszcie konfiturami życia. Szynel zamienił, więc na elegancki garnitur Prezesa Rady Nadzorczej ważnej korporacji. Tak czy owak, wszędzie ostał się już tylko Mieszczanin – lecz i on przeszedł metamorfozę. To już nie Burżuj produktywny, akumulujący w pocie czoła kapitał, lecz żyjący z lichwiarskich, gigantycznych odsetek Bankster, spleciony w nierozłącznym uścisku z Funkcjonariuszem Publicznym, jak dwugłowe bóstwo Lelum-Polelum żądające posłuszeństwa i czci. W zdesperowaną duszę Intelektualisty tchnęli jednak nadzieję – wnosząc światło Nowego, Trzeciego już Oświecenia, po Mędrcach z Paryża i Mędrcu z Trewiru – Mędrcy z Frankfurtu. Trzeba przyznać, że ich odkrycie musiało być bolesne dla Intelektualistów, zaczynających przecież swoją dziejową karierę od poczucia misji w służbie die Kultur i la Civilisation; teraz zaś dowiedzieli się, że ich prawdziwym powołaniem jest zburzyć Kulturę – Burżuazyjną, bo Burżuazyjną, przecież jednak Kulturę. Kto jednak ma tego dokonać – wszak Intelektualista jeno produkuje idee, ale wcielić ich niemocen. I tak rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie Nowego, Zastępczego Proletariusza – milszego i bardziej spolegliwego Intelektualiście niż ten, który okazał się Golemem Totalitaryzmu. Kandydatów było wielu i do każdego po prawdzie czyniono przymiarki: Kobieta, Dziecko, Murzyn, Trzeci Świat, ba – nawet Natura i Matka Ziemia. Wszyscy jednak mieli tę wspólną wadę, że przerażali nieco bezmiarem i zarazem amorficznością swojej masy. Wybór, przeto – jak się zdaje definitywny – padł na Geja, opresjonowanego przez Burżuazyjną Kulturę Proletariusza stosownych rozmiarów, więc dla Intelektualisty jakoś tak milusiego, jak ulubiony jamnik czy chomik. Pozostaje tylko pytanie: co Gej uczyni Intelektualiście, kiedy już wypełni się ta trzecia, po Mieszczańskiej i Proletariackiej – Gejowska Rewolucja? Jacek Bartyzel
Nie przenoście nam stolicy do Berlina Będziemy bronić (Euro)py! – gromko na cały świat grzmi Donald Tusk. Aż serce rośnie człowiekowi z dumy, że ma się takiego dzielnego czy wręcz bohaterskiego premiera. Chciałoby się tylko zapytać, – przed kim? – Panie premierze. Skoro Radek „Bufon” Sikorski nie obawia się rosyjskich rakiet i niemieckiej potęgi, a pan panie Tusk po konsultacjach z Angelą się z nim zgadza to wygląda na to, że Europy trzeba bronić przed nią samą oraz politycznymi miernotami jakimi są europejskie „elity” czy tysiącami zwykłych pasożytów stanowiących unijną biurokrację. Po pierwsze to warto by uzmysłowić rodakom, że propagandowe utożsamianie Unii Europejskiej z „euro-grupą” to sprytny zabieg socjotechniczny za pomocą, którego IV Rzesza i nasi rodzimi targowiczanie przystawiają nam pistolet do głowy mówiąc Euro, albo Śmierć i na jego ołtarzu warto wyzbyć się do reszty suwerenności sprowadzając ją do niepodległości takiego na przykład stanu Montana w USA. Jeśli mnie pamięć nie myli to do Unii Europejskiej należy 27 państw, a kryzys dotknął głównie strefę euro, czyli 17 krajów, które zdecydowały się na udział w czysto politycznym pomyśle, czyli szybkim wprowadzeniem wspólnej waluty. Dlaczego to my mamy płacić za forsowane głównie przez Niemcy nieudane eksperymenty i co kuriozalne, oferować Berlinowi władztwo, nad Eurosojuzem oraz deklarować mu swoje poddaństwo? Przecież to głównie Niemcy naważyły tego euro-piwa będąc jednak, o czym trzeba cały czas pamiętać, przez 10 lat największym beneficjentem upadającego projektu po tytułem „euro”. Trzeba być skończonym idiotą by oddawać do naprawy zegarek temu samemu zegarmistrzowi, który go zepsuł. Unie walutowe to pomysł stary jak świat. Powstawały i upadały nie powodując takich reperkusji jak zapowiadają dzisiejsi mędrcy wieszczący kataklizm. Przez 62 lata, do 1927 r. istniała Łacińska Unia Walutowa, do której należały Francja, Włochy, Belgia, Hiszpania, Szwajcaria, Grecja, Rumunia, Bułgaria, Wenezuela, Serbia i San Marino. Choć nie była ona sukcesem i nie rozwiązała europejskich problemów to jej upadek nie spowodował żadnej katastrofy. Nie jest to najlepszy pretekst czy wiarygodny straszak by zapędzić europejskie barany do niemieckiej zagrody. Berlińskie przesłanie bufona i karierowicza Sikorskiego można scharakteryzować nieco zmodyfikowanym cytatem z Potopu: „Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, za które ciągną Niemcy i Rosja. A my z premierem Tuskiem powiedzieliśmy sobie, że z tego sukna musi się i nam tyle zostać w ręku, aby na płaszcz wystarczyło” Kiedyś tym płaszczem dla Sikorskiego miało być stanowisko szefa NATO, więc aby przypodobać się włodarzom tego świata i zmyć z siebie piętno antyrosyjskości zapowiedział możliwość przystąpienia Rosji do NATO, dzięki czemu wśród poważnych dyplomatów zaczął uchodzić za politycznego Benny Hilla. Dziś ten żałosny nadęty i strojący komiczne miny człowiek jedzie do Berlina i kupczy polską suwerennością licząc na jakieś ochłapy rzucone mu z niemieckiego stołu. Przecież wiadomo, że sama Angela Merkel nie może wejść na mównicę i zapowiedzieć szczerze, że cierpliwość się kończy i już czas, aby Niemcy oficjalnie zaczęły zarządzać Europą. Trzeba przecież zachować jakieś pozory i zastosować wałęsowskie „nie chcem, ale muszem”. Potrzebny był jakiś polityczny, napalony na karierę chłoptaś, najlepiej z kraju przez Niemcy historycznie najbardziej doświadczonego, który powie, że nie ma, co już się Niemców bać i pod ich skrzydłami będzie wszystkim najbezpieczniej, jeżeli tylko oczywiście zrzekniemy się w Europie suwerenności na rzecz Niemiec. Jak wygląda polityka zagraniczna Polski, państwa schyłkowego, które powoli odchodzi do historii? Nie ma w tym nic nowego i zaskakującego, jeśli chodzi o nasze dzieje. Mamy powrót do osiemnastowiecznego scenariusza w czystej postaci. Trwają właśnie jak widzimy wędrówki zdrajców na obce dwory i oferowanie swoich usług. W języku sportowym to nic innego jak takie swoiste okno transferowe gdzie szuka się bogatych klubów gdzie zamiana Orła Białego na niemiecką czarną wronę czy ruskiego dwugłowego orła zapewni dostatnie życie. Oto kuchnia polskiej dyplomacji, w której nie ma już miejsca na jakieś demokratyczne wygłupy i konsultacje oraz dzielenie się pomysłami z parlamentem i narodem traktowanym, może i słusznie, jak zwykła hołota. Najpierw, jak wszystko na to wskazuje, polskie plany poznaje zleceniobiorca, czyli angielski zawodowy fachman od pisania przemówień, Crawford, któremu najprawdopodobniej powierzono sporządzenie treści wystąpienia. Następnie zleceniodawca, czyli szef MSZ, Radosław Sikorski pędzi z tym skrojonym na zamówienie dziełem do Berlina pomijając tak Polskę jak i Brukselę. I tam na politycznym castingu zorganizowanym w siedzibie Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej wygłasza przemówienie strojąc miny, których pozazdrościłby mu sam Duce. Co na to polski premier? On dwa dni milczy, jakby czekał na instrukcje, co ma myśleć na ten temat, po czym pojawia się po tych dwóch dniach na konferencji prasowej i mówi:
„- Rozmawiałem dzisiaj długo z panią kanclerz telefonicznie”, a następnie udziela pełnego poparcia swojemu ministrowi. Ludzie to nie żarty. To się dzieje naprawdę, tu i teraz. On milczał i odezwał się dopiero po długiej rozmowie z Angelą. Oto „dumny” premier rządu niepodległego i suwerennego ponoć państwa, wybrany przez „dumny i mądry”, jako on sam, naród. Jednak z dość dużym zakłopotaniem, a nawet wstydem przyjąłem reakcje części polskich elit, na „hołd polski’ złożony w Berlinie. Nie chodzi mi tu oczywiście o neo-bolszewickie pseudo-elity, czyli środowisko Czerskiej i Wiertniczej. Z niepokojem na przykład przeczytałem takie oto słowa Krzysztofa Kłopotowskiego:
