140

29 stycznia 2010 Ład oparty na globalizacji biurokratycznej.. No i stało się, co brałem poważnie pod uwagę. Pan  premier Donald Tusk zrezygnował z kandydowania na prezydenta III Rzeczpospolitej, której jest współtwórcą i jednym głównych rozgrywających. Warto przypomnieć sobie „ Nocną zmianę”, gdy przyszły premier Polski martwił się, czy „ SLD nie skrewi”. SLD nie skrewi, bo wszyscy jesteście częścią porozumienia  Okrągłego Stołu, panie premierze. I nadal będzie : raz jedni- raz drudzy. No i – my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych.. To jest prawdziwa Konstytucja III Rzeczpospolitej.  Pobawmy się chwilkę w przewidywanie dalszych wydarzeń. Oczywiście wszyscy zgłoszeni do tej pory kandydaci, to  realizatorzy porozumień okrągłostołowych, kontynuatorzy linii Bronisława Geremka, Adama Michnika i  generała Kiszczaka. Ludzie, których pousadzał przy stole pan generał. Bo to on organizował Okrągły Stół! A do wspólnej biesiady nie  zaprasza się swoich wrogów, tylko przyjaciół, prawda? I niezależnie który z  demokratycznych kandydatów  wygra- nic się w Polsce nie zmieni. Wprost przeciwnie pogorszy się pod każdym względem.. Dlaczego? Bo wśród nich, nie ma ludzi , którzy chcieliby realizować polską racje stanu. Więc okrągłostołowcy, w tym pan Lech Kaczyński, organizują wybory prezydenckie. Oczywiście- jak to w demokracji- każdy może wziąć w nich udział, ale- wygra jeden. Stawiam kolejny raz tezę: wybory organizują nam służby, które zamiast służyć Polsce i nam, organizują nam życie polityczne i biją się- tym razem naprawdę- między sobą o wpływy w państwie. Przeciwko nam- jak widać na co dzień! I głównie zajmują się zdzieraniem z nas skóry i zadłużaniem naszych dzieci i wnuków. Pan premier Tusk powiedział wczoraj, że już od kwietnia ubiegłego roku, nie zamierzał kandydować na prezydenta RP(???). Ciekawe? Powiedział podobno, komuś zaufanemu o tej decyzji.. Tylko dlaczego tak długo trzymał nas, „obywateli”  w takiej niepewności?  Nie mogłem po nocach spać!. W końcu jesteśmy „ obywatelami” i też chcielibyśmy wiedzieć, dlaczego pan premier nam o tak ważnej sprawie- nie powiedział. A może pan premier czekał, że może ktoś- o walorach pozakonstytucyjnych - podejmie decyzję z niego? Mógłby nam o tej sprawie poopowiadać, a byłoby to bardzo ciekawe.. A ja myślę tak: ponieważ  Polską rządzą służby i ludzie związani z różnymi fundacjami, w tym głównie z Fundacją Batorego, finansowaną między innymi przez pana Sorosa, wielkiego światowego filantropa, to tam zapadają decyzje kto, gdzie i na jakie stanowisko. Po dwuletnich rządach głupoty w państwie, którą to głupotę opisuje od dwóch lat i po sprawdzeniu wyborczych możliwości   pana premiera Tuska, prawdziwi decydenci uznali, że pan premier Tusk nie wygra wyborów prezydenckich i na tym odcinku się nie sprawdzi, więc lepiej, żeby pozostał premierem. I na tym stanowisku opowiadał nam nadal  różne bajki, jakie to reformy i tak dalej. Na prezydenta potrzeba kogoś innego, takiego, który wybory wygra. I znowu poprowadzi całą ferajnę wleczącą się za nim do zwycięstwa. Do zwycięstwa nad nami- podatnikami! Będą rabować, zadłużać, rabować i nadal zadłużać. Zorganizowany spektakl trwa, i giełda propozycji okrągłostołowców chyba już jest pełna. Nie pamiętam kogo wystawi PSL. Ale to nie ma zupełnego znaczenia. Żadne merdia nie będą go popierały. Liczy się pan Cimoszewicz i pan Andrzej Olechowski, a po tzw. prawej stronie- pan Lech Kaczyński. Gdybym był mózgiem całej tej operacji zorganizowanej i nadzorowanej, jak to w demokracji sterowanej i zorganizowanej, wystawiłbym pana Andrzeja Olechowskiego, człowieka sprawdzonego w bojach o III Rzeczpospolitą  zakorumpowaną i zaaferalizowaną na śmierć. Bo albo socjalizm- albo śmierć! Pan Andrzej położył w tym względzie wielkie zasługi. Swojego czasu potrafił być w dziew ętnastu radach nadzorczych- jednocześnie! Ma wizerunek- a ten liczy się przede wszystkim w demokracji zorganizowanej przez służby- człowieka zrównoważonego, spokojnego, pewnego siebie, który wie czego chce. Podoba się kobietom, mówi elokwentnie, jest człowiekiem światowym tak jak światowym jest Bank Światowy, w którym pan Andrzej pracował w latach 1985 – 1987. Już wtedy pracował dla I Departamentu MSW, który to departament podlegał panu generałowi Kiszczakowi. I miał pseudonim „Tenor” i „ Must”. Ale pseudonim „Tenor” był pierwszym  jego pseudonimem. Jakoś mówi się tylko o „Must”. Zresztą pan Andrzej taktownie sam się przyznał, być może dzisiaj żałuje- ale mleko się wylało. Może dlatego, ze „Tenor” kojarzy się z powołaniem Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej , partii  „trzech tenorów”. Bo jak pokazało życie, nikt z agentów się nie przyznał, powstał swoistego rodzaju front obrony agentów, bo kto się przyzna , że  był konfidentem- po prostu agentów służby bezpieczeństwa w Polsce nie było, choć w archiwach zachowało się pótora miliona teczek agentów. Ale to nie ONI! Pan Andrzej jest fachowcem z ekonomii, bo ma doktorat z nauk ekonomicznych, socjalistycznej uczelni ekonomicznej pod nazwą Szkoła Główna Planowania i Statystki, jest to dzisiaj Szkoła Główna Handlowa.. Nie mam tytułu doktoratu jaki napisał pan Andrzej  z ekonomii, ale musi być interesujący, bo nie ma go  w encyklopediach. W 1973 roku pracował w Sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych s. Handlu i Rozwoju, potem kierował Zakładem Analiz i Prognoz w Instytucie Koniunktur i Cen( 1978-82), w latach 1989-91 był pierwszym zastępcą prezesa Narodowego Banku Polskiego. Pomagał- podczas uwłaczania tzw. nomenklatury- zakładać panu Bogusławowi Kottowi- Bank Inicjatyw Gospodarczych- za państwowe pieniądze- dzisiaj jest to Bank Millenium. Gdzie pan Andrzej nie był? I w Międzynarodowym Centrum Rozwoju Demokracji i w Instytucie Studiów Wschodnich( instytucja powołana przeciwko Rosji, dlaczego nie ma Instytutu Studiów Zachodnich),  w Stowarzyszeniu Euro- Atlantyckim, Fundacji Batorego i Instytucie Spraw Publicznych, też finansowanych z pieniędzy pana Sorosa. Zakładał prowałęsowski  Bezpartyjny Blok Wspierania Reform, ale po przegranej w 1993, został szefem MSZ w rządzie SLD-PSL(???). Znowu to bardzo ciekawe.. Wtedy ściął się z Cimoszewiczem, kryptonim „ Carex” na Liście Macierewicza, ówczesnego ministra sprawiedliwości. Pan Cimoszewicz ujawnił wtedy listę urzędników zasiadających w radach nadzorczych, tzw. „Akcja czyste ręce” Okazało się, że pan Andrzej Olechowski będąc szefem Ministerstwa Spraw Zagranicznych, był jednocześnie przewodniczącym Rady Nadzorczej Banku Przemysłowo- Handlowego. I nic mu za to, mimo, że złamał prawo. Dlaczego niektórzy są nietykalni? Oficerem prowadzącym pana Andrzeja był pan  generał Gromosław Czempiński, a numer pana Andrzeja  to- 9606. Oczywiście nic nie mam przeciwko oficerom wywiadu państwa, nawet jak to była PRL. Służył państwu- i tyle! Natomiast jest jeszcze inna ciekawa sprawa.. Pan Andrzej Olechowski, bywa na spotkaniach nieformalnej grupy, tzw. Grupy Bilderberg, w Holandii., którą to grupę założył niejaki Józef Retinger w 1954 roku,  znany wolnomularz i socjalista, doradca  gen. Sikorskiego, którzy trzymał  się generała jak pijany płotu, ale jedyny raz przy nim nie był. Wtedy, gdy miała miejsce katastrofa gibraltarska, w której zginął generał.. Brytyjczycy o dalsze pięćdziesiąt lat przedłużyli niemożność zajrzenia do archiwum.. Pan Józef Retinger był sekretarzem nieformalnej Grupy do 1960 roku, do czasu kiedy zmarł. Grupa Bilderberg zajmuje się  organizowaniem nam  Nowego Porządku Świata, a z Polski byli na jej naradach: Hanna Suchocka, Sławomir Sikora( prezes Citybanku), Aleksander Kwaśniewski,, Jacek SZwajcowski( prezes Polskiej Grupy Farmaceutycznej) no i Andrzej Olechowski. Są w niej różni ważni ludzie: pani Hilary Clinton, Henry KIssinger, Colin Powell, Gerard Ford, Condoleezza Rice, Tony Blair, Melina Gatek( zona Bila Gatesa) i wielu innych. Proszę sobie przejrzeć listę w Internecie. Józef Retinger został zrzucony w 1944 roku do Polski jako cichociemny Spotykał się z działaczami PPR-u. Armia Krajowa próbowała go kilkakrotnie zabić, ale się nie udało. Tym bardziej, że było to po” wypadku” generała Sikorskiego.. Był to rozkaz nr 993/W. Józef Retinger pojechał w 1917 roku do Meksyku, gdzie współuczestniczył w tworzeniu meksykańskiej konstytucji, na mocy której Kościół katolicki stracił osobowość  prawną, zakazane zostały zakony, zakaz organizowania uroczystości religijnych i księża zostali pozbawieni praw politycznych. Dlaczego o tym piszę? Bo uważam,  że kandydatem Platformy Obywatelskiej może być pan Andrzej Olechowski,  który ma wszelkie cechy, żeby wybory wygrać. Nie ma negatywnego elektoratu, w Platformie też nie budzi emocji( tak jak  pan Cimoszewicz), w drugiej turze ewentualnie, zagłosuje na niego  cała lewica ta stara, tzw. poskomunistyczna, i nowa lewica z SDPL i wszelka inna, kobiety i część elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, która glosowała wcześniej na SLD.. Na razie propaganda  podstawia ogłupionemu ludowi, pana Sikorskiego  i  pana Komorowskiego.. Być może macają, jakby to było.. Żaden z tych kandydatów dla nas nie jest dobry! Bo każdy jest dobry dla gremiów zagranicznych. A sługą dwóch panów się nie da być. tak naprawdę! Popatrzcie państwo na losy prezydenta Klausa.. Jest zupełnie wyobcowany z salonów europejskich- socjalistów. Bo pilnuje jak może interesów swojego kraju. Ciekawe, kogo  poprze  pani kanclerz Merkel. W poprzednich wyborach popierała pana Donalda Tuska(!!!!) I to by było na tyle… Ciekawe, czy  mi się sprawdzi? WJR

Kwaśne winogrona premiera Tuska Bodaj Honoriusz Balzac zauważył, że cmentarze pełne są ludzi niezastąpionych. Pewnie zwłaszcza te, na których „Zbycho” spotykał się z „Rychem” – a skoro tak, to iluż ludzi niezastąpionych musi być w takim, dajmy na to, rządzie pana premiera Tuska? A skoro w rządzie jest tylu ludzi niezastąpionych, to najbardziej niezastąpiony jest niewątpliwie sam pan premier Donald Tusk. I rzeczywiście. Właśnie oświadczył, że nie będzie kandydował na prezydenta, bo gwoli wypełnienia ambitnego programu Platformy Obywatelskiej, musi dysponować realną władzą. W świetle tej deklaracji pana premiera Donalda Tuska nie ulega wątpliwości, że ten ambitny program Platformy Obywatelskiej może zostać wykonany tylko pod jego osobistym kierownictwem. Wprawdzie potwierdza to podejrzenia, że Donald Tusk jest człowiekiem niezastąpionym, ale z drugiej strony zmusza do zrewidowania wizji Platformy Obywatelskiej jako partii skupiającej wybitne osobowości polityczne. Czyż ambitnego programu Platformy Obywatelskiej nie można by zrealizować pod kierownictwem, dajmy na to, posła Janusza Palikota, czy Grzegorza Schetyny, albo nawet i Mirosława Drzewieckiego, do których premier Tusk miał absolutne zaufanie i dlatego właśnie ich zdymisjonował? Teoretycznie by można, ale ta rewolucyjna teoria najwyraźniej nie wytrzymuje konfrontacji z rewolucyjną praktyką, potwierdzoną właśnie tak dobitnie przez deklarację pana premiera Tuska o rezygnacji z kandydowania w wyborach prezydenckich. W tej sytuacji reputację Platformy Obywatelskiej, jako partii skupiającej wybitne i godne zaufania osobistości można by podtrzymać przyjmując założenie, że premier Donald Tusk nie zrezygnował dobrowolnie z kandydowania w wyborach prezydenckich, tylko starsi i mądrzejsi po naradzie mu tego zakazali. Ze względów prestiżowych nie można oczywiście o tym głośno mówić, więc premier Tusk daje do zrozumienia, że „kwaśne winogrona”, i że ambicje swoje poświęca w służbie narodu i nawet na tę okoliczności nakreślił wizję niezwykle ambitnego programu. Co to za program? Tego jeszcze nie wiemy, ale w takim razie może to być scenariusz rozbiorowy, nakreślony przez strategicznych partnerów. To jest przedsięwzięcie ambitne, a przede wszystkim – wymagające przejęcia ręcznego sterowania tubylczymi dygnitarzami, żeby uniknąć wszelkich niespodzianek. Premier Donald Tusk, który dotychczas udowodnił, ze można na nim polegać, wydaje się takie oczekiwania spełniać. Ciekawe zatem, kogo starsi i mądrzejsi wytypują na prezydenta. SM

Prokuratorzy też w kabarecie?Donoszę panie naczelniku...” Rzeczywiście, nawet największy wróg donosicielstwa chyba nie mógłby wytrzymać na widok konfrontacji pana Janusza Kaczmarka z panem Jerzym Engelkingiem przed sejmową komisją śledczą do spraw tak zwanych „nacisków”, kierowaną przez posła Andrzeja Czumę. Komisja do spraw nacisków miała ostatnio znacznie mniejszą oglądalność od komisji hazardowej, więc konfrontacja między panem Kaczmarkiem, a panem Engelkingiem była chyba obliczona na wyrównanie tych dysproporcji, oczywiście niezależnie od tak zwanych „ważnych względów państwowych”. Pan Kaczmarek zarzucił panu Engelkingowi kłamstwo, a pan Engelking postawił podobny zarzut panu Kaczmarkowi. Skoro takie osobistości zeznając przed komisją pod przysięgą stawiają sobie publicznie tego rodzaju zarzuty, to czyż wypada im zaprzeczać? Oczywiście nie wypada więc wygląda na to, że to wszystko prawda. Sęk jednak w tym, że obydwaj panowie są z zawodu prokuratorami, chociaż pan Kaczmarek – jak słychać – para się też dziennikarstwem. Co powinien uczynić prokurator będąc świadkiem przestępstwa i mając sprawcę, że tak powiem, na gorącym uczynku? Jako funkcjonariusz publiczny obciążony obowiązkiem czuwania nad przestrzeganiem prawa, powinien niezwłocznie go zatrzymać, przesłuchać na okoliczność postawionych zarzutów, a następnie wystąpić do niezawisłego sądu o tymczasowe aresztowanie gwoli zapobieżenia dalszemu matactwu. Tymczasem żaden z nich nie zrobił w tym kierunku nawet najmniejszego ruchu, a przecież z okoliczności wyraźnie wynika, że powinni uczynić to obydwaj jednocześnie. Jest to kolejny dowód, że sejmowa komisja śledcza kierowana przez pana posła Andrzeja Czumę żadnym ważnym względom państwowym nie służy, będąc wyłącznie częścią przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego, w jakie przekształca się Sejm Rzeczypospolitej Polskiej. SM

