Ostatni komendant NZW - Por. Kazimierz Żebrowski "Bąk" - ostatni komendant białostockiego NZW
[...] Co miało swój początek, będzie miało i swój koniec […]
naszym hasłem Bóg i Ojczyzna i pod tym hasłem wytrwać musimy
choćby nas to nie wiem ile kosztowało. […]
Ja z Polski nie wyjadę, bo za bardzo ją kocham,
tutaj się urodziłem, tutaj umrę albo legnę.
Z listu por. K. Żebrowskiego do żony przebywającej na Zachodzie,
w którym uzasadnia odmowę ewakuacji z komunistycznej Polski
(październik 1946 r.)
62 lata temu, rankiem 3 grudnia 1949 r., w wyniku doniesienia agenturalnego, zabudowania w Mężeninie (pow. Łomża), gdzie przebywał komendant białostockiego Okręgu Narodowego Zjednoczenia Wojskowego por. Kazimierz Żebrowski "Bąk" wraz ze swoim synem Jerzym ps. "Konar", zostały otoczone przez grupę operacyjną II Brygady KBW i UB. Dowodzący operacją wezwał partyzantów do poddania się. W odpowiedzi "Konar" wystrzelił serię z automatu i wybiegli z ojcem przez tylne drzwi stodoły, ale i tam natknęli się na linię obławy, którą ostrzeliwując się próbowali sforsować. Teofil Lipka, gospodarz, u którego się ukrywali, tak wspominał ostatnie chwile Komendanta:
[...] "Bąk" z synem biegną w kierunku olszyny. Ci z podwórka grzeją do nich. "Konar" zachwiał się, krzyczy: Tato! Jestem ranny – i zwalił się na ziemię. "Bąk" zaraz się wrócił, ukląkł przy głowie syna, przeżegnał się, przystawił mu pistolet do głowy i dwa razy strzelił. Tamci krzyczą, żeby przestał się bić. "Bąk" strzelił sobie w głowę. Bój się skończył. Ciało ostatniego komendanta białostockiego Okręgu NZW zastygło obok ciała jego syna. Walczyli i zginęli razem. Stało się tak, jak często w rozmowach z Teofilem Lipką zapowiadali. Mówili mu, że jeżeli znajdą się w sytuacji bez wyjścia, nie dadzą się wziąć żywcem. Wedle rachuby: zginąć, ale nikogo nie wydać. Uznawali, że są to winni ludziom, którzy przez lata udzielali im schronienia. Wedle przyrzeczenia "Bąka", że z komunistami "będzie się bił do ostatniego naboju, a ten ostatni nabój zostawi dla siebie". Słowa dotrzymali!
Por. Kazimierz Żebrowski "Bąk", ostatni komendant III Okręgu NZW Białystok. Poległ 3 grudnia 1949 r.
Dotrzymali tego słowa w okolicznościach przecież ekstremalnie tragicznych, przy których podręcznikowe, antyczne tragedie wydają się płaskie. Bo oto ojciec, w ostatnim geście rodzicielskiej miłości, strzela swemu ukochanemu dziecku w głowę. Antyczni Grecy po prostu nie byli w stanie wymyślić komunistów, stąd pewne braki w ich kanonicznych dramatach. Co innego Zbigniew Herbert. Ten okrucieństwo komunistów znał i pojmował skalę tragedii czasów powojennych. To pozwoliło mu napisać w poświęconym żołnierzom antykomunistycznego podziemia wierszu "Wilki":
[...] nie opłakała ich Elektra/ nie pogrzebała Antygona/ i będą tak przez całą wieczność/ w głębokim śniegu wiecznie konać/ przegrali dom swój w białym borze/ kędy zawiewa sypki śnieg/ nie nam żałować - gryzipiórkom - i gładzić ich zmierzwioną sierść.[...]. Poeta miał rację: nie nam to czynić. My możemy tylko na chwilę oniemieć z respektu dla heroizmu "Bąka", dla heroizmu, który z dzisiejszej perspektywy wydaje się równie odległy naszym czasom, jak gniew przywołanej w wierszu "Wilki" greckiej księżniczki, uznającej bez względu na konsekwencje, że jej brat zasłużył na godny pochówek. Takiego pochówku nie mieli niestety "Bąk" i "Konar". Ich ciała zostały zabrane przez funkcjonariuszy UB i pogrzebane w nieznanym do dzisiaj miejscu. To jeszcze jedna różnica pomiędzy antyczną tragedią a okresem pierwszych lat rządów komunistów na ziemiach polskich.
Jerzy Żebrowski "Konar", syn Kazimierza Żebrowskiego. Żołnierz NZW Okręgu
Białystok. W konspiracji od 1941 r. Poległ 3 grudnia 1949 r.
Chronicznie chory na punkcie patriotyzmu Rodzina Żebrowskich była starą szlachecką rodziną z historycznego Mazowsza. Żebrowscy, pieczętujący się herbem Jasieńczyk, mieszkali w zaścianku Żebry-Wybranowo, w powiecie łomżyńskim. Trwali tam od wieków. Według zachowanej w pamięci rodzinnej legendy, za zasługi rycerskie w walkach z Zakonem Krzyżackim otrzymali nadania ziemskie od pierwszego z Jagiellonów. Podobno jeden z ich protoplastów stawał zbrojnie w bitwie pod Grunwaldem pod orłem Chorągwi Sandomierskiej. Żebrowscy słynęli z patriotyzmu. Walczyli w powstaniach i przelewali krew za niepodległą Polskę w latach 1918-20. W takiej rodzinie przyszedł na świat 4 marca 1901 r. Kazimierz Żebrowski. Ostatni komendant Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Okręgu Białystok.
Był najmłodszym synem Marianny i Tomasza, który był z kolei synem powstańca styczniowego z 1863 r. Miał brata Stanisława i trzy siostry. Dwie z nich wyszły za mąż za kawalerów z sąsiedniego zaścianka Szabły, panów Szabłowskich. Trzecia z sióstr pozostała panną. Wywieziona przez bolszewików nad Bajkał nie wytrzymała trudów sowieckiej zsyłki. I choć szczęśliwie dotarła do armii tułaczy generała Władysława Andersa, to jednak zmarła w Presji, gdzie została pochowana. Brat Stanisław w 1918 r. wstąpił ochotniczo do odrodzonego Wojska Polskiego. Brał udział w wojnie z bolszewikami i odniósł rany, jednak w służbie czynnej pozostał. Służył w szeregach 33 pułku piechoty do 1926 roku, tj. do zamachu stanu, który przeprowadził Józef Piłsudski. Nie poparł puczu, za co został usunięty z wojska. Tymczasem młodszy Kazimierz po ukończeniu, najpierw szkoły wiejskiej, mieszczącej się w rodzinnym zaścianku Żebry, a następnie szkoły w Zambrowie i odbyciu służby wojskowej w 33 pp. i w biurze Państwowej Komendy Uzupełnień, powrócił na wieś. Przejął połowę ojcowizny i jak od wieków jego przodkowie, gospodarzył na swoich 23 hektarach. Ożenił się z panną Modzelewską z zaścianka Konopki. We wspomnieniach bliskich i sąsiadów Kazimierz Żebrowski dał się zapamiętać, jako człowiek inteligentny i dobrze ułożony. Ceniono go, jako doskonałego gospodarza. Budził powszechny szacunek okolicznych mieszkańców, co było m.in. powodem, dla którego wybrano go prezesem Akcji Katolickiej w gminie Szczepankowo. Był on także aktywny w życiu politycznym. Należał do Stronnictwa Narodowego - największej partii politycznej w międzywojennej Polsce. Ludzie zapamiętali go również, jako doskonałego mówcę. Często zapraszany do wygłoszenia okolicznościowych przemówień z okazji świąt państwowych i religijnych, potrafił zrobić kolosalne wrażenie na słuchaczach swoimi płomiennymi i trafiającymi do serc ludzi mowami. Miał charyzmę. Natomiast jego stryj Szczepan zwykł był mawiać o Kazimierzu, że "jest on chronicznie chory na patriotyzm". Egzamin z patriotyzmu przyszło Kazimierzowi zdać niebawem. W 1939 r. kapral rezerwy Kazimierz Żebrowski został powołany do służby w WP i przydzielony do żandarmerii. Wybuchła wojna.
"Za pierwszego Sowieta" Żebrowski trafił do niewoli sowieckiej. Nie miał złudzeń, jak zostanie potraktowany nosząc mundur żandarmerii. I przeczucie go nie zawiodło. Został wydzielony z grupy jeńców w „zwyczajnych” uniformach strzeleckich czy podoficerskich i zakwalifikowany do grupy policjantów państwowych i oficerów. Gdyby nie pomoc kolejarza, który oddał mu na którymś z "etapów" swój zniszczony mundur kolejarski, prawdopodobnie zginąłby od strzału w tył głowy w Charkowie lub Miednoje. A tak, jako "żelaznodorożnyj" podczas kolejnej selekcji zwolniono go do domu. Wrócił. Władza sowiecka zainstalowała się już na dobre w Łomżyńskiem, które anektowane do Sowietów, jako część Białoruskiej Socjalistycznej Republik Rad. Propaganda sowiecka, a później peerelowska uzasadniała tę aneksję względami etnicznymi i sprawiedliwością dziejową. Najwyraźniej, więc Ziemię Łomżyńską potraktowano, jako "nie etniczne ziemie polskie". W miejscowej administracji i milicji prym wiódł miejscowy lumpenproletariat i skomunizowana biedota – na ogół pochodzenia żydowskiego. Nawieziono też towarzyszy z Rosji. Rozpoczęły się denuncjacje i aresztowania. Dotknęły one w pierwszej kolejności ziemian, działaczy społecznych i politycznych oraz oczywiście konspiratorów. Kazimierz Żebrowski niemal natychmiast po powrocie do domu przystąpił do organizacji siatki konspiracyjnej. Został zaprzysiężony do Służby Zwycięstwu Polsce i przyjął pseudonim "Bąk". Osobą odbierająca przysięgę był komendant Obwodu Łomża ZWZ por. Franciszek Skowronek ps. "Jackowski". Jakkolwiek "Bąk" służył w Służbie Zwycięstwu Polski, to jednak sieć konspiracyjną tworzył w oparciu o przedwojenne struktury Stronnictwa Narodowego. Należy nadmienić, że pierwsza konspiracja w Łomżyńskiem, była w znaczącej części oparta na przedwojennych działaczach narodowych. Kazimierz Żebrowski został komendantem placówki Szczepankowo ZWZ. Praca podziemna na terenach okupowanych przez ZSRS była zdecydowanie trudniejsza niż pod okupacją niemiecką. Masowe deportacje dziesiątkowały konspiratorów. Przekleństwem konspiracji była sowiecka agentura, rozlokowana po wsiach i miasteczkach, rekrutująca się niestety w znacznej mierze z miejscowych. Co raz rwały się sieci konspiracyjne, rozbijane aresztowaniami w wyniku donosów. "Bąk", znany, jako przedwojenny działacz Stronnictwa Narodowego, również został zadenuncjowany. Uniknął aresztowania, musiał się jednak ukrywać, czyli jak to mawiano wówczas w sowieckiej zonie, "żył na nielegalnej stopie". Ukrywał się prawie półtora roku, aż do przyjścia Niemców. Było to możliwe dzięki ofiarności sąsiadów i okolicznej, patriotycznej ludności z nadnarwiańskich zaścianków. Jak wspominają miejscowi "Bąk" był tak lubiany i szanowany, że nikt nie odmawiał mu pomocy, pomimo tego, że taka pomoc narażała całą rodzinę na represje i mogła zakończyć się wywózką na Sybir. W połowie czerwca 1941 r., tuż przed wybuchem wojny pomiędzy złączonymi sojuszem Niemcami i Sowietami, bolszewicy rozpoczęli masową, czwartą wywózkę ludności z terenów przez siebie okupowanych. 20 czerwca przyszli również po rodzinę Żebrowskich. Wywieziono żonę Kazimierza, jego dwie córki i małego synka. Starszy dziewięcioletni syn o imieniu Jerzy, wyrwał się z tłumu stłoczonych i przerażonych ludzi, czekających na transport na nieludzką ziemię. Prześliznął się między konwojentami i uciekł z peronu dworca kolejowego w Łomży. Ukryli go miejscowi. Na szczęście dla Żebrowskich Niemcy błyskawicznie zajęli Łomżyńskie. W dniu 22 czerwca "Bąk" pojawił się w domu, zaraz dołączył do ojca Jurek, którym przez kilka dni opiekowali się życzliwi sąsiedzi. Ocaleli. Rozpoczęła się nowa, niemiecka okupacja.
W Narodowych Siłach Zbrojnych Wraz z nadejściem Niemców, rozpoczął się dla "Bąka" nowy okres w pracy konspiracyjnej. W 1942 r. Kazimierz Żebrowski przeszedł wraz ze znaczną częścią struktury Związku Walki Zbrojnej z Łomżyńskiego do Narodowej Organizacji Wojskowej. Tymczasem jesienią 1942 r. na mapie podziemnej Polski pojawiła się nowa organizacja Narodowe Siły Zbrojne. Struktury NSZ były wyjątkowo silne na północnym Mazowszu i Białostocczyźnie. Żołnierzem Narodowych Sił Zbrojnych został również Kazimierz Żebrowski, który otrzymał nominację na Komendanta Rejonu Szczepankowo – Nowogród – Śniadowo – Miastkowo. W NSZ służył od grudnia 1943 r. Latem 1944 r., "Bąk" stanął na czele oddziału partyzanckiego NSZ – scalonego z AK – operującego w ramach większej jednostki partyzanckiej pod nazwą I batalionu 33 pułku piechoty Armii Krajowej. Oddział w sile około 120 ludzi, ulokowany był na bagiennym obszarze, w okolicy wsi Kleczkowo i Podosie. Stamtąd podejmowane były wypady na cofające się z frontu formacje niemieckie. "Bąk" uczestniczył w akcji "Burza" w ramach wspomnianego wyżej I batalionu 33 pp AK dowodzonego przez kpt. Józefa Siejaka "Saka". W lipcu 1944 r. w Moskwie Stalin utworzył PKWN, którego członkowie zostali przerzuceni do Lublina, a Armia Czerwona zatrzymała się na linii Wisły. Bolszewicy po raz drugi w tej wojnie zajęli Łomżyńskie. Na zapleczu frontu pod okiem NKWD/NKGB rozpoczęło się formowanie komunistycznej administracji, towarzyszyły temu wywózki i aresztowania.
"Będę się bił do ostatniego naboju, a ten ostatni nabój zostawię dla siebie" W nowej sytuacji politycznej, w obliczu kolejnej okupacji sowieckiej wśród członków podziemia pojawiło się szereg dylematów, jaką przyjąć postawę i drogę dalszej walki. Podczas odprawy dowództwa Rejonu AK - z udziałem oficerów NSZ – padały różne koncepcję działania. Od pomysłu ujawnienia się wobec wkraczających Sowietów, po rozwiązanie oddziałów partyzanckich, "zamelinowanie" broni i przejście do jeszcze głębszej, "szkieletowej" konspiracji. W trakcie spotkania głos zabrał również Kazimierz Żebrowski "Bąk". Był zdania, że należy się bić z komunistycznym okupantem. Wypowiedział wówczas znamienne i jak się miało okazać niestety prorocze zdanie: "Będę się bił do ostatniego naboju, a ten ostatni nabój zostawię dla siebie". Żołnierze I Brygady Podlaskiej NZW, od lewej: ppor. Tadeusz Narkiewicz "Ciemny", NN "Śmiały", ppor. Jan Skowroński "Cygan" ( w wyniku jego zdrady osaczono i zabito por. T. Narkiewicza "Ciemnego") , sierż. Bolesław Olsiński "Pająk", "Szczerba", st. sierż./ppor./por. Henryk Jastrzębski "Zbych" (zdjęcie wykonane przez fotografa Kazimierza Zakrzewskiego), Zaręby-Święchy, gm. Czyżew, pow. Wysokie Mazowieckie, maj 1947 r. Metody represji za drugiego Sowieta w istocie swej nie różniły się wiele od tych, które zastosowali oni w latach 1939–41. Wywózki, donosy, aresztowania i tortury w lokalnych katowniach. Odmienną cechą było jednak wprzęgnięcie w aparat represji, znacznie szerzej niż w latach pierwszej okupacji, grup ludności rdzennie polskiej. O ile wcześniej kadry milicji, bezpieki i lokalnej administracji, różnych rajkomów i sielsowietów, zasilali częstokroć Żydzi i tzw. wostoczniki - przywiezieni z Rosji - o tyle po sierpniu 1944 r. zastąpiono ich Polakami. Było to tym łatwiejsze, że okupacja Polski dokonywała się wśród atrybutów symboli narodowych. W końcu funkcjonariusze MO czy KBW nosili na czapkach orzełki (fakt, że bez korony), a nad drzwiami posterunków milicji powiewały biało-czerwone flagi. Komuna wychodziła do ludzi z oszukańczymi hasłami poprawy warunków socjalnych, integracji przy odbudowie zniszczonego kraju, etc. Wielu ludzi przyłączyło się do okupantów. Wkrótce po zainstalowaniu się komunistycznej władzy w Łomżyńskiem rozpoczęto budowanie "Ludowej Polski aż po Bug". Rozpoczęto… od aresztowań. Ofiarą donosu, a następnie aresztowania padł również "Bąk". Jesienią 1944 r. pod fałszywym nazwiskiem został zatrzymany i wywieziony na Wschód. Jego trzynastoletni syn pozostał sam. Kazimierzowi Żebrowskiemu po raz drugi udało się wyrwać z rąk sowieckich. Zbiegł i powrócił w rodzinne strony. Był rok 1946. Niewiele wiadomo, co w czasie zsyłki ojca działo się z synem noszącym ps. "Konar". Najprawdopodobniej "był na siatce". To znaczy tkwił w konspiracji. Od momentu ucieczki i powrotu "Bąka" z zsyłki, "Konar" z ojcem się już nie rozstawał. Razem byli w lesie, wspólnie przebijali się przez obławy KBW, obaj dzielili trudy partyzanckiego życia. Aż do końca. Do dnia, kiedy obaj poniosą śmierć. "Bąk", używający wówczas także pseudonimów "Dziadek" i "Zwierzyński", zdecydowanie odrzucał jakąkolwiek myśl o ewakuacji na Zachód. W liście z 10 października 1946 r., pisanym do ukochanej żony, której udało się przeżyć zesłanie i wyjść z Andersem napisał:
[...] Co miało swój początek, będzie miało i swój koniec […] naszym hasłem Bóg i Ojczyzna i pod tym hasłem wytrwać musimy choćby nas to nie wiem ile kosztowało. […] Ja z Polski nie wyjadę, bo za bardzo ją kocham, tutaj się urodziłem, tutaj umrę albo legnę. Zgodnie z danym wcześniej słowem – podczas letniej odprawy komendantów podziemia – postanowił bić się dalej, do końca. Tym razem już w szeregach Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. W NZW początkowo został dowódcą kompanii na terenie gminy Szczepankowo (do marca 1947 r.), następnie pełnił obowiązki dowódcy I batalionu "Burza", szefa Wydziału I (organizacyjnego) KP NZW Łomża "Podhale" (od czerwca 1947 r.), komendanta Powiatu NZW Wysokie Mazowieckie "Mazur" (wrzesień 1947 - grudzień 1949), komendanta Powiatu NZW Łomża "Podhale" (kwiecień 1948 - grudzień 1949).
Komendant niezłomnych Komenda Okręgu III NZW Białystok powstała w kwietniu 1945 r. Okręg podzielony był na 9 komend powiatowych. Szacuje się, że siły NZW na Białostocczyźnie liczyły w 1945 r. około 10 tysięcy ludzi. Funkcje komendantów Okręgu sprawowali kolejno: kpt/mjr Mieczysław Grygorcewicz ps. "Miecz", "Bohdan", mjr Jan Szklarek ps. "Roja" i ppłk Władysław Żwański ps. "Błękit". Po śmierci tego ostatniego, w dniu 1 lipca 1948 r., na czele struktur NZW w województwie białostockim stanął Kazimierz Żebrowski "Bąk". Łączył funkcję komendanta powiatów: Łomża "Łaba" - "Podhale", Wysokie Mazowieckie "Mazur", Ostrów Mazowiecka "Noc" – "Tatry". Dążąc do odbudowy i konsolidacji zniszczonych struktur narodowego podziemia, pełnił obowiązki komendanta Okręgu w stopniu porucznika. Pełnił je sumiennie, przywiązując ogromną wagę do dyscypliny wśród podległych sobie żołnierzy. Nawet "resortowi" bolszewicy przyznawali w swych meldunkach, że żelazną ręką tępił wszelkie nadużycia, zwłaszcza te – jak pisano – w formie przywłaszczania zdobytych w drodze rabunku pieniędzy i towarów, które były surowo karane, włącznie do kary śmierci. W wyniku represji komunistycznych siły NZW i w ogóle podziemia na Białostocczyźnie topniały w zatrważającym tempie. O ile w 1945 r. w konspiracji i oddziałach leśnych było około 10 tysięcy żołnierzy NZW, o tyle wiosną 1947 r. w "lesie" trwała ich już tylko połowa. Największe uszczuplenie sił konspiracji spowodowała jednak tzw. amnestia. W 1947 r. skorzystało z niej przeszło 2 tysiące żołnierzy narodowego podziemia na Białostocczyźnie. Większości z nich komuniści nie pozostawili w spokoju i w następnych miesiącach i latach aresztowali. Amnestia była tylko zabiegiem taktycznym. Chodziło o rozładowanie lasów. Słusznie pisał Józef Mackiewicz na łamach londyńskich "Wiadomości", komentując ówczesną komunistyczną amnestię:
Społeczeństwo, które strzela, nigdy nie da się zbolszewizować. Bolszewizacja zapanuje dopiero, gdy ostatni żołnierze wychodzą z ukrycia i posłusznie stają w ogonkach. Właśnie w Polsce gasną dziś po lasach ostatnie strzały prawdziwych Polaków, których nikt na świecie nie chce nazywać bohaterami […]. Doskonale rozumiał to również "Bąk" i nie zamierzał się ujawniać. Poamnestyjne represje solidnie osłabiły siły III (krypt. XV) Okręgu NZW Białystok. W pierwszej połowie 1948 r. w szeregach organizacji pozostawało od 300 do 600 żołnierzy. Ich dowódcą był "Bąk". Nieprzerwanie towarzyszył mu jego syn Jerzy ps. "Konar", który pełnił zarazem funkcję adiutanta ojca. W ramach komend powiatowych NZW Łomża, Wysokie Mazowieckie i Ostrołęka działało kilka oddziałów partyzanckich, które od połowy 1945 r. przeprowadziły wiele spektakularnych akcji przeciwko komunistom. Były to m.in.:
Oddział por. Tadeusza Narkiewicza "Ciemnego", "Rymicza", który działał od jesieni 1945 r. do września 1947 r. składał się z ok. 30 żołnierzy. Por. "Ciemny" (ur. 1920 r.) rozpoczął konspirację w oddziale KP NZW Wysokie Mazowieckie "Mazur" Feliksa Łuniewskiego "Żbika", następnie szef ochrony sztabu KO NZW Białystok "Chrobry", w 3 Brygadzie Wileńskiej NZW kpt. Romualda Rajsa "Burego" (październik 1945 - luty 1946); później szef PAS KP NZW Łomża "Łaba Południowa" (październik 1946 - luty 1947), komendant Powiatu NZW Łomża "Podhale" (marzec - wrzesień 1947), komendant Powiatu NZW Wysokie Mazowieckie "Mazur" (maj - wrzesień 1947). Nie ujawnił się w trakcie amnestii w 1947 r. Zginął 6 września 1947 r. w pobliżu wsi Czochanie-Góra w walce z GO UBP-KBW, w wyniku zdrady kolegi - ppor. Jana Skowrońskiego "Cygana". Dwukrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych. Najważniejsze akcje jego oddziału to: starcie z oddziałem WP w Kossakach (29 marca 1946 r.), zasadzka na samochód Armii Czerwonej, a następnie na grupę operacyjną MO w Zambrzycach-Kapustach (10 maja 1947 r.), rozstrzelanie w Chlebiotkach starosty łomżyńskiego Tadeusza Żeglickiego i przewodniczącego PRN w Łomży Stanisława Tońskiego (7 sierpnia 1947 r.). Oddział st. sierż./ppor./por. Henryka Jastrzębskiego "Zbycha", "Bohuna" działał na terenie powiatów: Łomża, Ostrów Mazowiecka i Ostrołęka od czerwca 1945 r. do 3 kwietnia 1948 r., kiedy to por. "Zbych" wpadł w ręce funkcjonariuszy UB. Kilka dni później popełnił samobójstwo w celi aresztu UB. W jego oddziale służyło ok. 30-40 żołnierzy, a przewinęło się przezeń ok. 80 partyzantów. Najważniejsze akcje to: zasadzka na GO UBP-MO-NKWD w Wierzbowie (18 września 1945 r.), zasadzka na GO UBP-MO-KBW zorganizowana wspólnie z oddziałem PAS NZW ppor. Michała Bierzyńskiego "Sępa" pod Jedwabnem (23 października 1945 r.), rozbrojenie posterunku MO w Śniadowie (21 grudnia 1945 r.), rozbicie GO UBP-WP pod Usnikiem wspólnie z oddziałem plut. Henryka Gawkowskiego "Roli" (18 lutego 1946 r.), rozbrojenie oddziału WP wspólnie z "Sępem" w Jurcu Włościańskim (13 czerwca 1946 r.), starcie z oddziałem WP w Kamieniewie (czerwiec 1946 r.), zajęcie siedziby Zarządu Gminy w Szczepankowie (23 listopada 1946 r.), atak na urzędy gminy w Szczepankowie, Nowogrodzie, Rutkach, Puchałach, Miastkowie (10 lutego 1947 r.). Wiosną 1947 r. z oddziałów por. "Ciemnego" i "Zbycha" powstało zgrupowanie partyzanckie, które przyjęło nazwę I Brygady Podlaskiej NZW i nad którą komendę objął por. T. Narkiewicz. W ramach tej struktury partyzanci działali do przełomu sierpnia i września 1947 r. (śmierć por. "Ciemnego") na terenie powiatów Łomża i Wysokie Mazowieckie. Brygada składała się z ok. 50-70 żołnierzy, którymi w poszczególnych pododdziałach dowodzili st. sierż./ppor./por. Henryk Jastrzębski "Zbych" i plut. Henryk Gawkowski "Rola". Było coraz ciężej, teren został w sposób wręcz niewiarygodny nasiąknięty konfidentami UB. Samego tylko "Bąka" rozpracowywali agenci i informatorzy o kryptonimach: "Szczery", "Przybył", "Kaczka", "Kanarek", "Zgroza", "Staszek", "Szpak", "Gruchacz" czy "Złoczyńca". To oczywiście nie wszyscy. Wyłącznie miejscowi. Bardzo wiele przekazał, złamany ubeckimi torturami, żołnierz okręgu ppor. Jan Skowroński ps. "Cygan" – wyjawiając niemal wszystkie "meliny" Komendanta. Na podstawie jego zeznań aresztowano później dziesiątki dzielnych ludzi z rodzin udzielających wsparcia i opieki partyzantom. Oddziały partyzanckie stopniały do małych grup po kilka, góra kilkanaście osób, lecz nadal walczyły i "kąsały" komunistów. Jak wspominał, żołnierz łomżyńskiej konspiracji, Teofil Lipka: "Bąk" przyzwyczaił się do partyzantki i nic sobie z niej nie robił; szedł na śmiałego. Często do mnie zachodził – wiadomo, stary znajomy. Nocą 3 grudnia 1949 r. "Bąk" i "Konar" także znaleźli się w gospodarstwie Teofila Lipki we wsi Mężenin, w gminie Śniadowo powiatu Łomżyńskiego. Jednak tym razem dom i zabudowania gospodarcze państwa Lipków otoczyło UB i KBW.
Pan Teofil Rekonstrukcja wydarzeń z nocy i poranka 3 grudnia 1949 r., i zarazem ostatnich chwil życia "Bąka" i "Konara" jest możliwa po przeczytaniu raportu Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego pn. "Opis walki operacyjnej", meldunków WUBP z Łomży do Warszawy oraz dzięki kapitalnej wręcz relacji cytowanego już Teofila Lipki. Nim oddamy jednak głos Teofilowi Lipce, należy poświęcić mu nieco miejsca i przybliżyć dzielną postać tego człowieka. Teofil Lipka przed wojną był rolnikiem. Po wybuchu wojny, dość wcześnie, bo już w lutym 1940 roku związał się z podziemiem. W trzy miesiące później, w ramach drugiej - kwietniowej deportacji ludności polskiej do ZSRS, został wraz z całą rodziną wywieziony na Syberię. Przeżył. Po ustaleniu granicy między Polską Ludową a Sowietami część z tych, którzy przeżyli łagry została zwolniona z obozów. Były to osoby pochodzące z terenów, które Stalin wraz z naszymi byłymi sojusznikami z Zachodu, łaskawie pozostawili w zarząd komunistycznej Polsce. Wśród nich był Teofil. W połowie maja 1946 r., pociąg, którym podróżował przejechał most na Bugu. Wrócił do rodzinnej wsi. Następnego dnia Teofilowi złożyli wizytę niespodziewani goście.
[...] Wieczór, ciepło. Nasi jeszcze z transportu [repatriacyjnego z Syberii – przyp. M.W.] nie przyjechali. Położyłem się spać w stodole. Po jakimś czasie ktoś mnie ciągnie za marynarkę. Odkręcam się i słyszę: - wstawaj Teofil. Patrzę: automat na plecach, hełm na głowie. To chyba Boguski z Wierzbowa.
- Przyszli my ciebie odwiedzić.
- A skąd wy wiecie…
- Widzieliśmy jak żeś szedł przez wieś – mówi zadowolony.
- Chodź na podwórko. Zobaczysz ilu nas jest. Rzeczywiście - całe podwórko ich stoi. W szeregu, brzękają karabinami. To był oddział "Zbycha" [ppor. Henryk Jastrzębski] i "Bąka" [por. Kazimierz Żebrowski] z NZW. Ze trzydziestu, wszyscy umundurowani. Przywitali się ze mną kolejno.
- Będziemy do ciebie [Teofilu] przychodzić. Dobrze, żeś przyjechał.
Wstąpiłem, przepadło. Kto ma żyć, żyć będzie. Jeszcze raz złożyłem przysięgę. Odbierał ją ode mnie "Bąk". To był jeden z najtwardszych Polaków. Powiedział, że broni nie złoży dopóki komuna w Polsce.[...].
Tato! Jestem ranny... Wieczorem 2 grudnia 1949 r. UB otrzymało informację od informatora o kryptonimie "Kanarek", że dwóch bandytów: "Bąk" wraz z drugim uzbrojonym osobnikiem znajdują się u mieszkańca wsi Mężenin, obywatela Olszewskiego Grzegorza. Był to teść Teofila Lipki. Informację tę przekazano do KBW. Dowódca 2 Brygady KBW, towarzysz mjr Tomczakowski zmobilizował do akcji operacyjnej, mającej na celu schwytanie lub zlikwidowanie dwóch "groźnych bandytów" cztery plutony wojska z podległej sobie brygady. Ponadto w obławie uczestniczyli też funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. W sumie było to sto kilkadziesiąt osób wyposażonych w samochody osobowe, ciężarówki, uzbrojeni w szybkostrzelną broń maszynową. Gospodarstwo, w którym przebywali "Bąk" i jego syn zostało szczelnie otoczone. Białostockie UB dysponowało dokładnym rozpoznaniem. Wiedzieli, że partyzanci są w stodole, a mimo to próbowali zmusić gospodarza do wyjawienia ich kryjówki. Świadczy o tym wspomniany wyżej dokument, sporządzony przez dowodzącego akcją "bezpieczniaka", w którym zapisano, że na zapytanie gospodarza, czy w jego zabudowaniach przebywają bandyci – ww. nie przyznawał się. Potwierdza to również raport z dnia 10 grudnia 1949 r. sporządzony przez naczelnika Wydziału III WUBP do centrali w Warszawie, w którym czytamy, że indagowany Olszewski czy u niego w domu są bandyci, w kategoryczny sposób oświadczył, że u niego bandyci nie ukrywają się. Wspominany już Teofil Lipka tak zapamiętał ostatnie chwile Komendanta:
[...] Cały czas trzymali mnie w domu, bo bali się, że w nocy tamci mają szansę ucieczki. Stałem z rękami do góry. Gdy rozwidniło się, powiedzieli (ubowcy): Chodź. Patrzę: między stodołą, a domem stoi karabin maszynowy, za chlewem – żołnierz z automatem.
– Niech tylko któryś z nas zginie, to ty nie wrócisz – powiedział do mnie szef UB. Wszedłem do stodoły, zajrzałem do zasieka – nie tam, gdzie oni leżą, ale na drugie klepisko.
- Nie widzę tutaj nikogo - głośno mówię, żeby wszyscy słyszeli. A ten szef UB stał za węgłem i krzyknął: Są! Roztwieraj wierzeje! Wychodzić ze stodoły, bo podpalimy budynki.