„Niemcy próbowały same ustanowić dla siebie ramy w dwu wojnach światowych, z ciężkimi konsekwencjami dla świata i sąsiadów. Mają kolosalny i groźny potencjał. W Ameryce żartuje się, że „wygraliśmy II wojnę światową, ponieważ nasi niemieccy uczeni byli lepsi od ich niemieckich uczonych”. Unia Europejska jest teraz trzecią próbą, tym razem pokojową, wyciągnięcia wniosków z niemieckiej dominacji we wszystkich dziedzinach. Nie uciekniemy od faktu, że Niemcy są największym, najsilniejszym, najbogatszym, najbardziej pracowitym i kulturalnym narodem europejskim. Albo Polska włączy się w próbę stworzenia znośnych ram dla niemieckiej potęgi i przy tej okazji coś dla siebie uzyska, albo ustawi się na pozycji wiecznej ofiary, przeciwnika i na tym straci.” Identycznie i z podobną naiwnością, panie Krzysztofie, myśleli o Niemcach profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego udając się 6 października 1939 roku na spotkania z Obersturmbannführerem Müllerem w gmachu Collegium Novum. Wszystkich aresztowano i 28 listopada deportowano do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen pod Berlinem. Tam mogli już do samej śmierci, w krótkich przerwach na załatwienie potrzeb w latrynie, rozmyślać o tym wspaniałym, wielkim i bardzo kulturalnym narodzie. Może to przykład zbyt drastyczny i według niektórych nieadekwatny do dzisiejszej sytuacji, ale zapewniam, że polska głupota i naiwność zawsze kończą się katastrofą. Uległość, która wydaje się ma zapewnić Europie tak zwany święty spokój jest identyczna z ulęgłością wobec Hitlera. Zawsze umożliwienie dyktatu tak ekspansywnemu i ambitnemu narodowi nad większością europejskich państw mających z Niemcami sprzeczne interesy, prowadzi wprost do konfliktu i wojny. Tak naprawdę to ci nieliczni, którzy sprzeciwiają się głośno niemieckiej hegemonii i nazywani są burzycielami oraz szkodnikami, mają więcej rozsądku i oleju w głowach niż cała ta międzynarodowa armia jajogłowych sługusów, pasożytów oraz politycznych chłopców na posyłki. W zasadzie zbliżamy się wielkimi krokami do utraty własnej państwowości, a zważywszy na postawę Polaków w ostatnich latach trzeba stwierdzić, że jako naród zasłużyliśmy sobie na taki los. Skoro można było bezkarnie niemal na naszych oczach wyprzedać nasz majątek obcym, po czym wymordować nam elity pod Smoleńskiem, a później skutecznie zmanipulować prymitywnymi kłamstwami rosyjsko-polskiego autorstwa miejscową gawiedź to, co nami jeszcze może bardziej wstrząsnąć i wybudzić z samobójczego letargu? W 1768 roku, w obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczypospolitej, powstał zbrojny związek szlachty polskiej, skierowany przeciwko królowi Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu oraz kurateli Imperium Rosyjskiego.
Tak powstała Konfederacja Barska, której celem było także zniesienie ustaw narzuconych przez Rosję. Bunt wśród współczesnych Polaków Anno Domini 2011 może wywołać niestety tylko brak kiełbasy i brykietów do grilla.
Kokos26 – blog
SZCZYT W BRUKSELI W Brukseli odbył się „szczyt” „przywódców” Unii Europejskiej. Już chyba siedemnasty raz w tym roku. Co prawda już bez Sylwia, ale chyba i tak było nieźle, bo – jeśli wierzyć doniesieniom prasowym – zaczęli w czwartek od kolacji (roboczej oczywiście) a skończyli dopiero w piątek nad ranem. Po najbardziej zadowolona była Angela Merkel. No i chyba Donald Tusk. Najmniej David Cameron. Postanowili, że będą wzmacniać Unię i euro. Nie zmienią, co prawda Traktatu, bo się na to nie zgodził Cameron, ale „nowe” zasady dyscypliny finansowej mają być wdrożone umową międzyrządową. Dlaczego „nowe” w cudzysłowie? Najważniejsze ustalenie jest takie, że państwa sygnatariusze będą przestrzegać dyscypliny budżetowej i zobowiążą się, pod groźbą „niemal automatycznych sankcji” do zredukowania deficytów budżetowych do poziomu nieprzekraczającego 3% PKB! Ale przecież te same państwa już się do tego raz zobowiązały w Traktacie z Maastricht??? Może „nowość” ma polegać na tym, że teraz mają taki wymóg wprowadzić do swoich konstytucji. Nas to nie dotyczy, bo my już taki zapis mamy, ale inni mogą mieć problem, bo wielu „przywódców”, którzy reprezentowali swoje państwa podczas brukselskiego szczytu nie mają w parlamentach aż takiej większości głosów, żeby pozmieniać konstytucje. „Niemal automatyczne sankcje” polegałyby na tym, że „kraje objęte specjalnym nadzorem po przekroczeniu 3 proc. PKB deficytu musiałyby przygotować plany reform i prosić Brukselę o ich zatwierdzenie”!
http://wyborcza.pl/1,75248,10786230,Diabelska_alternatywa__Rozpoczal_sie_kryzysowy_szczyt.html#ixzz1g6T8aNcs
Ma też być „zrzutka” w wysokości 200 mld euro na wzmocnienie strefy euro. My też się mamy zrzucić. Otóż dług „17” przekroczył już 7 bln euro!!! Przy rocznym PKB około 13 bln euro! 200 mld euro nie wystarczy nawet na roczne odsetki! Jakie musiałoby być tempo wzrostu gospodarczego, żeby spłacić te długi? Spoza strefy euro przystąpienie do umowy zadeklarowały: Polska, Łotwa, Litwa, Dania, Bułgaria i Rumunia. Węgry, Czechy i Szwecja chcą najpierw przeprowadzić konsultacje w swoich parlamentach. Premier Tusk uznał, że w swoim parlamencie nie ma po co się konsultować. Niektórzy analitycy tak się przyzwyczaili do określenia „Europa dwóch prędkości”, że bez żadnej refleksji ogłosili ,iż podział ten został ostatecznie przypieczętowany. Ale skoro nową umowę podpiszą wszystkie kraje z wyjątkiem Wielkiej Brytanii to jak będzie wyglądał ten podział? Niby Europa z na czele z Niemcami Grecją, Portugalią, Hiszpanią i Włochami u szyi będzie „pierwszą prędkością” a Wielka Brytania drugą??? Bardzo zabawne! Po szczycie na stronie www.kprm.gov.pl opublikowano taki komunikat:
„Szczyt Rady Europejskiej zakończył się porozumieniem ws. nowego paktu fiskalnego wzmacniającego strefę euro. Zdecydowano, że nowe zasady dyscypliny finansów publicznych mają być wdrożone umową międzyrządową przez 17 państw strefy euro oraz sześć innych, w tym Polskę.”
Treści jakoś troszkę mało. Więc podrzucę specjalistom od kreowania wizerunku taki „szymel” na przyszłość jak już będzie po kolejnym szczycie:
„Należy do szczególnie doniosłych, mających istotne znaczenie dla najbliższej i dalszej przyszłości, a w szczególności gospodarki. Było to spotkanie bardzo aktywne. (…) Oceny zawarte w poszczególnych wystąpieniach świadczyły o odpowiedzialnym widzeniu problematyki gospodarczej (…). Wnioski były konstruktywne i twórcze. Uchwały, które przyjęliśmy, będą podstawą do dalszej naszej pracy. O ostatecznym jednak rezultacie zadecyduje ich realizacja (…)
Założenia rozwoju, o których dyskutowaliśmy, są pierwszym tego rodzaju opracowaniem w warunkach reformy gospodarczej. Szeroka konsultacja, która towarzyszy powstawaniu tego projektu, podkreśla raz jeszcze nową metodologię pracy nad podstawowymi założeniami i programami działania. Jednocześnie powinno to stanowić rękojmię, iż plan na kolejne lata będzie realny, że będzie skuteczny. Niemniej oczekujemy na dalsze uwagi — jak go doskonalić. Jak uzupełnić. Jak ujawnić wszystkie te czynniki, które przeszkadzają, utrudniają. A jednocześnie wskazać na wszystko to, co sprzyja, co można by lepiej wykorzystać. Potwierdzamy, więc niezmiennie zapotrzebowanie na śmiałe, twórcze podejście do ostatecznego ukształtowania, a przede wszystkim do realizacji planu, na potwierdzenie w życiu jego społecznej treści”.