Między ostrzami szermierzy Nie milkną głosy oburzenia z powodu decyzji odchodzącego ukraińskiego prezydenta Wiktora Juszczenki, który przyznał Stefanowi Banderze tytuł Narodowego Bohatera Ukrainy. Stefan Bandera był przywódcą Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, która była formacją równie poważną, co radykalną. Poważną - bo z powodzeniem próbowała podporządkować sobie WSZYSTKIE środowiska tworzące ukraińskie społeczeństwo, a radykalną - bo nie cofała się przed żadnymi przedsięwzięciami, z ludobójstwem włącznie. Nawiasem mówiąc, nurt banderowski na ukraińskiej scenie politycznej nie tylko nadal jest aktualny, ale nawet wiodący, chociaż dzisiaj akcenty oczywiście rozkłada inaczej. Zatem decyzja Wiktora Juszczenki dostarcza nam ważnej informacji o upodobaniach jego zwolenników, których na odchodnym na pewno szczerze pragnął udelektować. W tej sytuacji, jeśli już mamy się oburzać, to nie na prezydenta, którego zaplecze polityczne na Ukrainie od początku było doskonale znane, tylko na polityków polskich, którzy bezmyślnie go popierali, podobnie jak nadal "kochają" Julię Tymoszenko, której zaplecze polityczne jest podobne. To jest zresztą znakomita ilustracja tego, że Polska nie prowadzi żadnej polityki zagranicznej, a zastępują ją umizgi poszczególnych dygnitarzy liczących na jakieś okruszki z pańskiego stołu. Gdyby bowiem Polska prowadziła jakąś zagraniczną politykę, to przed rozpoczęciem na Ukrainie "pomarańczowej rewolucji", o której przecież ćwierkały wróbelki opłacone przez "filantropa", ktoś powinien spokojnie wyjaśnić Departamentowi Stanu, że Polska - owszem - chętnie się w to przedsięwzięcie zaangażuje, wszelako pod warunkiem, że siłą napędową tej rewolucji nie będą banderowcy. Jednak prezydent Kwaśniewski, któremu się wydawało, że za wysługiwanie się Amerykanom prezydent Bush da mu posadę jeśli nie pierwszego sekretarza ONZ to przynajmniej pierwszego sekretarza NATO, ani śmiał o postawieniu takiego warunku pomyśleć, i gdyby nie mróz to na Majdanie Niepodległości w Kijowie może by nawet zatańczył. Nie mówię o byłym prezydencie naszego państwa Lechu Wałęsie, bo szkoda każdego słowa; pewnie jak zwykle "koncepcje" mnożyły mu się w głowie niczym króliki, ale z tego chaosu wyłaniał się kategoryczny imperatyw, że jak jest rozkaz, że "wszyscy" - to i on. Niestety, również prezydent Lech Kaczyński najwyraźniej nie ośmielił się sprzeciwić poradom pani Bogumiły Berdychowskiej, która dla Ukrainy poświęciłaby wszystko, i dopiero pomysł odbycia przez terytorium polskie rajdu szlakiem Stefana Bandery do Monachium zmusił wszystkich do ratowania przynajmniej pozorów. Więc niby dlaczego prezydent Wiktor Juszczenko, doktor honoris causa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, miałby się krępować, zwłaszcza w sytuacji, kiedy jego misja dobiega końca? Wprawdzie znawca naszej narodowej mentalności Jan Kochanowski twierdził, że po szkodzie jesteśmy tak samo mądrzy, jak i przed nią, mimo to jednak warto zwrócić uwagę na poszlaki wskazujące, iż u progu kampanii prezydenckiej Polska znajduje się między ostrzami potężnych szermierzy, którzy najwyraźniej mają swoich faworytów na stanowisko formalnej głowy państwa polskiego. Jakże inaczej wytłumaczyć pojawianie się publikacji głoszących, że "prawica", cokolwiek by to miało znaczyć, jest "większym" przyjacielem starszych i mądrzejszych? Najwyraźniej trwa jakaś licytacja i szkoda tylko, że opinia publiczna nie będzie wiedziała, jaką ofertę przedstawił zwycięzca, który do prezydenckich wyborów stanie z odpowiednimi funduszami. Z kolei premier Tusk, bezapelacyjny zwycięzca wszystkich niezależnych sondaży, wahał się, czy wystawić swoją kandydaturę. Najwyraźniej starsi i mądrzejsi sprawę alternatywy dla tubylczych wyborów prezydenckich jeszcze dyskutują, a dopiero gdy już sobie wyjaśnią wszystkie wątpliwości, wtedy się dowiemy, kto może zostać Umiłowanym Przywódcą, żeby głosowanie tak czy owak było wygrane. SM

Starsi i mądrzejsi przeciw najstarszym i najmądrzejszym. Chociaż w związku z globalnym ociepleniem Polska jęczy w okowach, tym razem już nie okrutnego cara, co to potrząsa strasznym knutem i zsyła na okropną Syberię, tylko mrozu, który przy globalnym ociepleniu jest przecież zjawiskiem zwyczajnym, to przecież nie przeszkodziło to w zorganizowaniu w dawnym obozie zagłady w Oświęcimiu, którego nowej, politycznie poprawnej nazwy ani rusz nie mogę zapamiętać, międzynarodowych uroczystości w 65. rocznicę wyzwolenia go przez Armię Czerwoną. Na uroczystości co prawda nie przybył prezydent Rosji Dymitr Miedwiediew, zaproszony niemal w ostatniej chwili, podobnie jak Nasza Złota Pani Aniela, ale za to był izraelski premier Beniamin Netanjahu i charyzmatyczny pre... to znaczy pardon - oczywiście charyzmatyczny przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek, a ze strony polskiej - prezydent Lech Kaczyński i premier Donald Tusk. Premier Netanjahu w swoim przemówieniu, zwłaszcza części wygłoszonej po hebrajsku, podkreślał, że chociaż w tym miejscu ginęli również przedstawiciele innych narodów, to przecież ofiara narodu żydowskiego jest najważniejsza. W części przemówienia przeznaczonej dla tzw. gojów, premier Netanjahu przypomniał, że Izrael wyciągnął z tej tragedii wnioski m.in. w postaci silnej armii, która... i tak dalej - więc widać wyraźnie, że podkreślanie wyjątkowego charakteru holokaustu służy politycznemu i moralnemu uzasadnieniu każdorazowej polityki Izraela. Niepotrzebnie zatem JE ksiądz biskup Tadeusz Pieronek, najwyraźniej przerażony własną spostrzegawczością i odwagą oraz pełną niedowierzającego zgorszenia reakcją Salonu, wypierał się wypowiedzianej w wywiadzie dla internetowego portalu Romano Pontificio opinii, że Żydzi wykorzystują holokaust do politycznych i merkantylnych celów. Wywiad jednak - jak przypomniał redaktor naczelny portalu - został nagrany, więc "daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia". Tymczasem konsternacja Salonu idzie tak daleko, że pani Halina Bortnowska, za pośrednictwem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka kolaborująca z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, zaproponowała, żeby na razie w ogóle nic nie myśleć. Zanim więc Salon zbierze myśli, wróćmy do międzynarodowych reakcji w rocznicę wyzwolenia obozu w Oświęcimiu. Specjalny telegram nadesłał również prezydent USA pan Obama, wyliczając nie tylko narody prześladowane w Oświęcimiu przez "nazistów", ale także "hetero- i homoseksualistów". O, to to! Wprawdzie światowej sławy historycy jeszcze nie powiedzieli w tej sprawie ostatniego słowa, ale nietrudno się domyślić, że "naziści" dlaczegoś specjalnie  zawzięli się właśnie na "heteroseksualistów", skoro stanowili oni przytłaczający odsetek ofiar wśród wszystkich prześladowanych w oświęcimskim obozie narodów. Obawiam się nawet, czy "heteroseksualistów" nie zamordowano w oświęcimskim obozie więcej, niż Żydów. Dotychczas jakoś nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, aż dopiero prezydent Obama zwrócił na to uwagę i jednym rzutem oka spenetrował prawdę. Gdyby tak więc heteroseksualiści też postanowili wyciągnąć z tego jakieś wnioski, to mogłoby to doprowadzić do konfliktu interesów z premierem Netanjahu i skandalu na skalę nie tylko międzynarodową, ale znacznie szerszą. Tymczasem, chociaż atmosfera skandalu towarzyszyła rocznicowym uroczystościom i po jej zakończeniu, na pewno wybuchłyby potępieńcze swary, komu i za co należy przypisać większą winę, to nagle wszystko ucichło, niczym propaganda globalnego ocieplenia, bo następnego dnia - nawiasem mówiąc, tego samego, w którym hazardowa komisja śledcza rozpoczęła przesłuchanie "Mira", czyli Mirosława Drzewieckiego, premier Donald Tusk ogłosił, że nie będzie kandydował w wyborach prezydenckich. Uzasadnił swoją decyzję koniecznością osobistego nadzorowania realizacji ambitnego programu wiekopomnych reform. Wprawdzie jeszcze nie wiadomo jakich, ale przecież i prezydent Obama podczas swojej kampanii wyborczej na pytanie, jakie zmiany zamierza wprowadzić, odpowiadał jednym słowem - że "wielkie", więc nie powinniśmy oczekiwać od premiera Tuska zbyt wiele. Nawiasem mówiąc, ta sytuacja utwierdza nas tylko w podejrzeniach, że Platforma Obywatelska wprawdzie ma program, ale nie zawsze wie jaki, bo komunikowany jest on premieru Tusku i jego dygnitarzom przez starszych i mądrzejszych często dopiero w ostatniej chwili. A skoro tak, to nieomylny to znak, że starsi i mądrzejsi oznajmili mu właśnie, że kandydowanie w wyborach prezydenckich ma zakazane - ale oczywiście tego głośno mówić nie można, to chyba jasne. Zresztą musiał przeczuwać pismo nosem wcześniej, skoro wystąpił z inicjatywą zmiany konstytucji, która pozbawiłaby prezydenta resztek konstytucyjnych uprawnień, odbierając zarazem narodowi możliwość wybierania go w powszechnym głosowaniu na rzecz desygnowania przez Zgromadzenie Narodowe. No a skoro premieru Tusku kazano zrezygnować z kandydowania, to kto zostanie faworytem starszych i mądrzejszych? Tego, ma się rozumieć, jeszcze nie wiemy, ale z deklaracji doktora Andrzeja Olechowskiego, który zaapelował o poparcie przez PO jego kandydatury, możemy się domyślać, że starsi i mądrzejsi albo jakiś kompromis już zawarli, albo są w końcowej fazie negocjacji. Rzecz w tym, że przed kilkoma dniami niezawisła prokuratura, kierowana nieodpartym kategorycznym imperatywem doprowadzenia do spóźnionego triumfu sprawiedliwości, przedstawiła zarzuty Pawłowi Piskorskiemu, że przed 13 laty posługiwał się fałszywą umową sprzedaży antyków. Ponieważ Paweł Piskorski był, jak by tu powiedzieć - akuszerem kandydatury dra Olechowskiego, przedstawienie mu zarzutów było wyraźną aluzją, żeby również dr Olechowski kandydowanie w wyborach prezydenckich wybił sobie z głowy. Ale "nie z nami takie numery, Brunner!". Najwyraźniej w gronie starszych i mądrzejszych ktoś musiał przypomnieć fundamentalną zasadę konstytucyjną III Rzeczypospolitej, że "my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych" i w rezultacie sprawa poszukiwania faworyta na tegoroczne tubylcze wybory prezydenckie na razie pozostaje otwarta. Z kolei po stronie, że tak powiem, drugiego obozu faworyciego, pojawiają się głosy, że "prawica"  jest "lepszym", czy nawet "większym" przyjacielem Izraela. Nietrudno domyślić się, że jest to oferta skierowana pod adresem starszych i mądrzejszych, a nawet - najstarszych i najmądrzejszych, by uruchomili swoje aktywa na tubylczej scenie po właściwej stronie. Jak się ta licytacja zakończy - trudno jeszcze wyrokować, ale optymizm gwałtownie rośnie, co widać choćby z opinii pana prof. Krasnodębskiego, że pan prezydent Lech Kaczyński wygrałby tegoroczne wybory już w pierwszej turze. Ano - jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści, więc dlaczegóż to strategia "mniejszego zła", w którą najwyraźniej celuje pan prezydent Lech Kaczyński, nie ma przynieść rezultatów, jeśli starsi, a właściwie najstarsi i najmądrzejsi tak postanowią? Czego za tę przysługę zażądają, to już inna sprawa, ale wiadomo, że jak jest sukces, to muszą pojawić się ojcowie. SM

Tajemnica ostatniego spotkania Mira i Rycha. Rozmawiali o turnieju, którego nie było. Mirosław Drzewiecki przed hazardową komisją śledczą sporo opowiadał o swoim ostatnim spotkaniu z Ryszardem Sobiesiakiem. Doszło do niego 22 września. Były minister mówił, że był wtedy namawiany do udziału w turnieju golfowym. Ale takiego turnieju nie było i być nie mogło.

Nie znam, nie załatwiałem, lubię golfa To, co mówi o mnie były szef CBA, to insynuacje. Nie lobbowałem i niczego nie załatwiałem - grzmiał przed komisją śledczą były minister sportu. A potem długo tłumaczył, że Ryszarda Sobiesiaka zna bardzo słabo. Drzewiecki trzymał się tej samej poetyki co Zbigniew Chlebowski. Aferę hazardową nazwał wyssaną z palca mistyfikacją, a byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego - człowiekiem "chorobliwie ambitnym i niebezpiecznym, fanatycznie oddanym partii". Był świetnie przygotowany. Prezentował nawet kolorową tablicę, na której opisał proces legislacyjny ustawy hazardowej i inwestycje w Euro 2012. Długo mówił o swoich dokonaniach. Zaprzeczył, że był źródłem przecieku z akcji CBA. Przyznał się do znajomości z biznesmenem Ryszardem Sobiesiakiem. Ale według niego była to znajomość incydentalna. Bo z ludźmi, z którymi się przyjaźni, Drzewiecki widuje się niemal codziennie. Tymczasem Sobiesiaka spotykał jedynie na zawodach golfa i 2-4 razy gościł w domu. I nigdy nie rozmawiał z nim o biznesie i hazardzie. Zanim posłowie zaczęli zadawać Drzewieckiemu pytania, przewodniczący Mirosław Sekuła przerwał przesłuchanie. "Z uwagi inne ważniejsze wydarzenia" - argumentował. Chodziło o oświadczenie premiera. A po przerwie członkowie komisji dopytywali Drzewieckiego o dopłaty. Według CBA Sobiesiakowi zależało na tym, by nie został rozszerzony katalog gier objętych dopłatami. A dochody z nich miały być przeznaczone na inwestycje sportowe, m.in. przygotowania do Euro 2012. W tej sprawie Drzewiecki jako minister sportu wysłał cztery pisma do resortu finansów. Raz stwierdzał niecelowość rozszerzenia katalogu, raz opowiadał się za takim rozwiązaniem. 30 czerwca 2009 r. podpisał trzecie pismo, w którym zaproponował wykreślenie dopłat z projektu. W czwartek tłumaczył, że wycofał się z dopłat, bo w tym czasie zrezygnowano z budowy drugiego etapu Narodowego Centrum Sportu, więc pieniądze z dopłat nie były potrzebne. "Nie mogło wpłynąć na ustawę" - podkreślił. W sierpniu 2009 r. o pismo z 30 czerwca Drzewieckiego spytał premier. Były minister zeznał, że 18 sierpnia 2009 r. Donald Tusk kazał mu przygotować informację na temat toku prac w resorcie sportu nad projektem ustawy o grach losowych. Dzień później zwołał urzędników odpowiedzialnych za prowadzenie nowelizacji. Ci pokazali mu szczegółowe kalendarium prac nad projektem, a także tryb przygotowania pisma z 30 czerwca. Te dane i kalendarium Drzewiecki przekazał premierowi, uznając sprawę za zakończoną. Czy był zaniepokojony zainteresowaniem premiera? Czy mógł być źródłem przecieku? Były minister twierdzi, że ani podczas spotkania 19 sierpnia, ani później premier nie informował go o akcji CBA. I nie odniósł wtedy wrażenia, że coś złego dzieje się wokół ustawy. Tyle że zupełnie inną wersję przedstawiał nam w październiku jego asystent Marcin Rosół: "Minister zarządził śledztwo w sprawie pisma. Wszystkie osoby, które miały kontakt z dokumentem, musiały napisać obszerne wyjaśnienia. Sam napisałem kilkadziesiąt stron na ten temat. Wtedy już było jasne, że wokół pisma jest zamieszanie, ale nie wiedzieliśmy, o co chodzi". Drzewiecki sporo opowiadał posłom o swoim ostatnim spotkaniu z Sobiesiakiem. W październiku nie przyznał dziennikarzom, że doszło do niego 22 września w warszawskim hotelu Radisson. Krótko po tym spotkaniu Drzewiecki zadzwonił do żony, mówiąc, że szykowana jest jakaś intryga. W czwartek przekonywał, że spotykał się z kim innym, a Sobiesiak dołączył na chwilę, i to przypadkiem. Znajomy ministra Michał Goli, który zaprosił Sobiesiaka, był sponsorem turnieju golfowego mającego się odbyć następnego dnia i miał nadzieję, że z Sobiesiakiem namówią Drzewieckiego do wzięcia w nim udziału. Mieli mówić, że "obecność ministra sportu podniesie rangę zawodów". Turniej miał się odbyć na polu golfowym w Jabłonnie. Zadzwoniliśmy tam w czwartek. Usłyszeliśmy, że takiego turnieju nie było i być nie mogło. 23 września to była środa, a turnieje nie są urządzane w środku tygodnia.