I odzywa się "Bąk" donośnym głosem:
- Tak jest. Wychodzimy.
Wybryknęli z tej słomy na klepisko koło mnie. "Bąk" miał dwa pistolety, a jego syn "Konar" żelazny automat, naboje na piersi. I biegną za stodołę. Dopiero zaczęła się strzelanina! Wyskoczyłem na podwórze i układłem się w taki dół. Patrzę: stodoła już się pali i sąsiada też zaczyna. "Bąk" z synem biegną w kierunku olszyny. Ci z podwórka grzeją do nich. "Konar" zachwiał się, krzyczy: Tato! Jestem ranny – i zwalił się na ziemię. "Bąk" zaraz się wrócił, ukląkł przy głowie syna, przeżegnał się, przystawił mu pistolet do głowy i dwa razy strzelił. Tamci krzyczą, żeby przestał się bić. "Bąk" strzelił sobie w głowę. Bój się skończył. Sporządzona - tuż po walce - przez dr. Czesława Jurka sekcja potwierdza samobójstwo "Bąka", wskazuje ponadto, że Komendant był przed śmiercią postrzelony w lewą łopatkę. Ubowcy, co zresztą podobnie jak u gestapowców, było ich stałym zwyczajem, zrobili po śmierci zdjęcia poległym.
Post Mortem W raporcie z likwidacji "Bąka" i "Konara" sporządzonym dwa dni po walce napisano, że przy poległych zdobyto: 1 automat "Bergmann", dziesięciostrzałowy karabin niemiecki, 2 pistolety TT, 3 granaty, 8 magazynków do broni automatycznej i pistoletów, 800 szt. amunicji różnej oraz 3 torby polowe z rozkazami "Bąka". Zatrzymano trzech "aktywnych współpracowników Bąka". Jednym z aresztowanych był Teofil Lipka. Odsiedział w komunistycznych więzieniach do śmierci Stalina. Wyszedł w 1953 roku ze steranym zdrowiem. Do końca życia mieszkał w swojej rodzinnej wsi. Zwłoki Kazimierza Żebrowskiego i jego syna Jerzego zostały zabrane do Łomży. Nigdy, mimo próśb, nie wydano ich rodzinie. Do dziś nieznane jest też miejsce ich pochówku. Podobno szczątki tych dwóch niezłomnych żołnierzy zostały włożone do worków wypełnionych kamieniami i utopione w torfowisku koło wsi Kupiski. Funkcjonariusze KBW i UB biorący udział w obławie we wsi Mężenin oraz w profanacji zwłok Kazimierza i Jerzego nigdy nie zostali osądzeni i skazani. Śmierć Kazimierza i Jerzego Żebrowskich nie była końcem zbrojnego oporu na Ziemi Białostockiej. W ramach NZW walkę kontynuował sierż./ppor. Stanisław Grabowski "Wiarus" oraz ostatni z "samozwańczych" komendantów NN o ps. "Kordian". Patrol NZW sierż./ppor. Stanisława Grabowskiego "Wiarusa" (pierwszy z lewej), ok. 1950 r. "Wiarus" do 1952 r. był szefem PAS w Komendzie Powiatu NZW "Mazur" Wysokie Mazowieckie. Drugi od lewej - NN "Jastrząb", trzeci - Józef Grabowski "Vis" - brat "Wiarusa". Ppor. "Wiarus", jeden z najdłużej walczących z komunistami żołnierzy NZW, będący szefem powiatu Wysokie Mazowieckie krypt. "Mazur" (od października 1948 r.) oraz szefem Pogotowia Akcji Specjalnej NZW woj. białostockiego - nawiasem mówiąc mianowanym uprzednio przez "Bąka" - zginął w zasadzce we wsi Babino (powiat Wysokie Mazowieckie) w dniu 22 marca 1952 r. Zadenuncjowała go agentka UB Franciszka Lenczewska nosząca kryptonim "Ewa". Wraz z dwoma swoimi żołnierzami poległ w walce z grupą operacyjną WUBP Białystok oraz 2. Brygady KBW. Partyzanci nie mieli żadnych szans, jednak, gdy zorientowali się, że są otoczeni, podjęli próbę przebicia się przez kordon obławy. W wyniku półgodzinnej wymiany ognia wszyscy trzej zginęli. Oprócz Stanisława Grabowskiego "Wiarusa" polegli również: Lucjan Zalewski "Żbik" oraz Edward Wądołowski "Humor". Pozostałości oddziału "Wiarusa", nad którymi objął dowództwo chor. Kazimierz Wieczorkiewicz "Ordon", zostały rozbite przez komunistów do końca 1952 roku. Michał Wołłejko
"Super Express" o Julii Piterze: "Najgorsza minister w rządzie Donalda Tuska kosztował 2 mln złotych"
Jak podaje "Super Express", czteroletnia działalność Julii Pitery, jej dwóch kierowców i sekretarek kosztowała Polaków 2 miliony złotych. Jak pisze dziennik, minister była bardzo aktywna, ale głównie w studiach telewizyjnych. Po podsumowaniu wydatków okazało się, że na pensje dla niej, jej pracowników i utrzymanie biura poszło 2 miliony złotych z publicznych pieniędzy. "Super Express" podkreśla, że przed ostatnimi wyborami Pitera tłumaczyła wyborcom, że każdego dnia zajmowała się przeciętnie trzema sprawami. Tymczasem w ciągu minionej kadencji sejmu ma odnotowaną tylko 1 wypowiedź, 3 interpelacje i 5 zapytań. Jako minister też się nie przepracowywała. Jej urząd nie miał nawet strony internetowej. jm/"Super Express"
02 grudnia 2011"Złodziejstwo jest sztuką"- twierdził pan Henryk Niewiadomski ps. ”Dziad”. W naszym życiu społeczno- politycznym, pełno jest dziadów, pardon - osobników, którzy zajmują się kradzieżą, i też mają pseudonimy jeszcze z okresu poprzedniej komuny, ale kradzieżą zajmują się w majestacie prawa, co prawda demokratycznego, ale obowiązującego. Wolno na przykład wydać 40 miliardów złotych rocznie na pasożytującą biurokrację, choć żadnej zgody nikt na to z 40 milionów” obywateli” Polski- nie wydawał… Przegłosowali w Sejmie i wydają! Socjalizm ze swej natury jest oparty na kradzieży, co udowadniał jeszcze Fryderyk Bastiat - i w takim ustroju żyjemy. W marnotrawstwie po szyję. Jak napisał w swojej książce „Imperium marnotrawstwa” pan Leszek Szymowski „Najwyższą formą kradzieży jest tworzyć prawo tak, aby można było kraść?.(!!!) I to jest podstawa funkcjonowania socjalizmu.. Zwykły człowiek zajmujący się złodziejstwem, wie, że złodziejstwo jest złem. Skąd wiem, że on wie? Bo robi to tak, żeby nikt tego, co robi nie widział. Socjaliści natomiast są niemoralni uprawiając złodziejstwo oficjalnie i podnosząc go do rangi cnoty. Wystarczy przejrzeć pierwszy lepszy budżet państwa socjalistycznego.. Ile tam nakradzionych pieniędzy..? Trzysta parę miliardów złotych rocznie plus kotwica budżetowa plus VAT- rozpieprzają na wszystko, co się socjalistom ubzdura.. Co tylko chory umysł ludzki może wymyślić?. 12 000 złotych na jedno przejście dla żab pod drogami szybkiego ruchu- na przykład.. To jest mały wariacki pikuś.. Jak to powiedział JKM: „Socjalizm to ustrój, który jest w stanie zmarnować absolutnie każdą ilość pieniędzy?. (!!!) I słuszna jego racja.. Bo można przecież wybudować przejścia dla żab z marmuru, za – powiedzmy - 50 000 złotych każde z ukradzionych nam przez państwo socjalistyczne - pieniędzy.. I nie pomyliłem się, tak jak we wczorajszym felietonie, gdzie napisałem, że Castro pomagał w Hiszpanii 1936 roku, na co zwrócił mi uwagę jeden z czytelników.. Oczywiście, że czytelnik ma rację, przepraszam państwa, w natłoku informacji, które mam w głowie, cała rzecz została przeniesiona wstecz w mojej skołatanej głowie z czasów wojny domowej z komunizmem gen. Franco, do czasów gen Pinocheta i Allende, któremu Castro pomagał we wzniecaniu rewolucji.. Bardzo proszę o zwracanie mi uwagi, jeśli popełnię błąd oczywisty, który nie wydaje mi się oczywisty podczas szybkiego pisania felietonu, a mam na niego jedynie dwie godziny w ciągu dnia, pomiędzy godziną 4- a 6 rano, bo od 6.30 zaczynam pracę, która trwa na ogół do 19. czy 20.. W środę na przykład wróciłem z Warszawy około godziny 22.00: dwa autobusy zderzyły się na Placu Trzech Krzyży blokując ruch, uciekałem pod prąd delikatnie niedaleko Buffo w kierunku przez Wiejską na Sejm, a potem jeszcze dwie godziny czekałem przed mostem w Górze Kalwarii- tracąc cenny czas.. Na jazdę, bo powtarzałem sobie hiszpański.. Zawsze zeszyt z zajęć z hiszpańskiego mam przy sobie.. A napisanych felietonów nie sprawdzam - bo nie mam już na to czasu.. Przepraszam wszystkich prawdziwych moich czytelników, którzy towarzyszą mi od lat, ale nie tych, którzy tylko wchodzą na moją stronę, tylko po to, żeby przejrzeć swoje twarze w zwierciadle prawdy i obrzucać mnie inwektywami. W sprawie marnotrawstwa zabierał głos nawet sam Włodzimierz Ulijanow, ps. Lenin, który dwukrotnie znosił karę śmierci, a potem ją przywracał, bo nie dało się w Rosji żyć.. Po próbie wykonania wyroku śmierci na nim, jakoś do końca życia, to jest do roku 1924- się nie podniósł.. To i dobrze, bo ile jeszcze zbrodni by popełnił w imię socjalizmu, – jako socjaldemokrata, a potem komunizmu, jako komunista.. Pomógł mu w tym oczywiście syfilis. Pan Bóg różnymi sposobami stara się zabrać z tego świata szczególnych zbrodniarzy.. Zabrał i jego, a potem Lwa Trockiego, którzy – jako ludzie ideowi, a więc wierzący w ten nieludzki ustrój, poczyniliby jeszcze więcej szkół pośród populacji ludzkiej, gdyby pożyli jeszcze dłużej.. Lwa można też zaciukać czekanem, jeśli ktoś bardzo się do tego przyłoży z odpowiednią siłą i organizacją,, tak jak Człowiek ze Stali. Ideowiec oczywiście może więcej! Gorszy jest człowiek ideowy od karierowicza z punktu widzenia sprawujących władzę, bo nie można go niczym przekupić, niż karierowicz, którego można kupić za parę groszy i często obejdzie i obliże się byle, czym.. Żeby tylko coś zyskać! Oczywiście za ideowością Lenina i Trockiego stały wielkie pieniądze różnych banków. Za Leninem sztab generalny cesarstwa Niemiec - ale byli to ludzie ideowi, i w tej krwawej idei utopili Rosję we krwi po uszy, byleby tylko dostosować praktykę do utopii.. Ile trzeba było mieć w sobie nienawiści i wiary w realizację utopii, żeby podjąć się takiego zadania.. Najlepszym z tych zbrodniarzy był oczywiście Stalin, też zbrodniarz, który nie był takim ideowcem jak Lenin i Trocki, i krwawo rozprawił się z towarzyszami Trockiego i Lenina.. Jakoś- jak propaganda mówi o zbrodniach w Rosji - to pomija Lenina i Trockiego, eksponując nadmiernie Stalina.. Ale wracając do marnotrawstwa: ”Marnotrawstwo jest przestępstwem znacznie gorszym niż kradzież i jako takie powinno być surowiej karane”- twierdził Ulijanow, co nie przeszkadzało mu tworzyć fundamentów ustroju wielkiego marnotrawstwa.. No i budowy z Rosji Wielkiego Biura, nie tylko Politycznego, ale państwa - jako wielkiego biura- razem z Trockim. Lenin podpisał osobiście około 5000 wyroków śmierci na wrogów nowego ustroju tworzonego w Rosji, na miejsce starego- monarchii. W monarchii chrześcijańskiej oczywiście kara śmierci była, bo jakże by inaczej- chrześcijaństwo wyrosło ze śmierci Chrystusa Pana - bez śmierci Chrystusa, jako Odkupiciela naszych grzechów - nie powstałoby chrześcijaństwo.. Przecież Piłat mógł bardziej dokładnie umyć swoje ręce i skazać Chrystusa na trzy lata więzienia w zawieszeniu i 6 lat dozoru policyjnego z możliwością wcześniejszego zwolnienia z kary za dobre sprawowanie.. Ale w monarchii Mikołaja II nie było masowych zabójstw, tak jak w socjaldemokracji leninowsko- trockistowskiej. Ale Piłat umył ręce, i lud - podjudzany przez Faryzeuszy, domagał się dla Chystusa kary śmierci poprzez ukrzyżowanie.. Domagając się jednocześnie uniewinnienia Barbasza.. Gdyby nie kara śmierci dla Chrystusa nie bylibyśmy chrześcijanami, nie licząc barbarzyńców z lewej strony sceny demokratycznej i politycznej, którzy żyjąc w chrześcijaństwie - propagują poganizm.. Oczywiście Chrystus został de facto skazany demokratycznie- większością ludową, tak jak obecnie jesteśmy skazywani demokratyczną większością na zniewolenie i dziadostwo coraz większe oraz zadłużenie, nas – naszych dzieci i wnuków. „Dziad” zmarł w więzieniu radomskim 30.X 2007 roku, ale nie został skazany za kierowanie grupą przestępczą z Wołomina.. Został skazany za czynną napaść na policjanta, na rok więzienia w zawieszeniu na 3 lata, na 2 lata- za nieumyślne spowodowanie śmierci dwóch robotników z budowy w Ząbkach i na siedem lat więzienia za podżeganie do zabójstwa Leszka Danielaka ps. Wańka”. Został uniewinniony z zarzutu kierowania gangiem wołomińskim.. To ciekawe, bo propaganda wmawiała nam, że był to największy gangster III Rzeczpospolitej.. Napisał nawet książkę, „Świat według Dziada”, której niestety nie czytałem A wiecie państwo, co jest w Wikipedii na temat śmierci” Dziada „( „Garbusa”): w radomskim więzieniu? „Prawdopodobną przyczyną śmierci był wylew krwi do mózgu”(????)
Ach! Prawdopodobną! To nie można było ustalić konkretnej przyczyny śmierci ”gangstera”? To, od czego są lekarze więzienni? Może złamał sobie nogę i miał wylew.. I jeszcze jedno: swojego czasu „Dziad” brał udział w przemycie 5 ton papieru z Niemiec na rosyjskie ruble.. UOP go złapał, oddał 3,7 tony, a z 1,3 tony papieru z Niemiec na rosyjskie ruble wykorzystał jego brat, starszy brat- Wiesław Niewiadomski”Wariat”, którego synem był „Mrówa” Paweł Niewiadomski. Kolejna ciekawa sprawa.. Kto dał „ Garbusowi- Dziadowi” papier w Niemczech na rosyjskie ruble ”Co stało się z 3,7 tonami papieru na rosyjskie ruble? Ile rubli można było wyprodukować z 5 ton papieru? Jaka to byłaby wartość?
I czy to była główna odnoga afery rublowej… Niewyjaśnionej do tej pory - tak jak inne „afery”. Tego Niewiadomskiego nie należy mylić z Eligiuszem Niewiadomskim, który zastrzelił prezydenta Gabriela Narutowicza na schodach Zachęty w Grudniu 1922 roku Był wykładowcą akademickim, wielkim polskim patriotą.. Zastrzelił masona - prezydenta, z czym nie mógł się pogodzić. Domagał się dla siebie kary śmieci, bo taka kara wtedy była w Kodeksie Karnym.. Szykował się również do zamachu na Józefa Piłsudskiego, gdyby ten ubiegał się o prezydenturę.. Przed rozstrzelaniem przez pluton egzekucyjny krzyknął: „Ginę za Polskę, którą gubi Piłsudski”.. No i zgubił, on i jego kamaryla.. Na pogrzeb Niewidomskiego Eligiusza przyszło ponad 10 000 ludzi, mniej niż na pogrzeb Dmowskiego, na który przyszło ponad 100 000 osób(!!!!) Oczywiście Dmowski nie był zabójcą.. Ale jest” łobuzem ideologicznym” jak go nazwał profesor Paweł Śpiewak. A kim jest pan profesor Paweł Śpiewak? „Złodziejstwo jest sztuką”- szczególnie, gdy uprawiają ją spec- służby.. Nie można się wtedy dowiedzieć nawet odrobiny prawdy.. Tym bardziej, że ustala się” prawdopodobną” wersję śmierci świadków różnych spraw. Co naprawdę wiedział „ Dziad”? Bo, że w Polsce Baby z Dziadem jedynie brakuje - to chyba jasne… WJR
SMOLEŃSKA IKONA, CZYLI 111 METRÓW KŁAMSTWA W wyniku tragedii 10 kwietnia 2010 roku Polska została pozbawiona w jednej chwili nie tylko głowy państwa, szefów wszystkich rodzajów sił zbrojnych, ale także wielu ludzi stanowiących szeroko rozumianą elitę państwową. Z tego właśnie powodu, o czym wielu zdaje się zapominać w swoim ideologicznym zacietrzewieniu, wyjaśnienie wydarzeń tamtego kwietniowego poranka leży w najlepiej pojętym interesie Rzeczypospolitej. Dlaczego to jest tak ważne i nie wolno Polakom tego zaniedbać? Zdolność stawienia czoła prawdzie, siła woli w dochodzeniu do niej, stanowi probierz naszej niepodległości, pokazuje, w którym miejscu na mapie dziejów się znajdujemy i dokąd zmierzamy. Kto tego nie rozumie, ten nie zrozumie już nic. Podpisał cyrograf, świadomie zgodził się na kłamstwo, za którym podąża, niczym enkawudzista za oddziałem krasnoarmiejców, zło. Każdy, kto przyłożył rękę do tego kłamstwa, przyzwolił na ukrywanie prawdy, niech pamięta, że psychika ludzka bywa zdradliwa, płata figle i może za jakiś czas nie dać spać, spokojnie żyć, czy cieszyć się z narodzin dzieci i wnuków. Na szczęście są w Polsce i na świecie ludzie, którzy się nie poddają i wykorzystując swoja wiedzę, umiejętności chcą Polakom pokazać, jak zginął ich Prezydent. To dzięki nim przyszłe pokolenia nie będą skazane na kłamstwo smoleńskie, na jedynie słuszną, propagandową wiedzę o wydarzeniach 10 kwietnia 2010 roku. W miniony piątek przed Zespołem Parlamentarnym profesorowie Binienda i Nowaczyk zaprezentowali kolejną porcję badań, symulacji i fachowych obliczeń, z których wyłania się coraz pełniejszy obraz tamtych tragicznych wydarzeń. Profesorowie podkreślili, że badania były konsultowane z szerokim gronem ekspertów, między innymi inżynierami z MIT, a każda prezentowana przez nich informacja została potwierdzona, przez co najmniej dwa, fachowe źródła.
Pierwszy wniosek jest następujący: samolot Tu 154 M nie miał kontaktu z brzozą, gdyż według obliczeń przeleciał nad nią przynajmniej 14 metrów powyżej. Co za tym idzie skrzydło nie mogło zostać oderwane w wyniku kontaktu z drzewem i to na wysokości 6,5 metra, jak podaje MAK (raport Millera podaje inną wysokość – 5,1 m). Symulacje wykonane przez profesora Biniendę wskazują, iż destrukcja samolotu rozpoczęła się przynajmniej 69 metrów za brzozą, w okolicach przebiegającej tamtędy drogi, na wysokości co najmniej 26 metrów.
Co jeszcze dowodzi słuszności głoszonej przez profesorów tezy?
Miejsce znalezienia końcówki skrzydła. Zgodnie, bowiem z obliczeniami i symulacjami, w których uwzględniono własności materiałowe, konstrukcyjne skrzydła oraz drzewa, oderwane w wyniku kontaktu z brzozą skrzydło upadłoby od brzozy w odległości zaledwie 11 – 12 metrów. Tymczasem zgodnie z raportem MAK skrzydło znaleziono w odległości aż 111 metrów od rzekomego miejsca oderwania skrzydła. Teraz bardziej zrozumiałe staje się to dziwne, nieznane dotąd światu, samoistne przemieszczanie się poszczególnych elementów samolotu w nocy z 10 na 11 kwietnia, co jest widoczne na zdjęciach satelitarnych. Najwyraźniej pracowano wówczas nad ostateczną wersją wypadku, gdzie obok brzozy brano jeszcze pod uwagę maszt radiolatarni, który miał przyczynić się do oderwania skrzydła. Jednak brzoza ostatecznie zwyciężyła, a to prawdopodobnie za sprawą pana Amielina i jego albumu ze zdjęciami. Podobny jest problem z zerwaną linią energetyczną o 8.39, a więc 2 minuty przed przelotem Tupolewa. Polski raport, a konkretnie załącznik 4 do tegoż raportu w sposób dość komiczny rozprawia się z zerwaną linią, pozwolę sobie zacytować, str. 8:
„…samolot przeleciał nad linią energetyczną średniego napięcia, powodując jej uszkodzenie. Niewykluczone, że linia energetyczna została zerwana nie bezpośrednio przez samolot, ale przez konary drzew odłamanych kilkanaście metrów wcześniej i przemieszczonych zgodnie z kierunkiem lotu samolotu”.J
Drugim ciekawym wnioskiem, płynącym z badań, jest stwierdzenie, iż nie doszło do beczki autorotacyjnej. Profesor Nowaczyk dowodził, zastrzegając, iż nadal są prowadzone badania w tej materii, że nie jest możliwe, aby w ciągu sekundy od zderzenia z brzozą, na wysokości zaledwie 6,5 metra samolot mógł wykonać taką akrobację. Również zapisy MAK zawarte w raporcie nie opisują takiego zjawiska, jak beczka autorotacyjna.
I tu powstaje pytanie: co spowodowało oderwanie skrzydła oraz całkowitą destrukcję kadłuba i śmierć wszystkich pasażerów? Profesorowie nie chcą, jak na rasowych naukowców przystało, jednoznacznie się wypowiadać, bez należytych dowodów. Nie ma jednak żadnych wątpliwości, że wystąpiła jakaś bliżej nieokreślona, dodatkowa siła, która spowodowała takie, a nie inne zachowanie samolotu. Mnie nurtuje jeszcze jedno pytanie. Jak doszło do tego, iż samolot mając odlecieć ze 100 metrów, zaczął po prostu spadać, zwiększając gwałtownie swoją prędkość? Wygląda to, bowiem tak, jakby piloci zostali ubezwłasnowolnieni, pozbawieni władzy nad maszyną, która nie reagowała na próby odejścia i zachowała się tak, jak pikujący myśliwiec. Każdy, kto pamięta nagrania CVR z kokpitu, a zwłaszcza te ostatnie dramatyczne sekundy, przypomina sobie ten krzyk przerażenia nawigatora w chwili wypowiadania ostatniej wartości z wysokościomierza – 20 metrów. Na tej wysokości coś się musiało zdarzyć, co spowodowało, że piloci zdali sobie sprawę dramatu sytuacji. Te nagrania stanowią w jakimś sensie potwierdzenie wniosków profesorów. A brzoza, smoleńska ikona? Jak powiedział Antoni Macierewicz na zakończenie konferencji:
„Brzoza, jeśli miałbym odwoływać się do pewnej tradycji, w której były prowadzone prace, jest ikoną maskirówki”.
http://vod.gazetapolska.pl/758-tu-154m-nie-zderzyl-sie-z-brzoza-w-smolensku
Martenka
Rolexowi w odpowiedzi Przezacny i piekielnie inteligentny Rolex ma jak zawsze rację http://hekatonchejres.salon24.pl/369471,o-skrzydlach-brzozach-maskirowce-i-o-polsce
ale nie do końca. Pisze on bowiem tak: „Po co badać ruskie dane, skoro one są z samej definicji „ruskiej danej” fałszywe?” - co by sugerowało, iż hipoteza 2M (skrótowo h2M) danych ruskich nie bada. Nic bardziej błędnego – bada się w tym podejściu mnóstwo ruskich danych – ruskich, millerowskich, białoruskich i innych. H2M bada mnóstwo danych, powtarzam, ale sporą ich część traktuje, jako dane sfałszowane, a więc mające na celu stworzenie fałszywego obrazu Zdarzenia. Powiedziałbym nawet więcej, to właśnie w tym podejściu odkryto, jak wiele danych związanych z oficjalną ruską narracją jest fałszywych, sprzecznych, naciąganych itd. Powiem jeszcze więcej: h2M wzięła się z... teorii zamachu na Siewiernym, o czym wielokrotnie przypominałem. Sam osobiście przez pierwsze pół roku śledztwa blogerskiego trzymałem się tej właśnie rekonstrukcji wydarzeń (jak każdy rozsądny Polak nie wierząc w żaden „lotniczy wypadek”) i dopiero w grudniu ub. roku zacząłem dokonywać stopniowej „rewizji” tej wersji wydarzeń. Wystarczy, bowiem – znając już doskonale rozmiary „kłamstwa smoleńskiego”, przeprowadzić następujące rozumowanie, uwzględniające następujące przesłanki: Skoro, więc 1), 2) i 3), i skoro (dodatkowo) 4) Ruscy upierają się na wszelkie możliwe sposoby, że doszło do tragedii właśnie na smoleńskim Siewiernym, to, dlaczego mamy akurat to ich twierdzenie traktować, jako prawdę? Może tam się to NIE wydarzyło? Może tam się wydarzyło coś zupełnie innego? Dlaczego nie wierząc Ruskom w tylu innych kwestiach, nagle mielibyśmy uwierzyć w tej PODSTAWOWEJ? Przywołane wyżej określenie „kłamstwo smoleńskie” już się powoli przyjmuje w polszczyźnie, a naprawdę zjawisko i skala tego kłamstwa to temat na porządne, zespołowe opracowanie – w mojej książce zresztą stawiam postulat, by w niedługim czasie przystąpić do prac nad „Encyklopedią drugiego Katynia”, a więc dziełem zbierającym w całość nie tylko to, co w ramach śledztwa uda się ustalić, lecz także nieprawdopodobną i nieporównywalną, (jeśli chodzi o ilość zaangażowanych mediów, pieniędzy, środowisk i sił itd.) nawet z kłamstwem katyńskim, machinę dezinformacji wokół zbrodni zamachu dokonanego na polskiej delegacji 10-go Kwietnia. Masa zdjęć, zakłamanych relacji, fałszywych ekspertyz, trefnych dowodów, propagandowych wrzutek – to wszystko bombardowało nas przez wiele miesięcy przecież i nie powinno zostać zapomniane. W żadnym wypadku. Należy zebrać punkt po punkcie, nazwisko po nazwisku, wszystkich – nie bójmy się tego określenia, „kłamców smoleńskich” – ludzi, którzy postawili swój zawodowy prestiż, swoje zdolności po stronie Kłamstwa. Po stronie zbrodni. To zjawisko oddanej, świadomej i całkowicie przemyślanej służby kłamstwu można porównać tylko z czasami stalinowskimi. Zdumiewające może być to, że tylu młodych ludzi się w to włączyło, – ale przecież wiedzieli, co czynią. Nawet, jeśli ci wszyscy ludzie potem będą płakać i zarzekać się, że nie wiedzieli, nie chcieli, „wykonywali tylko polecenia” lub też „takie mieli źródła informacji” - to te wszystkie haniebne teksty, te wszystkie spekulacje o „debeściakach”, „jak nie wyląduję, to mnie zabije”, „wkurzy się, jeśli”, o naciskach, „pijanym Błasiku” itd. - wszystko to powinno zostać uwiecznione, by przyszłym pokoleniom pokazać – jak gigantyczną formę przyjęło osłanianie zbrodni zamachu na polskiej delegacji. O ile, bowiem ruska dezinformacja to jedna strona medalu, o tyle spontaniczny i masowy udział mówiących i piszących po polsku, to ta druga strona medalu, co, do której może łudziliśmy się, (gdy doszło do tragedii), że jej w takim właśnie kontekście (zaatakowanej polskiej elity) nie ujrzymy. Wracam jednak do meritum. Rolex powiada, że: „badać trzeba. Dlaczego? Otóż, jeśli ktoś – jak mówi teoria 2M, rozsypał trochę lotniczego złomu w podsmoleńskich krzakach, to to wyjdzie w badaniach. Po prostu nie da się tego wszystkiego złożyć do kupy, to znaczy wykonać drogą żmudnych obliczeń rekonstrukcji przemieszczania się bryły samolotu w jakikolwiek fizycznie wytłumaczalny sposób. I będzie to dowód.” Jako że napisałem wyżej, iż nie ma tu niezgodności między h2M a kwestią analizowania ruskich danych, to już nie będę się powtarzał, ale powiem teraz tak: a co to jest badanie? Jeśli potraktujemy pracę badawczą, jako taką, która (mówiąc z grubsza) zmierza od prawdziwych przesłanek do prawdziwych wniosków – to czy możemy dojść do jakichś rzetelnych rezultatów, biorąc za punkt wyjścia sfałszowane dane? Biorąc takie dane za wyjściowe, możemy jedynie stwierdzić: coś się nie zgadza. Albo: coś jest nie tak. Czy jednak dojdziemy do prawdziwego wniosku? Czy odsłonimy prawdę o tym, co badane? Możemy stwierdzić, że coś jest nie tak w wynikach bądź też coś jest nie tak w danych. I tyle. Jeśli zaś wiemy, że dane są sfałszowane, to branie ich serio mija się z celem – one nas nie zaprowadzą do właściwego rozwiązania, one nam jedynie mogą podpowiedzieć, że:
1) istnieją inne dane, rzetelne oraz
2) komuś zależało na sfałszowaniu danych, a więc na ukryciu prawdy i na wprowadzeniu nas w ten sposób w błąd. Czy jednak w ten sposób odkrywamy Amerykę? I czy takie rezultaty skomplikowanych badań, to jednak nie za mało jak na (niedługo będzie) dwa lata od tragedii? Czy nie są potrzebne przesłuchania świadków i szukanie innych źródeł informacji aniżeli ruskie bumagi? Jeśli widzimy sfałszowany banknot, to czy potrzebujemy po wielokroć sprawdzać, „czy na pewno jest fałszywy”? Jeśli ktoś nas wielokrotnie oszukał i okłamał, to czy przy kolejnej okazji uwierzymy mu na słowo? Jeśli znamy historię KGB (a chyba aż za dobrze), to wiedząc, kim jest Putin (nadzorujący „smoleńskie śledztwo” przecież) i jego wasale – musimy jeszcze raz testować, czy przypadkiem może nie jest tak, jak nam on i jego ludzie mówią? Jeśli zatem ktoś fałszuje dane, to musimy radykalnie zmienić podejście do badań i zadać sobie pytania: dlaczego dane są fałszowane oraz co, za pomocą tychże fałszerstw jest ukrywane. Dlaczego Ruscy fałszują, to mniej więcej się domyślamy, no bo nikt z nas w żaden wypadek nie wierzy. Natomiast, co jest w ten sposób (za pomocą wyrafinowanych fałszerstw) ukrywane, to już nieco trudniej zrekonstruować, biorąc pod uwagę skalę systemu kłamstwa. Jeśli bowiem oglądałeś ruski „dokument” filmowy pt. „Syndrom katyński” to wiesz, o co mi chodzi. Zatrzymajmy się zresztą na moment przy tym właśnie, iście neosowieckim, dokumencie. Polecam jego obejrzenie wszystkim, którzy tego jeszcze nie uczynili (na chomikuj.pl niektóre osoby cały ten załgany film mają do ściągnięcia; można, więc poszukać). Zauważmy jedno: w tymże „dokumencie” całkiem sporo uwagi poświęca się... hipotezie zamachu na Siewiernym. Są fragmenty filmiku Koli, są nawet... fragmenty analiz internautów z powiększeniami, śmiałymi komentarzami itd.