Generał Wojciech Jaruzelski. X Plenum KC PZPR 28.X.1982 Generał Jaruzelski też zapewniał, że „socjalizm nie upadnie nigdy”. A upadł. Zły system ekonomiczny upada pod naporem matematyki. Euro dla UE17 jest złą walutą. I w takiej formie, w jakiej istniało do 2010 roku z pewnością nie przetrwa. Więc polityczne sztuczki w celu jego ratowania podnoszą tylko koszty jego zmiany. Gwiazdowski
Banksterska morda Unii Jewropejskiej. Czyli kto i po co utworzył Unię Jewropejską Gdy wabiono Polaków do Unii Jewropejskiej (zwanej dalej przeze mnie „Unią J”), mass-media będące w łapskach i na usługach światowej koczowniczej lichwy karmiły nas propagandową papką obiecując świetlaną przyszłość, dobrobyt, szczęście, po prostu raj na ziemi – pod warunkiem, że wstąpimy do Unii. Gdy tak czyta się o Unii J propagandówkę w wikipedii, trzeba być ślepym, aby nie dojrzeć rozdarcia pomiędzy propagandową fikcją a rzeczywistością.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Unia_Europejska
Przy czym rzeczywistych powodów utworzenia Unii J wikipedia naturalnie nie podała (o tym później). Do jakiego stopnia propagandowe brednie o osiągnięciach Unii J wypisuje wikiedia najlepiej widać jest na przykładzie Grecji. Zacytuję tylko trzy zdania:
„W latach 1981-1990 nastąpiły w Grecji znaczne przeobrażenia gospodarcze i rozpoczął się szybki rozwój ekonomiczny (…). Większą rolę odegrało tu członkostwo (od 1981) i pomoc Wspólnoty Europejskiej (…). Produkt krajowy brutto na 1 mieszkańca w 2007 roku wyniósł $27 360, czyli ok. 93% średniej unijnej.”
http://pl.wikipedia.org/wiki/Grecja#Gospodarka
Prawda – jak pięknie to wygląda w wikipedii? Biedną Grecję wzięła poprzedniczka Unii – Wspólnota J – w objęcia i z biednego kraiku zrobiła zamożny kraj, który osiągnął prawie „średnią europejską” PKB. Gdy dodamy do tego propagandę sukcesu z wstępu o Grecji (ten sam link): „Współczesna Grecja jest rozwiniętym krajem, o wysokim wskaźniku rozwoju społecznego, i innych wskaźnikach, jakości życia…” – to człowieka po prostu cholera bierze. Tak łżeć potrafi tylko załgana banksterska agentura medialna. Wpędzili Grecję w bankructwo, wymuszają na niej przyspieszoną „prywatyzację”, czyli wyprzedaż resztek majątku narodowego obcym za bezcen – ale w załganej wikipedii nadal panuje w sprawie sytuacji gospodarczej Grecji propaganda sukcesu. Początkiem obecnej Unii J była zamaskowana, jako wspólnota gospodarcza Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Można by o niej dużo pisać, ale aby zrozumieć, po co ją rzeczywiście powołano, najlepiej jest skupić się na osobie jej pomysłodawcy. Kiedy czyta się życiorys Jeana Monneta to aż zazdrość człowieka bierze.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Jean_Monnet
Kto mu tak pomagał w karierze? Kto mu tak wszędzie otwierał drzwi, do premierów, do prezydentów? Weźmy taki cytat:
„W 1914 roku Monnet został z powodu stanu zdrowia uwolniony od służby wojskowej, ale podjął się pracy nad rozwiązaniem żywotnego dla aliantów problemu organizacji dostaw wojskowych, której nieskuteczność mogła zagrozić wynikowi wojny. Monnet zaproponował plan koordynacji zasobów wojennych Francji i Anglii, który został zaakceptowany przez władze wojskowe obu krajów.” Przecież on miał w 1914 roku zaledwie 26 lat! To, że zaproponował on „plan koordynacji zasobów wojennych Francji i Anglii” nie dziwi – takich pomysłów mogło być tysiące. Ale to, że rządy tych – będących w stanie wojny – państw przyjęły pomysł takiego młodzika, że go w ogóle czytały – czyja niewidzialna ręka to sprawiła? Jego kariera polityczna ciągle przerywana była karierą w biznesie, w międzynarodowych finansach. A one już wówczas kontrolowane były całkowicie przez Rothschildów i kilka innych klanów koczowniczych banksterów. Czyżby to oni byli jego protektorami? I co ich z Monnetem łączyło? Tylko smykałka do interesów? Czy może wspólne korzenie? Dla naszych rozważań istotny jest cytat Monneta z 1943 roku:
„Nie będzie nigdy pokoju w Europie, jeśli państwa zostaną zrekonstytuowane na bazie narodowej suwerenności… Kraje Europy są za małe, aby zagwarantować swojej ludności niezbędny dobrobyt i postęp społeczny. Kraje europejskie muszą się ukonstytuować w postaci federacji…„
Aha – a więc pomysłodawca Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali nie był miłośnikiem państw narodowych w Europie. Wręcz przeciwnie. Nie dziwi, więc, że podobne zdanie (w deklaracji z maja 1950 roku) o suwerennych państwach europejskich miał drugi „ojciec chrzestny” EWWiS – Robert Schuman:
„Przez konsolidację podstawowej produkcji i instytucję High Authority, której decyzje będą wiążące dla Francji, Niemiec i wszystkich krajów, które potem dołączą, propozycja jest pierwszym konkretnym krokiem ku europejskiej federacji, niezbędnego warunku zachowania pokoju.„No i jesteśmy w domu. Dwóch ojców chrzestnych EWWiS przyznaje, że proponowana przez nich wspólnota węgla i stali jest tylko elementem gry i etapem prowadzącym do stworzenia europejskiej federacji. Najważniejszym wydarzeniem decydującym o późniejszym utworzeniu politycznej „wspólnoty J” było (ukrywane dziesiątki lat przez koczownicze media) utworzenie Grupy Bilderberga.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Grupa_Bilderberg
Aż dziw, że wikipedia o tym nie wspomina w tekście o Unii J. Na marginesie dodam, że jednym z założycieli Grupy Bilderberga był nasz koczowniczy „rodak”.
http://pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Retinger
Z Jeanem Monnetem łączyło go pewne podobieństwo. Wprawdzie w biznesie i międzynarodowych finansach nie był tak zaangażowany jak Monnet, ale i przed nim niewidzialna ręka otwierała drzwi do siedzib premierów i prezydentów. Oprócz założeniu Grupy Bilderberga był Retinger również jednym z „ojców chrzestnych” Wspólnoty J – poprzedniczki „naszej” Unii. Na trzecim spotkaniu tej grupy we wrześniu 1955 w Niemczech zapadła decyzja utworzenia Unii J i wprowadzenia (w przyszłości) wspólnej waluty.
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2009/05/bildberg-beschloss-die-eu-und-den-euro.html
Początkowo Unia J nosiła miano Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (w 1993 roku w Maastricht przymiotnik „gospodarczej” skasowano).
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wsp%C3%B3lnota_Europejska
Przymiotnik „gospodarczej” był dodany dla zmyły – aby zamaskować fakt, że Wspólnota J jest zamachem na istnienie suwerennych państw europejskich. Zamach ten prowadzony jest systematycznie, powoli, małymi kroczkami, – ale za to z żelazną konsekwencją. A wszystkie postanowienia uchwalane rzekomo przez polityczne marionetki banksterów są wcześniej ustalane na zlotach Bilderbergów. Marionetki polityczne (premierzy, prezydenci) mają za zadanie jedynie odegranie inscenizacji nagłaśnianych przez koczownicze media, jako „wydarzenia polityczne”, – w których marionetki odgrywają przypisane im w zakulisowym scenariuszu role. Nie popadajmy przy tym w zarozumiałość, że jesteśmy aż tacy ważni – bo tylko nami grupa Bilderberga się interesuje. Na ich spotkaniach zapadają np. decyzje o wszystkim, co dzieje się w polityce Dużego USraela (nazywanego potocznie USA) – a co następnie realizuje lokator Białego Domu – agent banksterów. Ponadto na Bilderbergu omawia się plany kolejnych zbrodniczych wojen realizowane następnie przez (kontrolowane przez banksterów) NATO, – czyli North Atlantic Terror Organization. Istotną informacją jest też to, że kryzys ekonomiczny strefy euro nie jest spowodowany nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności czy złym losem. On jest zaplanowany i żelazną konsekwencją realizowany przez banksterów. Jeden z liderów globalistów, Rockefeller powiedział kiedyś: „Wszystko, czego teraz potrzebujemy to odpowiednio wielki kryzys, a wtedy narody zaakceptują nowy porządek świata.” Zwróćmy tutaj uwagę na fakt, że nie tylko Unia J boryka się z kryzysem euro. Sytuacja finansowa i gospodarcza Dużego USraela jest podobnie katastrofalna. Można odnieść wrażenie, że te dwa najważniejsze folwarki banksterów konkurują ze sobą o to, który z nich narobi więcej długów i prędzej zbankrutuje. Akurat teraz tam, za oceanem, zadłużenie przekroczyło 100% rocznego PKB. A une zamiast oszczędzać, budują nową bazę wojskową w Australii. I wydają setki miliardów na wojny i nowe zbrojenia. Sytuacja finansowa Niemiec – wiodącego baraku unijnego jest beznadziejna. Mało kto wie, że nawet na spłatę zaległych odsetek Niemcy zaciągać muszą kolejne kredyty.
http://www.staatsverschuldung-online.de/
A dług Niemiec nieubłaganie rośnie – z tytułu samych tylko należnych odsetek o 200 milionów euro dziennie.
http://www.staatsverschuldung.de/schuldenuhr.htm
Po co więc powstała Unia J? - Po to, aby zlikwidować suwerenne państwa Europy. (Niedawno niemiecki minister finansów Schäuble – wyjątkowo gorliwa marionetka banksterów – otwarcie powiedział, że kryzys strefy euro jest konieczny do osiągnięcia politycznej unii („Wir können eine politische Union nur durch eine Krise erreichen„).
http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2011/11/schauble-die-krise-ist-notwendig-fur.html)
- Po to, aby wpędzić ją w bankructwo, (aby banksterzy za długi wykupili wszystko, co ma jakąkolwiek wartość).