Wojciech Cieśla

Drzewiecki kłamie. O tym, że były minister sportu uwielbia grać w golfa, wiedzą zapewne wszyscy. Podobnie jak i o tym, iż zna Ryszarda Sobiesiaka, choć tego pewni nie jesteśmy, bo ich relacje skupiają się właściwie tylko na...sporcie. Konkretnie wspólnym trafianiu do dołka, czy jak kto woli - do dziury. Jak się okazuje, niektóre turnieje golfowe odbyły się tylko w zakamarkach wyobraźni Mira. Były minister sportu zeznał wczoraj przed komisją śledczą, że owszem - spotkał się z Ryszardem Sobiesiakiem 22 września w hotelu Radisson - ale mieli rozmawiać, na zaproszenie znajomego Rysia, Michała Goli, o turnieju golfowym w dniu następnym w Jabłonnie. Kumpel biznesmena wraz z Sobiesiakiem mieli wręcz przekonywać Mira do wzięcia udziału w grze. Obecność Drzewieckiego podniosłaby rangę zawodów. To zeznał o spotkaniu w Radissonie minister sportu. Co zeznał wcześniej Mariusz Kamiński? Mariusz Kamiński: I może jeszcze ostatni akord, wracając do tej chronologii – co u naszych przyjaciół. Otóż, tak jak wspomniałem, 18 września składam pisma, to jest piątek.22 września Ryszard Sobiesiak otrzymuje telefon od wspólnego znajomego jego i Mirosława Drzewieckiego z prośbą o pilne przyjechanie do Warszawy, o pilny przyjazd do Warszawy. Kolega daje mu do zrozumienia, że osobą proszącą o ten pilny przyjazd jest Mirosław Drzewiecki. Kolega mówi Sobiesiakowi, że jest problem, coś się dzieje, Mirek jest jakiś wystraszony. Umawiają się, że wieczorem ma być w okolicach placu Teatralnego. Kiedy Sobiesiak dojeżdża wieczorem do Warszawy, otrzymuje informację, że ma się stawić w hotelu Radisson, pokój 607. Rzeczywiście na miejscu jest Mirosław Drzewiecki, rozmawiają kilkanaście minut i to jest ostatnie spotkanie obu panów bezpośrednie. Jak państwo wiecie, niedługo później Mirosław Drzewiecki wyjeżdża na jakiś czas do Stanów Zjednoczonych, a Ryszard Sobiesiak znika z Polski i do tej pory go nie ma. Tak że to jest jakby, jeżeli chodzi o chronologię relacji między Ryszardem Sobiesiakiem a politykami, ostatni akord, przynajmniej jeżeli chodzi o spotkanie z ministrem sportu. Czy tym problemem Mira, który spowodował strach 22 września, był turniej golfowy w dniu następnym? Wątpliwość znika, kiedy przeczytamy tekst Wojciecha Cieśli z  "Dziennika". Ustalił on, że nie było żadnego turnieju, o którym wspominał, zeznając przed komisją śledczą, Drzewiecki. Wojciech Cieśla:Turniej miał się odbyć na polu golfowym w Jabłonnie. Zadzwoniliśmy tam w czwartek. Usłyszeliśmy, że takiego turnieju nie było i być nie mogło. 23 września to była środa, a turnieje nie są urządzane w środku tygodnia.  Jeżeli jest dowód na kłamstwo Drzewieckiego, to czy b. minister sportu zostanie pociągnięty do odpowiedzialności karnej? Nie łudźmy się - niewinne kłamstewko w zeznaniach na komisji śledczej jeszcze nikogo nie pogrążyło. Turniej golfowy odbył się 23 września. Podobnie, jak Drzewiecki sam nie wiedział, co podpisywał 30 czerwca i nic mu nie wiadomo o mailu Rosoła do wiceministra skarbu, Leszkiewicza, ws. Sobiesiakowej.  gw1990

BIEDNI SZERPOWIE W HIMALAJACH. Za oknem -18 st. C. Zwiększyłem emisję CO2 z kominka więc się przyczyniam do globalnego ocieplenia. Ale jak ono nastanie, to zmniejszę emisję CO2 i co będzie wtedy? Globalne oziębienie? Pewnie gdzieś tam w Himalajach Szerpowie też palą ogień w swoich chatach, w ogóle się nie przyjmując, że himalajskie lodowce mają się roztopić do 2035 roku. Tak przynajmniej przewidywali naukowcy z Intergovernmental Panel on Climate Change (Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu, w skrócie IPCC). Teraz właśnie przyznali, że się pomylili. Lodowce nie stopnieją już w roku 2035 tylko dopiero w 2050. (Klimatolodzy przyznają: ws. lodowców myliliśmy się WCALE TAK SZYBKO NIE TOPNIEJĄ Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu przyznaje - ostrzeżenie przed szybkim topnieniem himalajskich lodowców powstało na bazie błędnych danych, informuje BBC. Katastrofa nie wydarzy się w roku 2035, ale być może dopiero w... 2350 r. Po raz pierwszy teza o lodowcach, które mają stopnieć do 2035 r. pojawiła się w 1999 r. Jej autorem był indyjski glacjolog Syed Hasnain. Te same tezy powtórzyła w swoim raporcie organizacja WWF w roku 2005.
I te same dane znalazły się w raporcie Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) w 2007 r. "Lodowce w Himalajach cofają się szybciej niż w innej części świata... prawdopodobieństwo ich zniknięcia do roku 2035, a może i wcześniej jest bardzo wysokie", napisali naukowcy tej oenzetowskiej instytucji. Hindusi przyglądają się raportowi Sprawa topnienia wróciła tuż przed szczytem klimatycznym w Kopenhadze. W grudniu czterech wiodących glacjologów zamieściło w magazynie "Science" artykuł, w którym wykazywali, że tak szybkie topnienie lodowców jest fizycznie niemożliwe. - Jeśli pomyślimy o grubości lodu - 200-300m, a niekiedy 400m - i jeśli weźmiemy pod uwagę prędkość topnienia nawet dwóch metrów na rok, to nie pozbędziemy się całości lodowców w ciągu ćwierćwiecza - mówił wtedy w rozmowie z BBC Jeffrey Kargel z Uniwersytetu Arizona. Nie 2035 r. a 2350 r.? Dopiero teraz jednak wiceszef IPCC Jean-Pascal van Ypersele przyznał, że podana data 2035 r. była błędna. Naukowiec nie sądzi jednak, by ten błąd mógł zmienić pogląd na lansowaną przez IPCC tezę o globalnym ociepleniu. - Nie widzę, w jaki sposób błąd w raporcie liczącym 3 tys. stron może zniszczyć wiarygodność całego raportu - mówi BBC van Ypersele. Wiceszef IPCC przyznaje jednak, że niektórzy będą starali się wykorzystać ten błąd. Zapewnia też, że wszelkie procedury sprawdzające wiarygodność danych, które ma IPCC będą zrewidowane. Za rewizją dokonań IPCC opowiada się także Georg Kaser z Uniwersytetu w Innsbrucku, współautor raportu o topnieniu lodowców. Kaser twierdzi, że już w 2006 r. ostrzegał, że data 2035 r. jest niewiarygodna. Skąd w ogóle się wzięła? BBC sugeruje, że mogła ona powstać w wyniku błędnego odczytania jeszcze innego raportu badawczego z 1996 r., który mówił o... 2350 r. Do zbadania sprawy wzywa też indyjski minister środowiska. Cios dla IPCC Niezależnie od wszystkiego IPCC zapewnia, że główna teza - o globalnym ociepleniu - pozostaje nieodwołalna. Niektórzy twierdzą jednak, że po sprawie wycieku maili z Uniwersytetu Wschodniej Anglii, które rzuciły cień na prawdomówność rzeczników ocieplenia, to kolejny cios dla teorii zbliżającej się globalnej katastrofy.)
Ciekawe, czy dla Szerpów jest to dobra wiadomość, czy zła? IPCC została założona w 1988 roku przez dwie organizacje Narodów Zjednoczonych - światową Organizację Meterologiczną (WMO) oraz Program Środowiskowy Organizacji Narodów Zjednoczonych (UNEP) w celu oceny ryzyka związanego z wpływem człowieka na zmianę klimatu. Przewodniczącym IPCC jest Rejendra Kumar Pachauri, który z wykształcenia jest inżynierem kolejowym. W 2007 roku to właśnie IPCC oraz Al Goreotrzymali Nagrodę Nobla za wysiłki na rzecz budowy i upowszechniania wiedzy na temat zmian klimatu wynikających z działań człowieka i za stworzenie podstaw dla środków, które są niezbędne do walki z takimi zmianami. Głównymi dokumentami publikowanymi przez IPCC są raporty dotyczące zmian klimatycznych. Pierwszy z nich ukazał się w 1990 roku. Ostatni w roku 2007. To właśnie w nim prorokowano to, czemu się teraz zaprzecza. Wiceprezes IPCC Jean-Pascal van Ypersele powiedział „BBC News”, że „był to błąd i badania powinny być zrewidowane”. Ypersele przynajmniej jest klimatologiem, a nie kolejarzem, co, jak widać, nie uchroniło go od „błędu”. Ale jak podkreśla, ten błąd „nie zmienia całościowego obrazu wpływu człowieka na zmiany klimatyczne”. „Niektórzy będą usiłowali podważyć wiarygodność IPCC, ale jeśli możemy ujawnić błąd, wytłumaczyć go i zmienić prognozę, to takie działanie powinno tylko wzmocnić wiarygodność IPCC, pokazując, że jesteśmy gotowi uczyć się na własnych błędach” - powiedział Pan Wiceprezes IPCC. Absolutnie nie usiłuję podważać wiarygodności IPCC z uwagi na ich pomyłkę, do której naukowcy się przyznali. Dokładnie, to nie oni sami się przyznali, tylko ich przyłapano. W grudniu ubiegłego roku czterech glacjologów przygotowało list do publikacji w czasopiśmie „Science”, argumentując, że całkowite stopnienie do 2035 roku jest fizycznie niemożliwe. „To po prostu nie może się dokonać. Jeśli wziąć pod uwagę grubość lodu - 200-300 m, a w niektórych przypadkach do 400 m grubości oraz jeśli tempo utraty lodu rocznie wynosi metr lub dwa metry, to nie jest możliwa utrata 200 metrów lodu w ćwierć wieku” - powiedział BBC News Jeffrey Kargel z Uniwersytetu Arizony. Wiarygodności IPCC pozbawiła się sama dużo wcześniej, uprawiając ideologię, zamiast nauki. Być może będzie globalne ocieplenie. Być może to działalność człowieka stanie się jego przyczyną. Wykluczyć tego nie sposób zgodnie z pozytywistyczną teorią falsyfikacji twierdzeń naukowych stosowaną w ekonomii przez Miltona Friedmana. Podobnie jak się nie da wykluczyć, że zanim nastanie globalne ocieplenie wybuchnie wojna atomowa, albo w Ziemię uderzy jakaś kometa, czy inny czort. Ale nie sposób nie zwrócić uwagi, że w historii ludzkości, i to całkiem niedalekiej jak dla geologów, bywało już i dużo zimniej i dużo cieplej. Z pewnością nie spowodował tamtych zmian człowiek. Mało tego – nic wielkiego się w ich rezultacie z ludzkością nie stało. Więc o co ten dzisiejszy hałas? Jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o dziewczynę, albo o pieniądze. Choć wśród „zielonych” nie jedna by się może i znalazła, ale jako że faceci ostatnio tacy zniewieściali, to pewnie chodzi im jednak o pieniądze. A stosując metodę, którą  w ekonomii stosował Ludwig von Mises, rzekłabym, że wcale nie trzeba czekać, aż zgubne skutki działania kościoła klimatologów dadzą o sobie znać, bo można je przewidzieć. Wydawanie na walkę z globalnym ociepleniem, a już zwłaszcza na naukowców piszących na ten temat raporty, choćby „pensa” z zapłaconych przez nas podatków, których i tak nie starcza rządzącym na ich „hulaszczy” tryb życia i organizowanie szczytów klimatycznych, więc się muszą zadłużać na potęgę na poczet przyszłych pokoleń, szkodzi tym pokoleniom bardziej, niż gdyby nawet globalne ocieplenie było, choć patrząc za okno nie można mieć wcale pewności, że jest. Przez całą swoją historię, bez względu na to, czy było zimniej, czy było cieplej, ludzkość się sukcesywnie rozwijała tworząc coraz lepsze rozwiązania dla własnego życia. Upowszechniały się najlepsze i najtańsze. Oczywiście mamy też nisze. Na przykład wspaniałe zegarki mechaniczne, które się regularnie śpieszą albo późnią, ale za to potrafią być 1000 razy droższe od „kwarca” pokazującego czas z dokładnością do 1/100 sekundy. I właśnie ten „kwarc” jest miarą postępu. Podobnie jak kaloryfery w domu, które są ciepłe, jak za oknem zimno, na razie głównie dzięki węglowi. Co prawda posiadacze tych pięknych spieszących się zegarków, mają u siebie w domach pompy ciepła i teraz, podobnie jak ja palą w kominkach, bo na -18 st. C pompa nie „pompuje”, a jak nawet „pompuje”, to tylko dzięki poborowi energii elektrycznej z okolicznej elektrowni spalającej węgiel. Rozwój ludzkości w czasach „wilczego” kapitalizmu, gdy nie było jeszcze „demokracji budujących społeczne gospodarki rynkowe” polegał na dostarczaniu masom coraz tańszych rozwiązań, które wcześniej nie były dla nich dostępne. Dostarczali je chciwi kapitaliści, którzy ciężko pracowali dla swojego własnego zysku. Dziś „przywódcy” współczesnych „demokracji” chcą, aby biedniejsi ludzie płacili więcej za prąd, żeby lepiej mieli się współcześni socjaliści – czyli ci, którzy nie potrafią niczego wartościowego stworzyć bez pieniędzy podatników. A jak już nawet tworzą, to się to okazuje zazwyczaj droższe i gorsze od wielu wynalazków sprzed dwustu lat – czyli z czasów wstrętnego kapitalizmu – więc skoro nie można ludzi do nich zachęcić ceną i/lub jakością, trzeba ich zmusić przy pomocy zakazów i nakazów (jak na przykład żarówki). Skąd się biorą pieniądze, które mają wspierać „innowacyjne” technologie potrzebne w walce z globalnym ociepleniem? Przecież nie z drukarni tylko od podatników!!! A kto płaci największe podatki? Ci, którzy mają największe zyski. A kto ma największe zyski? Ci, którzy są najbardziej innowacyjni, którzy posiadają produkty najbardziej poszukiwane przez klientów. Więc urzędnicy zabierają pieniądze firmom najlepszym i przydzielają je tym, którzy najlepiej piszą głupawe raporty mające uzasadniać przekazywanie pieniędzy głupawym inżynierom.

GWIAZDOWSKI

MIRO KŁAMAŁ? PRAWDOPODOBNIE Sejmowi śledczy mają dokumenty, które zaprzeczają słowom byłego ministra sportu - dowiedziało się Radio ZET. Mogą one potwierdzić wersję wydarzeń przedstawioną przez szefa CBA, Mariusza Kamińskiego. Drzewiecki tłumaczył, że jego słynne pismo ws. dopłat to wynik błędu urzędniczego, a on sam je tylko podpisał. Na dowód Drzewiecki cytował wczoraj słowa dyrektora, który sporządził dokument - Rafała Wosika. Polityk PO przytaczał wyjaśnienia Wosika z 6 października ub. r., a więc złożone tuż po wybuchu afery hazardowej. Jednak według nieoficjalnych informacji Wosik co innego powiedział później prokuratorom prowadzącym hazardowe śledztwo. A jego zeznania wpłynęły do sejmowej komisji śledczej. To kolejny problem byłego ministra sportu. Niedawno dziennikarze "Wiadomości" ujawnili, że rezygnacja Drzewieckiego z dopłat została zaakceptowana przez prowadzące ustawę Ministerstwo Finansów, a więc lobbing "Mira" był skuteczny. "Wiadomości" dotarły do kluczowego dokumentu z 7 lipca 2009 r. Anna Cendrowska z resortu finansów pisze w nim: "W związku z wycofaniem się przez Ministra Sportu i Turystyki z propozycji wprowadzenia rozwiązań ustawowych dotyczących poszerzenia katalogu gier objętych opłatami (...), z projektu ustawy (...) zostaną usunięte dotychczasowe propozycje zmian w tym zakresie" [podkr. red.] Ten dokument burzy mit, że dopłaty nie zostały wycofane, i wskazuje, iż ówczesny minister sportu osiągnął swój pierwotny cel. Podważa też prawdziwość tłumaczeń Drzewieckiego, próbującego wmówić opinii publicznej, że nie wiedział, co podpisuje.

POLITYCZNA RULETKA Dopłaty nie dla Euro 2012 To był główny argument Mirosława Drzeweckiego. I główny dowód – jak tłumaczył – na manipulację fanatycznie oddanego partii i obsesyjnie nienawidzącego przeciwników politycznych, chorobliwie ambitnego i niebezpiecznego – Mariusza Kamińskiego. Były minister sportu bardzo precyzyjnie (przygotował specjalną prezentacje) tłumaczył komisji, że stadion na Euro 2012 miał być w całości finansowany z budżetu państwa. Zgodnie z uchwałą Rady Ministrów z 24 czerwca 2008. Dopłaty miały finansować to, co wokół stadionu, a co – jak mówił Drzewiecki – z Euro 2012 nie miało nic wspólnego. Sugerował przy tym, że to ministerstwo finansów nie wie, o czym mówi, kiedy mówi, że pieniądze z dopłat miały iść na Euro 2012.

