572

Ostatnia przeszkoda Czy przeszkoda w osiągnięciu „pełnej jedności”, implikująca konieczność wyjaśnienia zagadnień doktrynalnych, nie została przypadkiem stworzona ad hoc dla Bractwa i tylko dla niego? Wkrótce po ogłoszeniu w 1970 r. nowego mszału urzędnicy kurialni pracujący pod kierownictwem prałata (później arcybiskupa tytularnego) Hannibala Bugniniego, głównego architekta katastrofalnej „reformy liturgicznej”, zaczęli z premedytacją rozpowszechniać kłamstwo, wedle, którego tradycyjna liturgia Mszy została zakazana: zniesiona, anulowana, unieważniona, zlikwidowana, potępiona etc. W reakcji na niedorzeczne twierdzenie, że dawno zatwierdzony i powszechnie stosowany ryt rzymski jest obecnie nielegalny, wielu katolików zaczęło uczęszczać do kaplic niezależnych1 lub obsługiwanych przez Bractwo Św. Piusa X, oczekując dnia, w którym na Watykanie znów zacznie panować zdrowy rozsądek. Zabrało to niemal 40 lat. Ostatecznie 7 lipca 2007 r. Benedykt XVI oświadczył otwarcie wobec całego Kościoła powszechnego – po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia nieszczęsnej reformy liturgicznej – to, co my tradycjonaliści zawsze uważaliśmy odnośnie do używanego przez nas mszału: „Mszał ten nigdy nie został prawnie zniesiony, a więc konsekwentnie był on zasadniczo zawsze dozwolony”. Znacznie mniej czasu zabrało papieżowi zweryfikowanie osądu osoby oraz „dzieła” abp. Hannibala Bugniniego, mimo że katastrofalne skutki jego pracy miały pozostać nienaruszone. W 1975 r., kilka dni po tym, jak na jego biurko trafiło dossier abp. Bugniniego, Paweł VI zwolnił „władcę [liturgicznej] katastrofy”, rozwiązując jego kongregację, a samego Bugniniego wysyłając do Iranu w charakterze nuncjusza apostolskiego. Jak przyznaje abp Bugnini, piszący swe wspomnienia w trzeciej osobie, dossier „dowodziło rzekomo, że abp Bugnini był masonem” (H. Bugnini, The Reform of the Liturgy, s. 91). Czegokolwiek dowodziło dossier, sam abp Bugnini zauważył związek przyczynowo­skutkowy między kolejnymi faktami: oto papież czyta dossier Bugniniego, a następnie Bugnini zostaje zwolniony. Jak przyznaje dalej autor reformy liturgicznej, nagłe zakończenie jego kariery „wielkiego reformatora” nie mogło przybrać „formy zwykłej decyzji administracyjnej. Musiało to być coś bardziej spektakularnego”. Dekada po dekadzie rzecznicy posoborowej poprawności zapewniali nas z pobożnymi minami, że „posłuszeństwo papieżowi” wymaga, abyśmy wierzyli i postępowali tak, jak gdyby papież zakazał tradycyjnej Mszy św. Obecnie sam papież oświadczył, że to nonsens. Wciąż jednak popularny pozostaje inny posoborowy absurd: twierdzenie, że Bractwo Św. Piusa X nie pozostaje w „pełnej jedności” z Kościołem – i to mimo że jego biskupi nie są już ekskomunikowani. Uczciwość nakazuje dodać w tym miejscu, że sam Benedykt XVI stwierdził (aczkolwiek niejako mimochodem), że intencją, jaka przyświecała mu przy znoszeniu ekskomuniki wobec czterech biskupów Bractwa, było „usunięcie przeszkody, która mogła utrudniać otwarcie drzwi do dialogu, a więc zaproszenie czterech biskupów i Bractwa Św. Piusa X do odkrycia na nowo drogi do pełnej jedności z Kościołem”. Tak więc sam papież posłużył się tym sformułowaniem. Co ono jednak oznacza? Zastanówmy się nad językiem dekretu o wycofaniu ekskomunik2, ogłoszonego przez kard. Re z Kongregacji ds. Biskupów na polecenie Benedykta XVI 21 stycznia 2009 r.:

Działając w oparciu o władzę udzieloną mi wyraźnie przez Ojca Świętego Benedykta XVI, na mocy tego dekretu zwalniam biskupów Bernarda Fellaya, Bernarda Tissiera de Mallerais’go, Richarda Williamsona i Alfonsa de Galarretę z cenzury ekskomuniki latæ sententiæ ogłoszonej przez niniejszą Kongregację 1 lipca 1988 r. oraz stwierdzam, że wydany wówczas dekret jest od dziś pozbawiony skutków prawnych. Pozbawiony skutków prawnych! A jakie są skutki prawne ekskomuniki, które obecnie uznane są za niebyłe? Kanon 1331, § 1. Ekskomunikowanemu zabrania się:

1) jakiegokolwiek udziału posługiwania w sprawowaniu Ofiary Eucharystycznej lub w jakichkolwiek innych obrzędach kultu;

2) sprawować sakramenty i sakramentalia oraz przyjmować sakramenty;

3) sprawować kościelne urzędy lub posługi albo jakiekolwiek inne zadania, bądź wykonywać akty rządzenia.

Tak, więc skutki ekskomuniki są zasadniczo trzy:

1° zakaz udzielania sakramentów,

2° zakaz przyjmowania sakramentów,

3° zakaz sprawowania w Kościele jakichkolwiek urzędów czy posług. Wynika z tego, że zniesienie ekskomuniki wobec czterech biskupów Bractwa powinno oznaczać – jeśli słowa mają jakiekolwiek znaczenie – że tym czterem biskupom wolno jest obecnie udzielać i przyjmować sakramenty oraz sprawować urzędy oraz posługi, podobnie zresztą jak kapłanom Bractwa, którzy nigdy nie byli ekskomunikowani. Na czym więc polega problem? Musimy wczytać się bardzo uważnie w kluczowy ustęp listu Benedykta XVI do biskupów, w którym papież wyjaśnia powody wycofania ekskomunik:

Fakt, że Bractwo Św. Piusa X nie posiada statusu kanonicznego w Kościele, nie wynika z powodów dyscyplinarnych, ale doktrynalnych. Tak długo, jak nie posiada ono w Kościele statusu kanonicznego, jego członkowie nie sprawują swej posługi w Kościele w sposób legalny. Należy tu więc poczynić rozróżnienie pomiędzy poziomem dyscyplinarnym, dotyczącym osób jako takich, a poziomem doktrynalnym, dotyczącym ich posługi oraz całej instytucji. Powtórzę to raz jeszcze: do czasu wyjaśnienia kwestii doktrynalnych Bractwo nie posiada w Kościele statusu kanonicznego, a jego członkowie – chociaż zostali uwolnieni od kary kościelnej – nie sprawują w Kościele w sposób legalny żadnej posługi.

Co dość zaskakujące, papież pisze, że jedyna przeszkoda dla uregulowania statusu kanonicznego Bractwa ma naturę doktrynalną. Postulowana tu przeszkoda doktrynalna nie oznacza jednak herezji ani sprzeciwu [Bractwa] wobec nauczania na niższym poziomie kwalifikacji teologicznej, tworzą ją natomiast kwestie, które muszą zostać wyjaśnione. Benedykt XVI wyjaśnia również bardzo pompatycznie, że jako indywidualne osoby kapłani i biskupi Bractwa nie są już obłożeni żadnymi karami kanonicznymi, które uniemożliwiałyby wykonywanie przez nich posług kapłańskich i biskupich. Jedyną przeszkodą jest niezbyt jasna konieczność doprecyzowania bliżej nieokreślonych kwestii doktrynalnych. Muszę wyznać, że czytając ten dokument, nie jestem w stanie zrozumieć, co dokładnie Bractwo Św. Piusa X musi uczynić, aby osiągnąć „pełną jedność”, a więc uregulować „status kanoniczny” i uzyskać zdolność do „wykonywania jakiejkolwiek posługi w Kościele”. Jeśli jako konkretne osoby duchowni Bractwa nie znajdują się obecnie pod żadną cenzurą kanoniczną, to, na jakiej podstawie wymaga się od nich, jako od zbiorowości wyjaśniania jakichś bliżej nieokreślonych kwestii doktrynalnych? Nic nie przychodzi mi do głowy. To fakt powszechnie znany, że obecnie w Kościele wielu jest duchownych i świeckich, którzy powinni wyjaśnić swe stanowisko w kluczowych kwestiach dogmatycznych i moralnych, takich jak np. antykoncepcja. Nie spotkałem się jednak z żadnymi deklaracjami ze strony Stolicy Apostolskiej, że ludzie ci nie mogą udzielać ani przyjmować sakramentów, wykonywać posług czy nawet posiadać misji kanonicznej w Kościele, zanim ich stanowisko nie zostanie wyjaśnione.Słusznie, więc można zadać pytanie: czy owa przeszkoda w osiągnięciu „pełnej jedności”, implikująca konieczność wyjaśnienia zagadnień doktrynalnych – może tu oczywiście chodzić jedynie o kwestie dotyczące Vaticanum II – nie została przypadkiem stworzona ad hoc dla Bractwa i tylko dla niego? Czy sama deklaracja o potrzebie wyjaśnienia nie potrzebuje klaryfikacji? Jakież to nauki Bractwo będzie musiało potwierdzić, aby pokonać tę efemeryczną przeszkodę, oddzielającą je od „pełnej jedności”? Czy przeszkodą tą nie jest po prostu nauka II Soboru Watykańskiego? I czy ma to w ogóle jakieś realne znaczenie? Niedawno otrzymaliśmy wskazówkę, że odpowiedź na to pytanie jest negatywna. Portal Rorate Cæli doniósł, że 28 maja 2011 roku ks. Daniel Couture, przełożony azjatyckiego dystryktu Bractwa Św. Piusa X, (któremu miałem zaszczyt towarzyszyć podczas pielgrzymki do Japonii) został oddelegowany przez bp. Bernarda Fellaya do przyjęcia ślubów od matki Marii Michaeli, która przeszła ze zgromadzenia nowozelandzkich dominikanek do dominikanek z Wanganui, instytutu założonego przez bp. Fellaya. Zgodnie z doniesieniami Rorate Cæli matka Maria „posiada specjalne zezwolenie Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego”. Pośrednio uznano, więc prawo bp. Fellaya do ustanowienia instytutu sióstr dominikanek w Wanganui, prawo ks. Couture’a do przyjęcia ślubów od zakonnicy oraz misję kanoniczną Bractwa w ogóle, zezwalając, by jeden z jego biskupów delegował należącego do Bractwa księdza w celu przyjęcia siostry zakonnej do związanego z FSSPX zgromadzenia, którego przełożonym jest bp Fellay. Dyskusje teologiczne między Bractwem a Stolicą Apostolską w sprawie klaryfikacji kwestii doktrynalnych związanych z Vaticanum II dobiegły już końca i w rocznicę ogłoszenia motu proprio Summorum Pontificum – czyli 14 września – bp Fellay wraz z dwoma asystentami udaje do Rzymu. Oficjalnym celem wizyty jest przedstawienie ostatecznych konkluzji Bractwa. Czy przeszkoda, jaką stanowi aż dotąd wymaganie uznania nauk Vaticanum II, zostanie usunięta? Czy zostanie wyrzucona na śmietnik soborowej mitologii wraz z mitem o rzekomym zakazie odprawiania tradycyjnej Mszy? Czy Stolica Apostolska przyzna ostatecznie, że sobór niczego nie zmienił i nie zobowiązał katolików pragnących pozostawać w „pełnej jedności” z Kościołem do wierzenia czy praktykowania czegoś nowego? Biorąc pod uwagę sprawę sióstr z Wanganui mogło by się wydawać, że na te pytania otrzymaliśmy już odpowiedź twierdzącą. Oczywiście prędzej czy później odpowie się na nie twierdząco, podobnie jak zawsze wiedzieliśmy, że jest tylko kwestią czasu, zanim sam papież przyzna, że tradycyjna Msza nigdy nie została zniesiona i jej odprawianie zawsze było dozwolone. Obecny pontyfikat przyczynił się do obalenia monumentalnego kłamstwa, a rzucane przez neokatolików3 pod adresem tradycyjnych katolików oskarżenia o „schizmę” utraciły wszelką wiarygodność. Skoro status kanoniczny Bractwo zostanie ostatecznie uregulowany de iure – co de facto już nastąpiło – co pozostanie z tych wszystkich argumentów? Nic. Wówczas, gdy już nic nie pozostanie z neokatolicyzmu, a jego przekonanie o własnej wyższości moralnej i doktrynalnej zostanie ostatecznie skompromitowane, będzie się mogła rozpocząć powszechna odbudowa Kościoła. (…) Ω Krzysztof A. Ferrara

Tekst za „The Remnant” z 31 sierpnia 2011 r. Przełożył z języka angielskiego Tomasz Maszczyk.

Przypisy:

Chodzi o kaplice – spotykane zwłaszcza w USA, – w których Msze św. sprawują kapłani „niezależni” (ang. independent), tj. niepodlegający biskupom diecezjalnym ani żadnym instytutom kapłańskim. Większość z nich to sedewakantyści (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji Zawsze wierni).

Dekret Stolicy Apostolskiej nie używa sformułowania „wycofanie”, lecz pisze o zwolnieniu z kary, posługując się terminologią kanoniczną zgodnie z KPK 1983, kan. 1354nn.

Neokatolik – termin stosowany przez autora wobec osób przesiąkniętych posoborową ideologią, zwalczających katolicką Tradycję.

Za: Zawsze wierni nr 10/2011 (149)

Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu rozpatrzy skargę rodzin ofiar zbrodni katyńskiej, przeciwko Federacji Rosyjskiej Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu rozpatrzy dziś skargę grupy polskich obywateli – rodzin ofiar zbrodni katyńskiej, wniesioną przeciwko Federacji Rosyjskiej Wniosek w tej sprawie wpłynął do Trybunału po bezskutecznym zakończeniu wszystkich postępowań przed organami rosyjskimi, jako tzw. skarga wstępna 24 maja 2009 roku, a następnie już jako skarga właściwa 5 sierpnia 2009 roku. Skarga nosiła nazwę: “Wołk-Jezierska i inni przeciwko Rosji”. A po dołączeniu kolejnych wnioskodawców nazywa się: “Janowiec i inni przeciwko Rosji”. Skarżący to 13 osób, które są krewnymi 10 jeńców wojennych. Stawiają zarzut złamania wielu przepisów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Najważniejszy dotyczy prawa do życia w jego aspekcie proceduralnym, a więc braku w Rosji skutecznego postępowania wyjaśniającego. Chociaż Zbrodnia Katyńska została popełniona przed związaniem się przez Rosję Konwencją, co nastąpiło w maju 1998 roku, to znacząca część postępowań prawnych, których skuteczność się kwestionuje, miała miejsce już po przystąpieniu Federacji do Konwencji. Potrzebę przeprowadzenia przez rosyjskie instytucje skutecznego postępowania wyjaśniającego uzasadnia się w skardze również przez wskazanie na kwalifikację zbrodni popełnionej w roku 1940 jako podlegającej uregulowaniom z prawa międzynarodowego (była to zbrodnia wojenna i przeciwko ludzkości, a nawet ludobójstwo). Drugi zarzut to złamanie artykułu Konwencji w części, która zakazuje nieludzkiego i poniżającego traktowania. Trybunał wielokrotnie uznawał, że sposób prowadzenia przez władze postępowań wyjaśniających w przypadku śmierci lub zaginięcia oraz traktowania osób najbliższych dla zabitego miał cechę nieludzkiego lub poniżającego traktowania. W skardze katyńskiej Trybunałowi zwraca się uwagę na tezy zawarte w rosyjskich wyrokach, iż nie można stwierdzić, że polscy jeńcy, najbliżsi krewni skarżących, zostali zamordowani. A nawet poddani jakimkolwiek represjom ze strony sowieckiego państwa. Doszło tym samym do negowania zbrodni katyńskiej jako ustalonego faktu historycznego, co jest działaniem analogicznym do negowania holokaustu oraz innych zbrodni niemieckich. Jako przykład w skardze przywołuje się wypowiedzi prokuratorów rosyjskiej prokuratury wojskowej. Podczas posiedzenia sądu w 2008 roku prokurator Blizjejew powiedział, że nawet jeśli “hipotetycznie przyjąć”, że polscy jeńcy “mogli zostać zabici” na polecenie władz, było to uzasadnione, bo część polskich oficerów stanowili “szpiedzy, terroryści i sabotażyści”. A przedwojenna polska armia “była szkolona do walki ze Związkiem Sowieckim”. Trybunałowi zwraca się ponadto uwagę, że odmowne decyzje, negowanie faktów i obraźliwe stwierdzenia dotknęły starsze, a nawet sędziwe osoby (dzieci i żony zamordowanych), które przez długie powojenne lata nie mogły otwarcie mówić o prawdziwym losie swoich najbliższych. Dwa zarzuty dotyczą złamania artykułu mówiącego o prawie do życia prywatnego i rodzinnego. Po pierwsze, utajnienie rosyjskiej dokumentacji katyńskiej uniemożliwia krewnym poznanie losów swoich najbliższych, okoliczności ich śmierci. A w pewnych przypadkach nawet miejsc pogrzebania zwłok. Po drugie, brak rehabilitacji oznacza, że zamordowani na mocy decyzji sowieckich sądów nadal formalnie pozostają przestępcami. W skardze podniesiono także złamanie trzech innych przepisów Konwencji: artykułu gwarantującego prawo do rzetelnego postępowania sądowego, chroniącego wolność przekonań, myśli i religii, gdyż skarżący nie znając miejsc pogrzebania zwłok swoich najbliższych, nie mogą oddać zmarłym czci stanowiącej element wyznawanej przez nich religii. Wreszcie naruszony został przepis wymagający istnienia skutecznego środka odwoławczego w celu ochrony praw zapisanych w Konwencji. Skarżący świadomie zrezygnowali z żądania zadośćuczynienia finansowego, możliwego na mocy Konwencji. Uważają, że ich skarga powinna podnosić jedynie “zasadnicze kwestie”, stanowiąc równocześnie jednoznaczny komunikat, że przedmiotem zainteresowania krewnych ofiar zbrodni katyńskiej nie są roszczenia pieniężne. Trybunał nadał polskiej skardze priorytet, o co zwracali się prawnicy reprezentujący skarżących. Dzięki temu sprawa nie będzie musiała czekać na swoją kolej pośród ponad 120 tysięcy innych skarg. Natomiast 9 lipca skarga została zaakceptowana jako spełniająca wymogi konwencji, na razie bez merytorycznej oceny argumentów stron. W Strasburgu są też przedstawiciele polskiego rządu, który w imieniu naszego państwa włączył się do sprawy. Obok dyrektora departamentu zajmującego się sprawami przed międzynarodowymi trybunałami praw człowieka – Jakuba Wołąsiewicza, jest też wiceminister spraw zagranicznych Maciej Szpunar.

Źródło: ipn.gov.pl

Piotr Falkowski

Dlaczego zadośćuczynienie za Katyń jest potrzebne? Materiały archiwalne z amerykańskiego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej z 1952 roku, które niedawno zostały odtajnione, zalegają w archiwach narodowych Stanów Zjednoczonych. Bez żadnego zainteresowania. Niechęć do poruszania tematu Katynia obserwuję zarówno u Polaków w kraju, jak i u Polaków na emigracji od wielu lat. Po katastrofie smoleńskiej Katyń stał się wręcz tematem tabu. W tym kontekście nie dziwi brak prac badawczych nad zbrodnią katyńską na większości uczelni w Polsce i poza jej granicami. Prowadzone na wysokim poziomie w latach 90. Zeszyty Katyńskie dziś już się nie ukazują. Amerykańskie materiały mogłyby zostać udostępnione drogą internetową, ale jak informuje przedstawiciel archiwów: “Skoro nikt się tymi materiałami nie interesuje, to pracujemy nad digitalizacją innych ważniejszych dokumentów”. Taki stan rzeczy wynika z pasywnej postawy większości środowisk polskich, w tym wielu elit politycznych i intelektualnych, które dziś promują patrzenie w przyszłość, a nie w przeszłość, kładą nacisk na przypominanie zwycięstw, a nie klęsk, pragną budować przyjazne stosunki z sąsiadami poprzez rezygnację z trudnych tematów i ignorowanie nierozliczonych zbrodni dokonanych na Narodzie Polskim, wyrzekają się wszelkich roszczeń dziejowych w imieniu wszystkich Polaków, dążąc w ten sposób do wychowywania swoich dzieci bez obciążania ich “mesjańską misją cierpienia Narodu Polskiego” bądź poczucia bycia ofiarą. Instynktowne uciekanie od trudnych i nieprzyjemnych tematów leży w ludzkiej naturze. Podobne zjawiska miały miejsce w wielu innych krajach. Dla nas najistotniejszymi przykładami takich zachowań może być Izrael czy współczesna Rosja. Większość społeczeństw tych krajów również w sposób naturalny pragnie uniknąć spojrzenia na swoją straszną przeszłość. Dla Polski przykład Izraela jest szczególnie pouczający. Obywatele państwa Izrael w okresie powojennym nie chcieli mówić o tragedii Żydów europejskich. Nie chcieli zadawać pytań ani dowiadywać się prawdy. W ogóle nie chcieli zajmować się trudnym tematem eksterminacji ich narodu. Stan ten zmienił się radykalnie dopiero w 1961 roku, w wyniku prowadzonego w Izraelu publicznego procesu Adolfa Eichmana i ogólnonarodowej debaty, jaka w wyniku tej rozprawy odbyła się nad charakterem i rozmiarem zbrodni hitlerowskiej dokonanej na osobach pochodzenia żydowskiego. Dopiero obszerne zeznania wielu ofiar wsparte umiejętną narracją prokuratury uświadomiły całemu społeczeństwu rozmiar i charakter tej zagłady, poruszyły sumienia wszystkich jego członków, zrodziły poczucie solidarności z tymi, którzy zginęli za to, że byli Żydami, i umocniły wspólną narodową tożsamość w oparciu o doświadczenia holokaustu. Dopiero taka konsolidacja sił społecznych pozwoliła państwu Izrael przeforsować na arenie międzynarodowej własną prawdę historyczną i wykreować narrację holokaustu, która została zaakceptowana przez opinię światową i dziś stanowi największą broń Izraela1. Poprzez udokumentowanie i udowodnienie, że państwo Izrael ma interes w ochronie swoich obywateli, proces Adolfa Eichmana przyczynił się również do wykreowania nowego pojęcia prawnego uniwersalnej jurysdykcji, na której dziś opiera się system międzynarodowego prawa karnego. Przedstawiciele Izraela argumentowali, że państwo ma moralny interes w dochodzeniu sprawiedliwości za zbrodnie popełnione na swoich obywatelach. Argumentację oparli na obrazowej analogii, że naród jest jak drzewo. Korzeniami tego drzewa są ci Żydzi, którzy już nie żyją, pień tego drzewa stanowią obecni mieszkańcy Izraela, a gałęzie tego drzewa to diaspora żydowska rozsiana po świecie. Ponieważ zmarli stanowią korzenie narodu, ochrona tych korzeni jest obowiązkiem państwa, gdyż zabezpieczają one jego przetrwanie. Z interesu moralnego państwa wypływa obowiązek ścigania zbrodni przeciwko narodowi żydowskiemu, gdyż bezkarne mordowanie Żydów gdziekolwiek na świecie stanowi śmiertelne zagrożenie dla bytu Izraela. Dlatego też państwo ma obowiązek ścigania tych, którzy dopuścili się zbrodni na narodzie żydowskim, bez względu na czas i miejsce popełnienia takiej zbrodni. Koncepcja jurysdykcji bez względu na czas i miejsce popełnienia zbrodni zdefiniowana w procesie Eichmana znalazła odzwierciedlenie w koncepcji uniwersalnej jurysdykcji, która dziś skutecznie funkcjonuje w odniesieniu do ciężkich przestępstw międzynarodowych2. W odniesieniu do zbrodni katyńskiej Naród Polski przez ponad siedemdziesiąt lat nie był w stanie upomnieć się o wymierzenie sprawiedliwości za ciężką zbrodnię katyńską o charakterze międzynarodowym popełnioną na Polakach przez Związek Sowiecki. Obecny rząd nadal nie podejmuje w tym kierunku żadnych działań. Tymczasem jak zauważa Eward Lucas w filmie Anny Ference “Co mogą martwi jeńcy”, narracja o Katyniu jest dziś skutecznie używana jako zbrojny oręż przeciwko Polsce. Federacja Rosyjska stosuje narrację katyńską jako broń w polityce historycznej przeciwko Polsce. Kreując doktrynę anty-Katynia, Rosja nie tylko usprawiedliwia zbrodnię katyńską, ale wręcz propaguje koncepcję polskich obozów śmierci. Na arenie międzynarodowej Rosja obciąża Polaków winą za wybuch drugiej wojny światowej, a w przekazie krajowym przedstawia Polaków jako agresorów i ciemiężców mniejszości etnicznych. Tymi wszystkimi ruchami szachowymi Federacja Rosyjska wypowiada Polsce wojnę historyczną. Lucas zauważa, że jeżeli rosyjska polityka historyczna zwycięży, będzie to miało bardzo negatywne skutki dla Polski, gdyż może doprowadzić do podważenia legitymizacji polskiej państwowości. Polscy przywódcy wszystkich opcji politycznych powinni wreszcie zrozumieć, że jeżeli nasi sąsiedzi rozgrywają kartę katyńską w swojej polityce historycznej przeciwko nam, to Polska nie może pozostać bierna i obojętna, gdyż stanie się wkrótce przedmiotem rozgrywki w międzynarodowym rozdaniu kart, gdzie rozgrywający będą ponownie decydować o nas, za nas i bez nas. Dlatego też należy zjednoczyć siły i środki, aby uświadomić całemu Narodowi Polskiemu, czym naprawdę była zbrodnia katyńska w świetle najnowszej wiedzy historycznej na ten temat, należy wspierać badania nad szeroko pojętym tematem zbrodni katyńskiej oraz systematycznie informować opinię publiczną na temat stanu sprawy zbrodni katyńskiej przed sądami rosyjskimi, na temat postępu w ujawnianiu dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej oraz sprawy rodzin katyńskich przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Unikanie tych tematów w obecnej sytuacji zagraża polskiej racji stanu.

1 Wykład prof. Dawida Lubana z okazji 50. rocznicy rozprawy Eichmana sądzonego w Izraelu za ludobójstwo (F. Cox Int. Law Center, Sept. 9, 2011).

2 We współczesnym prawie międzynarodowym funkcjonuje zasada, że każde państwo ma obowiązek ścigać tych, którzy dopuszczają się zbrodni międzynarodowych, czyli każde państwo powinno pełnić funkcję strażnika prawa międzynarodowego.

Maria Szonert-Binienda

Maria Szonert-Binienda jest absolwentką Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, specjalność: prawo międzynarodowe publiczne. Była studentką podyplomowych studiów dziennikarskich Uniwersytetu Warszawskiego, a w Stanach Zjednoczonych uzyskała doktorat oraz MBA. Jest dyrektorem Instytutu Libra zajmującego się popieraniem dobrych stosunków między Polską a USA, autorem wielu prac o tematyce historyczno-prawnej.

Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 6 października 2011, Nr 233 (4164)

PIĄTA SEKCJA JANOWIEC I INNI p. ROSJI (Skargi nr 55508/07 i 29520/09)

Lista pytań do stron występujących przed Trybunałem

Artykuł 2 Konwencji

1. Czy Trybunał posiada jurysdykcję [temporalną] dla oceny przestrzegania przez pozwane Państwo obowiązków procesowych wynikających z Artykułu 2 Konwencji?

(a) Strony są proszone w szczególności o skomentowanie, czy jurysdykcja Trybunału może się opierać na “klauzuli humanitarnej” z ostatniego akapitu paragrafu 163 orzeczenia w sprawie S˙ilih p. Słowenii ([WI], nr 71463/01, 9 kwietnia 2009 r.). A zwłaszcza:

(i) Czy masowy mord na polskich jeńcach można scharakteryzować jako “zbrodnię wojenną”?

(ii) Jeżeli scharakteryzujemy ją jako “zbrodnię wojenną” sprzeczną z podstawowymi wartościami Konwencji, czy konieczność zapewnienia rzeczywistej i efektywnej ochrony tych wartości była wystarczająca [jako uzasadnienie] dla powstania obowiązków procesowych nałożonych przez Artykuł 2 (patrz S˙ilih, ¤ 163)?

(b) Alternatywnie, czy istnieją jakiekolwiek inne elementy [zawarte] w orzecznictwie Trybunału, zdolne ustanowić jego jurysdykcję temporalną w przedmiotowej sprawie?

2. Zakładając, że Trybunał posiada jurysdykcję do oceny tej sprawy z punktu widzenia obowiązku procesowego na podstawie Artykułu 2, czy Państwo Rosyjskie dopełniło swojego obowiązku przeprowadzenia efektywnego śledztwa (a) W szczególności, czy zapewniono w odpowiedni sposób prawo skarżących do efektywnego uczestnictwa w śledztwie?

(b) Czy wydając decyzję o utajnieniu dokumentów śledztwa, w odpowiedni sposób rozważono interes publiczny w odkrywaniu zbrodni totalitarnej przeszłości oraz prywatny interes skarżących w poznawaniu losu ich krewnych?

Artykuł 3 Konwencji

3. Czy rosyjskie władze poddały skarżących formie poniżającego traktowania z naruszeniem Artykułu 3 Konwencji w związku z [podejmowanymi przez] skarżących próbami uzyskania informacji o losie ich krewnych, jak również w związku ze sposobem, w jaki rosyjskie władze potraktowały te dociekania?

Artykuł 38 Konwencji

4. W związku z odmową ze strony rosyjskiego rządu doręczenia na wezwanie Trybunału kopii decyzji z dnia 21 września 2004 r., czy powołanie się [przez rosyjski rząd] na przepisy prawa krajowego, uniemożliwiające przekazywanie organizacjom międzynarodowym informacji poufnych, było zgodne z jego obowiązkami wynikającymi z Artykułu 38 Konwencji, odczytanego w świetle Artykułu 27 Konwencji Wiedeńskiej o Prawie Traktatów z 1969 r. (“Strona nie może powoływać się na postanowienia swojego prawa wewnętrznego dla usprawiedliwienia niewykonywania przez nią traktatu”)?

Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 6 października 2011, Nr 233 (4164)

Los Grecji jest przesądzony – czekamy na pchnięcie mizerykordią i 2 biliony euro. Grecja już zbankrutowała. Wiedzą to wszyscy, którzy powinni wiedzieć, czyli bankierzy, którzy pośrednio za ten stan odpowiadają gdyż pożyczali Grecji miliardy wiedząc z góry, że ta nie będzie ich w stanie oddać i politycy, którzy w imię ratowania Grecji i projektu politycznego zwanego „strefą euro” szlamują setki milionów obywateli UE drukując miliardy euro bez pokrycia w ramach tzw. „pomocy” i „pakietów ratunkowo-stabilizacyjnych” oraz ukrywają przed szeroko rozumianą „opinią publiczną” faktyczny bezsens swoich działań i związany z tym koszt dla podatników. Bankierzy (głównie francuscy i niemieccy - w stos. 60/40) chcą nim oficjalnie upadnie Grecja przede wszystkim znaleźć „jelenia”, który odkupi od nich śmieciowe greckie obligacje – takim jeleniem mógł by być Europejski Bank Centralny (EBC) lub jakiś inny powołany specjalnie w tym celu „bank śmieciowy”. Jeśli „jeleń” nie weźmie tych papierów bezpośrednio to może banki „opchną” te kwity własnym rządom strasząc je swoim upadkiem i konsekwencjami tego zdarzenia (analogicznie jak stało się to w USA), które w zamian dadzą bankom realne „dutki” na poczet przyszłych zobowiązań podatkowych swoich własnych obywateli. Gdyby tak przykładowo rząd Niemiec wszedł w posiadanie tych papierów mógł by wystąpić z roszczeniem do Grecji i sfinalizować je w postaci licytacji greckich wysp, co swego czasu zaproponował niemiecki brukowiec „Bild” (starszy krewny „naszego?” „Faktu”). Z pewnością teutońscy synowie i ich córy nie mieli by nic przeciwko jakiemuś Korfu czy Krecie, nad którym powiewałaby niemiecka flaga. W przypadku ewentualnych protestów tubylców zawsze można powrócić do sprawdzonych wzorców choćby z roku 1941 (osławiona operacja powietrzno desantowa na Krecie pod dowództwem Kurta Studenta). Jedyna kwestia, która pozostaje aktualna do rozstrzygnięcia to jak wykonać kontrolowany upadek Grecji i ile trzeba będzie do tego interesu dołożyć by się dodatkowo nie zachlapać rozbryzgującym się guanem. By ogłosić upadłość pełną lub częściową (z restrukturyzacją zadłużenia) i nie pociągnąć za sobą całej euro-zony Grecja musi opuścić strefę euro i powrócić do swojej drachmy. Kłopot w tym, że taka operacja „wyrzucenia” Grecji z euro-zny będzie bardzo kosztowana. Według szacunków analityków z ośrodka badawczego Stratfor (LINK) potrzebne będą extra 2 biliony Euro by pozbyć się „greckiego syfilisu”. 400 miliardów to koszt odseparowania Grecji od euro-zony. Kolejne 800 miliardów jest potrzebne by dokapitalizować bankowy sektor większości członków „elitarnego klubu bankrutów” PIIGS i dodatkowo naszej kochanej Francji. Kolejne 800 miliardów będą potrzebne awaryjnie na kroplówkę dla Włochów w przeciągu 3 lat pozbycia się Grecji z euro-zony. Summa-summarum powstaje okrągła kwota 2 bilionów euro. Czy ktoś ma tyle w zapasie czy trzeba puścić wpierw w ruch drukarki w EBC? Inną ciekawą kwestią jest analiza przyczyn wspomnianego bankructwa Grecji. Jest rzeczą oczywistą, że dawanie pieniędzy (niby pożyczanie na procent) „lumpowi” i „niebieskiemu ptakowi” spowoduje, że będzie on jeszcze więcej pił i leniuchował skoro nie musi sam zarobić na te przyjemności. Problem w tym ze ów „lump” poza „darowanymi” mu dopłatami z budżetu unijnego sam dodatkowo pogrążył się biorąc dodatkowe kredyty. Większość tzw. celowej „pomocy unijnej” musi być ściśle rozliczona według pierwotnych założeń. O skutkach nie rozliczenia się z przyobiecanych pieniędzy w terminie z i zgodnie z obowiązującą unijną procedurą można przeczytać na przypadku naszego nieszczęśliwego kraju – chodzi o osławiony numer rządu Tuska „przeniesienia” środków z budowy kolei na drogi w wysokości 1,2 miliarda EUR które teraz trzeba oddać do Unii - LINK. W większości przypadków pieniądze na wszelkie programy unijne stanowią tylko część (trzeba przyznać, że czasami nawet i znaczą) rzeczywistego kosztu inwestycji. Brakujące pieniądze musi „zorganizować” państwo czy władze lokalne, które starają się o „unijną dotacje”. Jeśli w kasie państwa/miejskiej nie ma pieniędzy to pojawia się naturalna pokusa by „pożyczyć na mieście” brakujące pieniądze. Skoro dają np. 50% albo i 70% na „inwestycje” to grzech by było nie wziąć – trzeba tylko skombinować brakujące 50% czy 30% kasy. Niektóre bardzo kosztowne projekty są dokapitalizowane przez UE tylko w 30% a resztę trzeba zdobyć samemu – przy kwotach liczonych w setki milionów są to już duże pieniądze. Te brakujące sumy pożycza się oczywiście na procent od komercyjnych banków i tak narasta spirala zadłużenia nad którą nikt nie zamierza nawet panować. Nikogo nie interesuje, że brakuje już kasy na spłatę zaciągniętych długów (kapitału i odsetek). Trzeba zaciągać nowy dług bo się „unijne dotacje” zmarnują i co wtedy ludzie powiedzą? Podsumowując – więcej projektów i dotacji z budżetu Unii Europejskiej = większe zadłużenie beneficjenta, który nie ma dość własnych środków by dołożyć do „unijnej” inwestycji a jednocześnie nie potrafi „odmówić” kolejnej „unijnej pomocy” (typowe zachowanie uzależnionego narkomana od tzw. „działki” trzymanej w rękach przez dilera). Więcej o mechanizmie bankructwa Grecji i jej przyczynach można przeczytać w bardzo dobrym artykule Tomasz Cukiernika zamieszczonym swego czasu w Naszym Dzienniku (LINK)

P.S. Opisywana tu „grecka tragedia” była przedmiotem rozważań we wpisie p.t. „Jaka piękna katastrofa!” zawołał kiedyś Zorba

P.P.S. Od chwili przygotowania w/w materiału (jeszcze przed publikacją) upłynęło kilkadziesiąt godzina a już pojawiło sie publiczne potwierdzenie w/w tez co do wysokości kosztów „greckiej tragedii” i to z ust „samego autoryteta” tj. Nouriela Roubini’ego. Facet czyta chyba w moich myślach LINK 2-AM – blog

Wybory i masoni Wojna z masonerią trwa już bardzo długo, ale wobec słabości Kościoła może się niebawem skończyć. Na początek cytat: „Masoni nigdy nie byli popularni, ich tajemniczość, anonimowość, egalitaryzm w doborze ludzi drażni publiczność. Ale jako organizacja wyborcza masoneria staje się czasami wszechwładna. Politycy na skalę państwa i na skalę powiatu spotykają się w lożach z finansistami wszelkiego rodzaju – ten sojusz jest bardziej sprawny niż wpływy zakrystii. Masoneria i Kościół – oto dwie organizacje, które spotykają się podczas wyborów parlamentarnych jako przeciwnicy, i w pojedynku tym Kościół przegrywa...”. Cytat pochodzi z książki człowieka, który już nie żyje, ale żył wystarczająco długo i w wystarczająco ciekawych czasach, by doskonale orientować się jak sprawy mają się naprawdę. Myślę, że przez te sto lat niewiele się zmieniło. Wybory zaś parlamentarne to zwarcie masonerii i Kościoła. Tyle, że Kościół jest dziś jeszcze słabszy i ma mniej do gadania niż dawniej. Sam zresztą także poprzerastany jest masonerią. W salonie24 nie tak dawno pisał ktoś o tym, że na spotkaniu z Bronisławem Wildsteinem w Szczytnie zadano dziennikarzowi pytanie o masonerię i jego w niej udział oraz o stanowisko Kościoła wobec masonów. Nie przypomnę sobie tego dosłownie, ale Wildstein odpowiedział, że masoni oczywiście są, on do nich należy, ale akurat do takiej loży, co to Kościół nic przeciwko niej nie ma. Zdziwił się autor notki opisującej to wydarzenie, albowiem wiadomo, że Kościół ma jednak wiele przeciwko masonerii, a jak ustalił ponad wszelką wątpliwość autor cytatu inaugurującego ten tekst, toczy z nią wojnę. I to nie jakąś mityczną wojnę o imponderabilia, ale wojnę o wpływ na politykę i ludzi. Wojna ta trwa już bardzo długo, ale wobec słabości Kościoła może się niebawem skończyć. Nie będzie to jednak dla nas dobra wiadomość. Ja osobiście nie wiem, bowiem, po co i z jakich względów ludzie zapisują się do masonów. Wiem jednak, że jeśli człowiek coś ukrywa to pewnie ma jakieś powody, a ich natura da się określić słowem – problematyczna. Inaczej przecież nie ukrywali się swoich przynależności. Masonów nie widać, to prawda, ale nie znaczy to wcale, że ich nie ma. W końcu Wildstein się przyznał. Jeśli zaś są, to przynajmniej połowa z tego, co się o nich mówi musi być prawdą. Rozwiążmy teraz zagadkę. Kto jest autorem cytatu zaprezentowanego na wstępie? Oczywiście Stanisław Mackiewicz. Człowiek znany z przenikliwości i kontrowersyjnych poglądów. Można mu wiele zarzucić, ale miał i ma on nadal nad nami tę przewagę, że widział dwie wojny, Wilhelma II, kilku królów i prezydentów. Doskonale też orientował się, kto i kiedy pociąga za polityczne sznurki. My dziś nie wiemy o tym nic. Nie ma już, bowiem publicystyki a la Mackiewicz. Zginęła. Przepadła. Nie ma publicystyki, która chciałby cokolwiek wyjaśnić. Jest tylko taka, która ściemnia. Coryllus

Ani Tusk, ani Sikorski tego nie potrafią Przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy, minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski i premier Donald Tusk podczas obrad Szczytu Partnerstwa Wschodniego(fot. PAP / Radek Pietruszka). Politycy dzielą się na tych, którzy uważają, że każdy "fakt" można przeformułować w "problem" i tych, którzy szukają tylko sposobu przetrwania, unikając stawienia czoła wyzwaniom. Taki jest rząd Tuska. Otwarta, kosztowna linia kredytowa, jako główny "sukces"; zdemontowana reforma emerytalna; utrudnianie startu młodymJadwiga Staniszkis. Unia Europejska jest postrzegana przez PO, jako pole indywidualnych karier i - źródło pieniędzy. To takie nieinspirujące, materialistyczne i protekcjonalne podejście spowodowało, iż kraje Partnerstwa Wschodniego nie chciały podpisać deklaracji przygotowanej przez polską prezydencję. Kryzys spowodował, że na głębszą integrację sfery euro powinniśmy odpowiedzieć pogłębioną współpracą z krajami o zbliżonym do nas poziomie rozwoju. Jak widać ani Tusk, ani Sikorski tego nie potrafią? - pisze Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce.

Czytaj inne felietony tego publicysty "To już nie problem, (który można rozwiązać): to fakt, (z którym trzeba się pogodzić)”. To słowa Rumsfelda (sekretarza obrony USA w czasie prezydentury Busha) z niedawnego wywiadu udzielonego Al Jazeerze. Chodziło o nasilające się w Iraku akty terrorystyczne. I sytuację w Afganistanie – przypominającą coraz bardziej Wietnam, porzucony przez Amerykanów którzy zostawili w 1975 , na pastwę wojsk komunistycznych z Północy swoich wietnamskich sprzymierzeńców, wierzących w amerykański model demokracji. Politycy dzielą się na tych, którzy uważają, że każdy "fakt" można przeformułować w "problem" (i próbować go rozwiązać) i tych, którzy szukają tylko sposobu przetrwania, unikając stawienia czoła wyzwaniom. Taki jest rząd Tuska. Otwarta, kosztowna linia kredytowa, jako główny "sukces"; zdemontowana reforma emerytalna (z przerzuceniem długu na przyszłe pokolenia); utrudnianie startu młodym (z cynicznymi obietnicami odkręcania własnych, błędnych decyzji gdy zaczęło to wpływać na notowania). Unia Europejska jest postrzegana przez PO jako pole indywidualnych karier i - źródło pieniędzy. To takie nieinspirujące, materialistyczne i protekcjonalne podejście (oraz - generalnie - brak zaufania i zrozumienia dla jednostronnego ocieplenia między Polską a Rosją) spowodowało, iż kraje Partnerstwa Wschodniego nie chciały podpisać deklaracji przygotowanej przez polską prezydencję. Katalizatorami współpracy na Wschodzie stają się dziś Szwecja i - Turcja. A Polska już dawno przestała być "role model". Inne kraje regionu widzą nasz wzrost - statystyczny - bez realnego rozwoju. Czy po wyborach (mam nadzieję, z nową ekipą) uda się wprowadzić więcej żywych emocji, i wzajemnych, intelektualnych inspiracji do naszych relacji z Zachodem? I więcej zaufania do relacji z krajami Partnerstwa Wschodniego? Kryzys spowodował, że na głębszą integrację sfery euro powinniśmy odpowiedzieć pogłębioną współpracą z krajami o zbliżonym do nas poziomie rozwoju. Jak widać ani Tusk, ani Sikorski tego nie potrafią!

Jadwiga Staniszkis

Jak powstał majątek Palikota? Jak większość majątków w bandyckiej III RP. Ich posiadacze są wciąż bezkarni. Immunitet poselski/senatorski pomaga im w tym. Niektórzy już okrzyknęli go Lepperem z miasta, a jego Ruch Poparcia, miejską Samoobroną. Faktycznie, nihilistyczna młodzież, popierająca wcześniej PO zdaje się wybierać dziś Palikota, bo... on jest "cool" (?). [tłum.: przewspaniały, bombowy]

Dnia 28. stycznia 2004 r. Polmos Lublin podpisał umowę ze spółką Market Consulting (Europe) Limited z siedzibą w Londynie, zlecając jej wykonanie usług zmierzających do nabycia przez Polmos akcji jakiegoś angielskiego producenta alkoholu. Tytułem zaliczki Market Consulting dostał 2 mln euro. Siedziba firmy zarządzającej spółką Market Consulting mieści się na Wyspach Dziewiczych - co to oznacza, wie każdy, kto ma pojęcie o przepływie kapitału do rajów podatkowych. Na nasz rozum z Polmosu najzwyczajniej wyprowadzono 2 mln euro. Aby pojąć sens transakcji z Market Consulting, należy powrócić na moment do umowy prywatyzacyjnej, która zobowiązywała nabywcę Polmosu, czyli należącą do Janusza Palikota Jabłonnę S.A., do zapłaty skarbowi państwa należności za gorzelnię w pięciu równych ratach. Pierwsza została wpłacona 21 września 2001 r., ostatnia powinna być wpłacona 21 września 2005 r. Istnieją podstawy przypuszczać, że Palikot nie miał dość pieniędzy, aby kupić Polmos Lublin. Wpłatę drugiej raty np. spóźniono się o siedem miesięcy, za co skarb państwa ukarał Jabłonnę S.A. karą w wysokości blisko 1,5 mln zł. Pod koniec 2003 r. macherzy finansowi doradzający Palikotowi wpadli na genialny pomysł. Jeżeli brakuje pieniędzy, należy je wyjąć z Polmosu. Przyjrzyjmy się następującemu łańcuchowi zdarzeń:

28 stycznia 2004 r. - Polmos podpisuje umowę z Market Consulting.

2 lutego - 2 mln euro trafia na konto Market Consulting.

5 lutego - w Luksemburgu powstaje spółka Grund Corporate Finance Partners; jej jedynym udziałowcem jest JP Family Foundation z siedzibą na Antylach Holenderskich (JP to inicjały imienia i nazwiska Janusza Palikota).

5 lutego - 2 mln euro (minus prowizja) z konta Market Consulting w Anglii trafia na konto Grund Corporate Finance Partners w Luksemburgu.

6 lutego - Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Jabłonnej S.A. podejmuje uchwałę, której skutkiem jest podniesienie kapitału poprzez emisję nowych akcji na kwotę 9,4 mln zł. Akcje te zobowiązuje się nabyć Grund Corporate Finance Partners. Teraz już bez żadnych przeszkód pieniądze z Luksemburga mogą wrócić do Polski - do Jabłonnej S.A., a ta może spłacić skarbowi państwa kolejne raty, a nawet karę za spóźnienie. No i co w tym złego? - można zapytać. Czy Januszowi Palikotowi nie wolno obracać własnymi pieniędzmi tak jak chce? Otoż nie wolno! Pomińmy moralny aspekt całej sprawy: Palikot kupił Polmos Lublin za pieniądze nie swoje, tylko Polmosu (podobnie było z prywatyzacją PZU S.A.). Opisane wyżej losy 2 mln euro są jawnym złamaniem art. 345 § 1 kodeksu spółek handlowych. Stanowi on, że spółka nie może udzielać pożyczek, zabezpieczeń, zaliczkowych wypłat czy w jakikolwiek inny sposób pośrednio finansować nabycia emitowanych przez nią akcji. Specjaliści twierdzą, że takie pożyczki lub inne (nawet nie bezpośrednie) formy finansowania mogą być unieważnione, co z kolei może spowodować spór ze skarbem państwa. Państwo może teraz (powinno!) dochodzić swoich praw poprzez nałożenie na Jabłonną S.A. kar podatkowych, a nawet próbować unieważnić prywatyzację Polmosu Lublin. Wychodzi na to, że w Polsce każdy gigurant z odpowiednimi dojściami do ludzi władzy może kupić państwową fabrykę za jej pieniądze. Nic, więc dziwnego, że większość Polaków uważa prywatyzację za nieuczciwą. Dowodów na złodziejską prywatyzację jest coraz więcej. Przykład oddania lubelskiego Polmosu w ręce Janusza Palikota opinię tę wzmacnia. Warto pamiętać, że za prywatyzacją Polmosu Lublin stała ta sama ekipa polityczna, która usiłowała sprywatyzować PZU SA. Umowa prywatyzacyjna zawarta została, bowiem we wrześniu 2001 r., krótko przed tym, jak urzędnicy z AWS mieli się żegnać ze stołkami. Już wcześniej Palikot został Prezesem

Zarządu Ambry i pełnił tę funkcję w latach 1990-2001. Akcjonariuszami Ambry byli wówczas Hanna Suchocka, Jacek Kuroń i Henryk Wujec. Janusz Palikot planował kandydować na prezydenta Miasta Lublina. Trwały przygotowania, gdy niejasną prywatyzacją Polmosu Lublin zainteresował się prokurator. Nietrudno się domyślić, że immunitet poselski zdecydowanie bardziej przydał się w karierze Palikota."

Grupa promująca Palikota PR-owcy jednego z doradców Palikota zatrudniali wcześniej LiD, Gudzowaty, Krauze oraz Stokłosa. Palikot jeszcze dwa lata temu był znany tylko tym, którzy mocno interesowali się polityką. Kto stoi za medialną karierą skandalisty z PO?

Murzyn od Stokłosy, człowiek Krauzego, biograf Gudzowatego Głównym nieoficjalnym doradcą Palikota w tej dziedzinie jest Jacek Prześluga, prezes dwóch agencji PR: `Look at' i Locomotiva. Sam Prześluga swoją rolę widzi inaczej: - `Look at' pracowała przy reklamowaniu bloga pana posła Palikota w 2007 r. Umowa się skończyła, to wszystko - mówi. Chyba jednak niezupełnie, bo Prześluga tworzył też radio internetowe Nisha.pl, wspierane przez Palikota, i był współautorem jego książki `Poletko Pana P.'. Prześluga to były dziennikarz `Gazety Poznańskiej'. Jego dawni koledzy podejrzewają, że rola, jaką odgrywa przy Palikocie, jest o wiele większa, niż skromnie deklaruje. - Kiedy zobaczyłem koszulki `Jestem gejem' i `Jestem z SLD' oraz plastikowego penisa, od razu pomyślałem, że to robota Jacka - mówi poznański dziennikarz. - Zdolny, ale działający na zasadzie `byle głośno' i dość cyniczny - tak charakteryzuje dawnego kolegę. W 1989 r. Prześluga był asystentem senatora Henryka Stokłosy, który jako jedyny w Polsce pokonał kandydata `Solidarności' do Senatu w wyborach kontraktowych. - Rozdawanie kiełbasy i ciągników to były jego pomysły - opowiada nasz informator. Prześluga został też redaktorem naczelnym pilskiego `Tygodnika Nowego', wydawanego przez Stokłosę. Potem jednak pokłócił się z senatorem. W `Panoramie Pilskiej' opublikował cykl tekstów, zatytułowany `Byłem murzynem Stokłosy'. Został pobity przez nieznanych sprawców, co opisał, sugerując, że za pobiciem stoi Stokłosa. Senator podał go do sądu o zniesławienie i wygrał. Prześluga pojawiał się potem w otoczeniu najbogatszych polskich oligarchów. Był rzecznikiem Prokomu Ryszarda Krauzego. Tłumaczył m.in. zastrzeżenia wobec tej firmy, związane z informatyzacją ZUS-u. Napisał też książkę `Gudzowaty', przedstawiającą biznesmena, jako pozytywną postać. `Jest twardym graczem, lubi zarabiać pieniądze, uwielbia prowadzić interesy, a jednocześnie podkreśla, że powoduje nim, prócz ludzkiej chęci zysku, czysty patriotyzm' - tak w reklamówce książki przedstawiono Gudzowatego. Zarabianie na skandalizowaniu to dla Prześlugi nie nowość. W latach 90. było o nim głośno z powodu oferowanego nastolatkom `Kalendarza szalonego małolata' jego autorstwa, zawierającego m.in. sekskomiks. Były w nim też dowcipy w rodzaju: `Co musi zrobić łysy, żeby podrapać się po włosach? - Dziurę w kieszeni' oraz rady takie jak: `Życie nie pieści. Pieśćmy się sami'. Na kartce walentynkowej doradzano dziewczynom dedykację: `Kocham Cię słodko i tylko dla Ciebie kręcę swoją pupcią'. Kalendarz, oprotestowywany przez niektórych nauczycieli, sprzedawał się znakomicie. W kampanii wyborczej 2007 r. Prześluga pracował dla LiD-u. Plotki, że pracuje jednocześnie dla LiD-u i Palikota, zaniepokoiły wówczas działaczy SLD, które rywalizowało przecież z PO. Tadeusz Iwiński miał zarzucić mu `polityczną bigamię'. - Działacze SLD mieli do niego pretensje, że traktuje kampanię czysto technicznie, nie zwracając uwagi na lewicowe ideały. Za czasów rządów SLD został prezesem PKP Intercity (wcześniej był rzecznikiem tej spółki). Wkrótce potem założył agencję `Look at' wspólnie z Anną Rosiek, byłą rzecznik PKP IC. Przy okazji kampanii reklamującej bloga Palikota, z firmą `Look at' współpracowała agencja Media Concept, która odpowiadała za `planowanie i zakup mediów'. Media Concept robiły billboardową kampanię Donalda Tuska, jako kandydata na prezydenta. Stanowią część grupy Just. W ostatnich wyborach na prezydenta Warszawy Prześluga był z kolei autorem kampanii Marka Borowskiego, kandydata SdPl. W 2005 r. z Palikotem współpracowała firma Cross Media, której prezesem jest Andrzej D. Pytany o to D. mówi, że Palikota szkolił prywatnie: - Przeprowadziłem wtedy szkolenie dla kandydatów Platformy z Lublina, na zasadzie dżentelmeńsko-przyjacielskiej, bo poprosił mnie o to Janusz Palikot, z którym się znałem. Janusz dzwonił też do mnie z różnymi pomysłami i pytał, co o nich sądzę. To trwało przez jakieś pięć czy sześć miesięcy. Brałem udział we wszystkich kampaniach wyborczych od 1989 r., więc moja wiedza mogła być dla niego przydatna. Nieco inaczej sprawę zapamiętał nasz informator: - Palikotem zajmował się trzyosobowy sztab szkoleniowy z Cross Mediów. Szkolenia dotyczyły autoprezentacji, mowy ciała, kreowania własnego wizerunku - twierdzi. Andrzej D. to były szef rady nadzorczej Polskiego Radia oraz członek rady nadzorczej TVP z nadania Unii Wolności. W PRL działał w NZS-ie, a potem KL-D i UW. W 2005 r. został aresztowany. Prokuratura postawiła mu też zarzuty w aferze Stella Maris. `Andrzej D. jest oskarżony o to, że od maja 2000 r. do maja 2001 r. pełniąc funkcję prezesa Cross Media, przywłaszczył powierzone mienie spółki w wysokości 751 tys. zł w ten sposób, że zatwierdził do wypłaty 23 faktury wystawione przez firmy konsultingowe jednego z podejrzanych w aferze Stella Maris np. z tytułu udziału w fikcyjnych negocjacjach' - mówił PAP rzecznik gdańskiej Prokuratury Apelacyjnej Krzysztof Trynka. Jak twierdzą nasi rozmówcy, z Palikotem współpracuje też Platforma Mediowa Point Group. Z jej strony internetowej można się dowiedzieć, że jest ona `holdingiem medialnym funkcjonującym w szeroko pojętym obszarze mediów i komunikacji marketingowej'. Point Group była wydawcą książki Palikota `Płoną koty w Biłgoraju'. - To ludzie z Point Group namówili Palikota na zmianę tytułu książki, podsuwali mu też wiele pomysłów - twierdzi nasz informator. Do Point Group należą pisma `Machina', `Film', `dlaczego?', `dlatego!' oraz strony internetowe Korba.pl i Sport24.pl. W październiku 2008 r. media obiegła wiadomość, że Point Group zamierza reaktywować tygodnik `Ozon', którego właścicielem był Palikot. Z kolei w listopadzie 2008 r. Palikot pojawił się na okładce `Machiny', a Point Group wywiad z nim reklamowała następująco: `Janusz Palikot nie został Warszawską Syrenką 2008 (jeszcze), ale i tak trafił na okładkę »Machiny«. W wielkich rogowych okularach, z grzecznie zaczesaną grzywką, w towarzystwie nieodłącznych kotów, poseł Platformy Obywatelskiej opowiada o swoim zauroczeniu Donaldem Tuskiem, o rodzinie, która go wspiera (żona), choć próbuje temperować (matka i teściowa), o braku erudycji Jana Rokity i pojedynkach na słowa i gesty z Jackiem Kurskim, o Syzyfie i pokucie. Zapowiada też zmianę wizerunku, a sesja dla »Machiny« jest tylko jej przedsmakiem'. `Janusz Palikot na pewno jest wybitnym artystą tego, co możemy nazwać »pop-polityką«' - zachwalał Piotr Metz, redaktor naczelny `Machiny'. Gdy spytaliśmy w Point Group o współpracę tej firmy z Palikotem, skierowano nas do sekretarza redakcji `Machiny'. - `Machina' przeprowadziła wywiad z panem Palikotem i to wszystko, żadnej innej współpracy nie ma - usłyszeliśmy.

Rząd, samorządy i PR-owcy Palikota Przyglądając się działalności agencji PR-owskich związanych w różnych czasach z Palikotem, nie sposób nie zauważyć jednej prawidłowości - wiele z nich ma wyjątkowe szczęście do rządowych oraz samorządowych kontraktów. Firma Locomotiva chwali się, że na zlecenie Ministerstwa Rozwoju Regionalnego zrealizuje kampanię informacyjno-promocyjną prezentującą dorobek Zintegrowanego Programu Operacyjnego Rozwoju Regionalnego. Zlecenie obejmuje przygotowanie i emisję trzech spotów reklamowych w telewizji oraz 19 spotów radiowych do emisji w stacjach regionalnych Polskiego Radia, a także w dwóch ogólnopolskich rozgłośniach radiowych (Radio Zet i Program I PR). `Zakupem mediów' przy tej okazji ma się zająć znany nam już dom mediowy Media Concept. Budżet kampanii jest niemały - wynosi 2,5 miliona złotych. Locomotiva włączyła się też bezinteresownie do kampanii społecznej `Rodzice Zastępczy - Miłość Prawdziwa', organizowanej przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. `Dziennik Wschodni' informował z kolei, że władze Lublina, którego prezydentem jest działacz PO Adam Wasilewski, wysłały do firmy `Look at' ofertę współpracy w promowaniu miasta. Jak powiedział gazecie Jacek Prześluga, do przesłania władzom miasta propozycji hasła promującego Lublin namówił go Palikot. `Look at' pomogła też - za 53 tysiące złotych - w opracowaniu strategii promocji Lubelszczyzny, za którą odpowiadał tamtejszy Urząd Marszałkowski. Z kolei agencja Just wygrała ostatnio przetarg na `opracowanie i realizację kampanii wprowadzającej nowy logotyp i claim dla marki miasta Poznań'. Częścią grupy Just jest wspomniana firma Media Concept. Miastem rządzi prezydent Ryszard Grobelny, otwarcie wspierany przez PO do czasu kłopotów prawnych, związanych z aferą Kulczykparku. Tak się składa, że Just i Media Concept robiły też w zeszłym roku kampanię dla firmy Volkswagen-Kulczyk Tradex. Pod apelem w obronie Ryszarda Grobelnego, powstałym przy okazji jego sądowych kłopotów, odnajdujemy zaś podpis: `Jacek Prześluga - menedżer'. Locomotiva wybrana została z kolei przez władze Szczecina, które zleciły jej projekt i realizację kampanii billboardowej. Szczecin pozdrawiał turystów na plakatach po duńsku, angielsku, niemiecku, kaszubsku i góralsku.

Wielbiciele Palikota chcą przejąć `Rzeczpospolitą' Ostatnio głośno stało się też o Platformie Mediowej Point Group, która chciałaby przejąć dziennik `Rzeczpospolita'. W tym celu powołała ona do życia spółkę Point Group Rzeczpospolita, która ma przygotować ofertę kupna od Ministerstwa Skarbu Państwa 85 procent udziałów Przedsiębiorstwa Wydawniczego Rzeczpospolita. A ono jest właścicielem 49 procent udziałów w spółce Presspublica, która jest wydawcą `Rzeczpospolitej', także `Życia Warszawy' i `Parkietu'. Ekspert z branży PR, szef dużej agencji, nie ma wątpliwości, że dla Palikota muszą pracować profesjonalni PR-owcy. - Świadczy o tym choćby szybkość reakcji na wydarzenia medialne. Nieprzypadkowo też najbardziej skandalizujące wypowiedzi Palikota pojawiają się w momentach dogodnych dla PO. Kiedy PiS ogłosił mający ręce i nogi program walki z kryzysem, Palikot obraził minister Gęsicką. I media mówiły tylko o tym, a nie o programie PiS - stwierdza. Przyznaje, że Palikot szybko został wylansowany, jako rozpoznawalna w 40-milionowym narodzie osoba, ale dla Platformy niekoniecznie musi skończyć się to dobrze. - Palikot stanie się w pewnym momencie niebezpieczny, ale nie dla PiS, które może też swoje ugrać - zyskiwać na oburzeniu jego metodami, tylko dla kolegów z PO. Mając nazwisko, może zacząć dystansować się od dotychczasowego wizerunku, a zacząć prezentować się jako ekspert od gospodarki, który odniósł sukces w biznesie. A jest sto razy bardziej medialny niż Grzegorz Schetyna, któremu żadne szkolenie tu nie pomoże - mówi. Andrzej D. także docenia sukces swojego kolegi. - Madonna stała się królową popu, bo była głośna dzięki skandalom. Być może było w tym czasie tysiąc piosenkarek mających lepszy głos niż ona, ale to ona dzięki tym zabiegom jest tam, gdzie jest. Co Palikot będzie robić za 5 czy 10 lat? - To jest bardzo dobre pytanie, nie wiem tylko, czy sam Janusz zna na nie odpowiedź - mówi D.

Tego nie udało się nam sprawdzić. Do chwili zamknięcia numeru Janusz Palikot nie odpowiedział na naszą prośbę o rozmowę. (znalezione w sieci, wpis z 2009r.)

Więcej: Szokująca prawda o "partii" Palikota

http://wybory.wp.pl/kat,129756,title,Szokujaca-prawda-o-partii-Palikota-To-moze-go-pograzyc,wid,13858463,wiadomosc.html

Czy ojciec Palikota był zbrodniarzem wojennym? Demaskator. - Maciej P. Krzystek

To może być wielka akcja fałszowania wyborów

1. Kiedy Prawo i Sprawiedliwość powoływało swój Korpus Ochrony Wyborów, powołujący tysiące mężów zaufania, wielu krytyków dopatrywało się w tym obsesji. I nawet, gdy przywoływano kupowanie głosów w Wałbrzychu czy nadmiar kart wyborczych w Brukseli - krytycy PiS twierdzili, że fałszerstwa wyborcze to urojenia. Jak Ludwik XIV na widok żyrafy mówiono wtedy - fałszerstwa wyborcze? Nie, nie ma takiego zwierzęcia...

2. Kiedy po wyborach samorządowych w 2010 roku podniosłem publicznie problem ponad 2 milionów nieważnych głosów w wyborach sejmikowych i sugerowałem możliwość fałszerstw wyborczych - zostałem odżegnany od wiary i czci. Ot, PiS-owski oszołom, podejrzliwy, szukający dziury w całym. Dr Jarosław Flis z kolei uprzejmie przekonywał mnie, że w 2 milionach głosów nieważnych nie ma niczego dziwnego, po prostu ludziom nie chciało się skreślać, bo słabo znali kandydatów.