- Po to, aby upadek finansowy Unii J i Dużego USraela wywołał ogólnoświatowy odpowiednio wielki kryzys.
Podskakiwanie i stawianie się okoniem Camerona w Brukseli to była tylko inscenizacja. Niedawno, gdy padł rozkaz bombardowania Libii, to wykonywał go nadgorliwie, posłusznie i na wyścigi z Francją. Zresztą, gdyby nawet Cameron „ustąpił” naciskom Merkozego to jego zgodę mogło odrzucić referendum. Bo normalni mieszkańcy UK w przeciwieństwie do agenturalnych marionetek politycznych miłośnikami Brukseli nie są. Cała ta maskarada robiona jest po to, aby inscenizacja na politycznej scenie sprawiała wrażenie autentyczności i spontaniczności. Mieszkańcy Unii J nie powinni domyślać się, że inscenizowana przed ich oczami polityka to lipa. Na agresję militarną na Rosję i Chiny zbrodnicze NATO się nie porwie tak łatwo, jak na Serbię, Afganistan, Irak, czy Libię. Te kraje będą zwalczane i osłabiane m.in kryzysem gospodarczym (TV Arte pokazywała ostatnio migawki ze strajków w Kraju Środka. Zmniejszające się zamówienia z Zachodu – spowodowane kryzysem – powodują ograniczanie produkcji w Chinach. A to oznacza dla pracowników mniej nadgodzin, czyli mniej pieniędzy na wypłatę). Przy czym bankructwo Unii J to nie jest jeszcze koniec jej przeznaczenia. Globaliści chcą światowego rządu rządzącego światowym państwem. Unia J w ich planach będzie jedną z prowincji ich światowego państwa. Nad Brukselą (i nad Waszyngtonem) dominować będzie Jerozolima – siedziba Mędrców Syjonu. Przygotowania psychologiczne do utworzenia światowego rządu trwają już od dawna. Wszystkie globalne zagrożenia – rzeczywiste czy fikcyjne - tylko, dlatego są tak nagłaśniane, aby najpierw wpędzić Gojów w przerażenie, a następnie, aby przekonać ich za pomocą propagandy koczowniczych mediów, że z globalnymi zagrożeniami może uporać się jedynie globalny rząd. Na bunty i protesty banksterzy są przygotowani. Niewykluczone, że będą je sami nawet prowokować. Tłumić będą je siłą. Ostatecznie i tak planują depopulację. W jaki sposób spadnie liczba mieszkańców Ziemi – to jest im obojętne. Ale tymczasem, na obecnym etapie, inscenizują nam „ratowanie strefy euro”. Na którą i tak wydali już wyrok. Opolczyk
Kładziemy w miarę zdrową głowę w chore łóżko
1. Przywódcy wiodących krajów UE tacy jak Angela Merkel czy Nicolas Sarkozy po zakończeniu wczorajszego szczytu w Brukseli jak można się było spodziewać, ogłosili jego sukces. To chyba był już ósmy szczyt w tym roku, każdy z nich przełomowy i napawający optymizmem, jeżeli chodzi o przyszłość UE, a w szczególności krajów strefy euro.Tyle tylko, że po każdym szczycie tego optymizmu dla rynków finansowych wystarczało na coraz mniej czasu. Najpierw były to miesiące, niedawno jeszcze tygodnie, a teraz optymizmu wystarcza zaledwie na dni. Prawie na pewno tak będzie i tym razem, bo kraje, które zdecydowały się poprzeć propozycje niemiecko-francuskie umówiły się, że nowa umowa międzyrządowa (nie traktat) będzie podpisywana dopiero pod koniec marca. A więc kraje strefy euro, które już od wielu miesięcy mają kłopoty z obsługą swojego długu publicznego, zostały wystawione na 3,5 miesiąca na żer rynkom finansowym.
2. Ustalenia, pod którymi wczoraj podpisało się 23 przywódców krajów UE (17 krajów euro i 6 spoza tej strefy) i których nie zaakceptowali Anglicy, Szwedzi, Czesi i Węgrzy to:
- utrzymywanie deficytów sektora finansów publicznych (chodzi o sumę deficytu budżetowego, samorządowego i sektora ubezpieczeń społecznych) poniżej 3% PKB i wprowadzenie automatycznych sankcji finansowych dla kraju, który ten próg przekroczy, a także długu publicznego poniżej 60% PKB,
- opiniowanie przez KE projektów budżetów krajów uczestniczących w porozumieniu z koniecznością uwzględnienia zastrzeżeń przez nią zgłoszonych przez parlamenty narodowe,
- prawdopodobnie ujednolicenie podatku dochodowego od firm (w tym wyrównanie stawek podatkowych), choć oficjalnie na razie się o tym nie mówi,
- konieczność wsparcia MFW kwotą 200 mld euro (150 mld euro przypada na 17 krajów strefy euro, a 50 mld euro na 6 pozostałych krajów uczestniczących w porozumieniu),
- uruchomienie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego już od lipca 2012 roku (na fundusz ten ma złożyć się KE w wysokości 60 mld euro i pozostałe kraje strefy euro na kwotę 440 mld euro w postaci kredytów i gwarancji kredytowych).
3. Trzy pierwsze ustalenia dla każdego kraju, który się pod nimi podpisuje, oznaczają oddanie części kompetencji państwa narodowego na rzecz instytucji międzynarodowej tj Unii Europejskiej. Zgodnie z Konstytucją RP oznacza to konieczność zatwierdzenia takiej takiej umowy międzynarodowej większością 2/3 ustawowej liczby posłów i senatorów odpowiednio w Sejmie i Senacie. Zwracam na to uwagę po już wczoraj w mediach aż zaroiło się od „specjalistów’, którzy twierdzili, że wystarczy w tej sprawie, zwykła większość. Jest oczywistym, że Prawo i Sprawiedliwość, takich rozwiązań nie zaakceptuje, bo ich przyjęcie nie tylko nie uratuje strefy euro, a Polskę pozbawi ostatnich instrumentów przy pomocy, których, rząd może wpływać na pobudzanie rozwoju gospodarczego. Nie jest też jasne, jakie obciążenia przyjęła na siebie Polska, zgadzając się na dodatkowe wsparcie dla MFW. Prawdopodobnie Donald Tusk o tym nie mówi publicznie, choć wie jak kwota przypadnie na Polskę, bo ta składka będzie proporcjonalna do udziałów naszego kraju w EBC i może wynieść blisko 10 mld euro. Wprawdzie środki te mają częściowo udostępniać banki centralne, a częściowo budżety krajów członkowskich, ale wszystko wskazuje na to, że z dużym prawdopodobieństwem będą to pieniądze stracone, ponieważ mają służyć do pomocy w spłacaniu góry długów krajów strefy euro, która już przekroczyła 7 bln euro i rośnie dalej. Około 4 bln euro tego długu jest zagrożone (w tym 2 bln długu włoskiego, 0,4 bln długu greckiego, 0,8 bln euro długu hiszpańskiego) i duża jego część nigdy nie zostanie spłacona (już w pakiecie pomocowym dla Grecji jest umieszczone umorzenie około 100 mld euro jej długu), co oznacza, że wszyscy, którzy w tej sprawie dadzą gwarancje te gwarancje w przyszłości stracą. Jakby nie patrzeć, Polska decyzją Tuska, kładzie w miarę zdrową głowę w ewidentnie chore łóżko. Nie możemy na to pozwolić w Parlamencie.
Zbigniew Kuźmiuk
Mądrej głowie ... Trwa kolejny atak na „Nowy Ekran”. Kogoś najwyraźniej bardzo zdenerwowało zaangażowanie dziennikarzy tego portalu w ujawnianie prawdy o Marszu Niepodległości wielkiej manifestacji polskiego patriotyzmu. Atakującymi nE - jak można sądzić - nie są jednak jacyś „antyfaszyści”. Są nimi podobno prawicowcy, którzy swoje napaści przedstawiają, jako wyraz patriotycznej troski o jasność poczynań Nowego Ekranu, który zresztą wg nich już służy do osłabiania i rozbijania prawicy. Ogień skierowano przeciwko właścicielowi portalu, ale i mnie zaczęto dostrzegać nie tylko jak przedtem w roli użytecznego durnia ciemnych mocy, ale wręcz, jako zdrajcę „aparatczyka WSI” (sic!). Przed laty dziennikarka „Tygodnika Solidarność” napisała artykuł przedstawiający atak na mnie w 2001 r. Dowiaduję się, że w zapleczu napaści na nE pojawiło się nazwisko znanego mi z tamtej afery niejakiego Kittela. Warto, więc przypomnieć dawny artykuł, aby dostrzec z czyjego wsparcia korzystają obecni antyekranowcy oraz wykazać, jak wyglądała moją „współpraca” z WSI.