„PSEUDO - AFERA”O szczegółach – za chwilę. Tytułem wstępu, w dużym skrócie: Mirosław Drzewiecki nigdy nie chciał usunąć dopłat z ustawy, urzędnik, który napisał pismo z 30 czerwca 2009, źle zrozumiał jego intencje i popełnił błąd, do którego się przyznał. Z Ryszardem Sobiesiakiem rozmawiał głównie o golfie, nigdy o dopłatach. Drzewiecki nie ma pojęcia, dlaczego Sobiesiak i Kosek mówili to, co mówili. Nie było przecieku. Na spotkaniu Premier pytał tylko o ustawę. A Marcin Rosół na własną rękę i bez wiedzy swojego szefa robił wszystko, co robił (m.in. załatwiał pracę w Totalizatorze Sportowym Magdalenie Sobiesiak). I jeszcze, jeśli Sobiesiak przychodził po prośbie to pomagał mu tak, jak pomagałby każdemu Kowalskiemu albo Nowakowi. Czyli na przykład umawiał z wiceprezydentem Warszawy w sprawie pomysłu na gondole na Wiśle.
NA POCZĄTEK DOPŁATY Mirosław Drzewiecki zeznał, że afery nie było, bo dopłaty z projektu nigdy nie zniknęły. A po drugie, CBA kłamie, kiedy pisze w analizie z 12 sierpnia 2009: W konkluzji oznacza to, jeśli przyjąć, że podana wielkość (…) oparta jest na danych szacunkowych Ministerstwa Finansów, iż dokładnie o kwotę 469 milionów złotych mniej zostanie przeznaczonych na rozbudowę infrastruktury w związku z organizacją EURO 2012. Drzewiecki tłumaczył, że to nieprawda, bo dopłaty z Euro nie miały nic wspólnego. Nie miały, bo zgodnie z ustawą i uchwałą Rady Ministrów z 24 czerwca 2008, nie miały mieć:Data 24 czerwca 2008 roku, z punktu widzenia Ministerstwa Sportu i Turystyki, jest kluczowa, bowiem to od tego dnia możemy mówić, że środki na realizację zadań związanych z budową stadionów na EURO są zabezpieczone w 100% i to zabezpieczone w budżecie państwa, a nie w bliżej nieokreślonym projekcie ustawy hazardowej. Również od tego dnia, twierdzenie, że jakiekolwiek prace nad projektem nowelizacji ustawy o grach i zakładach wzajemnych, w tym tak zwane dopłaty mają służyć finansowaniu przedsięwzięć EURO jest nieprawdą. Podkreślam nieprawdą! Nie zmienią tego faktu kłamstwa powtarzane przez Pana Kamińskiego. Problem polega na tym, że w uzasadnieniu projektu ustawy o grach (tego z czerwca 2008 i tego z marca 2009) czytamy: Jednym z celów planowanej nowelizacji ustawy jest pozyskanie dodatkowych środków dla Funduszu Rozwoju Kultury Fizycznej na budowę obiektów EURO 2012 poprzez poszerzenie dotychczasowego katalogu gier podlegających obowiązkowi uiszczania dopłat do stawek na niemalże wszystkie gry. Przy samym artykule, który wprowadza dopłaty od kolejnych gier: Efektem wprowadzenia dopłat w znacznie szerszym niż dotychczas wymiarze powinny być potencjalnie wyższe wpływy do Funduszu Rozwoju Kultury Fizycznej, z którego środki mają m.in. służyć sfinansowaniu w części kosztów budowy obiektów Narodowego Centrum Sportu (w tym zabezpieczeniu środków na realizację II etapu budowy kompleksu Narodowego Centrum Sportu, który jest przewidziany do końca 2015 r.), jak też rozwijaniu sportu wśród dzieci, młodzieży i osób niepełnosprawnych. Dla ministerstwa finansów to wszystko jest w związku z Euro 2012. O czym świadczą także zeznania przed komisją śledczą zarówno ministra Rostowskiego, jak i ministra Kapicy. Minister Drzewiecki pytany dziś o to, odpowiadał, że skoro ministerstwo finansów nie wie, jaką decyzję w tej sprawie podjął wcześniej rząd, a więc na co tak naprawdę miały iść pieniądze z dopłat, to nie jest to pytanie do niego, tylko do ministerstwa finansów. Minister finansów tłumaczył przed komisją, że minister sportu dopłat nie chciał, dlatego w pierwszym projekcie się nie pojawiły. Minister Drzewiecki tłumaczył, że wtedy trwały prace nad przygotowaniem Wieloletniego Planu Inwestycyjnego (WPI), w założeniach resortu finansowanego bezpośrednio z budżetu Państwa. Potem było spotkanie w ministerstwie finansów. Budżetowe. 8 maja 2008. Rostowski zeznał, że tam przekonał Drzewieckiego, że dopłaty mu się jednak przydadzą. Drzewiecki mówi: owszem, ale nie na Euro 2012, bo stadion miał być budowany za pieniądze budżetowe. A to, co wokół stadionu – za pieniądze z dopłat: Wspólnie ustaliliśmy, że środki z dopłat do gier, gromadzone na koncie Funduszu Rozwoju Kultury Fizycznej, będą przeznaczone na inwestycje sportowe wokół Stadionu Narodowego, zwane dalej II etapem budowy Narodowego Centrum Sportu. Czyli na budowę: hali widowiskowo-sportowej, pływalni i obiektów towarzyszących. Zaznaczam, że te inwestycje nie miały nic wspólnego z EURO 2012. Tym samym wskazaliśmy inne przeznaczenie dotyczące środków pochodzących z dopłat.  Doszliśmy w ten sposób do porozumienia z Ministrem Finansów, że budowa stadionów na EURO 2012 jest wystarczającym obciążeniem dla budżetu państwa i dlatego pozostałe obiekty będą finansowane ze środków pozabudżetowych, czyli z dopłat do gier. Dlaczego, to co wokół stadionu nie miało nic wspólnego z Euro 2012? I dlaczego 30 czerwca 2009 minister sportu pisze do ministerstwa finansów, że dopłat już na to nie chce? Na razie zostawmy kwestie zasadniczą, czyli to, że minister nie wiedział, co podpisuje, a urzędnik – jak twierdzi Drzewiecki - popełnił błąd. O tym później. Zatrzymajmy się na tle tego wniosku. Drzewiecki tłumaczy, że już w listopadzie 2008 Prezes Narodowego Centrum Sportu (Rafał Kapler) poinformował go, że UEFA się nie zgadza na prowadzenie jakichkolwiek inwestycji wokół Stadionu Narodowego aż do zakończenia mistrzostw. Czyli żadna hala i żaden basen. Zgłasza też oficjalnie zapotrzebowanie na dużą powierzchnię, 70 tys. m2, wokół Stadionu Narodowego w związku z organizacją turnieju w 2012 r. na parkingi i na obiekty służące obsłudze gości oraz sponsorów UEFA. Trwają rozmowy i prace nad projektem zagospodarowania terenu wokół Stadionu Narodowego. Zapada decyzja, że hala widowiskowo – sportowa powstanie jednak na Służewcu. Inwestorem ma być Totalizator Sportowy. Druga hala – jak mówi Drzewiecki – jest miastu niepotrzebna. Jest 3 czerwca 2009. Tzw. drugi etap budowy NCS traci rację bytu, o czym 30 czerwca w piśmie do ministerstwa finansów informuje minister sportu. Przy tym, jak twierdzi w wyniku urzędniczego błędu, prosi o wyłączenie z ustawy zapisu o dopłatach, czyli wyrzucenie dopłat z projektu, o czym marzyła branża hazardowa. I o czym w podsłuchanych rozmowach mówili Ryszard Sobiesiak i Jan Kosek. Dziś już wiemy, bo tak zeznał minister Kapica i są dokumenty, które na to wskazują, że ministerstwo finansów by się z dopłat wycofało. Kapica rekomendowałby Rostowskiemu podwyższenie podatku ryczałtowego, zamiast dopłat, bo – jak mówił – nielogicznym byłoby dawanie pieniędzy komuś, kto tych pieniędzy nie chce. Zaczęłam od tego, bo minister Drzewiecki o tym mówił najwięcej, podkreślając, że z niezrozumienia tematu i dokumentów wzięła się manipulacja CBA i mediów. Najwyraźniej ministerstwa sportu nie zrozumiało też ministerstwo finansów. Bo w uzasadnieniu projektu EURO 2012 się jednak pojawia. Pomijając już, że pieniądze z Funduszu zasilanego dopłatami miały iść także na rozwijanie sportu wśród dzieci, młodzieży i niepełnosprawnych. Czyli, bez względu na to, czy miały iść także na Euro 2012 czy nie, ministerstwu sportu by się przydały. O czym świadczy kolejne pismo ministra z 2 września 2009, ale o pismach i pozostałych wątkach zeznań napiszę wkrótce. Brygida Grysiak

Dlaczego i co dalej? Motywy wczorajszej decyzji Donalda Tuska są złożone, podobnie jak złożone będą powody, dla których PO wyznaczy tego lub innego kandydata w jego miejsce. Przejrzałem pobieżnie Salon24, gdzie zwolennicy premiera, a może raczej przede wszystkim pisofobi, pokpiwają sobie z krytycznych ocen takiego kroku, wielbiąc geniusz Tuska. Im wszystkim dedykuję najbardziej wazeliniarską wypowiedź, jaką zdarzyło mi się wczoraj przeczytać. Jej autor, Radek Sikorski, przebił nawet trenera Jarząbka z „Misia”: „Nie znam przypadku przywódcy, który, mając najwyższy urząd w państwie w zasięgu ręki, poświęca osobiste ambicje dla misji modernizowania kraju. Donald Tusk pokazał, że jego odpowiedzialność i patriotyzm są najwyższej próby. Jestem dumny, że mogę być członkiem jego ekipy”. Wiernopoddańcze adresy Radzia Sikorskiego (oraz Jarosława Kurskiego w „GW”) i bajania o państwowotwórczych powodach decyzji pozostawmy na boku i zastanówmy się nad rzeczywistymi motywami posunięcia premiera. Moim zdaniem są one następujące:

1. Niechęć do utraty kontroli nad partią, co niechybnie by nastąpiło, gdyby Tusk odszedł do Pałacu Prezydenckiego. Musiałby się pogodzić z tym, że partia wybiera nowego lidera, który na pewno nie chciałby być figurantem i nie godziłby się na kierowanie z tylnego siedzenia przez Tuska, bo taka po prostu jest naturalna logika polityki. Dodatkowo powstawałaby świetna okazja do buntu schetynowców i próby przejęcia ugrupowania. Tusk musiałby na to patrzeć bezsilny.

2. Bliskość wyborów lokalnych. Dla regionalnych struktur partii te wybory mają kapitalne znaczenie, znacznie większe, niż wybory parlamentarne. Dla Tuska ważne jest, żeby mieć pełną kontrolę nad lokalnymi listami wyborczymi oraz kandydatami na prezydentów i burmistrzów. To zaprocentuje mu w przyszłości. Na pewno nie mógłby tej kontroli skutecznie sprawować, będąc pochłoniętym kampanią prezydencką.

3. Chęć sprawowania rzeczywistej władzy. W tym akurat punkcie w swoim wyznaniu Tusk mówił prawdę. Od jakiegoś czasu z otoczenia premiera docierały sygnały, że lider PO po prostu polubił rządzenie (czy może raczej: zarządzanie państwem, bo do tego sprowadza się władza PO).

4. Komisja hazardowa. Nie sądzę, żeby śledczym udało się złapać Tuska za rękę, więc ten powód umieszczam przy końcu. Nie jest jednak wykluczone, że choć brakłoby bezpośrednich dowodów premier obawiał się, jak rezultaty pracy komisji mogą wpłynąć na jego szanse i nie chciał ryzykować, ponieważ…

5. …w starciu z nim Lech Kaczyński wciąż miał szansę. Owszem, tych szans nie dawały mu raczej sondaże, ale też pokazywały delikatny wzrost poparcia. A pamiętać trzeba, że sondaże to jednak co innego niż realne wybory. W tych realnych PiS miałby zapewne znacznie mniejsze problemy ze zmobilizowaniem swoich zwolenników niż PO. Poza tym prezydent usilnie pracuje nad nienarażaniem się nikomu i od kilku miesięcy raczej mu się to udaje. Zatem w jakimś stopniu Donald Tusk mógł się obawiać porażki, a że lider PO nie należy raczej do osób o silnej psychice, ewentualność przegranej, choćby i nie bardzo prawdopodobna, mogła wpłynąć na jego decyzję. Jakie będą skutki dla Platformy? Łatwiej będzie zachować spójność partii, chociaż nie można wykluczyć, że w jakimś stopniu zostanie ona złamana, gdy będzie się toczył spór o to, kto ma kandydować. Ale też może się zdarzyć, że za jakiś czas, być może już po wyborach prezydenckich, przywództwo Tuska zostanie jednak zakwestionowane, a rezygnacja z ubiegania się o urząd prezydenta zostanie użyta jako argument przeciwko niemu, zgodnie ze schematem, że prawdziwy przywódca nie unika wyzwań. A co to oznacza dla Lecha Kaczyńskiego? Paradoksalnie, wbrew temu, co mówił wczoraj prof. Krasnodębski, uważam, że nie tylko Lech Kaczyński nie ma w kieszeni kolejnej kadencji, ale przeciwnie – taki rozwój wypadków utrudnia mu sprawę. Jego prezydentura była kształtowana jako antyteza dla przewidywanej kandydatury Tuska. Tusk był też stosunkowo łatwym celem jako lider, którego można było obarczyć odpowiedzialnością za wszystkie niepowodzenia rządu. Teraz ten plan bierze w łeb i trzeba zaczynać przygotowania od początku, w dodatku czekając na to, kto ostatecznie będzie konkurentem. Wiele zależy oczywiście od tego, kto ostatecznie zostanie kandydatem PO. Zastanówmy się. Radosław „Wazelina” Sikorski? Mało prawdopodobne. Tusk doskonale zna jego charakterologiczne słabości i może się zasadnie obawiać, że prezydent Sikorski nie tylko wyrwałby się spod jego kurateli, ale jeszcze mógłby Platformie narobić problemów swoim zachowaniem jako lokator Pałacu Prezydenckiego. Poza tym dla PiS Sikorski byłby stosunkowo łatwym celem. Można by sformatować kampanię wokół kontrastu: nieodpowiedzialny, niepoważny młokos, chodzący na niemieckim pasku kontra dojrzały, poważny mąż stanu. Trudnością byłoby natomiast to, że Sikorski wyspecjalizował się w wykorzystywaniu swojego stanowiska do lansowania się, a jego ocena w oczach opinii publicznej jest absurdalnie wysoka. Trudniej byłoby sobie poradzić z Bronisławem Komorowskim. Nie jest członkiem rządu, stoi na uboczu, co odpowiada wyobrażeniom większości Polaków o roli prezydenta. W kampanii na pewno zostałby wyciągnięty wątek niejasnych powiązań z WSI, ale mógłby to być dla PiS-u strzał samobójczy, bo ten wątek zbytnio przypominałby atmosferę spisków, która pogrążyła tę partię w roku 2007. Gdybym ja był na miejscu Tuska, wystawiłbym Jerzego Buzka. Postać wielbiona niemal tak jak Sikorski, nie zamieszana w żadne kontrowersje, z solidarnościowym rodowodem i trudna przez swoją obłość do zaczepienia. Lech Kaczyński musi mieć kontrastowego przeciwnika, a Buzek takim by nie był i na tym mogłaby polegać przewaga tego ostatniego. Kolejne pytanie brzmi, czy wyborcy PO nie obrażą się na swojego idola za to, że zdezerterował z pola walki. Owszem, jest takie niebezpieczeństwo, ale niezbyt wielkie. Wciąż działa mechanizm dwóch Kościołów. Wyznawcy Kościoła PO wychodzą a priori z założenia, że każda decyzja Tuska musi być słuszna. Jak to ujęła pewna pani, dzwoniąca wczoraj do Tok FM: „Zawsze wierzyłam w mądrość premiera”. Jeśli Tusk każe głosować na Bronka albo Jurka, to znaczy, że tak trzeba. Jest tylko jedno ale: to już nie będzie pojedynek dwóch gigantów, a więc motywacja zwolenników PO – mniej zdyscyplinowanych niż zwolennicy PiS – aby pójść głosować, będzie mniejsza. No i wreszcie jest wariant zmiany decyzji Tuska, o którym wczoraj niektórzy wspominali. Wariant wcale nie nieprawdopodobny, jeśli wziąć pod uwagę, ile już razy premier zmieniał zdanie w ważnych sprawach, co zawsze było mu przez opinię publiczną wybaczane. Tak jak wczorajsza decyzja została ogłoszona w tonie heroicznej rezygnacji z własnych ambicji na rzecz Narodu i Państwa, tak i jej zmiana może być ogłoszona w tonie podobnym. WARZYCHA

PREZES Z PODEJRZANĄ PRZESZŁOŚCIĄ

We wrześniu ubiegłego roku Sejmik Województwa Wielkopolskiego przyjął uchwałę o powołaniu Wielkopolskiej Agencji Zarządzania Energią. Jej pierwszym prezesem został Józef Lewandowski - polityk Polskiego Stronnictwa Ludowego. Człowiek mający na koniec prawomocny wyrok w sprawie karnej. Józef Lewandowski to postać znana w Poznaniu. Od lat związany jest z Polskim Stronnictwem Ludowym. To członek prezydium zarządu wojewódzkiego PSL w Wielkopolsce. Kandydował trzy lata temu w wyborach do Senatu. Bez sukcesu. Był też przez kilka lat radnym Sejmiku Wojewódzkiego i wicemarszałkiem zarządu województwa. Zrezygnował z obu funkcji w atmosferze skandalu. Wyszło na jaw, że Józef Lewandowski ma prokuratorskie zarzuty w związku z wcześniejszym pełnieniem przez niego funkcji wiceburmistrza gminy Wyrzysk. Chodziło o nieprawidłowości przy budowie hali sportowej. W tej sprawie zapadł prawomocny wyrok. Sprawa została wprawdzie warunkowo umorzona i sąd odstąpił od wymierzenia kary, ale po uznaniu winy polityka, został on zmuszony do rezygnacji z mandatu radnego. Ma już jednak inną posadę.