Czy więc Ruscy obawiają się hipotezy zamachowej? Nie. Oni niemalże „wychodzą jej naprzeciw”, pokazując, że świetnie wiedzą o jej istnieniu. Pokazana jest redakcja „Gazety Polskiej”, zamieszczony jest wywiad z T. Sakiewiczem, są fragmenty nawet filmu „Solidarni 2010”, choć oczywiście z zastrzeżeniem, że jeden z występujących to był aktor. Można by niemalże pomyśleć, że Ruscy „nie mają nic do ukrycia”. He, he, jednak wiedzą już od dziesięcioleci, jak preparować przekaz propagandowy i o ile „nie boją się hipotezy zamachowej” ani nawet, ho, ho, strasznego filmiku Koli, to ani słowem nie wspominają o możliwej inscenizacji katastrofy i o scenariuszu z uprowadzeniem delegacji. A przecież to także jedna ze „spiskowych teorii”. I spisek tu owszem jest jak diabli, ponieważ ktoś zadbał o to, by przygotować atak na prezydencką delegację, a przedstawić go światu, jako „lotniczy wypadek”. Co więcej, to właśnie gruntowne, żmudne blogerskie analizy filmiku Koli (frame by frame) wykazały, że widać na nim zawiesia do transportowania części samolotu. O tym także „Syndrom katyński” jakoś nie wspomina; ciekawe czemu, skoro to taka stara, głośna i znana w Sieci sprawa (jeśli ktoś do tej pory nie wie, o co chodzi, to odsyłam do ściągnięcia sobie filmiku stąd: http://fymreport.polis2008.pl/?p=3553
do obejrzenia; fragment z zawiesiami jest wycięty, wykadrowany i nawet komputerowo wymodelowany przez jednego z blogerów). O braku zdjęć ofiar, o skandalicznej akcji strażacko-medycznej też nie ma ani słowa. Rolex podsumowuje twierdząc, że „nie mamy twardych dowodów”: „Jakbym się z Tobą, FYM-ie, nie zgadzał w tym przeczuciu, w tym drobiazgowym zbieraniu poszlak, w narzucającej się pełną oczywistością obrazie sowieckiego kłamstwa, bliźniaczego z tymi wysadzonymi rosyjskimi blokami i ze złapanymi kagiebowcami targającymi worki z hexogenem, jakbym nie rozmawiał z tymi Rosjanami, Ukraińcami, Łotyszami, i każdym, kto to wschodnie plugastwo zna, bo go doświadczył, więc wie.. Nie mamy twardych dowodów.Mamy twarde poszlaki. I tu jest druga trudność... Proces poszlakowy zawsze pozostawia przestrzeń na wątpliwości. Bo może raz na biliard przypadków się wydarzyło? Wyparowało, znikło, może z tymi czarami to tak nie do końca przesada... Może bilokacja i dematerializacja są fizycznie możliwe, może...” - co jest powiedziane chyba trochę na wyrost, skoro autor sam na początku swego tekstu przyznaje, że dokładnie nie śledzi blogerskich dyskusji wokół śledztwa. Tu znowu oczywiście pojawia się problem tego, co może uchodzić za dowód, dla kogo, no i na czym polega twardość takiego a nie innego dowodu. Czy Rolexowi chodzi o DOWODY ZBRODNI, czy może o DOWODY MASKIROWKI, bo to dokładnie 2 różne kwestie, 2 różne sfery? Jeśli chodzi o dowód zbrodni czy dowód zamachu – to śmiem twierdzić, że właśnie w przypadku hipotezy z zamachem na Siewiernym – brak go w ogóle. W tym, więc względzie h2M jest na pozycji mniej więcej ex equo, (choć, jak starałem się wykazać przy innej okazji, ruskie oddziały wojskowe i specsłużby ćwiczyły uprowadzenie i atak na pasażerski samolot – i to niestety nawet tupolew 154m – nie raz). Tym niemniej, jeśli chodzi o dowody makabrycznej inscenizacji, to jest ich w pracach blogerów mnóstwo, doprawdy multum. Co więcej, jak wynika z prac badawczych Albatrosa?.. z lotu ptaka, związanych z analizą zdjęć satelitarnych, nie ma potwierdzenia, by w okolicach Siewiernego doszło do pożaru 10-go Kwietnia w godzinach przedpołudniowych ruskiego czasu. Więc jak, bezśladowa katastrofa? Oczywiście brak pożaru zgadzałby się z wyglądem fragmentów wraku, na których nie ma ani ognia, ani smolistych smug. No, ale jakby się dokonała eksplozja bez jakiegoś wybuchu i ognia? Argument o „braku twardych dowodów” nie jest chyba na miejscu, w sytuacji, w której tyle instytucji (ze śledczo-badawczymi włącznie przecież) włączyło się w legitymizowanie i utrwalanie kłamstwa smoleńskiego. Niedawno nasunęło mi się w rozmowie z żoną porównanie „oficjalnego dochodzenia” z klasycznym scenariuszem takiego kryminału, w którym zabójstwa dokonuje policjant, śledztwo zaś prowadzi policja wyłącznie po to, by doprowadzić do udowodnienia, iż zaszedł wypadek, a więc by oddalić jakiekolwiek podejrzenia od tego policjanta. Wydaje mi się, że ta metafora oddaje istotę rzeczy. Nie możemy, więc w takiej sytuacji domagać się twardego dowodu zbrodni, skoro nawet na poziomie dowodów rzeczowych kontrolę sprawują ludzie, którym na wyjaśnieniu zbrodni wcale nie zależy – skoro mamy do czynienia z fałszowaniem dokumentów i ekspertyz, skoro rodzinom ofiar nie oddaje się rzeczy należących do bliskich, skoro specsłużby kładą łapy na nośnikach elektronicznych, a następnie popełniają kilkadziesiąt („pięćdziesiąt parę”, jak stwierdził p. A. Melak) „omyłek pisarskich” w dokumentach. Utarło się – całkiem zasadnie – mówienie o drugim Katyniu. Ja sam też tego określenia używam i sądzę, że należy je upowszechniać, bo trafia poniekąd w sedno tragedii, ale przecież o ile w przypadku pierwszego Katynia groby pomordowanych odkryli Niemcy i ściągnęli do ich oglądania przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża oraz polskich świadków, takich jak F. Goetel czy J. Mackiewicz, a dopiero potem pojawiła się sowiecka komisja Burdenki – o tyle w przypadku drugiego Katynia, od razu zaczęto od prac „komisji Burdenki 2”. Jak to wyglądało w praktyce, widzieliśmy (nie mogąc uwierzyć, oczywiście) na własne oczy. Do sekcji zwłok nie dopuszczono, materiały dowodowe przejęto i nie udostępniono Polsce, ciała w trumnach zalutowano, a resztę spowiła mgła smoleńskiego kłamstwa. Polskie instytucje zaś w podskokach klepnęły cały ten skandal, udając, że „wsio w pariadkie”. Wiedząc o tym doskonale, nie powinieneś, drogi Rolexie, stawiać tak sprawy (jak ja to odczytuję z Twojego tekstu), że bez twardych dowodów pozostajemy właściwie wciąż na ruchomych piaskach spekulacji. Moim zdaniem, a wyrażam je w mojej książce, zwykli Polacy, blogerzy i komentatorzy (z różnych sfer zawodowych i z różnych kręgów środowiskowych), którzy zajęli się konsekwentnym przełamywaniem ruskiej dezinformacji, dokonali rzeczy niebywałej: doprowadzili do buksowania w błocie kłamstwa całej tej wielkiej machiny propagandowej. Nie można oczywiście powiedzieć, że kłamstwo smoleńskie zostało już obalone – ale można stwierdzić na pewno, że ani zbrodniarze, ani ci, co ich osłaniają – nie mogą spać spokojnie, ponieważ ta właśnie mrówcza praca blogerów doprowadziła do wypracowania zupełnie nowego spojrzenia na tragedię, spojrzenia docenionego nawet przez znakomitego prof. J. Trznadla w jego tekście z jesieni 2011 http://dakowski.salon24.pl/344309,zamach-smolenski-wokol-hipotez
które to spojrzenie, piszę to dziś z rosnącym przekonaniem, nakazuje porzucić ruską dezinformację definitywnie i poszukiwać prawdy o tragedii polskiej delegacji nie na Siewiernym. Niniejszy post jest niejako rozwinięciem tego, co było tu (oba teksty, no i tekst Rolexa, trzeba by czytać po kolei):
http://freeyourmind.salon24.pl/369431,krotka-historia-pewnego-wypadku
FYM
Kopacz zostawiła tupolewa Rosjanom Polscy prokuratorzy ponad 1,5 roku po katastrofie rządowego samolotu wybierają się do Rosji badać sprawę smoleńską. Zgodnie z prawem wrak już dawno powinien być w Polsce, ale na pozostawienie go w Rosji zgodziła się Ewa Kopacz, która w kwietniu 2010 r. stała na czele polskiej delegacji podczas spotkania z rosyjskim premierem Władimirem Putinem. Spotkanie, które odbyło się w Moskwie 13 kwietnia 2010 r., zadecydowało o przebiegu śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Pokazało też bierność strony polskiej. Stojąca na czele naszej delegacji Ewa Kopacz niczym pokorne cielę zgadzała się na wszystko, co proponował premier Putin, oddając śledztwo w jego ręce.
Stenogramy ujawniają prawdę Przy jednym stole z Putinem w Moskwie zasiedli wówczas m.in.: stojąca na czele polskiej delegacji obecna marszałek Sejmu, a wcześniej minister zdrowia, Ewa Kopacz, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Edmund Klich, szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski oraz szefowa Międzynarodowego Komitetu Lotniczego Tatiana Anodina. W spotkaniu uczestniczył także gen. Krzysztof Parulski, główny prokurator wojskowy RP. W tym czasie przebywał w Smoleńsku i rozmowę przeprowadzono w formie wideokonferencji. Zebranie to zadecydowało o całym śledztwie smoleńskim. Zapadły na nim kluczowe ustalenia, narzucone nam przez Rosjan. Jak można przeczytać w stenogramie umieszczonym na stronie internetowej premiera Rosji, spotkanie było krótkie i rzeczowe, a główny wniosek następujący: śledztwo prowadzi strona rosyjska, MAK przygotuje raport, a wrak tupolewa zostaje w Rosji. Strona polska na wszystko się godziła i nie wyraziła nawet najmniejszego sprzeciwu. Ze stenogramów wynika także, że chociaż międzynarodowe organizacje i eksperci zaoferowali swoją pomoc w śledztwie, to MAK te propozycje odrzucił, a polski rząd nie zaprotestował.
Wrak się nadawał, Kopacz nie chciała Nadal nie wiadomo, kiedy wrak w końcu zostanie przetransportowany do kraju. A ze stenogramów ze spotkania Ewy Kopacz z Putinem 13 kwietnia 2010 r. jasno wynika, że tupolew nadawał się już w tamtym czasie do przetransportowania.
– Zakończyliśmy tworzenie tak zwanych kroków – są to szkice lokalizacji rozrzuconych części, detali samolotu, silników na miejscu wypadku lotniczego. Za pomocą specjalnego samolotu przeprowadzono szczegółową sesję zdjęciową samego miejsca wypadku i wszystkich przyległych do lotniska rejonów – mówił 13 kwietnia 2010 r. Siergiej Iwanow, wicepremier Rosji, wiceprzewodniczący specjalnej rosyjskiej komisji rządowej do zbadania przyczyn katastrofy polskiego Tu-154 w Smoleńsku. Co więcej, Rosjanie już wówczas, bez konsultacji ze stroną polską, zaplanowali transport samolotu.
– Dziś zacznie się transportowanie fragmentów Tu-154 należącego do lotnictwa państwowego Polski z miejsca wypadku lotniczego do miejsca przechowywania, które znajduje się na rosyjskim lotnisku pod specjalną ochroną – mówiła trzy dni po katastrofie Anodina. Katarzyna Pawlak, Współpracownicy: Olga Alehno
Uprawnienia dla Cichockiego łamią Konstytucję? Politycy PiS uważają, że podpisane przez Donalda Tuska rozporządzenie dające ministrowi Cichockiemu pełny nadzór nad służbami specjalnymi jest niezgodne z Konstytucją. Na konferencji prasowej w Sejmie posłowie Beata Mazurek i Marek Opioła z PiS podkreślali, że od 20 lat żaden polityk nie miał takich kompetencji w zakresie koordynowania służb specjalnych, jakie otrzymał Jacak Cichocki. W myśl rozporządzenia podpisanego przez Donalda Tuska szef MSW może żądać od specsłużb dosłownie każdej informacji i ma nadzór zarówno nad policją, jak i nad cywilnymi i wojskowymi służbami specjalnymi.
- 23 stycznia 2008 r. premier Donald Tusk powołał Jacka Cichockiego, jako sekretarza do kolegium ds. służb specjalnych. Myśleliśmy, że mamy koordynatora służb specjalnych, a okazuje się, że jego uprawnienia były sekretarskie. Teraz mamy natomiast „megakoordynatora” - mówił poseł Marek Opioła. Politycy Prawa i Sprawiedliwości uważają, że przekazanie ministrowi Cichockiemu tak szerokich kompetencji i nadzoru nad służbami specjalnymi jest niezgodne z Konstytucją i narusza szereg ustaw regulujących funkcjonowanie służb specjalnych. W najbliższym czasie do Trybunału Konstytucyjnego zostanie skierowany wniosek o zbadanie z Konstytucją zgodności decyzji premiera w kwestii rozporządzenia. Niezależna
Iluzja Judeopolonii przeraża żydostwo Żyd (= żydowska finansjera anglosaska i europejska, masoństwo, syjoniści) wpadł we własne sidła. Ich niepohamowana żądza zysku bez pracy i politycznej władzy nad światem spowodowała, że od przełomu lat 1970/1980 zaczęto wypychać produkcję fizyczną z państw Zachodu na Wschód, głównie do ChRL. Żyd, który zawłaszczył systemy finansowe Zachodu, przeliczał krociowe zyski za pół darmową pracę w krajach dalekiego Wschodu i za wysoką, ciągle rosnąca, cenę za tę produkcję sprzedawaną na Zachodzie. Temu procederowi towarzyszyło drukowanie pieniądza ($ USA, € UE), ale jednak przede wszystkim towarzyszyła kreacja pieniądza wirtualnego, czyli nieistniejącego realnie (stąd pogłębiający się brak pieniądza w gospodarkach państw), na niespotykaną dotąd w dziejach świata skalę. Takie są rzeczywiste przyczyny współczesnego kryzysu finansowo-gospodarczego niszczącego państwa i narody. Coraz więcej ludzi zaczyna te przyczyny dostrzegać i je rozumieć. Społeczeństwa zaczynają pojmować prawdziwe przyczyny zagrożenia dla własnej egzystencji. Zgodnie z ludzką naturą – ze stałym dążeniem do rozwoju – będą szukały dróg wyjścia z tej nienormalnej sytuacji i będą szukały jej winowajców. Przed Żydem, przed zawsze międzynarodowym Żydem, staje widmo holokaustu, jako ewentualnej zemsty narodów Zachodu za wyniszczający kryzys. W takim oto politycznym kontekście musimy patrzeć na nasze polskie sprawy, a zwłaszcza na ostatnie wydarzenia w kraju i na poczynania żydo-władz RP. W ostatnich dniach listopada 2011r. syjonista R.Sikorski przemawiając do Niemców w Berlinie zgłosił „polską” propozycje pogłębienia integracji europejskiej i likwidacji pozostałości po resztkach suwerenności państwa. W praktyce oznacza to podporządkowanie, czy raczej przekazanie Polski Niemcom. Syjonista R.Sikorski doskonale zdaje sobie sprawę, że UE chyli się ku upadkowi, a państwo niemieckie z pewnością przetrwa. Dlatego syjonista R.Sikorski przemawiał w Berlinie, w stolicy Niemiec, a nie w Brukseli, stolicy UE.
Jakie są rzeczywiste przyczyny tego integracyjnego zapału, a w praktyce likwidacji RP, jako państwa, i to w przededniu unijnej zapaści? Przyczyny są identyczne jak w 1918r., w 1944r., czy w 2004r (właściwie w sierpniu1980r.). Żydzi stają na głowie, żeby Państwo Polskie przestało istnieć. Oni tego państwa nienawidzą i boją się go panicznie. Są przerażeni możliwością poniesienia odpowiedzialności za wszystkie wyrządzone polskiemu narodowi krzywdy, za wszystkie przestępstwa i zbrodnie na polskim narodzie. Ogromne przerażenie żydo-władz RP, pomijając już strach przed skutkami kryzysu, który lada moment wybuchnie w Polsce i to ze znacznie większym natężeniem niż w Grecji, wzbudziły rozmiary Marszu Niepodległości w Warszawie i podobnych manifestacji w wielu mniejszych miastach Polski. Żyd przerażony rozmiarami patriotycznych manifestacji zaczyna wątpić w sens z takim mozołem budowanej czwartej już Judeopolonii. Poprzednie, to Judeopolonia I, miała powstać po 1914r., Judeopolonia II w 1939r., Judeopolonia III w 1944r., a fundamenty pod Judeopolonię IV położyli Żydzi w sierpniu 1980r. Przemówienie syjonisty R.Sikorskiego w Berlinie nie było gołosłowne. Wniósł on Niemcom pewien aport w postaci aresztowania byłego szefa UOP, G.Czempińskiego. I nie chodzi tutaj o jakieś prywatyzacyjne afery, jak trąbią żydo-media. Gdyby o nie chodziło, to trzeba byłoby osadzić w areszcie kolejne żydo-rządy RP, czy chociaż syjonistę J.Buzka, bo to on był premierem, gdy zaczęto prywatyzować „Stoen”, którego prywatyzację powiązano z G.Czempińskim. Syjonista R.Sikorski wniósł, więc aportem zdolność aktualnego żydo-rządu do eliminacji agentów pracujących na rzecz USA, z którymi UE (i po upadku UE „Niemcy”) są w konflikcie finansowo-politycznym.
Bezczelność, arogancja, czy skleroza? Mam problem z zakwalifikowaniem wypowiedzi syjonisty J.Kaczyńskiego, który syjonistę R.Sikorskiego chciałby postawić przed Trybunałem Konstytucyjnym za zamach na konstytucyjną suwerenność RP – w związku z jego przemówieniem w Berlinie. Czyżby procesy umysłowej sklerozy były już tak dalece zaawansowane, że J.Kaczyński nie pamięta, iż jego brat, któremu chce stawiać pomnik męża stanu – ale jakiego państwa (?) -, syjonista L.Kaczyński, prezydent RP, podpisując traktat lizboński zrzekł się bezprawnie w imieniu Polskiego Narodu suwerenności RP na rzecz UE, czym dopuścił się zdrady Państwa i Narodu, złamał Konstytucję RP i własną przysięgę prezydencką? A może to kabalistyczna tradycja każe J.Kaczyńskiemu pamiętać tylko to, co w danej chwili jest mu politycznie służebne? Ale jak zwykł był mawiać szef anglosaskiej tuby medialnej, dyr. T.Rydzyk „pies psu ogona nie urwie”. Pamiętajmy, jeśli Polska nie będzie polska, tylko żydowska, czy żydowsko-polska, czy nawet polsko-żydowska, to w rzeczywistości Polski już nie będzie, na pewno nie będzie Jej dla Polaków. Dariusz Kosiur
Zabiłem Piotra Jaroszewicza Książka Henryka Skwarczyńskiego pod takim tytułem jest zapisem rozmowy z człowiekiem, który właśnie tak twierdzi. Nie jest to precyzyjny zapis rozmowy, bo sam autor wyraźnie zaznacza, że nie było to ani nagrywane, ani stenografowane na bieżąco. Ot po prostu wspominki podparte dosyć luźnymi notatkami poczynionymi w trakcie rozmowy dwóch panów w czasie jednej nocy gdzieś w Arizonie. Rozmówca Henryka Skwarczyńskiego to były SB-ek lub WSI-owy, tego też precyzyjnie na podstawie książki nie wiadomo. Ciekawsze jest, co innego. Nasz NN w toku transformacji po 1989 roku dowiaduje się, kim byli jego rodzice, bo sam o sobie pamięta tylko, że był sierotą wychowywanym w domu dziecka. Był takim janczarem systemu, który wszystko systemowi zawdzięcza. Ale dowiaduje się, kim był jego ojciec, a ojciec walczył z czerwonymi i zginął w jednej ze wsi pod Łomżą – nie ma nawet swojego grobu, jak wielu z tamtego okresu. Doprecyzowując ojciec NN został zakopany żywcem, a przedtem był przesłuchiwany, czyli po prostu skatowany. Główne twierdzenie NN dotyczące Jaroszewicza sprowadza się do tego, że mordu tego dokonano na zlecenie Jaruzelskiego, gdyż Jaroszewicz miał wiedzę na różne tematy. Jednym z motywów, chociaż niepodnoszonym zbyt intensywnie w książce jest to, że ten Jaruzelski, którego znamy to „matrioszka”. Warto również nadmienić, że Jaroszewicz, był w grupie oficerów, ówcześnie pułkowników, którzy przejmowali archiwum w Radomierzycach, zwanym też archiwum Kaltenbrunera. Ci trzej ludzie, to Jaroszewicz, Fonkowicz i Steć. Wszyscy trzej zostali zamordowani. Fonkowicz w 1997 roku został w praktyce zamęczony w swojej wilii w Konstancinie. Steć w 1993 w swoim domu w Jeleniej Górze. Ale pierwszy ginie Jaroszewicz w 1992. Być może ci dwaj następni giną, dlatego, żeby skierować tropy na Radomierzyce, być może tak, a być może nie. Nie to jest jednak najważniejsze w tej pozycji. Dużo ciekawsze są oboczności. Na przykład opis tego co działo się na pogrzebie Jaroszewicza. Pierwsza ciekawostka, to był pogrzeb bez asysty wojskowej, a przecież Jaroszewicz był generałem. A teraz parę cytatów:
„Musieli się zastanawiać [kto to zrobił]. Fanatyk to zrobił? A może zaczęły działać Szwadrony Śmierci?” [...] „tych niewinnych z Hitlerjugend. Był i Kwaśniewski. I Miller.” [...]
” – Przyszli na ten pogrzeb ze strachu?
- O, tak. strach nimi zatargał. Tylko Jaruzelski był w miarę spokojny. Przecież to był pogrzeb na jego zlecenie. Martwił się tylko tym, ze ja wciąż bylem na wolności. No i nie wiedział, co stało się z tymi zapiskami Jaroszewicza.”
Tu wypada dodać, że w toku książki nasz NN wykazuje się pewną niekonsekwencją, czy też niespójnością narracji, gdyż w początkowej fazie tej rozmowy sytuacja jest przedstawiana tak jakby to była jednoosobowa operacja, wprawdzie z jakimś tam wsparciem logistycznym i zapleczem organizacyjnym. Ale ma się wrażenie, że dokonywał czynów wewnątrz willi w Aninie jeden człowiek. Tymczasem pod koniec NN zaczyna mówić w liczbie mnogiej, że „wykonaliśmy”, „zrobiliśmy”.
” – Nie koniec na tym. Stoi, więc tam tych trzech, zwanych niegdyś pierwszymi sekretarzami [Gierek, Jaruzelski i Rakowski]. Wokół nich roi się od tych, co przez długie lata wysługiwali się Rosjanom, i oto Aleksander Kopeć powiada, że to państwo prawa musi odnaleźć sprawców zbrodni w taki sam sposób, w jaki uczyniono to z mordercami księdza Jerzego Popiełuszki!” Czyli musieli mieć pietra i to niezłego. Z dalszego biegu opowieści wynika, że dom Jaroszewiczów był zarówno na podsłuchu jak i na podglądzie, przynajmniej tak twierdzi nasz NN. Mówi, że miał przed tą akcją dostęp do tych materiałów, co o tyle jest prawdopodobne, że skądś musiał znać rozkład pomieszczeń. A należy również podkreślić, że według powszechnej opinii Jaroszewicz nawet w domu nie rozstawał się z bronią, nawet siedząc w fotelu i czytając książkę zawsze miał pod ręką broń. Nie powiem, żeby opowieść NN mnie przekonała w 100 procentach. Gdyby opublikowano te materiały, które z wilii w Aninie wyniesiono, to wtedy raczej nie miał bym wątpliwości. Oczywiście jest wiele elementów poszlakowych, które świadczą o tym, że coś jest na rzeczy. Na przykład zaginięcie już wiele lat później, chociaż dokładnie nie wiadomo, kiedy, śladów daktyloskopijnych z ciupagi, którą zaduszono Jaroszewicza. Po prostu zniknęły z archiwum, z materiałów śledztwa. Czyli, że coś jest na rzeczy. Ale to równie dobrze może oznaczać, że sprawcą jest osoba, która nadal w służbach działa. Chociaż równie dobrze mogło być tak, że nie chciano, aby dotarło do opinii publicznej, że sprawca miał cokolwiek wspólnego ze służbami. A to nie jest prosta sprawa tak po prostu wyjąć zaewidencjonowany dowód z akt sprawy. Trzeba mieć dostęp i to dostęp na takim poziomie, żeby nikt nam nie patrzył na ręce w momencie, gdy coś majstrujemy. To jest swoją drogą dosyć zadziwiające, że giną tak ważni dla systemu ludzie, ludzie, którzy ten system wspierali i budowali, stanowili w swoim czasie jego podporę. I nic, cisza. Śledztwo, tak jak w przypadku Jaroszewiczów, jest prowadzone na poziomie wręcz żenującym. Policjanci, którzy docierają do Anina wpakowują się na te dywany w ubłoconych buciorach, petują papierosy w doniczkach i na dywanach. Ale o Jaroszewiczach to jeszcze w mediach coś tam było słychać, potem był proces grupy zwykłych bandziorków, który był czysta parodią. Przecież taki Jaroszewicz to by ich jak kaczki powystrzelał gdyby mu taka patologia usiłowała wejść na posesję, nie mówiąc o wejściu do wnętrza wilii. Natomiast o Fonkowiczu i Steciu to w mediach słychać już raczej nie było. Owszem nie byli tak znaczni i znani jak Jaroszewicz, ale to nie byli też ludzie anonimowi. A tu nic, cisza. Andrzej.A • pulldragontail.blogspot.com
Strefa euro musi runąć Projekt wspólnej waluty był błędem. Problem polega na tym, że ci, którzy rządzą Europą, nie mają odwagi przyznać się do porażki i wycofać się z tego projektu – uważa Bronisław Wildstein, publicysta „Uważam Rze” Financial Times wieszczy, że Unia ma tylko kilka dni, żeby uratować strefę euro. Czy recepty przedstawione przez Radosława Sikorskiego w Berlinie mogą pomóc rozwiązać kryzys? – Pomysł na zwiększenie roli Komisji Europejskiej i sfederalizowanie Europy pokazał już swoją utopijność. Za odbieraniem suwerenności państwom-członkom UE, z czym musi się wiązać idea federacyjna, kryją się rządy najsilniejszych, w tym przypadku Niemiec.
Przedstawiał jednak konkretne pomysły m.in. zmniejszenie Komisji Europejskiej czy wspólna polityka fiskalna. – No tak. Mówił również, że istnieją sfery, które powinny pozostać w gestii poszczególnych krajów, ale to było drugorzędne. Przy silniejszych prerogatywach władzy federacyjnej utrzymanie samodzielności kulturowej, zwłaszcza w tak silnie zideologizowanej Europie jest bardzo mało prawdopodobne. Jestem wstrząśnięty, że szef polskiej dyplomacji bez żadnej dyskusji wcześniej, bez przedstawienia sprawy w polskim Sejmie w zasadzie ogłasza, że chętnie wyrzekniemy się części swojej suwerenności, tej fundamentalnej, bo dotyczącej gospodarki.
Czy to nie jest nieuniknione? – To wielka fikcja. Wmawia się nam, że mamy dylemat pomiędzy dobrobytem a wolnością. Jeśli zachowamy wolność, niepodległość, samorządność, to narazimy się na kłopoty ekonomiczne. Kiedy się wyrzekniemy suwerenności na rzecz Niemiec, to będziemy krajem mlekiem i miodem płynącym. A Niemcy wezmą nas na swoje utrzymanie.
Nie zgadza się pan z tezą, że albo Niemcy bardziej zaangażują się w rozwiązanie kryzysu albo nie da się go rozwiązać? – To nonsens. Niemcy wcale nie prowadzą tak racjonalnej polityki jak się powszechnie uważa. W ciągu ostatnich trzech lat Niemcy zwiększyły swój dług z sześćdziesięciu kilku do 83 proc. PKB. Nie jest to przykład bardzo rozważnej polityki, o którą apelują do innych. Kiedy trzeba było, to tandem niemiecko-francuski przywoływał do porządku innych – Niemcy bardzo akcentowały, że deficyt nie może zejść poniżej 3 proc. PKB. Ale kiedy same przekroczyły ten próg, na monity UE nawet nie chciało im się odpowiadać. A Komisja Europejska podkuliła ogon. Ludzie, którzy wierzą w ozdrowieńczą dla Europy moc Niemiec, tkwią w upiornym nieporozumieniu. Oni uważają, że Niemcy, jako naród osiągnęły ten poziom dojrzałości i empatii, że wszystkich będą traktować na jednym poziomie.
Pana zdaniem nie będą? – Chciałbym wszystkich wyprowadzić z błędu – nie będą. Politycy niemieccy w przeciwieństwie do polskich są związani swoimi wyborami i dobrze wiedzą, również Angela Merkel, że przede wszystkim muszą podobać się Niemcom, a więc działać na ich rzecz. I nie jest to skandal. To normalne. A kiedy my chcemy scedować naszą suwerenność na Niemców, to znaczy, że uznajmy, że jesteśmy niżsi cywilizacyjnie i że lepiej będzie nam w wielkiej rzeszy. To żebraczo-niewolniczy sposób myślenia i dowód na gigantyczny, niczym nieuzasadniony kompleks. Inną sprawą jest jeszcze to, że apele Sikorskiego i innych niespecjalnie mają znaczenie, bo Niemcy troszcząc się przede wszystkim o własną gospodarkę, w pewnym momencie przestaną się troszczyć o euro. Do pewnego czasu wspólna waluta była im bardzo na rękę, ale kiedy okaże się, że będą musieli fundować euroobligacje, na co na razie Merkel nie ma ochoty, ich nastawienie może się zmienić.
Kanclerz będzie musiała przekonać do ewentualnego zaangażowania w unijne obligacje sceptyczne społeczeństwo niemieckie. – Niemcy nie chcą się narażać na potężny impuls inflacyjny, który wyniknie z emisji euroobligacji. Niemiecka kanclerz zachowuje się, więc tak, jak powinna. Niebezpieczeństwo w naszym przypadku polega na tym, że polscy politycy jak np. Donald Tusk, żeby przejść na ważne stanowiska w UE, przede wszystkim muszą się podobać tym, którzy rozdają karty w Europie. A to nie są obywatele polscy, więc z nami nikt się nie liczy.
Wracając do sedna – jeśli nie Niemcy mają ratować strefę euro, to kto? – Nikt.
To jak się skończy kryzys? – Błędem był – co formalnie rozpoczęło się od Maastricht – kierunek odgórnego budowania Europy na kształt federacji. Wcześniejsze działania prowadzące do tego, żeby Europa stopniowo się integrowała, żeby nie było barier zwłaszcza ekonomicznych między krajami, otwieranie rynku były sensowne. Ale pomysł, żeby odgórnie sterować Europą, przeformułować ją, stworzyć instytucje, które będą decydować, jak Europa będzie wyglądała, to był fundamentalny błąd. Euro było pomyłką od początku. I warto pamiętać, że to nie ekonomia była jego źródłem, a polityka. Większość ekonomistów się zgadzała – ze względu na to, że niektóre kraje należące do strefy euro nie spełniały odpowiednich warunków, wspólna waluta musiała runąć. I teraz zaczęło się walić. Problem polega na tym, że ci, którzy rządzą Europą, nie mają odwagi przyznać się do porażki i wycofać się z projektu.
Proponują, o czym mówił też Sikorski, żeby integracja poszła jeszcze dalej. – Euro było pomysłem na jeszcze głębszą integrację. Upłynęło 10 lat, okazało się, że to nie wyszło, więc odpowiedzią ma być jeszcze więcej integracji… W PRL też było tak, że na wszystkie mankamenty socjalizmu, odpowiedzią było więcej socjalizmu. To absurd, który do niczego dobrego nie doprowadzi, również ekonomicznie.
Jakie będą koszty upadku strefy euro? – Nikt tego nie wie. Trwający kryzys pogłębia się przez to, że kraje europejskie boją się wycofać z niewłaściwych posunięć. Grecja już dawno zbankrutowała. Gdyby ogłoszono to już dawno, wróciłaby do drachmy i wszyscy ponieśliby o wiele mniejsze straty. Ale ratowanie Grecji to tak naprawdę było ratowanie banków francuskich i niemieckich. To też pokazuje „niezwykłą solidarność europejską”. Nie ma się, co łudzić, tak będzie zawsze.
Dlaczego? – Nie jesteśmy jednym demosem, czyli narodem. Opowieści Radka Sikorskiego, że mamy być jak Stany Zjednoczone to bzdura. Nie stanie się tak z wielu powodów, a jednym z nich jest to, że nie ma europejskiego narodu. Demokracja to demos kratos – lud sprawujący władzę. Ale demosu europejskiego nie ma – każdy, kto ma trochę oczu widzi różnicę między Polakami a Niemcami, Portugalczykami a Finami, itd. To różne narody, o różnych tradycjach kulturowych, o różnych postawach. A jeśli nie ma wspólnego demosu, to z demokracji zostaje kratos, sama władza, którą sprawują niekontrolowane grupy. Wizja Ameryki jest nonsensem.