Beneficjanci sprawy Szeremietiewa Wiele wskazuje na to, że za zamknięciem ust byłemu wiceministrowi obrony Romualdowi Szeremietiewowi przez przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości stoją potężne siły. O tym jak potężne niech świadczy choćby fakt, że padają kolejne zarzuty przeciwko jemu i jego asystentowi, a i tak wymiar sprawiedliwości nie zdecydował się na odtajnienie spraw sądowych. Znawcy tematu twierdzą, że „sprawa Szeremietiewa” będzie trwać do momentu fizycznego zejścia bohatera zbrojeniowej epopei III RP. Najbardziej niepokoi zbieżność działań służb specjalnych i dwójki dziennikarzy „Rzeczypospolitej” Anny Marszałek i Bertolda Kittela, autorów tekstu z lipca 2001 r. pt. „Kasjer z Ministerstwa Obrony”, od którego oficjalnie wszystko się zaczęło. Niektórzy stawiają wręcz hipotezę, że służby posłużyły się dwójką dziennikarzy w celu zniszczenia wiceministra Szeremietiewa.
- Mam dowody na to, że dziennikarze „Rzepy” w sprawie Szeremietiewa stali się narzędziem w rękach służb – twierdzi Sylwester Latkowski, autor programu „Konfrontacja” w TVP2. Bohaterem jednego z odcinków był Romuald Szeremietiew. Komu przeszkadzał były wiceminister? Przede wszystkim lobbystom przemysłu zbrojeniowego i niektórym politykom, którym nie podobała się zbytnia dociekliwość wiceministra w wyborze sprzętu dla polskiej armii. Szeremietiewowi, jako pierwszemu wiceministrowi obrony podlegał nadzór nad komisjami przetargowymi, dokonującymi zakupów wartych miliardów złotych. Nie trzeba dodawać, jak potężne są tzw. wziątki dla tych, którzy w jakiś sposób przysłużą się firmom, które wygrają przetargi. Szeremietiew, jako jeden z nielicznych cywilnych ministrów resortu obrony cieszył się zasłużoną estymą wśród wojskowych, – jako że miłość do munduru w przenośni i dosłownie wyssał z mlekiem matki. Nie tylko sam służył w wojsku, ale zanim objął fotel wiceministra, zrobił doktorat z nauk wojskowych, a w trakcie piastowania funkcji zdobył kierunkową habilitację, – więc dobrze wiedział, jakiego sprzętu wojsku potrzeba. I żaden generał nie był w stanie wyprowadzić go w uzbrojeniowe pole.
- Bardzo dobrze mi się współpracowało z wiceministrem Szeremietiewem, ponieważ wiedział, o czym mówi. Był generalnie bardzo lubiany i szanowany przez wojskowych – przyznaje generał Jarosław Bielecki, dzisiaj już poza wojskiem, a za czasów Szeremietiewa był koordynatorem w pionie uzbrojenia i infrastruktury, który nadzorował wiceminister.
Szeremietiew obejmował resort z gotowym programem jej unowocześnienia, był członkiem ścisłego kierownictwa AWS i szefem zespołu programowego d.s. bezpieczeństwa narodowego.
- Szedłem do ministerstwa z koncepcją armii i ratowania polskiego przemysłu zbrojeniowego – opowiada Romuald Szeremietiew. - Miałem świadomość panujących układów, ale wierzyłem, że coś zmienię, że uda mi się zrobić coś dobrego dla wojska i Polski.Szeremietiew chciał m.in. siły zbrojne podzielić na siły operacyjne i terytorialne. Argumentował: wojsko ma dwojakiego rodzaju zadania: z punktu widzenia naszych interesów na arenie międzynarodowej, powinniśmy uczestniczyć w różnych operacjach sojuszniczych i musimy mieć do tego wojsko, które będzie profesjonalne, dobrze wyszkolone i uzbrojone. I sprawa druga, bodaj czy nie ważniejsza, to przygotowanie kraju do obrony w sytuacji, kiedy pojawiają się zagrożenia typu katastrofy, powodzie, terroryzm, do czego potrzebne są jednostki terytorialne, a więc coś na wzór armii szwajcarskiej, gdzie żołnierze, na co dzień są cywilami i strzegą swoje najbliższe otoczenie, a na hasło: wkładają mundury i walczą z przeciwnikiem.
W nocy włamanie, w dzień – wizyta dziennikarzy Blisko pięcioletnia gehenna byłego wiceministra rozpoczęła się nocy z 25 na 26 czerwca 2001 r., kiedy to nieznani sprawcy włamali się do jego biura poselskiego, gdzie mieściła się również siedziba Fundacji Niepodległości Polski. Pomieszczenie zostało zdemolowane, ale zginęła niemal wyłącznie dokumentacja finansowa i rachunki. Traf chciał, że tego samego dnia rano w gabinecie ministra zjawiło się dwoje dziennikarzy „Rzeczypospolitej” Anna Marszałek i Bertold Kittel. Szeremietiew nie umawiał się wcześniej na spotkanie z nimi, ale skoro już przyszli, a zwłaszcza skoro zarekomendował ich rzecznik prasowy ministra mjr. Andrzej A., przystał na rozmowę. Szeremietiew, który wielokrotnie w przeszłości bywał przesłuchiwany przez oficerów milicji i Służbę Bezpieczeństwa, podczas rozmowy z dziennikarzami czuł się podobnie: „Dziennikarze stawiali mi kolejne zarzuty, nie słuchając w ogóle odpowiedzi. Byli wyjątkowo napastliwi i pewni swego – wspomina po latach Szeremietiew. W lipcu 2001 r. dwójka dziennikarzy „Rzeczpospolitej” poddała m.in. w wątpliwość pochodzenie majątku państwa Szeremietiew, a asystentowi wiceministra Zbigniewowi Farmusowi zarzucili dopuszczanie się praktyk korupcyjnych, żądanie łapówek od zagranicznych koncernów zbrojeniowych. I że w rozmowach Farmus miał się powoływać na szefa. Fundację zaś sklasyfikowali, jako miejsce dokonywania nielegalnych operacji finansowych. Do aresztu trafił Zbigniew Farmus. Kilka dni później ze stanowiskiem pożegnał się sam Szeremietiew. Jesienią 2002 r. prokuratura podejmuje dwa śledztwa. Jedno dotyczyło nieprawidłowości w działalności Fundacji Niepodległości Polski (FNP), drugie – mówiąc oględnie - korupcji w MON. W pierwszym – prokuratura zarzuciła wiceministrowi i jego podwładnemu sfałszowanie podpisów na dokumentach FNP i defraudacji w ciągu kilku lat 70 tys. zł. Ekspertyzy grafologów nie pozostawiły wątpliwości: ani Szeremietiew ani Farmus nie fałszowali podpisów, zatem zarzut fałszowania został umorzony. Zrozumienia prokuratury nie znalazły kolejne wnioski dowodowe obrony wyjaśniające przeznaczenia zakwestionowanej kwoty pieniędzy, więc je odrzuciła. W czerwcu 2004 r. prokurator Monika Przybysz przesłała akt oskarżenia do sądu. Zbigniew Jaskólski, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie: „akt oskarżenia dotyczy dwóch osób: Zbigniewa Stefana Farmusa – ówczesnego sekretarza generalnego zarządu i Romualda Szeremietiewa – ówczesnego członka rady Fundacji i mówi o tym, że od 3 września 1997 r. do 16 marca 1999 r. działając wspólnie i w porozumieniu przywłaszczyli sobie powierzone im mienie w łącznej kwocie 73,9 tys zł. I że kwoty te uzyskane z darowizn na rzecz fundacji, wydatkowali na cele niezwiązane z działalnością statutową, w tym na kampanię wyborczą Szeremietiewa, za co grozi kara od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności”.