Uchwała przyjęta jednomyślnie Wielkopolska Agencja Zarządzania Energią (WAZE) została powołana do życia uchwałą Sejmiku Województwa Wielkopolskiego, którą przyjęto na sesji 28 września 2009 roku. - Podjęta została jednomyślnie – wyjaśnia portalowi Niezalezna.pl Arkadiusz Błochowiak, członek Zarządu Województwa Wielkopolskiego. Udziałowcami WAZE jest Województwo Wielkopolskie, sześć powiatów (gnieźnieński, grodziski, kolski, nowotomyski, obornicki, słupecki) oraz Stowarzyszenie Gmin i Powiatów Wielkopolski, ABRYS Sp. z o.o., Polskie Towarzystwo Certyfikacji Energii i Elektrownia Wodna Żarki S.C. Spółka powstała m.in. dzięki grantowi w wysokości ćwierć miliona euro, który przyznała Agencja Wykonawcza ds. Konkurencyjności i Innowacji działająca z upoważnienia Komisji Europejskiej Ze strony internetowej www.waze.pl dowiadujemy się, że główne zadania spółki to przede wszystkim koordynacja zagadnień związanych z energetyką w województwie, opracowanie strategii energetycznej dla Wielkopolski czy pomoc w poszukiwaniu źródeł finansowania i przygotowywaniu wniosków o dotacje. I tą instytucją będzie kierował Józef Lewandowski, który na początku listopada 2009 roku został powołany na funkcję prezesa Agencji.
Pod specjalnym nadzorem WAZE istnieje od czterech miesięcy. Za wcześnie, aby Agencja pochwaliła się jakimiś osiągnięciami, ale już wzbudza kontrowersje. Właśnie za sprawą osoby prezesa.- Do tej pory kompletowaliśmy całą dokumentacje związaną z powstaniem spółki, a także inne sprawy organizacyjne. Przeprowadziliśmy również nabór sekretarki i księgowej. Wkrótce przyjdzie czas na innych specjalistów – mówi portalowi Niezalezna.pl prezes Lewandowski, który niechętnie rozmawia o wyroku. – To zamknięty temat. Przede wszystkim swoją pracą będę starał się udowodnić, że zasługuję na bycie prezesem Agencji. Na razie WAZE nie musi składać sprawozdań finansowych. Poza wstępnym raportem obejmującym sześć miesięcy działalności i dotyczącym wykorzystania grantu.- Pierwszy rok obrotowy kończy się 31 grudnia 2010 roku – wyjaśnia Arkadiusz Błochowiak, członek zarządu Województwa Wielkopolskiego. Już teraz jednak wiadomo, że WAZE będzie baczniej obserwowane. - Nie wiedziałem, że prezesem Agencji jest Józef Lewandowski. Oczywiście, znam historię z wyrokiem. Trzeba będzie porozmawiać z marszałkiem i działać tak, aby nawet cień podejrzenia nie padł na spółkę – twierdzi poseł Waldy Dzikowski, szef Platformy Obywatelskiej w Poznaniu. 
Kto rekomendował Lewandowskiego? Trudno uwierzyć, że Józef Lewandowski został prezesem WAZE bez poparcia politycznego. Pomimo to szefowie wielkopolskich oddziałów obu partii koalicji rządowej zaprzeczają, aby wspierały szefa Agencji. - Ani ja, ani nikt z zarządu tego nie robił – zapewnia poseł Andrzej Grzyb, prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego w Wielkopolsce, ale od razu bierze w obronę partyjnego kolegę. – Czas warunkowego umorzenia już dawno minął. Poza tym Józef Lewandowski opracowywał projekt powstania Agencji i się na tym doskonale zna. Dzięki mailowi przysłanemu przez Arkadiusza Błochowiaka udaje się jednak wyjaśnić zagadkę. - Na stanowiska prezesa Rada Nadzorcza Spółki powołała Pana Józefa Lewandowskiego po rekomendacji Przewodniczącego Rady Nadzorczej – napisał członek Zarządu Województwa Wielkopolskiego. Dowiedzieliśmy się, że przewodniczącym Rady Nadzorczej jest Andrzej Bobrowski - dyrektor departamentu rolnictwa Urzędu Marszałkowskiego. I bohater publikacji prasowych w „Gazecie Poznańskiej” sprzed sześciu lat. Jego nazwisko pojawiło się podczas śledztwa przeciwko Henryce D., która oszukała Skarb Państwa na wiele milionów złotych. Okazało się, że Andrzej Bobrowski pojechał do Wenezueli, a koszt wyjazdu pokryła spółka „Elmłyn” kierowana przez Henrykę D. Prokuratura śledztwo w sprawie przyjęcia korzyści majątkowej umorzyła, bo uznała, że eskapada do Ameryki Południowej ówczesnego wicedyrektora Agencji Rynku Rolnego była „wyjazdem służbowym z nawiązaniem kontaktów gospodarczych”. 
Grzegorz Broński

Globalne ocipienie... Zwolennicy teorii GLOBCIa nie poddają się. To nic, że udowodniono im fałszowanie wyników; to nic, że wykryto ich tajną korespondencję, gdzie pouczali się wzajemnie, jak oszukiwać dziennikarzy i polityków, by wyłudzić kolejne setki miliardów – rzekomo potrzebne na „ratowanie Ziemi przed GLOBCIem”... „Komuna się nie podda, komuna śmiercią gardzi!” - i komuna nadal chce szerzyć Globalne Ocipienie. Ma dużo wyłudzonych pieniędzy na przekupywanie dziennikarzy. Żyjemy w d***kracji, więc by zrabować nam kolejne pieniądze potrzebują tylko 51% głosów. Mogą zatem nie przejmować się tym, co mówią ludzie mądrzy: to co mówią mądrzy i tak jest niezrozumiałe dla 70% społeczeństwa. Zwłaszcza, że ludzie mądrzy piszą sobie w Sieci lub w książkach i w artykułach niskonakładowej prasy – a oni brylują w telewizjach i... w podręcznikach szkolnych. Tak: JE Katarzyna Hallowa, ministerka „Oświaty”, dopuściła do tego, że te jawne komunistyczne kłamstwa o tym, że ludzie powodują GLOBCIo, wylądowały w podręcznikach szkolnych – i zatruwają mózgi milionów dzieci!!! Jeśli nie jest to argument, by szkoły sprywatyzować – i niech każdy nauczyciel uczy z takiego podręcznika, który (jego zdaniem) zawiera prawdę – to jaki argument jeszcze jest potrzebny? Za sowieckiej komuny dzieci uczyły się w szkołach, że stonkę ziemniaczaną nasyłają na nas Amerykanie. Inny wybitny socjalista, JE Hugon Rafał Chávez Frías, każe uczyć dzieci, że Amerykanie spowodowali trzęsienie ziemi na Haiti. Tymczasem zrzucenie stonki z samolotu w 1953 roku było dziecinnie łatwe, spowodowanie trzęsienia ziemni na Haiti o wiele trudniejsze – ale technicznie już możliwe - natomiast spowodowanie przez człowieka GLOBCIa jest kompletnym absurdem. I właśnie ten absurd jest obecnie serwowany. Po bardzo wysokiej cenie... Jednak to, że żyjemy w d***kracji, ma i drugą stronę medalu: obecna surowa zima spowodowała, że mimo huraganowej propagandy GLOBCIarzy w telewizjach ludzie jednak przestali wierzyć w GLOBCIo. Co też jest absurdem: jedna zimna zimna nie obala teorii. W dodatku GLOBCIo, choć nie ma to nic wspólnego z działalnością człowieka, istotnie występuje... ale żyjemy w d***kracji – i skoro ONI wciskali ludziom demagogiczne kłamstwa – to teraz my bierzemy rewanż, i opowiadamy wszystkim, jak to zbrodniarze z „Greenpeace” za pieniądze tego cwaniaka, p.Alberta ArnoldaAla” Gor'a walczyli z GLOBCIem, walczyli – i spowodowali tę właśnie zimę. Za co trzeba łajdaków powiesić za nogi przed wejściem do pieczary Smoka Wawelskiego. Obawiam się jednak, że IM się i tym razem upiecze. Za wielu VIPów żyło z pieniędzy wycyganionych na „walkę z GLOBCIem”... Gdy w 1892 roku we Francji wybuchnął, „skandal panamski” też większość polityków była umoczona. I skończyło się na paru niewysokich wyrokach. Cóż: wtedy też panowała d***kracja...

A my teraz czytamy, że to masy powietrza z Arktyki zsunęły się na wszystkie strony na Amerykę, Azję i Europę... JKM

NIEME KINO WALDEMARA PAWLAKADo bólu poukładany, przywiązany do szczegółu. Planuje kolejne posunięcia z matematyczną precyzją - lecz w emocjonalnej pustce. Ma problemy w kontaktach z innymi ludźmi. Brakuje mu empatii i życzliwości. Samorządowiec Wojciech Celiński wspomina, jak przed laty szukał u Pawlaka pomocy w rozkręceniu spółdzielni producentów mleka na ziemi płockiej: - W trakcie rozmowy bez słowa odwrócił się i odszedł. Dowiedziałem się, że zawsze tak reaguje, gdy nie jest zainteresowany rozmówcą” – pisał o Waldemarze Pawlaku Rafał Kalukin z „Gazety Wyborczej”. To zachowanie, wiele tłumaczyłoby z obecnej postawy wicepremiera. Przyjmijmy zatem, że to brak zainteresowania rozmówcą sprawia, iż Pawlak nie ma zamiaru podzielić się z nami wiedzą na temat negocjacji kontraktu gazowego z Rosją i odpowiedzieć na zadane pytania. Podobnie zresztą, pan wicepremier potraktował natarczywość Rzecznika Praw Obywatelskich, który – w imieniu obywateli - ośmielił się zadać pytania na ten sam temat. Wyjaśnienia dla tej postawy można również szukać w powiedzeniu Pawlaka - „A co mi zrobią? – którym zwykł zbywać groźby nałożenia regulaminowych kar, gdy po przegranych przez PSL wyborach 1997 roku był posłem, szczycącym się rekordem nieobecności i lekceważeniem poselskich powinności. Jest jeszcze inne wyjaśnienie uporczywego milczenia wicepremiera, w sprawie rozmów z Moskwą. Rzecz dotyczy wszakże ogromnych pieniędzy i wieloletnich, finansowych zobowiązań – a to, temat umiarkowanie interesujący dla pana wicepremiera. „Może zachowuję się marzycielsko, ale w polityce liczy się duch, idea, pomysł, a nie tylko kasa. Nie samą kasą żyje człowiek.” – poinformował nas przed kilkoma miesiącami, gdy decyzją urzędu skarbowego zajęto konta PSL. Być może, wyznanie to koliduje z wiedzą, jaką mamy o tej postaci, a nawet z opinią samego premiera Tuska, bowiem w ocenie współpracowników premiera - „Donald lubi Pawlaka słuchać. Uważa, że bije od niego chłopska racjonalność”.  To jednak, że pan Pawlak jest racjonalnym idealistą, wydaje się do pogodzenia w tak bogatej i złożonej naturze – jaką prezentuje nam wicepremier rządu. Do określeń, poszerzających naszą wiedzę o Pawlaku warto jeszcze dodać uwagę Aleksandra Kwaśniewskiego, który dawno temu mianem „niemego kina” określił styl rządzenia pana wicepremiera.

Trafność tego określenia jest wyjątkowo dobrze widoczna w sprawie negocjacji kontraktu gazowego, – gdzie staliśmy się obserwatorami gry aktorskiej, nic jednak nie usłyszeliśmy z kwestii wypowiadanych przez głównych bohaterów. To, co do nas dociera - teksty oficjalnych oświadczeń i komunikatów, są niczym napisy pod niemym filmem. Odpowiadają scenariuszowi , ale nie informują o faktycznym przebiegu akcji, ani o tym, co aktorzy mówią na planie. A skoro widzimy obraz, który niekoniecznie musi odpowiadać prawdzie – pojmowanej jako zgodność rzeczywistości z intelektem – chcielibyśmy przerwać spektakl „niemego kina” i usłyszeć autentyczne „taśmy dźwiękowe”. Tym bardziej, że sprawa bezpieczeństwa energetycznego i dostępu do źródeł energii, powinna w oczywisty sposób leżeć w kręgu zainteresowań każdego, kto korzysta z takich źródeł i jest podatnikiem III RP. Chodzi przecież o nasze pieniądze – przeznaczane na realizację tego kontraktu, ale też o pieniądze i przyszłość następnego pokolenia Polaków – którym przyjdzie płacić za ustalenia obecnego rządu. Mamy prawo obawiać się, czy to bezpieczeństwo zostało nam zapewnione i mamy prawo pytać – w jaki sposób, wynajęci przez społeczeństwo ludzie rozdysponowali nasze pieniądze. To bowiem, co do tej pory w negocjacjach z Rosją zaprezentował obecny rząd i osobiście - wicepremier Pawlak, przypomina stan notorycznej kapitulacji i musi rodzić obawy, czy na najbliższe 27 lat należycie zabezpieczono nasze interesy. Obawa jest tym mocniej uzasadniona, że spektakl „niemego kina” pana Pawlaka, wydaje się wynikać nie z troski o bezpieczeństwo państwowych tajemnic, a w związku z zapewnieniem sobie i swojemu ugrupowaniu medialnego alibi, na wypadek ujawnienia kulisów rosyjsko – polskich negocjacji. Jest w tym zachowaniu pewna logiczna i historyczna ciągłość – jeśli pamięta się, że ten sam Waldemar Pawlak 18 lutego 1995 r., będąc (ustępującym już) premierem Polski, zawarł z premierem Rosji Czernomyrdinem (byłym prezesem Gazpromu) porozumienie w sprawie gazociągu jamalskiego. Był to akt kontynuacji pierwszego porozumienia polsko-rosyjskiego w tej sprawie, zawartego 25 sierpnia 1993 r. Dokładnie w pół roku później, 18 sierpnia 1995 r., drugie porozumienie (to podpisane przez premiera Pawlaka) zostało zatwierdzone przez kolejnego premiera Józefa Oleksego, a jego następca - Włodzimierz Cimoszewicz, zawarł z Rosjanami 25 września 1996 r. już ostateczną umowę. Spójrzmy zatem na fakty, związane ze „strategią” wicepremiera. W maju 2009 roku Pawlak deklaruje: „Kiedy na początku roku zaczynały się rozmowy, wiceminister Joanna Strzelec-Łobodzińska poprosiła naszych partnerów z Rosji, aby położyli na stół wszystkie sprawy do dyskusji. Bo w tych negocjacjach ciągle pojawiają się nowe tematy. [...] Zależy nam na tym, by nie być zakładnikiem takiej sytuacji, że jak już coś uzgodnimy, to pojawiają się nowe propozycje i oczekiwania na dalsze ustępstwa”. 2 września 2009 r. podczas pobytu w Polsce premier Rosji Putin mówi na konferencji prasowej: „W swoim czasie wybudowaliśmy system gazociągów przez Polskę i w porozumieniach międzyrządowych napisane jest, że własność tego systemu musi być podzielona między polską a rosyjską firmą 50 do 50 proc., a tu nagle się okazało, że fizyczna osoba z polskiej strony ma 4 proc., chociaż praktycznie w 100 proc. Gazprom finansował cały ten projekt. Nie chcę tutaj nikogo winić i myślę, że po prostu trzeba spojrzeć na korupcyjność tej decyzji”. Co robi polski rząd i jego wicepremier wobec żądania gen. Putina, by rurociąg jamalski należał odtąd do Gazpromu i PGNiG, a Gas Trading zniknął z akcjonariatu EuRoPol Gazu? 26 października 2009 r. propozycję zmian w strukturze EuRoPol Gazu przedstawił w formie ulimatum wiceprezes Gazpromu Aleksander Miedwiediew. Poinformował również, że dzień wcześniej odbyły się negocjacje ministra gospodarki Waldemara Pawlaka z ministrem energetyki Rosji Siergiejem Szmatko, podczas których uzgodniono, że PGNiG i Gazprom będą miały po 50 proc. akcji EuRoPol Gazu. Obie spółki otrzymały zadanie ustalenia szczegółów nowego podziału akcji – czyli pozbycia Aleksandra Gudzowatego, który w spółce Gas-Trading ma 36 proc. akcji. Na przeszkodzie szybkiego „załatwienia” problemu staje sam Gudzowaty, nie godząc się na odsprzedanie akcji. W tej sytuacji 4 grudnia br. wicepremier Pawlak przyznaje, że „przyczyną opóźnienia porozumienia w polsko-rosyjskich negocjacjach dotyczących kontraktu gazowego jest rozszerzenie zakresu rozmów przez stronę rosyjską; w tej sytuacji także strona polska może wprowadzić do rozmów nowe propozycje”. Nigdy nie usłyszeliśmy – jakie to nowe propozycje – korzystne dla Polski przedłożył wicepremier Rosjanom. Dowiedzieliśmy się natomiast, że „Jeżeli ze strony rosyjskiej jest propozycja rozmów na temat przeszłych rozliczeń, to z naszej strony przedstawimy propozycję dotyczącą przyszłych rozliczeń, żeby w sposób zbalansowany szukać porozumienia, które byłoby korzystne dla obu stron”. By nikt się nie domyślał – o jakie „zbalansowanie” chodzi, pan Pawlak odpalił medialną zasłonę w postaci informacji, że to najbliższe otoczenie premiera Tuska odpowiada za fiasko kontraktu gazowego i nazwania działania urzędników premiera sabotażem. „Doszło do sabotażu, odpowiedzialne za niego osoby zostały już usunięte, teraz zajmie się nimi prokurator- grzmiał Pawlak Kolejnym wybiegiem stało się twierdzenie Pawlaka, iż „wynegocjowane już międzyrządowe porozumienie w sprawie dostaw gazu z Rosji do Polski nie trafi na posiedzenie rządu, zanim nie będzie wiążących uzgodnień między firmami - PGNiG i Gazpromem”. Mistyfikacja z rozwiązywaniem spraw spornych na poziomie obu firm polega na tym, iż głównym udziałowcem spółki PGNiG jest Skarb Państwa, który od kwietnia 2009 roku posiadał 84,75% akcji spółki. To zatem, co uzgodni zarząd PGNiG zależy wyłącznie od stanowiska polskiego rządu – co oznacza, że rzekome kwestie biznesowe są przede wszystkim sprawą politycznych decyzji podejmowanych przez rząd. Dziś już wiemy, że rzeczywistym powodem odstąpienia od podpisania kontraktu, była kwestia należności Gazpromu za tranzyt gazu przez polski odcinek rurociągu Jamał-Europa,. Od czterech lat Gazprom kwestionował wysokość taryf EuRoPol Gazu, które zatwierdzano zgodnie z polskim prawem. Rosjanie nie płacili w całości rachunków za tranzyt rosyjskiego gazu do Niemiec , a nawet doprowadzili do unieważnienia przez sądy taryf EuRoPol Gazu z kilku lat. W efekcie dług Gazpromu wobec polskiej firmy wzrósł do 410 milionów dolarów, czyli ponad 1,2 miliarda złotych. Na tę kwotę składa się 350 mln dolarów, których domagamy się od Rosjan z tytułu tranzytu w latach 2006 – 2009, oraz 60 mln dolarów z tytułu odszkodowania za gaz nie dostarczony w 2009 roku. W tej sprawie pod koniec 2008 roku zapadł w Moskwie wyrok Najwyższego Sądu Handlowego Federacji Rosyjskiej, oddalający kasację Gazpromu od wyroku sądu arbitrażowego w Moskwie. Na mocy wyroku Gazprom Eksport ma zapłacić EuRoPol Gazowi 23,3 mln dol. "podstawowego długu", 1,88 mln dol. "oprocentowania za korzystanie z cudzych pieniędzy" oraz 43,4 tys. dol. kosztów postępowania arbitrażowego. Prezes EuRoPol Gazu Michał Kwiatkowski domagał się od Gazpromu spłaty całego długu i nie chciał słyszeć o jego umorzeniu. W piśmie, jakie w tej sprawie Kwiatkowski miał wystosować do ministra Skarbu Państwa znalazło się również ostrzeżenie, że pójście na kompromis z Gazpromem oznaczała złamanie polskiego prawa. Drugim, faktycznym powodem przeciągania negocjacji przez Gazprom była niewykonalność (wobec sprzeciwu Gudzowatego) dyrektywy generała Putina o 50 procentowym podziale głosów w EuRoPol Gazie. Takiemu rozwiązaniu, również sprzeciwiał się Kwiatkowski.