3. Dziś mamy w tej sprawie nowe ustalenia. Pojawiły się w internecie informacje o analizie prof. Śleszyńskiego, wskazujące na nadzwyczajne zjawisko - w wyborach 2010 roku wyborcy masowo głosowali podwójnie, przez co ich głosy były nieważne. I co szczególnie ciekawe - zdecydowanie największy odsetek owych podwójnych i przez to nieważnych głosów wwystapił w jednym tylko województwie - mazowieckim. Tym województwie mazowieckim, gdzie w wyborach do sejmiku na kolana rzucił wszystkich marszałek Struzik i PSL, które w okręgu płockim uzyskało prawie 50 procent wszystkich głosów, przy 19 procentach głosów nieważnych. Załóżmy, że wyborcy, z niegramotności bądź swawoli, upodobali sobie stawianie dwóch krzyżyków. Ale dlaczego głównie w jednym województwie? Czy dr Flis potrafi objaśnić ten fenomen? Do ciszy wyborczej 2 dni, za mało czasu, zeby dziś rozpętywać burzę, ale po wyborach rozpętać ja trzeba. Te podwójne glosy mogą świadczyć... co tam mogą, one świadczą o oszustwie wyborczym na wielka skalę. To musiała byc zorganizowana akcja unieważniania głosów poprzez stawianie drugich krzyżyków. Ta akcja to zbrodnia przeciw demokracji. 9 Października trzeba zachować najwyższą czujność. A po 9 paźdxiernika należy zażądać wyjaśnieńia tej sytuacji nie tylko przez Państwową Komisje Wyborczą, ale i przez prokuraturę. Janusz Wojciechowski

VI Marsz boJOWników na Warszawę! "Ten system uczyniłby d***krację troszkę mniej głupią"

Jutro, – czyli 6-X – wezmę udział w VI Marszu JOW na Warszawę - corocznej akcji nacisku Obywatelskiego Ruchu na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych mającej na celu wprowadzenie ordynacji większościowej. W tegorocznym Marszu JOW na Warszawę (cytuję kol.Krzysztofa Pawlaka) główną tezą będzie dowiedziona przez działania Państwowej Komisji Wyborczej dewiacja nowego Kodeksu Wyborczego prowadząca do eliminacji pozaparlamentarnych środowisk politycznych z kampanii wyborczej do polskiego parlamentu!

Przekazuję oficjalne zaproszenie JOW: Zarząd Stowarzyszenia Obywatelskiego Ruchu na rzecz JOW zaprasza wszystkie siły patriotyczne Polski, partie polityczne, stowarzyszenia i inne formalne i nieformalne organizacje obywatelskie - a także PT Kandydatów na Senatorów RP do wzięcia udziału w VI Marszu JOW na Warszawę, którzy - startując do walki wyborczej już w systemie jednomandatowym - chcą wesprzeć działania Ruchu na rzecz JOW prowadzące do wprowadzenia ordynacji większościowej również do wyborów do Sejmu RP. To wspaniała okazja do autoprezentacji medialnej w ostatnich dniach kampanii wyborczej! Organizatorzy VI Marszu JOW na zakończenie imprezy przewidują konferencję prasową także dla PT Kandydatów na Senatorów RP - zwolenników wprowadzania JOW w wyborach do Sejmu RP!

Przyjeżdżajcie do Warszawy 6 października - na VI Marsz JOW! (czwartek, godz. 11.00 - 16.00)

Wielotysięczna manifestacja na ulicach "salonu Warszawy" będzie znaczącym symbolem i naciskiem na polityków z obecnie reprezentowanych w polskim parlamencie ugrupowań politycznych, jak i tych niemających w nim swojej delegacji - utrzymujących niereprezentacyjny dla OBYWATELI RZECZYPOSPOLITEJ sposób doboru kandydatów do polskiego parlamentu! Zbieramy się w Warszawie 6 października 2011, o godzinie 11.00, na skrzyżowaniu Alej Jerozolimskich i ul. Marszałkowskiej, po stronie Dworca Warszawa – Śródmieście. Pochodem udamy się do Pałacu Prezydenckiego na Krakowskim Przedmieściu, aby wręczyć Prezydentowi żądanie przeprowadzenia referendum narodowego w sprawie wprowadzenia JOW w wyborach do Sejmu. Upomnimy się w ten sposób o żądanie obywateli Rzeczypospolitej wyartykułowane poprzez zebranie ponad 750 tysięcy podpisów pod wnioskiem o referendum w 2005 roku, a którego Sejm do tej pory nie zgodził się nawet wysłuchać. 5 maja 2011 odbyło się w Wielkiej Brytanie referendum ogólnonarodowe, w którym obywatele Zjednoczonego Królestwa wypowiedzieli się czy nadal chcą wybierać posłów w systemie First-Past-The-Post (jaki proponuje nasz Ruch), czy też chcieliby ten system porzucić i zamienić na system bardziej nowoczesny, jak np. australijski AV. Z satysfakcją przyjęliśmy wynik tego referendum, w którym głosujący Brytyjczycy, w 70% opowiedzieli się za starym, sprawdzonym i dobrze im służącym systemem wyborczym. Warto wiedzieć, że podobne były wyniki dwóch referendów w tej samej sprawie w dwóch prowincjach Kanady. Świadczy to o tym, że wbrew demagogicznej krytyce naszego postulatu, jest to propozycja rozwiązania aktualnego, sprawdzonego i popieranego przez społeczeństwa, które uchodzą za wzór demokracji i przodują w rozwoju cywilizacyjnym i gospodarczym.

Jest to ważne przesłanie, nie tylko dla nas, którzy o takie rozwiązanie ustrojowe zabiegamy od lat, ale także dla Premiera Donalda Tuska i innych polityków, którzy publicznie deklarują poparcie dla JOW. Premier, wypowiadając się ostatnio, twierdził, że bardzo mu zależy na wprowadzeniu JOW w wyborach do Sejmu, ale wszyscy są przeciwko niemu. Zaprosimy go, więc, aby razem z nami udał się do Pałacu Prezydenckiego i swoim autorytetem poparł wniosek poddania tej najważniejszej sprawy ustrojowej pod powszechne głosowanie Polaków. System JOW uczyniłby d***krację troszkę mniej głupią - przeto wielokrotnie deklarowałem, że będą głosował nad zmianą obecnego systemu, „harmonijnie łączącego wady systemu większościowego z proporcjonalnym” (jak wielokrotnie pisałem) - na JOW. Raz w takim Marszu wziąłem udział. Przypominam, że mamy moralny obowiazek walczyc na rzecz polepszenia absurdalnego systemu, w którym żyjemy. Proszę, więc o liczny udział Członków i Sympatyków Nowej Prawicy.

Dziennik JKM

Im więcej ciebie – tym mniej... Zrozumienie, jak działa gospodarka, wcale nie jest trudne. Problem w tym, że ekonomiści bardzo się na ogół starają, by tego ludziom nie wyjaśnić, – bo wtedy są Kapłanami Wiedzy Tajemnej i Powikłanej – i mogą żyć z wyjaśniania rozmaitych zawiłości. Od razu mówię: gdyby naprawdę wiedzieli, to wszyscy mówiliby to samo. Jednak jedni przewidują to – a drudzy coś dokładnie przeciwnego... to, po co nam dwóch doradców doradzających każdy, co innego? Jest jeszcze jeden powód, dla którego ONI chcą mącić w głowach. Jak mawiał słynny filozof Tomasz Hobbes: „Nawet to, że 2 x 2 = 4 byłoby kwestionowane, gdyby ktoś miał w tym interes?. Więc są tacy, którzy mają interes by kwestionować oczywiste prawdy. Więc nie należy dawać się ogłupiać, zastraszyć czy dać wziąć na litość! Ludzie o wrażliwym sercu ronią np. zwykle łzy wzruszenia dowiadując się, że wierny sługa, któremu Pan nie dopłaca od lat i wyzyskuje na wszelkie sposoby – troszczy się o to, czy Panu starczy na kawior i szampana. Tłumaczy to sobie, że może wtedy Pan i jemu da na kaszankę. Dokładnie taką mamy sytuację obecnie. Obecni Właściciele Rzeczypospolitej obdzierają nas ze skóry – a poczciwi ludzie nie troszczą się o swoje portfele – tylko o... budżet państwa! Jest to ogromny sukces ICH propagandy! Ludzie naprawdę szczerze troszczą się to, by ONI mieli dość forsy na izby skarbowe, które nas ze skóry obłupią! Na monitory, na podsłuchy, na tajniaków, na kapusiów... No, i na Ważne Konferencje, (na których naprawdę ważne jest tylko menu i karta win...). Więc ludzie się martwią, że jeśli Nowa Prawica zlikwiduje podatki dochodowe i podatek od kupna-sprzedaży – to w budżecie zabraknie. Otóż, przede wszystkim, w odróżnieniu od partyj Lewicy, Prawica uważa, że im MNIEJ pieniędzy w budżecie tym lepiej, bo ludzie rozsądniej i oszczędniej wydają pieniądze sami, niż gdy urzędnicy wydają je za nich. Tak, więc w budżecie powinny być pieniądze wyłącznie na wojsko, policję, służby specjalne i jakąś niezbędna administrację – a za całą resztę: szkoły, szpitale itp. ludzie powinni płacić sami. Bez pośrednika. Zwłaszcza: bez pośrednika – pasożyta. Tak, więc proszę sobie zakonotować żelazną zasadę: „Im więcej ma Rzeczpospolita – tym mniej ma Polska”. Bo Polska to my: to ziemia, to budynki, to ludzie, – czyli My, a Rzeczpospolita to ONI: budynki rządowe, urzędnicy i cały aparat przymusu. Oczywiście: senatorowie i posłowie powinni reprezentować nas i kontrolować ten aparat, ale tak jakoś się składa, że gdy tylko znajdą się na wiejskiej, zaczynają czuć się cząstką III Rzeczypospolitej i gotowi są Polskę zniszczyć, a Polaków puścić z torbami, byle np.. wybudować nowy gmach rządowy... To tyle o budżecie Rzplitej. Z drugiej jednak strony w tym budżecie pieniądze na wojsko i policje być muszą – a ponadto obecna RP zapewnia cały ten socjalizm, trzeba też dopłacać do ZUS i KRUS, więc pieniądze na to wszystko muszą być! Skąd? Spokojnie... Podatki dochodowe zostaną zlikwidowane, – ale przecież pozostaną znacznie bardziej dochodowe: VAT i akcyzy. Jeśli dochodowe zostaną zlikwidowane, to ludziska rzucą się produkować, rzucą się świadczyć sobie wzajemnie usługi – i natychmiast wzrosną wpływy z VAT. Powstanie ruch w interesie, ludzie będą więcej jeździć – wzrosną wpływy z akcyzy od benzyny. Zarobiwszy więcej pieniędzy będą więcej pić – wzrosną dochody z akcyzy od alkoholu. I tak dalej. Tak, więc: ludzie, nie lękajcie się! Zwłaszcza o budżet. Ktoś to nam już kiedyś zalecił... JKM

Patrz, Kościuszko, na nas z Nieba! Ponad 700 osób słuchało mowy śp.Tadeusza Kościuszki, który na Rynku Głównym wyjął szablę – i obiecał, że jej nie schowa, aż cała Polska nie będzie wolna. Jak wiemy – nie udało Mu się. Targowiczanie tryumfowali. Dziś mamy analogiczną sytuację. Polska znajduje się pod okupacją imperium zwanego Unią Europejską, która – podobnie jak śp.Katarzyna Wielka – deklaruje przyjaźń dla Polski, opiekę (zwłaszcza nad dysydentami) – a nawet (to nowość!) nad dysydentami seksualnymi. Na krakowskim Rynku Głównym w niedzielę zebrało się ponad trzy tysiące ludzi – choć celowo nie zawiadomiłem o tym w "Dzienniku Polskim” (bo nie zmieściliby się wszyscy). I też obiecuję, że nie spocznę, aż nie uwolnię Polski spod okupacji federastów i ich psów łańcuchowych, zwanych "Bandą Czworga”. Dodam, że dzisiejsi okupanci nakładają na nas podatki DZIESIĘĆ RAZY WYŻSZE niż JCM Katarzyna. Pod tym jarzmem upadają nawet Niemcy! Mamy, więc naprawdę powód, by pozbyć się tych krwiopijców! Pytanie: czy przy tych podatkach starczy nam na szable? JKM

Umiera zaufanie... oto obumiera zaufanie znacznej części amerykańskiego społeczeństwa do swojego rządu, do instytucji państwa i w ogóle - do rzeczywistości, którą coraz więcej ludzi przestaje uważać za autentyczną. Kiedy don Ciccio Tumeo, organista z Donnafugaty nie ukrywając rozgoryczenia opowiadał księciu Salinie o fałszerstwie wyborczym w tej sycylijskiej gminie, gdzie podano, iż „wszyscy” opowiedzieli się za republiką, podczas gdy on, don Ciccio Tumeo głosował za monarchią - książę doznawał nieprzyjemnego wrażenia, jakby ktoś umarł. Nie miał pojęcia, skąd ma takie wrażenie, aż wreszcie odgadł, kto, a właściwie - co umarło. Że umarło zaufanie. Podobnego wrażenia doznaję rozmawiając z wieloma Polakami - obywatelami amerykańskimi, którzy w tamtejszym społeczeństwie niekiedy uzyskali nawet wysoką pozycję - że oto obumiera zaufanie znacznej części amerykańskiego społeczeństwa do swojego rządu, do instytucji państwa i w ogóle - do rzeczywistości, którą coraz więcej ludzi przestaje uważać za autentyczną, tylko podejrzewa, że jest sztucznie zaaranżowana, to znaczy - podstawiona. Nie mają zaufania do polityków, których uważają za marionetki w rękach „banksterów”, wśród których dominują i rej wodzą starsi i mądrzejsi. Sprzyja temu niewątpliwie kryzys finansowy, który właśnie wchodzi w kolejną fazę, wzbudzając w wielu ludziach obawę utraty domu, stanowiącego dorobek życia. Ta obawa sprawia, że mało, kto, a tak naprawdę - nikt nie ośmiela się stawiać szefowi w pracy, bo jeśli ją utraci, to nie będzie mógł spłacać rat, no a wtedy... Inni z kolei nie mają zaufania do sprzedawanej w sklepach żywności, podejrzewając, iż przetwarzające ją przedsiębiorstwa bez ceregieli ja fałszują, karmiąc konsumentów nafaszerowanym chemikaliami Scheissem, od czego ci nie tylko gwałtownie tyją, ale przy okazji nabawiają się różnych skomplikowanych schorzeń spowodowanych systematycznym spożywaniem trucizn zawartych w produktach spożywczych. Na tym oczywiście nie koniec, bo jeszcze inni nie ufają lekarzom, podejrzewając ich o zmowę z koncernami farmaceutycznymi, na skutek, czego faszerują oni swoich pacjentów prochami bez żadnej potrzeby ani umiaru - a nawet - o zimne morderstwa z chęci zysku, kiedy na przykład bez potrzeby kierują pacjenta na operację, po której ten niemal natychmiast umiera - ale szpital inkasuje zapłatę za zabieg i w kolejce ustawia następnego nieszczęśnika, wmawiając mu, że bez natychmiastowej operacji umrze. Jeszcze inni wreszcie nie mają zaufania nawet do... pogody, wypatrując na niebie smug chemtrailsów, to znaczy - jakichściś chemikaliów rozpylanych przez samoloty. Na ile te podejrzenia są uzasadnione, a na ile nie - to jedna sprawa - ale nawet gdyby uzasadnione nie były, to ich narastanie jest faktem politycznym. Naturalnie nasi „młodzi, wykształceni”, co to wierzą we wszystko, w co wierzyć człowiekowi postępowemu wypada, w najlepszym razie wzruszą na te wszystkie wątpliwości ramionami, jeśli w ogóle nie wyśmieją ich, jako przykładów paranoi spowodowanej wiarą w teorie spiskowe, ale z drugiej strony inżynier, wybitny specjalista w dziedzinie akustyki opowiada mi, jak to zrezygnował ze znakomitej oferty pracy, ponieważ zorientował się, że jej rezultaty doprowadziłyby do udoskonalenia urządzeń do porażania ludzi ultradźwiękami, co może prowadzić do trwałego uszkodzenia słuchu a nawet wzroku, na skutek zmian w gałce ocznej, a przy okazji wyjaśnia, że zagadkowe samobójstwa wielorybów są następstwem oddziaływania na te ssaki potężnych sonarów, służących do wykrywania łodzi podwodnych. No a przecież całkiem niedawno policja w Polsce urządzenia do porażania ludzi dźwiękami właśnie sobie kupiła nie przejmując się nawet, że prawo nie przewidywało oddziaływania takimi urządzeniami na obywateli będących przecież suwerenami naszego demokratycznego państwa prawnego, którzy wybierają nie tylko Umiłowanych Przywódców drobniejszego płazu, ale nawet samego prezydenta, który później poucza ich, że muszą się przyzwyczaić do tego, iż są narodem zbrodniarzy wojennych. Jak możemy się domyślać, prawo zostało natychmiast dostosowane do policyjnych zakupów, co z kolei również w nas może wzbudzić podejrzenia, iż żyjemy w demokracji aranżowanej jak nie przez bezpieczniaków cywilnych, to przez bezpieczniaków wojskowych, albo nawet - przez policjantów, którzy - tylko patrzeć - jak zaczną nas pacyfikować, kiedy tylko przybędzie trochę więcej kryzysu. Wprawdzie maleńcy uczeni z „Gazety Wyborczej” przekonują nas, że żadnych spisków nie ma, że to wszystko naprawdę - ale przecież pamiętamy, że niech no tylko Rywin przyjdzie do Michnika, to zaraz pojawia się dyspensa na teorie spiskowe i nie tylko wolno, ale nawet trzeba wierzyć, że grupa trzymająca władzę zawiązała straszliwy spisek przeciwko spółce „Agora”. Słuchając tedy opowieści świadczących o galopującej erozji zaufania, zastanawiam się, jaka też przyszłość czeka demokrację, skoro coraz większy odsetek ludu przestaje ufać nie tylko Umiłowanym Przywódcom, ale w ogóle - wszystkim dookoła? Jakie oparcie, jaką legitymizację przypiszą sobie rządy? Czy będą brnęły w podtrzymywanie rzeczywistości podstawionej przy pomocy monopolu edukacyjnego, agentury wpływu w mediach głównego nurtu i przemysłu rozrywkowego, produkującego coraz gorsze knoty z udziałem skorumpowanych beztalenci, czy też porzuci te wszystkie pozory, te wszystkie wybory Umiłowanych Przywódców i będą próbowali zmusić wszystkich, by ugięli się przed najbardziej prymitywnym narzędziem siły - przed pięścią i kijem? Oczywiście na razie nic niepokojącego się nie dzieje; słońce nad Los Angeles świeci jak gdyby nigdy nic, samochody uwijają się po czteropasmowych autostradach w jedną i drugą stronę - ale co z tego, skoro za zasłoną tego uspokajającego obrazu powoli umiera zaufanie? SM

Banki, franki i bratanki Budapeszt znalazł sposób na kredyty hipoteczne we frankach szwajcarskich: ustawowo odciążył dłużników, a obciążył banki wierzycielskie. Jaki sposób znajdzie Warszawa? Podobnie jak w Polsce, obce banki na Węgrzech szczodrze oferowały kredyty mieszkaniowe we frankach szwajcarskich. Począwszy od roku 2004 suma węgierskich pożyczek hipotecznych urosła do ponad 2,5 biliona forintów, z czego prawie 80% we frankach. Węgrzy brali je głównie w czasie, gdy forint stał całkiem mocno, i zupełnie tak jak w Polsce mają coraz więcej kłopotów z ich spłacaniem teraz, gdy w ciągu ostatnich trzech lat także ich forint mocno poleciał w dół. I oto z pomocą zadłużonym przyszedł prawicowy rząd Viktora Orbana i jego partii Fidesz. Po prostu 9 dni temu uchwalono tam ustawę, że cały dług we frankach może być spłacony w forintach po stałym kursie 180 forintów za franka. W momencie uchwalania ustawy rynkowy kurs franka wynosił 235 forintów. Różnicę w cenie mają pokryć banki. Rzecz jasna, podniósł się straszny rejwach, głównie wśród banków austriackich i włoskich, które na węgierskim rynku hipotecznym były dotąd najbardziej pod tym względem aktywne. Zarzuty o łamaniu prawa przez rząd i o sprzeniewierzaniu się przez Fidesz swej prawicowej tożsamości należą do najłagodniejszych. Banki przywołują na pomoc Brukselę i przygotowują wnioski do sądów. Rząd odpowiada, że banki muszą ponieść konsekwencje grania na nieświadomości ryzyka ze strony klientów lub - w najlepszym razie – swych lekkomyślnych decyzji kredytowych. Zoltan Kovacs, minister komunikacji zapowiada, że sprawa długów walutowych będzie teraz priorytetem rządu. Banki winny ostrzec pożyczkobiorców przez ryzykiem, jakie wiąże się z braniem pożyczek w obcej walucie. Kovacs oskarża bankierów, że zachowywali się „jak gangsterzy na Dzikim Zachodzie”. Na tym tle ruszyła jednak przeciw rządowi spora propagandowa ofensywa w kraju i za granicą. Mnożą czarne scenariusze dla gospodarki. Węgierski bank centralny oczekuje w przyszłym roku inflacji na poziomie 4,7%. Międzynarodowy Fundusz Walutowy wróży wzrost tylko na poziomie 1,7%. Peter Duronelly, szef funduszu inwestycyjnego Budapest Investment Management ostrzega przed gwałtownym pogorszeniem się całego otoczenia biznesu na Węgrzech. W węgierskich mediach pojawiły się także spekulacje na temat politycznych motywów i implikacji tego kroku. Tamas Boros, z węgierskiego Klubu Poszukiwaczy Rozwiązań (think-tanku), zresztą b. minister spraw zagranicznych, uważa, że rząd walczy w ten sposób o zachowanie ważnego elektoratu wśród zadłużonych. Są to przeważnie pracownicy fizyczni poniżej pięćdziesiątki, ze średnim wykształceniem, mieszkający na prowincji (co na Węgrzech oznacza poza Budapesztem). Dawniej byli główną siłą wsparcia dla socjalistów, którzy rządzili Węgrami w latach 2002-2010, ale ostatnio przerzucili swe poparcie na Fidesz. Rząd obawia się, że dalsze pogłębianie się kłopotów ekonomicznych rzuci ich w ramiona Ruchu na rzecz Lepszych Węgier (Jobbik Magyarorszagert Mozgalom), zwanego w skrócie Jobbik, który stale zyskuje w sondażach. Jest to trzecie co do wielkości ugrupowanie na Węgrzech, mające opinię partii nacjonalistycznej, chrześcijańskiej, eurosceptycznej, antysemickiej i antycygańskiej, ale jednocześnie prosocjalnej i tradycjonalistycznej. Założył ją w 2003 roku Gergely Pongratz. Partia ta ma już 43 posłów w węgierskim parlamencie i troje w Parlamencie Europejskim, a na dodatek ciągle rośnie. O wiele mniej groźni wydają się dziś dla rządu socjaliści, którzy po klęsce w zeszłym roku są zajęci głównie wewnętrznymi walkami i lizaniem ran po niechlubnych rządach Ferenca Gyurcsany’ego. Byłemu premierowi grozi sąd i więzienie za kilka spraw z okresu sprawowania władzy: brutalne tłumienie demonstracji z 2006 roku, dopuszczenie do nadmiernego i zabronionego prawem zadłużenia kraju i liczne nadużycia władzy, w tym zgoda na przekazanie ziemi inwestorom z Izraela na projekt kasyna. Gyurscany odrzuca wszystkie oskarżenia, jako politycznie umotywowane i nawet ostatnio zrzekł się immunitetu parlamentarnego by dowieść swej niewinności, ale szybko tego pożałował, bo grozi mu areszt w sprawie afery z kasynem. Co więcej, ostatnio wyszło na jaw, że trzej wysocy rangą szefowie węgierskich służb bezpieczeństwa byli agentami rosyjskiego wywiadu, a prasa dodatkowo wiąże to z faktem, że teść Gyurcsany’ego miał bardzo ścisłe powiązania z b. wywiadem bułgarskim i za komuny był szkolony w Sofii. Otoczenie Gyurcsany’ego widzi w tym vendettę Orbana, ale rząd twierdzi, że czas najwyższy egzekwować równe prawa wszystkich obywateli i odpowiedzialność rządzących za swe decyzje lub zaniedbania. Niestety, w powszechnej opinii Węgrów Fidesz nie jest bynajmniej partią z kryształu, a korupcja jest nadal powszechna i wydaje się wzrastać. W standardach postrzegania korupcji przez Transparency International, w które mało kto wierzy i traktuje poważnie, Węgry uplasowały się w zeszłorocznym rankingu kolejny raz niżej, wraz z Arabią Saudyjską i Jordanią. Narastająca walka między Fideszem a socjalistami, w której obie strony obrzucają się oskarżeniami, obnażają nawzajem swe nadużycia i szukają na siebie haków, jest bardzo na rękę Jobbikowi, który wydaje się być tym trzecim, który najbardziej na tym skorzysta. Bogusław Jeznach

06 października 2011 Na syndrom barona Munchhausena - chorują kolejne rządy w socjalistycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości. Chodzi o to, że w syndromie barona, matki krzywdzą swoje dzieci wywołując w nich objawy choroby po to, by móc się nimi opiekować i zyskać w ten sposób u swoich dzieci- podziw. Uzależniając je jednocześnie od siebie. Podobnie postępują rządy, chcą uzależnić” obywateli” od siebie, tak jak narkoman jest uzależniony od narkotyku. Ale on to robi na własne życzenie. Uzależnianie” obywateli” od rządu następuje w wyniku działań rządu, który nigdy nie powinien być od rozwiązywania problemów” obywateli”- z prostego powodu.. Każdy rząd jest problemem! Ile się nasłuchamy podczas wyborczych bachanalii o rozwiązywaniu problemów „ obywateli” w demokratycznym państwie prawnym. Chociaż przez lata, żadnego z problemów, żaden rząd nigdy nie rozwiązał - małego tego - problemy się spiętrzyły, jak woda na solińskiej zaporze. Jest ich więcej i więcej, bo każdy kolejny rząd próbuje rozwiązywać problemy” obywateli’, czyli niewolników demokratycznego państwa prawnego. Im bardziej je rozwiązuje- tym jest ich więcej do rozwiązania. Nawet pan obecny i przyszły poseł Janusz Palikot, poseł antycywilizacji w opozycji do resztek cywilizacji chrześcijańskiej-proponuje, żeby wprowadzić zaświadczenia dotyczące zdrowia kandydatów na parlamentarzystów, i w zasadzie nie wiem dokładnie czy chodzi mu o kandydatów, czy może już o posłów awansowanych na posłów przez wyborców zaślepionych nienawiścią do innego demokratycznego ugrupowania wyposażonego suto w pieniądze podatników i obklejającego plakatami i bilbordami polskie miasta. Kampania pozorowanej nienawiści celowo rozniecana przez obydwa ugrupowania głównego ścieku politycznego, a więc przez Platformę Obywatelską i Prawo i Sprawiedliwość, budzi w demokratycznym ludzie emocje nienawiści, które zaślepiają im rzeczywiste widzenie otaczającej go rzeczywistości. I o to chodzi w spisku przeciwko państwu i ludziom w nim mieszkającym. Ponieważ oba ugrupowania demokratyczne przyczyniły się do likwidacji suwerenności Polski na rzecz Unii Europejskiej, nie pozostaje im nic innego jak odwracanie uwagi od prawdziwych problemów, na rzecz spraw pozorowanych. Codzienne seanse nienawiści organizowane przez obie jednakowe partie- tak jak u Orwella- mają jeden cel: rozpalić emocje tłumu do takiego stopnia, żeby zabić elementarne myślenie. Żeby nikomu nie przyszło do głowy pomyśleć o czymś poważnym.. Na razie nie jesteśmy jeszcze na etapie ścigania myślozbrodni.. Ale jak będą skanery myśli.. Wtedy na pewno! Wystarczy nowoczesny skaner- i już władza wie, o czym pomyśleliśmy. A wtedy wymyśli się odpowiednie kary dla myślących nieprawomyślnie.. No i zakuje się ”obywatela” w bransolety elektroniczne- kiedyś w kajdany.. I czy lud zrzucił tak naprawdę kajdany? Pan Janusz Fatyga z Łodzi też nie pomyślał, albo nie wiedział, że zgodnie z demokratycznym prawem uchwalonym, czy to na szczeblu samorządowym i demokratycznym czy to na szczeblu centralizmu demokratycznego w demokratycznym Sejmie i przyklepanym w demokratycznym Senacie - że nie wolno karmić gołębi.(???) Wolno natomiast karmić inne ptaki, ale nie gołębie.. Wolno karmić zwierzęta, węże, skorpiony, ale nie wolno gołębi.. Nie wiem czy pan Janusz nie rozróżnia gołębia od innego ptaka, ale faktem jest, że złamał porządek w miejscu publicznym, o czym doniósł na niego po cywilnemu sąsiad, który akurat tak się składa jest strażnikiem miejskim w Łodzi. Nie mógł być ORMO-cem, bo jest za młody, ale tradycje ormowieckie pozostały zakorzenione w społeczeństwie demokratycznym i obywatelskim. Bo społeczeństwo obywatelskie rozwinięte to takie, gdzie donosicielstwo jest podniesione do rangi cnoty, a „obywatel” sprowadzony jest do rangi przedmiotu, mimo istnienia dużej ilości praw obywatelskich i instytucji, do których obywatel „może się odwołać. Takie atrapy mające poszanować wolność człowieka, ale wcześniej demokratyczne państwo bezprawia człowiekowi tę wolność odebrało. Przyjechali łódzcy funkcjonariusze Straży Miejskiej, a pan Janusz - chcąc się bronić przed nimi - przyznał się jedynie do dokarmiania innych ptaków, widocznie jednak wiedział, że dokarmianie gołębi to grzech śmiertelny, O czym ja do tej pory też nie wiedziałem.. No pewnie, że śmiertelny. Próbował się oddalić z miejsca „przestępstwa”, co strażnicy miejscy uznali za próbę oddalenia się z miejsca zdarzenia i zastosowali wobec niego” chwyty obezwładniające”. Potem zawieźli go na policję, a gdy złożył na nich zażalenie, oskarżyli go o znieważenie i” naruszenie nietykalności cielesnej”(???). Dobrze, że go na miejscu nie zastrzelili, choć mogli oskarżyć go o próbę ucieczki z miejsca „przestępstwa”.. Ale skąd strażnicy miejscy - bo rzecz działa się w mieście, gdyby na wsi- to byliby, co oczywiste - strażnicy wiejscy - że to były gołębie, które odleciały z miejsca „przestępstwa”. Bo powiedział im o tym strażnik po cywilnemu, jako sąsiad pana Janusza.. Ojjjjj.. Nie lubił pana Janusza strażnik po cywilnemu, i widocznie czekał tylko na okazję, żeby „załatwić” pana Janusza.. Tym bardziej, że jest takie prawo! Idiotyczne prawo mści się na ludziach, ale daje władzę strażnikom miejskim. Straż miejska- to formacja nowa, powoływana w miastach do ścigania i represjonowania” obywateli” jak to w demokratycznym państwie prawa, w którym” obywatel” jest niczym.. A służy jedynie do wyciskania z niego pieniędzy. Straże miejskie też wpisują się w represyjność demokratycznego państwa bezprawia.. Blokują koła, wyciskają mandaty, ścigają i penetrują w poszukiwaniu” przestępców”, ale nie tych prawdziwych, ale urojonych. Urojonych w myśl urojonego prawa. Bo jak władza sobie coś uroi – to ścigany: obywatel” zatrzaskiwany jest w matni. Tak jak ta pani - nie pamiętam, w jakim mieście - chodzi o tę, która wyszła na spacer z psem, pies zrobił kupę, zjawili się strażnicy miejscy, którzy zakwestionowali- zgodnie z demokratycznym prawem - że kupę trzeba natychmiast sprzątnąć, pani nie miała szufelki i woreczka no i zaczęła się kłótnia, w wyniku, której pani” przestępczyni” rzucona została na ziemię, zakajdankowana i posiniaczona.. Wszystko w ramach prawa, nakładającego na „obywatela” obowiązek sprzątania kupy po swoim przyjacielskim psie.. Dlaczego akurat każdy „obywatel” ma sprzątać po swoim psie, jakby służby miejskie nie mogły tego zrobić za jednym razem jak sprzątają inne śmieci.?. Tylko psią kupę władza potraktowała wybiórczo.. Nie jestem zorientowany, czy jak ktoś z owcą wyjdzie na spacer- tak jak uczestnik ostatniej edycji” Tańca z gwiazdami”, dziennikarz mongolski-- to też musi nosić ze sobą woreczek na owcze odchody..(????) I dlaczego „obywatel” ma sprzątać tylko kupiane odchody- a siuśki? Bo trawniki deptać można! A jak przedwczoraj pies- przyjaciel pogryzł dziesięcioletniego chłopca, skierowano go na badania psychologiczne. Psa – nie chłopca. Rzeczywiście pan Palikot ma rację.. To, dlaczego, jak psa niedoszłego mordercę, zamiast go uśpić, kieruje się na badania psychologiczne, a posłów i radnych, którzy te nonsensy wymyślają na żadne badania się nie kieruje? Przecież ONI są bardziej szkodliwi od takiego psa... A jednak ich się nie kieruje.. Bo to Oni uchwalają takie prawo. Sobie badań nie zrobią.. A ja bym chciał przeczytać wyniki takich badań, a Państwo? Mogłoby się okazać, że rządzi nami „kupa wariatów”- jak ich określił pan Janusz Korwin- Mikke, swoją książka pt: ”Nerwy puszczają - czyli kupa wariatów”. …no i na pewno cierpią na” syndrom Munchhausena”. To z cała pewnością! WJR