Unia Europejska pana zdaniem przetrwa? – Pewnie przetrwa, pytanie, w jakim kształcie. Bardzo bym chciał, żeby przetrwała jakaś wspólnota europejska. Obawiam się jednak, że te odgórne działania podminowują wspólnotę europejską. To, co stało się dobrego w Europie do lat 90 było skutecznie niszczone przez te odgórne projekty, które mnożą konflikty i napięcie. We wszystkich krajach europejskich niechęć do Unii narasta. To efekt działań ponad głowami społeczeństw grupy „oświeconych”, która postanowiła zadecydować o naszej przyszłości na wieki wieków. Polski minister wpisał się w ten trend. Anita Sobczak
Na odsiecz Lechowi Książka Danuty Wałęsowej nie jest ani odkrywcza, ani przełomowa, ani tym bardziej demaskatorska – ocenia Sławomir Cenckiewicz. Pisanie wspomnień i pamiętników nie jest zbyt częstym zajęciem osób publicznych w Polsce. To, co jest normą w świecie zachodnim (pamiętniki publikują tam politycy, wysocy rangą urzędnicy i pierwsze damy), w Polsce należy do rzadkości. Pojawienie się, więc na polskim rynku księgarskim wspomnień Danuty Wałęsowej, pierwszej damy Rzeczypospolitej w latach 1990 – 1995, zasługuje na pochwałę. Niestety, śmiem twierdzić, że odwaga tej decyzji nie poszła w parze z autentycznością refleksji na temat przeszłości, której ważnym świadkiem była przecież pani Danuta. Jej książka „Marzenia i tajemnice” jest nadzwyczaj przewidywalna i w istocie niezaskakująca. Wrogowie Lecha Wałęsy są wrogami Danuty, a jego przyjaciele – jej przyjaciółmi. Wałęsa to heros, który poświęcił wszystkie osobiste sprawy – z rodziną na czele – dla Polski, a w tej walce i służbie pomagali mu jego wierni współpracownicy: Mieczysław Wachowski, Andrzej Drzycimski, ks. Franciszk Cybula, Sławomir Rybicki… Z góry też wiadomo, kto nieustannie przeszkadzał: Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski, Janusz Kurtyka i „pisarze z IPN”, trochę Jacek Kuroń i Adam Michnik, a najbardziej Anna Walentynowicz, ojciec Tadeusz Rydzyk oraz Jarosław i Lech Kaczyńscy.
Nieciekawi mieszkańcy wsi Wiele na to wskazuje, że kompetencje dziennikarskie współautora książki Piotra Adamowicza i jego znajomość archiwaliów na temat Wałęsów wykorzystano w tej książce instrumentalnie. W rozdziale dotyczącym rodziny Danuty Wałęsowej (z domu Gołoś) zabrakło na przykład wielu informacji o rodzicach i rodzeństwie późniejszej pierwszej damy, które bez trudu można odnaleźć w archiwach. To o tyle istotne, że kontrowersyjne historie rodzinne Gołosiów (podobnie zresztą jak Wałęsów), związane z konfliktami z prawem, były w latach 80 przedmiotem brutalnych napaści prasowych na Danutę i Lecha Wałęsów. Wydaje się, że tego typu książka była dobrą okazją, by się do tego przynajmniej odnieść i sprostować ewentualne kłamstwa komunistycznej propagandy. Zamiast tego Wałęsowa z Adamowiczem ograniczają się do wymienienia ważniejszych członków rodziny Gołosiów, opatrując swoją opowieść dość obraźliwymi spostrzeżeniami na temat mieszkańców polskiej wsi z lat 40., 50. i 60. „Kiedyś na wsi rodzice tylko płodzili dzieci. Nie wychowywali ich” – czytamy. Młodzież męska to awanturnicy i sztacheciarze myślący o wywiezieniu dziewczyny motorem do lasu. Autentyzmu tej relacji ma dodać wyznanie Danuty o jej zakompleksieniu, wstręcie do języka polskiego z powodu ortografii, zakończeniu edukacji na szkole podstawowej, pogardliwym stosunku do ludzi wykształconych czy niedojrzałej religijności.
Guma do żucia Przełomem w życiu Danuty Gołoś był wyjazd do Gdańska i spotkanie Lecha Wałęsy w październiku 1968 r. Miał jej imponować elokwencją, oczytaniem i umiejętnością mówienia. Mieli się poznać przypadkiem, kiedy Lech przyszedł do kiosku, w którym pracowała Danuta, by rozmienić pieniądze. Wpadła mu w oko na tyle, że następnego dnia podarował jej… gumę do żucia. Wkrótce się pobrali. W opowieści Danuty zastanawiająca jest informacja, że Lech nie chciał, by przed ślubem żona poznała jego rodziców i strony rodzinne. Z książki nie dowiadujemy się jednak, dlaczego. Szkoda, bo można by zweryfikować ustalenia Pawła Zyzaka, autora biografii „Lech Wałęsa – idea i historia”, według którego historyczny szef „Solidarności” był na tyle spalony w swoich rodzinnych stronach, że nie chciał się tam przez jakiś czas w ogóle pojawiać.
Legendomania Ale w opowieści Danuty Wałęsowej wiele do myślenia daje również sposób przedstawienia Grudnia’70. Mamy jedynie lakoniczny opis wydarzenia, które według samego Wałęsy miało się stać przełomem w jego życiu. Zatrzymanie Wałęsy, osadzenie w areszcie, kilkudniowa nieobecność w domu, rozmowy z SB, werbunek i rejestracja, jako TW „Bolek” w zasadzie przechodzą niezauważone. Danuta zbywa to wszystko krótkim komentarzem: „On nigdy mi nie mówił, jak go traktowali na komendzie, o co pytali. Zresztą nigdy nie rozmawiał ze mną na tematy polityczne”. Ta wersja będzie obowiązywać już w całej książce, choć przecież są to w gruncie rzeczy wspomnienia polityczne. Pisząc o działalności męża w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża, a później Sierpniu’80 i „Solidarności”, pani Danuta znów zapewnia o poświęceniu Lecha dla Polski. O czystości intencji zapewnia nawet wówczas, kiedy wraca pamięcią do słynnej rozmowy Lecha z bratem Stanisławem w Arłamowie i pisze, że „trochę wypili i puścili wodze fantazji, szczególnie mąż, który lubi robić wrażenie na rozmówcy”. W takich momentach, nie wiedzieć, czemu i w jakim kontekście, nagle pojawiają się słowa przypominające wynurzenia Lecha Wałęsy jakby z wyłagodzonej wersji jego internetowego bloga: „I niechby teraz jeden z drugim jak Wyszkowski, Gwiazdowie czy pewni pisarze z IPN, przez moment się zastanowili, że to nie jest tak, jak oni wymyślają! Bo tworzą sobie własną historię! A to nie było tak! To było poświęcenie”.
Czarny charakter – Walentynowicz Prawdziwym czarnym charakterem tej książki jest Anna Walentynowicz. Sposób, w jaki Wałęsowa z Adamowiczem kreślą jej portret, jest karykaturalny. Przypominają i drwią z rzekomego pomysłu beatyfikacji Walentynowicz po katastrofie smoleńskiej, choć ta sprawa była jedynie medialną wrzutką mającą wytłumaczyć niechęć władz samorządowych Gdańska wobec projektów upamiętnienia Matki „Solidarności”. Według autorów książki legendarna suwnicowa, w której obronie w sierpniu 1980 r. wybuchł strajk w Stoczni Gdańskiej, zamiast „intrygować i czynić złośliwości”, powinna skupiać ludzi „wokół swojej legendy” i „cieszyć się, że Pan Bóg zachowuje ją w zdrowiu”. „Pani Ania była narzędziem w rękach części, jeśli można tak określić, grupy warszawskiej. Po strajku u niej w domu mieszkał Kuroń. Odbywały się tam narady tej grupy” – czytamy. Mało tego, według tej relacji Walentynowicz niejako z przypadku w 1979 r. miała zostać matką chrzestną pierwszej z córek Wałęsów, Magdaleny. Według moich ustaleń prawda o tym jest zupełnie inna. W 1979 r. Wałęsa prosił Annę Walentynowicz i Bogdana Borusewicza, by zgodzili się zostać rodzicami chrzestnymi Magdaleny. Chciał w ten sposób pozyskać uznanie i trwale związać się z liderami trójmiejskiego ruchu oporu, którzy zgłaszali w tym czasie zastrzeżenia do działalności Wałęsy.
Największe zło III RP Danuta Wałęsowa nie darzy sympatią tych samych ludzi, których nie lubi jej mąż. Pewnym wyjątkiem jest Adam Michnik, który został przedstawiony w książce, jako cyniczny gracz „klęczący przed Wałęsą”, by później go zaatakować. Wałęsowa grubą kreską kreśli portrety osobistych wrogów Lecha. Ludzie stoczniowej „Solidarności” to „nawiedzeni i mąciciele”, abp Leszek Sławoj Głódź – „niespełniony polityk”, który „rozminął się z powołaniem”, ojciec Tadeusz Rydzyk – „pan z Torunia w czarnej sukience z koloratką na szyi” z „dziwnym wyrazem oczu”, a ks. Henryk Jankowski to erotoman „wypowiadający obleśne słowa”. Dostało się Januszowi Kurtyce, który nie chciał udostępnić Wałęsie taśm wideo znajdujących się w zbiorach IPN. „Zły” prezes IPN został przeciwstawiony „dobrym” pracownikom gdańskiego oddziału IPN. Na liście wrogów Wałęsowej rolę szczególną zajmują Lech i Jarosław Kaczyńscy. Lech to zwyczajna „niemota”, a Jarosław – człowiek o „zimnych” i „bezwzględnych” oczach. Co ciekawe, winą za powstanie PiS i rządy Kaczyńskich Wałęsowa obarcza Jerzego Buzka, który, będąc premierem, „wyciągnął rękę do pana Leszka” i „mianował go ministrem”. Kaczyńscy to największe zło III RP. W dodatku „nie licząc się z powagą śmierci, pan Jarosław Kaczyński i jego zwolennicy przez kilkanaście miesięcy urządzali przedstawienia na Krakowskim Przedmieściu pod Pałacem Prezydenckim”. Ani słowa o profanacji krzyża, drwinach ze zmarłego prezydenta i życzeniu śmierci jego bratu… Jakby odwróceniem tych ocen są pełne szacunku, a nierzadko i zachwytu, charakterystyki takich postaci, jak Leszek Balcerowicz, Hanna Suchocka, Jan Krzysztof Bielecki, abp Tadeusz Gocłowski, Wojciech Jaruzelski, Bronisław Komorowski, Waldemar Pawlak, Jacek Żakowski… No i szczególnie bliski Danucie Wachowski. „Mietek… takiego przyjaciela jak Mietek daj Boże każdemu”.
Zadziwiające zachwyty Przyglądając się zachwytom nad wspomnieniami Danuty Wałęsowej, trudno nie odnieść wrażenia, że wielu recenzentów w ogóle ich nie czytało. Nie jest to książka ani odkrywcza, ani przełomowa, ani tym bardziej demaskatorska. Nie jest to również „atak na mit Wałęsy, co najmniej równie bolesny jak oskarżenia o współpracę z bezpieką”, jak chce Miłada Jędrysik z „Gazety Wyborczej” (26 – 27.11. 2011 r.). To zwyczajna opowieść o codziennym życiu żony polityka i matki ośmiorga dzieci, która poświęciła się rodzinie. Mimo osobistych dramatów nie porzuciła męża, rodziła dzieci i dbała o ich wychowanie. Tym trudniej zrozumieć peany niektórych feministek nad książką Wałęsowej. Powinny się raczej jej obawiać. Sławomir Cenckiewicz
Pełne zakłamanie Wałęsy Lech Wałęsa złożył dziś kwiaty przy pomniku upamiętniającym ofiary masakry w kopalni „Wujek”. Wczoraj z kolei, podczas procesu osób odpowiedzialnych za tragedię z grudnia 1970 roku, apelował o amnestię dla komunistycznych zbrodniarzy. Mówił, że proces ten jest bez sensu. O komentarz dotyczący zachowania Wałęsy portal Stefczyk.info poprosił Krzysztofa Wyszkowskiego, byłego działacza opozycji antykomunistycznej: To sytuacja okropna, Lech Wałęsa nie ma moralnego prawa składać kwiatów przy pomnikach upamiętniających ofiary komunizmu. On był przecież sługą tego systemu. To sytuacja obrzydliwa, gdy współpracownik katów udaje, czy odgrywa horror dla publiczności. To pełne zakłamanie. Ja rozumiem, że organizatorom uroczystości trudno nie dopuścić go do składania kwiatów, odgonić od tego pomnika, ale ta sytuacja jest obrzydliwa. Wyszkowski dodał, że jest pod strasznym wrażeniem wczorajszego dnia. Jego zdaniem, Wałęsa złożył wtedy straszne, podłe deklaracje, broniące zbrodniarzy komunistycznych. To zbiegło się w czasie ze śmiercią naszej koleżanki, Maryli Płońskiej. Pamięć o niej powinna wstrząsnąć Wałęsą, szczególnie, gdy staje wobec katów grudniowych – kontynuował rozmówca Stefczyk.info. Wyjaśnił, że przypomniała mu się wczoraj pewna scena sprzed lat. 18 grudnia 1979 roku Maryla Płońska, jako działaczka WZZ, znalazła się pod stocznią gdańską, żeby uczcić rocznicę Grudnia’70. Teren został otoczony przez silne oddziały milicji. Jednak mimo tego zebrała się grupa ludzi. Maryla wygłosiła przemówienie. Wtedy pojawił się pod stocznią również Lech Wałęsa. W 1979 roku oboje czcili pamięć ofiar grudnia’70. Maryla wytrwała w swoim pragnieniu wolności, w swoim odrzuceniu komunizmu. Zapłaciła za to nędzą i przedwczesną śmiercią. Tymczasem zdrajca, który służył komunistom, który do dziś nad grobem ofiar komuny broni zbrodniarzy, jest hołubiony w Polsce – podkreślił Wyszkowski. Jest dla mnie czymś strasznym, że opinia publiczna toleruje taką sytuację. Robi to, ponieważ Lech Wałęsa reprezentuje obecnie rządzących. Jest z nimi w doskonałych relacjach, reprezentują oni wspólne stanowisko m.in. ws. zbrodni komunistycznych. Na zaproszenie obecnego prezydenta Bronisława Komorowskiego Wałęsa spotkał się przecież z Wojciechem Jaruzelskim. To pokazuje, że historia zatoczyła koło. Władze sprawują dziś grzeczne sługi zbrodniarzy sprzed lat – zakończył rozmówca Stefczyk.info. stefczyk.info
Rocznica zamachu na komunistycznego dyktatora 3 grudnia 1961 r. w Sosnowcu-Zagórzu elektryk Stanisław Jaros podjął nieudaną próbę zamachu bombowego na ówczesnego I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę. W wyniku utajnionego procesu zamachowca skazano na karę śmierci i stracono na szubienicy.
- Około godziny 12:06, ulicą Krakowską od strony kopalni, wyjechała grupa samochodów, wśród których znalazły się trzy reprezentatywne limuzyny (…). Gdy auta zrównały się z posesją nr 47, nastąpił wybuch miny ukrytej w przydrożnym słupku. Ranne zostały dwie osoby: dziewczynka, która przebywała akurat w domu przy Krakowskiej 47 i przechodzący w pobliżu górnik wracający z uroczystości. Odłamki posiekały też czarną limuzynę, wziętą przez zamachowca za samochód, którym jechała delegacja partyjno-rządowa – relacjonuje przebieg wydarzeń historyk z katowickiego oddziału IPN dr Adam Dziuba. Program wizyty Gomułki w Zagórzu był znany mieszkańcom miejscowości przynajmniej od 1 grudnia 1961 r., kiedy to informacje o niej opublikowano na łamach „Trybuny Robotniczej”. Z okazji święta górników I sekretarz KC PZPR przyjechał na otwarcie miejscowej kopalni węgla „Porąbka”. Od jesieni 1961 r. na trasie planowanego przejazdu Gomułki prowadzono remont nawierzchni, a dzień przed zamachem domy wzdłuż ulicy zostały dodatkowo barwnie przystrojone. Za przygotowanie wizyty Gomułki w Zagórzu odpowiadał komendant wojewódzki Milicji Obywatelskiej w Katowicach Franciszek Szlachcic. W pamięci władz oraz miejscowej ludności wciąż żywe były jednak wydarzenia, do których doszło w Zagórzu 15 lipca 1959 r., kiedy to – w związku z 15-leciem władzy ludowej – do Polski przyjechał I sekretarz KC KPZR, Nikita Chruszczow. Na trasie jego przejazdu eksplodował wówczas ładunek. W wyniku eksplozji ranna została jedna osoba.
3 grudnia 1961 r. niemal w tym samym miejscu, na ulicy, którą przejeżdżać miała kolumna oficjeli z Gomułką na czele, nastąpiła kolejna eksplozja. Sprawcą wybuchu był mieszkaniec Zagórza Stanisław Jaros (ur. 1932).
- Jego ładunek był tzw. ładunkiem opancerzonym, czyli należało się liczyć z gradem odłamków. Gdy Jaros zobaczył, że pojazdowi Gomułki towarzyszył tłum ludzi, zrezygnował z jego odpalenia, obawiając się przypadkowych ofiar. Zdecydował się wykonać zamach, kiedy Gomułka będzie wracał z kopalni – powiedział PAP dr Dziuba. Wybuch ranił dwie osoby, zniszczył przejeżdżający samochód oraz uszkodził okna w pobliskich domach. Okazało się jednak, że chwili detonacji ładunku komunistyczny dyktator wraz z członkami delegacji najwyższych władz państwowych znajdował się jeszcze w kopalni. Oficjalne uroczystości miały się tam zakończyć o godz. 14.
- Użyty przez Jarosa materiał wybuchowy to melinit z niemieckiej miny znalezionej przez Jarosa w latach 50 podczas służby w wojsku. Wszystko w obudowie betonowej, w charakterze przydrożnego słupka, wyposażone w zapłon elektryczny, sterowany z domu Jarosa. Tak przygotowana bomba rzeczywiście mogła zabić – tłumaczy historyk IPN. Wezwani na miejsce wybuchu funkcjonariusze MO odnaleźli fragment przewodu, który posłużył zamachowcy do detonacji ładunku. Widoczne były na nim ślady cięcia cążkami. Śledczy przyjęli, że osoba odpowiedzialna za wybuch znała się na elektrotechnice i miała dostęp do materiałów wybuchowych. Niezwłocznie po zamachu SB i MO rozpoczęły akcję „Antena”, której zadaniem było wykrycie sprawcy zamachu. W tym celu utworzono specjalne grupy operacyjne, które przesłuchiwały podejrzanych. Grupę potencjalnych zamachowców zawężono do 500, a następnie do 71 osób.
20 grudnia dokonano w ich domach gruntownych rewizji. Podczas przeszukiwania domu Jarosa znaleziono elektronarzędzia i materiały wybuchowe. Zarekwirowano także cążki, które – jak wykazała późniejsza ekspertyza – pasowały do śladów na przewodzie pozostawionym na miejscu zamachu. Po zatrzymaniu Jaros krótko przebywał w Będzinie, skąd następnie przetransportowano go do Centralnego Więzienia w Katowicach. W jego celi zainstalowano podsłuch. Zadanie nakłonienia go do zeznań otrzymał jego współwięzień – agent SB o kryptonimie „11”.
7 stycznia 1962 r. w trakcie jednej z rozmów z towarzyszem z celi Jaros przyznał się do własnoręcznego skonstruowania bomby w celu spowodowania eksplozji na trasie przejazdu Gomułki. Zamachowiec powiedział, że jego czyn był manifestacją polityczną oraz wyjawił, że od dawna miał styczność z materiałami wybuchowymi. Śledztwo w sprawie zamachu było utajnione, podobnie jak trwający od 9 do 25 maja 1962 r. proces przed Sądem Wojewódzkim w Katowicach.
- W procesie dano wiarę Jarosowi, że nie chciał zabić Chruszczowa dwa lata wcześniej, jednak uznano, że jego celem było pozbawienie życia Gomułki – podkreślił historyk IPN dr Adam Dziuba. Za próbę zabicia najwyższego przedstawiciela państwa Jaros został skazany na karę śmierci. Wyrok nie został zrewidowany, a Rada Państwa nie skorzystała z łaski względem zamachowcy. Powieszono go 5 stycznia 1963 r.
Sprawa zamachu na Gomułkę dokonanego przez Stanisława Jarosa nie została utrwalona w pamięci zbiorowej.
- Media w PRL-u nie mogły o tym informować i nie informowały. Był bardzo szczelny parasol ze strony cenzury, a przede wszystkim aparatu bezpieczeństwa. Szczęśliwie dla władzy informacje o zamachu nie przeciekły do prasy zagranicznej. To, że one się nie ukażą w prasie lokalnej było oczywiste – tego rodzaju faktów po prostu nie nagłaśniano – podsumował dr Dziuba. pap, niezalezna.pl
Prof. Legutko dla Stefczyk.info i wPolityce.pl: Polacy przez lata odzwyczaili się od suwerennego myślenia Stefczyk.info, wPolityce.pl W Polsce wciąż trwa debata na temat przemówienia Radosława Sikorskiego w Niemczech. Jak Pan ocenia słowa szefa MSZ? Prof. Ryszard Legutko: Wypowiedź Radosława Sikorskiego jest skandaliczna, i to pod wieloma względami. Pomysły tam wyłożone – wielce zaskakujące – nie zostały wcześniej przedstawione w kraju i poddane dyskusji. MSZ nie może zaskakiwać społeczeństwa i polityków, gdy w grę wchodzą sprawy tak poważne. Ale widać rząd kieruje się przekonaniem, że mu wszystko wolno.
Czy formułowane przy tej okazji obawy o polską suwerenność są uzasadnione? W przemówieniu były elementy, które muszą niepokoić. Niepokoi również forma, jakiej użył minister. Wystosował apel do rządu innego kraju, by ten przejął przewodnictwo w Europie. Co to w ogóle ma znaczyć? Kto go upoważnił do takiego apelu? Sądzę, że i Niemcy byli tym zaskoczeni. To nie jest normalny zwyczaj w prowadzeniu polityki.
Wiele osób zaznacza, że Sikorski zabrał głos w sprawie, która nas nie do końca dotyczy. Sytuacja Polski jest dość specyficzna. My nie należymy do strefy euro, która przeżywa obecnie największy kryzys. Tę sytuację polski rząd powinien wykorzystywać na naszą korzyść. Tymczasem staliśmy się krajem, który w sposób zupełnie niepotrzebny wychodzi z inicjatywami w sprawach, które nas nie dotyczą, i w których nie będziemy mieli żadnej roli do odegrania. A wszystko to z potrzeby lizusostwa. Rząd uwielbia się podlizywać wielkim tego świata, by od czasu do czasu dostać łaskawie rękę do pocałowania.
Minister powiedział to co chcieli słyszeć Niemcy? Każdy kraj lubi słyszeć od obcych, że jest najważniejszy i że wszystko od niego zależy. Minister Sikorski jest dobry w mówieniu takich komplementów, ponieważ nie ma żadnych poglądów. Kiedyś mówił, że Gazociąg Północny to drugi pakt Ribbentrop-Mołtow. Potem jednak przyznał, że rura jest OK. Wystarczyło, by zmienił obóz polityczny. On wcale nie zmienił poglądów na temat bałtyckiej rury. On po prostu nigdy nie miał poglądu na ten temat, ani na żaden inny. Wyłączając oczywiście własną karierę.
Federalizacji UE, o którą apelował, też nie popiera? Nie wiem, czy on w ogóle rozumie, co to oznacza Stany Zjednoczone Europy. Rozumie natomiast świetnie, że taki język dzisiaj się podoba. To język dominujący w całej Unii Europejskiej. Widać to było doskonale, gdy Donald Tusk przyjechał do Parlamentu Europejskiego na inaugurację polskiej prezydencji. Wtedy mówił, że musi być więcej Europy w Europie. Brzmiało to dość głupio, ale i tak wszyscy oszaleli z radości. Sikorski poszedł jeszcze dalej. Uznał, że cała Europa ma być w Europie. Brzmi jeszcze głupiej, ale nie szkodzi. Gdy Unia pójdzie w tym kierunku to Polska będzie miała w niej jeszcze mniej do powiedzenia niż teraz. A teraz już praktycznie jest na marginesie.
Mówi to tylko, żeby się podobać? Wszystko, co robią Sikorski i Tusk w polityce zagranicznej polega na tym, by się podobać. Oni myślą w kategoriach najbliższych sondaży, medialnego wizerunku, obecności na międzynarodowych spotkaniach. Nikt z nich nie rozważa rzeczy w kategoriach kraju i w perspektywie długofalowej. Ta kwestia w ogóle nie istnieje, ani w ich umysłach, ani w polskiej debacie publicznej. Uważamy, że płyniemy w głównym nurcie. Grunt, by się nikomu nie narazić i jakoś to będzie. Przegrywamy wprawdzie wszystkie konkretne boje o polskie sprawy, ale Polacy są wielkoduszni i wszystko wybaczą.
To przykra konkluzja. Podsumowując słowa Sikorskiego należałoby stwierdzić, że jego propozycja pod względem koncepcyjnym jest niemądra, pod względem politycznym szkodliwa, a pod względem ludzkim żałosna. Powtórzę raz jeszcze: Sikorski i Tusk nie dokonali w polityce zagranicznej niczego, z czego nasz kraj czerpałby zyski.
Jednak wiele środowisk broniło słów Sikorskiego, mówiąc, że jego propozycja jest dziś potrzebna i słuszna Komentarze po słowach Sikorskiego ogromnie mnie zasmuciły. Sporo było uwag krytycznych, ale jednak pojawiło się wiele głosów aprobatywnych, a nawet entuzjastycznych. To zasmucające. W kraju, gdzie panują racjonalne reguły polityczne, podobna sytuacja musiałaby się skończyć dymisją.
U nas o niczym takim mowy nie ma. Wniosek PiS w tej sprawie jest skazany na porażkę. Myśmy się odzwyczaili przez dziesięciolecia od suwerennego myślenia. To, dlatego takie wydarzenia traktujemy, jako coś normalnego. Boimy samodzielności politycznej i przestaliśmy już rozumieć, czym jest suwerenność i jaką stanowi wartość. Wmawia się nam, a my potulnie tego słuchamy, że w naszych czasach suwerenność nie ma znaczenia. Przecież to absurd. Minister ze swoim apelem zwracał się do Niemiec, jako do kraju decyzyjnego w Europie, czyli kraju podejmującego samodzielnie kluczowe decyzje. To znaczy, że decyzyjność jednak się liczy w polityce.
Powinniśmy się skupić, zatem na rozwoju swoich możliwości Powinno nam zależeć na tym, by jakąś rolę odgrywać i dysponować własnymi atutami przetargowymi. Klakierstwo i lizusostwo to nie są w polityce żadne atuty. Polakom zabełtano w głowach wmawiając im, że bycie dworakiem u mocnego władcy, to szczyt naszych możliwości. Wszystkie wyższe aspiracje, bardziej ambitne cele pozostają poza świadomością Polaków. Mówienie o takich aspiracjach i celach wywołuje zniecierpliwienie, strach, a później gniew. Polacy mają dzisiaj duszę kibica, a nie gracza. To bardzo przygnębiające.
Czy minister Sikorski swoją wypowiedzią nie pokazuje, że obecny rząd ma problem z Polską? Minister Sikorski i cała Platforma dobrze wpisują się w tę polską postawę kibicowania wielkim. Znamiennym były na przykład wydarzenia z ostatniej kampanii wyborczej po publikacji książki Jarosława Kaczyńskiego. Wybuchł wtedy skandal z powodu dwóch zdań dotyczących Angeli Merkel. Jednak za skandal nie uznano listu byłych ministrów spraw zagranicznych do szefa sąsiedniego państwa, solidaryzujący się z nią i atakujący szefa partii opozycyjnej we własnym kraju. To było coś niewyobrażalnego. Trudno mi sobie wyobrazić, by w jakimkolwiek normalnie funkcjonującym kraju opinia publiczna mogła tolerować takie zachowanie. Musiała nastąpić jakaś straszna destrukcja w polskiej wrażliwości, żeby dawać przyzwolenie, a nawet pochwalać coś takiego. Na szczęście są także inni Polacy, ale tacy ciągle pozostają w mniejszości.
Po słowach Sikorskiego część osób wskazywało, że jego wypowiedź należałoby poprzedzić konsultacjami w Polsce na ten temat. Jednak w kraju na próżno szukać merytorycznych debat o sytuacji UE. Nie ma i nie było w Polsce szerokiej dyskusji o kryzysie euro, ani nie było prób wypracowania naszego stanowiska w tej sprawie. Są tylko medialne sztuczki członków rządu. A przecież takie stanowisko jest potrzebne. Opinia publiczna jest nieprzygotowana na żadne zasadnicze decyzje. Dlatego apel o to, by wszystkim zajęli się Niemcy, a my będziemy ich popierać do wielu trafia, ponieważ niewielu rozumie, na czym polegają problemy w UE. Jeden z dziennikarzy napisał nawet, że Niemcy powinni przewodzić Unii, ponieważ mają świetną technologię. I rzeczywiście duża część społeczeństwa tak myśli. Skoro u Niemców wszystko działa i gospodarka jest sprawna, to niech i nami rządzą. Jeszcze kilka lat temu do głowy by mi nie przyszło, że podobne głosy będą w moim kraju reprezentowały większość społeczeństwa.
Dziękuję za rozmowę
"The Economist" wieszczy bliski koniec euro. Rozwiązanie kryzysu w rękach przewodniczącego Rady Europejskiej Koniec euro jest bliski - pisze w piątek "The Economist".
Ratunek leży w redukcji deficytów, spłaceniu kredytów, poprawie konkurencyjności poszczególnych krajów. Rozwiązanie europejskie musi znaleźć szef Rady Europejskiej Herman Van Rompuy - ocenia tygodnik.
Skoro Paryż i Berlin nie mogą się dogadać, a francuski prezydent Nicolas Sarkozy i kanclerz Niemiec Angela Merkel, choć zwykli tworzyć tandem, znacząco występują w tym tygodniu osobno z przemówieniami na temat kryzysu euro, to rozwiązanie musi znaleźć Rada Europejska - pisze.
Rompuy musi wypracować kompromis, który pozwoli uniknąć apokaliptycznej katastrofy, jaką dla wszystkich byłby rozpad strefy euro - kontynuuje swe ostrzeżenia "Economist" Nikt nie zostanie oszczędzony, jeśli wspólna waluta upadnie. W Europie narasta irytacja wobec niemieckiego uporu i blokowania przez Berlin takich inicjatyw, jak interwencja Europejskiego Banku Centralnego, które mogłyby podratować unię walutową. To, jak pilne jest podjęcie radykalnych kroków, by uchronić Europę przed katastrofą, zabrzmiało wyraźnie w wystąpieniu szefa polskiej dyplomacji Radosława Sikorskiego oraz ostrzeżeniach doradcy ekonomicznego prezydenta Francji, Jacques'a Attalego - podkreśla brytyjski tygodnik. Attali ostrzegł, że bez przejścia strefy euro na tryb awaryjny wspólna waluta przetrwa tylko do świąt. To Polsce, krajowi, który nie należy do strefy euro, przypadło wyartykułowanie prawdy na użytek większych krajów UE - pisze "Economist", odnosząc się do słów Sikorskiego, który wezwał Niemcy do podjęcia akcji ratowania unii walutowej. Prezydent Francji w czwartek wystąpił z oczekiwanym przemówieniem na temat kryzysu euro i rosnących problemów gospodarczych Francji wobec kilkutysięcznej publiczności zgromadzonych w sali koncertowej w Tulonie. Sarkozy obiecał misję ratunkową zorganizowaną z kanclerz Merkel i zrobił wszystko, co było w jego mocy, by wyglądać na współdowodzącego misją "Merkozy"- komentuje brytyjski tygodnik. Przygotowując się do trudnej kampanii o reelekcję, Sarkozy stara się dowieść, że ma sytuację pod kontrolą. Ale w miarę jak kryzys się pogłębia, Francja jest coraz bardziej narażona na utratę najwyższej noty ratingowej - potrójnego A oraz na kryzys banków, ponieważ francuskie instytucje finansowe są szczególnie narażone na kłopoty zadłużonych krajów strefy euro. Pożyczyły im bardzo dużo pieniędzy. Mimo zapewnień Sarkozy'ego Francji grozi obniżenie ratingu. Najwyższe od wprowadzenia euro wzrosty spreadów między obligacjami niemieckimi a francuski dowiodły niedawno, że inwestorzy już antycypują gorsze notowania Francji. "Economist" podkreśla, że obniżenie noty dla Francji miałoby konsekwencje rynkowe i polityczne. Ucierpiałby nawet rating Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF), którego wiarygodność opiera się na pozycji sześciu krajów strefy euro posiadających notę AAA. Brytyjski tygodnik przypomina, że sytuacja nie jest bez wyjścia, ale choć dotkniętym kryzysem krajom da się pomóc, "ich zbawienie musi przyjść poprzez indywidualne działania redukujące deficyty, spłatę długów i poprawienie konkurencyjności".
Z braku wspólnych planów ratunkowych, które powinny były ogłosić Francja i Niemcy, to szef Rady Europejskiej będzie musiał pogodzić "teutoński rygor" Niemców, z potrzebą "solidarności" krajów południowych - konkluduje "Economist".
Berlin jednak nadal nie chce słyszeć o euroobligacjach ani o interwencji EBC. Sensownym kompromisem byłoby zgodzić się na emisje euroobligacji, w zamian za zwiększenie dyscypliny finansowej - radzi tygodnik.