Przetargowa pałeczka zmieniła właściciela Pani prokurator wnioskuje o przesłuchanie w sądzie 74 świadków i odczytanie zeznań 23 kolejnych osób, wśród nich m.in. jest płk Janusz Zwoliński, dyrektor Departamentu Zaopatrywania Sił Zbrojnych MON za czasów Szeremietiewa, któremu bezpośrednio podlegała kontrola nad przetargami. Po odwołaniu wiceministra, Zwoliński też stracił posadę. Zastąpił go – na mocy decyzji byłego szefa resortu obrony, dzisiaj wicemarszałka Sejmu i posła PO Bronisława Komorowskiego – płk Paweł N.. I to ten ostatni dokonał wyboru i zakupu transportera kołowego i rakiety przeciwpancernej. Płk N. dzisiaj jest generałem, awans otrzymał z rąk byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego na wniosek następcy Komorowskiego – Jerzego Szmajdzińskiego. Niektórzy zachodzą w głowę, dlaczego zarzut korupcji stawia się tylko Szeremietiewowi i jego asystentowi, a nie osobie, która fizycznie zajmowała się przetargami, czyli płk Zwolińskiemu. W żadnym razie nie sugerujemy, że płk Zwoliński w czymkolwiek zawinił, tylko zastanawiamy się nad wybiórczym podejściem do sprawy wymiaru sprawiedliwości. Skoro jednak niczego mu nie można było zarzucić - płk Zwoliński to kultowa postać w MON i uczciwy człowiek – to, dlaczego go zwolniono?. Ponieważ uznano go za człowieka Szeremietiewa? No i dlaczego zarzuty dotyczą osób, które przetargów nie przeprowadzały? Warto też dodać, że kłopoty ma dzisiaj gen. N. Prowadzone jest, bowiem śledztwo w związku z jego, a nie Zwolińskiego, zakupami i podejrzeniem o korupcję. Wracając do sprawy defraudacji pieniędzy Fundacji. Otóż jesienią 2004 r. odbyło się porządkowanie dokumentacji po likwidacji fundacji i – o ironio – odnalazły się oryginały rachunków opiewających na łączną kwotę ponad 80 ty. zł. Okazało się, że włamywacze zapewne na skutek pośpiechu zadowolili się jedynie teczką z kserograficznymi odbitkami rachunków. Obrona Szeremietiewa triumfalnie przekazała owo znalezisko sądowi, pewna, że sprawa przeciwko jej klientowi, skoro nie było przestępstwa, zostanie umorzona. Nic z tych rzeczy. Do dzisiaj sąd nie tylko, że nie zdążył rozpatrzyć wniosku obrony, ale też nie wyznaczył pierwszego terminu rozprawy.
Sąd może, ale nie musi Nie pozostały natomiast bez echa doniesienia „Rzeczypospolitej” o pochodzeniu majątku państwa Szeremietiew. Bowiem najpierw miejscowy urząd skarbowy przeprowadził szczegółową kontrolę ich dochodów i wydatków z kilku ostatnich lat. I stwierdził ich prawidłowość. Ale redaktorzy „Rzeczpospolitej” kwestionowali nadal decyzję skarbowców w artykule pt. „Fiskus zadowolony, prokurator zdziwiony”. Z wyjaśnieniem tychże wątpliwości pospieszyła następnie Mazowiecka Izba Skarbowa, zaś prokuratura apelacyjna zbadała rzetelność tej decyzji, i także nie znalazła niczego nagannego. Prokurator Jaskólski uciął ostatecznie sprawę wypowiedzią sprzed roku, w której stwierdził, że: „urząd skarbowy nie dopatrzył się żadnych nieprawidłowości. Zresztą ta sprawa od początku nie była objęta aktem oskarżenia.” Dodajmy nie była „objęta”, bo niczego nie znaleziono, ale przecież szukano. Wojciech Małek, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Warszawie wyjaśnia, że sprawę odpowiedzi sądu na składanie wniosków dowodowych przed wyznaczeniem terminu rozprawy, prawo nie reguluje. Zatem jedynie od dobrej woli sądu zależy, czy zechce zebrać się na posiedzeniu przed wyznaczeniem rozprawy i wniosek rozpatrzyć, czy też nie. Kwestia człowieka naznaczonego od dwóch lat piętnem „defraudatora”, nie ma znaczenia. A sądy – tłumaczy sędzia Małek – są zawalone sprawami, więc ukrytych intencji nikt nie powinien się doszukiwać w nie wyznaczeniu od dwóch lat pierwszego terminu rozprawy. Drugi akt oskarżenia autorstwa prokurator Elżbiety Ciuki dotyczący korupcji w MON wpłynął do sądu także w kwietniu 2004 r. Po latach śledztwa okazuje się, że zarzuty „Rzeczpospolitej” były, co do jednego wyssane z palca. Szeremietiew nie brał ani nie dawał łapówek, nie zdradzał tajemnic, nie ustawiał przetargów, nie wydawał więcej niż zarabiał, fundusze na kampanie AWS zbierał legalnie, a nadto nie kręcił, nie kłamał i nie oszukiwał. A mimo to sam akt oskarżenia zarzuca:
1. dwukrotne przekroczenie uprawnień w sprawach przetargowych (centrale telefoniczne i samochody osobowo-dostawcze),
2. wymuszenie decyzji (w zamian za obietnice awansu),
3. niedopełnienie obowiązku o ochronie informacji niejawnych i
4. przyjęcie korzyści majątkowej w kwocie ok. 40 tys. zł. Tę korzyść miał stanowić samochód Lancia Kappa, kupiony za 52 tys. zł., a warty według prokuratora prawie dwa razy więcej. Ale w zamian Szeremietiew oddał dealerowi Fiata własny wóz (Fiat Brava wyceniony na 21 tys. i sprzedany przez dealera za 35 tys. zł), a kupiona Lancia była używanym tzw. wozem demonstracyjnym, – dlatego jej cenę skalkulowano znacznie poniżej wartości. Wg „Rzeczpospolitej” o wyłudzeniu i próbie wyłudzenia haraczu mówili przedstawiciele przemysłu zbrojeniowego, politycy AWS, SLD, były doradca Lecha Wałęsy. Mówili anonimowo. Żadne nazwisko nie pojawia się. W aktach sprawy też nie ma żadnego nazwiska. A co do zarzutu o przekroczenie uprawnień i działanie na szkodę interesu publicznego.
– Chodzi tu o zamówienia publiczne – tłumaczy rzecznik Jaskólski – Oskarżony odstąpił od obowiązujących zasad i polecił zmianę kryteriów dotyczących zamówień publicznych w sprawie zakupu samochodów.
- To bzdura do kwadratu – twierdzi Romuald Szeremietiew. – Nie było żadnego odstąpienia. Zmieniono kryteria zgodnie z prawem, bowiem chodziło o przeprowadzenie rzetelnego przetargu. Dotychczas warunki były tak ustawione, że w przetargach wygrywała tylko firma Daewoo Poland. Fiat natomiast domagał się równych kryteriów. I miał rację. Gdyż dotąd najważniejszy warunek, czyli niska cena zapewniała wygraną Daewoo. Chciałem zmienić te układy. I pewnie, dlatego zostałem „oskarżony” o wywieranie nacisków w tym przetargu.” Co do najpoważniejszego zarzutu - korupcji, który złamał kariery obu panów? Od kwietnia 2004 r., kiedy akt oskarżenia wpłynął do sądu, odbyło się kilka rozpraw. Dziennikarze nie mogą w nich uczestniczyć, ponieważ sprawa objęta jest klauzulą tajności. Musimy opierać się jedynie na słowach rzeczników prasowych.
Tajne przez poufne Dlaczego sprawa przeciw Romualdowi Szeremietiewowi toczy się z wyłączeniem jawności?
Wojciech Małek: proces prowadzony jest z wyłączeniem jawności z uwagi na możliwość ujawnienia tajemnicy państwowej, ważnych informacji dla bezpieczeństwa państwa.
Jakich? To, dlaczego owych tajemnic strzegą m.in. asesorka Iwona Konopka i jeden z młodych prokuratorów Marcin Ejslert. - Asesor w zakresie orzekania ma takie same prawa jak sędzia, przydzielanie spraw konkretnym asesorom i sędziom odbywa się na zasadzie losowej – zgodnie z przepisami – tzn. asesorzy i sędziowie są uszeregowani w jedną listę alfabetyczną i w kolejności wpływania spraw, są one przydzielane konkretnym osobom. Lista ta jest jawna dla stron, żeby sąd nie manipulował przyznawania spraw. Praktyka i życie jest takie, że warszawskich sądach rejonowych w większości wydziałów jest więcej asesorów niż sędziów. Taka jest proza warszawskiego wymiaru sprawiedliwości.
Z faktu, że rozprawa dotyczy spraw objętych tajemnicą, nie od razu musi wynikać poważny charakter sprawy. Prawdopodobnie sprawa ta nie jest z kategorii najbardziej skomplikowanych, ponieważ – zgodnie z przepisami – gdyby takowa była, sąd rejonowy miał możliwość wystąpienia do sądu apelacyjnego o przekazanie jej - właśnie z uwagi na skomplikowany charakter sprawy do sądu okręgowego, gdzie asesorzy nie pracują, a jedynie pełni sędziowie”. Na marginesie: sąd rejonowy zwracał się o skierowanie sprawy do sadu okręgowego, ale sąd apelacyjny omówił.
W sprawie o korupcję ma zostać przesłuchanych 77 świadków, na co – szacuje sędzia Małek - potrzeba od dwóch miesięcy do lat 10. Wszystko zależy od tego, na jaką okoliczność świadkowie zeznają i czy możliwość wzięcia udziału w tych czynnościach nie są ograniczone np. pobytem czasowym lub stałym zamieszkiwaniem za granicą. Np. w podobnej sprawie, Zbigniewa Farmusa, sprawa trwa już kilka lat z tego m.in. powodu, że świadkowie przebywają za granicą i możliwość ich przesłuchania jest bardzo ograniczona, pomimo że świadków nie jest astronomicznie wielu. Nie twierdzę, że w sprawie Szeremietiewa też tak będzie, trudno przewidzieć.