Jak zachowuje się w tej sytuacji polski rząd? Oto na 19 stycznia br. zwołuje się posiedzenie rady nadzorczej spółki EuRoPol Gaz, podczas którego - za sprawą głównych udziałowców – PGNiG i Gazpromu dokonuje się rewolucji kadrowej w zarządzie spółki. Na trzy miesiące zawieszono w czynnościach prezesa Michała Kwiatkowskiego i dwóch jego zastępców Jurija Kałużskiego i Jerzego Tabakę – czyli tych, którzy sprzeciwiali się umorzeniu rosyjskiego długu i przejęciu przez Gazprom rządów w EuRoPol Gazie. W miejsce odwołanych osób, rada nadzorcza oddelegowała tymczasowo do zarządu spółki: Michała Szubskiego ( szefa PGNiG ) który będzie pełnił odtąd obowiązki prezesa, Aleksandra Miedwiediewa (szefa Gazpromu), który będzie pełnił obowiązki wiceprezesa Zarządu i Mirosława Dobruta, jako członka Zarządu. Ten skład zarządu firmy gwarantuje, że będzie działać w „duchu porozumienia międzynarodowego” – czyli reprezentować w interesach rosyjski punkt widzenia. Jednocześnie wicepremier Pawlak przedstawia własną propozycję rozwiązania sprawy zadłużenia Gazpromu. Dowiadujemy się, że „w obecnej sytuacji warto się zastanowić, czy wraz z dyskusją o zaległych kwotach nie porozmawiać o przyszłych rozliczeniach. Może, odpuszczając w jednym miejscu, moglibyśmy zyskać np. obniżkę ceny za przyszłe dostawy gazu. Nawet gdyby to była obniżka tylko o 1 proc., to przedkłada się na miliony dolarów, tym samym uzyskalibyśmy wyrównanie starych zaległości z lat 2006 – 2008.” Mowa jest zatem o „rozłożeniu na raty” rosyjskiego długu. Biorąc pod uwagę jego realną wysokość chodzi o „raty” na okres co najmniej 27 lat. Nigdy nie usłyszeliśmy – ile, zdaniem polskiego rządu wynosi dług Gazpromu, ani w jaki sposób zamierza się go wyegzekwować? Faktem jest natomiast, że od chwili podporządkowania Rosjanom spółki EuRoPol Gaz i fascynującej propozycji polskiego wicepremiera sprawa negocjacji kontraktu rusza z miejsca i 28 stycznia otrzymaliśmy wiadomość, iż „w wyniku negocjacji podpisano porozumienie trójstronne, gwarantujące długoterminową, korzystną dla wszystkich stron współpracę w sferze gazu Nad treścią porozumienia zaciągnięto szczelną zasłonę tajemnicy. To jednak, co mogliśmy przeczytać w „niemym kinie” musi zdumiewać i napawać obawą. Dokument porozumienia przewiduje bowiem przedłużenie kontraktu na dostawę gazu ziemnego z Federacji Rosyjskiej do Polski do 2037 r., a także możliwość zwiększenia wolumenu dostaw gazu do Polski w myśl obowiązującego kontraktu od 2010 r. zgodnie z popytem na rynku polskim, maksymalnie do poziomu 10,2 mld m sześciennych rocznie oraz przedłużenie kontraktu na przesył gazu przez terytorium Rzeczpospolitej Polskiej gazociągiem Jamalskim do krajów Europy Zachodniej do 2045 r. na dotychczasowych warunkach. Wolno się zatem domyślać, że „dotychczasowe warunki” oznaczają, iż Gazprom będzie płacił za tranzyt gazu przez Polskę według stawek zaniżonych i sprzecznych z polskim prawem – czyli tak jak płacił dotychczas. Dalej czytamy, iż w porozumieniu „zostały rozwiązane problemy przesyłu gazu, należącego do ОАО Gazprom, przez terytorium Rzeczpospolitej Polskiej i działalności spółki EuRoPol Gaz S.A. Strony uważają za uregulowane rozbieżności odnośnie opłaty stawki tranzytowej za przesył gazu rosyjskiego przez terytorium Polski w latach 2006-2009.”. Co oznacza zwrot o uznaniu za „uregulowane rozbieżności odnośnie opłaty stawki tranzytowej” i w jaki sposób Gazprom ma zapłacić Polsce ogromny, wielomilionowy dług? Kilka godzin później dowiedzieliśmy się, że Gazprom nie spłaci tych zaległości, ale w zamian PGNiG dostanie upust w cenie gazu – czyli całość długu (bez aktualnych odsetek) będzie spłacana przez najbliższe kilkadziesiąt lat. Co ciekawe – dzisiejszy dziennik "Wiedomosti" - źródło zbliżone do Gazpromu zaprzeczyło, jakoby rosyjski koncern przyznał Polsce upust cenowy przy zakupie gazu w zamian za darowanie długów wobec EuRoPol Gazu za tranzyt gazowego paliwa z Rosji przez terytorium Polski. Według rozmówcy rosyjskiej gazety, przyjęto w tej sprawie „nową formułę cenową". Natomiast gazeta „Kommiersant”, powołując się na źródło "znające sytuację" twierdzi, że Gazprom nie będzie musiał płacić długu za lata 2006-09 na kwotę 340 mln dolarów oraz podaje także, iż Gazprom przyjął żądanie strony polskiej dotyczące opłaty za tranzyt w 2010 roku - wyniesie ona 2,1 USD. Dziennik utrzymuje, że taka kwota widnieje w podpisanym w środę porozumieniu. Cytowany przez dziennik analityk Aleksandr Nazarow ocenia, że "dług Gazpromu został umorzony w zamian za równoznaczne ustępstwa wobec Polski". Inny przytoczony przez "Kommiersanta" analityk, Awgan Mikaeljan uznał, że "dyskontowa formuła (cenowa) na dodatkowy gaz jest udanym rozwiązaniem dla Gazpromu i dobrym sposobem motywowania, gdyż koncern jest zainteresowany zwiększeniem wolumenów zużycia". Nie ma potrzeby powtarzania wszystkich zarzutów, jakie w związku z tym kontraktem formułowała część prasy, opozycja czy Kancelaria Prezydenta RP. Mówi się o: utrwaleniu monopolu Rosjan, ograniczeniu konkurencji, nadpodaży gazu i tworzeniu sztucznego popytu, zagrożeniu dla PGNiG, które obciążone 28 letnim kontraktem za kilka lat może wpaść w ogromne kłopoty finansowe i ogłosić upadłość spółki, a wreszcie – o oddaniu Gazpromowi kontroli nad strategiczną dla bezpieczeństwa państwa spółką EuRoPol Gaz i faktycznej rezygnacji z dochodzenia od Rosjan spłaty zadłużenia. Przebieg zdarzeń – który starałem się przedstawić - zdaje się w pełni potwierdzać zarzuty dotyczące współudziału obecnego rządu w procesie przejęcia przez Rosjan kontroli nad strategiczną spółką oraz świadczyć, że wicepremier tego rządu zrobił wszystko, by umorzyć dług Gazpromu. Rzeczą bezsprzeczną jest również fakt, że polskie społeczeństwo - czyli ci, którzy będą ponosić koszty negocjacji pana Pawlaka, nadal jest uczestnikiem spektaklu „niemego kina” i nie wie nic o warunkach umowy z Rosją. Większość mediów - choć przedstawia sprawę umowy gazowej jako sukces, nie potrafi przekazać żadnego konkretu, ani ocenić rzeczywistych konsekwencji kontraktu. Sprzeczne sygnały w tej sprawie wzmagają jedynie poczucie chaosu i rodzą coraz poważniejsze podejrzenia. Skąd zatem mamy uzyskać tę wiedzę? Jeszcze w listopadzie wicepremier Pawlak deklarował: "Jeżeli coś więcej jeszcze potrzeba - poza tym co jest publicznie znane, to bardzo chętnie to panu prezydentowi i jego urzędnikom objaśnię. Nie ma żadnych tajemnic w tym zakresie, wszystkie główne parametry są znane publicznie, nie ma żadnych dodatkowych ustaleń”. Czy również dziś gotów jest prezydentowi i jego urzędnikom objaśnić szczegóły zawartego kontraktu? Twierdził też wówczas, że w nowej umowie z Rosją „nie ma zmiany formuły cenowej na dostawy rosyjskiego gazu, a wielkość dostaw jest dostosowana do potrzeb naszego kraju. "Jeżeli chodzi o taryfę, to jest ona na takim poziomie, który zapewnia pozytywną rentowność netto, a więc nie ma tutaj żadnego ryzyka dla spółki PGNiG" - zapewniał. Czy dziś potrafiłby potwierdzić te zapewnienia? Sam wicepremier twierdzi o sobie, że jest człowiekiem odważnym. „Ja się niczego nie boję. Działania, które prowadzę, są transparentne” –powiedział przed kilkoma miesiącami, w odpowiedzi na zarzuty o nepotyzmie i stworzonym wokół siebie układzie towarzysko – biznesowym. Czekamy zatem, by pan Pawlak zszedł z ekranu „niemego kina”, przestał stroić w nienależne mu immunitety i zechciał odpowiedzieć na szereg ważnych pytań, dotyczących negocjacji kontraktu i uzgodnionych w nim warunków, - a tym samym - by przyjął na siebie odpowiedzialność za wszystkie konsekwencje, jakie dla nas i dla następnych pokoleń będzie miała ta umowa. Ścios

Kolejna „afera anty-semicka” Jak można przeczytać:(Kontrowersyjne słowa bp. Pieronka; "nie mówiłem tego" Włoski portal internetowy pontifex.roma opublikował wypowiedź bp. Tadeusza Pieronka, w której miał powiedzieć, że Szoah to "żydowski wymysł". Według słów zacytowanych na stronie portalu pamięć o Holokauście wykorzystywana jest jako "broń propagandowa" w celu osiągnięcia nieuzasadnionych często korzyści. - To nie są moje poglądy, dziennikarz dopowiedział sobie kilka rzeczy - twierdzi Pieronek w komentarzu dla Radia TOK FM. W rozmowie z portalem pontifex.roma, jaka ukazała się w niedzielę, krakowski biskup pytany o to, skąd biorą się głosy o polskim antysemityzmie, odparł, że opinie te rozpowszechniają "osoby, które nie uczyły się historii". - Niewątpliwie w obozach koncentracyjnych umierali w większości Żydzi, ale na liście są też Polacy, Cyganie, Włosi i katolicy. Nie wolno więc zawłaszczać tej tragedii, by uprawiać propagandę - oświadczył bp Pieronek. I dodał: "Szoah jako taki to żydowski wymysł (w oryginalnym tekście: invenzione ebraica), można by równie dobrze mówić z taką samą mocą i ustanowić dzień pamięci także o licznych ofiarach komunizmu, prześladowanych katolikach i chrześcijanach". - Ale oni, Żydzi, mają dobrą prasę, ponieważ dysponują potężnymi środkami finansowymi, ogromną władzą i bezwarunkowym poparciem Stanów Zjednoczonych i to sprzyja swego rodzaju arogancji, którą uważam za nie do zniesienia - powiedział biskup Pieronek. Na pytanie, czy sądzi, że pamięć o Holokauście jest instrumentalnie wykorzystywana, odpowiedział: "Oczywiście, że tak. Wykorzystywana jest jako broń propagandowa i to w celu osiągnięcia nieuzasadnionych często korzyści". - Powtarzam, z historycznego punktu widzenia nie jest prawdą, że w obozach zginęli wyłącznie Żydzi, prawda ta jednak jest dziś niemal ignorowana - stwierdził biskup Pieronek. Biskup wyraził ponadto opinię, że Palestyńczycy padają ofiarami niesprawiedliwości ze strony Izraelczyków. - Widząc zdjęcia muru nie sposób nie stwierdzić, że popełnia się kolosalną niesprawiedliwość wobec Palestyńczyków, którzy traktowani są jak zwierzęta a ich prawa są co najmniej gwałcone- ocenił. - Ale o tym, przy wspólnictwie międzynarodowych lobbies, niewiele się mówi. Niech się ustanowi dzień pamięci także dla nich. Oczywiście to wszystko nie zaprzecza hańbie obozów koncentracyjnych i aberracjom nazizmu - zauważył bp Pieronek. Biskup Tadeusz Pieronek dementuje Biskup Pieronek tłumaczył w radiu TOK FM, że dziennikarz dopowiedział sobie kilka rzeczy. - Ja takich rzeczy nie mówiłem. To nie są moje poglądy - twierdzi Pieronek. - To nie są moje przekonania, takich poglądów nie głosiłem. Albo autor ich nie zrozumiał albo sobie dopowiedział. Mam na to dowód, bo poprzedni wywiad tego samego autora też był nadinterpretacją i wyrażaniem jego poglądów w oparciu o pewne zdania, które ode mnie usłyszał - tłumaczy biskup. Biskup Tadeusz Pieronek twierdzi, że nie autoryzował wywiadu dla włoskiego portalu internetowego. Według biskupa tekst, opublikowany przez katolicki portal pontifex.roma, zawiera wiele niepawdziwych i nieprezyzyjnych twierdzeń. Biskup Pieronek powiedział IAR, że portal nadinterpretował jego słowa. - Nie znam tekstu tego wywiadu, ale jeśli wierzyć temu, co mówią dziennikarze, jest to pomysł tego redaktora, który ze mną rozmawiał - podkreślił duchowny. Według biskupa nieprawdziwym i nieprecyzyjnym stwierdzeniem jest między innymi to mówiące o holokauście, który wymyślili sami Żydzi. - Wymyślili nazwę, ale nie sam Holokaust, bo przecież ten zbrodniczy plan był dziełem Niemców - podkreślił Tadeusz Pieronek). włoski portal internetowy pontifex.roma opublikował wypowiedź JEm. Tadeusza Pieronka, który na pytanie: „Skąd biorą się głosy o polskim antysemityzmie?” odparł, że „Opinie te rozpowszechniają osoby, które nie uczyły się historii". Oświadczył też, że nazwa „Shoah” to „żydowski wymysł” (dyżurni anty-anty-semici natychmiast to przekręcili – twierdząc, że biskup Cufruty zanegował w ogóle Holokaust!) bo ginęli nie tylko Żydzi (co jest obiektywną prawdą) „Ale oni, Żydzi, mają dobrą prasę, ponieważ dysponują potężnymi środkami finansowymi, ogromną władzą i bezwarunkowym poparciem Stanów Zjednoczonych - a to sprzyja swego rodzaju arogancji, którą uważam za nie do zniesienia”. Ks.Biskup powiedział też kilka innych oczywistych rzeczy; po czym, gdy naŃ napadnięto... natychmiast się tego wyparł – twierdząc, że Go źle zrozumiano. Tak na moje, statystyka, oko, podobne wypadki stają się coraz częstsze – co oznacza, że najprawdopodobniej już niedługo jakiś uznany prominent powie nieoczekiwanie (akurat ze strony ks.Pieronka nikt czegoś takiego nie oczekiwał...) coś całkowicie niepoprawnego politycznie... i NIE złoży samokrytyki. A to będzie oznaczało koniec kajdan politpoprawności. Przypominam, że wielokrotnie ostrzegałem, że jeśli powstanie – i utrzyma się - Unia Europejska, to jej spoiwem będzie anty-semityzm. JJKM