Tymczasem brukselski instytut badawczy Breugel, cytowany przez "Economista", przestawił raport, w którym zaleca utworzenie ministerstwa finansowego eurolandu, które miałoby moc podnoszenia podatków i nadzorowania systemu finansowego. Na krótką metę musi wystarczyć przyznanie wolnej ręki EBC, by interweniował bez ograniczeń. Tylko tak można oszukać widmo apokalipsy - zamyka swe rozważania "Economist".
PAP/ Bar
SB-cy, kapusie, przekręty. Śledztwo Frondy ws. PZPN Niedawno medialną burzę wywołała kwestia rzekomej współpracy legendarnego bramkarza Jana Tomaszewskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Jak wynika z relacji moich informatorów, nie brakowało osób, które mogły wrobić „Człowieka, który zatrzymał Anglię”. Jedną z nich jest Jerzy Staroń, ważna postać w Polskim Związku Piłki Nożnej. Specjalnie dla portalu Fronda.pl kulisy sprawy ujawniają Jan Tomaszewski, Ryszard Adamus i Dariusz Loranty – pisze Aleksander Majewski. Sprawa popularnego "Tomka" to kolejny przykład próby skompromitowania człowieka, który odważył się myśleć inaczej, niż wierchuszka PZPN. Okazuje się, że w środowisku piłkarskim można spotkać ludzi, specjalizujących się w tego typu zagrywkach. Co najbardziej szokujące, nikogo to nie dziwi, a sami "specjaliści" - mimo niechlubnej przeszłości - zajmują kluczowe stanowiska w związku. Jednym z nich jest wspomniany Staroń.
Kim jest Jerzy Staroń? Dariusz Loranty, wieloletni pracownik operacyjny Komendy Stołecznej, a obecnie mediator sądowy, zdecydował się poinformować mnie o swoich przypuszczeniach, co do przeszłości Jerzego Staronia. Loranty podważa powszechną pogłoskę o Staroniu, jako tajnym współpracowniku Służby Bezpieczeństwa, choć nie zaprzecza związkom Staronia z bezpieką. Zdaniem wieloletniego gliniarza, bardziej wiarygodna wydawałaby się kwestia pozostawania Staronia na niejawnym etacie kadrowego oficera SB. Swoje przypuszczenia opiera w dużej mierze na swoich rozmowach z działaczem. W czasach, gdy Loranty był doradcą prezesa zarządu Piłkarskiej Ligi Polskiej do spraw bezpieczeństwa imprez masowych, Staroń zajmował stanowisko dyrektora wykonawczego PLP. Gdy dowiedział się, że mój informator był policjantem, natychmiast podchwycił temat. – Od początku wydał mi się dziwny. Używał określeń charakterystycznych dla osoby zorientowanej: psiarnia, fabryka, itp. Powiedziałem, że pracowałem w policji, otworzył się i zaczął opowiadać o swojej przeszłości. Gdy dowiedział się, że należę do „solidaruchów” skończyła się życzliwość – śmieje się Loranty. Jan Tomaszewski w drugiej połowie lat 80 był konsultantem trenera Andrzej Strejlaua ds. szkolenia bramkarzy. Mój rozmówca przypomina, że Staroń był w tamtym okresie zaangażowany w sprawy polskiego futbolu, a raczej jego obrzeży. Jeszcze za czasów kadencji Wojciecha Łazarka był kierownikiem kadry. Jak mówi Loranty, Jerzy Staroń zajmował się głównie sprawami wyjazdów kadry. Jego ówczesna działalność poszła w niepamięć. Są jednak i tacy, którzy pamiętają jego nieudolność. „Ocalić od zapomnienia trzeba jeszcze jedną postać z teamu „Baryły” – kierownika reprezentacji Jerzego Staronia o interesującej, wymyślonej przez redaktora Atlasa ksywie „Wozidupa”. Facet nic nie potrafił i nic nie robił, za to gorliwie wypełniał rolę tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa. Ilości donosów stworzonych przez tę kreaturę nikt nie jest w stanie dziś zliczyć. Zdaje się, że do tej pory osobnik ów kręci się gdzieś na poboczach polskiego futbolu i jest to fakt przerażający” – pisze publicysta portalu FutbolNet.pl Leszek Lechoń.
„Jest to fakt przerażający…” Istotnie, zatrważać może fakt, że osoba, co do której wiarygodności wiele osób ma zastrzeżenia, odgrywa pewną rolę w polskim futbolu i to wcale nie na jego „poboczach”. Staroń zasiada obecnie w Komisji ds. Licencji Klubowych I ligi (organ liczy zaledwie siedem osób). Zanim na dobre zajął się futbolem był rzecznikiem prasowym instytucji poprzedzających dzisiejsze ministerstwo sportu - Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki i Głównego Komitetu Sportu. W pierwszej połowie lat 80 został oddelegowany na stanowisko kierownika warszawskiego oddziału katowickiego "Sportu". - Dziennikarze sportowi mieli z nim masę problemów, ale też i uciechy, gdy zachęcał ich do pójścia w swoje ślady i publikowania w tygodniku "Rzeczywistość" - wszyscy mniej więcej wiedzą, co to za szmatławiec. Głównymi cechami charakteryzującymi Staronia był brak kompetencji i na dodatek lenistwo. W 1986 roku został kierownikiem kadry piłkarskiej, której trenerem był Wojciech Łazarek, prosty niewiele rozumiejący ze świata chłopina - również nienadający się na swoją funkcję. W reprezentacji Staroń także nie wypełniał swoich obowiązków, wszystkie formalności podczas zagranicznych wyjazdów wypełniał rzeczywisty kierownik p. Gołębiowski. Redaktor Staroń natomiast perfekcyjnie intrygował i podburzał Łazarka przeciw dziennikarzom, wmawiając mu, że to oni są winni słabych wyników kadry. W Bydgoszczy doszło nawet do ostateczności i Łazarek wyprowadzony z równowagi powiedział do żurnalistów: „Żeby wam wszystkim, k…a, dzieci wyzdychały” – mówi publicysta FutbolNet. – Działalność Staronia mogłaby być tematem zwykłej opowieści o jeszcze jednym nieudaczniku, jakich zawsze było pełno w środowisku piłkarskim, gdyby nie jego prawdziwe zajęcie i drugi etat. Wszędzie wykonywał zlecone przez nią zadania. Donosił na wszystkich i o wszystkim. Po 1989 roku Staroń działał przy boku Piotra Buechnera, bogatego i wpływowego biznesmena. - Zajmował się raczej okołopiłkarską działalnością, różnymi dziwnymi interesami, o których wolałbym nie mówić. Był zresztą ścigany i chyba nawet wyjechał z Polski – mówi mój rozmówca. Tomasz Jagodziński w jednej ze swoich książek twierdzi, że chodziły plotki, według których Staroń posiadał „kwity” na Buechnera. W następnych latach znów znalazł się w resorcie kultury fizycznej i turystyki u boku ministrów Stefana Paszczyka i Jacka Dębskiego.
- U tego drugiego w czasie słynnej polskiej wojny futbolowej w 1998 roku, przybył do siedziby PZPN wraz z kuratorem Wiesławem Pakocą, by objąć nadzór nad związkiem, którego władze zostały zawieszone przez ministra Dębskiego. Uczestnictwo w tym pana Staronia było niebywałym skandalem i kompromitacją całego ówczesnego rządu AWS, choć oprócz red. Romana Hurkowskiego nikt tego chyba nie wykrył. Staroń kręcił się jeszcze koło reprezentacji polskiej aktorów i zdaje się koło "Orłów Górskiego" – twierdzi mój informator. Dariusz Loranty wspomina, że również i jemu Lechoń potrafił zaszkodzić. – Gdy skończyłem moją pracę doradcy zarządu PLP, poprosiłem o zaświadczenie. Staroń stwierdził, że nie znaleziono żadnych efektów mojej działalności! To brednie. Jako przykład wystarczy podać moje interwencje u Rzecznika Praw Obywatelskich śp. prof. Janusza Kochanowskiego – mówi były policjant. – W czasie mojej pracy wymyśliłem projekt "Trener - Wychowawca". Jednym z jego celów było oddziaływanie na kibiców z tzw. żylety. Według programu najbardziej doświadczony i ulubiony zawodnik miał współpracować z kibicami i to tymi najgorszymi. Dlatego właśnie spotkałem się z Rzecznikiem Praw Obywatelskich i stowarzyszeniem kibiców, którzy poinformowali prof. Kochanowskiego o miejskiej dotacji dla Legii, jako zapłaty dla TVN-u. Ja natomiast zgłosiłem, że w planowanej ustawie o imprezach znajdują się zapisy niezgodne z konstytucją, m.in.: system orzekania kar przez właścicieli klubów, niedający prawa do odwołania się do sądów powszechnych czy brak przejrzystego katalogu czynów niedozwolonych. Moje propozycje były dla wielu osób szokujące – tłumaczy Loranty. Nie tylko Loranty stał się ofiarą działań Jerzego Staronia. Ryszard Adamus, były prezes Piłkarskiej Ligi Polskiej i były członek zarządu PZPN, mówi bez ogródek, że Staroń zniszczył mu życie.
– To wyjątkowa szuja, na 99 proc. miał związki ze służbami. Maczał palce przy usunięciu mnie z PZPN, bo chciałem go zwolnić. Nie działo się zupełnie nic, a Staroń pobierał pensję w wysokości 10 tys. zł, jego syn w wysokości 2 tys. zł za robienie strony internetowej, której nie było, taką samą kwotę pobierała księgowa. To wszystko kosztowało ok. 20 tys. zł, a było martwym tworem. Staroń nie umiał posługiwać się komputerem czy wysłać sms-ów. Zupełnie nie nadawał się do tej roboty i poczuł się zagrożony i stąd ta afera, że wydałem bez zgody zarządu 80 tys. zł, a przecież to wszystko poszło na wyposażenie biura, na co mam faktury! – tłumaczy Adamus.
– Natomiast Staroń zachował stanowisko, pensje i wszystkie przywileje. Jest tam hołubiony, bo to stary UB-ek od montowania papierów, w zależności od potrzeby. Miałem sprawę sądową o zniesławienie Staronia, bo użyłem określeń „mafia”, itp. Sprawa o określenie „mafia” dalej się ciągnie, ale gdy na każdej rozprawie mówię „były pracownik Służby Bezpieczeństwa Jerzy Staroń” albo „były UB-ek Jerzy Staroń”, to już mnie nie pozywa. A bardzo bym chciał – śmieje się Ryszard Adamus. Były prezes PLP potwierdza pogłoski o pracy Staronia na tajnym etacie w SB. – Był kierownikiem reprezentacji z ramienia Służby Bezpieczeństwa. Wszystkim montował papiery współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Przecież Strejlau i kilku znanych piłkarzy miało takie papiery! - mówi Adamus. Co ciekawe, działalność Staronia w środowisku piłkarskim nie stanowi żadnego novum. – Jego przeszłość była ogólnie znana. Piłkarze wiedzieli, trenerzy wiedzieli, działacze również. Powszechnie miał opinię „kapusia”. Dlatego wiele osób nie chciało z nim współpracować, a znajomość z tym panem była uważana za „obciach”. – mówi stały współpracownik FutbolNet.pl. Według publicysty to właśnie Staroń mógł stać za rzekomym zarejestrowaniem Tomaszewskiego, jako konsultanta, choć podkreśla, że równie dobrze mogło to zrobić wiele innych osób związanych z SB, które kręciły się w piłkarskim światku.
– Tomaszewskiemu przez całe życie buzia się nie zamykała. Jeżeli przysiedli się do niego jacyś oficerowie SB, którzy chcieli go zwerbować, to prawdopodobnie z nimi gadał. Jak z każdym. Ale na pewno nie miał na celu donoszenia. To co mógł powiedzieć esbekom, mógł szczerze powiedzieć każdej innej osobie. Taki ma charakter: nie umie trzymać buzi na kłódkę. Prawdopodobnie tak było i w tym przypadku. Ale nie wierzę w to, że Tomaszewski mógł pisać donosy, być tajnym współpracownikiem. To nie ten typ człowieka i psychologicznie w ogóle do niego nie pasuje – mówi publicysta. Zdaniem mojego rozmówcy, właśnie to mogło stwarzać pole do popisu dla Staronia, który umiał „podejść całe środowisko”. – Nie jestem w stanie udowodnić, że miał tajny etat w SB, ale z całą pewnością pisał donosy. Pisał ich bardzo, bardzo dużo. Wręcz nałogowo. Facet, który na niczym się nie znał, zero kompetencji, zwłaszcza w sprawach piłki, a w świecie piłki był jedynie z nadania Służby Bezpieczeństwa. To był zwykły ordynarny kapuś. Raporty, które pisał są faktem – mówi współpracownik FutbolNet.
Donosiciel szefem Komisji Rewizyjnej PZPN? Na moje pytanie o obecną działalność Jerzego Staronia, który odpowiada za przyznawanie licencji klubom z I ligi, znajomy Romana Hurkowskiego odpowiada kolejnymi przykładami:
- Przewodniczącym Komisji Rewizyjnej w PZPN i najbliższym współpracownikiem Przewodniczącego Kolegium Sędziów jest Janusz Hańderek, który sam przyznał się, że donosił na opozycjonistów. Jako dziennikarz pisał na nich donosy, a dziś jest na piedestale w PZPN i zajmuje bardzo ważne i odpowiedzialne stanowisko! – nie kryje swojego oburzenia publicysta. Gdy w rozmowie z Janem Tomaszewskim podałem nazwisko Janusza Hańderka, były piłkarz nie był zaskoczony. - Tak jak Pan słyszałem, że donosił i był tajnym współpracownikiem. Gdy zostałem szefem Komisji Etyki przy PZPN, udałem się na obrady Zarządu PZPN i zażądałem jego dymisji, bo był szefem sędziów. Powiedziałem: „Panie Prezesie, nie podejrzewam Pana o korupcję, ale jest Pan kapitanem drużyny, w której korupcja zaistniała i - moim zdaniem - powinien Pan oddać opaskę kapitana”. Został zdymisjonowany, ale zasiadł w zarządzie PZPN, zupełnie tak, jakby nic się nie stało. Teraz p. Hańderek jest szefem Komisji Rewizyjnej, która weryfikuje działalność PZPN-u i czuwa nad prawidłowością działania. I tu przykład: podczas meczu Polonia Warszawa – Górnik Zabrze sędzia popełnił potworny błąd, nie zauważył ręki piłkarza Górnika. Obserwatorem sędziowskim z ramienia PZPN był właśnie Hańderek! Jak szef Komisji Rewizyjnej może być obserwatorem? To nie trzyma się kupy! – nie kryje oburzenia „Człowiek, który zatrzymał Anglię”.
- Sprawdzają się moje słowa, że PZPN jest przyczółkiem komuny, w którym agent siedzi na tajnym współpracowniku i jeszcze jakimś wywiadowcy, jeden na drugim. Na 100-kilkunastu ludzi na Walnym Zgromadzeniu PZPN, aż 60 było tajnymi współpracownikami SB. Ponieważ nie zrobiono dekomunizacji, jeden na drugiego ma haka i tak to wszystko się trzyma. Po prostu urządzili sobie państwo w państwie! Afera goni aferę, a wszystko zamiatane jest pod dywan.
Dlaczego? Bo mają na siebie nawzajem haki! Gdy byłem szefem Komisji Etyki, spotykałem się z wrocławskimi prokuratorami i powiedzieli mi, że 90 proc. meczów było ustawianych. Michał Listkiewicz mówił, że przecież w każdym środowisku może trafić się czarna owca. Wówczas powiedziałem do niego: „Michał, jestem po rozmowach z prokuratorami, to nie jest czas na pojedyncze czarne owce. Niebawem będzie tu stado baranów! Baranów, zarażonych korupcyjną chorobą”. Do dziś zostało zatrzymanych ok. 400 osób, a 100 osób zostało świadkami koronnymi – mówi Tomaszewski. Stały współpracownik portalu FutbolNet.pl podaje mi również przykład Mariana Rapy, który jest szefem lubelskiego okręgu PZPN, a przez wiele lat był etatowym oficerem SB. To właśnie on zeznawał na procesie lustracyjnym Zyty Gilowskiej. – Był „oficerem prowadzącym” pani profesor, a obecnie zajmuje ważne stanowisko w PZPN. A przecież był to regularny esbek, a nie tylko współpracownik! – mówi współpracownik FutbolNet.
Na stronie lubelskiego PZPN-u informacja o tym, kto kieruje związkiem jest nieco ukryta. Aby zobaczyć skład zarządu, trzeba kliknąć zakładkę „Kontakt”, a dopiero później (niewidoczny dotychczas) odnośnik do pliku PDF. Zupełnie inaczej jest w przypadku pozostałych funkcji w tym okręgu. Czyżby działacze chcieli zamieść ten fakt pod dywan i nie afiszować się nazwiskami swoich lokalnych liderów? Wobec podanych przykładów, które wydają się wręcz niewiarygodne, do rangi największego problemu urasta sprawa rzekomego udzielania przez Jana Tomaszewskiego konsultacji SB. Czyżby kogoś zaczęła już irytować ciągła krytyka poczynań Polskiego Związku Piłki Nożnej przez świeżo upieczonego posła? Moi rozmówcy nie mają wątpliwości.
Afera goni aferę Sam zainteresowany postrzega sprawę trochę inaczej. Uważa, że przyczyną mogło być ujawnienie przez niego afer w polskim futbolu i podjęcie działalności politycznej. - W sytuacji, gdy jestem w Sejmie i nie odpuszczę, co więcej, będę przekonywał innych parlamentarzystów do podjęcia działań w celu wyjaśnienia wielomiliardowych przekrętów, może się to komuś nie podobać. – mówi Jan Tomaszewski.
- Podam Panu przykłady: stadion w Charkowie kosztuje 50 mln euro, stadion w Hoffenheim – 60 mln, a gdański bubel kosztuje nad – podatników – 200 mln! Albo stadion w Doniecku, podobny gabarytowo do naszego Stadionu Narodowego, kosztował 80 mln euro, a nasz – ponad 500 mln. To wszystko trzeba wyjaśnić! Mam nadzieję, że powstanie komisja sejmowa, spec-komisja, która wyjaśni te wydarzenia. Bo jeżeli jesteśmy w kryzysie, w ciągu 3 lat przeciętna pensja w budżetówce wzrosła o 9 proc., a przeciętna pensja pracowników spółki, budującej stadion aż o 261 proc., to coś jest na rzeczy. – tłumaczy Tomaszewski. Podaje również inne przykłady:
- W kwietniu tego roku, spółka Euro 2012, która buduje stadion we Wrocławiu, nagrodziła budowniczych tego stadionu nagrodą w wysokości 25 mln złotych, za wprowadzone innowacje, a są opóźnienia! Albo sprawa Stadionu Narodowego i umowy podpisanej między Mirosławem Drzewieckim i przedstawicielami spółki z wykonawcą. Każdy dzień opóźnienia miał kosztować milion złotych. Póki co Stadion Narodowy nie jest oddany do użytku i gdzie jest ten milion dziennie? Wszystko należy zbadać. Przecież to nasze budżetowe pieniądze! – mówi były piłkarz. Tomaszewski zwraca uwagę, że Staroń nie był jedyną „podejrzaną” osobą, która kręciła się w środowisku piłkarskim. - Zawsze zdawałem sobie sprawę, że PZPN jest agendą służb specjalnych. Nikt tego nie ukrywał. Przecież na Mistrzostwach Świata pojechali z nami pułkownicy, osoby będące kimś w rodzaju „ochroniarzy”, którzy nie kryli się ze swoimi powiązaniami – tłumaczy popularny „Tomek”.
- W latach 70., kiedy PZPN był bardzo reprezentatywny, bo nasza piłka odnosiła sukcesy, wyjeżdżaliśmy z p. Kazimierzem Górskim choćby do USA na spotkania z Polonią i dla nikogo nie było tajemnicą, że w środowisku kręcą się „cichociemni”. Później dowiedziałem się, że na Mistrzostwach Świata w ’74 r. sami zawodnicy byli „wtyczkami”. O ile się nie mylę, sprawa dotyczyła piłkarzy Wisły Kraków. Nie interesuje mnie to, ja pozostałem sobą. Gdy wybuchła cała afera wokół mojej osoby, sądziłem, że ktoś zarzuca mi bycie tajnym współpracownikiem, etc. Tymczasem wszyscy mówili o tym, że byłem „konsultantem”. Z tym, że konsultantem medialnym, to byłem od meczu na Wembley. Wypowiadałem się w mediach, pisałem felietony, udzielałem wywiadów, więc ktoś mógł uznać to za „źródło informacji” i – aby się popisać – zrobić mnie swoim „konsultantem” – śmieje się „Człowiek, który zatrzymał Anglię”. Legendarny bramkarz tłumaczy mi, że nawet nie miał żadnego interesu w tym, żeby zostawać „konsultantem SB” w 1986 r., „skoro gołym okiem było widać, że komuna się wali”. - To jakiś idiotyzm! Podobno nie ma żadnego mojego podpisu, żadnej mojej teczki, a fałszywka, którą opublikował „Newsweek” krążyła od kilku miesięcy i tylko czekała na to, aż jakiś zawistny dziennikarz da się na to złapać. Wyciągnięto ją, żeby obniżyć moją wiarygodność. Mają pecha, bo dokument okazał się lipny, a „Newsweek” już sam nie wie, co ma zrobić. Ośmieszyli się – mówi Tomaszewski. Temat nieprawidłowości i skandali w Polskim Związku Piłki Nożnej jest przysłowiową studnią bez dna. Ks. Stanisław Bodzowski mawiał, że "nie ma przypadków są tylko znaki". Czyżby sprawa Orzełka na reprezentacyjnych koszulkach
Aleksander Majewski
Odważny raport o stanie wiary „Raport o stanie wiary w Polsce” jest z kilku powodów niezwykle interesującą książką. Z pewnością mamy do czynienia ze szczerą rozmową z jednym z czołowych polskich hierarchów. Dzięki książce możemy zapoznać się z poglądami hierarchy, które wcale nie są skrajnie konserwatywne, jak chcieliby mainstreamowi krytycy arcybiskupa. Jednocześnie hierarcha nie boi się stawiać mocnych tez, które uderzają w poprawność polityczną, która zagościła także w polskim episkopacie.
„Przecież nie cały polski Kościół ma twarz abp. Józefa Michalika czy Tomasza Terlikowskiego”- perorował niedawno w przypływie oburzenia Wojciech Maziarski z „Newsweeka”. Zapewne redaktor naczelny tego tygodnika i jego wypowiadający się na tematy Kościoła kumple z polskich mediów sięgnęli po „Raport o stanie wiary w Polsce” z wypiekami na twarzy. Szukali w niej kolejnych dowodów reakcjonizmu abp. Michalika, który inspirowany pytaniami dwóch talibów z Frondy, Tomasza Terlikowskiego i Grzegorza Górnego, zabawi się w Savonarolę z Torunia i będzie ciskał werbalnymi płomieniami w jedynych akceptowanych przez fan klubowiczów „Klubu Jezusa”, „otwartych” katolików. Dzisiejsi zwolennicy ukarania Marianów za „kneblowanie” ks. Bonieckiego pewnie aż wiercili się na fotelu czekając na rozwinięcie myśli, którą hierarcha postawił w 1991 roku, że: „Katolik ma obowiązek głosować na katolika, chrześcijanin na chrześcijanina, muzułmanin na muzułmanina, żyd na żyda, mason na masona, komunista na komunistę, każdy niech głosuje na własne sumienie". Widok zawiedzonych twarzy postępowych wyzwolicieli polskiego Kościoła spod panowania zaściankowości jest zapewne bezcenny. Okazuje się, bowiem, że Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski nie mówi w wywiadzie niczego, co by w jakiś szczególny sposób „było na prawo od papieża”. W bardzo czytelny sposób rozbraja również wszystkie mity, jakie narosły wokół jego zmitologizowanej wypowiedzi sprzed 20 lat. Abp. Józef Michalik przedstawia w wywiadzie spójną wykładnie nauki Kościoła katolickiego, więc każdy, kto elementarnie zna stanowisko Kościoła w kluczowych sprawach, nie będzie zaskoczony. Natomiast wywiad „Raport o stanie wiary w Polsce” jest ciekawy z innych względów. Pierwszy raz możemy zapoznać się bliżej z poglądami tak ważnej osoby w polskim Kościele, jaką jest przewodniczący Konferencji Episkopatu, który nie obawia się odpowiedzieć na trudne pytania o kwestie lustracji, Komisji Majątkowej, homoseksualizmu w Kościele czy skandali pedofilskich. Tematy te są nośne medialnie jednak w moim przekonaniu najciekawszymi fragmentami książki są te, mówiące o dzisiejszej kondycji kapłaństwa i zaangażowaniu katolików w politykę. Szczególnie ta ostatnia kwestia nie jest zaczadzona poprawnością polityczną i narracją narzuconą przez laicystów, którzy najchętniej widzieliby katolików w katakumbach. Już dziś w recenzjach książki zaczyna krążyć kilka bom motów hierarchy. Chyba do klasyki przejdzie bardzo słuszne stwierdzenie arcybiskupa, że "księża więcej czasu spędzają przed telewizorem niż przed Najświętszym Sakramentem". Jednak hierarcha nie należy do księży celebrytów, którzy kochają rzucać medialne powiedzonka, które później, jako znaki firmowe zastępują prawdziwe oblicze Kościoła. W książce widać, że abp. Michalik naprawdę kocha ludzi i często powołuje się na historie i opowieści zwykłych osób, które obrazują omawiany problem. Nie zawsze mamy do czynienia z takim nastawieniem biskupów. Dobrze to charakteryzował ks. Dariusz Madejczyk w swojej recenzji wywiadu z „Przewodniku katolickim”, który napisał, że: „abp. Michalik okazuje się przede wszystkim duszpasterzem, który pochyla się nad człowiekiem. Potrafi przytoczyć historie ludzi, których spotkał, którzy poruszyli go swoją wiarą, zaufaniem do Boga, tym, co przeżyli. W gruncie rzeczy wyczuwa się, że bliżej jest mu do człowieka i jego różnych doświadczeń życia niż np. do funkcji przewodniczącego KEP, którą pragnął ograniczyć do jednej kadencji”. Abp. Michalik wskazuje na wiele ciekawych kwestii w sprawie samego Kościoła i kapłaństwa. Duchowny wiele miejsca poświęca dywagacji na temat psychologicznej gotowości młodych ludzi do pójścia trudną drogą kapłaństwa i dzisiejszym wyzwaniom stojącym przed księdzem. „Jeśli ksiądz nie ma czasu na adorację Najświętszego Sakramentu, to może pakować walizki”- mówi i dodaje ,że: „katolicka tożsamość kapłańska musi być uniwersalna. Musi przejawiać się we wszystkich elementach życia: myśleniu, mówieniu, zachowaniu, ale też w stroju duchownym. To trzeba bez przerwy przypominać świeckim i księżom. Zarazem trzeba mieć świadomość, że nie jest ot wcale problem nowy. Już w XVI wieku Synod Łęczycki apelował do księży, by nosili strój duchowny”. Bez wątpienia słowa hierarchy można również odnieść do tych duchownych, którzy wolą paradować w mediach i celebrować swój celebrytyzm niż głosić trudną i niepasująca do dzisiejszych świeckich dogmatów naukę Chrystusa. Abp. Michalik odnosi się również do problemu „kremówkowego” Jana Pawła II i tego, że Polacy nie słuchają jego nauk na temat antykoncepcji. „ Oczywiście, że w wielu sprawach Polacy nie słuchają Kościoła i papieża. Czy jest to jednak porażka Jana Pawła II?”- pyta duchowny i kontynuuje: „ A czy porażką Jezusa było to, że Go ludzie nie słuchali, lecz ukrzyżowali? Gdyby stosować tę miarę, to Chrystus byłby bankrutem, bo pod krzyżem nie pozostał niemal nikt z tych tłumów, które go wcześniej otaczały”- zauważa hierarcha. Ma on oczywiście rację. Należy jednak pamiętać, że po śmierci Jezusa, jego uczniowie zrobili wiele by zbudować na jego naukach Kościół. Czy polscy hierarchowie robią wystarczająco dużo by szerzyć niełatwą naukę Jana Pawła II, który był jednym z najwybitniejszych naszych myślicieli? Czy polscy hierarchowie wspierają wystarczająco inicjatywy, które mają na celu szerzenie głębokiej myśli Karola Wojtyły a nie tylko skupiać się na „kremówkowych” wspomnieniach papieża każdego 2 kwietnia? Część odpowiedzi na te pytania można znaleźć w wywiadzie z abp. Michalikiem. Inne wymagają oddzielnego wywiadu rzeki. Większość recenzentów książki będzie zapewne skupiać się na drażliwych kwestiach lustracji i Komisji Majątkowej. I słusznie. To wciąż poważne problemy Kościoła, które czasami łączą się, gdy mamy do czynienia z kontynuowaniem znajomości byłych esbeków z księżmi, które mają wpływ na dzisiejsze problemy Koścoła. Abp. Michalik jest pewnym wyjątkiem w polskim episkopacie i nie potępia z góry lustracji, mimo tego, że również sam miał nieprzyjemne doświadczenia z lustracją. Hierarcha wiarygodnie jednak tłumaczy fakt rejestracji swojego nazwiska w aktach SB i szybkiego wyrejestrowania go z listy tajnych współpracowników. „ Byłem i jestem zwolennikiem lustracji, nawet za cenę tych przykrości, których doświadczyłem. Po pierwsze trzeba wyraźnie powiedzieć, że współpraca agenturalna z wrogami Kościoła oraz donoszenie na bliskich i znajomych to zło moralne. Po drugie - chociaż mówi się, że większość akt SB została zniszczona- to jestem pewien, iż duża część teczek ocalała. I tymi teczkami nadal prowadzona jest gra. Dlatego tym bardziej lustracja jest potrzebna”- mówi Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Jest to bardzo ważne stanowisko, bowiem przykład jak traktuje się ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego czy wielu oddanych Kościołowi dziennikarzy, którzy zajmowali się lustracją, pokazuje, że antylustracyjny front polskiego kościoła hierarchicznego jest dosyć mocny. Do problemów z przeszłością czy kwestią działalności Komisji Majątkowej, która obrosła niewyobrażalną ilością mitów i antyklerykalnej propagandy, a które abp. Michalik skutecznie punktuje, warto dorzucić jeszcze jego przemyślenia na temat homoseksualistów w Kościele. Terlikowski z Górnym pytają hierarchę o jego opinię na temat instrukcji Kongregacji Wychowania Katolickiego, która zakazuje udzielania święceń kapłańskich homoseksualistów. „Nie mam wątpliwości, że Kościół nie chce dyskwalifikować osób o skłonnościach homoseksualnych. Sam Jezus mówił, że niektórzy ludzie rodzą się niezdolni do małżeństwa. I takie są wobec nich plany Boże. Kościołowi chodzi jednak o wierność prawu naturalnemu i prawu Bożemu. Dlatego Kościół nigdy nie może zgodzić się na grzech. W tym przypadku wybór drogi kapłańskiej nie jest zamknięty z powodu samej skłonności, lecz niezdolności pójścia drogą czystości. Zawsze otwarte pozostaje pytanie, jakie są motywacje osób homoseksualnych czy heteroseksualnych, które decydują się na kapłaństwo”- mówi abp. Michalik. Opinia hierarchy jest bez wątpienia wyważona i pełna wyrozumiałości dla osób homoseksualnych. Bez wątpienia nie ma ona nic wspólnego z wizerunkiem abp. Józefa Michalika, jako zabetonowanego „mohera”, który na dodatek jest „zaczadzony PiS-em”, jak starają się nam wmówić niektórzy „przyjaciele” Kościoła. „Kościół rozumie słabość człowieka, że z pewnych sytuacji bardzo trudno się wywikłać. I takim osobom proponujemy, by, – jeśli nie mogą zachować pełnej jedności sakramentalnej z Kościołem – to przynajmniej zachowali ją w wierze, poprzez modlitwę i w tęsknocie miłości”- mówi hierarcha. To nie są słowa Savonaroli.