Smoleńsk – teoria M2 Redaktorzy Julia Jaskólska i Piotr Jakucki w studiu TV Trwam przedstawiają nowe, nieznane fakty. „Hipotezę innego miejsca zamachu przedstawiano w Internecie, jako „M2″(miejsce drugie), w przeciwieństwie

do Siewiernego: „M1″(miejsce pierwsze). „Brak dowodu, że rozbite fragmenty wraku Tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia. Brak, więc w raportach istotnego, wstępnego dowodu – został przyjęty na wiarę. Ale tak nie można badać nawet kraksy samochodowej – bez dokładnego oglądu wraku samochodu i sekcji ofiar, a co dopiero katastrofy lotniczej. Brak, więc autentyczności przedmiotowej śledztwa.Bowiem w odniesieniu do Smoleńska niektórzy internetowi analitycy nie wykluczają, że zamach mógł zostać dokonany nie w tym miejscu. Że być może to, co znamy z Siewiernego, było tylko inscenizacją katastrofy, na tyle kontrolowaną, aby mogła przypominać katastrofę prawdziwą. Nazwano to „maskirowką”. Dodatkiem niejako do technicznych dokumentów i rozważań jest „film Koli” (1,24). Można tutaj pytać, czy film Koli nie byłby swoistym załącznikiem do raportu MAK, pełniącym może rolę „fałszywki”, dowodzącej, że Tupolew z polskimi pasażerami doleciał jednak do Siewiernego.”…

http://juliamariajaskolska.salon24.pl

„Samolot Tu-154 z prezydentem Polski Lechem Kaczyńskim na pokładzie został zestrzelony — uważają niezależni eksperci. Autorzy raportu pt. „Zbrodnia Smoleńska. Anatomia zamachu” odpowiadają na pytania, których rządowa komisja Jerzego Millera nie odważyła się nawet postawić. Ich praca pokazuje masę błędów i zaniechań popełnionych w oficjalnym badaniu. Dowodzi, jaką farsą było badanie tej sprawy przez rządy Rosji i Polski. Autorzy raportu stwierdzają: „Przyczyną katastrofy był wybuch nad samolotem głowicy konwencjonalnej rakiety z ładunkiem termobarycznym” (s. 730). Wyniki ich międzynarodowego śledztwa opublikowało Wydawnictwo Antyk Marcina Dybowskiego. Raport wskazuje dowody oparte m.in. na rekonstrukcji przebiegu katastrofy, relacjach świadków, analizie szczątków i badaniach ciał ofiar. Eksperci wykonali ogromną pracę. Czerpali informacje ze źródeł polskich, rosyjskich, amerykańskich i z innych krajów. Teksty wstępne do raportu napisali Wiktor Suworow, były oficer GRU, oraz Eugene Poteat, prezydent Stowarzyszenia Byłych Oficerów Wywiadu USA.”

http://niezalezna.pl/16755-tupolew-zostal-zestrzelony

cezary161

Polska nierządem stoi „Agresja wobec człowieka, który nie wyraża zgody na podporządkowanie polskiej polityki Niemcom” W przedwyborczym zacietrzewieniu służba medialna Platformy Obywatelskiej zaczyna najwyraźniej tracić rozum. Dowodem na to jest środowa akcja zmierzająca do zdezawuowania osoby prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego pod hasłem: Kaczyński obraża Niemcy i ich przywódczynię Angelę Merkel. Bo w swojej książce czyni jakieś niejasne aluzje do jej roli w niemieckiej i międzynarodowej polityce. W książce „Polska mich marzeń” zauważył, że „jej kanclerstwo nie było zbiegiem okoliczności”, co jest oczywistą prawdą i prawdą jest też, że Helmut Kohl, kanclerz zjednoczenia naznaczył na swego następcę polityka z dawnej NRD. Wyciąganie i wałkowanie tych uwag szefa PiS nie jest w żadnym wypadku wyrazem troski o dobre stosunki polsko – niemieckie. Jest aktem agresji wobec człowieka, który nie wyraża zgody na podporządkowanie polskiej polityki Niemcom. I dodajmy, co jest zgodne z życzeniem narodu, pragnącego w swej większości silnej i dumnej Polski, podporządkowywanie się zagranicy w imię politycznych interesów grup rządzących. Jest mi wstyd za ludzi, którzy mają w gębach frazesy o silnej Polsce ukute przez twórców Zielonej Wyspy, atakujących wrogów politycznych ciosem poniżej pasa. Ci redaktorzy wiedzą to samo co prezes i co wiem ja, bo dostatecznie długo mieszkałam w RFN, żeby poznać mentalność Niemców jak i ich elit. Bez względu na przekonania, lewicowe, centrowe czy prawicowe, w narodzie tym dominuje poczucie wyższości i marzenie o dominacji w Europie, z Polską na czele. I nie udawajmy, że jest inaczej, a zapewnienia ministra spraw zagranicznych Guido Westerwelle, że większość Polaków łączy przyjaźń z Niemcami dowodzą jedynie poczciwości naszego narodu i jego wielkiego kompleksu niższości wobec bogatego sąsiada. A ilu Niemców łączy przyjaźń z Polską? Wśród narodów europejskich Polacy są narodem najmniej przez Niemców lubianym (to pokazują badania) i raczej pogardzanym. Natomiast elity niemieckie robią wszystko, aby przywrócić legendarne Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego. Nie siłą, bo ta się nie sprawdziła, ale perswazją i zdobywaniem obcych terytoriów ekspansją gospodarczą, finansową i polityczną. Do tej metody zaliczyć należy wspólne akcje z Federacją Rosyjską, którym towarzyszy lekceważenie interesów Polski i innych krajów, będących polem zainteresowania europejskiego i euroazjatyckiego sąsiada. Jest mi wstyd, gdyż obłuda i zakłamanie mediów pro rządowych przekroczyły już wszelkie granice przyzwoitości. Zachowują się tak, jakby nie było słynnych i w gruncie prawdziwych oskarżeń skierowanych przez pupila ogłupionej części narodu, Radosława Sikorskiego. Pierwsze, to nazwanie rurociągu północnego paktem Ribbentrop – Mołotow, a drugie ujawnione prze WikiLeaks: „Niemcy, to koń trojański w NATO”. Te wypowiedzi są z punktu widzenia poprawności politycznej znacznie ostrzejsze, choć dodam gwoli prawdy – całkiem uprawnione, niż to co zawiera książka Jarosława Kaczyńskiego. O ekspansji Niemiec w Unii Europejskiej i ich bliskich relacjach z Kremlem pisałam wielokrotnie i nie tylko ja. Jest to prawda, która powinna zaniepokoić każdego Polaka, a publicystów w pierwszym rzędzie. Tymczasem dla pognębienia prezesa PiS stacja TVN 24 zaprasza lewacką korespondentkę niszowej i też lewackiej gazety o nakładzie 50 tys. „Die Tageszeitung” Gabrielle Lesser, co to nazwała Lecha Kaczyńskiego kartoflem. I cytuje się korespndenta liberalnej gazety „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Konrada Schullera, nie ukrywającego nacjonalistycznych poglądów i dalekiego od obiektywizmu w ocenie sytuacji politycznej w Polsce. Redaktorzy TVN, Polsatu i innych środków masowego nakazu nie są naiwni i doskonale wiedzą, jaką pozycję na forum międzynarodowym zajmuje Polska, to znaczy, co najwyżej mizerną. Ale w imię partyjnych interesów elit rządzących próbują wmówić Polakom, że największym zagrożeniem dla naszego państwa jest nie jest rosnąca dominacja Niemiec w Europie, a w Polsce zwłaszcza, ale przywódca PiS, który pragnie walczyć o przywrócenie znaczenia Polski na świecie, na które zasługuje. Polak jest wrogiem większym niż pierwszy lepszy niemiecki korespondent. Kim jesteście panie i panowie, skoro stać was na tak wielkie lekceważenie godności własnego narodu w imię interesów jednej grupy, która buduje swój prestiż na opluwaniu własnych obywateli, rozpowszechniając w telewizji obrzydliwy spot, w swej treści głęboko antypolski i obraźliwy nie tylko dla staruszków modlących się pod krzyżem, ale dla każdego Polaka. Polska, to brzmi dumnie, ale nie dla żurnalistów, gotowych zamienić patriotyzm na tani populizm. Polska nierządem stoi – ostrzegali poeci w czasach saskich. Wtedy sąsiedzi byli dla nas przychylni, bo cieszyła ich Polska słaba, rozbita i skłócona. I wiemy jak się to skończyło. Można atakować przeciwnika politycznego w rozmaity sposób, wyborcy zniosą wiele. Jednego nie wolno poniżać jej przedstawicieli w oczach zagranicy, zwłaszcza Niemiec i Rosji. To się może skończyć źle, a nawet tragicznie. Krystyna Grzybowska

Strach i nadziejaLęk ten jest źródłem agresji PO i jej zwolenników, procentuje mało mądrymi, za to nienawistnymi artykułami i spotami wyborczymi, jakich nie powstydziliby się propagandziści stalinowscy w walce z zaplutymi karłami reakcji. Ale wszystko to jest bardziej żałosne niż skuteczne. Bez względu na to, czy PiS wygra wybory, czy nie,

PO wyjdzie z nich mocno osłabiona Nadchodzące wybory mogą się zakończyć wymiernym sukcesem PiS-u – zależy to oczywiście od wielu czynników, między innymi od zdyscyplinowania wyborców partii Jarosława Kaczyńskiego. Warto sobie jednak uświadomić, że nigdy dotąd PiS nie stało tak blisko przed perspektywą zdobycia większości pozwalającej na stworzenie samodzielnego rządu. Nie twierdzę, że wynik wyborów dający PiS-owi ponad 50 proc. mandatów w Sejmie jest bardzo prawdopodobny. Myślę jednak, że nie jest niemożliwy. Wydaje się, że panika, która w ostatnich dniach zapanowała w obozie władzy, wynika właśnie z tego samego przeświadczenia – Kaczyński może zdobyć większość pozwalającą mu na stworzenie stabilnego i samodzielnego rządu. I może w tym zwycięstwie oprzeć się na tych Polakach, którzy są całkowicie odporni na przekaz elit i opiniotwórczych mediów. Tych, nad którymi nie mają władzy różnej maści „autorytety”. Lęk, który obserwujemy, może być wywołany zarówno perspektywą Jarosława Kaczyńskiego w fotelu premiera, jak i siłą części społeczeństwa, która może obecne elity zdelegitymizować.

Larum grają! Sztab PO żmudnie pracuje nad nastraszeniem wyborców PiS-em i czyni to doprawdy z uporem godnym lepszej sprawy. Sytuację utrudnia znacznie to, że wszyscy doskonale wiedzą, iż PO musi straszyć. Nie ma, zatem niezbędnego dla uzyskania efektu momentu zaskoczenia – po prostu powszechnie wiadomo, że platformersi wyskakują zza rogu, wrzeszcząc okropnie, a przestrach kogokolwiek w tej zabawie wywołuje już najczęściej śmiech, że ktoś następny dał się na te zabiegi złapać. Pompatyczne dyrdymały, które snują z coraz mniejszym przekonaniem bywalcy studiów telewizyjnych, także nie dają efektu. Idę o zakład, że i oni wiedzą, iż ich demonstrowany przestrach dawno został odarty z wiarygodności i traktowany jest jak gra podwórkowa w straszenie PiS-em. Elektorat, który udało się Platformie owym strachem zgromadzić przy urnach w 2007 r., jest, bowiem o cztery lata mądrzejszy. Teraz albo jak Kazik Staszewski nie pójdzie do wyborów, (jeśli ktoś nie chce głosować na Kaczyńskiego, to pewnie najlepsze wyjście, bo ile razy można – parafrazując Staszewskiego – dawać się nabrać i robić z siebie głupka?), albo wręcz w wielu przypadkach zagłosuje na PiS. Z rozczarowania, z poczucia bycia oszukanym, ze złości. Wtedy, w 2007 r., wyborcy byli przekonani, że zmieniają Polskę na lepsze, odsuwając od władzy koalicjantów Leppera i Giertycha. Że oddają władzę racjonalnym politykom, którzy poważnie myślą o Polsce. Po czterech latach rządów PO po tamtych uczuciach nie ma śladu – ci sami wyborcy, którzy byli posłuszni hasłu „Zmień kraj, idź na wybory”, dziś mogą, co najwyżej opowiadać o wyborze mniejszego zła. Doprawdy, znaczna część z nich wybierać zła nie będzie chciała w żadnej postaci.

Ziomale Nergala idą po władzę Zwłaszcza, że Platformie udało się – zapewne w sposób niezamierzony – wprowadzić do kampanii zupełnie podstawową kategorię wyboru między dobrem a złem, zrozumiałą nawet dla osób, które kompletnie polityką się nie interesują. Chodzi oczywiście o promowanie satanizmu w zarządzanej przez PO telewizji publicznej. Oświadczenie posła PO Sławomira Nowaka, że znany satanista to jego „ziomal”, odbiło się szerokim echem i zwróciło uwagę na to, co PO ma do powiedzenia w sferze wartości. A to, ku utrapieniu Jarosława Gowina, który ma być liderem skrzydła konserwatywnego PO, przedstawia się dość kompromitująco. Od „ziomala” Nowaka nikt w PO się nie odciął. Przeciwnie, coraz to inne znane postaci związane z Platformą ogłaszają swoje zauroczenie Holocausto. Doprawdy, w kampanii prowadzonej w konserwatywnym ciągle jednak społeczeństwie trudno postąpić głupiej.

Pompowanie Palikota Ale nie tylko wsparcie Nergala pokazuje Polakom, co reprezentuje w tej mierze PO. Konferencja prasowa Donalda Tuska przyniosła stwierdzenie, że pozytywne ożywienie na scenie politycznej przynieść może… obecność Janusza Palikota w Sejmie. Towarzyszy temu publikacja sondaży, z których ma wynikać, że ugrupowanie Palikota może jakoby dostać więcej głosów niż SLD. Wobec tych sondaży trzeba raczej zachować spory dystans – zbyt ostentacyjnie wyglądają na pompowanie popularności Palikota, niż są rzeczywistym pomiarem poparcia. Od dawna jednak spekuluje się, że ruch Janusza Palikota jest kreowany właśnie po to, by być wygodnym koalicjantem dla Platformy, i od początku został pomyślany, jako próba zagospodarowania lewej strony sceny politycznej przez środowisko bliskie Donaldowi Tuskowi i Bronisławowi Komorowskiemu. Zabieg inteligentny, znacznie osłabiający SLD, w kategoriach czystej gry politycznej potencjalnie może być skuteczny. Z jednym zastrzeżeniem – danie do zrozumienia przez Tuska, a w sposób otwarty ogłoszenie w TVN 24 przez Palikota tego planu w ostatnich kilku dniach kampanii, skutecznie może odstraszyć wyborców centrum. Sztabowcy PO, zamiast przestraszać PiS-em, zaczynają straszyć sobą.

Niemniej Platforma Obywatelska wciąż ma szanse wygrać wybory niewielką różnicą z PiS. Prawdopodobnie jednak nie może liczyć na wynik wyborczy pozwalający jej na stworzenie koalicji tylko z jednym partnerem – zwycięstwo, jeśli w ogóle nastąpi, przyniesie raczej na pewno mniejszą liczbę mandatów, niż w tej chwili ma PO. Znakiem zapytania jest, ile mandatów zdobędzie PSL – zazwyczaj prawdziwe poparcie ludowców nie jest wychwytywane przez sondaże, nie jest wykluczone, że ludowcy poprawią nieco swój stan posiadania. Byłaby to premia od wyborców za spokojny sposób prowadzenia polityki przez Waldemara Pawlaka. Niemniej to może nie wystarczyć do utworzenia rządu. A wtedy musi stanąć pytanie, czy PSL opłaca się wchodzić do koalicji z ruchem Janusza Palikota, który w tej przynajmniej chwili wydaje się najbardziej optymalnym koalicjantem PO. Dla dbających o konserwatywno-chadecki wizerunek ludowców może to być niemożliwe do przełknięcia. Dlatego w przypadku zwycięstwa PO najbardziej prawdopodobną koalicją wydaje się PO–SLD–Ruch Poparcia Palikota, o ile ta ostatnia partia w ogóle przekroczy próg wyborczy.

(…) Joanna Lichocka

Wywiad z Pawłem Zyzakiem Z Pawłem Zyzakiem – historykiem, absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, autorem książki „Lech Walesa – Idea i historia”, laureatem nagrody literackiej im. Józefa Mackiewicza, autorem wielu publikacji w takich pismach jak Arcana, Gazeta Polska, Nowe Państwo i inne – rozmawia Lech Zborowski.

Rozmawiamy na chwilę przed niezwykle ważnymi dla Polski wyborami. Przy okazji kilku poprzednich mówiło się, że młodzi Polacy nie wierzą, że ich głos może coś zmienić. Czy jako przedstawiciel tego pokolenia uważasz, że ta niechęć do udziału w polityce zmieniła się w ostatnim czasie? Żeby ułatwić sobie odpowiedź na pytanie odwołam się do tego, co już na ten temat pisałem. Ważne, aby zrozumieć specyfikę młodzieży, specyfikę, która nie jest aż tak skomplikowana. Trzy lata temu, w artykule Generacja 1988, na przykładzie trzech pokoleń: międzywojennego, pokolenia przełomu, czyli lat 1988-1989 oraz współczesnego, starałem się ją zobrazować. Młodzież ma tendencję do radykalizmu, do tymczasowości i zmienności. Ale paradoksalnie jest niezwykle lojalna i ideowa. Początkiem tego roku w artykule: Bierność dawniej i dziś, opublikowanym w „Nowym Państwie”, pisałem, że młodzież jest predestynowana by dołączyć do grup kontestujących. Młodzi ludzie, późno zakładający rodziny, a w Polsce, inaczej niż np. w USA, zwykle w wieku 25 lat sami będący wciąż na utrzymaniu rodziców, nie czują na sobie ciężaru dorosłości i nie mają zbyt wiele do stracenia. Zbuntować powinni się zwłaszcza w Polsce, gdzie młody człowiek doświadcza szczególnych poniżeń, gdy próbuje wejść na rynek pracy. Podkreślałem, że młodzież szkół średnich i studenci są predestynowani, by popierać opcję radykalną, rozumianą przez odrzucenie postkomunistycznego porządku. Fakt, że obecnie młodzież popiera główną partię opozycyjną wynika z natury rzeczy, ani z mojego daru przewidywania przyszłości, ani z nad szczególnych prawideł.     

W czym więc upatrujesz przyczyn wzrostu zainteresowania polityką wśród ludzi  młodych?  W artykule Bierność dawniej i dziś sugerowałem, że młodzież w 2007 r „zbudzono”, aby zaprząc ją do walki z zagrożeniem demokracji. No właśnie – zbudzono. Skoro jednak młodzież zwykła odznaczać się słomianym zapałem, należało się liczyć się z efektem krótkofalowym – że szybciej też podsumuje swoją sytuację. Człowiek młody bazuje wszak na bardzo skromnym doświadczeniu oraz na bardzo silnych emocjach i powierzchownym oglądzie sytuacji. Młodzi ludzie mają ponad to skłonność do buntu. Buntują się, gdy ktoś ich oszukuje i próbuje wykorzystać. Tu działa przekora. Z drugiej strony potrafią być wierni, gdy chodzi o pryncypia i wielkie rzeczy. Obecna formacja rządząca zdeptała godność młodzieży w najniższy sposób. Po drodze zdarzyła się „katastrofa smoleńska”, która zadziałała jak defibrylator. Katastrofa zasiała wątpliwość w „pokolenie Alanów” – w artykule Spisek magazynierów z 2009 r. określiłem tak młodych ludzi, przypominających mojego kolegę z okresu zatrudnienia w supermarkecie, zmuszonych pracować na swoje utrzymanie, a nieraz i na edukację. Są to ludzie odznaczający się niezwykłą pracowitością i solidnością, ale nie posiadają nadmiaru czasu, by śledzić wydarzenia w Polsce. Wydarzenia postępujące po katastrofie, głośne i niewyjaśnione mordy oraz samobójstwa, zwykle ocierające się o politykę, ogólna beznadzieja, brak kontaktu władzy z rzeczywistością, poruszyły wreszcie młodzież bez podziału na kategorie. Wrażliwą, ale zdolną także do empatii. Na niemal każdym swoim spotkaniu autorskim, na które zwykle przychodzili ludzie w średnim wieku i starsi powtarzałem, aby – mimo napuszczania młodzieży na pokolenie swych rodziców i dziadków – nie dać się od niej odciąć, ponieważ w tę przepaść wejdą ojcowie zastępczy – media i władza. Namawiałem, więc do większej wiary i większej tolerancji względem młodego pokolenia.

Gdybyś miał w kilku zdaniach przekonać swoich rówieśników do opinii, że Polska potrzebuje zmian, co byś im powiedział? Powiedziałbym im, aby wybrali najbardziej radykalną względem systemu formację, a następnie dopilnowali radykalnych reform oraz zmian. Politycy z formacji „reformatorskiej” są uzależnieni w gruncie rzeczy od młodzieży. Jeśli będą chcieli utrwalić owe zmiany muszą stworzyć nową nomenklaturę. Wszystkie formacje postkomunistyczne, betonowały system od średniego pokolenia wzwyż. Bardzo łatwo to zobrazować na przykładzie średniej parlamentarzystów SLD, PSL, czy PO oraz biurokracji, którą rozbudowywały. To właśnie jest słaby punkt polskiego postkomunizmu. Skorupa jest ograniczona do Heńków i Zbyszków z późniejszych generacji. Dopiero oni muszą znowu „załatwiać” swoim dzieciom. Jeżeli partia anty systemowa wesprze młodzież w jej aspiracji do wejścia, a w zasadzie odbudowania w Polsce klasy średniej oraz do stworzenia nowej biurokracji – jakaś zawsze musi być – sprawi, że system będzie się z czasem kruszył. Paradoksalnie „zbudzenie” młodzieży w 2005, a później w 2007 r. może, i zbliża nas do kresu postkomunizmu. PiS ma za zadanie przyspieszyć ten proces. Młodzież do tej pory pozostawiona sama sobie, musi zostać wykorzystana, nie w sensie gwałtu, jaki dokonała na niej formacja PO, ale w sensie wielkiego dzieła, jakim jest budowa nowoczesnej Polski. Mówię o swoistej akcji afirmatywnej, nie zawsze sprawiedliwej, ale koniecznej. Niedawno pojąłem, że do podobnych wniosków i to przede mną, doszli komuniści chińscy. Odwiedzając uniwersytety nowojorskie, Georgetown, czy Cambridge, można się przekonać, że Chińczycy dosłownie zalali najlepsze uczelnie na świecie. Są to dzieci „nowej” chińskiej klasy średniej i szeroko pojętej nomenklatury.

Jesteś częstym gościem Polonii w USA. Z jakimi ocenami sytuacji w kraju spotykasz się w środowisku Polaków w Ameryce? Jak oceniasz zrozumienie tej sytuacji przez rodaków za oceanem? Zwykle jest bardzo krytyczne. Nasi rodacy w USA są tak samo rozpolitykowani, jak nasi rodacy w kraju. Jedynie amerykańska perspektywa powoduje, że posiadają wyżej usytuowany punkt odniesienia i ich osądy są bardziej trafne. Potrafią patologie trawiące np. obecną władzę w Polsce, zarówno analizować, jak i systematyzować. Amerykańską politykę, a ściślej amerykańską kulturę polityczną, wciąż ocenia się na świecie bardzo wysoko. Nie oznacza to, że Polacy w USA są bezkrytyczni w odniesieniu do polityki amerykańskiej. W USA przeszli przyspieszony proces dojrzewania – zwłaszcza, gdy wyjechali w okresie PRL, – ponieważ, jeszcze w latach 80. USA były pod kątem ekonomii odwrotnością socjalizmu. Także i dziś nie jest tu łatwo, a nowe problemy ekonomiczne USA stawiają naszych rodaków przed kolejnymi wyzwaniami. Polacy potrafią dochodzić do wytrawnych konkluzji, dlaczego tak się dzieje i kto za te perturbacje odpowiada.

Twoje podróże do stanów są częścią Twojej pracy, jako historyka. Nad czym obecnie pracujesz? Powiem bardzo oględnie, że zgłębiam meandry amerykańskiego, jak się tu ładnie mawia statecraft – metod rządzenia krajem, lecz nie po to, by przyjechać do Polski z walizką wypełnioną pomysłami na nowe partie i ruchy polityczne, ale po to, aby odnieść następnie tę wiedzę do relacji polsko-amerykańskich w latach 70. i 80. Bez zrozumienia, jak działają USA, nie pojmę, jak funkcjonuje tutejsza klasa polityczna, bez znajomości tutejszej klasy politycznej nie zrozumiem, co sądzili i sądzą o nas samych i o Polsce. Stypendium, które otrzymuję od Amerykanów pozwala mi na intensywną kwerendę archiwalną na terenie całych USA, oraz podróże do strategicznych, pod kątem moich badań miejsc.

Mam nadzieję, że będą to badania, które być może zaowocują kolejną doskonalą pozycją książkową.
Dziękuję Ci serdecznie za rozmowę, mając jednocześnie nadzieję, że będzie ona początkiem wielu następnych.

Lech Zborowski

Bitwa o Gdańsk i historię: Borusewicz (PO) vs. Gwiazda (PiS) Pojedynek Andrzeja Gwiazdy i Bogdana Borusewicza w wyborach do Senatu w okręgu gdańskim to bój nie tylko o mandat senatora, ale także, a może przede wszystkim o pamięć i historię – o prawdę dotyczącą Solidarności, Okrągłego Stołu i III RP! Tym bardziej warto ten pojedynek śledzić!

Andrzej Gwiazda - (ur. 1935) i Bogdan Borusewicz-  (ur. 1949) to dwie postaci, których życiorysy są lustrzanymi odbiciami argumentów dwóch stron podziału w Solidarności: na tych, którzy chcieli walczyć z komuną do końca i tychktórzy po kilku latach usiedli do rozmów z przywódcami reżimui dogadali się z nim, wchodząc w skład rządu obok takich tuz jak gen. Czesław Kiszczak czy gen. Florian Siwicki. Andrzej Gwiazda to człowiek, który był prześladowany de facto przez całe życie. W wieku 5 lat Gwiazda wraz z matką i babką został wywieziony przez Rosjan do kołchozu w Kazachstanie. Tak opisuje ten czas w wywiedzie dla „Naszego Dziennika”:

„Według obecnych polskich kryteriów było to absolutnie niemożliwe. Zimą panowała temperatura od -40 do -60 st. C, w mieszkaniu często było nocą -20 st. C. W lecie na słońcu ponad 60 st. C, jajko gotowało się zasypane piaskiem. Nasz dobytek stanowiły dwa tobołki z pościelą, kosz wiklinowy z „miejskimi” ubraniami, maszyna do szycia i obraz Matki Bożej, który po drodze potłukła maszynka do mięsa. Ciężarówka z ludźmi z naszego transportu zajechała do wsi Imantau. Wysadzano rodziny na drodze, a mieszkańcy zabierali nas do domów. We wsi były dwa kołchozy, jeden im. Woroszyłowa, drugi tatarski – Aryman. Rosjanie nie wiedzieli, że Aryman to bóg zła.Przy domach można było sadzić tylko kartofle. Nawet za pojedyncze źdźbło zboża można było trafić do łagru. Zboże wyłącznie siał kołchoz. Po zbiorach oddawało się taką ilość plonów, jaka wynikała z planu. Jeśli coś zostało, dzielono między pracujących w kołchozie. Za całoroczną pracę można było dostać „nawet” 2 pudy (32 kg) zboża. Jeśli jednak zbiory były mniejsze, wszyscy musieli dopłacić. Mimo to przeżyliśmy. O głodzie nie ma sensu opowiadać. Kilka miesięcy na jednym kartoflu dziennie to coś innego niż brak kanapki na drugie śniadanie.” Z zesłania Gwiazdowie wrócili po 8 latach. W 1948 przyjechali do Gdańska. To jednak nie koniec problemów Andrzeja Gwiazdy z reżimem komunistycznym. W 1954 roku wyrzucono go ze studiów, bo opowiadał prawdę o tym, jak wygląda życie w sowieckich kołchozach i o tym, jak bolszewicy traktowali Polaków. Po przymusowym odbyciu służby wojskowej i pokonaniu wielu innych przeszkód, Gwiazda skończył studia na Politechnice Gdańskiej w 1966 roku. Następnie był wykładowcą cybernetyki na tej uczelni. Pracę nauczyciela akademickiego szybko stracił za zaangażowanie w wystąpienia antykomunistyczne w 1968 i 1970 roku. Potem pracował w Zakładach Okrętowych Urządzeń Elektrycznych i Automatyki „Elmor”. W 1976 wraz z żoną, zasłużoną działaczką opozycji antykomunistycznej, Joanną Dudą wystosował list do Sejmu PRL, w którym Gwiazdowie wsparli postulaty KOR. Otrzymali za to zakaz opuszczania kraju i stali się obiektami stałej inwigiliacji SB. Od 1977 Andrzej Gwiazda współpracował z Biurem Interwencji KOR. W 1978 był jednym z twórców Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża. W okresie tym był 10 razy zatrzymywany przez SB. W 1980 wszedł w skład prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, z którego wyrosła „Solidarność”.  Od początku był wiceprzewodniczącym „Solidarności”. Po wprowadzeniu stanu wojennego, 13 grudnia 1981, Gwiazda został zatrzymany i internowany. W komunistycznym więzieniu siedział aż do lipca 1984 roku, ale już w grudniu tego samego roku został ponownie aresztowany. Wypuszczono go w maju 1985 roku. Jego poglądy zaczęły się mocno różnić od stanowiska Lecha Wałęsy i jego współpracowników. Gwiazda odrzucił propozycję rozmów z władzami PRL i ostro występował przeciwko Okrągłemu Stołowi. W ten sposób mówi o tych wydarzeniach:

„Generał Czesław Kiszczak podzielił opozycję na „konstruktywną” i „niekonstruktywną”. Ta „konstruktywna” napiła się z nim wódki w Magdalence i zawarła umowę. Druga „Solidarność” złamała wszystkie zasady pierwszej. Trudno, więc mówić o jakiejkolwiek ciągłości między pierwszą a drugą. Nie było jej też w sensie prawnym. Ponadto w latach 1989–1992 we wszystkich konfliktach między załogą a pracodawcą druga „Solidarność” zawsze stawała po stronie pracodawcy, a więc nie była związkiem zawodowym. „ Po 1989 roku wydawał pismo „Poza Układem”. Bez powodzenia walczył z komitetu o takiej samej nazwie o mandat w Sejmie. W połowie lat 90. zaczął wycofywać się z polityki, pisząc jedynie, co jakiś czas dla pisma „Obywatel”. Odsunięty na boczny tor przez tych, dla których walczył o wolności, Gwiazda wraz z żoną coraz częściej wyruszał
w góry. Od wielu lat oboje należą do Klubu Wysokogóskiego. W 2005 roku wraz z grupą działaczy WZZ i Solidarności zorganizował alternatywne obchody 25. rocznicy powstania związku. Nie mógł bowiem znieść, że wywodząca się z „Solidarności” część establishmentu odgordziła się barierami od swych dawnych związkowych kolegów. „To msza dla wybranych, gdzie na barierkach trzeba się legitymować; to wydaje się mi, że z Panem Bogiem ma to mało wspólnego (…) Chciałbym zapytać, co to są za VIP-y, które trzeba chronić przed społeczeństwem?” Tak zaś Andrzej Gwiazda oceniał Polskę po przemianach ustrojowo-ekonomicznych:

„Nadzieją jest też potencjał naszego Narodu. Po zaborach w 20 lat dociągnęliśmy do europejskiej czołówki. W PRL mimo rządów komunistów zbudowaliśmy silny przemysł. Blisko 20 lat tzw. transformacji doprowadziło do katastrofy gospodarki. Ale mamy doświadczenie w wychodzeniu z trudnych sytuacji, a świadomość, że trzeba zacząć odbudowę kraju, jest już powszechna. Tym razem mamy jednak, niestety, poważną przeszkodę w postaci Unii Europejskiej. W II Rzeczypospolitej wszystkie poważne inwestycje były organizowane przez rząd. Natomiast przepisy unijne nie pozwalają na włączenie się społeczeństwa w odbudowę gospodarki, bowiem ogólnospołeczne inicjatywy organizuje rząd, a rządowi nie wolno ingerować w gospodarkę. Ze statystyk wynika, że ok. 70 procent społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego, 19 procent poniżej minimum biologicznego. Nędzarze nie mogą inaczej niż wspólnie odbudować gospodarki. To zaś jest ograniczone przepisami, które z własnej woli przyjęliśmy.”