30 stycznia 2010 Siewcy kąkolu w naszym życiu... Marszałek Francji, Philippe Petain, bohater Bitwy nad Marną i  pod Verdun zwykł mawiać:” Francja nigdy nie odzyska wielkości, chyba,  że u wrót naszych wiosek rozlegnie się wycie wilków”. Marszałek Petain oskarżany o kolaborację z Niemcami Adolfa Hitlera, został skazany na karę śmierci. Wyroku nie wykonano. Ułaskawił go monarchista-  Charles de Gaulle. Marszałek otrzymał wyrok dożywotniego więzienia. W 1940 roku skończyła się III Republika. Zamiast Republiki Francuskiej powstało- Państwo Francuskie. Ze stutysięczna armią, wielką flotą, na 1/3 terytorium Francji. Niemcy okupowali pozostałe 2/3. Największym” grzechem” , którego lewica nie może  wybaczyć marszałkowi, to zamiana państwa antyklerykalnego, jakim była Republika Francuska, w państwo przyjazne kościołowi- Państwo Francuskie. No i skończenie z rewolucyjnymi hasłami” wolności, równości, braterstwa albo śmierci”. Na to miejsce wprowadzono” pracę, rodzinę, ojczyznę”- ale już bez śmierci. No i zmienił hymn francuski. „Oto jesteśmy marszałku”. U nas hymnu nie zmieniają, chociaż  został wprowadzony dekretem rządowym 13. grudnia 1927 roku, po zamachu majowym tow.. Ziuka- Józefa Piłsudskiego.  Hymn Polski wywodzi się od pieśni Legionów , pod dowództwem Henryka Dąbrowskiego, o którym Czesław Miłosz w swojej książeczce” Prywatne obowiązki” roku napisał, że:” Masonem był wódz naczelny, generał Henryk Dąbrowski”(???). Co jeszcze napisał Czesław Miłosz, ulubieniec salonów?:” Przecież cały ten okropny Piłsudski i jego legioniści to był spisek masonów”.( Tygodnik Powszechny, 1997, nr 12. str.4) Są to cytaty pochodzące z książki pracownika naukowego Instytutu Polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, pana Jana Majdy, pod tytułem” Antypolskie oblicze Czesława Miłosza”( str 19). Pozbawiono wtedy godło korony symbolizującej niepodzielność Rzeczpospolitej Polskiej i wpisano w skrzydło orła dwie pięcioramienne gwiazdki. Ale tymczasem Sejm zakończył pracę nad nowelizacją ustawy o NIK. Oprócz zmiany procedury kontrolnej nowelizacja przewiduje audyt zewnętrzny Izby co najmniej raz na trzy lata (!!!)oraz wprowadza kadencyjność dyrektorów i wicedyrektorów(???). No naprawdę…. Będzie jeszcze większy” burdel i serdel” – jak mawiał tow. Ziuk, bo teraz dopiero zacznie się karuzela stanowisk nieznana w historii Najwyższej Izby Kontroli. Ale Platforma Obywatelska zapomniała o kadencyjności kierowników działów i szeregowych pracowników. Wielkie  obywatelskie niedopatrzenie! Audyt zewnętrzny będzie musiała prowadzić jakaś inna instytucja, prawdopodobnie powołana do tego celu.. No bo kto? Sam premier nie da rady, tym bardziej,  że ma teraz- po rezygnacji z kandydowania na stanowisko prezydenta-  zająć się gospodarką(??).  O Boże! Niech ją zostawi lepiej  w spokoju! Będzie nam wszystkim lepiej… Ma wprowadzić  więcej kas fiskalnych, objąć ich posiadaniem kolejne grupy społeczne(???). To jest zajęcie się gospodarką? To jest zajęcie się podatnikami, żeby z nich wycisnąć więcej i więcej.. Wepchnąć w imadło fiskalne pozostałych i wyciskać ich jak cytrynę..  No i chce zająć się podniesieniem wieku emerytalnego, żeby wycisnąć coś dodatkowo na państwowy , zbankrutowany ZUS.. W tym celu wystarczy wysłać  kolesi z kijami bejsbolowymi niech wymuszają haracze rozbójnicze.. I tak przecież wiadomo, że „ państwo jest najgroźniejszą organizacją przestępczą”. Będzie też reforma KRUS, czyli podwyżka składki dla rolników, bo potrzeby budżetu i niesprawiedliwość społeczna. Bo reformy zrobić nie można- obniżając składkę na ZUS. To nie wchodzi w grę. I będzie jeszcze” prywatyzacja”. To znaczy szybko  wyprzedać za parę groszy i uzupełnić budżet. Tym bardziej, że już w styczniu- na moje oko- spadną wpływy do budżetu, bo wzrosły od stycznia podatki i znowu będą zmniejszone wpływy do budżetu. To co się zrobi? Ano, jak zwykle podniesie podatki, aż do całkowitej ruiny małych i średnich firm. Będą musieli też zmienić nazwę NIK, z Najwyższej Izby Kontroli, na jakąś  inną, bo przecież to od 2013 roku NIK będzie kontrolowany. Oznacza to, że już nie będzie kontrolą Najwyższą, bo będzie jakaś  kontrola Wyższa od  do tej pory Najwyższej. Można tymczasowo nazwać jednostkę nadrzędną nad NIK- Narodową Komisją do Walki z Sabotażem Gospodarczym, a Najwyższą  Izbę Kontroli, po prostu na- Izbę Kontroli. A jak sprawa się rozkręci i okrzepnie, trzeba będzie  powołać jeszcze jedną kontrolę, żeby kontrolowała tę Najwyższą, bo przecież nie można zostawić  czegoś bez  kontroli, bo Orwell by się przewrócił w grobie. Ma być kontrolowane wszystko i jeszcze więcej, żeby się komuś nie wydawało.. I nie pomyślał o jakiejkolwiek wolności. Bo wolność to uświadomiona konieczność biurokratyczna. Im jej więcej- tym  wszystkim bezpieczniej. A biurokracji- najbardziej! Jak zaczną się podchody pod stanowiska dyrektorów i wicedyrektorów, to może nie starczyć siły wszystkim na karuzeli audytu zewnętrznego, pardon-  na karuzeli stanowisk komisarzy dyrektorów i wicedyrektorów. Starczyć tymczasem- bo zawsze ich ilość można zwiększyć. To się da- bo zmniejszyć się nie da! To nie wchodzi w rachubę. Rządy biurokracji pchają całą rzecz tylko w jedną stronę.. W stronę jeszcze większej biurokracji i kontroli, według wzorów leninowsko- trockistowskich. „ Ufać , ale i kontrolować.”. A to skontrolować prawidłowe dowożenie dzieci do szkół tzw. publicznych, czyli państwowych, bo do prywatnych nie dowożą; a to skontrolować opłaty i kary za „korzystanie ze środowiska naturalnego”(???); a to skontrolować czy  wielkość pomocy finansowej dla osób poszkodowanych przez tornado była wystarczająca -a to kontynuować politykę upowszechniania międzynarodowych standardów audytu(???0 i wiele innych rzeczy. Naprawdę wiele pożytecznych  spraw załatwia  NIK, i będzie robił jeszcze więcej pożyteczniejszych od tych, co do tej pory były pożyteczne. .Rozbudowywany jest wszak przez socjalistów  komunistyczny system państwowej własności , nad którym pieczę trzeba mieć i ciągle kontrolować, bo tam najwięcej kradną,  ze względu na to, że to ” własność” niczyja. Jedynie z władzą zwierzchnią  biurokracji- a ta, jak widomo zawsze robi pod siebie- za nasze, bo przecież nie za swoje. Żeby je mieć, muszą nas okraść, a potem umiejętnie, wyciągnąć, tyle , ile im potrzeba. Komunizm daje takie możliwości, chyba, żeby przywrócić karę  śmierci, za korupcję i kradzież  tak jak w Chinach. Na jakiś czas- oczywiście, nie na zawsze, tylko do czasu oczyszczenia naszego życia społeczno-politycznego. Bez jakichkolwiek kar będą kraść, obławiać się  i wyciągać z naszych kieszeni - bez umiaru. Skoro czeka nas wielka rozbudowa sektora państwowego, pasożytującego na sektorze prywatnym. Przy okazji dowiedziałem się, że trzeba płacić za” korzystnie ze środowiska naturalnego”, bo – rozumiem- środowisko jest własnością biurokracji, no i w związku z tym trzeba jej płacić  za korzystanie z  niego. To chyba jasne.. A co biurokracja robi z pieniędzmi, które  płacimy jej za „ korzystanie ze środowiska naturalnego”? Oprócz tego, że z „ korzystania ze środowiska naturalnego” żyje to jeszcze ustala na różnego rodzaju konferencjach i nasiadówkach, dalsze kierunki rozwoju korzystania ze środowiska naturalnego, planując z rozmachem i przytupem, jak nas dalej  okradać, na bazie ochrony przyrody i środowiska. Wdzięczny to temat.. I bardzo nośny propagandowo! Bo kto by nie chciał żyć w miłym, czystym i posprzątanym przez biurokrację środowisku? A co jest dzieckiem planistycznej biurokracji? Jak państwo myślicie? TYRANIA!!!!! Prawidłowo i bardzo celnie.. WJR

Szejnfeld nie był zainteresowany hazardem Były wiceminister gospodarki nie był zwolennikiem wprowadzenia dopłat od gier
Przed hazardową komisją śledczą Adam Szejnfeld, były wiceminister gospodarki, odpierał zarzuty, że jego działania mogły sprzyjać lobby hazardowemu, które starało się, aby w rządowej ustawie nie znalazł się zapis o poszerzeniu katalogu gier hazardowych objętych dopłatami. Krytycznie działania Ministerstwa Gospodarki w procesie prac nad tą ustawą oceniał wcześniej wiceminister finansów Jacek Kapica. Nazwisko posła Platformy Obywatelskiej Adama Szejnfelda, który po wybuchu afery hazardowej stracił stanowisko wiceministra gospodarki, często pada w kontekście wspierania starań lobby hazardowego o niepodnoszenie obciążeń podatkowych tego sektora. Szejnfeld zaprzeczał wczoraj tego typu twierdzeniom. Przekonywał, że pojawiające się wobec niego oraz resortu gospodarki, w którym pracował, insynuacje są nieuprawnione. A tym bardziej stwierdzenia, jakoby resort przejawiał "szczególną aktywność" odnośnie do kwestii wprowadzenia dopłat od gier. Sam stwierdził, że nie był szczególnie zainteresowany hazardem.
Ministerstwo Gospodarki zawsze tak proceduje Szejnfeld deklarował, że jego udział w pracach nad ustawą jako sekretarza stanu w Ministerstwie Gospodarki zawsze był jawny, przejrzysty, formalny i zawsze pisemny. - Resort gospodarki nigdy nie inicjował samodzielnych stanowisk w tym zakresie, a jedynie prezentował je w odpowiedzi na pisma Ministerstwa Finansów - tłumaczył. Dużą część swobodnej wypowiedzi przed komisją zajęło mu cytowanie sygnatur pism wymienianych z resortem finansów. Inaczej jednak na tę przedłużającą się korespondencję patrzyło Ministerstwo Finansów, które postulowało wprowadzenie dopłat leżących u podstaw rozpoczęcia prac nad ustawą hazardową. Uwagi do niestandardowego zachowania Szejnfelda w procesie prac nad tą ustawą w rządzie Donalda Tuska miał wiceminister finansów Jacek Kapica. W notatce z 14 września ubiegłego roku napisał on, że "coraz to nowe uwagi Ministerstwa Gospodarki można było uznać za chęć wciągania Ministerstwa Finansów w proces nieustannych konsultacji i uzgodnień w celu przedłużenia procesu legislacyjnego". Szejnfeld zeznał przed komisją, że z tą uwagą się nie zgadza. Przekonywał, że jego ministerstwo nie zgłaszało nigdy kategorycznych sprzeciwów wobec zapisów ustawy, lecz co najwyżej swoje wątpliwości co do koncepcji wprowadzenia dopłat oraz propozycje zastąpienia dopłat innym rozwiązaniem. Poinformował, że jedna z uwag dotyczyła konieczności notyfikacji przepisów ustawy hazardowej w Komisji Europejskiej. Kapica twierdził, że Ministerstwo Gospodarki zgłaszało swoje uwagi tuż przed upływem terminu ich złożenia lub nawet po terminie. A to wpływało na opóźnienie prac nad ustawą hazardową. Szejnfeld tłumaczył to natomiast zwyczajami w resorcie gospodarki. A miało to wynikać z tego, że konsultacje przed posiedzeniem Komitetu Stałego Rady Ministrów odbywały się w ministerstwie zawsze w dniu posiedzenia Komitetu - na godzinę lub dwie przed jego rozpoczęciem.
Bronił "jednorękich bandytów" Nazwisko Szejnfelda w kontekście kwestii związanych z przepisami ustawy hazardowej pada także w kontekście zdarzeń, do których doszło w ubiegłej kadencji, gdy nie był jeszcze ministrem. Jak się okazuje, Szejnfeld nie tylko nie był zwolennikiem obciążających branżę hazardową dopłat od gier, ale także wydawał się bardzo zaniepokojony zwiększeniem ryczałtowego podatku od automatów. Bartosz Arłukowicz (Lewica) dopytywał posła Platformy o interpelację, jaką złożył za kadencji rządów PiS właśnie w sprawie zwiększenia ryczałtu od "jednorękich bandytów". Szejnfeld argumentował w niej, że zwiększenie opodatkowania automatów sprawi, iż spadnie liczba legalnych automatów. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, bo choć podatek podniesiono, to pojawiło się także tysiące nowych "jednorękich bandytów". Szejnfeld wyjaśniał, iż po odpowiedzi, jaką na swoją interpelację otrzymał, dalej sprawą się nie zajmował. Nie był natomiast w stanie przypomnieć sobie, dlaczego, również za rządów PiS, pod koniec 2007 r. nie zagłosował za podniesieniem ryczałtowego podatku od automatów. Prawie wszyscy członkowie klubu PO głosowali wtedy za podniesieniem opodatkowania, a Szejnfeld i m.in. Zbigniew Chlebowski się wtedy wstrzymali. Poseł Platformy był także bohaterem listu z 22 lipca 2008 r., w którym to przedsiębiorca Jan Kosek - jeden z uczestników afery hazardowej i wiceprezes Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne - dziękował Szejnfeldowi za blokowanie ustawy hazardowej za rządów PiS. Wyrażał także zadowolenie, iż Szejnfeld stał się członkiem nowego rządu. "Z uznaniem odnotowaliśmy Pański głos w dyskusji, która odbyła się przy próbie wprowadzenia tego bubla prawnego przez rząd PiS. (...) Mając w pamięci Pański merytoryczny wkład w przekonanie poprzedniej administracji do konieczności wycofania tego szkodliwego projektu, prosimy o ponowne zabranie głosu w przedmiotowej sprawie" - pisał Kosek. Artur Kowalski

Obama ubiega się o drugą kadencję Doroczne prezydenckie przemówienie o stanie USA zwykle nosi tytuł „Stan Unii” tym razem pojawiają się recenzje tego przemówienia pod tytułem „Stan Imperium,” Justin’a Raimondo z 29 stycznia, 2010. Najwyraźniej wygrywają w USA siły „imperialne” nad siłami republikańskimi to znaczy kompleks wojskowo-zbrojeniowy w parze z lobby Izraela. Jedną z głównych cech przemowy tegorocznej prezydenta Obamy jest ominiecie problemu palestyńskiego oraz przemilczenie arsenału nuklearnego Izraela, o którym w USA nie wolno mówić mimo tego, że w prasie izraelskiej w gazecie Ha’aretz pojawiają się takie tytuły jak „Koszmarem Izraela jest możliwość straty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie.” O monopolu tym pisze były prezydent USA Jimmy Carter w jego książce z 2007 roku, pod tytułem „Palestyna, Pokój a nie Apartheid.” Nuklearny monopol Izraela trwa nadal, ale w 2010 roku prezydent Obama ani słowa o tym nie powiedział i w ogóle pominął całą niewygodną dla niego sprawę pokoju na Bliskim Wschodzie, od ponad 60 lat zakłóconego konfliktem w Palestynie. Sam syjonistyczny pomysł odbudowy „państwa Żydów i tylko dla Żydów” po prawie dwu tysiącach lat istnienia tam państwa żydowskiego, wydaje się niemożliwy. Ekskluzywne państwo żydowskie nie może istnieć tylko na bazie „apartheidu,” bez możliwości jednoczesnego krzewienia demokracji regionalnej wśród ludności Palestyny. Żydzi w Palestynie podobnie traktują Palestyńczyków jak Niemcy traktowali Żydów w gettach w czasie wojny. Blokowanie dostaw jedzenia, lekarstw i materiałów budowlanych od terenów Gazy, jak też niszczenie tam urządzeń sanitarnych są przykładem terroryzowania Arabów. Jednocześnie dla poprawienia reputacji Izraela na świecie, Izrael wysłał szpital do Haiti, dla którego to szpitala, załatwił sobie lądowanie poza kolejką ku zgorszeniu Francuzów i innych. Sprawa pogodzenia żydowskiego Apartheid z pokojem w Palestynie jest beznadziejna jak o tym świadczą Żydzi ożenieni z Arabkami. Sprawę komplikują instrukcje kapelanów-rabinów dla wojska, w których to instrukcjach profesor Izrael Szahak widział kontynuacje metod terroru rabinów, stosowanego na społecznościach żydowskich przez tysiąc lat do połowy dziewiętnastego wieku. Przed przeniesieniem metod terroru rabinów do Izraela, terror ten razem z tradycjami Ochrany carskiej był stosowany w Związku Sowieckim. Obecnie stosownie metod terroru rabinów w Palestynie jest powodem konfliktu osi USA-Izrael ze światem Islamu, który jest oskarżany o niby islamo-faszyzm. Prezydent Obama powiedział, że wojska USA już wracają z Iraku, podczas, gdy jego generałowie twierdzą, że 50,000 żołnierzy amerykańskich pozostanie tam permanentnie i będzie brać udział w akcjach pacyfikacyjnych. W Afganistanie obecna eskalacja ma trwać rok i według obietnic wtedy ma się zacząć ewakuacja wojsk USA i NATO. Mało kto wierzy w te obietnice. Mimo krytyki rządu Bush’a za zadłużanie skarbu USA kosztami pacyfikacji, Obama czyni to samo i znowu wyłączył z budżetu wydatki wojskowe, które zadłużyły skarb na ponad trylion dolarów i których dalszy wzrost jest nadal wyłączany z oficjalnego budżetu USA. Podobnie jak kiedyś w czasie wojny w Wietnamie, ówczesny prezydent Lyndon Baines Johnson, tak obecnie Barack Hussein Obama może stać się prezydentem na jedną kadencję, podobnie jak wówczas Johnson. Miał on ambitny program reform służby zdrowia etc. przy jednocześnie gigantycznych kosztach pacyfikacji narzucanych Amerykanom przez interesy osi USA-Izraela oraz kompleksu wojskowo-przemysłowego, który coraz więcej zarabia na rozmaitych typach prywatyzacji wojny i akcji pacyfikacyjnych oraz okupacyjnych. Dziwne jest przemilczenie w tak ważnej mowie prezydenta Obamy spraw polityki zagranicznej i przekazywanie tych spraw sekretarzowi stanu, Hillary Clinton, w czasie kiedy USA oficjalnie występuje na terenie Wielkiej Brytanii w obronie oskarżenia „brytyjskiego pudla Bush’a” w osobie byłego premiera Blair’a. Chodzi o pogwałcenie przez Blair’a prawa międzynarodowego udziałem jego rządu w „wojnie z wyboru” a nie „z konieczności” przeciwko Irakowi. Jak pamiętamy napad na Irak był określany przez Papieża Jana Pawła II jako pogwałcenie prawa międzynarodowego i atak ten jak dotąd spowodował około miliona zabitych w Iraku. Imperialna sfera wpływów USA przekracza granice amerkańskich możliwości finansowych. Sieć nie utajonych baz zagranicznych wynosi 737 w około stu państwach. Są to placówki gotowe do stosowania siły militarnej USA wszędzie na globie. Jednocześnie amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa dawane około stu rozmaitym klientom na całym świecie są tyle warte, co czeki bez pokrycia. Dzieje się tak z powodu gwarantowanego obopólnego zniszczenia w razie wymiany salw nuklearnych między USA i po-sowieckim arsenałem nuklearnym Moskwy, według profesora Carpenter’s, wice-prezesa Cato Institution w Waszyngtonie. Wystawianie przez USA czeków bez pokrycia w sprawach bezpieczeństwa obcego państwa, daje możliwość penetracji a nawet kontroli sił zbrojnych państwa-klienta przez Waszyngton. Sprawę komplikuje fakt, że przy wielkim wzroście produkcji elektryczności w Chinach dzięki zaporom rzecznym, Chiny stają się również członkiem klubu gwarantowanego obopólnego zniszczenia na wypadek wojny. Jak dotąd USA jest potężniejsze gospodarczo i militarnie niż Rosja i Chiny razem wzięte, ale sama teoretyczna niby równowaga-terroru nie jest decydująca ponieważ elementem decydującym jest tak zwany “balance of fervor” czyli skutki bluffowania przez USA. Bluff zawiódł niedawno w Gruzji i wykazał że mimo porażki w mediach, nadal USA „najlepszy rząd jaki można kupić” czyli the best government money can buy.” Obecny stan imperium pogarsza się w medialnym „świecie na niby.” Podstawa ekonomiczna, jaką jest stan gospodarki USA jest obecnie w kryzysie długów a gospodarka USA grozi nagłą zapaścią, Tak jak kiedyś stało się w starożytnyn Rzymie, tak obecnie dzieje się w USA, gdzie akumulacja kapitału wyczerpie się. Imperium USA żyje w t.zw. „Bizarro World” czyli w medialnym „Świecie Na Niby” według Justin’a Raimondo. Grozi on nagłym i nie spodziewanym upadkiem tak, że starania prezydenta Obamy o drugą kadencję nie mają wiele wpływu na losy USA. Obama jest bezradny i bez poparcia żydowskich pieniędzy nie może wykonać obietnic poprawy w Palestynie oraz łamie on obietnice zakończenia działalności lobby i kolosalnych wydatków na wojsko oraz zakończenia działań służby zdrowia opartej o motyw zysku a nie dla dobra pacjenta. Jak dotąd Obama nie był w stanie przeprowadzić obiecanych przez niego reform i najprawdopodobniej ich nie przeprowadzi wszystko jedno czy będzie prezydentem cztery czy osiem lat. Iwo Cyprian Pogonowski