„Raport o stanie wiary w Polsce” zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń abp. Michalika, który nie boi się bronić prawa katolików do wpływania na politykę i wskazywać błędy katolickim środowiskom, które odchodzą w niektórych kwestiach od linii Kościoła. Arcybiskup nie lęka się również stawiać mocnych tez, które powinny otrzeźwić wiernych w naszym kraju. „Państwo, każde państwo, ma tendencje totalitarne i próbuje zawłaszczać nie tylko przestrzeń prawa naturalnego, ale wpływać również na wolność naszego sumienia. Coraz częściej państwa narzucają nam prawa, które jako niemoralne są w istocie bezprawiem. I Kościół musi się temu przeciwstawiać i głośno przypominać, że takie prawo nie może obowiązywać w sumieniu, a zatem człowiek ma prawo robić wszystko, by ominąć niemoralne prawo”- mówi. Rozmowa Tomasza Terlikowskiego i Grzegorza Górnego z abp. Józefem Michalikiem powstała w (nie)dobrym czasie dla Kościoła. Jesteśmy świadkami wybuchu nowego antyklerykalizmu i próby lewackiego „przekucia dusz” Polaków. Może się okazać, że wojna z Kościołem katolickim spowoduje, że środowiska katolickie, które do tej pory były ze sobą skonfliktowane, będą musiały zewrzeć szyki i stanąć do walki o Prawdę. „Kościół się nie zmienił, zawsze próbował swoją misję realizować. Przez ostatnie dwadzieścia lat broniliśmy życia, rodziny, wartości. Jeśli coś uległo zmianie, to raczej stanowisko „Gazety Wyborczej” i innych mediów, które wycofały się z mocnego antyklerykalizmu charakterystycznego dla początku lat dziewięćdziesiątych”- mówi hierarcha w wywiadzie. Ostatnie wybory dopisały jednak nowy rozdział do jego słów. Łukasz Adamski
Niemiecka euromaszynka Prestiżowy amerykański dwumiesięcznik „Foreign Affairs” w ostatnim wydaniu przytacza ciekawe dane, pokazujące, czemu (komu) służył stricte polityczny projekt wspólnej europejskiej waluty. Już w pierwszych latach (2000-2007) funkcjonowania euro – wskazują amerykańscy eksperci – niemiecka nadwyżka w wymianie handlowej z resztą państw Unii Europejskiej zwiększyła się z 46,4 do 126,5 mld euro. Znamienny w tym kontekście jest skok deficytu handlowego Grecji (z 3 do 5,5 mld euro) i Włoch (z 9,6 do 19,6 mld euro). Mówiąc krótko, dopóki kraje południowej Europy chętnie kupowały niemieckie towary, korzystając z taniego kredytowania dzięki wspólnej walucie, dopóty niemieckie władze przymykały oczy na łamanie tzw. kryteriów stabilności strefy euro i pod hasłami przestrzegania reguł wolnego rynku oraz „solidarności europejskiej” domagały się znoszenia wszelkich barier dla swojego eksportu. Ba, Niemcy same łamały te kryteria, zachęcając tym kraje z południa eurostrefy do dalszego życia ponad stan i kupowania… głównie niemieckich towarów. Gdy Grecja, Włochy czy Hiszpania zostały zmuszone do spłacania rachunków za swoje nieodpowiedzialne wydatki, Berlin niczym cwany bankier koszty „ryzykownych kredytów” chce przerzucić na innych „klientów”, nawet tych spoza strefy euro. Dopóki „europejski projekt” mógł funkcjonować jak maszynka do zarabiania pieniędzy, Niemcy napędzały ją, ozdabiając dla niepoznaki transparentami z napisem „strefa stabilizacji” i pieczętując „znakiem, jakości” euro – waluty, która miała rzucić wyzwanie dolarowi. Obecnie koszty obsługi długu mogłaby zmniejszyć interwencja Europejskiego Banku Centralnego, np. poprzez wykup obligacji. Jednak rząd Angeli Merkel uparcie nie chce się zgodzić na większy udział EBC w ratowaniu eurobankrutów. Takie zachowanie wskazuje, że tzw. projekt eurowaluty Niemcy potraktowali jak „wielki blef”, ale użyteczny dla przejęcia przez nie kontroli nad Unią Europejską. Jednak dziś euromaszynka zacina się, a dalsze jej napędzanie grozi wywołaniem nowej tragedii w Europie. Dlatego europejscy politycy, zwłaszcza wychodzący przed szereg minister Radosław Sikorski, powinni grzmieć o odpowiedzialności finansowej Niemiec za obecny kryzys w eurostrefie, a nie o ich „przewodniej roli” w Europie. Chyba, że będzie się ona sprowadzała jedynie do większego finansowego udziału w zażegnaniu kryzysu, za którego wywołanie odpowiedzialne są także władze w Berlinie. Mariusz Bober
Klimaty w Durbanie...Niszczy polską gospodarkę, niszczy polskie bezpieczeństwo energetyczne, uzależnia Polskę od zewnętrznych dostaw energii. Stymuluje nie tylko wzrost bezrobocia, ale i niebotyczny wzrost cen energii elektrycznej, ciepła, cementu, stali, szkła i papieru
Prof. Jan Szyszko http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111202&typ=my&id=my05.txt
Trwające w Durbanie spotkanie stron protokołu z Kioto (CMP 7) poświęcone winno być przede wszystkim sprawozdaniu z działalności sygnatariuszy protokołu z Kioto, z ich działań na rzecz zobowiązań redukcji emisji gazów cieplarnianych i ich współpracy w zakresie pomocy państwom rozwijającym się. W Durbanie ważna rola przypada polskiej prezydencji. Polska winna domagać się rozliczenia państw wysokorozwiniętych z ich zobowiązań wynikających z konwencji klimatycznej. Winna domagać się również takiego samego rozliczenia od sygnatariuszy protokołu z Kioto. Przypomnę, że okres rozliczeń protokołu z Kioto rozpoczął się w roku 2008 i ma być zakończony w roku 2012. Ci, co wypełnili zobowiązania wynikające zarówno z konwencji, jak i protokołu, winni być wynagrodzeni, a ci, co nie spełnili tych warunków, winni ponieść konsekwencje, również finansowe. Ci pierwsi, bowiem, zgodnie z duchem konwencji, chronili klimat, a drudzy, odwrotnie, niszczyli go. Dopiero na podstawie takich rozliczeń winno się zaproponować następne porozumienie na temat redukcji emisji gazów cieplarnianych do atmosfery po roku 2012. UE proponuje tu pakiet klimatyczno-energetyczny 3 x 20. Zgodnie z tą propozycją do roku 2020, w porównaniu z rokiem bazowym konwencji klimatycznej (1990), świat miałby o 20 proc. zredukować emisję i o 20 proc. podnieść efektywność energetyczną. Odnawialne źródła energii miałyby stanowić 20 proc. ogólnego budżetu energetycznego świata. Można tę propozycję rozważać również w Durbanie, ale pod warunkiem wcześniejszego rozliczenia zobowiązań wynikających z konwencji klimatycznej i protokołu z Kioto. Polska nie może popełnić takiego błędu, jak to uczyniła w roku 2008, organizując COP 14 w Poznaniu. Wtedy to, ulegając presji Komisji Europejskiej, zrezygnowała z rozpoczęcia rozliczeń i w okresie posiedzenia Komitetu Wysokiego Szczebla w Poznaniu premier RP Donald Tusk pojechał do Brukseli i zgodził się na wewnątrz unijny pakiet klimatyczno -energetyczny, gdzie, mówiąc w dużym uproszczeniu, praktycznie za rok bazowy w UE przyjęto rok 2005. Niszczy to polską gospodarkę, niszczy polskie bezpieczeństwo energetyczne, uzależnia Polskę od zewnętrznych dostaw energii. Stymuluje nie tylko wzrost bezrobocia, ale i niebotyczny wzrost cen energii elektrycznej, ciepła, cementu, stali, szkła i papieru. To musi być poddane renegocjacjom i rząd PO - PSL powinien to zrozumieć. Jan Szyszko
Wywiad z prof. Zytą Gilowską. Co będzie dalej? "Dotychczas nigdy polityka z rynkami finansowymi nie wygrała" Redakcja: czy pani zdaniem prawdziwe są katastroficzne diagnozy, co do przyszłości strefy euro? Financial Times napisał ostatnio: zostało dziesięć dni. Rzeczywiście? Prof. Zyta Gilowska: Oczywiście nie, unie walutowe nie rozpadają się z dnia na dzień. Ale spiętrzenie kłopotów jest faktem i dlatego równolegle rosną naciski na Europejski Bank Centralny, żeby „coś z tym zrobił”. Z kolei status EBC jest taki sam, jaki był, formalnie bardzo mocny. Warto pamiętać, że Unia Europejska nie ma długów i w obecnym stanie prawnym mieć ich nie może. Ten medal ma dwie strony – Unia Europejska nie ma też żadnej swojej „zdolności kredytowej”. Taką zdolność mają państwa członkowskie. To one mają „skarby”, takie jak nasz Skarb Państwa i na poczet tych „skarbów” zaciągają zobowiązania. To w państwach członkowskich strefy euro narosły góry długów, ciągnąc w dół wspólną walutę.
Dlaczego ten czynnik jest dziś tak ważny? Co się zmieniło? Dlaczego zdolności kredytowe państw unii się posypały?
To akurat jest proste – „nie posypały się”, tylko się wyczerpały. Państwa członkowskie zapożyczyły się za bardzo i ponad swoje zdolności kredytowe. Kryzys jest bardzo brutalnym testem dla państw i dla gospodarek. Zamęt na rynkach finansowych trwa już ponad trzy lata i było wiadomo, że dotrze do Europy. Dotychczas nigdy polityka z rynkami finansowymi nie wygrała i nie mam pojęcia, dlaczego uważano, że teraz będzie inaczej zwłaszcza, że od półtora roku na temat kryzysu w Europie to się wyłącznie gada. Inna sprawa, że w Polsce nawet się nie gadało, bo i po co? Przecież najpierw nie było żadnego kryzysu, potem z tym kryzysem, którego nie było wygraliśmy, jako „zielona wyspa”, potem byliśmy w ogóle najlepsi. No a teraz to już wiemy, że dzielni Polacy żadnego kryzysu do siebie nie wpuszczą. Proszę mi wierzyć, ironizuję bez satysfakcji, ale tak to wygląda.
Problem w tym, że kłopoty mają wszystkie państwa, także te nieżyjące ponad stan. Dlaczego? Wierzyciele przeanalizowali ryzyka i zażądali większych zysków za pożyczane pieniądze. Nie ma w tym nic dziwnego, ryzyko rośnie, to cena idzie w górę. Niektórzy zaś niektórym dłużnikom nie chcą już nic pożyczyć, ponieważ nabrali przekonania, że dług oddany nie będzie. Finanse tworzą sieć globalną i raz naruszone zaufanie łatwo przywrócić się nie da. W efekcie wszyscy podnieśli ceny dla wszystkich, przynajmniej w Europie.
Dotyczy to także Niemiec, które miały ostatnio problem ze sprzedażą obligacji? Akurat do tego incydentu bym nie przywiązywała większej wagi, bo przecież interes jest w ciągłym ruchu i komuś pożyczać trzeba, kapitał ziemski w kosmosie zastosowania nie ma. Niektórzy się wyzłośliwiali, że Niemcy mają za swoje, bo niemieckie banki pożyczały państwom południa Europy pieniądze, by te państwa kupowały niemieckie towary. Ale to samo można odnieść do Chin, które finansowały deficyty USA w zamian za plasowanie swojego eksportu na rynku amerykańskim. I jakoś akurat za to Amerykanie się na Chiny nie skarżą. Taka była wieloletnia gra o eksport, w której wygrywały Chiny i Niemcy, w efekcie forsując swój wzrost gospodarczy. W tym czasie USA umacniały swoje dominium, a liczne państwa europejskie żyły na kredytowym dopingu. I wpadały w uzależnienie.
Kryzys zaczął się w USA, ale teraz najmocniej dotyka Europę. Dlaczego? Oficjalnie początkiem był upadek Lehman Brothers, wrzesień 2008 r. Nie jest wykluczone, że ten kryzys, który zaczął się w Stanach Zjednoczonych i obiegł świat jak fala tsunami, ponownie uderzy za Atlantykiem.
Przyczyna? Większość transakcji zabezpieczających różne ryzykowne operacje finansowe było prowadzona przez banki amerykańskie. Jeśli padną banki europejskie to pociągną za sobą niektóre banki amerykańskie. Ryzyko niektórych bankructw jest, więc ryzykiem wywołania swoistej fali uderzeniowej. Tego zaś nikt przytomny nie chce. Stąd biorą się liczne nawoływania typu „śpieszmy się, śpieszmy”. Jak w klasycznej operze, chór śpiewa przez kwadrans a bohater ginie samotnie, w tym samym czasie? Niestety.
Ten kryzys ma, więc wiele warstw, płaszczyzn? Oczywiście, niektórych nie poznamy nigdy, inne będą przedmiotem sporów jeszcze przez wiele lat. Ale my w Polsce zajęliśmy postawę przedziwną. Zajmujemy się tylko warstwą wierzchnią. Ostatnio apelujemy do Niemiec, by uratowały Unię Europejską.
To nieważne? To jest zagadnienie źle postawione! Unia Europejska jest kreacją potężnej woli politycznej i tylko w taki sposób może być zmieniana. Taka zaś wola nie może mieć formy apelu typu „kozacy piszą list do sułtana”, tylko zupełnie innych formuł, wielostronnych procedur, itd., itp. A teraz zdaje się chodzi tylko o pieniądze, dużo i szybko, jak najszybciej. To zupełnie inna sprawa!
Dlaczego? W swoim czasie Amerykanie kupili sobie Luizjanę, potem Alaskę, ale po prostu kupili. Na własność! Nie znam przypadku otrzymania dużej kwoty za obietnicę uległości. To byłoby jednocześnie cyniczne i naiwne. Jakiś absurd. Natomiast z punktu widzenia finansów rzecz byłaby zupełnie niewykonalna, więc nie może chodzić o jakieś fizyczne pieniądze, tylko też o jakąś obietnicę. Dziwna to byłaby transakcja – obietnica za obietnicę. Jak w grach komputerowych. Niewiarygodnie dziwaczna oferta – przecież są jeszcze ludzie, kilkaset milionów obywateli demokratycznych państw członkowskich. Zwracam uwagę, że „demokratyczność” jest kluczowym kryterium przynależności do UE.
Co więc będzie dalej? Poczekajmy do 8 grudnia br., może coś się wyjaśni. Nasza sytuacja jest dość dobra, nie mamy powodów do nadzwyczajnych nerwów, nasze kłopoty są rynkom znane lepiej niż możemy przypuszczać. Zresztą, Polska zawsze miała opinie solidnego dłużnika, jesteśmy dynamiczni i honorowi. Ale skutki kryzysu odczujemy, tego się nie da ukryć. My też uciekaliśmy w dług. Przez ponad trzy lata.
Merkozy rozwjają twórczo myśli Sikorskiego
1. Jeszcze nieprzebrzmiały echa wystąpienia Ministra Sikorskiego w Berlinie, a już dowiedzieliśmy się, że duet Merkel – Sarkozy przygotowują na najbliższe posiedzenie Rady Europejskiej w Brukseli, pomysł na nowy traktat, którego celem jest ratowanie euro jednak z otwartością na kraje spoza tej strefy. Przypomnijmy, że Sikorski zaprezentował tam koncepcję federacyjnej Unii Europejskiej, a więc związku państw o mocno ograniczonej suwerenności z silnym politycznym centrum, które przecież tylko przejściowo ma mieścić się w Brukseli, a nieuchronnie musi się przenieść do Berlina. Okazuje się, że duet Tusk- Sikorski zdecydował się być adwokatem kompletnej dominacji Niemiec w Europie chyba z nadzieją, że o takich sprzymierzeńcach przy dzieleniu unijnych stanowisk w przyszłości nie zapomną. Nie sądzę, bowiem, żeby ta propozycja złożona Niemcom, miała na celu długofalową pomyślność naszego kraju. Teraz już wiemy, że tak naprawdę wystąpienie Sikorskiego w Berlinie było inspirowane przez niemiecki rząd. Ponad 2 tygodnie temu do mediów wyciekło memorandum tego rządu przygotowane przez tamtejsze MSZ pt. „Przyszłość UE”, z którego jednoznacznie wynika jak przyszłość Europy wyobrażają sami Niemcy. Niemcy chcą europejskiego superpaństwa, do którego będą uciekały dotychczasowe państwa narodowe, przygniecione skutkami kryzysu finansowego i gospodarczego rozlewającego się po Europie.
2. Nowy traktat, który proponują „Merkozy” ma zawierać nie tylko hamulec zadłużenia, a więc powtórzenie kryteriów fiskalnych z Maastricht (deficyt sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB, dług publiczny niższy niż 60% PKB), ale także zobowiązanie do reformy systemu emerytalnego na wzór niemiecki (wiek emerytalny przynajmniej 67 lat dla kobiet i mężczyzn), ujednolicenie podatków dochodowych(Niemcom zależy na wyrównaniu stawek podatku dochodowego od osób prawnych -CIT), a także politykę oszczędnościowej w postaci kontroli budżetów narodowych przez Komisję Europejską (a tak naprawdę przez niemiecki Bundestag). W zamian za to Niemcy miałyby się zgodzić na to, żeby Europejski Bank Centralny kupował obligacje państw należących do strefy euro (podpisujących się pod nowym traktatem), które mają problemy z ich rynkową sprzedażą. Jest to zgoda na to, aby co jakiś czas EBC uruchamiał dodatkowo maszyny drukarskie i wyprodukował takie ilości euro, jakie są niezbędne do obsługi starych długów.
3. Niestety po wystąpieniu Sikorskiego i wypowiedziach Premiera Tuska, że w całej rozciągłości je popiera, nie możemy mieć złudzeń, że Polska jest gotowa podpisać się pod nowym traktatem, obydwoma rękami. Wydłużenie wieku emerytalnego Tusk już przecież zapowiedział w expose, limit długu mamy już wpisany do naszej Konstytucji, pozostaje tylko zgoda na ujednolicenie podatku dochodowego od firm (trudno będzie wyższy, taki jak niemiecki, pozbawi się nas kolejnego czynnika konkurencyjności, ale nie szkoda róż, gdy płonie las”), no i zgoda, aby polskim budżetem najpierw zajmowała się Bruksela (Berlin), a dopiero później polski Parlament ( i to przeżyjemy). W nagrodę jak o członek EBC będziemy mogli uczestniczyć w finansowaniu starych długów, krajów strefy euro, które już teraz korzystają z pomocy finansowej UE.Niemcy już od dłuższego czasu poszukiwali nowych państw, które zgodziłyby się finansować stare długi państw strefy euro i Polska zgłasza się do tego na ochotnika. Tuski i Sikorski przekonują, że jeżeli się na to nie zdecydujemy to czeka nas przecież rozpad strefy euro, a to spowoduje katastrofę w całej UE. Rozpad strefy euro to rzeczywiście niedobra wiadomość dla naszej gospodarki, ale przecież my na szczęście mamy własną walutę i katastrofa nam nie grozi. O katastrofie nie mówią ani Brytyjczycy, Szwedzi czy Duńczycy, ba rozpadu strefy euro tak nie traktują Czesi, Węgrzy, Rumunii i Bułgarzy, a więc wszystkie kraje które dysponują własnymi walutami, więc wygląda na to, że Tusk i Sikorski strasząc Polaków katastrofą, chcą pozbawić nasze państwo kolejnych atrybutów naszej suwerenności. Zbigniew Kuźmiuk
Niemcy zbroją świat Światowe wydatki na zbrojenia stale rosną. Obecnie w przeliczeniu na każdego mieszkańca na świecie na ten cel wydaje się średnio 180 USD rocznie, dla porównania - w 2001 roku było to 130 USD. W ubiegłym roku Niemcy o prawie 50 proc. zwiększyły sprzedaż broni. To informacja z najnowszego raportu dotyczącego eksportu broni i amunicji. Łączna wartość niemieckiego eksportu wyniosła ponad 2 mld euro. Na najbliższe lata podpisane zostały już umowy na kwotę przekraczającą 5 mld euro. W porównaniu z rokiem 2009 Niemcy zwiększyły obroty w dziedzinie eksportu broni o ponad 800 mln euro. Szlagiery handlowe naszych zachodnich sąsiadów to okręty podwodne, okręty wojenne oraz czołgi. Dwie trzecie tego eksportu było skierowane do krajów Unii Europejskiej lub państw NATO, reszta uzbroiła kraje afrykańskie i państwa Bliskiego Wschodu. Ta broń trafia także w miejsca zakazane przez konstytucję, tzn. tam, gdzie trwają wojny lub konflikty zbrojne, a mianowicie do Izraela, Afganistanu, Indii, Pakistanu, Nigerii, Tajlandii, Turcji czy Grecji. Niemieckie karabiny szturmowe G-36 okrężną drogą, poprzez Egipt, trafiły nawet do Libii. Innym sposobem na omijanie prawa jest sprzedawanie w kraju objętym zakazem niemieckiego eksportu stosownej licencji na produkcję broni. Później niemieccy specjaliści pomagają budować daną fabrykę, pomagają też przy wdrażaniu produkcji. Tak było np. z karabinem G-36, którego licencję niemiecka firma Heckler & Koch sprzedała Arabii Saudyjskiej. Zieloni krytykują rząd za tolerowanie takich praktyk i za nieprzejrzystą politykę przy przyznawaniu zezwoleń na eksport. Zdaniem opozycji, jeden raport rocznie to zdecydowanie zbyt mało jawności ze strony rządu. Także Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem zarzuca Niemcom brak transparentności w handlu bronią.
Światowe wydatki na zbrojenia stale rosną. Obecnie w przeliczeniu na każdego mieszkańca na świecie na ten cel wydaje się średnio 180 USD rocznie, dla porównania - w 2001 roku było to 130 USD. Waldemar Maszewski
Bank Anglii ma „plan ratunkowy” na wypadek rozpadu strefy euro
01.12.2011 http://vabanque.nowyekran.pl/post/42489,bank-anglii-ma-plan-ratunkowy-na-wypadek-rozpadu-strefy-euro
Bank Anglii ma „plan ratunkowy”, aby stawić czoło ewentualnemu rozpadowi strefy euro - zapowiedział w czwartek prezes centralnego banku Wielkiej Brytanii Mervyn King, odmawiając jednocześnie podania szczegółów planu. King, podkreślając wagę kryzysu, który objął strefę euro, powiedział dziennikarzom, że nikt nie jest w stanie przewidzieć, co stanie się, gdyby doszło do jej rozpadu. Dodał jednocześnie: „Jasne, że mamy plan ratunkowy na wypadek rozpadu strefy euro”. Pytany o szczegóły oznajmił, że nie zamierza „publicznie spekulować na ten temat”.
- Istnieje wiele możliwych scenariuszy: możliwe, że strefa euro nie wybuchnie, możliwe, że będzie działać w innych formach, i możliwe, że upadnie. Nikt z nas nie wie, więc nie będę spekulować. Możliwe też, że burza nadejdzie spoza strefy euro - mówił King. Podkreślił, że każda opcja jest możliwa i rolą jego instytucji jest rozważenie wszystkich wariantów. Kierujący strefą euro „staną w obliczu najtrudniejszych wyborów. Nie chciałbym być na ich miejscu. Oni muszą zająć się sednem problemu, a nie jedynie jego objawami” - podkreślił prezes Banku Anglii. Według niego „kryzys strefy euro to kryzys wypłacalności, a nie kryzys płynności” banków, i istnieje ryzyko „kryzysu systemowego”, lecz „jedynie rządy bezpośrednio w niego uwikłane mogą znaleźć drogę wyjścia z niego”.
- Na gruncie brytyjskim próbujemy przede wszystkim zwiększyć odporność systemu finansowego na burze, które mogą do nas nadejść - dodał, zachęcając rodzime banki do zwiększenia ich własnych funduszy. Przedstawiciel FSA, brytyjskiego nadzoru finansowego, zapewnił w ubiegłym tygodniu, że brytyjskie banki zostały poproszone o przygotowanie się na wszystkie scenariusze, w tym te „najgorsze”. Na początku listopada brytyjski minister finansów George Osborne poinformował, że Londyn „przygotował plany” w razie rozpadu strefy euro. pap, mad
Program minimum? A może najpierw pierwszy krok?... Demokracji nie trzeba na nowo wymyślać, że w świecie jest wystarczająco wiele dobrych przykładów rozwiązań ustrojowych, które z powodzeniem mogłyby być zastosowane w Polsce Na łamach "Rzeczpospolitej" eksperci Centrum Adama Smitha przedstawili "program minimum naprawy RP". Wybitni eksperci Centrum im. Adama Smitha (CAS) Cezary Kaźmierczak i Andrzej Sadowski, przedstawili na łamach Rzeczpospolitej (30.11.2011) swoją wizję niezbędnych zmian ustrojowych, „bez których nie da się uwolnić potencjału naszego kraju”. Ta „minimalna zmiana”, to jednak całościowa reforma ustroju politycznego, a więc napisanie zupełnie nowej konstytucji, która wprowadziłaby (1) system prezydencki; (2) wybory w okręgach jednomandatowych (3) zasadniczą zmianę procesu legislacyjnego i (4) radykalną reformę sądownictwa. Propozycja pp. Sadowskiego i Kaźmierczaka jest imponująca swoim rozmachem i zakresem, szczególnie na tle dyskusji i argumentów, jakie nieustannie wysuwane są przeciwko postulatowi Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych. Postulat nasz bowiem wielokrotnie oceniany był przez wybitnych ekspertów, jako postulat utopijny, ponieważ – ich zdaniem – nie do zrealizowania bez poprawki do Konstytucji i usunięcia z niej w art. 96 zapisu o proporcjonalności wyborów do Sejmu. Poprawienie natomiast Konstytucji, tylko w tym jednym punkcie, jest mrzonką, ponieważ partyjne koterie, które wypełniają kolejne polskie parlamenty, nigdy na to się nie zgodzą. Dlatego też wielu ludzi nam życzliwych, jak, między innymi, eksperci CAS, uważają, że koniecznie trzeba pójść dalej i oprócz JOW w wyborach do Sejmu zażądać od razu wielu innych zasadniczych zmian – vide program minimum Kaźmierczaka i Sadowskiego. W krytyce postulatu Ruchu JOW pojawia się też zarzut, że „JOW w wyborach do Sejmu to nie jest panaceum”, pomimo, że Ruch nigdy swego postulatu za żadne panaceum nie uważał, a jedynie za miejsce, od którego należy zacząć poważną reformę państwa polskiego. Wygląda, więc na to, że poszukiwanym „panaceum” to powinno być coś na wzór Programu Minimum ekspertów CAS. Ruch JOW na początek naprawy państwa domaga się reformy systemu wyborczego na wzór Wielkiej Brytanii, a więc kraju, w którym, naszym zdaniem, postulowany przez nas system wyborczy sprawuje się optymalnie. Uważamy, bowiem, że demokracji nie trzeba na nowo wymyślać, że w świecie jest wystarczająco wiele dobrych przykładów rozwiązań ustrojowych, które z powodzeniem mogłyby być zastosowane w Polsce. Jak dotąd pomysły ustrojowe naszych rodzimych twórców demokracji przyniosły skutki raczej opłakane. Podobnie, jak sądzę, zdają się myśleć i eksperci CAS i dowodem jest ich artykuł w „Rzeczpospolitej”. I tu zaczynają się nasze drogi rozchodzić. Na jakim bowiem sprawdzonym przykładzie chcą wzorować postulowany ustrój RP pp. Kaźmierczak i Sadowski? Postulują system prezydencki, więc chyba na Stanach Zjednoczonych, bo poza Stanami trudno jest inny dobry przykład znaleźć. Jednakże w USA prezydent nie jest wybierany w głosowaniu powszechnym, ale metodą pośrednią. K i S postulują też, żeby to tylko rząd, a wiec prezydencka administracja miała prawo inicjatywy ustawodawczej, a Izba Poselska mogła tylko proponowane prawo przyjąć lub odrzucić. No, to jest bardzo poważna różnica: w USA Administracja nie posiada inicjatywy ustawodawczej, władza wykonawcza jest konstytucyjnie ściśle oddzielona od władzy ustawodawczej. Od początków parlamentaryzmu, tak w Polsce, jak w Zjednoczonym Królestwie czy gdzie indziej, jego sens polegał na tym, że miało to być ciało ustawodawcze, tworzące i zatwierdzające prawo. Koncepcja specjalistów z CAS wydaje się w istotny sposób od tej tradycji odchodzić. Następnie Autorzy postulują wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu. To bardzo ważny postulat i zgodny z tym, co Ruch JOW głosi od bez mała 20 lat. Jednakże Ruch nasz wyraźnie określa, o jakie JOW nam chodzi. A co mają na myśli Kaźmierczak i Sadowski? JOW, jak w UK czy Kanadzie, czy może tak jak we Francji czy nawet w Australii? W UK dopiero, co przeprowadzono referendum państwowe, w którym wyborcy mieli się wypowiedzieć czy chcą „starego” systemu brytyjskiego, FPTP, czy też bardziej wyrafinowanego systemu australijskiego AV? Skoro poważny kraj urządzą w tej sprawie referendum, to może jednak nie jest to bagatelna sprawa, lecz coś, nad czym wypada się poważnie zastanowić? Metodę brytyjską, częściowo, zastosowano w Polsce w ostatnich wyborach do Senatu. To zastosowanie jest jak odbicie w krzywym zwierciadle, szereg ważnych elementów tej procedury daleko odbiega od brytyjskiej praktyki wyborczej. Czy Autorzy tekstu aprobują JOW z takimi deformacjami? Czy też wszystko jedno, jakie są elementy i parametry ordynacji (np. wielkość okręgów wyborczych, komitety wyborcze, wymogi rejestracyjne), a więc jak zwał tak zwał byle JOW w tytule miał? Sprawę reformy systemu sądownictwa pominę, bo to temat rzeka. Tak się przy tym składa, że tam gdzie są JOW, to z reguły mamy sądy przysięgłych, ale eksperci CAS o tym nie piszą.