Czy często zdarza się, że autorzy aktu oskarżenia nie bronią go następnie w sądzie, jak to ma miejsce w sprawie o korupcję w MON? Sędzia Małek: „Nic dziwnego w tym nie ma. Prokuratura jest organem, który działa jako prokuratura, oskarżycielem jest prokuratura, a nie konkretny prokurator. Nie odpowiem pani na żadne konkretne pytanie dotyczące zarzutów, które utrzymały się lub zostały obalone, ponieważ sprawa prowadzona jest z wyłączeniem jawności. Dowiemy się, kiedy sąd ogłosi wyrok, o ile uzasadnienie będzie jawne. Wyrok zawsze jest jawny, ale już uzasadnienie niekoniecznie”.
Ordynarna prowokacja Od samego początku afery, tj. lipca 2001 r. Szeremietiew utrzymuje, że padł ofiarą ordynarnej prowokacji zorganizowanej przez Wojskowe Służby Informacyjne (WSI). Zawiadomił o tym, kogo tylko się dało. Wskazywał nazwiska oficerów, którzy za prowokację tę odpowiadają. Podał nazwiska dwóch swoich byłych współpracowników, – którzy przekazali WSI nieprawdziwe informacje na jego temat. Przedstawił oświadczenie jednego ze swoich współpracowników, byłego szefa sekretariatu mjr. Sławomira K., który szczegółowo opisał, w jaki sposób WSI próbowały szantażem zmusić go do złożenia fałszywych zeznań obciążających byłego wiceministra. Najpierw prokuratura długo nie chciała badać tej sprawy. Kiedy ją po wielu interwencjach Szeremietiewa podjęła był on pokrzywdzonym, przez ok. rok, co ma na piśmie przesłanym na jego ręce przez prokuraturę wojskową. W charakterze pokrzywdzonego był też przesłuchany. Następnie we wrześniu 2003 r., prokuratura umorzyła postępowanie „z powodu niemożności ustalenia prawdy”. Okazało się, że jeden z oficerów WSI oskarżonych przez Szeremietiewa, po prostu zniszczył część dokumentów. Szeremietiew nie mógł zaskarżyć decyzji prokuratury, bo nagle przestał być pokrzywdzonym – tak stwierdził prokurator wojskowy? Operację nakłaniania do składania fałszywych zeznań przeciwko Szeremietiewowi przeprowadził pułkownik, przyjaciel ministra Szmajdzińskiego z czasów PRL, były oficer polityczny LWP, a dzisiaj wykładowca Wyższej Szkoły Humanistycznej w Pułtusku, zajmuje się pedagogiką społeczną. To on swego czasu chwalił się płk. Henrykowi D., że był autorem pierwszego artykułu, który ukazał się w „Rzepie”. Dodatkowo, ten oficer po historii z Szeremietiewem został mianowany asystentem komendanta głównego Żandarmerii Wojskowej (w strukturze Żandarmerii to nie lada awans, bo trzecie, co do ważności stanowisko służbowe – po komendancie i zastępcy komendanta). Natomiast mjr WSI który zniszczył dokumenty awansował na stopień podpułkownika i wyjechał na placówkę – jest zastępcą attache wojskowego w Indiach.
- Tak, że wszystko dobrze się skończyło – mówi z wisielczym humorem były wiceminister.
Ale to nie jedyni beneficjanci „sprawy Szeremietiewa”, którzy zyskali mniej lub bardziej na dymisji i medialnej nagonce na byłego wiceministra.
Kolejni beneficjanci Mjr Andrzej A., były rzecznik prasowy Szeremietiewa, który złożył obciążające go zeznania, powinien raczej czuć wdzięczność dla byłego szefa, że za pijaństwo nie wyrzucił go natychmiast z pracy, tylko dał czas na znalezienie następnej. Do pracy w MON polecił go dowódca wojsk lądowych generał Zbigniew Zalewski. Po fakcie okazało się, że A. wcześniej był oficerem politycznym LWP, a wg miesięcznika „Raport – Wojsko - Technika - Obronność” - był on także funkcjonariuszem służb tajnych w PRL. Były rzecznik opublikował dwie książki o aferze w MON, pierwsza z nich ukazała się w 2003 r. pt. „F-17 na polskim niebie. Przetarg stulecia – kalendarz wyboru” nakładem wydawnictwa „Ostrowski-Arms”. Jego prezesem jest Andrzej O. ścigany za podejrzany kontrakt w Iraku, znajomy gen. Janusza Bojarskiego – zastępcy byłego szefa WSI, wcześniej attache wojskowego w USA. Na jednej ze stron książki można przeczytać, że w trakcie przetargu „pojawiły się pewne nieścisłości związane z obsługą konsultingową przetargu na samolot wielozadaniowy (…) temat ten jest wyjaśniany przez warszawską prokuraturę apelacyjną”. Autor nie wspomina jednak, że te niejasności i wyjaśnianie ich przez prokuraturę spowodowane są jego oskarżeniami o łapownictwo Szeremietiewa. I że zarzut nie znalazł potwierdzenia w śledztwie. Drugą – w 2005 r. pt. „5 dni, które wstrząsnęły MON. Afera Romualda Szeremietiewa” wydała oficyna wydawnicza CB, którego właścicielem wg niektórych, jest b. kapitan SB. Mjr A. próbował udowodnić, że b. wiceminister obrony narodowej brał wysokie łapówki. Nie uwzględnił ani rezultatów śledztwa prokuratorskiego, ani opinii urzędu skarbowego, który po bardzo intensywnym prześwietleniu finansów Szeremietiewa zakończył kontrolę nie dostrzegając żadnych uchybień. Czy to przypadek, że właśnie mjr A. zarekomendował dwójkę dziennikarzy „Rzepy” wiceministrowi Szeremietiewowi? Czasowo zyskał podpułkownik Tadeusz K., wówczas tymczasowy kierownik Zakładów Wojskowych w Bydgoszczy. Toczyło się przeciwko niemu postępowanie karne: był zamieszany w nielegalne transakcje związane z częściami do samolotów. Po złożeniu zeznań przeciwko Szeremietiewowi, postępowanie uchylono. Wznowiono je dopiero na skutek protestu pracowników zakładów.
Bardzo wiele zyskał Bronisław Komorowski – przede wszystkim przejął kontrolę nad zakupami dla wojska. Pytany dzisiaj o celowość skorzystania z pomocy WSI „w rozpracowaniu Szeremietiewa”, i zlecenia inwigilowania go, odpowiada wymijająco. Twierdzi, że otrzymał wiele sygnałów na temat nieprawidłowości w pionie nadzorowanym przez Szeremietiewa i musiał zareagować. Po chwili zastanowienia dodaje, że te sygnały, to publikacje prasowe, zwłaszcza w „Rzeczpospolitej”. O tej ostatniej dodajmy wiedział zanim ukazała się drukiem. Dlaczego zarządził pokazową akcję aresztowania asystenta wiceministra Zbigniewa Farmusa na promie do Szwecji z wykorzystaniem śmigłowca marynarki wojennej, chociaż Farmus – jak się okazało po czasie – jechał na zaplanowany wcześniej urlop, nigdzie nie uciekał, i prokurator też nie postawił mu zarzutu ucieczki z kraju?
- Zostałem wprowadzony w błąd przez Romka, który obiecał mi, że Farmus nie będzie opuszczał kraju. Stało się inaczej – tłumaczy wicemarszałek.
- Żadnych obietnic nie składałem, ponieważ nikt ode mnie ich nie żądał – ripostuje Szeremietiew. – Nie mógł żądać skoro nie toczyło się żadne postępowanie przeciwko Farmusowi. Na jakiej podstawie można by było ograniczać mu swobodę poruszania się? Bronisław Komorowski nie przyznaje się również do autorstwa cytowanych w prasie jego słów:, „Jeśli się pomyliłem to wiem, że będzie mnie to kosztowało karierę polityczną”. Zapewnia, że tych słów nigdy nie wypowiedział. A tak w ogóle, to nie ma sobie nic do zarzucenia i „swojemu przyjacielowi z opozycji” życzy powodzenia, a zwłaszcza uniewinniających wyroków w sądzie.