Polska po 25 latach zamiast wśród krajów sprawiedliwych rozwiniętych i bogatych, znalazła się w bagnie.”

W 2007 jako kandydat PiS wszedł w skład Kolegium IPN. W 2011 ta sama partia wystawiła go, jako kandydata do Senatu. Gwiazda wielokrotnie wspierał PiS i braci Kaczyńskich w wyborach. Nie był jednak wobec nich bezkrytyczny. Powiedział np. tak:

„Nie zawsze głosowałem na PiS. Gdy PiS zadeklarował koalicję z Platformą Obywatelską, to mojego głosu nie dostał.” Andrzej Gwiazda jest honorowym obywatelem Gdańska. Otrzymał Medal Polonia Mater Nostra Est. Prezydent Lech Kaczyński odznaczył go 3 maja 2006 roku Orderem Orła Białego, a następnie powołał w skład kapituły tego orderu. Odszedł z niej, gdy kolejny prezydent, Bronisław Komorowski zadecydował o odznaczeniu najwyższym państwowym odznaczeniem Adama Michnika. Z tego samego powodu nie przyjął od Komorowskiego Krzyża Solidarności i Wolności. Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości wobec poparcia Andrzeja Gwiazdy w wyborach? Wątpię, ale z uczciwości informuję, że ma on w Gdańsku rywala. Jest nim Bogdan Borusewicz – student prof. Ryszarda Bendera na KUL, wiodący prym w gronie tych, którzy oskarżają tego historyka o liczne, acz mało precyzyjne „niegodziwości”. Borusewicz studia jednak skończył. Podobnie jak Gwiazda działał w organizacjach opozycyjnych w PRL. Znalazł się jednak w przeciwnej do Gwiazdy grupie, która po 1989 roku zamiast niskich emerytur zaczęła pobierać wysokie poselskie uposażenia. Borsusewicz od  20 lat (z jedną przerwą) zasiada w parlamencie. Średnio, co drugie wybory zmieniał listy, z których startował. Był już przedstawicielem Solidarności, UD, Unii Wolności, niezależnym i PO.
Z ramienia UW sprawował urząd wiceszefa MSWiA w rządzie Jerzego Buzka. Potem został marszałkiem Senatu.

Borusewicz nie cieszy się jednak zbyt dobrą opinią wśród wielu legend „Solidarności”. Tak mówiła o nim Św.P. Anna Walentynowicz:

„Bogdan Borusewicz miał za zadanie nie dopuścić do powstania wolnych związków, a później oskarżał nas o agenturalność.” Tak Borusewicza ocenia legenda opozycji, Ewa Kubasiewicz, skazana na najwyższy wyrok w procesie politycznym lat 80.:

Bogdan Borusewicz jest ostatnią osobą, której bym uwierzyła (…) Zwróciłam się do Bogdana Borusewicza z prośbą, żeby mi udostępnił jakąś maszynę, abym mogła drukować gazetę i ulotki. Spotkałam się jednak z odmową, ponieważ, jak się później okazało, Bogdan nie zamierzał pomagać konstruktywnej opozycji. Ci, którzy mieli bardziej niezależne poglądy nie mogli liczyć na niego, choć dysponował, jako szef podziemnej gdańskiej Solidarności olbrzymią pomocą z Zachodu. Maszyny drukarskie i powielacze chowane były w piwnicach, a ludzie nie mieli, na czym pracować. W ten sposób zniknęła prawie cała podziemna prasa na Wybrzeżu. Borusewicz mówił zresztą otwarcie, że nie chce, aby ludzie Gwiazdy mieli, na czym drukować. Myślę, że nie chodziło tylko o moją osobę, ale o ubezwłasnowolnienie całego Gwiazdozbioru.” Dobrego zdania o Borsuewiczu nie mają także sam Gwiazda, jak i były wykładowca obecnego marszałka, wspomniany już prof. Ryszard Bender. Obaj panowie startują do Senatu z okręgu nr 65, który obejmuje Gdańsk i Sopot.

Negocjator d/s ITI Kazimierz Dyzma Marcinkiewicz zostal pospiesznie reanimowany na potrzeby kulejacej kampanii PO i przedstawiony, jako "wytrawny negocjator unijny". Marcinkiewicz przejdzie do historii raczej, jako negocjator metnej umowy z ITI dotyczacej stadionu Legii. Na pospiesznie zwolanej konferencji prasowej PO, 21 wrzesnia, dawny maz stanu i aktualnie maz Isabel, przypomnial sie Polakom (cytat) "Jestem obywatelem polskim, mam na imię Kazimierz, na nazwisko Marcinkiewicz i mam prawo wspierać kogo tylko chcę". Przypomnijmy wiec jak Kazimierz Dyzma Marcinkiewicz wspieral ITI. Stadion Legi ma dluga historie, przypomnijmy glowne etapy (x):

(1) w 1997 roku koncern Daewoo chciał zbudować nowy stadion Legii, ale okazało się, że tereny nie należą do klubu, tylko do wojska

(2) w 2001 roku Agencja Mienia Wojskowego sprzedała teren miastu za 16 mln PLN

(3) koalicja PO-SLD (ta z czasów prezydenta Piskorskiego, przed Kaczyńskim) planowała spółkę z prywatnym inwestorem (miasto daje teren, prywatny inwestor finansuje budowę)

(4) kolejny prezydent Warszawy, Lech Kaczyński decyduje, że miasto zbuduje stadion z własnych pieniędzy, żeby nie oddawać terenu Legii prywatnemu inwestorowi

(5) w 2006 roku, komisarz Kazimierz Marcinkiewicz dogaduje się z ITI - Legia płaci 12 mln PLN za projekt stadionu, a Rada Warszawy uchwala przekazanie 180 mln PLN na budowę, Marcinkiewicz podpisuje umowę na dzierżawę terenu Legii na 23 lata

(6) za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz dwukrotnie następuje "urealnienie" kosztów, w 2007 roku Rada Warszawy zwiększa kwotę na budowę do 360 mln PLN, a w 2008 o kolejne 100 mln PLN, wcześniej zostaje zmieniona umowa z Legią, roczna opłata za dzierżawę rośnie o 3 mln PLN

Wiosna 2009 roku, wiceprezydent Warszawy, Andrzej Jakubiak stwierdza: "Umowa, jaką stołeczny Ratusz zawarł z ITI na dzierżawę stadionu Legii przy ul. Łazienkowskiej jest rozwiązaniem modelowym". Miasto podpisało z Legią (ITI) umowę na dzierżawę obiektu na 20 lat. ITI placi 3,7 miliona PLN roczne za dzierzawe stadionu Legii.

Takze wiosna 2009, roku grupa ITI sklada w Sądzie Okręgowym w Warszawie pozew przeciwko prezesowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu o naruszenie dóbr osobistych "w związku z jego działaniami dyskredytującymi grupę ITI". "Skala i częstotliwość powtarzanych kłamstw oburza i dowodzi, że jest to efekt zamierzonych działań, prowadzonych przez polityków Prawa i Sprawiedliwości" grzmi komunikat ITI.

Czerwiec 2011, Kazimierz Dyzma Marcinkiewicz wraz z Izabel zostaja zaproszeni przez ITI na wyskokowa impreze o okazji 15-o lecia portalu Onet, leja sie trunki, gra muzyka.

Lipiec 2011, Pepsi podpisuje kontrakt sponsorski z ITI na sume 6 milionow PLN rocznie, w zamian stadion Legii bedzie nazywal sie Pepsi Arena. Okazuje sie ze umowa przygotowana przez wytrawnego negocjatora Marcinkiewicza nie daje miastu Warszawa prawa do korzystania z przychodow sponsoringowych opartych na wykorzystaniu struktury stadionu, nalezacej do miasta i rozbudowanej z funduszy miasta. ITI triumfuje, placi 3,7 milionow PLN dzierzawy ale otrzymuje 6 milionow PLN od Pepsi, jest wiec na plusie na 2,3 milionow PLN rocznie.

Wrzesien 2011, Sikorski i Marcinkiewicz przekonuja dziennikarzy ze to Marcinkiewicz właśnie był głównym negocjatorem obecnego budżetu. Oj, niedobrze. Moze trzeba, dla bezpieczenstwa Polski, przejrzec dokumenty podpisane wtedy przez Marcinkiewicza? Pekao SA ratuje TVN

30 wrzesnia bank Pekao SA zwiekszyl swoje zaangazowanie gwarancyjne w TVN o dodatkowe 200.000.000 PLN. Bank ktory bez skrupulow wymusil upadlosc na polskiej spolce Malma (1), podpiera panamska ITI gotowoscia gwarancyjna na prawie pol miliarda PLN. Wczorajsze obnizenie ratingu Wloch nie niepokoi bynajmniej banku Pekao SA. W zeszlym tygodniu Pekao SA zwiekszyl swoje zaangazowanie gwarancyjne w TVN o 100%: z 200.000.000 PLN do 400.000.000 PLN.  Pierwsza umowa zostala podpisana 17 grudnia 2010, na 200.000.000 PLN. 17 maja 2011 dokonano modyfikacji umowy, zmniejszono wysokosc zastawu pienieznego TVN. 30 wrzesnia podwojono zaangazowanie gwarancyjne do 400.000.000 PLN. Linia gwarancyjna Pekao SA może zostać wykorzystana w wysokości do 400.000.000 PLN do udzielania gwarancji i akredytyw z terminem ważności nieprzekraczającym odpowiednio 36 i 13 miesięcy, oraz wymaga zabezpieczenia gotówką przez TVN 50% wartości gwarancji z terminem ważności powyżej 18 miesięcy. Pekao SA wystawia wiec na ryzyko potencjalnie od 200.000.000 do 400.000.000 PLN (w zaleznosci od terminu i zastawu TVN). To piekny gest w czasach kryzysu bankowego, kryzysu greckiego i nadchodzacego kryzysu wloskiego. Gdyby tylko udzialowcy polskiej spolki Malma - postawieni przez Pekao SA w stan upadlosci w wyniku natychmiastowego wymogu splaty kredytow inwestycyjnych o wysokosci 130 mln PLN - mogli miec takich ziomali w Pekao SA, jakich ma ITI.  

 (1) Historia Malmy i Pekao SA byla obszernie opisywana, takze na NE, wystarczy wpisac nazwy w wyszukiwarce. 

Matroszka akcjonariuszy ITI Jak na razie nikt w Polsce nie postawil publicznie prostego pytania dlaczego ITI nie wprowadza inwestora do swojego wlasnego kapitalu w Luksemburgu, aby uniknac bankructwa, i woli raczej sprzedac cale TVN ? Jestesmy od lat bujani dwoma legendami:

(a) ITI powstalo z kapitalem 4 tys marek niemieckich zaoszczedzonych przez mlodych zdolnych Wejcherta i Waltera

(b) udzialowcami ITI sa wylacznie rodziny Wejchert, Walter, Valsangiacomo i Kostrzewa.  

Gdyby wszystko bylo tak proste, ITI wprowadziloby nowych inwestorow do kapitalu ITI Holdings SA Luxembourg, poprzez podniesienie kapitalu lub wyjscie niektorych oficjalnych akcjonariuszy. Problem lezy w tym ze nikt, poza kilkoma insiderami, nie zna kompletnej listy prawdziwych udzialowcow ITI Holdings SA w Luksemburgu, ktorzy chowaja sie za siecia kilkudziesieciu spolek offshore w rajach podatkowych. Prawdziwi akcjonariusze to tzw. "beneficiary owners", czyli osoby lub organizacje ktore rzeczywiscie kontroluja kapital, w odroznieniu od podstawionych slupow. W kapitale ITI Holdings SA Luxembourg obecnych jest kilkadziesiat spolek offshore, co nie ma zadnego logicznego przelozenia na powyzej wymienione cztery rodziny "wlascicieli" ITI. W dokumentach ITI pojawjaja sie struktury o wdziecznych nazwach, jak na przyklad:

Mesamedia Holding NV, Curacao  

Casa Nobile Holding NV, Curacao

Lavender Foundation, Lichtenstein

Nasturtium Foundation, Lichtenstein

Velden Corporation NV, Curacao

TomTom Corporation NV, Curacao

Staffordshire Corporation NV, Curacao

MAWA Holding NV, Curacao

Fairfeld Corporation NV, Curacao

Bruviva Holding NV, Curacao

Basingstoke Corporation NV, Curacao

obok indywidualnych akcjonariuszy takich jak np. Lukasz Wejchert.

Jezeli powyzsze struktury offshore mialyby grupowac udzialowcow rodzin "wlascicieli" ITI, to, dlaczego np. Lukasz Wejchert pojawja sie oddzielnie, jako osoba fizyczna?  Niektore spolki offshore mozna dedukcyjnie podlozyc pod "wlascicieli" ITI:

MAWA Holding NV, Curacao - Mariusz Walter i rodzina

Bruviva Holding NV, Curacao - Bruno Valsangiacomo i rodzina

Basingstoke Corporation NV, Curacao - Jan Wejchert i rodzina 

Ale tylko niektore, i do tego nie wiemy, jaki maja one udzial w kapitale ITI Holdings SA Luxembourg.

Ale biorac pod uwage powyzszy obraz, nie jest chyba przypadkiem, ze proces sprzedazy TVN nadzoruje pan Siergiej Safronow. Stanislas Balcerac

Trudna przyjaźń polsko-niemiecka Nieoczekiwanie kluczowym motywem ostatnich dni kampanii wyborczej stały się insynuacje Tomasza Lisa dotyczące antyniemieckości PiS. Półtora roku temu napisałem komentarz "Polacy i Niemcy sąsiedzi, partnerzy, przyjaciele", który nie stracił na aktualności. Z uwagi na niewielką jego objętość przytaczam go (prawie) w całości:

"Katolicka nauka społeczna jest wielkim skarbem, który wypracowaliśmy. Mamy bardzo dobre zasady, przewodnie idee oraz dajemy orientację, które mogą przybrać praktyczną postać"[http://www.fronda.pl/news/czytaj/abp_marx_kosciol_nie_moze_pukac_do_drzwi].

Austriacy i Niemcy mają bardzo wielkie zasługi dla rozwoju nauki społecznej Kościoła Katolickiego – a zwłaszcza dla rozwoju personalizmu w Polsce. Sądzę, że zbyt mało wiemy na temat reform w powojennych Niemczech. Były one firmowane przez chadecję, z uwzględnieniem nauczania społecznego Kościoła. Poszukując w internecie informacji na ten temat, znalazłem ciekawą publikację: Bernhard Vogel "Polacy i Niemcy sąsiedzi, partnerzy, przyjaciele. Wspólne wartości podstawą partnerstwa" . Wyrażone tam stanowisko było mi kiedyś bardzo bliskie. Uważałem, że Polacy i Niemcy są bliscy ideowo i powinni współpracować w celu znalezienia najlepszych rozwiązań dla wspólnej Europy. Te przekonania zostały podważone w ostatnich latach znanymi kontrowersjami (dałem temu wyraz w komentarzu: http://blog.rp.pl/zychowicz/2008/11/28/niemiecka-hierarchia-ofiar/comment-page-1/#comment-642). Powyższa publikacja oraz ostatnie encykliki Papieża – Niemca każą mi te sprawy przemyśleć na nowo. Są powody by przypuszczać, że świadomy wybór przez Polskę drogi nowoczesnego konserwatyzmu spotka się z aprobatą i wsparciem naszych zachodnich sąsiadów. Dlatego programową antyniemieckość znaczącej części polskiej prawicy uważam za błąd. Może określenie "antyniemieckość" jest zbyt ostre. Chodzi o daleko posuniętą rezerwę. Dostrzegam w tym pewną analogię do stosunków Polsko-Litewskich. Polska nie była nigdy agresorem wobec Litwy, ale bez wątpienia polityka Rzeczpospolitej zrodziła obawy całkowitego zdominowania słabszego sąsiada. Te historyczne zaszłości rzutują na obecne stosunki między naszymi państwami. Żaden Litwin nie powie otwarcie, że boi się ingerencji lub dominacji silniejszej Polski, ale tylko takie obawy tłumaczą niektóre ich działania. Podobnie w Polsce nie da się na przykład wyjaśnić działań związanych z bezpieczeństwem energetycznym inaczej niż brakiem zaufania wobec Niemców. Nawiasem mówiąc - akurat w tym wypadku wydaje się ten brak zaufania być dobrze uzasadniony. Nie ma żadnych przesłanek ekonomicznych dla rury na dnie Bałtyku. W Polsce głośno mówi się o możliwości szantażu energetycznego ze strony Rosji. Prawda jest zaś taka, że akurat przed tym łatwo się zabezpieczyć kawałkiem rury łączącej nas z Niemcami. Nikt głośno nie formułuje obawy, że to Niemcy mogą poprosić w jakiejś konfliktowej sytuacji swych przyjaciół Rosjan o zakręcenie kurka. A przed tym jedyną obroną pozostaje gazoport. Decyzja o jego budowie jest prostym gestem wyrażającym brak zaufania do Niemiec. Napisałem ostatnio dwa teksty na temat roli zaufania w gospodarce. Powyższy przykład dobitnie pokazuje, jak kosztowny jest brak zaufania w naszej wspólnej Europie. To zaufanie można i należy wzmacniać, mając na uwadze nasze wspólne dobro. Polacy i Niemcy mogliby wiele na tym zyskać. Weźmy na przykład obecny kryzys gospodarczy. Narasta świadomość tego, że recepty należy poszukiwać w budowie ładu gospodarczego z uwzględnieniem zasad etyki. Polska wydaje się idealnym krajem dla odegrania w tym procesie roli awangardy. We współpracy z Niemcami możemy wypracować zasady społecznej gospodarki rynkowej na miarę potrzeb XXI wieku. Pod względem ideowym więcej nasze kraje łączy niż dzieli. A w państwie o mniej ustabilizowanej i bardziej niepewnej sytuacji, jakim jest Polska - łatwiej o śmiałe decyzje. Zgadzając się z tym, że wzrost zaufania między Polską i Niemcami leży w naszym wspólnym interesie, należy zadać pytanie: jakie przywództwo Polski byłoby w tym najbardziej pomocne? Skoro nasze obydwa kraje deklarują silne przywiązanie do zasad demokracji, to bez wątpienia należałoby uznać, iż powinno to być przywództwo najbardziej reprezentatywne. Poprzez medialne manipulacje można wpłynąć na wybór Polaków. Jeśli jednak zwyciężą w ten sposób siły nie reprezentujące większości, można mieć obawy co do śmiałości ich działań. Czy ktoś sobie na przykład wyobraża negocjacje Donalda Tuska z Niemcami w sprawie wspólnego wykorzystania rurociągu Nord Stream? W kwestiach najbardziej zapalnych jedynie przywództwo nie mniej niż większość Polaków sceptyczne wobec działań naszego wielkiego sąsiada byłoby wiarygodne. Działania Jarosława Kczyńskiego nie budziłoby w Polakach tylu obaw co do dbałości o polskie interesy. Bez wątpienia Niemcom nie jest obojętne kto będzie rządził w Polsce. Tak jak nie jest nam obojętne kto rządzi u naszych sąsiadów. Jeśli jednak zamierzają oni prowadzić wobec Polski politykę poważną, to tylko partia Jarosław Kaczyńskiego jest odpowiednim do tego partnerem.

Paradoksalnie histeria, jaka wybuchła w związku z insynuacjami Tomasza Lisa wzmacnia pozycję Jarosława Kaczyńskiego. Trudno ocenić jaki będzie to miało wpływ na decyzje wyborcze Polaków. Istnieje obawa, że to społeczeństwo niszczone od lat przez swych pseudo-intelektualnych przywódców nie jest w stanie zachowywać się racjonalnie i zgodnie z dobrze pojętym interesem narodowym. Jednak reakcja na taki stan rzeczy jest coraz silniejsza. Partia Donalda Tuska jest po wygłupach Lisa jednoznacznie postrzegana przez swych krytyków, jako partia zwolenników polityki prowadzonej na klęczkach. Jeśli ludzie wyprostowani przegrają wybory - z pewnością się z tym nie pogodzą. Należy mieć nadzieję, że w sytuacji odwrotnej otworzą się perspektywy dla nowego otwarcia w relacjach Polsko-Niemieckich. Bo dobre stosunki między tymi krajami są potrzebne jak nigdy dotąd całej Europie. Jerzy Wawro

Kolejna kara dla Euro Banku za windykacje Wywoływanie lęku, presji psychicznej i wprowadzenie w błąd – to główne zarzuty prezes UOKiK wobec działań windykacyjnych Euro Banku. Za naruszenie zbiorowych interesów konsumentów bank zapłacił prawie 1,3 mln zł kary. Spłacanie należności w terminie jest - niezaprzeczalnie - obowiązkiem każdego kredytobiorcy. Zaległości zaś powodują poważne konsekwencje, o których niejednokrotnie przypominają pracownicy banków. Jak? Wielu, bardzo wielu dłużników przekonało się o tym na własnej skórze. Trzeba jednak pamiętać, że informowanie o zadłużeniu musi odbywać się w granicach obowiązującego prawa. Zastraszanie, wywieranie presji, nierzetelne informowanie o konsekwencjach niespłacenia długu - to najczęstsze nieprawidłowości kwestionowane przez prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konkurentów (UOKiK). Do tej pory UOKiK wydał dziewięć decyzji dotyczących niezgodnego z prawem odzyskiwania długów, a ostatnio ponownie zakwestionował procedury windykacyjne Euro Banku.Do głównych zarzutów stawianych bankowi przez UOKiK należy wywoływanie lęku, presji psychicznej i wprowadzenie w błąd. Postępowanie w tej sprawie zostało wszczęte na podstawie doniesień medialnych w listopadzie 2009 roku. Urząd zakwestionował wewnętrzną procedurę banku dotyczącą sposobu prowadzenia telefonicznej windykacji należności. Jak wynika z ustaleń UOKiK, w toku prowadzonych czynności windykacyjnych, spółka stosowała różnorodne formy wywierania presji na konsumentów zalegających ze spłatą należności. Pracownicy banku, kontaktując się telefonicznie z dłużnikami, informowali:

(…) Skoro w świetle powyższego stanowiska Euro Banku nadal nie chce Pan/i oddać pieniędzy to nie mamy innego wyjścia. Bank jest zmuszony skierować Pana/i akta do Windykacji Ulicznej. Pod podane przez Pana/ią adresy wyślemy jednostkę interwencyjną z naszymi egzekutorami, którzy zajmą się prowadzeniem z Panem/ią negocjacji u Pana/i w domu. Proszę się nie martwić, nasi egzekutorzy są specjalistami w odzyskiwaniu rat, których Klienci nie chcą oddać. Przyjadą do Pana/i do domu w swoich uniformach i jestem przekonany, że po kwadransie negocjacji mimo tych wszystkich problemów życiowych zdecyduje się Pan/i oddać pieniądze do Banku! (…) Zdaniem Urzędu, informując w ten sposób konsumentów o zaległościach w spłacie, Euro Bank chciał zastraszyć i wywrzeć presję psychiczną na dłużnikach. W opinii UOKiK, takie działanie w efekcie miało zmusić konsumentów do spłaty zadłużenia. Warto przypomnieć, że Urząd nie kwestionuje prawa wierzyciela do odzyskiwania należnych kwot – działania windykacyjne powinny się jednak odbywać z poszanowaniem dobrych obyczajów, godności, prywatności konsumenta. Przedsiębiorca (bank, firma windykacyjna, ale też np. firma telekomunikacyjna, spółdzielnia mieszkaniowa, słowem każdy przedsiębiorca posiadający trudną do ściągnięcia wierzytelność) powinien rzetelnie informować o konsekwencjach braku spłaty zadłużenia. Prezes Urzędu uznała, że Euro Bank, stosując niezgodne z prawem procedury windykacji należności, naruszył zbiorowe interesy konsumentów i nałożyła karę 1 262 761 zł. Bank zaprzestał stosowania niezgodnych z prawem działań. Jeśli jednak ktokolwiek doświadczy niezgodnych z prawem działań windykacyjnych prowadzonych przez Euro Bank lub firmy działające na jego zlecenie, powinien to natychmiast zgłosić na policję i do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Decyzja jest ostateczna, ponieważ bank nie skorzystał z możliwości odwołania się do sądu i zapłacił karę. Oceniając praktykę stosowaną przez Euro Bank prezes UOKiK wzięła pod uwagę m.in. zasady dobrych praktyk bankowych rekomendowane przez Związek Banków Polskich oraz Komisję Nadzoru Finansowego. Dokumenty określają zasady działania instytucji finansowych, które powinny być prowadzone w sposób etyczny, budzący zaufanie, zgodnie z poszanowaniem zasad moralnych i godności klientów. Przypominam, że Euro Bank został już w tym roku ukarany (18 sierpnia) za windykacje, a w zasadzie za brak określenia częstotliwości podejmowania działań windykacyjnych, karą w wysokości 252 tys. zł – Euro Bank ukarany za windykacje

Źródło: UOKiK

Urząd przypomina dłużnikom, że w przypadku problemów ze spłatą kredytu należy jak najszybciej skontaktować się z przedsiębiorcą i negocjować rozłożenie zaległości na korzystniejsze raty. Wierzyciel może także zaproponować wydłużenie okresu kredytowania czy umorzenie części odsetek karnych i opłat windykacyjnych. Działania polegające na zastraszaniu, nękaniu, wywieraniu presji psychicznej są niezgodne z prawem i należy je zgłosić na policję. Konsumenci, którzy mają zastrzeżenia do postępowania przedsiębiorcy (np. banku lub firmy windykacyjnej) w związku z windykacją wierzytelności mogą liczyć na pomoc miejskich lub powiatowych rzeczników konsumentów czy organizacji pozarządowych - Federacji Konsumentów, Stowarzyszenia Konsumentów Polskich.Bezpłatne porady udzielane są również pod numerem telefonu 800 007 707. Poradnictwo w Polsce jest finansowane m.in. ze środków UOKiK. Przypominam również o „Akcji Windykacja”. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów bierze pod uwagę doniesienia medialne (!) dlatego zgłoszenia dotyczące nieprawidłowości (poparte dowodami) są na wagę złota. Każde zgłoszenie ma szansę przyczynić się do ucywilizowania działań windykacyjnych i ukarania przestępców. Nie bójmy się, mówmy głośno o bandyckich windykacjach! Osoby, które w wyniku niezgodnych z prawem działań windykacyjnych prowadzonych przez banki i firmy windykacyjne jak również komorników sądowych i skarbowych zostały narażone na straty finansowe, szykany, nękanie, doznały uszczerbku na zdrowi lub w wyniku tych działań straciły pracę, dobre imię lub w jakikolwiek sposób czują się pokrzywdzone proszone są o kontakt z redakcją Nowego Ekranu. Malgorzata Dudek

W jak parszywym kraju żyjemy, skoro tacy dziennikarze jak Tomasz Lis czy Monika Olejnik uchodzą za gwiazdy tego zawodu Z wielkim niepokojem oczekiwałem poniedziałkowego programu Tomasz Lisa z Jarosławem Kaczyńskim. Bałem się, żeby szef PiS-u nie wpadł w sidła zastawione przez tego manipulatora, który jest cynglem wykonującym robotę na froncie walki z opozycją. A sidła, biorąc pod uwagę stawkę gry, musiały być na miarę, czyli o najwyższym kalibrze chamstwa. I były. Tomasz Lis podobnie zresztą jak Monika Olejnik często wybuchają wobec jakiś niegodziwości świętym ogniem oburzenia, którym zarażają innych. Na tym polega ta manipulacja, że wzmacnia ona w życiu społecznym ludzi im podobnych. Władztwo ludzi niegodziwych jest wówczas najbardziej nieznośne, jeśli posługuje się formami tego, co słuszne i sprawiedliwe. Aby kogoś zniszczyć, akcentuje się na przykład znaczenie wyrwanego z kontekstu zdania. I ten ktoś ma się tłumaczyć. Ale ta gra jest już tak przejrzysta, że nieskuteczna. Jarosław Kaczyński nie dał się wciągnąć psychomachię, którą chciał mu zafundować Lis. Przyjął oczywistą i zdroworozsądkową strategię, żeby nie stawać w szranki z mistrzami manipulacji. Człowiek inteligentny, bowiem jeśli godzi się na reguły gry ustawionej przez quasi dziennikarzy, którzy są cynglami jest na przegranej pozycji. Celem debaty nie była prezentacja programu PiS-u, merytoryczna rozmowa, tylko „odstrzelenie” mówiąc metaforycznie, przez „asa” polskiego dziennikarstwa prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Nasuwa się natychmiast ogólniejsza uwaga. W jak parszywym, jeśli chodzi o demokratyczne standardy, kraju żyjemy, skoro tacy dziennikarze jak Tomasz Lis czy Monika Olejnik uchodzą za gwiazdy tego zawodu, autorytety. Celem Lisa było wyprowadzenie Jarosława Kaczyńskiego z równowagi, aby ten bez wątpienia polityk o temperamencie publicysty, co jest cechą polityków - intelektualistów, powiedział w końcu kilka zdań, które byłyby przedmiotem obróbki medialnej w ostatnim tygodniu kampanii, aby uczynić z Kaczyńskiego demona nienawiści, aby odkrył swoje prawdziwe, oczywiste oblicze. Zarzutem, z którego Kaczyński miał się tłumaczyć było to, co wypowiedział miesiąc wcześniej, że zaproponuje stanowisko w rządzie po wygranych wyborach Macierewiczowi i Ziobrze. Tak, jakby nie miał do tego prawa. Na tak absurdalne postawienie sprawy można zareagować wzruszeniem ramiom, co też Kaczyński zrobił ośmieszając sposób prowadzenia programu. Napastliwość Lisa rozbijała się o spokój Kaczyńskiego. Kaczyński nie zszedł do poziomu wyćwiczonego w zwyczajnym chamstwie Lisa. Takich uderzeń było kilka. Na przykład, Lis zarzucając Jarosławami Kaczyńskiemu, że odmówił debaty z Tuskiem, zwrócił uwagę, że tylko w dwóch krajach mieliśmy do czynienia z takim przypadkiem. Chodziło o Rosję i Białoruś, co pośrednio ma sugerować, że Kaczyński ma zadatki na Łukaszenkę i Putina. Ale to zgrana płyta po tragedii Smoleńskiej jest absolutnie niewiarygodna. Może działać w drugą stronę. Kojarzenie PiS-u ze wschodnim zamordyzmem jest już absurdalne nawet dla mało rozgarniętego człowieka. Przed Smoleńskiem można było tego argumentu dla ćwierćinteligentów używać, teraz jest to po prostu idiotyczne nawet dla ćwierćinteligentów. Lisowi wszak wydaje cały czas nośne. Równie idiotyczne było przywołanie przez Lisa argumentu personalnego, jakiegoś incydentu z 1991 roku, kiedy to Kaczyński miał straszyć dziennikarzy jakimś pistolecikiem. Kaczyńskiego miało wyprowadzić z równowagi przywołanie wypowiedzi księdza Rydzyka, w której ojciec Tadeusz Rydzyk stwierdzał, że został oszukany przez jego brata Lecha Kaczyńskiego sprawie aborcji. Przytoczno wypowiedź Rydzyka, gdy ten negatywnie wypowiadał się o bratowej Marii Kaczyńskiej. To był ten najcięższy kaliber motywów, które miały Jarosława Kaczyńskiego wyprowadzić z równowagi. Nie wyprowadziły. Spokój Kaczyńskiego ujawniał chamstwo takiego postępowania. Polacy są czuli na rodzinne akcenty i nie lubią tych, którzy kopią leżących i posługują w celach manipulacji faktami z życia osób zmarłych. Są granicie przyzwoitości, co znaczy, że pewnych rzeczy się nie robi. Efekt postępowania Tomasza Lisa może być, zatem przeciwskuteczny.Kaczyński zastosował metodę ze wschodnich sztuk walki. Agresję przeciwnika wymierzoną w niego, przekierował w stronę źródła. Wraz z upływającym czasem programu agresja Lisa rosła. Ten program jak się zdaje, ujawnił pewien fakt, że wyczerpały się możliwości straszenia PiS-em. Wyczerpuje się zatem skuteczność przemocy symbolicznej i panowania symbolicznego, które gwarantowały partiom obsługującym interesy postkomunistycznej oligarchii, władzę nad Polakami i eliminacje metodami ośmieszania oraz propagandy tego, co dziennikarze pokroju Tomasza Lisa uważali za antysystemowe. Maciej Mazurek