„Polska, - piszą Autorzy - jeśli nie chce stoczyć się do "drugiego świata", ugrzęznąć w stagnacji, musi wprowadzić proste, przejrzyste i łatwo egzekwowalne prawo. Resztę załatwią obywatele. Będzie to jednak niemożliwe, jeśli nie zmienimy chorego systemu politycznego, niefunkcjonującego wymiaru sprawiedliwości i nie pozbawimy biurokracji władzy, przeprowadzając deregulację.” Wszystko racja, ale warto się umówić, od czego zacząć? „Wprowadzić proste, przejrzyste i łatwo egzekwowalne prawo” może tylko Izba Ustawodawcza, a więc jakość tej Izby jest sednem sprawy. Biurokracja, deregulacja i wymiar sprawiedliwości to są wszystko pochodne tego, jaki jest Ustawodawca. Może, więc spróbujmy postawić najpierw pierwszy krok. Jerzy PRZYSTAWA
Euro wielu prędkości Barbara Tuchman napisała kiedyś książkę o, jak to nazwała, "szaleństwie władzy". Na różnych historycznych przykładach analizowała tam(zresztą nie tylko tam, był to w ogóle częsty temat jej prac) mechanizm, sprawiający, że władza, która zrobi coś głupiego, i gdy już skutki błędu ujawnią się z całą mocą, zamiast wycofać się, brnie w głupotę coraz głębiej, coraz bardziej zajadle przy tym upierając się, że więcej tej samej głupoty jest jedynym zbawieniem. Gdyby amerykańska eseistka dożyła dzisiejszych czasów, miałaby do zanalizowania kolejny tego rodzaju przypadek, równie śmieszno-straszny jak ten znakomicie opisywany przez nią splot zacietrzewienia i tępoty, który doprowadził do wybuchu I wojny światowej. Jest nim paranoja "ratowania Europy" poprzez "przyśpieszenie", względnie "zacieśnienie" integracji strefy euro. Na setki sposobów powtarzana jest przez polityków, publicystów i tzw. ekspertów, utrzymywanych z unijnych funduszy, mantra, iż tylko przyśpieszenie, zacieśnienie i pogłębienie może uratować wspólną walutę, a wspólną walutę ratować trzeba, bo bez niej rozpadnie się Unia, a jeśli rozpadnie się Unia, to będzie wojna. Dmie ten balon cała eurokracja i uzależnione od niej media; dmą też, i to już szczególnie groteskowe, nasze establisz-męty. Pan minister Sikorski postanowił - zgodnie z dotychczasową strategią tego rządu, którą określiłbym, jako strategię "na prymuska" - wyskoczyć przed stado, by przez chwilę poudawać, że je prowadzi. Nasłodził, więc Niemcom takich farmazonów, jakich oni sami wygłaszać nie mieli dotąd śmiałości. Niemcy, nie bójcie się wziąć Europy za kark i zaprowadzić w jej finansach swój ordnung - zawołał do niemieckiego hegemona z pozycji ubogiego krewnego, deklarując, że państwo polskie chętnie się temu dyktatowi podda. Przy okazji zaproponował połączenie urzędu przewodniczącego Komisji Europejskiej z urzędem przewodniczącego Rady Europejskiej, co miałoby niby dać Europie urząd o większym znaczeniu. Nie wiadomo, na jakiej zasadzie dodawanie zer miałoby dać coś więcej niż zero, bo przecież władza pana Barroso jest minimalna, a pana Van Rompuya całkowicie symboliczna. Taki hipotetyczny "barrompuy" nie byłby, więc żadnym przywódcą, ale na pewno zażywałby większych niż ktokolwiek dotąd we Wspólnocie splendorów; chodziłaby za nim krok w krok eskorta nie sześciu, jak za Buzkiem, ale ze dwunastu woźnych. Osobiście sądzę, że łącząc wiernopoddańczy hołd dla Niemiec z tą propozycją minister Sikorski zdradził faktyczne motywy swego postępowania: idę o zakład, że nasza gorliwość europrymusika służy zabieganiu o wymarzoną przesiadkę do Brukseli dla Tuska, bo przecież nie ma wątpliwości, kto miałby być kandydatem na takiego fasadowego "lidera Europy", maskującego faktyczne rządy nad nią Berlina. Media krajowe, na czele z niezawodną w takich razach "Wyborczą", zrobiły wokół wystąpienia propagandę tak głupią, nadętą i tromtadracką, jakiej nie pamięta Polska od czasów sławnego "silni, zwarci i gotowi" i "nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły Rydz". Polacy zasypani zostali bredniami o tym, jak to Sikorski "ustawił Europę", jak cały kontynent, a przynajmniej jego światła elita "mówi Sikorskim", i jak jeszcze ważniejsze okazały się dla Europy i świata o kilka dni późniejsze europrzemyślenia samego Tuska. Wystarczy przejrzeć zachodnie gazety i witryny internetowe, żeby sprawdzić, że jest to czysta propaganda, bez najmniejszego pokrycia. Jeśli ktoś w ogóle odnotował polskie zaloty, to Anglicy, i akurat w tonie krytycznym. Natomiast z nielicznych i powściągliwych reakcji niemieckich można wnosić, iż Sikorskiego odebrano tam analogicznie, jak swego czasu nieuzgodnione przez Gierka z Kremlem wpisanie wieczystej przyjaźni z ZSSR do konstytucji "prylu". Breżniew, jak twierdzą historycy, zamiast Gierka pogłaskać, kazał go wtedy opierdzielić za niepotrzebną nadgorliwość. Jak widać, podobieństwo Tuska do Gierka nie ogranicza się tylko do robienia długów i przykrywania rozkładu państwa propagandą sukcesu. Bo, poważnie rzecz biorąc, Sikorski i inni postulatorzy pruskiego drylu wpuszczają Niemców w kanał. Jest w tym wpuszczaniu logika - dzięki wspólnej walucie otworzyliście sobie biedniejsze kraje na swój eksport, zarobiliście na tym krocie, to teraz bądźcie konsekwentni i ratujcie dyscyplinę budżetową w strefie, nikt inny za was tego nie zrobi. Ale nie wiem wcale, czy argument "jak się powiedziało A i poszło na ekspansję gospodarczą, to teraz trzeba powiedzieć B i dopełnić kolonizacji także w sferze politycznej" przeważy w Berlinie nad zdrowym rozsądkiem. A co mówi - wróćmy do początku tego tekstu - zdrowy rozsądek? Zdrowy rozsądek, mimo uporczywego zagłuszania go jazgotem o "konieczności" przyśpieszenia i pogłębienia integracji, przypomina, że integracja europejska znalazła się na ścieżce jugosłowiańskiej, i wprowadzanie niemieckiego dyktatu, o który błagają rzesze utrzymanków wspólnotowego budżetu, oznaczałoby definitywne wejście na równię pochyłą. Tak, wbrew bredzeniu naszych i zachodnich polityków, to nie rozpad strefy euro grozi wojną - ale właśnie jej scentralizowanie musi do wojny, a co najmniej poważnych rozruchów, doprowadzić. Bo takie jednoczenie przez centralę, narzucającą swą jedynie słuszną wolę jednoczonym podmiotom, nieuchronnie prowadzi do narastania poczucia krzywdy i wzajemnych pretensji. Kto pamięta jeszcze czasy wspominanego wyżej pre-Tuska, potwierdzi, że wszyscy Polacy uważali wtedy, że nędza w naszych sklepach bierze się stąd, że "wszystko wywożą do ruskich". A z kolei ruscy żyli wtedy w przekonaniu, że przyczyną ich biedy jest Polska, którą muszą utrzymywać, i do której wywożone są wszystkie towary. Podobnie Serbowie uważali, że pasożytują na nich Chorwaci, a Chorwaci, że Serbowie... I tak dalej. W scentralizowanej strefie euro też by tak było, a im gorzej - tym bardziej. Ale ponad animozje wzajemne wybiłaby się oczywiście w niej narastająca niechęć do Niemców. Siedemdziesiąt lat to nie aż tak dużo, żeby sobie nagle małe narody nie przypomniały, że niemiecka skłonność do imperialnej ekspansji już dwa razy spowodowała wojnę, i nie doszły do wniosku, że za sprawą Unii Europejskiej i wspólnej waluty Niemcy zrealizowali wreszcie testament kajzera i Hitlera, osiągając kredytem to, czego tamtym nie udało się osiągnąć podbojem wojskowym. Zresztą w Europie, w której wszyscy krajowi namiestnicy tłumaczyliby swoim rodakom, że nie chcą ich tak łupić, ale muszą, bo Berlin kazał, niemiecka centrala musiałaby szybko zacząć tłuc ich po łapach, a potem po łbach, żeby powstrzymać zapędy do oszukiwania kontrolerów kreatywną księgowością i sabotowania poleceń. Mówiąc krótko, jeśli Niemcy chcą znowu ściągnąć na siebie nienawiść całej Europy, to pomysł, by brać w swoje ręce przyszłość strefy euro, jest świetny. Problem w tym, że Niemcy, jak dowiedli tego wielokrotnie w swej historii, mają ponadnormalną skłonność do ulegania paranoi i zbiorowemu szaleństwu. Nie można wykluczyć, iż dadzą się eurolizusom przekonać, że raz jeszcze spoczęło na nich oko Opatrzności (tym razem świeckiej, oczywiście), która wyznacza im rolę zbawców euro, Unii Europejskiej i całego świata. Ale, na szczęście, tym razem Niemcy nie są, jak za kajzera i Hitlera, "w sztosie", tylko w kryzysie demograficznym i w nastroju raczej dekadenckim. Interes gospodarczych elit, które zapewne gotowe są na wszystko, aby podtrzymać jeszcze przez czas jakiś stan pełnego otwarcia Europy na niemiecki eksport i kapitał, nie musi znaleźć zrozumienia niemieckich mas. A to one, ostatecznie, zadecydują. I, choć zapewne nasz salon nigdy w to nie uwierzy, nadskakiwania Tuska i jego chwalców nie będą miały na tę decyzję najmniejszego wpływu. Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że ze wspólnej waluty trzeba się jak najszybciej wycofać. Była ona pomysłem szalonym, zrodzonym z "chciejstwa" ignorującego prawa rządzące gospodarką, i narzuconym dzięki sterowanemu obłędowi, w którym hurtem zdelegalizowano cały istotny dział ekonomii, czyli teorię optymalnego obszaru walutowego. Każdy dzień podtrzymywania tej fikcji powiększa rachunek, który przyjdzie w przyszłości zapłacić. No, ale oczywiście w obecnym stanie Europy i jej przywództwa nie ma fizycznej możliwości, by taką decyzję podjęto. Honor nie pozwala się wycofać, nie mówiąc o całej rozrośniętej eurokracji, o tłumach europasożytów, których w ostatnich dziesięcioleciach hodowano zresztą celowo, wierząc, że staną się siłą społeczną uniemożliwiającą cofnięcie jedynie słusznego procesu (tak, jak michnikowszczyzna wierzyła, że im więcej nakradnie nomenklatura, tym potężniejsze oparcie znajdą "reformy"). Z jednej strony - trzeba, z drugiej - nie można. Czy w takiej sytuacji da się znaleźć wyjście? Oczywiście. Jak wielokrotnie w historii, zwłaszcza Europy, wyjście się znajdzie i będzie nim - jak to ujął nasz wieszcz - "rajska dziedzina ułudy". To znaczy, stanie się, co się musi stać, ale Europa będzie intensywnie udawać, że stało się to, co się stać powinno. Tak jak Rzym Cezarów, który nie chciał stać się monarchią, choć musiał, więc wmawiał sobie i udawał, że wciąż pozostaje republiką rządzoną przez Senat. Osobiście, więc wróżę - i jest to zresztą wariant stosunkowo najbardziej optymistyczny - że strefa euro formalnie zostanie scentralizowana, ale de facto się rozepnie. Będzie nadal jedna wspólna waluta, tylko różna w różnych krajach. Będzie euro niemieckie i euro greckie, i różne inne euro. Nieważne, jak tam sobie poradzą wynajęci fachowcy ze szczegółami, pewnie wszystkie owe euro połączy się jakimiś "korytarzami", systemami przeliczeń i parytetów, mniejsza o samą inżynierię finansową. Specjaliści od euroentuzjazmu będą w każdym razie krzyczeć, że wspólna waluta została uratowana i nadal się coraz bardziej integruje - a ktokolwiek zauważy, niczym ów chłopczyk z bajki o nagim królu, że przecież to już nie jest wcale jedna, wspólna waluta, zostanie przez nich wdeptany w błoto, wykpiony i obśmiany, jako faszysta, negacjonista, oszołom i co tam jeszcze. Na szczęście, bowiem, aby opisany przez Barbarę Tuchman mechanizm "szaleństwa władzy" mógł doprowadzić do prawdziwej tragedii, niezbędne jest nie tylko szaleństwo, ale i władza. Szaleństwa w Europie dziś mamy w bród, ale silnej władzy w niej, Bogu dzięki, nie widać, i nie wydaje się, żeby ktoś w najbliższym czasie mógł ją stworzyć. Rafał A. Ziemkiewicz
MSZ według MI6 Gentlemani z Londynu mogą mieć inne plany, co do Sikorskiego niż Adam Michnik i "Wyborcza", którzy hucznie ogłosili na pierwszej stronie "Europa mówi Sikorskim". Nasuwa się pytanie: kim mówi Sikorski?
Pisalem juz dwa dni wczesniej, ze od dawna mozna zauwazyc ze minister spraw zagranicznych rzadu Tuska wydaje sie realizowac swoj wlasny biznesplan, ktory nie musi sie pokrywac z interesami naszego 40-o milionowego panstwa: http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42171,lobbysta-radoslaw-s
Jezeli Brytyjczycy maja taki "asset" to trudno im sie dziwic ze chca go wykorzystac. Maglowanie absurdalnych propozycji Barroso & Company o euroobligacjach, ktore podwoilyby niemieckie koszty finansowe, jest neutralne dla Wielkiej Brytanii, nie jest ona czlonkiem strefy Euro. (aktualizacja: 2.11 godz 12.30: cztery dni po "apelu berlinskim" Sikorskiego, kanclerz Angela Merkel odrzucila zdecydowanie, podczas dzisiejszego porannego przemowienia w Bundestagu, projekt euroobligacji lansowany przez lobbystow.") Przygotowanie Sikorskiemu odgrzanej listy "reform" Unii Europejskiej, dla dekoracji, jest prosta sprawa, szczegolnie dla specow z Locarno Group:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/42466,brytyjczycy-dyktuja-sikorskiemu
Charles Crowford z Locarno Group, grupy doradcow brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Wilama Hague, z ktorym Sikorski "konsultowal" swoje berlinskie przemowienie, pracuje nad Sikorskim nie od wczoraj. Tekst Charlesa Crawforda z 9 pazdziernika 2011:
"If he (Tusk) does win, will he keep Radek Sikorski as Foreign Minister ? Radek has been Poland's longest serving Foreign Minister and is doing a big and good job to modernise the Ministry. Plus he is one of Poland's most popular politicians. Maybe a bit too popular? But where to put him? Back to the Defence Ministry, now an unhappy place after the findings that Ministry pilots were in part to blame for the Smolensk crash? Would he accept that?"
Prosta bipolarna konkluzja speca z Londynu: zli piloci Tu-154 / dobry a nawet zbyt popularny minister Sikorski. Jezeli Sikorski bedzie przewidywalny, Brytyjczycy moga wesprzec jego starania o ciepla posade w Brukseli, obie strony na tym wygraja. Oczywiscie zainteresowani krzykna z oburzeniem, ze to oszolomy robia z igly widly i ze chodzilo przeciez tylko o prosta "konsultacje" tekstu przemowienia Sikorskiego. Powinnismy wiec sie cieszyc: kiedys przeciez teksty przemowien "konsultowalo" sie z Moskwa, teraz nadeszlo lepsze nowe. Stanislas Balcerac
Minimum zmian, maksimum Polski Bez kluczowej reformy ustroju politycznego i wymiaru sprawiedliwości nie da się uwolnić potencjału naszego kraju – twierdzą eksperci Centrum im. Adama Smitha
Polska dysponuje dziś najcenniejszym kapitałem nie tylko w Europie, ale i na świecie. Jest to kapitał ludzki. Jednak ze względu na chory system polityczny nie wykorzystujemy go. Jesteśmy najbardziej przedsiębiorczym narodem Unii, a rozwijamy się ciągle poniżej możliwości. Nie mając w swojej ojczyźnie sprzyjających warunków, Polacy coraz liczniej pracują na bogactwo innych narodów. Bez dokonania dwóch kluczowych reform, a raczej wręcz rewolucji w systemie politycznym i wymiarze sprawiedliwości Polska będzie biednym i peryferyjnym krajem. Brak reform w tych strategicznych dziedzinach uniemożliwia w praktyce jakościową zmianę we wszystkich pozostałych. Polski potencjał jest przez to zablokowany, wręcz niweczony.
Wadliwy ustrój Bez kluczowej reformy ustroju politycznego nie da się uzyskać krytycznej zmiany, jakości rządzenia w Polsce. Dotychczasowa konstytucja, którą – jak wiadomo – pisano pod konkretnych polityków i przeciwko innym, kompletnie się nie sprawdza. Nie chodzi bynajmniej tylko o spory kompetencyjne pomiędzy prezydentem i premierem czy nieracjonalne ekonomicznie utrzymywanie de facto dwóch rządów. Chodzi o rzeczy znacznie poważniejsze: brak możliwości wyłonienia przywództwa dla dokonywania śmiałych zmian i brak odpowiedzialności za sprawowaną władzę. W dzisiejszym patologicznym systemie jej sprawowania kolejni premierzy stają się zakładnikami interesów partii politycznych i nawet przy dużej determinacji są wobec nich bezsilni. Zasada ta dotyczy również parlamentarzystów, którzy są zakładnikami aparatu partyjnego. Jest on rzeczywistym i pozakonstytucyjnym ośrodkiem władzy, który de facto decyduje o obecności tych ludzi w życiu politycznym poprzez układanie list wyborczych. To nie wyborcy, lecz szefowie partii są ważni dla posłów i senatorów RP. Muszą zabiegać o ich łaski, a nie o wsparcie wyborców. Jeśli chodzi o własne interesy, ludzie zachowują się na ogół racjonalnie. Nie inaczej jest w przypadku polityków – zabiegają o względy "układaczy list wyborczych", którzy jednym pociągnięciem ołówka decydują o ich być albo nie być. W obecnym systemie wyborcy mogą nie istnieć. Demokracja w Polsce stała się systemem plebiscytarnym, a nie wyborczym.
Partyjne koterie Minimum zmian, które należałoby w tym zakresie przeprowadzić, sprowadza się do:
– wprowadzenia ustroju prezydenckiego z wybieranym w głosowaniu powszechnym prezydentem, który sam decyduje o kształcie swojego gabinetu. Zmiana ta powoduje przede wszystkim uwolnienie głowy państwa od aparatu partyjnego, różnych lobby, a w najgorszym przypadku, co najmniej równoważy te wpływy. Z silnym mandatem pochodzącym z wyboru powszechnego prezydent może rzeczywiście przeprowadzić istotne dla Polski reformy. Wówczas nie ma wytłumaczenia, że programu wyborczego nie może realizować, bo "koalicjant" lub "urzędnicy" mu nie pozwalają. Ponosi pełną odpowiedzialność za swoje przywództwo. Dotychczasowa praktyka pokazuje również, iż nie ma żadnej obawy, co do rozsądku polskiego społeczeństwa w zakresie wyborów bezpośrednich;
– wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych (najlepiej w połączeniu z radykalnym zmniejszeniem liczby posłów). Umożliwi to wyłanianie autentycznych liderów oraz transfer liderów samorządowych do krajowej polityki. Uniemożliwi za to partiom politycznym lansowanie "biernych, miernych, ale wiernych", którzy nie są w stanie niczego wnieść dla dobra publicznego, jedynie posłusznie wykonują polecenia ośrodka kierowniczego danej partii. Jeśli Polska chce się modernizować i rozwijać, musi wprowadzić rzeczywistą konkurencję również pomiędzy politykami;
– zmiany procesu legislacyjnego. Aktualnie rząd, po wniesieniu ustawy do parlamentu, na końcu procesu – po licznych poprawkach Sejmu i Senatu – najczęściej otrzymuje inną ustawę, niż składał. Często wręcz sprzeczną z pierwotnymi założeniami. Wyjściem z tej sytuacji jest uniemożliwienie posłom i senatorom bezpośredniego dokonywania poprawek. Mogliby zgłaszać poprawki, ale zmiany mógłby wprowadzać, jako autopoprawkę wyłącznie rząd. Posłowie zaś mogliby przyjmować (lub odrzucać) ustawę w całości. Takie rozwiązanie sprawdziło się w czasie II Rzeczypospolitej. Jeśli nie przeprowadzimy tej zmiany, nie powstrzymamy fali złego, szkodliwego, niepotrzebnego, sprzecznego ze sobą prawa, którego nikt już w Polsce nie ogarnia i które najczęściej jest traktowane z przymrużeniem oka; – likwidacji finansowania partii z budżetu państwa. Obecny system jest ewidentnie patologiczny. Stworzył zastępy aparatczyków partyjnych, których jedynym celem jest utrzymanie oraz "betonowanie" obecnego układu, zajmowanie terytoriów i niedopuszczanie do dotacji budżetowych innych, nawet z własnej partii. O sukcesie w partii nie decyduje popularność wśród wyborców czy przymioty intelektualne i merytoryczne, lecz wyłącznie biegłość w zakulisowych rozgrywkach, czyli "wojnach buldogów pod dywanem", tak jak to miało miejsce w czasie rządów PZPR. Czy takich kompetencji potrzebuje Polska XXI wieku? Jeśli chcemy mieć klasę polityczną, która sprosta wyzwaniom zaostrzającej się konkurencji międzynarodowej, to powinni ją tworzyć ludzie wyłonieni w wyborach powszechnych, a nie w wojenkach koterii partyjnych. Powyższa lista zawiera wyłącznie najważniejsze zagadnienia. Jest wiele innych, jednak bez realizacji wyżej wymienionych nic się raczej nie zmieni, będziemy tylko pogrążać się w niemocy. Po kolejnych wyborach jeszcze szybciej usłyszymy, że "nic się nie da zrobić", i – w najlepszym razie – będziemy stać w miejscu, a najpewniej – cofać się.
"Aparat od sądzenia" Rozwój Polski ma nikłe szanse powodzenia, jeżeli nie zostanie przeprowadzona także gruntowna zmiana czy może nawet rewolucja w wymiarze sprawiedliwości. Jego niefunkcjonowanie jest główną barierą rozwoju społecznego i gospodarczego. W Polsce nie brakuje ani sędziów, ani powierzchni sądów, ani personelu pomocniczego. Wszystkie te parametry mamy powyżej średniej europejskiej. Problemem jest nieefektywna procedura, która uniemożliwia szybkie rozstrzyganie sporów sądowych, a w dalszej konsekwencji powoduje tworzenie przesadnie szczegółowych i "precyzyjnych" ustaw i rozporządzeń, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie liczy na sądowe rozstrzygnięcie. Nie mamy oczywiście nic przeciwko "precyzyjnym" ustawom, uważamy jednak – a praktyka to potwierdza, – że dzisiejszy świat jest zbyt skomplikowany, żeby go w pełni zrozumieć, a co dopiero "precyzyjnie" opisać. Prawo powinno odnosić się do zasad, a sądy powinny rozstrzygać spory szybko. I jest to możliwe. Lista koniecznych zmian jest długa. Ograniczymy się do podania najważniejszych:
– zmiana roli sędziego w procesie z "organizatora-sekretarki" na rozstrzygającego spór lub wymierzającego sprawiedliwość. Obowiązki dowodowe, wzywanie świadków, opinie biegłych i inne tego typu czynności powinny być przeniesione na strony postępowania. Odpowiedzialność za materiały dotyczące przedmiotu sporu powinna spoczywać na stronach, a nie sędzi. Zadaniem sędziego powinno być wysłuchanie stron, ocena dowodów przez nieprzedstawionych i wydanie wyroków, a nie to, czym zajmuje się dzisiaj – sprawdzanie, czy ktoś odebrał wezwanie, i inne tego typu czynności;
– wprowadzenie amerykańskiej zasady "trail", czyli proces toczy się dzień po dniu aż do zakończenia. Jeżeli któraś ze stron nie jest w stanie przyprowadzić świadka lub dostarczyć dowodu – to ma problem. Jak pokazuje doświadczenie sądownictwa amerykańskiego, wówczas strony niezwykle rzadko mają z tym problemy;
– podział każdego rodzaju spraw sądowych (cywilnych, karnych, gospodarczych, administracyjnych) – jak w USA – na małe i duże oraz sądzenie tych małych według jeszcze bardziej uproszczonych procedur;
– zmiana archaicznego systemu doręczeń sądowych. Wezwania na sprawy powinni dostarczać gońcy sądowi oraz lokalni policjanci;
– spowodowanie – poprzez politykę wynagrodzeń, – że kariera sędziego będzie ukoronowaniem kariery prawniczej.
Potrzebnych zmian jest więcej, ale te są kluczowe dla realizacji głównego celu, jakim jest szybkość rozstrzygania sporów. Bez nich reformy będą tylko pudrowaniem rzeczywistości i nie będą prowadziły do istotnej zmiany jakościowej. Wprowadzenie martwej dziś w praktyce konstytucyjnej zasady, że obywatel ma prawo do szybkiego procesu, zlikwiduje konieczność tworzenia skrajnie szczegółowego prawa. Uwolni obywateli, firmy, administrację od paraliżu wzajemnie sprzecznych przepisów, zajmowania się nikomu niepotrzebną biurokracją i wzajemnym utrudnianiem sobie życia. Zawsze będzie można odwołać się do sądu i uzyskać szybki wyrok. Warto też zaznaczyć, że nie chodzi nam o skrócenie rozstrzygnięcia z trzech lat do roku, tylko z trzech lat do dwóch – trzech tygodni w tzw. małych sprawach.
Rewolucja, którą postulujemy w wymiarze sprawiedliwości oraz systemie politycznym, umożliwi deregulację. To kolejne wielkie wyzwanie, przed którym stoi nasz kraj. W naszym przekonaniu bez rewolucji w tych dwóch kluczowych obszarach deregulacja nie będzie możliwa, a nawet, jeśli ktoś podejmie taką próbę – nie powiedzie się.
Powrót do źródła Deregulacja – w gospodarce, administracji, inwestycjach i szeregu innych obszarów – jest niezbędna, jeśli ktoś myśli o udziale Polski w walce o dobrobyt i bogactwo. Już raz tak się stało, w 1988 roku, za sprawą tzw. ustawy Wilczka o działalności gospodarczej. Była konstytucją polskiej przedsiębiorczości uwolnionej od ton peerelowskich regulacji. Jeśli nie przeprowadzimy jej dziś ponownie, nie będziemy się rozwijać. Wszechobecna biurokracja dławi i blokuje przedsiębiorczość oraz niweczy energię Polaków. Praktyka ostatnich lat pokazuje, że jest (i będzie) jeszcze gorzej. Jeszcze trudniej prowadzić przedsiębiorstwa, budować domy, organizować różne inicjatywy etc. Polska, jeśli nie chce stoczyć się do "drugiego świata", ugrzęznąć w stagnacji, musi wprowadzić proste, przejrzyste i łatwo egzekwowalne prawo. Resztę załatwią obywatele. Będzie to jednak niemożliwe, jeśli nie zmienimy chorego systemu politycznego, niefunkcjonującego wymiaru sprawiedliwości i nie pozbawimy biurokracji władzy, przeprowadzając deregulację. Andrzej Sadowski, Cezary Kaźmierczak
Komorowski utrudni organizowanie obchodów Święta Niepodległości? Wiele wskazuje na to, że 11 listopada 2012 roku legalna manifestacja z okazji Święta Niepodległości będzie wspomnieniem. Prezydent przygotował, bowiem ustawę, która ma zapobiec w przyszłości powtarzaniu się aktów chuligaństwa i wandalizmu. A najlepszym na to sposobem jest właśnie uniemożliwienie demonstracji. – Zawsze i wszędzie zadymiarz gnębiony będzie – powtarzali jak mantrę ministrowie Donalda Tuska, gdy podlegająca im policja zatrzymywała kolejnych „kiboli” podejrzewanych o udział w burdach stadionowych. 11 listopada kilkudziesięciu prowokatorów zakłóciło przebieg manifestacji z okazji Święta Niepodległości, w wyniku, czego marsz rozwiązano, a jego uczestnikom wycofano zgodę na dalszy przemarsz. Tym sposobem, z powodu działania prowokatorów, uczestnikami nielegalnego pochodu, a więc „zadymiarzami” stali się ci, którzy 11 listopada chcieli wyrazić swoje przywiązanie do Polski, swój patriotyzm i swoją miłość do ojczyzny. Tak, więc „zadymiarze”-niepodległościowcy stali się wrogiem dla rządu Donalda Tuska. I rząd, a za nim prezydent ruszyli do kolejnej wojny z fikcyjnym wrogiem.
Nowa ustawa Tuż przed ostatnim listopadowym weekendem Bronisław Komorowski ogłosił, że jego prawnicy przygotują nowelizację ustawy o zgromadzeniach, aby do podobnych bijatyk nie dochodziło w kolejnych latach. Szczegóły nie są znane. Prezydent tajemniczo zdradził tylko, że zmiany mają na celu „poprawę bezpieczeństwa”. Jednak sygnały, które do nas docierają w sprawie tego pomysłu, są więcej niż niepokojące. Prawnicy Komorowskiego zamierzają, bowiem wprowadzić szereg obostrzeń dla uczestników kolejnych marszów. Przede wszystkim – podobnie jak na stadionach – zakazane ma być zakrywanie twarzy w sposób uniemożliwiający identyfikację. Do tego, aby uzyskać zgodę na marsz, wymagane będzie pokonanie znacznie bardziej skomplikowanej procedury bezpieczeństwa. Z nieoficjalnych informacji przekazywanych prasie przez współpracowników prezydenta wynika też, że być może wszyscy uczestnicy marszu będą musieli być spisywani. Rzekomo po to, aby zapewnić „bezpieczeństwo”, aby później można było mieć dostęp do świadków, ewentualnie zawęzić grupę potencjalnych podejrzanych o rozróby. A sam Komorowski oficjalnie zapowiedział już, że władze administracyjne będą z większą ostrożnością udzielać zezwoleń na marsze niepodległości. Granice – zdaniem Komorowskiego – ma wyznaczać konstytucja.
Falandyzacja prawa Trudno oprzeć się wrażeniu, że chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o to, aby zakazać marszów niepodległości zgodnie z konstytucją, która teoretycznie gwarantuje wolność wyrażania poglądów. Ekipa Komorowskiego – nie mogąc w ewidentny sposób złamać obowiązującego prawa (mógłby to powstrzymać Trybunał Konstytucyjny) – postanowiła stworzyć ustawę, która formalnie nie będzie zakazywać przemarszów, ale na drodze administracyjnej utrudni to w taki sposób, że ich organizowanie będzie praktycznie niemożliwe. W ten sposób niechętna wszelkim przejawom patriotyzmu Platforma Obywatelska dopnie założonego celu, nie łamiąc równocześnie prawa. Takie zjawisko w latach 90 nazywało się „falandyzacją prawa” (od nazwiska wynalazcy – prof. Lecha Falandysza) i było bardzo krytykowane przez środowisko polityczne KLD i UW, z których wywodzi się Donald Tusk i cała PO.
Smutna perspektywa Efekty będą opłakane. Monstrualna biurokracja, która ogranicza w Polsce już prawie każdą sferę naszego życia (także prywatnego), tym razem ograniczy jeszcze nasze konstytucyjne prawo do wyrażania własnych poglądów. Rzecz jasna, nie ograniczy prawa do „kontrmanifestacji” lewackich bojówek potępiających patriotyzm, jako samo zło. W efekcie bardzo możliwe, że w przyszłym roku w Święto Niepodległości prawdziwi patrioci będą zmuszeni pozostać w domach, a 11 listopada stanie się świętem „antify”, marksistów, lewaków i zapewne wojujących homoseksualistów, otaczanych przez policję, której zadaniem będzie „zapewnienie bezpieczeństwa”.
– W przyszłym roku sam poprowadzę Marsz Niepodległości – zapewnił Bronisław Komorowski w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”. Taki pochód w rocznicę odzyskania niepodległości, prowadzony przez człowieka sterowanego przez WSI i rosyjskie ośrodki wpływu, jednego z głównych beneficjantów tragedii smoleńskiej, będzie złośliwym kaprysem historii na grobie polskiej niepodległości… Leszek Szymowski
Dlaczego jestem deistą? Zawsze mnie zdumiewało – i kilka razy o tym już pisałem – to, że ludzie wierzący w Boga modlą się o to, by On coś poprawił w tym świecie. Innymi słowy: uważają, że Jego dzieło wymaga nieustannych interwencyj. Nie wierzą też często np. w Teorię Ewolucji, – z czego wynikałoby, że powstające nowe gatunki musiałyby być nieustannie tworzone przez Boga na nowo. Ja natomiast uważam, że Pan Bóg stworzył ten świat w pewnym momencie. Moment ten fizycy nazywają Wielkim Wybuchem. Potem go kształtował, (co nazywa się „sześcioma dniami” tworzenia). I od tego czasu rozwija się on tak, jak rozwijać się powinien, – bo Ten, co był w stanie zaprojektować Big Bang, był na pewno w stanie przewidzieć, co się potem stanie – i nie musieć w to już się wtrącać. Inaczej musielibyśmy uznać, że był On istotą niedoskonałą, nie potrafi ącą przewidywać. I oczywiście Bóg potrafił nie tylko stworzyć świat w sensie statycznym, ale też stworzyć świat z wbudowanym weń schematem zmian. W szczególności, – bo o to są najczęstsze spory – z mechanizmem ewolucji. A także ze skomplikowanym mechanizmem przywracania równowagi w przypadku jej zakłócenia, – jeśli jest to konieczne. Lub nieprzywracania, – jeśli On uważa, że takie stany powinny sczeznąć. Tak, poszczególne istoty powinny odchodzić z tego świata, by zrobić miejsce dla następnych. To jest korzystne dla gatunku. Tak, gatunki też powinny wymierać, by stworzyć miejsce dla następnych. Dinozaury wymarły – i widać było to do czegoś potrzebne. Jednak nie tylko to. Dziś cybernetycy znają już ogromna liczbę mechanizmów zwanych „sprzężeniami zwrotnymi”, które przywracają równowagę („ujemne”) lub przeciwnie – przyspieszają zniszczenie układu („dodatnie”). Być może takim mechanizmem jest ortolinijność: cechy przodka rozwijają się w potomkach coraz bardziej, coraz bardziej – aż, jak wielkie kły mamuta, powodują śmierć danej populacji lub gatunku. Jednak jestem przekonany, że Pan Bóg wmontował w nasz świat inne, bardziej skomplikowane mechanizmy – mechanizmy naprawiające działanie tych sprzężeń. Np. ograniczające procesy wymierania gatunków. Ograniczające np. zasadę ortolinijności. Jesteśmy bliscy początku ich badania. A na pewno są jeszcze mechanizmy naprawiające mechanizmy naprawiające tamte mechanizmy. Jak daleko to sięga? A bo ja wiem? Może ad infi nitum, – bo przecież Bóg jest w stanie stworzyć nieskończoną liczbę pięter układów. Czy ktoś chce temu zaprzeczyć? Nie wiemy, jak to działa – i pewno nigdy nie będziemy wiedzieli. Już On na pewno zaplanował to tak, byśmy nie byli w stanie manipulować – i popsuć Jego dzieło. W każdym razie: wiara w to, że On może lub powinien interweniować w porządek świata, jest zanegowaniem Jego wszechmocy i wszechwiedzy. Jak to: przecież On wie wszystko, stworzył ten świat – i my byśmy chcieli, by teraz coś naprawił? To by znaczyło, że albo On nie wiedział, co nastąpi – albo że to, co On spowodował, nie jest optymalne, bo skoro trzeba to poprawiać. Jak widać, jestem przekonanym deistą. A tych, co uważają, że Bóg interweniuje (lub nawet powinien interweniować, do czego przynaglamy Go modlitwą, bo my wiemy lepiej od Niego, co powinno zajść…) w porządek świata, oskarżam o to, że uważają Go za partacza. JKM
Herezje biskupa Pieronka Głupio jest uczyć biskupa katolickiego „Katechizmu” - ale co robić, gdy „postępowy” biskup występuje, jako pachołek federastów i usiłuje okłamać wiernych, co do słów Boga? Dawniej ks.Pieronka za tak jawną herezję usunięto by z Kościoła katolickiego JE Tadeusz Pieronek w wywiadzie dla WPROST.pl na pytanie:
„Polityk, który deklaruje przywiązanie do wartości katolickich, a jednocześnie identyfikuje się, jako zwolennik kary śmierci - występuje przeciw Kościołowi?” odpowiedział:
„Występuje przeciw swojemu chrześcijaństwu. Z całą pewnością”. Dla większego efektu do polityków chcących przywrócenia KS skierował słowa: „No to nie nazywajże się pan katolikiem, i nie wycieraj sobie gęby katolicyzmem”.