Wyjazd na placówkę albo awans Minister Komorowski nie przypomina sobie też swojego wniosku do prezydenta Kwaśniewskiego o awans dla płk Kazimierza Mochola na stopień generała brygady, który w 2001 r. jako zastępca szefa WSI ds. kontrwywiadu kierował akcją zatrzymania Farmusa. Wojskowi twierdzą, że Mochol liczył na to, że dzięki awansowi uda mu się zostać szefem WSI. Jednak Kwaśniewski funkcję tę przewidział dla swojego protegowanego Dukaczewskiego. Tak, więc Mochol awansu na generała od Kwaśniewskiego nie dostał i szefem WSI nie został. Większość funkcjonariuszy biorących udział w akcji pracuje dziś na zagranicznych placówkach m.in. na Słowacji i w Indiach. Na aferze Szeremietiewa skorzystało też same WSI. W połowie 2001 r. wiadomo było, że do władzy zmierza SLD, trwały dyskusje, czy po reformie służb specjalnych (likwidacja UOP) w ogóle utrzymać WSI. Argument o doskonałym zabezpieczeniu kontrwywiadowczym MON pomógł tej służbie przetrwać. Skorzystało też nowe SLD-owskie kierownictwo MON. Dymisja Szeremietiewa, wcześniejsza niż upadek rządu Buzka, spowodowała odłożenie kilku ważkich decyzji. To Sojusz rozstrzygnął konkurs na samolot wielozadaniowy (18 mld zł), to Sojusz zakupił od izraelskiej firmy Rafael pociski Spike (blisko 2 mld zł), on w końcu rozstrzygnął wart blisko 5 mld zł przetarg na transportery dla wojska. 18 + 2 + 5 = 25 mld zł. Jest tajemnicą poliszynela, że Szeremietiew inaczej wyobrażał sobie zakup samolotu i przy nim nie miałby szans iluzoryczny offset. Raz już zerwał podpisany w 1997 r. (jeszcze przez rząd z udziałem SLD) kontrakt na rakiety Rafaela. Nie dopuściłby też, by do przetargu na transporter opancerzony stanął wirtualny fiński pojazd. W interesie powodzenia tych wielkich transakcji leżało to, by zniknął w niesławie. Z całą pewnością skorzystali też dziennikarze „Rzeczpospolitej”, którzy przeszli już do historii prasy polskiej. Na początku stycznia 2004 r. odbyła się konferencja poświęcona odpowiedzialności mediów za podawane informacje. W prezydium zasiadała red. Anna Marszałek – najbardziej utytułowany dziennikarz śledczy III RP. Wygłosiła maksymę: uczciwy dziennikarz śledczy nie może drukować niesprawdzonych informacji. Jeśli główne tezy jej artykułu po trzech latach nie znajdują potwierdzenia w faktach, oznaczać to może, że mogła paść ofiarą prowokacji. A jeżeli tak było to, dlaczego do dziś trwa w błędzie?
Lody powoli pękają Po pięciu latach nie podejmowania „sprawy Szeremietiewa” przez media publiczne, pod koniec marca Sylwester Latkowski oddał czas antenowy byłemu wiceministrowi w swoim programie na żywo „Kontrontacja”. Program przygotował wspólnie z dziennikarzem „Polityki” Piotrem Pytlakowskim. Romuald Szeremietiew przedstawiał swoją linię obrony w sprawie, którą przed ponad czterema laty uruchomiła publikacja "Rzeczpospolitej". Szeremietiew przypomniał, że podczas rozmowy z autorami tekstu z lipca 2001 r. czuł się jak w czasie przesłuchań przez Służbę Bezpieczeństwa. Konkluzja programu była raczej jednoznaczna:- publikacja sprzed pięciu lat nie znalazła do tej pory sądowego finału, ale człowiek formalnie niewinny już został osądzony. W domyśle - przez dziennikarzy "Rzeczpospolitej" i w następstwie tego przez opinię publiczną. Na odzew autorów publikacji nie trzeba było długo czekać. Kilka dni po programie Anna Marszałek napisała kolejny oskarżycielski artykuł pt. „Naruszone prawo”, w którym przypomniała zarzuty wobec byłego wiceministra i jego asystenta Zbigniewa Farmusa odnoszące się do działań FNP. W obronie dziennikarki głos na łamach zabrała również kierownik działu krajowego Małgorzata Solecka: „Piotr Pytlakowski nie zadał sobie trudu poproszenia autorów tekstu z lipca 2001 roku o komentarz ani o informacje - choćby dotyczące pracy nad tekstem. Jedyną próbę kontaktu z Anną Marszałek podjął Sylwester Latkowski, przysyłając w poniedziałek po 23.00 SMS z prywatną sugestią, że może skomentować wypowiedzi Szeremietiewa przez telefon”. I konkluzja pani Soleckiej: „Program "Konfrontacje" ma wybitnie autorski charakter. Treści tam prezentowane i zapraszani goście nie pierwszy raz budzą kontrowersje. Nie jest to jednak prywatne medium, lecz telewizja publiczna. Jeśli autor programu łamie zasady etyki dziennikarskiej i stronniczo przedstawia problem, a zaproszeni przez niego goście rzucają na nieobecne w studiu, pozbawione szans obrony osoby poważne oskarżenia, telewizja publiczna jest za to w pełni odpowiedzialna”. Nic dodać, nic ująć. Przykro jedynie, że kierownictwo tak szacownej niegdyś gazety nie dostrzega potrzeby przestrzegania takich zasad w przypadku własnych dziennikarzy.
Sylwester Latkowski: „Nie robiliśmy programu w sprawie Anny Marszałek i Bertolda Kittela, ale o sprawie Romualda Szeremietiewa. Uznaliśmy, że prawie po pięciu latach od wybuchu afery, ten skazany na milczenie człowiek ma prawo wyrazić swoje opinie i swoją linię obrony. Program był na żywo, nie podlegał cenzurze i Szeremietiew z tego skorzystał. Ale nazywanie atakiem refleksji byłego wiceministra, że podczas rozmowy z dziennikarzami „Rzepy” czuł się jak w czasie przesłuchań przez SB, to lekka przesada”.
Czy przegrani będę wygranymi? Latkowski twierdzi, że tylko od dobrej woli redaktor Marszałek zależało, czy zechce wziąć udział w programie, czy nie. Nie chciała. Nie omieszkała natomiast próbować wpłynąć na osoby zaproszone do udziału w „Konfrontacji”, aby tego nie czyniły. Redaktor Marszałek mierzy wysoko. Jako „zaniepokojony głos opinii publicznej”, zatelefonowała do prokuratora krajowego Janusza Kaczmarka. Prokurator zaniepokojenia Anny Marszałek nie podzielił i do studia przyszedł. Moja rozmowa z najbardziej utytułowaną dziennikarką śledczą III RP ograniczyła się do jej kilkusekundowego monologu: „Jesteście pismem nierzetelnym i nie będę z wami rozmawiać”. Po czym usłyszałam trzask rzucanej słuchawki. Można i tak. Dzisiaj Szeremietiew wierzy w Boga, wierzy też, że Polska niepodległa jest największą wartością, jaką mamy, i wciąż wierzy w prawdziwą przyjaźń. Ci najwierniejsi nie opuścili go w trudnej sytuacji po dymisji, a byli to m.in. koledzy z dawnej działalności opozycyjnej Tadeusz Stański, Tadeusz Bartold, Andrzej Zych i Zdzisław Maszkiewicz, przewodniczący radomskiej „Solidarności”. Przez cały czas sympatię okazywali i okazują mu tzw. normalni ludzie i byli jego współpracownicy z MON. Ci, którzy byli lojalni wobec Szeremietiewa, musieli odejść z MON. Wszyscy. Pośrednio wielkim przegranym afery Szeremietiewa był też ówczesny minister sprawiedliwości, obecny prezydent Lech Kaczyński, który 5 lat temu zarządził wszczęcie śledztwa w sprawie przecieków ze służb specjalnych do mediów, a dotyczyło ono m.in. red. Anny Marszałek. Kosztowało go to dymisję, którą wręczył mu premier Jerzy Buzek. Jak długo jeszcze przyjdzie czekać na rehabilitację człowiekowi tak zasłużonemu dla wolnej Polski jak Szeremietiew? W tajnych inicjatywach antykomunistycznych działał on od 1964 r., za co został odznaczony m.in. krzyżem orderu "Polonia Restituta" przez Prezydenta RP na uchodźstwie, a jako wiceminister ON za zasługi dla bezpieczeństwa Republiki Litewskiej - litewskim medalem "For Merits". Posiada też odznaki honorowe wielu jednostek WP w tym 1. pułku spec. komandosów, 6. brygady desantowo-szturmowej, jednostki GROM, no i medal 25-lecia Solidarności. Czy choćby zważywszy na wymienione tu zasługi, przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości dołożą starań, aby możliwie najszybciej ogłosić sprawiedliwy wyrok w sprawie Szeremietiewa? Byłoby dobrze, żeby jednak jedynymi beneficjantami tej „afery” nie okazali się ludzie słabych charakterów i usłużnych piór. Sam Szeremietiew z optymizmem patrzy w przyszłość. Wierzy w oczyszczenie przed sądem. Nie wyklucza nawet powrotu do polityki. – „Musiałyby jednak być spełnione określone warunki– zastrzega – Państwo polskie potrzebuje rządów kompetentnych ludzi dysponujących swobodą działania. Najważniejsze jednak, aby strategia polskiej polityki przeważyła nad taktyką doraźnych walk i sporów politycznych. W przeciwnym razie zabiegi o te doraźne cele zawsze doprowadzą rządzących do porażki. Tak było w przypadku AWS. Nie chciałbym, aby to powtórzyło się raz jeszcze.”
Marzena Stychlerz-Kłucińska