Morał z Lisa. Nie poradził sobie, czy się skompromitował? Echa "debaty" naczelnego "Wprost" z Jarosławem Kaczyńskim Huczy w gazetach, huczy na portalach. Jacek Żakowski i Jan Ordyński ogłosili zwycięstwo Tomasza Lisa nad Jarosławem Kaczyńskim. Ale już polityk PO Sławomir Nowak, ba komentator "Wyborczej" Paweł Smoleński, choć nie dostrzegli w postępowaniu Lisa niczego nagannego, uznali, że sobie "nie poradził". Internauci dzielą się według politycznych sympatii. Nie spodziewam się aby w naszej spolaryzowanej rzeczywistości wszyscy widzieli to samo. Niemniej owo "nie poradził sobie" dotyczy tak naprawdę stanu nerwów Lisa. Warto jednak odnotować coś ważniejszego: potraktowanie spotkania Lis-Kaczyński w kategoriach politycznego pojedynku, powinno już z góry oznaczać wyrok skazujący dla dziennikarza, który tak otwarcie występuje w roli strony. Naturalnie, w każdym wywiadzie dziennikarza z politykiem, prowadzonym serio a nie na klęczkach, jest element sprawdzenia się, konfrontacji. Ale zdrowa hipokryzja nie pozwala się do tego przyznać. Bo dziennikarz ma pytać, a nie odpowiadać. Szukać informacji, a nie wytrącać kogoś z równowagi. Pewien psycholog ogłaszający "remis" w tej rozgrywce, orzekł na portalu Wyborczej, że Lis "rozszczelnił" maskę Kaczyńskiego. Tylko, że to jest zadaniem dla sztabów konkurentów, ale chyba nie dla dziennikarzy. Może być najwyżej efektem ubocznym, ale celem? Możliwe, że wobec braku debaty Tusk-Kaczyński, publiczności się to należało. Ale to nie zmniejsza skali kompromitacji Lisa. W teorii, jako dziennikarz telewizji publicznej pyta on w równym stopniu w imieniu widzów popierających partię rządzącą, jak tych, co są zwolennikami PiS. Zafundowanie liderowi opozycji przesłuchania miałoby może jeszcze sens, gdyby - jak napisał Krzysztof Kłopotowski - w dzień, dwa dni później Donald Tusk poszedł do programu Jana Pospieszalskiego. Naturalnie nic takiego nie mogło mieć miejsca, dlatego, że w polskim systemie medialnym podobna symetria nie jest przewidziana, ale i dlatego, że Tusk nigdy by się takiemu testowi nie poddał. Kaczyński jednak się poddał, i już sam ten fakt musi mieć wpływ na oceny ostatecznego wyniku. Lis nie pytał przecież o sprzeczności w programie, ale testował pamięć Kaczyńskiego, albo próbował go zawstydzić przypisując mu słowa „panie doktorze". Czekałem tylko, kiedy każe biegać prezesowi partii po studio, albo robić pompki, aby wykazać jego "słabe strony". Naturalnie dodatkową okolicznością było i to, że to Lis pomylił się, co do nazwisk kandydatek na PiS-owskich listach, a Kaczyński powiedział jednak "panie redaktorze" (sprawdźcie państwo na powtórkach lun na stronie programu jak pojawi się zapis). To już był efekt owego stresu, który kazał orzec niektórym sympatykom metody Lisa, że mu się "nie udało". Ja twierdzę, że sama metoda to jedna wielka patologia. Która jeszcze parę lat temu nie przynosiła by uwikłanemu w nią dziennikarzowi wielkiej chluby (przykład Gembarowskiego częstowanego ciepłą wódką, bo kojarzy się z Białorusią). Dziś jedni się oburzają, inni klaszczą, jeszcze inni odwracają wzrok. Kilka dni temu w "Loży prasowej”, kiedy przypominałem o rozlicznych przykładach opisywania PiS przez liberalno-lewicowych intelektualistów, jako partii "faszystowskiej" czy „faszyzującej", dziennikarz "Gazety Wyborczej" Seweryn Blumsztajn obwieścił z kamienną twarzą, że takich przypadków nie pamięta. Mnie nie byłoby wciąż wstać na podobny trick. Nie wykluczam jednak, że za chwilę podobny los spotka i tę "debatę". - Lis? Jaki Lis? Nie znaliśmy takiego.... Zabawne jest i to, że szarża Lisa pomoże teraz PiS zatuszować przynajmniej częściowo swoje wpadki. Bo wprowadzenie aluzyjnego zdania o kanclerz Merkel do książki przygotowanej na wybory było podsunięciem Platformie znakomitego tematu, którym będzie wymachiwać do końca kampanii. Znany dziennikarz, który jak słychać "opiekował się" tym dziełkiem, potraktował je zgodnie z logiką normalnego komercyjnego produktu. To gorzej niż zbrodnia, to błąd. Co gorsza, prezes PiS mógł rozbroić to zdanie już w wywiadzie dla „Newsweeka". Ale poprzestał na kolejnych tajemniczych aluzjach. Dopiero u Lisa przedstawił wiarygodne wyjaśnienie (chodzi o enerdowski rodowód pani kanclerz, co miałoby dawać jej fory w niemieckiej polityce). Nie przeszkadza to teraz Joachimowi Brudzińskiemu podsuwać inne tropy, gdy przypomina jej prorosyjską politykę i wyraźnie łączy z tamtym zdaniem. Misternie snuta opowieść o liderze tak łagodnym, że nie wytacza konkurentom nawet sądowych procesów, została nagle zakłócona. Na własne życzenie. Naturalnie przekonani zwolennicy PiS zakrzykną, że ich to wcale nie gorszy, przeciwnie podoba im się. Ale cała kampania była adresowana przecież nie do nich. W każdym razie nie tylko do nich. Lis ze swoją obcesową arogancją zakłócił jednak z kolei tę najnowszą opowieść PO. Echa jego porażki będą pobrzmiewać jeszcze dzień, dwa, a odważnie idący na spotkanie ze swoim wrogiem lider zyskał parę punktów. To, dlatego minister Nowak jest taki podrażniony. A co to ma wspólnego z publicznymi mediami? To było miejsce akcji. Piotr Zaremba

"Jaka wizyta, taki zamach." Bronisław Komorowski żałuje, że nie powiedział mocniej, bo Lech Kaczyński może by żył Specjalne wydanie „Kropki nad i”. Monika Olejnik gości w Belwederze. Bronisław Komorowski zapytany o swoje słowa, „jaka wizyta taki zamach” dotyczące śp. Lecha Kaczyńskiego i incydentu związanego ze strzałami na granicy gruzińsko-osetyjskiej w czasie wizyty byłego prezydenta u Micheila Saakaszwilego:

Po nieszczęsnych wydarzeniach w Gruzji z udziałem prezydenta Kaczyńskiego wytłumaczyłem opinii publicznej, a także przeprosiłem za to, jeśli ktokolwiek czuł się źle potraktowany przeze mnie, ale intencje moje były jednoznaczne. Intencją było to, że nie wolno zostawiać bez żadnej oceny skandalu, jakim jest narażenie głowy państwa polskiego, prezydenta polskiego w czasie wizyty zagranicznej na tego rodzaju sytuacje, które groziły albo śmiesznością albo dramatem właśnie. Ja żałuję, że nie powiedziałem może tego dobitniej, głośniej, ale przecież to jest rzecz nieprawdopodobna, żeby nie wyciągnąć wniosków z tego, że prezydent wsiada do samochodu, który nie ma profesjonalnego kierowcy, wsiada bez polskiej ochrony i jest wieziony na granicę, tam gdzie się toczą walki. No to jest przejaw nieodpowiedzialności. I muszę pani powiedzieć, że żałuję, że wtedy mocniej tego nie powiedziałem, bo być może otoczenie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a może i pan Jarosław Kaczyński by powiedział: uważaj z tego rodzaju zachowaniami na przyszłość. Pilnuj swoich ludzi, żeby oni ciebie lepiej pilnowali, strzegli. Może by do tego następnego dramatu w Smoleńsku też z tego powodu nie doszło. Monika Olejnik: - Jarosław Kaczyński twierdzi, że na każdej scenie politycznej po takiej wypowiedzi nie znalazłby pan dla siebie miejsca. Bronisław Komorowski: - A ja właśnie twierdzę to, co powiedziałem, że nie mogę zrozumieć tego, że ktoś mógł przejść do porządku dziennego nad narażeniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego albo na śmieszność, czyli fikcyjny zamach albo na dramat prawdziwego zamachu.

MO: - Nie żałuje pan tych słów? BK: - To jest prawdziwa nieodpowiedzialność. Ja dzisiaj żałuję, że nie powiedziałem tego mocniej. Być może prezydent Lech Kaczyński by żył. Po tej wypowiedzi nasuwają się trzy kwestie:

1. Bronisław Komorowski nazywa skandalem narażenie głowy państwa „na takie sytuacje w czasie wizyty zagranicznej”. W domyśle, – w których polskie służby nie zapewniają prezydentowi ochrony. Czy w takim razie uważa, że państwo gospodarza jednak nie ponosi odpowiedzialności za zapewnienie bezpieczeństwa polskiego prezydenta? Fałszywa linia obrony władzy dotycząca Smoleńska i nieobecności na lotnisku BOR taka waśnie jest: „to Rosjanie mieli zadbać o bezpieczeństwo, bo takie są standardy”.

2. Prezydent nie może zrozumieć przejścia do porządku dziennego nad narażeniem prezydenta na śmieszność albo zamach. Ciekawe, bo właśnie tak zachowały się polskie służby przed 10 kwietnia i w dniu katastrofy. W ramach niezrozumienia tego zachowania Bronisław Komorowski awansował Mariana Janickiego.

3. Kuriozum jest stwierdzenie, że otoczenie śp. prezydenta i jego brat mieli powiedzieć Lechowi Kaczyńskiemu, by pilnował swoich ludzi jego pilnujących, to może do katastrofy smoleńskiej by nie doszło. Czy prezydent zapomniał, komu podlega BOR? Dodatkowo znowu mamy sugestię, że to sam Lech Kaczyński i jego brat są odpowiedzialni za dramat w Smoleńsku, bo nie zadbali o bezpieczeństwo głowy państwa. Mam wrażenie, że Bronisław Komorowski ma nienajlepszą opinię o inteligencji Polaków. Bronisław Komorowski mówi dziś o dobrych intencjach, jakie miał mówiąc: „jaka wizyta, taki zamach” i o ślepym snajperze. Próbuje przekonywać, że w trosce o bezpieczeństwo swojego poprzednika. Posłuchajmy, więc tej wypowiedzi jeszcze raz i dostrzeżmy te dobre intencje: Też Państwo żałują, że Bronisław Komorowski nie powiedział tego mocniej? Marek Pyza

Odpowiadam dyskutantom O ekonomii trzeba dyskutować i wyjaśniać, bo niestety tak zwane potoczne prawdy są błędne - a sporo ludziom mieszają w głowach. W ekonomii funkcjonują potoczne prawdy, które niestety są błędne, a wynikają z nieznajomości ekonomii. Ale z drugiej strony, przyznaję, że w ekonomii nie ma jednej prawdy, jak powiedział wielki ekonomista Joseph Schumpeter, „nie należy ufać dwom rodzajom ludzi: architektom, którzy obiecują tanio budować i ekonomistom, którzy obiecują udzielać prostych odpowiedzi.” No, bo sprawy nie są tak proste, jak się niektórym wydaje, a z pewnością nie jest tak, jak jeden Pan mówi, że gospodarkę kraju i miejsce w niej, jakie pełni państwo za swoim budżetem można porównywać do budżetu domowego czy firmy i w związku z tym „w żaden sposób nie może się ze mną zgodzić”. Czy Pan zauważył, Panie Marku, że przywołanym przez Pana fragmencie mojego tekstu jest coś, co powinno jednak Pana powstrzymać od pochopnej wypowiedzi? Napisał Pan, za moim tekstem, że podobnie twierdzi laureat Nobla Stiglitz i moje opinie mają podstawy matematyczne, są to po prostu dowody matematyczne.

Panie Marku, z dowodami matematycznymi naprawdę nie ma, co dyskutować, tylko trzeba je zrozumieć i wyciągnąć z nich wnioski. Po to nauka się rozwija i odkrywa pewne własności procesów, by z tego wyciągać wnioski, a nie ignorować je i kierować się tym, co napisano w gazetach codziennych, (bo dziennikarze też nie mają wykształcenia ekonomicznego i chętnie nauczają czytelników i pouczają profesorów, a cała ich mądrość wynika z tego, że po prostu przepisują do siebie wzajemnie, – ale przyznaję, że mamy też mądrych dziennikarzy – nie powiem, których za takich uważam). Niestety, niektórzy z tych, którzy powinni znać prawdy ekonomiczne odkryte przez naukowców, nie chcą przysiąść fałdów i pouczyć się, posłuchać naukowców, by podejmować prawidłowe decyzje (mam na myśli polityków – i polskich, i unijnych). Stąd takie tragedie jak kryzys Grecji, – bo to jest naprawdę wielka tragedia, wynikająca z ekonomicznej ignorancji polityków unijnych. Choć sprawy są trudne, spróbuję wyjaśnić. Po pierwsze, proszę zauważyć, że nawet w firmie czy gospodarstwie domowym w pewnych sytuacjach musi się korzystać z kredytu, a czasami wydaje się więcej niż się ma, czyli korzysta się z kredytu, bo tak jest racjonalniej. Kiedy musi się z niego korzystać, ano wtedy, gdy dochody przychodzą po realizacji wydatków. Jeśli rodzina startuje od zera, a wynagrodzenia za pracę przychodzą nie „z góry” lecz „z dołu”, czyli po wykonaniu pracy, po miesiącu na przykład, to przez cały ten miesiąc rodzina musi żyć na kredyt – w ten sposób można sobie wyobrazić rodzinę, która zyje wyłącznie na kredyt. – Możliwe? – Jak Pan widzi, możliwe. Oczywiście jej koszty utrzymania rosną, bo musi zapłacić odsetki pożyczkodawcy – i dlatego stosuje się tygodniowe, a nie miesięczne systemy płatności wynagrodzeń. Z drugiej strony, proszę pomyśleć o tej rodzinie, która chce mieć dom. Czy lepiej czekać kilkanaście lat i po uzbieraniu pieniędzy budować dom, zatem mieszkać wygodnie po kilkunastu latach, czy mieszkać wygodnie już od jutra, a wybudować go korzystając z kredytu? No, przecież to zależy od dochodów tej rodziny: bogaci uzbierają pieniądze w rok i zbudują dom, ale przeciętne rodziny muszą korzystać z kredytu – i temu służy cały system oszczędzania: oszczędzanie ma sens tylko wtedy, gdy jednocześnie są tacy, którzy biorą kredyty, czyli wykorzystują zaoszczędzone przez innych pieniądze. Ma Pan rację, ze trzeba dążyć do pewnej równowagi. Kluczem są zawsze koszty obsługi kredytu, zależne od stopy oprocentowania i okresu, na jaki spłata została rozłożona. Okres powinien być jak najdłuższy, a oprocentowanie jak najniższe – to oczywiste. A teraz o roli państwa. Przecież ja nigdzie nie powiedziałem, że państwo ma się bez ograniczeń zadłużać. Twierdzę tylko, że dług w ogóle, nie jest złem, jest elementem racjonalnego funkcjonowania państwa, a ten w szczególności, nie jest taki duży, natomiast twierdzę, że problemem jest zadłużenie zewnętrzne, bo jego wartość zależy od zmian kursowych, często niezależnych od nas. Jeśli zatem mówię, że te ograniczenia są bez sensu, a nawet szkodliwe, a zostały wprowadzone do Konstytucji i ustawy o finansach publicznych przez ignorantów ekonomicznych, to nie dlatego, że namawiam do zadłużania się bez opamiętania, co bezrozumnie, nie zapytawszy mnie, piszą niektórzy dziennikarze, lecz dlatego, że wielkość długu zależy od kursu walutowego, a nawet jeśli by nie zależała, to w kryzysie istnienie takiego limitu, wymuszającego nagle zacieśnienie polityki budżetowej, może tylko zaszkodzić. Przykładem jest Grecja. Jak słusznie zauważa znakomity finansista Cezary Mech, próba zmniejszenia deficytu finansów publicznych o 2,5 punktu proc. spowodowała załamanie gospodarki – spadek PKB o 5,5% ( „Wszystko rozstrzygnie się tej kadencji”, Nasz Dziennik, 03.10. br.). Gospodarka to sieć naczyń połączonych. Nawet jeśli część tego organizmu nadmiernie się rozrosła i pochłania za dużo „krwi”, to nagłe obcięcie znacznego fragmentu tej nadmiernie rozrośniętej części spowoduje krwotok i załamanie, a może nawet śmierć organizmu. Trzeba subtelnych metod leczenia, stopniowej zmiany struktur, tak aby przebudować chory organizm na zdrowy, bez raptownych, szkodzących mu cięć. Dlaczego zadłużać państwo można a nawet - trzeba. Dlatego, że w sytuacji kryzysu następuje rozerwanie spójności tych przepływów „krwi” w organizmie gospodarczym. Gdy jest kryzys, ludzie zaczynają oszczędzać, powstrzymują się od wydatków. W efekcie spadają obroty i dochody przedsiębiorców, przedsiębiorcy tracą motywację do inwestowania, zostaje zerwany związek między oszczędnościami i inwestycjami, spada aktywność gospodarcza, bo część pieniędzy została „uwięziona”, nie wróciła do obiegu gospodarczego. Dlatego rolą państwa jest ściągnięcie tej nadwyżki oszczędności poprzez zaoferowanie nieco korzystniejszych od zwykłego oszczędzania form przechowywania majątku – czyli obligacji skarbowych. Pieniądze, które leżą w bankach niewykorzystane na realne inwestycje – bo spadły motywacje inwestycyjne przedsiębiorców – zostają wykorzystane przez państwo i skierowane do gospodarki. To ekonomiści nazywają działaniem antycykliczny, jest jak sztuczne oddychanie dla podtopionego człowieka, który bez tego sztucznego oddychania na pewno by zmarł. Oczywiście, teraz te mechanizmy finansowe działają bardziej skomplikowanie niż w tym prostym opisie, banki znalazły inne niż tradycyjne udzielanie kredytów, formy inwestowania kapitału, system mówiąc kolokwialnie i w uproszczeniu „rozjechał się”, i i to jest jedna z przyczyn kryzysu. Ale co ciekawe, na ogół i tak oszczędności są wyraźnie wyższe od oszczędzania, bo mówiąc w uproszczeniu, motywacje oszczędnościowe działają silniej niż inwestycyjne. Dlatego większość państw ma deficyty i te deficyty podtrzymują gospodarkę, można by je przyrównać do tych środków na astmę u biegaczek narciarskich – jak widzieliśmy, te korzystające z takich pobudzających dopływ tlenu środków, mogły biegać szybciej, i ostatnio zmienione przepisy dopuściły je do użytku – to tak jak z deficytem, te „wstrzykiwane” przez państwo dodatkowe środki pochodzące z nadwyżki oszczędności nad inwestycjami pobudzają gospodarkę, forsowanie równowagi budżetowej może tylko zaszkodzić wzrostowi. Jak państwo ma stale deficyt, to powstaje dług, to oczywiste. Ale błędne jest twierdzenie, że w takim razie będzie on rósł do nieskończoności – nie on ma swoją granicę, której nie przekroczy, zależną od stosunku stopy deficytu do tempa wzrostu. Są oczywiście racjonalne granice zadłużania się, ale one określone są przez oprocentowanie obligacji oraz stopę deficytu i tempo wzrostu. Państwa zatem nie możemy porównywać z gospodarstwem domowym czy z firmą, bo ono ma szczególną rolę w gospodarce: jego zadaniem jest kompensowanie tych procesów, jakie dzieją się między pozostałymi podmiotami. Na ogół swym deficytem, czyli pożyczając na jego sfinansowanie, kompensuje istniejącą nadwyżkę oszczędności nad realnymi inwestycjami, ale może też być odwrotnie: gdy jest silne parcie na inwestowanie i inwestycje są wyższe od oszczędności, to może mieć nadwyżkę - czyli więcej ściąga podatków od podmiotów niż oddaje gospodarce w formie swych wydatków – przez co „chłodzi” gospodarkę. Co do nadwyżki, często formułowane jest pewne nieporozumienie. Mówi się tak: „Państwo powinno mieć nie deficyt, lecz nadwyżkę, bo wtedy będzie można budować drogi, szpitale, przedszkola…” No, ale jak ma budować, to wydaje, a nadwyżka to jest dodatnia różnica między dochodami a wydatkami, o nadwyżce mówimy po dokonaniu wydatków. Nadwyżka to zamrożone, niewydane pieniądze, oznacza oszczędności publiczne, a ja, jako obywatel, wolałbym sam oszczędzać, niż miałoby to robić za mnie państwo. Nadwyżka oznacza w pewnym sensie zawłaszczanie pieniędzy obywateli i oszczędzania za nich – czy to jest dla nas do zaakceptowania? Polecam mój wykład z makroekonomii na stronie Wydziału Zarządzania UW – trudny, ale strawny dla inteligentnych ludzi, albo moją książkę („Budżet i polityka podatkowa”). Są też inne książki, warto poczytać, by zrozumieć ekonomię, bo zdrowy rozsądek naprawdę tu nie wystarczy. Pan Marek mówi groźnie: „…rozniesiemy was na szablach! Nie pozwolimy zadłużyć Polski jeszcze bardziej!”. Panie Marku, nie warto pouczać profesora, można się przyznać, że się czegoś nie rozumie i prosić o wyjaśnienie, a emocje lepiej wrzucić do pralki i wyprać z koszulami. Nie mówię, że trzeba bardziej kraj zadłużać, twierdzę, że te progi są szkodliwe, powiem więcej, są emanacją głupoty – widzimy ją u niewykształconych porządnie polityków i urzędników unijnych, którzy chwalą Polskę za wprowadzenie tych progów. Dlaczego one są szkodliwe. Bo w trudnej sytuacji gospodarczej minister finansów musi marnować środki na wzmacnianie waluty, by w wyniku zmian kursowych nie wzrosła wartość długu, co grozi przekroczeniem progu. Gdy zaś próg zostanie przekroczony, to musi ciąć wydatki albo zwiększać podatki, by zrównoważyć budżet, a to – potęguje kryzys. Oczywiście trzeba redukować deficyt i dług, ale w sytuacji kryzysowej można nawet go zwiększyć. To jest tak jak czasami z kryzysem w rodzinie lub firmie – okazuje się, że jak pomyśleć, to analogie jednak są. Niech Pan sobie wyobrazi, ze rodzina ma problemy finansowe, bo mąż mało zarabia, a rodzina spłaca kredyt mieszkaniowy. Jednak metoda – ograniczyć wydatki, niech dzieci chodzą głodne, rezygnujemy z nauczania ich angielskiego, równoważymy budżet domowy. A może pożyczyć pieniądze, zadłużyć się bardziej, by mąż lub żona skończyli dodatkowe kursy, znalazł on lub ona lepszą posadę i zarabiali więcej? Zapomniał Pan o jeszcze jednej rzeczy, krzycząc zapalczywie przeciw zadłużaniu. Co to jest dług? Dług to papier skarbowy, jeśli państwo się zadłuża, to jego zobowiązanie staje się majątkiem tych, którzy nabyli ten papier skarbowy, dług jest jednocześnie bogactwem – tego się na ogół nie rozumie. Oczywiście, istnieją racjonalne granice, ale sam dług nie jest złem, jest po prostu naturalnym mechanizmem gospodarczym.. Ekonomia jest trudną nauką, ale też prawdą jest, że nie ma jednej prawdy, jak ktoś zauważył celnie, „ekonomia jest jedyną nauką, gdzie dwóch ludzi może otrzymać wspólnie nagrodę Nobla twierdząc coś całkiem przeciwnego”. (JokEc) Zaś Winston Churchill powiedział, że „jeśli postawisz problem do rozwiązania dziesięciu ekonomistom, to otrzymasz dziesięć (a jeśli wśród nich będzie John M. Keynes, to jedenaście) opinii”. No ale, taka jest natura ekonomii Ten kryzys dowiódł, że racji Niue mieli ci, którzy stworzyli ten system, bo trzeszczy w posadach. Jerzy Żyżyński

Młodzież robiona w trąbę po raz kolejny Czy tylko młodzież? Nie moi drodzy My wszyscy. Czy jesteśmy robieni w trąbę, od lat w prymitywny stalinowski sposób? "Nie ważne, kto jak głosuje ważne, kto liczy głosy"? Kto znowu robi w konia młodzież już raz "zrobioną" przez PO? Na trop "odrobinę" szokujących wniosków dotyczących PKW i ogólnie procesu wyborczego i politycznego w Polsce doprowadziła mnie praca nad "programem" i działalnością tworu o nazwie Ruch Palikota. Ale po kolei. Jakiś czas temu jeszcze jak Palikot "raczkował" wysłałem do wszystkich większych partii politycznych maila z prośbą o program gospodarczy i wyliczenia dotyczące tego programu - studium wykonalności, czyli wyliczenia czy propozycje się bilansują. Z żadnej partii nie dostałem odpowiedzi, po prostu tego nie mają, ale im bliżej wyborów rozpoczął się wysyp "programów" partii i zacząłem się im przyglądać. Wpadł mi w ręce program Ruchu Palikota, który jest idiotycznym zbitkiem hasełek, niepodpartych żadnymi wyliczeniami i żadnymi sensownymi argumentami one się po prostu nie składają logicznie. Ale o tym będzie osobny wpis, tak, więc zostawmy to. Im bardziej jest nadmuchiwany balon o nazwie Palikot tym bardziej przyglądam się temu co robi i jak robi i co najważniejsze KTO robi mu dobrze. O tym, że to pomysł PO napisano już wiele tekstów, że to twór służb też, tak więc i to ... zostawmy. Ja chciałbym się skupić na tym jak to się stało, że nadmuchano tak balon Palikota, w jaki sposób. Jakich użyto narzędzi, kto to zrobił i w jaki sposób? Jak to się stało, że można dmuchać balonik Palikota? Jakie okoliczności temu sprzyjają? Spróbujmy przeanalizować fakty ich konsekwencje. Każde wydarzenie jak w "efekcie motyla" powoduje zmiany na "wielką" skalę. W przypadku TEJ KAMPANII ZMIAN JEST ZBYT DUŻO I ZBYT DUŻO KORELACJI, trudno wierzyć w przypadki. Popatrzmy na kilka wydarzeń z tej kampanii i z czym one się wiążą.

Krok 1. Powstaje Ruch Palikota. Wydawca konserwatywnego prokościelnego "Ozon" zostaje z dnia na dzień skrajnym lewakiem. Z wpisanymi na sztandary nośnymi lewacko populistyczno liberalnymi hasełkami. Doprawdy paradne połączenie.

Krok 2. 4 sierpnia 2011 Prezydent RPogłaszatermin wyborów na 9 października.

Krok 3. 5 sierpnia 2011 tuż po ogłoszeniu daty wyborów (waham się co napisać) nagle schodzi z tego padołu... Andrzej Lepper.

Krok 4. Rozpoczyna się okres rejestracji komitetów wyborczych. PKW będąc ponad prawem odstrzeliwuje całą masę małych komitetów wyborczych między innymi KWW OLW Nowego Ekranu z późniejszymi konsekwencjami tegoż kroku dotyczącymi Nowego Ekranu i dalszych perturbacji wyborczych.

Krok 5. Po zarejestrowaniu komitetów rozpoczyna się proces zbierania list z poparciem w okręgach wyborczych. W tym miejscu drobna dygresja w tej sekwencji zdarzeń. Pojawia się w tej całej układance przysłowiowa skórka od banana, na której ten cały proces mało się nie wyłożył, czyli rzeczony wyżej Komitet NE i jego skarga na orzeczenie PKW orazwyrok Sądu Najwyższego. Ma to niebagatelne znaczenie, gdyż od tego momentu sporo osób tak naprawdę zaczyna się przyglądać prawu wyborczemu, działaniu PKW i procesowi zatwierdzania list poparcia. Bo to że PKW złamała prawo to jest jak 2x2=4. Dodatkowo w toku mojego wywodu ma gigantyczne znaczenie pewne zdarzenie opisane przez Pawła Pietkuna(Paweł jakbyś mógł mi podesłać linka to go dokleję) o okólniku wydanym przez PKW dla OKW w sprawie sprawdzania list poparcia KWW OLW Nowego Ekranu, który nakazywał OKW jedynie sprawdzenie ILOŚCI PODPISÓW na listach KWW OLW Nowego Ekranu, bez weryfikacji prawdziwości danych osób podpisanych na tych listach. Czyli NE mógł złożyć listy wypełnione na kolanie przez 1 osobę i ... zostałby zarejestrowany w ... całym kraju. Musiałem zrobić tą dygresję gdyż ma to wielkie znaczenie dla pewnych wniosków zawartych na końcu tej notki, ale idźmy dalej.

Krok 6. Dochodzimy do rejestracji list poparcia w okręgach i tu następuje sekwencja zdumiewających zdarzeń.

- Nie zostaje zarejestrowany Komitet Janusza Korwin Mikkego.

- Przy moim niebotycznym zdziwieniu nie zostaje też zarejestrowany połączony Komitet Marka Jurka i UPR niekorwinowskiego.

- utrącono wielu kandydatów do senatu koalicji Prezydentów miast w tym między innymi Marka Króla i Annę Kalatę (Samoobrona?!)