Do tej pory uważałem ks.Biskupa za tzw. „katolika postępowego”, co jakoś się jeszcze mieści w nurcie katolicyzmu. Teraz widać, że na starość ks. Biskup został po prostu heretykiem. Na pewno nie jest katolikiem, ani w ogóle chrześcijaninem, nie jest też muzułmaninem ani żydem. Jest wyznawcą jakiejś religii New Age, nie wierzy w ogóle w Boga, tylko w Prawa Człowieka... Każdy człowiek wierzący pamięta słowa Boga skierowane do Mojżesza przy wręczaniu mu Kamiennych Tablic z Dekalogiem; wyjaśnił On dokładnie, jak realizować przykazanie: „Nie zabijaj!”: „A gdyby ktoś bliźniego swego umyślnie zasadziwszy się podstępem zabił - i od ołtarza Mego weźmiesz go, i zabijesz.” (Exodus; XXI, 14). Przypominam, że Chrystus powiedział: „Nie myślcie, że przyszedłem znieść Prawo lub Proroków. Nie znieść przyszedłem, ale dopełnić. Tak, mówię wam: zanim niebo i ziemia nie przeminie, nie zginie z Prawa nawet jedno iota, nawet jeden rożek litery” (Mt. V; 17-18):
Oczywiście: jest setka dobitnych argumentów za karą śmierci – i ani jednego racjonalnego przeciw. Ale biskupowi Kościoła Rzymsko-katolickiego słowa Pana Boga powinny wystarczyć. Jakby nie starczyły – to zatwierdzony przez śp.Jana Pawła IIoficjalny i obowiązujący „Katechizm Kościoła katolickiego” mówi wyraźnie (w wydaniu z 1992 r.: „[2266] Ochrona wspólnego dobra społeczeństwa domaga się unieszkodliwienia napastnika. Z tej racji tradycyjne nauczanie Kościoła uznało za uzasadnione prawo i obowiązek prawowitej władzy publicznej do wymierzania kar odpowiednich do ciężaru przestępstwa, nie wykluczając kary śmierci w przypadkach najwyższej wagi” W wydaniu z 1998:. [2267] Kiedy tożsamość i odpowiedzialność winowajcy są w pełni udowodnione, tradycyjne nauczanie Kościoła nie wyklucza zastosowania kary śmierci, jeśli jest ona jedynym dostępnym sposobem skutecznej ochrony ludzkiego życia przed niesprawiedliwym napastnikiem). Głupio jest uczyć biskupa katolickiego „Katechizmu” - ale co robić, gdy „postępowy” biskup występuje, jako pachołek federastów i usiłuje okłamać wiernych, co do słów Boga? Dawniej ks.Pieronka za tak jawną herezję usunięto by z Kościoła katolickiego uznając Go za niebezpiecznego heretyka, podkopującego podstawę chrześcijaństwa. Jednak niebezpieczny duch tolerancji opanował również i Kościół – ongiś konserwatywny... Ks.Biskup zresztą tym atakiem na np.wyrok Trybunału w Norymberdze ośmiesza się kompletnie. Przecież gdyby nie istniała kara śmierci, nie byłoby i chrześcijaństwa! Jak-że to: Poncjusz Piłat orzekłby: „Chrystus – trzy lata w zawieszeniu i meldować się raz na tydzień w excubitorium wigilów!”... Kara śmierci to poważne potraktowanie przestępcy. Śp.Eligiusz Niewiadomski został potraktowany poważnie, p. Andrzej B. Breivik – niepoważnie. A w ogóle historia powtarza się, jako farsa. Łatwo byłoby powiedzieć: sędziwy kapłan już nieco się plącze... Niestety: biskup Pieronek jest w pełni władz umysłowych i świadomie, na polecenie Oświeconych federastów, okłamuje wiernych, co do woli Boga. W XVI wieku biskup Andrzej Zebrzydowski powiedział: "A wierz sobie nawet w kozła, bylebyś mi dziesięcinę płacił!". Dziś biskup Tadeusz Pieronek mówi: „Możesz mieć w nosie Stary i Nowy Testament, bylebyś był posłuszny Brukseli”. Skutki będą podobne. No, nic: „Śmiejmy się – kto wie, czy Unia przetrwa jeszcze trzy tygodnie?” - jakby powiedział śp.Piotr-Augustyn Beaumarchais JKM
Chwieją się fundamenty światów Starzy górale z pewnością pamiętają historię, jak to agitatorzy agitowali bacę do kołchozu. - Baco, a oddalibyście do kołchozu konia? - pytał podchwytliwie agitator. - Oddołbym. - No a krowę? Krowę też byście oddali? - Oddołbym. No proszę - cieszył się agitator. - Oddalibyście baco nawet krowę. No a owiecki? Też byście oddali? - Ni, nie oddołbym. - Ależ baco, oddalibyście konia, oddalibyście krowę, a nie chcecie oddać owiecek? Dlaczego? - Bo mom! Z tego samego właśnie powodu Jarosław Kaczyński wystąpił z projektem przywrócenia kary śmierci. Pomysł jest oczywiście dobry i sam byłem autorem projektu stosownej ustawy - ale jakoś nie przypominam sobie, by Jarosław Kaczyński okazał mu, nie to, że poparcie, bo o tym nie ma mowy - ale nawet zainteresowanie. Nie przypominam też sobie, by premier Jarosław Kaczyński próbował przeforsować ustawę o przywróceniu kary śmierci, podobnie jak nie przypominam sobie, by z podobną inicjatywą wystąpił pan prezydent Lech Kaczyński. Teraz, to co innego; teraz pan prezes Jarosław Kaczyński może śmiało występować nie tylko z projektami przywrócenia kary śmierci, ale nawet - z projektami dekretów przeciwko trzęsieniom ziemi. A co będziemy sobie żałowali? Równie dobrze PiS może przeforsować dekret przeciwko trzęsieniom ziemi, jak ustawę o przywróceniu kary śmierci. Nie jest zresztą wykluczone, że projekt takiego dekretu też się pojawi; kadencja przecież dopiero się zaczyna, a w miarę upływu czasu znakomitych pomysłów z pewnością będzie przybywało, więc kto wie - może doczekamy się projektu ustawy o powszechnym dobrobycie, która stanowiłaby, że każdy ma być młody, piękny, bogaty i zdrowy. Co prawda jeszcze nie wiadomo, czy w dobie kryzysu pozwolą nam na takie luksusy władze Eurokołchozu, ale właściwie, dlaczego nie? Właśnie, dlatego, że kryzys, to mogą pozwolić, bo skoro na kryzys i tak nie ma rady, to niech obywatele przynajmniej podrajcują się legislacyjnie. „Ja wam tego gówna nie żałuję” - mówił w powieści Józefa Mackiewicza „Droga donikąd” Leśniczy, wypłacając robotnikom leśnym wynagrodzenie w sowieckich rublach. Nawiasem mówiąc, Jarosław Kaczyński twierdzi, że przywrócenie kary śmierci jest możliwe bez wychodzenia z Eurokołchozu i wypowiadania traktatu lizbońskiego. Wszystko to być może; któż w końcu może wiedzieć, jakie zastrzeżenia potajemne zostały poczynione podczas pamiętnych negocjacji przez panią minister Fotygę i pana prezydenta Kaczyńskiego i jakich gwarancji udzielił im anonimowy dygnitarz na korytarzu? Żyją jeszcze ludzie pamiętający, że właśnie w tym momencie położone zostały trwałe fundamenty niepodległości państwa i politycznej suwerenności, więc nie wypada zaprzeczać, chociaż z drugiej strony zbuntowani przez Zbigniewa Ziobrę parlamentarzyści z „Solidarnej Polski” twierdzą, że przywrócenie kary śmierci bez zmiany prawa unijnego jest niemożliwe. Jeśli tak, to, dlaczego Jarosław Kaczyński miałby sobie żałować? Oddalibyście baco konia? - Oddołbym. No, bo kto by nie oddoł? Rzeczywiście miał rację Stanisław Cat-Mackiewicz twierdząc, że tylko język polski wynalazł takie makabryczne określenie: „marzenia ściętej głowy”. Kiedy tak Jarosław Kaczyński próbuje wabić publiczność na swoje nieszkodliwe makagigi, zachwiały się fundamenty ustrojowe III Rzeczypospolitej. Na polecenie katowickiej prokuratury zatrzymany został generał Gromosław Czempiński, o którym media głównego nurtu od razu zaczęły pisać, jako o „generale Gromosławie C.” Zatrzymanie nastąpiło z powodu podejrzeń o korupcję przy prywatyzacji LOT-u i STOEN-u, a punktem wyjścia były podobnież złożone w areszcie wydobywczym zeznania Petera Vogla, aresztowanego wiosną 2008 roku w celu rozpoznania walką możliwości wyemancypowania się Platformy Obywatelskiej i rządu premiera Tuska z upokarzającej zależności od Sił Wyższych. Jak pamiętamy, następstwem zeznań Petera Vogla stała się afera hazardowa, której oczywiście „nie było” - ale to się okazało dopiero później, znacznie później. Przedtem nie tylko „była”, ale w dodatku w jej następstwie wyleciał z rządu minister Ćwiąkalski i wicepremier Schetyna, którzy po zeznaniach Vogla najwięcej sobie obiecywali. Wszystko oczywiście zakończyło się wesołym oberkiem, ale zanim się zakończyło, to premier Tusk musiał przeforsować w stachanowskim tempie ustawę hazardową i o IPN, no i zrezygnować z kandydowania w wyborach prezydenckich. Więc i teraz, chociaż ta pokazucha praworządności ludowej wyglądała szalenie groźnie, najwyraźniej już znalazły się „siły, co kres tej orgii położyły”. Wprawdzie początkowo występowały obawy mataczenia, ale w końcu chyba lekko wystraszeni własną odwagą prokuratorzy wypuścili generała za kaucją 1 mln złotych, którą generał niezwłocznie wpłacił. Chwała Bogu, miał, z czego. I co Państwo powiecie? Obawy mataczenia ustały, jakby ręka odjął. Nieomylny to znak, że ktoś Starszy i Mądrzejszy uznał, że wystarczy tego dobrego, że lepiej nie przeciągać struny, bo generał Czempiński przecież nie może nie wiedzieć, ile, za co i kiedy każdy wziął, a nawet - gdzie schował szmalec. Wprawdzie ze względów pedagogicznych razwiedka wojskowa musiała zastosować wobec rozzuchwalonych smoleńską katastrofą ubeków wypróbowaną za czasów generała Jaruzelskiego „strategię porozumienia i walki” („Nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje (...) aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku, potem na schodach usłyszy kroki. Wnet się posypią piękne wyroki!”) - ale z pewnością potrafi powściągnąć uczucie zemsty we właściwym momencie, żeby w ten lekkomyślny sposób nie zrujnować ustrojowych fundamentów III Rzeczypospolitej, z najważniejszą zasadą: „my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych”. W tej sytuacji żadnych „pięknych wyroków” chyba nie będzie - bo właśnie mecenas Wojciech Brochwicz, który też ma niezłą wiedzę operacyjną, złożył zażalenie na bezprawne zatrzymanie generała Czempińskiego pod fałszywymi zarzutami. W dodatku za honor generała Czempińskiego poręczyłby pan dr Olechowski, sam też będący człowiekiem honoru - więc czegóż chcieć więcej? Tylko patrzeć, jak pojawi się zbiorowy protest autorytetów moralnych i intelektualistów. W tej sytuacji ciekawe, w jaki sposób premier Tusk beknie za takową psotę - bo tym razem generał Czempiński takiej zniewagi chyba płazem nie puści. Już tam człowieki honoru przypomną premieru Tusku, skąd wyrastają mu nogi - o ile mu ich przy okazji nie powyrywają. No i dobrze, no i na zdrowie! „Niech się nigdy na Konia nie porywa Kucyk!” - chyba, żeby parasol ochronny rozpięła nad nim sama Nasza Złota Pani Aniela.
SM
Lato czeka? Wygląda na to, że transformacja ustrojowa w naszym nieszczęśliwym kraju dopiero się rozpoczyna, że ta z 1989 roku, była tylko próbą generalną. I nie chodzi mi nawet o berlińską deklarację ministra Zdradka Sikorskiego, który wpadł na pomysł, by w przyszłej federacji (nas jest trzynastu, was jest trzynastu, więc zakładamy klub federastów) do wyłącznej kompetencji państwa narodowych zostawić sprawy tożsamości, religii, stylu życia i moralności publicznej - co oznacza, że sprawy obronności, bezpieczeństwa wewnętrznego, wymiaru sprawiedliwości i polityki zagranicznej zostałyby przekazane do wyłącznej kompetencji Rzeszy, która w ten sposób formalnie położyłaby kres niepodległości państw członkowskich - tylko o decyzję Zarządu PZPN o pozbawieniu dotychczasowego sekretarza generalnego Zdzisława Kręciny wszystkich funkcji w tej organizacji. Jak wyjaśnił prezes PZPN Grzegorz Lato, pan Kręcina został pozbawiony wszystkich funkcji na wniosek Zarządu, prezesa i swój własny. Znaczy - poddał się samokrytyce - co za Stalina zwykle poprzedzało egzekucję. Ustąpienie pana Kręciny wszyscy komentatorzy uznają za początek zmian w PZPN. Nie wypada zaprzeczać, ale skąd właściwie te zmiany i dlaczego akurat teraz? Czy zatrzymanie „generała Gromosława Cz.”, a następnie zwolnienie go za kaucją ma z tym jakiś związek, czy to tylko przypadkowa zbieżność w czasie? Stawiam to pytanie, ponieważ według Jana Tomaszewskiego, który o PZPN coś tam przecież musi wiedzieć, tam agent na agencie siedzi i agentem pogania. Jeśli tak, to nie można wykluczyć, iż „początek zmian” w PZPN jest następstwem i fragmentem zachwiania równowagi w bezpieczniackim dyrektoriacie, sprawującym w naszym nieszczęśliwym kraju rzeczywistą władzę. Czy to zachwianie równowagi jest z kolei następstwem zwykłych nieporozumień w klubie gangsterów, czy też skutkiem widocznego przyspieszenia budowy IV Rzeszy - o czym świadczy deklaracja ministra Sikorskiego - przekonamy się z dalszego rozwoju wypadków. SM
UPIÓR NIEMIECKIEJ EUROPY Coś niedobrego się dzieje wokół nas, a dowodem są nerwowe i niepokojące ruchy ze strony rządu, przedziwne wycieczki Sikorskiego do Berlina i skandaliczne słowa przezeń wypowiadane. Czy chodzi wyłącznie o finansowy, ekonomiczny kryzys krajów UE, czy może istnieją przesłanki, mające nieco inne podłoże, które by tłumaczyły takie, a nie inne działania rządu? We wrześniu minister Rostowski podczas debaty w PE na temat kryzysu w strefie euro zszokował wszystkich swoją mocną wypowiedzią:
„Europa jest dziś w niebezpieczeństwie, a jeśli rozpadnie się strefa euro, to i UE tego szoku długo nie przetrwa”.
Pytany przez dziennikarzy, co miał na myśli i dlaczego użył takich mocnych słów, odrzekł, że nie należy się martwić, bo jeżeli dojdzie do jakiejś katastrofy wojennej, to na pewno nie wcześniej niż za 10 lat, więc na razie to jest zupełnie hipotetyczne zagrożenie. Kilka dni temu szef MSZ wykonał manewr, który wprawił wielu w osłupienie i wywołał burzę.
Minister polskiego rządu udał się do Berlina, by tam na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej, nie informując o tym Polaków, błagać Niemcy o wzięcie w swoje ręce pełnej odpowiedzialności za ratowanie Europy (dosadniej: wzięcie za twarz), a więc przejęcie pełnej kontroli nad finansami państw członkowskich, z możliwością wnoszenia swoich korekt w krajowych budżetach oraz wdrażanie systemu kar. Propozycje Sikorskiego złożone w Berlinie szokują i słusznie, bo oto polski rząd w osobie ministra spraw zagranicznych zdecydował się na ruch, którego skutkiem jest de facto oddanie większości prerogatyw państwowych obcemu państwu. Infantylne tłumaczenie się ze swoich słów ministra na berlińskim forum, wzbudza niesmak:
„Politykę handlową oddaliśmy, prowadzi ją za nas Komisja Europejska i dzięki temu mamy lepsze warunki. Zgadzając się na wejście do Schengen, oddaliśmy politykę kontrolowania granic i musieliśmy wprowadzić wizy dla naszych wschodnich sąsiadów, ale dzięki temu możemy się poruszać bez paszportów. I teraz jest znów podobnie: trochę mniej swobody za znacznie więcej bezpieczeństwa”. Sikorski nie omieszkał, wzorem ministra Rostowskiego, postraszyć wizją wojny, przywołując przykład Jugosławii i dodając, że sprawy wspólnej waluty, to są sprawy życia i śmierci, wojny i pokoju. Chciałoby się w tym miejscu przywołać słowa Józefa Piłsudskiego z 1917 roku, kiedy to powiedział z właściwą sobie pasją:
„Jeżeli nie jesteśmy zdolni do rządzenia się sami, to uwiecznijmy okupację!”. Cóż takiego się stało, że Sikorski zdecydował się na tak desperacki krok, przywodzący na myśl niechlubne czasy przedrozbiorowe? Obecny rząd zrobił gigantyczny dług, nie ma pomysłu na ratowanie zrujnowanych przez siebie finansów, poza jakimiś propagandowymi hasłami. Wszedł w przedziwne i nie do końca przejrzyste układy z Moskwa, w wyniku, których całkowicie złożył broń po 10 kwietnia, godząc się na przeczołganie, największe kompromitacje i zredukowanie polskiego głosu w relacjach z Moskwą do zera, czego dowodem są wycelowane w nasz kraj rakiety Iskander, pomimo zapewnień o świetnych relacjach( w czasach rządów Kaczyńskiego i prezydentury Lecha Kaczyńskiego, Moskwa nie zdecydowała się na tak wrogi akt, choć stosunki ponoć były napięte). Następnie zgodził na skrajnie złą i w części utajnioną umowę gazową, wiążącą nasz kraj na kilkadziesiąt lat, wreszcie zdecydował się na otwarcie granic z regionem kaliningradzkim, co jest bardzo złym ruchem z punktu widzenia polskich interesów. Opowiadanie bredni o szansie dla północnych rejonów Polski na rozwój można włożyć między bajki, skoro blisko 80% kaliningradzkich przedsiębiorstw jest kontrolowanych przez mafię. Tak, więc polski rząd doprowadzając polską rację stanu do karykatury i śmieszności, teraz z jakichś niejasnych dla ogółu przyczyn zdecydował się uciec do Berlina z żałosnym okrzykiem: ratujcie! Dzieje się to w chwili, kiedy cała Europa mniej lub bardziej otwarcie oskarża właśnie Niemcy o eskalację kryzysu i chęć zrobienia na nim interesu stulecia, w postaci uzyskania hegemonii ekonomicznej i politycznej na całym kontynencie. Mało tego, rząd Tuska puka do bram Berlina w sytuacji, kiedy ten zacieśnia współpracę z Rosją, czego widomym znakiem jest huczne otwarcie projektu polityczno-ekonomicznego pod nazwą Nord Stream. Czy stało się coś, o czym nie wiemy? Czy może jednak apetyty wschodniego sąsiada wzrosły, żąda większych wpływów? Czy nie jest tak, że Polska stała się po raz kolejny w historii elementem targów między dwoma sąsiadami, w związku, z czym polski rząd uznał, że i tak nic nie wskóramy, wiec należy się poddać Berlinowi zanim będzie za późno? Przecież te peany na cześć Niemiec, aż mdlą. Czy czasem nie odbywa się na „naszym podwórku” jakaś walka o wpływy pomiędzy ludźmi Moskwy i ludźmi Berlina? Czy niedawne wydarzenia, jak aresztowanie Czempińskiego, nie są tu jakąś wskazówką, że właśnie z tym mamy do czynienia?
W Europie wrze, politycy, dziennikarze otwarcie mówią o zagrożeniu upiorem niemieckiej Europy, co można było przeczytać na łamach dziennika Le Monde z 29 listopada br. w artykule „Europa niemiecka?” Dziennik przytacza szereg wypowiedzi osób związanych z francuskim rządem, z których przebija obawa o przyszłość Europy w takim kształcie, jaki się obecnie rysuje, a więc pod batutą Niemiec. Francuzi mówią otwarcie o groźbie konfliktu w sytuacji, gdyby Niemcy przejęły całkowita kontrolę nad Europą. Wypowiedzi w stylu „W ubiegłym stuleciu Berlin napisał wyjątkowo niszczycielski rozdział w europejskiej historii. Teraz ponownie chwycił za pióro”, nie są odosobnione. I mówią to Francuzi, którzy nie doznali od Niemców takich krzywd, jak my. Tymczasem w Polsce nie wolno w ogóle publicznie przywoływać historycznych skojarzeń, źle mówić o Niemcach, czy choćby wyrażać swoich uzasadnionych historycznie obaw. Mamy nie wspominać o samonarzucających się porównaniach do wieku XVIII, do międzywojnia, bo to jest nie na miejscu, oszołomskie i niepostępowe. A tu proszę Francuzi, Anglicy bez żadnych kompleksów, czy obaw przywołują historyczną rolę Niemiec w XX wieku. W Polsce wszelkie obawy, wyrażane między innymi przez Jarosława Kaczyńskiego, są wyśmiewane i wyszydzane w mediach, a tymczasem należy o to pytać, pokazywać skutki takich, a nie innych działań, zanim będzie za późno. Tu nie chodzi o jakąs partię, czy konkretnego polityka, tu nawet nie chodzi o najbliższy rok, czy pięć, ale o nasze państwo, niepodległość, która w naszym położeniu geopolitycznym jest niezwykle ważna dla przyszłości.Po prostu to, czy bedziemy nieodleglym państwem, to być, albo nie być, nie ma stanów pośrednich. Wiemy z historii, ze pewne decyzje niosą dalekosiężne skutki i stają się przyczyną wielowiekowych dramatów. Polska to nie jest poletko doświadczalne jednej, czy drugiej partii, ale nasz wspólny obowiązek. Nikomu, nawet rządowi z demokratycznym mandatem nie wolno handlować naszą niepodległością, choćby za cenę rzekomego zwiększenia bezpieczeństwa. Jeżeli rząd nawarzył piwa, wdając się w nieodpowiednie układy, to niech to piwo sam pije, a nie skazuje następne pokolenia Polaków na niepewny los pod kuratelą niemieckich urzędników.
Art. 5. Rzeczpospolita Polska strzeże niepodległości i nienaruszalności swojego terytorium, zapewnia wolności i prawa człowieka i obywatela oraz bezpieczeństwo obywateli, strzeże dziedzictwa narodowego oraz zapewnia ochronę środowiska, kierując się zasadą zrównoważonego rozwoju. Martynka
Apokalipsa dokonuje się na naszych oczach. Почаевская Лавра.
Źródło: http://3rm.info/17659-apokalipsis-sbyvaetsya-na-nashix-glazax.html
Tłumaczenie: Swiblowo
Proponujemy Państwu zwrócić uwagę na film, który odkrywa cala prawdę o paszportach biometrycznych, numerach identyfikacyjnych i do czego to wszystko w rezultacie doprowadzi… (Film w języku rosyjskim - link / admin)
Dlaczego prawosławni chrześcijanie rezygnują z identyfikacji cyfrowej i paszportów biometrycznych z mikroczipem?
23 września Ukraiński Parlament przyjął ustawę „O dokumentach poświadczających tożsamości potwierdzających obywatelstwo Ukrainy”, który zamieni papierowe, wewnętrzne paszporty [odpowiednik polskiego Dowodu Osobistego – przyp.swiblowo] na elektroniczne zaświadczenia – plastikowe karty ID. Zgodnie z tą Ustawą, we wszystkich dokumentach nowego typu będzie umieszczony elektroniczny nośnik – czip identyfikowany falami radiowymi (czip typu RFID) i skanowany na odległość. Na ten czip zapisuje się Wasze dane biometryczne i numer identyfikacyjny. Jednocześnie ten numer staje się numerem porządkowym pliku z Wasza dokumentacja w Państwowym Systemie Informacyjnym (ДIС-ukr.) Teraz Wasze imię i nazwisko nikogo nie interesuje – jesteście identyfikowani swoim numerem.
Ta Baza danych personalnych (ДIС) będzie zawierać w sobie CAŁĄ konfidencjonalną (poufną) informację o Was, zebraną w elektronicznym pliku z danymi osobowymi:
o Waszych zakupach, stanie posiadania, opłatach za usługi komunalne, rachunki bankowe, kredyty, depozyty, długi, dane o stanie zdrowia a nawet dane o przejazdach – trasy przejazdów itd. Teraz każdy Wasz krok będzie kontrolowany przez właścicieli tej bazy. ID-karta - to narzędzie totalnej kontroli i kierowania każdym człowiekiem i społeczeństwem w całości, bez której ludzie nie będą mogli korzystać z dóbr ziemskich. To idealne narzędzie automatycznej identyfikacji człowieka poprzez jego cyfrowy numer, pozwalające całkowicie śledzić człowieka bez jego zgody i ograniczać jego swobodę. Jeśli przyjmiemy elektroniczne dokumenty, to:
- wszystkie nasze dochody i wydatki będą kontrolowane przez operatorów Bazy (ДIС) (dlatego teraz każdy punkt handlowy wyposaża sie w specjalne terminale, które poprzez internet przesyłają dane o każdym zakupie do jednej bazy danych).
- z pomocą specjalnego sprzętu można będzie ustalić miejsce pobytu właściciela karty w dowolnym punkcie na Ziemi. Takie możliwości są juz w rękach „kompetentnych organów” zagranicznych państw, w tym UE (Unia Europejska), która to wymaga i od Ukrainy wprowadzenia dokumentów z czipami.
- w każdej sekundzie będziemy kontrolowani przez struktury sił mundurowych nie tylko Ukrainy, ale i Unii Europejskiej i USA (ДIС od początku formułował się jako składowy element Systemu Informacyjnego Shengen, SIS.Takim sposobem Wasze dane osobiste mogą być poznane przez dowolnego międzynarodowego złoczyńcę, mającego dostęp do systemu).
- pomimo kontroli, będą nami KIEROWAĆ. Juz teraz wiele biurowców dysponuje systemem przepustek, gdzie bez karty z czipem nie można nawet wezwać windy. A z ID-kartą dostęp będzie możliwy tylko na to piętro lub do tego budynku, gdzie pozwoli służba bezpieczeństwa.
- władza odgrodzi sie od narodu systemem „Elektronicznego rządu”. Współdziałanie z urzędnikami będzie realizowane poprzez internetowe terminale identyfikujące człowieka po ID-karcie.
- jeśli staniecie sie niewygodni jakiemukolwiek obliczu władzy (będziecie protestować lub mieć niepoprawne zdanie) możecie być wniesieni w „bazę stop – list” [tytuł wykonawczy – przyp. swiblowo], Waszą kartę zablokują i uniemożliwią zakupienie czegokolwiek lub korzystanie ze swojego konta!
Czipowanie Na Ukrainie cały ten mechanizm wprowadza sie w ruch w jednym celu, żeby podporządkować kraj i każdego obywatela światowemu, oligarchicznemu systemowi ponadnacjonalnych korporacji finansowych, władających bankami i dyktującymi warunki naszemu rządowi poprzez kredyty MFW. Dzisiaj w wielu rozwiniętych krajach zrezygnowano z wprowadzania uniwersalnych, elektronicznych kart. Przeciw elektronicznym dokumentom występują w Grecji, gdzie było osiągnięte ustawodawcze zapewnienie prawa obywateli na odmowę NI (numer identyfikacyjny), socjalnej elektronicznej karty i innych dokumentów zawierających bezkontaktowe elektroniczne nośniki informacji. Społeczeństwo w Rosji również uzyskało gwarancje prawną na odmowę przyjęcia i używania elektronicznej karty. Już dziś widać, jak informacje z różnych elektronicznych baz danych stają się dostępne dla nieuczciwych ludzi. Tym bardziej, że wprowadzenie tych kart zakłada w niedalekiej przyszłości przejście na bezgotówkowy system, w którym wszystkie środki człowieka znajdą się w rękach nieznanych mu ludzi. Ale to tylko etap wstępny. Następnym i głównym etapem rozwinięcia tego systemu, jak pokazuje zagraniczne doświadczenie, będzie wszczepienie MIKROCZIPU, (który zawiera w sobie elektroniczny paszport, kartę kredytowa itp.) pod skórę. W krajach Południowej i Północnej Ameryki juz dawno dokonuje się implantacji czipow w ludzkie ciało. Temat implantacji mikroczipow ludności USA cały czas lobbowany jest w Kongresie pod pretekstem walki z terroryzmem i bezpieczeństwa medycznego. W pierwszym etapie czipowanie będzie dobrowolne, w drugim, jak mówi sie w oświadczeniu Centrum Franklina, „Po zapoznaniu sie z procedura i jej zaletami będzie można przejść do implantacji obowiązkowej”. Ma to kolosalny wpływ na kierowanie społeczeństwem i oznacza absolutną utratę wszystkich praw człowieka – przecież czip posiada zewnętrzne sterowanie. Wystarczy, żeby mikroczip chronił w sobie tylko numer identyfikacyjny – wszystkie informacje z nim związane będą momentalnie dostępne z odpowiednich baz danych. Juz dziś cyfrowy numer identyfikacyjny zastępuje imię i nazwisko człowieka we wszystkich bazach danych (nie tylko podatkowych). Dlatego prawosławni chrześcijanie od blisko dwudziestu lat bronią swego konstytucyjnego prawa do życia bez cyfrowych identyfikatorów tożsamości [INN itp., w Polsce NIP - przyp. swiblowo]. Cała historia ludzkości spisana jest w Piśmie Świętym i aby zrozumieć teraźniejsze wydarzenia porównujemy znaki czasu z tą Księgą. Ostatnia księga Biblii – Apokalipsa św. Jana ukazuje na zachodzące dzisiaj wydarzenia: „Ona też nakłania wszystkich: małych i wielkich, bogatych i biednych, wolnych i niewolników, aby przyjmowali znak na swoją prawą rękę lub na swoje czoło. A każdy, kto nie ma znaku imienia bestii lub liczby jej imienia, nie może niczego kupić ani sprzedać. Tu potrzebna jest mądrość. Kto ma rozum niech obliczy liczbę bestii. Otóż jest to liczba człowieka, którego liczba jest sześćset sześćdziesiąt sześć.” (Apokalipsa 13, 16-18)
Zgodnie z powyższym opisem, można wyodrębnić następujące cechy „znakowania”:
1. Uniwersalność
2. Naniesienie na ciało (prawa rękę lub czoło)
3. Obowiązkowe wykorzystanie przy kupnie-sprzedaży
4. Zmiana imienia
5. Liczba 666 mająca bezpośredni związek ze znamieniem antychrysta
Jeżeli przeanalizujemy pod tym katem proponowany nam identyfikator tożsamości, to zobaczymy, że w pełni odpowiada on czterem punktom:
1. Uniwersalność (kodeks podatkowy przewiduje nadanie wszystkim obywatelom Ukrainy identyfikatora w postaci 10 – znakowej liczby, która może być numer identyfikacyjny karty podatnika lub seria i numer paszportu obywatela – sposobem zamiany każdej litery w serii paszportu dwucyfrową liczbą (np. paszport AA 123456 = 00+00+123456= 0000123456);
2. W niektórych krajach juz odbywa się nanoszenie na ciało człowieka niewidocznych znaków (w postaci kodu kreskowego lub numeru identyfikacyjnego) i wszczepianie czipa. Na Ukrainie mikroczip wprowadza się na razie tylko na dokumenty, co nie wyklucza dalszego wszczepiania w rękę lub czoło obywateli;
3. Obowiązkowość używania przy kupnie – sprzedaży przewidziana Kodeksem podatkowym (pozycja 66) i rozporządzeniem ГНА Ukrainy [Państwowej Administracji Finansowej – przyp. swiblowo] od dnia 17.12.2010 Nr.954 (paragraf 1, rozdział X);
4. W pierwszym etapie identyfikator tożsamości przeznaczony jest dla zmiany imienia człowieka w sferze operacji finansowych, a w następnych etapach we wszystkich sferach życia ludzkiego;
5. Identyfikator tożsamości nierozdzielny z 666 – zastosowanie go, oznacza użycie, 666 jako podstawy istniejącego systemu identyfikacji. Innymi słowy jest to klucz lub hasło do światowego elektronicznego systemu. Dalszy rozwój tego systemu, wyrażony we wmuszaniu dokumentów z mikroczipem i następnie implantacje czipa w ludzkie ciało nieuchronnie przybliża identyfikator tożsamości do pełnej zgodności ze „stylem czcionki antychrysta”. Na podstawie powyższego, każdy prawosławny chrześcijanin, na miarę swej wiary i troski o swoje zbawienie powinien sam dla siebie wyciągnąć odpowiednie wnioski…
Przy tłumaczeniu korzystano z Pisma Swiętego Starego i Nowego Testamentu – przekład opracowany przez Zespół Biblistów Polskich z inicjatywy Towarzystwa Swiętego Pawła. Edycja Swiętego Pawła, 2009.