Dlaczego? Z jakiej przyczyny PKW robi to co robi i naraża się maksymalnie na zarzuty, by uwalić te komitety, oba nie zostały zarejestrowane w okręgu Warszawskim gdzie ... głosuje POLONIA w większości młodzi ludzie(!!!). Działanie PKW jest tym dziwniejsze, iż wcześniej pojawia się rzeczony wyżej okólnik dotyczący braku weryfikacji podpisów na listach NE?! Więc można nie cedzić list jak bułkę przez bibułkę? Można. Dlaczego zrobiono to w stosunku do wspomnianych dwu komitetów? W kontekście następujących po sobie od tygodni magla medialnego w rodzaju: Młodzi głosują na Palikota, Idol Młodzieży czy tego typu tekstów jak z Gazety Wyborczej "Palikot triumfuje w szkołach)(osoby odpowiadające za PR Palikota mają swoje korzenie w GW), nastepuje wykreowanie mody i bycia cool. Młodzież, która zawsze głosowała na Korwina czy UPR nagle z dnia na dzień została pozbawiona swoich reprezentantów, między innymi w najliczniejszym okręgu warszawskim. Nagle z dnia na dzień musi się rozejrzeć za kimś nowym nie pochodzącym z "układu", by spełnić swój "obywatelski" obowiązek. Śmiem twierdzić, że gdyby UPR niekorwinowskie nie połączyło się z Markiem Jurkiem to Marek Jurek by zarejestrował listy w całym kraju. W całej tej układance chodzi o ... młodzież. Jeszcze przy błędach wizerunkowych JKM-a uwiarygadniającego Palikota poprzez debaty, w których Palikot się nie spierał z Korwinem, ale wręcz spijał mu z dziubka słowa. JKM nawet się nie zorientował, że dostał z pomocą tych debat od Palikota pocałunek śmierci, a zrażona do PO, zraniona, wściekła, zglanowana bezrobociem i brakiem perspektyw, MŁODZIEŻ stała się PO raz kolejny łatwym łupem dla manipulatorów. Manipulatorów, którzy nie wahają się naruszyć fundamentów demokracji - wolnych i praworządnych wyborów, by utrzymać się u władzy. Obserwowali Państwo marsze wyzwolenia konopii? Nie od wczoraj libertyńskie skrzydło dawnego UPR popierało tą inicjatywę, co zrobił Palikot, od dłuższego czasu kreuje się na libertyna. Co zrobią zwolennicy Korwina czy UPR z braku laku lepszy ... kit? Stare powiedzenie "Qui bono"?! Kto zyskał ten to uczynił? Kto zyskał? Kto to uczynił?

Krok 7. Palikot apeluje do wyborców Samoobrony o głosowanie na jego ugrupowanie. Pamiętajmy Samoobrona z powodu śmierci Leppera jest zatomizowana i zupełnie w tej chwili rozbita.

Krok 8. 21.09.2011 Gowin dostaje rolę "pożytecznego idioty" (ciekaw jestem, czy "przypadkiem" w czasie rozmowy przed wywiadem ktoś w luźnej rozmowie mu tego nie podsunął, mógłby sobie przypomnieć) i chyba jako pierwszy porównuje publicznie Ruch Palikota z Samoobroną, a jakże w kierowanym przez Lisa tygodniku "Wrost" należącym do grupy medialnej Point Group, która ... podobno odpowiada za PR Ruchu Palikota, jak to opisał w swojej notce Demaskator. Sprawa zostaje sprawnie powielona w wielu mediach i młotkowana od wielu dni.Ba powiem więcej pożyteczni idioci z obozu PiS również się walnie do tego i radośnie przyczyniają bez zrozumienia, do czego to wszystko zmierza. Po przejęciu młodzieży Korwinistów i UPR warto sięgnąć po Samoobronę rozbią śmiercią Leppera?

Krok 9. W dalszym ciągu uwiarygadnia się się Ruch Palikota poprzez sondaże, artykuły pisane pod młodzież, celebrytów, którzy nieśmiało pojawiają się w tle Palikota. Ostatnio na konferencji Palikota na planszy w tle dostrzegłem ze zdziwieniem wypowiedź Wojewódzkiego odnoszący się do jakiejś sprawy i podpisany jego nazwiskiem Wojewódzki. Jakoś nie dostrzegłem odżegnania się Wojewódzkiego od wykorzystywania jego wizerunku w kampanii wyborczej przez Palikota. Pomopowania młodzieży ciąg dalszy? Mam nieodparte uczucie deja vu z kampanii PO 4 lata temu. Panie Wojewódzki to PO już jest be? Ot odwieczny dylemat jak zjeść ciastko i mieć ciastko? Jak poprzeć Palikota nie robiąc kuku PO? Vide Wojewódzki 2 października we Wprost. Warto zauważyć, które media wspierają Palikota czynnie: Kandydat Ruchu Palikota był na szkoleniu w TVN, czy wspomnianych tekstów z GW.

Krok 10. 3 października 2011 Janusz Maksymiuk(Brutus Leppera?) ogłasza że Samoobrona w wyborachpoprze Ruch Palikota (całość tutaj). "Dla mnie Palikot idealnie wpasowuje się w nasz program". Paradne Lepper katolik, a jego przydupas zostaje zwolennikiem lewackiego antyklerykała?! Nie szkodzi, że Maksymiuk to tylko odłam Samoobrony, komunikat jest jasny. Kim jest Janusz Maksymiuk? Kim był przy Andrzeju Lepperze? Czy śmierć Leppera to przypadek z którego tylko skorzystano, czy ... ?

Krok 11. no właśnie do wyborów jeszcze kilka dni... Pożyjemy zobaczymy, tak to się robi w POlandii. Póki, co nakreśliłem mniej więcej kalendarz zdarzeń. Ale komentarz i esencja tej notki dotyczy pra źródła tego procesu. Prawa wyborczego i PKW. Ta korelacja dziwnych zdarzeń zaprowadziła mnie do Okręgowej Komisji Wyborczej w Warszawie w ramach działań i pytań zatroskanego wyborcy i blogera. Jako informatyka będącego w związku małżeńskim ze statystykiem(kobietą ;) ) coś mnie tknęło i pomyślałem sobie o jednej rzeczy w kontekście odrzucenia list poparcia dla Korwinistów np. w Warszawie. Statystyka to nauka oparta o liczby. Im większe liczby tym błąd statystyczny powinien być mniejszy, sondaże są robione w oparciu o ok. 1000 osób, a tu OKW ma do przebadania próbę 5000 osób (więcej ale o tym zaraz). Czyli próba losowa jest dość pokaźnych rozmiarów. Idąc tym tokiem rozumowania postanowiłem się dowiedzieć, jaki jest procent odrzuconych podpisów na listach różnych partii!!! I chciałem porównać te wyniki z odrzuceniami na listach Korwina. Procentowo wyniki powinny być ZBLIŻONE!!! W tym celu zadzwoniłem do PKW czy mogą mi udostępnić takie dane statystyczne. Tu doznałem pierwszego uniesienia brwi ze zdziwienia, później mi się podnosiły tylko jeszcze wyżej dziś chyba mam je na czubku głowy. PKW nie posiada takich danych! PKW nie weryfikuje sprawdzenia list dokonanych w OKW, jedynie w przypadku protestu komitetu prosi o przesłanie list poparcia tego komitetu. A co jak komitet nie składa protestu, bo go zarejestrowano, ktoś sprawdza czy OKW nie popełniła błędu?

Jestem dość upierdliwy czasami, udało mi się dowiedzieć, że takie dane może mieć jedynie OKW. Miałem zadzwonić do wszystkich OKW?! Pomyślałem sobie, że to by była przesada więc tydzień temu zadzwoniłem do OKW Warszawa. Miły Pan, a później Pani z biura powiedzieli mi, że oni nie mają jednak niestety takich danych, jedynie OKW ale oni się zbierają tylko raz na tydzień właśnie było zebrania, kolejne spotkanie będzie we wtorek 4 października. Odczekałem tydzień i dzwonię do OKW Warszawa w dniu wczorajszym. No Komisji nie ma ale ... jest sekretarz. Ufff, to jestem w domu jak jest sekretarz komisji to jest super będą protokoły i dowiem się liczb. Ja umysł ścisły jestem. Rozmawiałem z Panią Lubaczewską, która przedstawiła się jako sekretarz OKW Warszawa. Podaję link, żebyście nie szukali jak ktoś będzie chciał potwierdzić informacje, które uzyskałem, każdy może to sprawdzić w swoim okręgu. Otóż moi drodzy procedura weryfikacji podpisów na listach jest następująca: OKW dostaje listy i ... liczy arkusze. Nie zlicza ilości podpisów jedynie arkusze, a następnie poddaje je weryfikacji. Pani nie była w stanie mi wytłumaczyć na podstawie jakich wytycznych procedur odbywa się weryfikacja przy czym raz nazywała to weryfikacją raz przeliczaniem podpisów na listach poparcia kandydatów do np. sejmu. OKW liczy(weryfikuje) te podpisy i uwaga, jeżeli komitet złożył np. 3000 na 5 tys. wymaganych to oczywiście odrzuca wniosek o rejestrację w tym okręgu. Jeżeli komitet złożył 20 tys. podpisów to Komisja nie weryfikuje(liczy - sam nie mogę się zdecydować) ich wszystkich tylko dolicza (weryfikuje) do 5000 potrzebnych i resztę zamyka w szafie. Stąd Pani próbowała mi wytłumaczyć, że OKW na podstawie takiej procedury podejmuje decyzję o rejestracji Komitetu lub braku tej rejestracji. Mówię Pani Lubaczewskiej w porządku, ale chyba Państwo mają protokoły z tego liczenia(weryfikacji) list tzn. w którym Państwo stwierdzają przeliczono np. 7345 podpisów z 23456 złożonych przez komitet x i z racji zatwierdzenia 5000 podpisów zaprzestano liczenia. A Pani Sekretarz mi na to. NIE. Protokół stwierdza jedynie czy Komitet uzyskał wymaganą liczbę podpisów czy nie. Dopytuję się dalej, to w takim razie, kto kontroluje Państwa pracę. Nikt pada odpowiedź. Jedynie w przypadku protestu wyborczego OKW jest zobowiązana do przesłania list do PKW. No cóż drąże dalej temat, a jakbym chciał sprawdzić czy Państwo dobrze policzyli te podpisy pod listami poparcia to co ... Ja mogę nawet przyjść do OKW i samemu to przeliczyć. O nie proszę Pana. Tam są dane osobowe. Więc nie wytrzymałem i wypaliłem z wątpliwością, która mnie naszała:

A co w przypadku kiedy ja Państwu nie wierzę, że Państwo wykonali rzetelnie swoją pracę i np. doprowadzili do sytuacji, że Państwo bardzo "rzetelnie" skontrolowali listy Korwina, a zupełnie nie zatrzymali się nad listami np. Palikota, PO, PJN, PSL czy PiS? Co ja mam zrobić? Pani stwierdziła, że listy można udostępnić tylko uprawnionym organom, czyli np. sądowi. Więc się pytam to co, mam składać taką prośbę w ramach protestu wyborczego? Szanowni Państwo piszę to żeby uzmysłowić Państwu, że w naszym procesie wyborczym w tych wyborach dzieją się rzeczy przedziwne i zdumiewające. Jak się Państwo zastanowią, to PKW i OKW mogą zrobić z każdej partii wiatrak. Mało tego, kto mi zagwarantuje, że z PKW do OKW nie poszedł podobny do wzmiankowanego okólnika o treści następującej:

Prosimy OKW o nie weryfikowanie podpisów na listach np. Ruchu Palikota, PO i PSL w przypadku list tych komitetów wystarczy dokonać przeliczenia ilości złożonych podpisów na listach. Kto mi zagwarantuje, że tak nie było? Ja w świetle tego co wyprawia PKW w tych wyborach, w świetle historii dmuchania balona Ruchu Palikota, skrajnie nie ufam PKW. Co by było jakby PKW odrzuciła np. listy PiS? Bano się, że będzie ostre kryterium uliczne? Czy PiS jest tego świadome, czy wszyscy grają w to samo? A co jeżeli Ruch Palikota tak naprawdę nie złożył wymaganych prawem podpisów w stosownej liczbie okręgów, albo np. PO albo inna partia? Doszły mnie słuchy, że np. w Gdańsku i innych miejscowościach nikt nie widział, żeby Ruch Palikota zbierał podpisy. Zastrzegam, nie wiem czy wszędzie tak było nie jestem w stanie tego zweryfikować. Być może zbierał. W każdym bądź razie w Gdańsku ni z tego ni z owego pojawili się z całą stertą podpisów. Czy dokonano rzetelnej weryfikacji list poparcia? Chciałbym zobaczyć listy podpisów zweryfikowane przez OKW Ruchu Palikota. Mało tego powiem więcej chciałbym zobaczyć ile podpisów odrzucono zanim doliczono do 5 tys. na listach PO, PiS, PJN, PSL. Chciałbym mieć pewność, że % odrzuconych podpisów na wszystkich listach jest mniej więcej taki sam, bo losowa próba 5 tys. powinna statystycznie dać podobne rezultaty. Sprawdzić tego nie mam jak, chyba tylko poprzez protest wyborczy!!! Jeżeli nikt nie weryfikuje procesu sprawdzania list w OKW to chyba najwyższy czas byśmy zrobili to my - Wyborcy jedynym danym nam narzędziem przez władzę ułomnym, bo ułomnym, ale jednak protestem wyborczym. Dlatego popieram i będę popierał inicjatywę Sztab Wolnych Wyborów, niezależnie od tego, kto jaką łatkę będzie chciał przypiąć tej inicjatywie, bo albo mamy demokrację, albo mamy Polskę jak za batiuszki Stalina: Nie ważne, kto jak głosuje ważne, kto liczy głosy. 4wladza Mariovan

Kolejna odsłona wojny o gaz łupkowy. W Parlamencie Europejskim trwa próba sił między jego przeciwnikami i zwolennikami Mamy zasoby gazu łupkowego, które możemy bezpiecznie wydobywać; niech Europa da sobie szansę na bezpieczeństwo energetyczne i korzyści ekonomiczne - powiedział w środę PAP wiceprezes PGNiG Marek Karabuła. Zieloni w PE chcą zakazu wydobywania gazu łupkowego. W Parlamencie Europejskim trwa próba sił między przeciwnikami a zwolennikami gazu łupkowego. Wiceprezes PGNiG przyłączył się do apelu o nieograniczanie czy obwarowywanie dodatkowymi obostrzeniami wydobycia gazu łupkowego w UE. Mamy nadzieję, że nasze oczekiwania zostaną potwierdzone i że będziemy mogli spokojnie przygotowywać się do kolejnych otworów (poszukiwawczych) tak, aby w 2014 roku uruchomić już pierwsze komercyjne ilości gazu (łupkowego) na rynek - powiedział Karabuła w Brukseli przed wysłuchiwaniem w komisji PE ds. badań, przemysłu i energii. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (PGNiG) potwierdziło obecność gazu na koncesji poszukiwawczej w Lubocinie. Teraz spółka przygotowuje się do wywiercenia i tzw. szczelinowania hydraulicznego otworu poziomego. To właśnie ta technologia pozyskiwania gazu ze skały łupkowej wzbudza protesty zielonych w PE. We wtorek komisja PE ds. środowiska przedstawiła studium, w którym zawarto tezę, że technologia ta powoduje dwukrotnie większą emisję metanu w stosunku do wydobycia gazu konwencjonalnego. Członek tej komisji Konrad Szymański (PiS) ocenił ekspertyzę, jako stronniczą, a debatę - jako nierzetelną. Eksperci z USA przyznają, że emisja metanu przy wydobyciu gazu łupkowego jest nieco większa. Komisja środowiska chce zakazu wydobywania gazu łupkowego w UE metodą szczelinowania. Teraz czekamy na działania Komisji Europejskiej, jeśli takie nie nastąpią, wyjdziemy z inicjatywą rezolucji wzywającej do takiego zakazu - powiedziała PAP francuska europosłanka Zielonych Sandrine Belier. W odpowiedzi na ekspertyzę komisji środowiska, w środę komisja ds. energii zorganizowała debatę z udziałem PGNiG. Nie chcemy już słuchać przypuszczeń na bazie Stanów Zjednoczonych i Kanady, gdzie są inne warunki środowiskowo-prawne, chcemy informacji od tych, którzy aktualnie wiercą w UE, a jest to na pewno PGNiG - powiedział PAP członek komisji ds. energii Bogdan Marcinkiewicz (PO). Ponadto w PE trwa walka na oświadczenia, podpisy pod apelem o moratorium na wydobycie gazu łupkowego w Europie zainicjowali posłowie francuskich zielonych. Powstało też oświadczenie "prołupkowe". Ani oświadczenie przeciw wydobyciu gazu łupkowego, ani oświadczenie +progazowe+ nie uzyskały wystarczającego poparcia, by stać się dokumentem parlamentu, ale sprawa gazu łupkowego będzie powracać - powiedział dziennikarzom europoseł Bogusław Sonik (PO). Poinformował, że w komisji ds. środowiska ma powstać raport nt. wpływu wydobycia gazu łupkowego na środowisko i zdrowie człowieka. To będzie raport nielegislacyjny, tym nie mniej będzie wyznaczał pewne kierunki (w wypracowywaniu stanowiska PE - PAP). Odbędzie się prawdziwa próba sił - podkreślił Sonik. Gaz łupkowy wydobywa się metodą tzw. szczelinowania hydraulicznego. Zakłada ona pompowanie pod dużym ciśnieniem pod powierzchnię ziemi wody z niewielką domieszką substancji chemicznych, by rozsadzić podziemne skały i uwolnić gaz. Według ekologów, taka metoda jest szkodliwa dla środowiska, bo może prowadzić do zanieczyszczenia wód gruntowych. Z tego powodu wydobycia gazu metodą szczelinową zakazano np. we Francji, przeciwne tej metodzie są też Niemcy, z kolei na szeroką skalę stosuje się ją w USA. Polska może mieć największe złoża gazu łupkowego w Europie.

Rząd partaczy w żelaznym uścisku UE, Gazpromu i rosyjskiej mafii. Czyli dlaczego już przegrywamy wojnę o gaz łupkowy w Polsce Znajdujemy się w sytuacji człowieka, który cieszy się, że dostał pracę w swoim własnym sadzie, oddanym nowemu właścicielowi tylko za to, że policzył nasze jabłka. Ten obrazowy opis autorstwa prof. Mariusza Orion -Jędryska (b. głównego geologa kraju) dotyczy sprawy, która - nie boję się tego napisać - zdecyduje o przyszłości i bezpieczeństwie naszego państwa. Odkrycie w Polsce gigantycznych złóż łupków, z których można wydobywać gaz na wielką skalę, wstrząsnęło największymi graczami na rynku gazu w Europie. Z różnych źródeł wiadomo, że Gazprom już rozpoczął działania, które mają na celu sparaliżowanie wydobycia gazu z łupków w Polsce. Ludzie Gazpromu lobbują w Parlamencie Europejskim za rozwiązaniami niekorzystnymi dla Polski. Mówi się, że rosyjska dyplomacja i służby są w światowej czołówce. Widać to doskonale na przykładzie lobbingu rosyjskiego potentata gazowego w PE. Przedstawiciele Gazpromu - świetnie wykształceni, posługujący się swobodnie kilkoma językami, a do tego mający słowiańską duszę - umawiają się na drogie obiady z europosłami różnych frakcji i rozmaitymi doradcami grup politycznych. I przekonują. Mają swoje sposoby. RMF FM podał, że rozstrzyga się właśnie, kto będzie autorem raportu na temat skutków środowiskowych wydobycia gazu z łupków w Parlamencie Europejskim. Raportu, który powstaje z inicjatywy jego przeciwników. Proszę mi wierzyć, to nazwisko jest już znane w Moskwie. Dalej będzie Komisja Europejska, ekolodzy i europejskie media. Gazprom znakomicie przygotował się do tej wojny. I jak na razie ją wygrywa, zgodnie z zasadą Sun Tzu, że wynik wojny decyduje się przed jej oficjalnym wypowiedzeniem. Ale to tylko wycinek działalności Gazpromu, który do perfekcji doprowadził korumpowanie europejskich elit politycznych, z najważniejszymi graczami niemieckimi i francuskimi, na drodze dyplomatycznej i biznesowej, niezainteresowanymi rewolucją na rynku gazu, którą wywołałoby masowe wydobycie gazu łupkowego w Polsce. Elity polityczne Niemiec, Francji i Włoch zainwestowały zbyt duże pieniądze i włożyły w to zbyt wiele politycznego kapitału, żeby się teraz wycofać z rozsadzającego unijną solidarność energetyczną, uścisku z Rosją. Nikt z wielkich europejskich graczy nie ma zamiaru ginąć za polskie łupki. Dla Polski, mimo tak niesprzyjającej sytuacji międzynarodowej, to ogromna szansa. Dla polskiego państwa ogromne wyzwanie, któremu sprostać może tylko zdecydowany i silny rząd. To szansa nie tylko na zagwarantowanie sobie bezpieczeństwa energetycznego poprzez stopniowe uniezależnienie się od rosyjskich dostaw, ale też wielka szansa na realne wzbogacenie z przychodów z koncesji i innych źródeł. Jak na razie przegraliśmy wszystko, co było do przegrania. Prof. Mariusz Orion -Jędrysek (b.główny geolog kraju) mówi w rozmowie na łamach tygodnika "Uważam Rze":

Dziś wartość koncesji da się obliczyć na podstawie obserwacji transakcji rynkowych. Ministerstwo [Środowiska - przyp.red.] nie jest taką wyceną zainteresowane, bo pokazałoby to, ile stracił Skarb Państwa. - Ile? Może kilka, a może kilkadziesiąt miliardów. Szacunki b. geologa rząd oczywiście może podważyć. Ale nie zmienia to faktu, że nikt z przedstawicieli rządu Donalda Tuska, ani sam premier, nie są w stanie podać dokładnego bilansu zysku i strat, wynikającego z decyzji podejmowanych przez rząd PO w sprawie gazu z łupków. Według prof. Orion - Jędryska rząd Platformy sprzedawał koncesje po zaniżonej, śmiesznej cenie, która obowiązywał na wstępnym etapie poszukiwań łupków. Jego zdaniem, rząd Tuska kompletnie spartaczył tę sprawę narażając polskie państwo na gigantyczne straty.

Podobno Norwegowie czerpią zyski z wydobywania gazu na poziomie 70% -80%. My, jak na razie 15%. A zatem 85% wędruje do zagranicznych inwestorów, którzy otrzymali za śmieszne pieniądze koncesje. Rząd nie potwierdza tych danych. W ogóle nic nie mówi na ten temat. Wiemy tylko tyle, że od 1 stycznia 2012, zgodnie z uchwaloną głosami PO, PJN i PSL ustawą, Skarb Państwa otrzyma za każde 1000 m3 wydobytego gazu łupkowego 4,90 zł. Słownie cztery złote, dziewięćdziesiąt groszy. Za gaz od Rosjan płacimy 340 dol. za 1000 m3.Jeśli prawdą jest to, co mówi prof. Orion -Jędrysek, który zarzuca rządowi Donalda Tuska zaprzepaszczenie dziesiątek miliardów złotych (tylko na tym, wstępnym etapie) z powodu nieuregulowania sytuacji prawnej dot. koncesji poszukiwawczych i wydobywczych i oddania koncesji dużo poniżej ich realnej wartości oraz brak zabezpieczenia przed zbyciem koncesji na rzecz np. rosyjskich firm, które będą wydobycie blokować, to oznacza to, że ten rząd przejdzie do historii. Ale nie z powodu przeprowadzenia nas suchą stopą przez fale kryzysu, jak się lubi chwalić. Lecz z powodu przegrania największej wojny, która obecnie toczy się w Europie. Mając w pamięci, jak Donald Tusk i jego rząd przerżnął sprawę smoleńską z Rosjanami, należy obawiać się najgorszego. Znajdujemy się, więc nie tyle w sytuacji byłego właściciela sadu, w którym dostał nisko płatną pracę fizyczną. Jest znacznie gorzej. Niedawno "Dziennik Gazeta Prawna" podał, że 20% wydanych przez Ministerstwo Środowiska koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego może znajdować się w rękach Rosjan.

Z moich informacji wynika, że to nie są tylko zwykłe rosyjskie firmy. Za wieloma z nich kryje się po prostu rosyjska mafia i tajne służby. Często ci sami ludzie, którzy już w czasie rządu Leszka Millera dostarczali do Polski gaz w ramach tzw. umów spotowych z PGNiG i którzy narazili nasz kraj na miliardowe straty. Dzisiaj wracają do gry. Tak, jak wtedy, tak dzisiaj zostali zadaniowani do przejęcia kontroli nad rynkiem gazu w Polsce. Tym razem będzie im łatwiej, bo rząd Donalda Tuska zrobił już wiele, aby nie musieli się zbytnio wysilać. A już niebawem poznamy efekty pracy ludzi Gazpromu w unijnych instytucjach. W najlepszym wypadku można się spodziewać ograniczeń wynikających z przepisów o ochronie środowiska, które sprawią, że wydobycie gazu łupkowego w Polsce będzie opłacalne tylko dla rosyjskiej mafii, rosyjskich służb i Gazpromu. Artur Bazak

Wyborczy eksperci gospodarczy, czyli Boże broń mnie od przyjaciół. "W okolicach wyborów przyroda ogląda ich wielu" Do wyborów już bliziutko. Większość kandydatów już się zorientowała, że tysiące głosów nie przyjdą same i muszą po prostu dotrzeć do tych 3 000, czy nawet i 10 000 osób, które skreślą kwadracik przy nazwisku kandydata. Lepiej późno niż wcale, prawda? Oczywiście dla wyborców oznacza to same niewygody. Kasowanie dziesiątek zaproszeń na Facebooku, czy maili powiadamiających, że na Twitterze uważnie śledzi nasze wrzutki kandydat z okręgu numer pińcet na miejscu numer dziewińć. Po wyborach profile oczywiście opustoszeją, a posłowie elekci ciemnego luda będą widywać jedynie w przebitkach z Faktów. Taką już cykliczną naturę ma nasz żywot. Sam przyjąłem do znajomych już kilkunastu kandydatów i kandydatek. Moją uwagę – prócz dziesiątek głupkowatych spotów, które wyjątkowo obrodziły w tegorocznej kampanii – przykuła ostatnio kandydatka partii, które nazwę litościwie pominę. Walor kandydatki stanowi rzecz jasna uśmiechnięta miła buzia (no dobra, ze swoją urodą mogłaby mojej Żonie wiązać sznurówki, ale nie bądźmy zbyt wymagający!), chód modelki, takież nogi, etc. Przynajmniej na to wskazuje kadrowanie spotu. Ale jest coś więcej. Kandydatka mówi nam, iż z wykształcenia jest ekspertem od funduszy unijnych oraz „zna sposoby pobudzania gospodarki” i jest „zdeterminowana je zastosować”. Gdy o tym usłyszałem, aż krzyknąłem z wrażenia. Jeniusz! Grzegorz Kołodko i Hilary Minc w jednym – i to w spódnicy! Kandydatka nie dość, że nas pobudzi, to jeszcze zrobi to skutecznie i ma na to niezawodne sposoby, które najwidoczniej nie śniły się ani Obamie, ani Greenspanowi, nie wspominając takich kmiotków jak Mises, Rothbard czy nawet Vincent-Rostowski. Nie muszę chyba mówić, że jako drobny przedsiębiorca marzę o tym, by pobudzać mnie musiała jedynie Małżonka, zamiast zastępu płatnych urzędasów, których chorą działalność pobudzającą muszę utrzymywać z własnej kieszeni, na której wiszą jeszcze inne zastępy zawodowych nierobów. Ta pani to oczywiście przypadek jeden z wielu, bo innych tego typu „ekspertów” i uzdrawiaczy w okolicach wyborów przyroda ogląda wielu. Choćby Pana Naczasa z łódzkiej PZPR, który gospodarkę pobudzi okradając Kościół i fakturując ssaki leśne i miejskie. Wszystko to wywołało u mnie dwa skojarzenia. Po pierwsze, to wszystko przypomina mi jeden z odcinków świetnego reality show z udziałem Donalda Trumpa – oczywiście chodzi o „The Apprentice”. Cóż tam takiego się wydarzyło? Otóż, cały show polega na tym, że w castingu wybierani są ludzie, którzy – jeśli wygrają – zostaną zatrudnieni w Trump Organisation na stanowiskach menedżerskich. Ich rywalizacja polega na jak najlepszych wypełnianiu zadań sprzedażowych, marketingowych, etc. stawianych im przez Trumpa i jego ekipę. W jednym z cykli na dzień dobry stadko młodych karierowiczów zostało poproszone o podzielenie się na dwie grupy i wytworzenie oraz sprzedanie jak największej liczby litrów lemoniady. Gdzie? Na ruchliwych chodnikach Nowego Jorku. Oczywiście ich teoretyczne umiejętności (jako żywo przywodzące na myśl kompetencje zdobywane na unijnych szkoleniach) zdały się na nic. Sądzę, że wszystkich wyborczych specjalistów od gospodarki należałoby najpierw sprawdzić przy ladzie, ewentualnie w biurze raczkującej firmy. Kto nie zaryzykował nigdy własnych pieniędzy, ani nikomu nic nie sprzedał uszczęśliwiając kupującego – powinien spadać na drzewko. Wiecie już dlaczego demokratyczny parlament nie przegłosuje nigdy żadnego cenzusu? No, to już wiecie. Drugie skojarzenie, wybaczcie ale związane z moją profesją. Z wykształcenia jestem architektem i z branżą budowlaną łączy mnie wiele. Ostatnio poznałem technologię, która zmieni w Polsce (w USA już to zrobiła) oblicze fizyki budowli i budownictwa w szczególności. Termoizolacja natryskowa, bo o nią chodzi, to wynalazek, który ostatecznie rozwiązał w latach 80. problem mostków termicznych. Pewnie już przestali Państwo rozumieć, o czym piszę, więc wytłumaczę po ludzku. Gdy buduje się dom, należy go zaizolować termicznie. Po co? By zimą nie było zimno (energia ucieka z domu przez mostki termiczne), a latem nie było gorąco (energia wnika do środka). Zazwyczaj robi się to wybierając dobre okna i obkładając ściany i dach płytami wełny mineralnej albo styropianu. Łączenia tych płyt, albo miejsca gdzie te materiały położono cieniej (pan budowlaniec potrzebował akurat zabrać do domu), to oczywiście mostki termiczne. Z tym problemem nie poradzono sobie odkąd Pan Bóg (pseudonim „Wielki Wybuch”) stworzył świat. Aż wreszcie zdolni Amerykanie pomyśleli sobie tak: „A gdyby tak wymyślić materiał, który stworzy jedną wielką warstwę bez żadnego łączenia i będzie równie dobry, jak materiały tradycyjne?”. Jak pomyśleli, tak zrobili. W ten sposób w garażowej fabryczce w Teksasie powstały piany poliuretanowe z domieszką naturalnych olejów roślinnych, które dzięki temu nie śmierdzą, są ekologiczne, a równocześnie mają dożywotnią gwarancję producenta. To ostatnie jest szczególnie ważne. W odróżnieniu bowiem od wełny, piany poliuretanowe z Teksasu nie podlegają z czasem erozji. Czy to ważne? Mój sąsiad przekonał się o tym ostatnio, gdy odkrył dzięki kamerze termowizyjnej, że wełna którą obłożył poddasze zbiła się w sobie już na tyle, że szpary między jej płytami powodują przemarzanie sufitu na poddaszu do -6 st. Celsjusza. Dobre, co? Dzisiaj w ten sposób izoluje się poddasza, fundamenty i ściany na całym świecie, redukując koszty ogrzewania nawet o 50% (na Florydzie władze stanowe nawet zachęcają do stosowania tej technologii, gdyż piana stabilizuje zadaszenie, dzięki czemu jest trwalsze na wypadek huraganu!). A w Polsce? A w Polsce rząd uzależnia obywateli od ruskiego gazu, który kupujemy po cenach, które nasi sarmaccy przodkowie określiliby mianem „bajońskich”. Równocześnie nie wiemy nawet czy w pewnym momencie – mimo terminowego regulowania płatności – jakiś moskiewski imperator nie zakręci kurka. Nasi urzędnicy mają gdzieś to, czy nasze domy są trwałe, ważne żebyśmy na czas odprowadzili podatek od nieruchomości oraz cierpliwie poczekali na pozwolenie na budowę, ewentualnie posiłkowali się kopertą... Deweloperzy budują z byle czego, prywatni inwestorzy żałują pieniędzy na porządną izolację każdego rodzaju, ale na plazmę pieniądze wydają lekką ręką. Z drugiej wszakże strony otoczeni jesteśmy „ekspertami gospodarczymi” z parlamentu, którzy gospodarują chyba jedynie pianą, której ubijaniem zajmują się znacznie bardziej profesjonalnie. Mam propozycję dla tych wszystkich państwa. Ci pierwsi niech już przestaną udawać, że robią cokolwiek, szczególnie w temacie dywersyfikacji źródeł energii, czy obniżania jakichkolwiek opłat. W związku z tym, że z mojej rady na pewno nie skorzystają, mam również propozycję dla obywateli. Przestańcie na nich liczyć i zadbajcie o siebie sami. Jeśli budujecie dom, to ostatnie na czym oszczędzajcie to materiały. Nie tylko będziecie dłużej żyli, ale i mniej płacili za ogrzewanie, prąd, ale i remonty. Dlaczego? Bo słaby materiał, to gwarancja remontu. Nie budujcie z byle czego, licząc na to, że Pawlak w końcu wynegocjuje w Moskwie niższe stawki za gaz. Pomyślcie chwilę sami, on za Was nie pomyśli. W tym też sensie, piany z Teksasu, sprowadzane do Polski przez niezwykle przedsiębiorczą Polską Grupę Izolacji Natryskowych z Poznania, która nigdy nie wzięła ani grama publicznych pieniędzy na innowacje, czy szeroko pojęte unijne nicnierobienie – zyskują znaczenie polityczne, może nawet i metapolityczne. Maciej Gnyszka

Historia artykułu 585 Posłowie PO i PSL błyskawicznie zmienili prawo. Dzięki temu uniknął procesu Ryszard Krauze 21 lipca 2011 roku Sąd Rejonowy dla Warszawy-Śródmieścia umorzył postępowanie, w którym oskarżony był jeden z najbardziej znanych polskich biznesmenów Ryszard Krauze. Sąd nie miał wyjścia – tydzień wcześniej weszła w życie nowelizacja kodeksu karnego, na skutek której z kodeksu spółek handlowych zniknął art. 585. A właśnie ten przepis – mówiący o działaniu na szkodę spółki – posłużył prokuratorom do oskarżenia trójmiejskiego biznesmena. W październiku 2010 r. prokuratura apelacyjna postawiła Krauzemu zarzut działania na szkodę jego spółki Prokom Investments. Chodziło o pożyczkę w wysokości 3 mln zł, jakiej udzieliła firmie K&K. Według prokuratury pieniądze zostały pożyczone na warunkach korzystnych dla K&K i bez zabezpieczenia, choć firma ta była winna spółkom Krauzego już 28 mln zł. Biznesmen tłumaczył, że na transakcji nie stracił, lecz zarobił, bo sprzedał wierzytelność z zyskiem. Prokuratorzy ustalili jednak, że została ona sprzedana, kiedy było już jasne, że transakcją interesują się śledczy i funkcjonariusze ABW, którzy przesłuchiwali pracowników firmy Krauzego. Na dodatek odkryli oni, że wierzytelność kupiła firma pośrednio powiązana kapitałowo z firmami biznesmena. Akt oskarżenia trafi do sądu 30 grudnia 2010 r. Wtedy wydarzenia nabrały gwałtownego przyspieszenia. W Sejmie od końca listopada 2010 r. czekał na rozpatrzenie rządowy projekt ułatwień dla przedsiębiorców zakładający m.in. nowelizację k.s.h. Nie było w nim jednak propozycji zmiany artykułu 585. Zgłosił ją w lutym poseł PSL Krzysztof Borkowski. Według niej prokuratura nie mogłaby ścigać z urzędu działania na szkodę spółki. Pod koniec marca zmiana k.s.h. została uchwalona głosami PSL i PiS. Okazało się jednak, że już po zmianach prokuratura znalazła w przepisach furtkę pozwalającą nadal ścigać takie przestępstwo z urzędu. Ale to nie był koniec sprawy. Równolegle pracowano, bowiem w Sejmie nad projektem zgłoszonym przez Naczelną Radę Adwokacką. Na jej czele stoi mec. Andrzej Zwara, współwłaściciel znanej kancelarii, która w przeszłości obsługiwała spółki Krauzego. 14 stycznia 2011 r. Zwara na noworocznym spotkaniu adwokatury, na którym był m.in. Krauze, wręczył projekt zmiany art. 585 ministrowi sprawiedliwości Krzysztofowi Kwiatkowskiemu. Trafił on jednocześnie do Sejmu. W czerwcu głosami PO i PSL Sejm w ogóle usunął z k.s.h. art. 585. Ostatecznie pozbawiło to prokuraturę możliwości ścigania Krauzego. Cezary Gmyz

Spór o usunięty artykuł 585 Organizacje biznesowe i adwokatura bronią zmiany, dzięki której umorzono proces Ryszarda Krauzego "Rz" ujawniła w środę, jak – stosując szybką ścieżkę legislacyjną – wykreślono z kodeksu spółek handlowych artykuł 585. Na jego podstawie prokuratura mogła ścigać z urzędu za działanie na szkodę spółki. Właśnie na podstawie tego przepisu w ubiegłym roku oskarżono Ryszarda Krauzego. Dzięki nowelizacji przegłosowanej w Sejmie głosami PO i PSL 30 czerwca art. 585 przestał obowiązywać. 21 lipca rozpoczął się proces biznesmena, na którym sąd nie miał wyjścia i musiał postępowanie umorzyć. W środę w tej sprawie głos zabrała Naczelna Rada Adwokacka. To właśnie podczas noworocznego przyjęcia jej szef mecenas Andrzej Zwara wręczył ministrowi sprawiedliwości projekt zmian dotyczących art. 585 k.s.h. "Wyłączną intencją postulatów nowelizacji kodeksu spółek handlowych było wyeliminowanie ryzyka pomyłek wymiaru sprawiedliwości w karaniu przedsiębiorców za działanie na szkodę spółek" – pisze NRA w oświadczeniu. "Wszelkie sugestie, jakoby przedstawiciele adwokatury działali w tej sprawie na zlecenie konkretnych biznesmenów są absolutnie nieuprawnione i krzywdzące dla NRA". Adwokatura wspomina też, że uznanie dla proponowanych przez nią zmian wyrażał prokurator generalny. – Projekt zmian w zakresie art. 585 nie był w procesie legislacyjnym konsultowany z prokuratorem generalnym. Żaden z organów państwa zangażowanych w proces legislacyjny nie prosił nas o opinię w tej sprawie – mówi jednak prokurator Maciej Kujawski z Prokuratury Generalnej. Dodaje, że 7 lutego prokurator Andrzej Seremet brał udział w dyskusji zorganizowanej przez Business Centre Club poświęconej temu tematowi. – Nigdy jednak nie były formułowane opinie na potrzeby parlamentu – zaznacza. BCC również wydała oświadczenie, w którym "(...) sprzeciwia się instrumentalnemu wykorzystywaniu nieuzasadnionych spekulacji stawiających w niekorzystnym świetle środowisko przedsiębiorców i jego reprezentację". Organizacja podkreśla, że przepis, który usunięto, był szkodliwy dla przedsiębiorców. "To w ustroju totalitarnym państwo i jego organy posiadają wszystko, nadzorują wszystko i decydują, kto jest dobry, a kto zły. W polskim systemie prawa pozostało zbyt wiele reliktów przeszłości, z którymi należy walczyć bez względu na to, kogo ich skutki dotknęły" – pisze BCC. Głos zabrały też pozostałe organizacje biznesowe, które lobbowały za zmianą k.s.h. "Krajowa Izba Gospodarcza oraz Polska Rada Biznesu negatywnie odnoszą się do zawartych w artykule i komentarzach sugestii mówiących, że ścieżka legislacyjna nowelizacji kodeksu spółek handlowych została podporządkowana interesom Ryszarda Krauzego" – piszą. Były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Bogdan Święczkowski, kandydat PiS na posła, uważa, że sprawę zniknięcia przepisu, na podstawie którego oskarżano biznesmena Ryszarda Krauzego, powinny zbadać prokuratura i komisja śledcza. – Gdy czytałem, jak przebiegał proces legislacyjny, przypominały mi się czasy przedrywinowskie – komentuje. Cezary Gmyz

Po tekście "Historia artykułu 585" opublikowanym w "Rzeczpospolitej" Oświadczenia Polskiej Rady Biznesu, Business Centre Club i Naczelnej Rady Adwokackiej oraz odpowiedź redaktora naczelnego "Rz" Pawła Lisickiego

Oświadczenie prasowe Polskiej Rady Biznesu Przykre refleksje budzi lektura tekstu "Historia artykułu 585" zamieszczonego w "Rzeczpospolitej". Obszerne opracowanie utrzymane jest w tonie podejrzeń i zawoalowanych insynuacji, których celem jest skompromitowanie wyjątkowo sprawnej współpracy władz państwa ze środowiskami biznesu i prawniczymi. Wynikiem tej współpracy było usunięcie z kodeksu spółek handlowych anachronicznego artykułu określającego odpowiedzialność członków zarządu spółki za jej działania biznesowe. Ten sukces, polegający na szybkim dostosowaniu przepisów prawa do aktualnych wymogów życia, poczytany został przez gazety za sygnał niebezpiecznych związków władz państwa z przedsiębiorcami. Takie myślenie nie jest niczym nowym, jakkolwiek mogłoby się wydawać, że wraz ze zmianą systemu gospodarczego i ustroju w Polsce odeszło do lamusa. W PRL przedsiębiorca był wrogiem rządzącej partii i państwa. Wszystkie jego organy ścigały i gnębiły "prywaciarza", którego jedyną winą było to, że dostarczał towary lub usługi poszukiwane przez ludzi. Po zmianie systemu mechanizmy gospodarki rynkowej wyłoniły ponad 3 mln przedsiębiorstw, które działają, pracują i budują siłę gospodarczą kraju. To dzięki nim jesteśmy "zieloną wyspą", mamy rosnący standard życia i szacunek międzynarodowy, przynależny tym, którzy się szybko rozwijają. Przykłady bogatych państwa zachodu ujawniają prostą zależność: im mniej zakazów, tym więcej odpowiedzialności, a im większa odpowiedzialność, tym większy zakres wolności. A wolność jest najmocniejszym fundamentem demokracji. Nie przypadkowo najsprawniej działa demokracja tam, gdzie kwitnie gospodarka i gdzie jest wysoki standard życia. Polskiej gospodarce potrzebna jest wolność, skuteczne i sprawne państwo oraz przyjazne nastawienie społeczeństwa. Jest to szczególnie ważne teraz, kiedy niepewna sytuacja kryzysowa może przekształcić się w głęboką recesję. Im mniej będzie krępujących przedsiębiorców przepisów, im więcej do nich zaufania, tym łatwiej ten kryzys przetrwamy. Prawo powinno regulować sferę gospodarki, ale nie może być instrumentem bezzasadnej represji lub biurokratycznej ingerencji w procesy rynkowe. Przekroczenie prawa musi być karane, bezsensowne jest natomiast codzienne utrudnianie działania przedsiębiorcy pod pozorem lub nawet w majestacie mętnych przepisów. Im bardziej będziemy sobie przeszkadzać, tym wolniej będziemy się poruszać naprzód. Bardzo dobrym sygnałem nowoczesnego myślenia jest szybka zmiana niepotrzebnego przepisu, która wzbudziła takie podejrzenia jednej z gazet. Im więcej będzie takich zmian, im więcej będzie współpracy środowisk przedsiębiorców z instytucjami państwa przy przychylnym zainteresowaniu opinii publicznej, tym lepiej będziemy żyli. Jest szansa, żeby ten proces przyspieszyć. Zróbmy to. Potrzebuje tego Polska i chcą tego Polacy.

KIG i PRB przeciwko wykorzystywaniu biznesu w kampanii wyborczej „Sprzeciwiamy się wykorzystywaniu dobrego imienia przedsiębiorców w walce politycznej" – zgodnie twierdzą Andrzej Arendarski, Prezes Krajowej Izby Gospodarczej oraz Zbigniew Niemczycki, Prezes Polskiej Rady Biznesu w reakcji na publikację pt.: "Historia paragrafu 585", która ukazała się 5 października br. w dzienniku "Rzeczpospolita". Zdaniem KIG oraz PRB, termin oraz treść publikacji, nawet, jeśli nie było to intencją Redakcji, spowodował, że problem artykułu 585 Kodeksu Spółek Handlowych i osoba Ryszarda Krauzego stały się elementem kampanii wyborczej. Publikacja "Rzeczpospolitej" zaskakuje, zarówno z uwagi na termin jej publikacji, jak i brak odniesienia się do szerszego kontekstu tematyki penalizacji decyzji zarządów spółek, jak również członków rad nadzorczych lub komisji rewizyjnych. Krajowa Izba Gospodarcza oraz Polska Rada Biznesu negatywnie odnoszą się do zawartych w artykule i komentarzach sugestii, mówiących, że ścieżka legislacyjna nowelizacji Kodeksu Spółek Handlowych została podporządkowana interesom Ryszarda Krauzego. Zdaniem KIG i PRB wniosek taki jest absurdalny i nie ma odniesienia przedmiotowego. Artykuł 585 Kodeksu Spółek Handlowych, którego dotyczy publikacja, od dawna był krytykowany przez organizacje przedsiębiorców, głównie z uwagi na zbyt ogólne sformułowanie "działania na szkodę spółki" pozwalające na zbyt daleko idącą dowolność interpretacyjną. Działalność zarządu spółki handlowej, która jest podmiotem prawa prywatnego powinna być oceniana przez Radę Nadzorczą, Komisję Rewizyjną, a przede wszystkim przez zgromadzenie wspólników lub akcjonariuszy. To te organy powinny podejmować decyzje, czy działania podjęte przez menadżerów mieszczą się w granicy ryzyka gospodarczego. Włączanie w proces zarządzania spółkami organów ścigania i tym samym udzielenie im możliwości definiowania, jakie działania uznać można za przynoszące szkodę spółce, to ograniczenie swobody działalności gospodarczej. Art. 585 umożliwiał oskarżenie członków zarządu np. za zaistnienie strat, pomimo faktu, iż ich powstanie wynikało na przykład ze złej sytuacji rynkowej. A należy pamiętać, że większość decyzji gospodarczych niesie ze sobą ryzyko. KIG i PRB przypominają, że prace nad zmianami w Kodeksie Spółek Handlowych trwały w Sejmie od pewnego czasu. Usunięcie art. 585 jest efektem dłużej trwającej dyskusji i nie powinno stać się elementem kampanii wyborczej. Trudno również odnieść się inaczej niż krytycznie wobec stwierdzenia, iż prace nad art. 585 rozpoczęły się z uwagi na wydanie aktu oskarżenia wobec jednej osoby. (komunikat opublikowany na stronie www.kig.pl)

Oświadczenie Business Centre Club Business Centre Club sprzeciwia się instrumentalnemu wykorzystywaniu nieuzasadnionych spekulacji stawiających w niekorzystnym świetle środowisko przedsiębiorców i jego reprezentację. Do takiej manipulacji doszło w artykule red. Cezarego Gmyza w dzienniku "Rzeczpospolita" z 5 października. Odcinając się od wątku spekulacji wymierzonego personalnie przeciwko osobie Ryszarda Krauzego, BCC oświadcza, że od lat zabiegał i zabiega o zmiany prawa, które w nieuprawniony sposób dyskryminują przedsiębiorców i narażają obrót gospodarczy na niewyobrażalnie duże straty. Tak spektakularne przykłady niewłaściwego wykorzystywania złego prawa, jak przypadek p. R. Kluski, p. Szlanty czy panów Reya i Jeziernego z Krakowa, a także p R. Krauzego, to wierzchołek setek podobnych spraw wymierzonym przeciwko polskim przedsiębiorcom. Ze względu na swą pozycję stali się jedynie symbolem nieuczciwego i nieudolnego wykorzystywania prawa przez przedstawicieli władzy publicznej. Zmagania środowiska przedsiębiorców z problemem złego prawa trwają od ponad 10 lat. Wiele petycji i wystąpień środowiska, w tym BCC, przez lata pozostawało bez odpowiedzi. Realizacja zaś jednego z postulatów nie upoważnia autora tekstu do wszczynania histerycznej nagonki na resort sprawiedliwości. BCC w okresie ostatnich czterech lat wielokrotnie występował z krytyką obecnego rządu i jego ministrów ze względu na zaniechania związane ze środowiskiem przedsiębiorców. Trudno, więc mówić o działaniu w zmowie reprezentacji pracodawców, jak sugeruje autor. Należy jednak uszanować te nieliczne inicjatywy rządu zmieniające środowisko dla przedsiębiorców w naszym kraju. To jednak resort sprawiedliwości najbardziej skutecznie swymi decyzjami tworzy sprzyjający klimat dla przedsiębiorczości (e-sądy, e-KRS, e-hipoteka, e-protokoły itd.) nadrabiając wieloletnie zaniedbania. To właśnie z tytułu zaniedbań w polskiej legislacji i karygodnej praktyce oraz absolutnie przestarzałej pragmatyce wymiaru sprawiedliwości, Polska w licznych rankingach oceniających warunki gospodarcze zajmuje miejsce bliżej końca niż początku. To w ustroju totalitarnym państwo i jego organy posiadają wszystko, nadzorują wszystko i decydują kto jest dobry, a kto zły. W polskim systemie prawa pozostało zbyt wiele reliktów przeszłości, z którymi należy walczyć bez względu kogo ich skutki dotknęły. Jednym z takich obszarów była absolutna swoboda, w oparciu o nieprecyzyjne prawo, działań prokuratury powodowanych niemerytorycznymi przesłankami. Często były to powody polityczne, dla których w gospodarce wolnorynkowej nie ma miejsca. Nie bez powodu wydzielono niezależną prokuraturę. Dlaczego więc ma zostać niezmieniony cały arsenał środków przymusu skierowany przeciwko prywatnemu kapitałowi i osobistemu dobru przedsiębiorców? Właśnie częścią takiej zmiany jest wykreślenie z ksh tak cennego dla autora art. 585. Dokonano to za cenę rozszerzenia art. 296 kk którego obecne brzmienie znacznie pogorszyło pozycję przedsiębiorców wobec systemu prawnego.

Trudno więc mówić, czemu BCC dało wyraz w kolejnych wystąpieniach, o zastosowaniu wobec przedsiębiorców nadzwyczaj łagodnej procedury prawnej. Rozszerzanie odpowiedzialności przedsiębiorców o zapisy kodeksu karnego jest także rezultatem myśli wyniesionej z poprzedniego ustroju. Działalność gospodarcza w jej skomplikowanej i różnorodnej materii jest domeną prawa cywilnego. W kodeksie karnym powinny się znajdować jednie jednoznacznie określone przestępstwa. Odwołujemy się do światowej praktyki gospodarczej, mierzymy się z najlepszymi, jednak w sferze środowiska gospodarczego i jego pozycji w Polsce pozostajemy zaściankiem.

Komunikat Prasowy Naczelnej Rady Adwokackiej Naczelna Rada Adwokacka odnosząc się do artykułu "Historia artykułu 585" Cezarego Gmyza, który ukazał się 5 października na łamach dziennika "Rzeczpospolita" oświadcza, że wyłączną intencją postulatów nowelizacji kodeksu spółek handlowych, było wyeliminowanie ryzyka pomyłek wymiaru sprawiedliwości w karaniu przedsiębiorców za działanie na szkodę spółek. Wszelkie sugestie jakoby przedstawiciele Adwokatury działali w tej sprawie na zlecenie konkretnych biznesmenów są absolutnie nieuprawnione i krzywdzące dla NRA. Ponadto stoją w sprzeczności z powszechnie znanymi faktami i zdrowym rozsądkiem. Należy bowiem przypomnieć, że:

– pierwsze propozycje zmian w tym zakresie przedstawiciele Adwokatury przedstawiali już w roku 2004.

– proponowane przez znamienitych karnistów m.in. profesorów Jacka Giezka, Piotra Kardasa, Janusza Raglewskiego rozwiązania spotkały się z uznaniem nie tylko świata politycznego w tym: Prezydenta RP, Ministra Sprawiedliwości, Prokuratora Generalnego i sejmowej komisji Przyjazne Państwo, ale też przedstawicieli środowisk biznesowych w tym: Business Centre Club, Krajowej Izby Gospodarczej czy Polskiej Rady Biznesu oraz mediów. Na spotkania z przedstawicielami świata polityki i biznesu zawsze były zapraszane media w tym "Rzeczpospolita". NRA działa jawnie, zawsze wyczerpująco informując dziennikarzy i innych przedstawicieli opinii publicznej. To NRA był przeciwna całkowitemu wkreśleniu art 585 ksh, choć takie postulaty zgłaszały uznane autorytety prawnicze. Troska o sprawne funkcjonowanie państwa prawa jest nadrzędnym celem Adwokatury. Powołana jest ona, bowiem nie tylko do udzielania pomocy prawnej, ale też do współdziałania w ochronie prawa i do jego kształtowania. Naczelna Rada Adwokacka podkreśla, że jest ciałem apolitycznym i zajęła się tym problemem jedynie ze względu na notorycznie pojawiające się w mediach informacje o pochopnych zatrzymaniach biznesmenów. Dość przypomnieć głośną historię Pawła Reya i Lecha Jeziornego, którzy w 2003 roku trafili do aresztu, gdzie spędzili ponad 8 miesięcy. Skutek wieloletnich śledztw to uniewinnienie, umorzone zarzuty, skromne odszkodowanie dla biznesmenów, a także zniszczone ich firmy i dobre imię. Inicjatywą NRA było wyeliminowanie tego rodzaju patologii. Pod koniec marca tego roku Sejm RP częściowo przystał na propozycję zmian w ksh, przyjmując ustawę o ograniczeniu barier administracyjnych dla obywateli i przedsiębiorców.

Adwokatura tym samym spełniła swoją rolę, jaką jest troska o sprawne funkcjonowanie demokratycznego państwa prawa. Pod rozwagę także należy poddać fakt, dlaczego "Rzeczpospolita" wraca do tematu po pół roku, w przeddzień wyborów parlamentarnych, mimo, że wcześniej wszelkie działania NRA były jawne i szeroko opisywane.

Odpowiedź redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej" Po publikacji tekstu o tym, jak toczyły się prace nad usunięciem z kodeksu spółek handlowych artykułu 585 – "Historia artykułu 585" – redakcja "Rzeczpospolitej" otrzymała listy od organizacji polskich przedsiębiorców. Wszystkie najważniejsze głosy postanowiliśmy opublikować. Tym niemniej, z przykrością muszę zauważyć, że zawarta w nich krytyka publikacji "Rzeczpospolitej" jest tyleż ostra, co nie oparta na faktach. Co ciekawe zresztą, w żadnej z wypowiedzi nie pojawia się zarzut pisania nieprawdy. A teraz do rzeczy.

1) Redakcja "Rzeczpospolitej" wielokrotnie wspierała polskich biznesmenów w starciu z urzędnikami i administracją państwową. Swoboda gospodarowania i rozwój przedsiębiorczości to dla naszej gazety wartości podstawowe. Tym niemniej nie może to oznaczać rezygnacji z prawa, jego lekceważenia lub też wspierania przywilejów. Wszyscy powinni być równi wobec prawa. To podstawowa zasada wolnego rynku.

2) W tekście o usunięciu artykułu 585 nie broniliśmy jego treści. W komentarzu redakcyjnym napisaliśmy, że "być może artykuł 585 kodeksu spółek handlowych był rzeczywiście szkodliwy, dla jakości obrotu gospodarczego, być może należało zmienić jego brzmienie albo nawet w ogóle go znieść. Być może przedsiębiorcy mają rację, dowodząc, że przepis ten dawał prokuraturze nadmierną swobodę w ocenianiu rozmiarów ryzyka gospodarczego".

3) Tylko czy nawet słuszny cel uświęca wątpliwe środki? Czy obowiązujące wszystkich obywateli prawo ma być tworzone w taki sposób, by w pierwszym rzędzie uwzględniać partykularne interesy niektórych? Dlaczego spośród tysięcy przepisów utrudniających rozwój gospodarczy Polski i działanie przedsiębiorców akurat ten jeden został usunięty tak szybko i dlaczego w przedsięwzięcie to zaangażowało się tak stanowczo tylu polityków, urzędników, przedstawicieli palestry i polskiego biznesu? Dlaczego w tym jednym przypadku prace legislacyjne odbywały się z pominięciem normalnych procedur? A przecież nie był to ani najważniejszy, ani najbardziej utrudniający życie przepis. Nie był on też, – co pokazują analizy "Rzeczpospolitej" – często wykorzystywany przez prokuraturę.

4) Pozostaje, zatem wyciągnąć wniosek, że specjalny tryb postępowania w Sejmie wynikał nie z tego, że chciano ułatwić życie wszystkim przedsiębiorcom, ale że ów przepis przeszkadzał szczególnie jednemu. Nadzwyczajne tempo, w jakim doprowadzono do usunięcia tego przepisu, zdaje się wiązać z faktem, że miał on być wykorzystany przez prokuraturę w sprawie przeciw biznesmenowi, przypadkiem wyjątkowo wpływowemu. Pomijam pytanie, czy dążenie do usunięcia tego artykułu z kodeksu za wszelką cenę daje się pogodzić z zaufaniem do polskiego systemu sądownictwa. Ważniejsze jest, co innego: nikt w Polsce nie może być ponad prawem. I jeśli należy je zmieniać, to powinno to odbywać się zgodnie z regułami. I w taki sposób, by nie rodziły się podejrzenia o to, że prawo służy silniejszym.

Paweł Lisicki

List otwarty Marka Goliszewskiego do Piotra Gabryela, zastępcy redaktora naczelnego "Rzeczpospolitej" Drogi Piotrze, Z pewnością znane jest Ci stanowisko BCC w sprawie dotyczącej art. 585, opisanego w dzisiejszej Rzeczpospolitej. Ale dodam parę słów od siebie: Szkoda, że popierasz rzeczy tendencyjne i ulegasz populizmowi. Wymieniasz w swoim komentarzu na str. 2 organizację, którą kieruję od 20 lat. Masz mój telefon, kontaktujemy się przecież w sprawach społecznie ważnych, nie mówiąc, że Twój Wydawca Presspublika jest członkiem BCC. Dlaczego nie zadzwoniłeś, jako rzetelny dziennikarz i nie spytałeś, jak się rzeczy mają w sprawie art. 585 i tzw. „Sprawy Krauzego". Powiedziałbym Ci jak kolega koledze od 25 lat, że ten „paragraf", mimo, iż usunięty przez ministra Kwiatkowskiego, Naczelną Radę Adwokacką, Komisję Kodyfikacyjną na czele z prof. Andrzejem Zollem, Sejm i Prezydenta RP dalej żyje w paragrafie 1 artykułu 296 kk. I dalej jest zmorą ludzi prowadzących działalność gospodarczą, którzy muszą podejmować ryzyko gospodarcze, aby tworzyć miejsca pracy i podnosić pensje. Bo dalej można ich oskarżyć i wpakować do aresztu tymczasowego za coś, co muszą robić, by przedsiębiorstwo żyło, co jest honorowane na całym świecie, tylko nie u nas i nie, jak się okazuje, w „Rzeczpospolitej". Na podstawie tego artykułu można paradoksalnie oskarżyć Twojego Wydawcę, który wydaje Rzeczpospolitą, za to, iż utrzymuje Redakcję i Ciebie, bo nie przynosicie należytych zysków. Nie widzisz tego? W kontekście art. 585 redakcja wyciera sobie znowu twarz nazwiskiem „Krauze", ale rzecz dotyczy blisko 3 milionów przedsiębiorców w naszym kraju. Nie wiem, kto się kryje pod pseudonimem „Gmyz" – autor artykułu. Zapewne mało doświadczona i słabo poinformowana osoba, chcąca wywołać sensację, by „nabić" „Rzeczpospolitej" Czytelników i pieniądze. Ale efekt jest odwrotny, a ja przestaję prenumerować Twoje pismo, które było dla mnie punktem odniesienia w wielu kwestiach. Mam nadzieję, że mnie zrozumiesz. Marek Goliszewski

Odpowiedź Piotra Gabryela na list Marka Goliszewskiego Drogi Marku! Twój list przyjąłem z prawdziwą przykrością. Tym bardziej, że przecież wyraźnie w moim komentarzu napisałem, czego jednak nie chcesz dostrzec: "Cóż, być może artykuł 585 kodeksu spółek handlowych był rzeczywiście szkodliwy, dla jakości obrotu gospodarczego, być może należało zmienić jego brzmienie albo nawet w ogóle go znieść. Być może przedsiębiorcy mają rację, dowodząc, że przepis ten dawał prokuraturze nadmierną swobodę w ocenianiu rozmiarów ryzyka gospodarczego". A moją, wyrażoną w komentarzu wątpliwość budzi - jedynie i aż - szczegółowo opisany w "Rzeczpospolitej" przez Cezarego Gmyza tryb pracy najpierw nad zmianą, a potem likwidacją artykułu 585 kodeksu spółek handlowych. Jeśli nie dostrzegasz w tym, co się stało, niczego, co najmniej niestosownego, to - mimo prawie 25 lat naszej znajomości - nic na to nie poradzę. Mam wszelako nadzieję, że nie odmawiasz prasie - w tym "Rzeczpospolitej" - prawa do sprawdzania, czy wszyscy są równo traktowani przez prawo i prawodawców. Z poważaniem, Piotr Gabryel

Prawo dla biznesu musi być uchwalane czytelnie Biznes i adwokaci potrafią tworzyć prawo. Tym bardziej budzi wątpliwości dziwne procedowanie przy łagodzeniu przestępstwa działania na szkodę spółki. Być może artykuł 585 kodeksu spółek handlowych (przestępstwo działania na szkodę spółki) wymagał noweli, sprecyzowania jego rygorów, by – jak uzasadniały adwokatura i biznes – zmniejszyć ryzyko pomyłek sądowych i prokuratorskich. Być może. Przedstawiciele biznesu argumentują, że ofiarą tego przepisu padali aktywni, ryzykujący w dobrym tego słowa znaczeniu przedsiębiorcy. Jednocześnie prokuratorzy mieli wątpliwości, czy stawiać im zarzuty czy nie. Nie jest jednak prawdą, że była to jakaś gilotyna na przedsiębiorców. Fakty są takie, że na ponad 400 tys. skazań rocznie art. 585 wykorzystywany był w latach 2008 – 2009 odpowiednio 24, 40 i 39 razy. Na dodatek w związku z innymi przestępstwami – np. niegospodarnością. Znamienne, że Naczelna Rada Adwokacka, by zobrazować rzekomą patologię, musiała sięgnąć daleko w przeszłość i wskazać przykład aresztowania przedsiębiorcy aż z roku 2003. Największe zastrzeżenia budzi radykalna zmiana trybu ścigania tego przestępstwa na tzw. tryb wnioskowy, który polega na tym, że bez wniosku pokrzywdzonego prokuratura nie może wszcząć śledztwa. Niezależnie, więc od skali naruszenia bez wniosku nie ma mowy o odpowiedzialności karnej. Z tego właśnie powodu sąd musiał umorzyć sprawę Ryszarda Krauzego. Niektórzy przedstawiciele biznesu wskazują, że choć usunięto art. 585 z k.s.h., to tego rodzaju odpowiedzialność karna przedsiębiorcy istnieje nadal w art. 296 kodeksu karnego i, jak pisze BCC, "dalej jest zmorą ludzi prowadzących działalność gospodar- czą". Rzecz w tym, że nikt nigdy nie proponował całkowitego uchylenia sankcji karnych za nadużycia w prowadzeniu biznesu, a kontrowersyjna nowela dotyczy tylko jednego jej aspektu: narażenia spółki na niebezpieczeństwo wyrządzenia jej szkody majątkowej, – czyli art. 585 k.s.h. (taki zarzut miał Krauze). W tej sprawie przedziwny był też proces legislacyjny. W trakcie prac nad adwokackim projektem zgłoszono podobną poprawkę przy okazji zupełnie innej ustawy – o ograniczaniu barier administracyjnych. Łagodziła ona art. 585 k.s.h., ale czy to przez pomyłkę czy świadomie zmieniono tryb ścigania na tzw. prywatnoskargowy. Taki tryb nadal pozwalał prokuratorowi włączyć się do sprawy. Przepis miał obowiązywać od 1 lipca tego roku, ale wkrótce został wykreślony z k.s.h. adwokacką nowelą z rządowymi poprawkami. W ten sposób wprowadzono najważniejszą zmianę – ściganie przestępstwa na szkodę spółki na wniosek. A to zamknęło sprawę Krauzego. Istotny jest też fakt, że dla tej ostatniej nowelizacji ustanowiono bardzo krótkie vacatio legis. Ustawa weszła w życie 30 czerwca. 21 lipca sąd umorzył postępowanie w sprawie Krauzego. Od elity prawniczej i biznesowej można i należy oczekiwać przejrzystych reguł tworzenia prawa. Marek Domagalski


Wyszukiwarka