Bez swojej wiedzy i zgody... „Bo to jest wielka prawda stara; z poczwarki, miast motyla, nędzna wykluje się poczwara…”. Nie ma zbrodni bez kary, a w dodatku – „zbrodnia nie nazwana jest jak trucizna utajona w winie”. Nic więc dziwnego, że w 20 lat po bliskich spotkaniach III stopnia z generałem Kiszczakiem, jakie w różnych Magdalenkach odbywali konfidenci i pożyteczni idioci, wbrew obiegowej opinii o bezowocności takich stosunków, Polskę zaczyna zalewać fala osobliwego potomstwa tej sodomii, poprzez powiązania z razwiedką, pretendującego do pełnienia obowiązków elity. Niektórzy, dla lepszego kamuflażu, przebierają się nawet za duszpasterzy, chociaż na dobrą sprawę nikt przytomny nie powinien powierzyć ich pieczy nawet duszy od żelazka, ale większość, jak na przykład przewodniczący sejmowej komisji śledczej, pan poseł Mirosław Sekuła, jeśli nie próbuje zachować nawet pozorów przyzwoitości, to prawdopodobnie „bez swojej wiedzy i zgody”. W dodatku pan przewodniczący ma jeszcze i to szczęście, że urodził się dopiero w 1955 roku, bo aż strach pomyśleć, czego by narobił, gdyby, dajmy na to, urodził się wcześniej. Na przykład, taki Roland Freisler, który urodził się w 1893 roku, najpierw był bezbarwnym adwokaciną. W 1925 roku wstąpił do Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotniczej i pnąc się do coraz wyższych grządek po szczeblach urzędniczej kariery, został wreszcie prezesem Trybunału Ludowego i w tym charakterze dopuścił się obrzydliwych mordów sądowych na uczestnikach spisku 20 lipca 1944 roku. Jedną z postaci owej obrzydliwości były obelgi, jakimi Roland Freisler obrzucał podsądnych, chociaż wcale nie musiał. Czy robił to z chęci przypodobania się Adolfowi Hitlerowi, czy też już machinalnie, „bez swojej wiedzy i zgody” Podobnie Mieczysław Widaj, który urodził się nawet trochę później, bo dopiero w roku 1912 i może dokonałby żywota w miarę przyzwoicie, gdyby w 1948 roku diabeł nie podkusił go, by zapisał się do PZPR. Jako już partyjny sędzia wojskowy dopuścił się niezliczonych zbrodni sądowych, wydając również 106 wyroków śmierci, m.in. na asa polskiego lotnictwa, płk Stanisława Skalskiego, czy majora Zygmunta „Łupaszkę” Szendzielarza. Pan Mirosław Sekuła chyba też musiał być kuszony i to w dodatku chyba nie przez jednego, ale co najmniej przez dwóch diabłów, skoro najpierw zapisał się do AWS, a potem – do Platformy Obywatelskiej. Czym go diabły kusiły? Jakie miraże mu podsuwały? Na razie, to znaczy – na tym etapie razwiedka żadnych morderstw chyba się od niego nie domaga, ale po pierwsze – przecież nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, a po drugie – już starożytni Rzymianie zauważyli, że consuetudo est altera natura, co w przełożeniu na ludowe przysłowie wykłada się, że od rzemyczka do koniczka. Przywilej późnego urodzenia, owszem – chroni, ale tylko do pewnego momentu. Zresztą – ta urzędnicza bezbarwność, to cedzenie słów przez zaciśnięte zęby… Więc jeśli na następnym etapie, w miarę postępu socjalizmu walka klasowa znowu się zaostrzy, to kto wie, czy nie pojawi się kolejny diabeł z nowymi ofertami? O ile tedy panu posłowi Mirosławowi Sekule postępowanie „bez swojej wiedzy i zgody” można przypisać z uprzejmości, o tyle panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu postępowanie takie musimy przypisać z obowiązku mówienia prawdy. Odbierając na praskich Hradczanach z rąk prezydenta Wacława Klausa order Białego Lwa z Łańcuchem pan prezydent Kaczyński zupełnie serio powiedział, że po ratyfikacji traktatu lizbońskiego Unia Europejska powinna być silnym „związkiem państw”, a nie – „superpaństwem”. Problem polega na tym, że właśnie w traktacie lizbońskim zapisane są postanowienia, które Wspólnoty Europejskie, będące formą istnienia „związku państw”, przekształcają w Unię Europejską, która jest państwem związkowym, a więc – rodzajem „superpaństwa”. Wprawdzie jest rozkaz, żeby udawać, iż Unia Europejska nie tylko „super”, ale w ogóle żadnym „państwem” nie jest, ale co z tego, kiedy w traktacie lizbońskim wszystkie właściwości państwa są jej przypisane, może z wyjątkiem najbardziej zewnętrznych, symbolicznych znamion, jak flaga, godło i hymn – które dla zmylenia naiwnych i uspokojenia hipokrytów zostały z traktatu usunięte. Unia Europejska ma bowiem terytorium, obejmujące obszar wszystkich państw stanowiących jej części składowe, ma obywateli, którymi wszyscy staliśmy się 1 grudnia, w dniu wejścia w życie traktatu lizbońskiego, a więc „ludność” – no i wreszcie władze w postaci prezydenta, ministra spraw zagranicznych, Komisji Europejskiej Rady Europejskiej i Parlamentu Europejskiego, ma Europejski Bank Centralny i wspólną walutę, ma Europol, czyli wspólna policję, Eurojust, czyli prokuraturę, ma organy władzy sądowniczej, a także – siłę zbrojną w postaci UZE. Ponieważ jest absolutnie wykluczone, by pan prezydent Kaczyński w obecności czeskiego prezydenta Klausa, który traktat lizboński najwyraźniej zna, mógł świadomie kłamać, mamy dwie możliwości: albo pan prezydent Kaczyński traktatu lizbońskiego nie zna, albo wprawdzie znał, ale już zapomniał, co w nim jest zapisane. Pierwsza możliwość wydaje się na pierwszy rzut oka mało prawdopodobna, bo, jak pamiętamy, pan prezydent Kaczyński traktat lizboński negocjował, a skoro tak, to nie znać go nie może. Kiedy jednak przypomnimy sobie, jak wyglądało to negocjowanie, to znaczy – jak pan prezydent, w trakcie niezwykle częstych przerw, wielokrotnie łączył się telefonicznie ze swym bratem Jarosławem, a także – że po zakończeniu negocjacji nie tylko on, ale również pozostali ich uczestnicy mieli trudności z wyjaśnieniem, na czym właściwie polegał ich negocjacyjny sukces, to prawdopodobieństwo, iż pan prezydent negocjował traktat lizboński „bez swojej wiedzy i zgody”, wydaje się całkiem spore. Ale nie można też wykluczyć z góry możliwości drugiej – że prawdzie pan prezydent traktat lizboński mniej więcej znał, ale już zapomniał o co tam chodziło. Rzecz w tym, że trudności z objaśnieniem negocjacyjnego sukcesu mogły wynikać z dysonansu między propagandową potrzebą sukcesu, a rzeczywistością. Jak bowiem pamiętamy, zarówno rząd pana premiera Jarosława Kaczyńskiego, jak i pan prezydent, lubili prezentować się opinii publicznej w charakterze płomiennych obrońców interesów narodowych i państwowych. Ponieważ było oczywiste, że traktat lizboński w obydwa te interesy godzi, trzeba było, gwoli zatarcia tego nieprzyjemnego wrażenia, wykreować jakiś sukces. Ponieważ żadnego sukcesu nie było, zastąpiono go czystą propagandą i stąd trudności z objaśnieniem opinii publicznej, na czym właściwie on polegał. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że dla pana prezydenta musiało to być niezwykle przykre przeżycie traumatyczne, a wiadomo, że tego rodzaju przeżycia ludzie chętnie wymazują ze świadomości. Toteż nic dziwnego, że pan prezydent może dzisiaj już nie pamiętać, co właściwie jesienią ratyfikował i na Hradczanach wprawdzie mówił całkiem serio i szczerze, ale mimo to – „bez swojej wiedzy i zgody”. SM

Tak PZPR wtopiła się w III RP 20 lat temu nastąpiło samorozwiązanie partii komunistycznej. Przez ten czas nie udało się wyjaśnić, co się stało ze znaczną częścią majątku partii. Jeden z jego likwidatorów Marek Biernacki opowiada, jak pieniądze były wyprowadzane i wciąż krążą, a także czy jest szansa na rozliczenie winnych. ANNA MARSZAŁEK: Równo 20 lat temu w Sali Kongresowej padły słowa: "Sztandar wyprowadzić", i XI Zjazd zakończył się samorozwiązaniem PZPR. Mieczysław Rakowski w ostatnim wystąpieniu żalił się, że nikt partii nie lubi, dlatego jej członkowie "przechodzą do historii". Zostawili władzę "Solidarności" i poszli robić wielki biznes. Zrobili go? MAREK BIERNACKI*: Przekazanie władzy odbyło się częściowo spontanicznie. Część aparatu partyjnego i ludzi służb specjalnych precyzyjnie przygotowała się do jej oddania. Najważniejsze było zabezpieczenie finansowe. Tworzono setki firm, które miały zostać zapleczem gospodarczym dla dawnych ludzi władzy. Największy paradoks polegał na tym, że osoby, które zgodnie ze swoją wieloletnią ideologią należały do zwolenników własności państwowej i gospodarki sterowanej centralnie, w praktyce zastosowały zasady wolnego rynku i postawiły na własność prywatną.

Ze sprawozdania likwidatorów majątku PZPR, Arnosta Becka i Jacka Molesty, wynika, że większość spółek zakładanych przez działaczy partyjnych i z kapitałem wyprowadzonym z majątku partyjnego błyskawicznie upadła. Sukces odniosły tylko niektóre, np. BIG Bank SA i towarzystwo ubezpieczeniowe Polisa. Ale to też do czasu. Taka też była rola wielu z tych firm. Trafiły do nich pieniądze partyjne, a potem one szybko przekazywały je do kolejnych. Transferowano kapitał i gubiono następców prawnych. To nie przypadek, że zniknęły nawet dokumenty rejestrowe niektórych z tych spółek. Środki zasiliły prywatne majątki prominentnych postaci dawnego aparatu, co i dało potem podstawy działania postkomunistów. Ugrupowania postsolidarnościowe nie miały pieniędzy na działalność polityczną. SLD zawsze miał zaś hojnych sponsorów, dysponował zapleczem i kapitałem.

Dlaczego nasze państwo okazało się tak słabe, że nie potrafiło tego procesu powstrzymać ani odzyskać i rozliczyć większości tych operacji? Likwidatorzy majątku PZPR nie mieli wystarczających instrumentów, by skutecznie odzyskiwać dla państwa majątek PZPR. Zakładano, że nastąpi to w sposób spontaniczny, po wyborach ludzie związani z systemem komunistycznym odejdą w niepamięć, a majątek partyjny przejmie państwo. Silna była też presja ustaleń Okrągłego Stołu. Konsensus polityczny między obiema stronami spowodował, że nie zdecydowano się na działania radykalne.

A to procentowało politykom SLD przez całe lata. Oni zawsze mieli w odwodzie grupę sponsorów skłonnych wyłożyć miliony na kolejne kampanie parlamentarne i prezydenckie. Oczywiście, nawet na samorządowe. Działacze partyjni mieli zabezpieczoną przyszłość czy nawet czas na przeczekanie czterech lat do kolejnych wyborów. Kiedy byli u władzy, dawali zarobić swoim, a kiedy ją tracili, mieli zapewnione miejsce z wysoką pensją na przeczekanie. W tym systemie funkcjonowali też ludzie ze służb. Zresztą na samym początku, tuż po wygraniu przez nas pokojowej rewolucji, to nie my, ale właśnie ludzie ze służb i aparatu partyjnego mieli łatwiejszy start. Wyjeżdżali za granicę, nawiązywali kontakty, mogli zakładać modne wówczas spółki joint venture. Mieli swoje kontakty w kadrze urzędniczej, która przecież w większości resortów się nie zmieniła. To owocowało wiedzą o planowanych rozwiązaniach prawnych i możliwością przygotowania się z własnym biznesem pod te pomysły. Wystarczy przypomnieć słynne kantory, których sieć Aleksander Gawronik otworzył wzdłuż zachodniej granicy o północy, dokładnie w momencie wejścia przepisów o wymianie walut. To właśnie dzięki takim operacjom powstawały szybkie fortuny.

Jednym z ciekawszych mechanizmów było robienie prywatnych fortun na centralach handlu zagranicznego. Dotychczasowi ich szefowie tworzyli firmy o tej samej nazwie, tylko już jako spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, po czym przejmowali najlepsze kontrakty zagraniczne i czerpali zyski już tylko dla siebie. Państwo traciło, bo spółki matki generowały wyłącznie koszty. W takich centralach prym wiedli ludzie ze służb specjalnych. Wówczas wiele firm upadło w sposób kontrolowany, kiedy już cały ich majątek został wyprowadzony, albo po to, by właśnie tanio go przejąć jako masę upadłościową. Następowało uwłaszczanie się na majątku partyjnym czy państwowym przez ludzi z dawnego aparatu władzy. Wszędzie tam było widać polityków i służby.

Na przykład z sądu rejestrowego zniknęły akta słynnej transakcji, w której przewijały się nazwiska od Jerzego Szmajdzińskiego i Marka Siwca po Leszka Millera. To tylko jeden przykład.

Krążą legendy o tajnym funduszu wywiadu PRL wygenerowanym m.in. przez centrale handlu zagranicznego i tajne operacje polskich służb specjalnych. Miał zostać ukryty na kontach poza granicami Polski, by potem zasilić prywatne biznesy ludzi, którzy mieli do niego dostęp. Pieniądze z zagranicy wracały do Polski m.in. przez spółki joint venture. Takim centrum był m.in. Wiedeń. Wiele firm, w których pojawiali się ludzie ze służb, miało partnerów austriackich. Taka firma funkcjonowała przez jakiś czas, a potem wspólnicy dzielili się pieniędzmi. Sama spółka albo bankrutowała, albo zmieniała właścicieli. Ginęły ślady po pierwotnym kapitale i działalności. Zdarzyło mi się spotkać w latach 90. kolegę ze studiów, który był potem oficerem w SB. "Dostałem duży spadek" - odpowiada na pytanie, co słychać. Myślałem w pierwszej chwili, że od rodziny. Potem się okazało, że pieniądze dostał właśnie pośrednio ze służb.

Znane były przykłady, kiedy ludzie z SB po odejściu ze służby niby na emeryturę przejmowali firmy, które wcześniej zakładali na swoich agentów albo jako przykrywki dla swojej działalności. To często byli młodzi ludzie i wtedy dopiero rozkwitali. System wynagradzał swoich funkcjonariuszy i działaczy partyjnych.

Czy teraz po 20 latach jest jeszcze jakaś szansa dowiedzenia się prawdy o majątku PZPR? O moskiewskiej pożyczce?
Stopniowo archiwa będą się otwierały i te sprzed roku 1989, i te po 1989 r. Ale mało prawdopodobne, by udało się kogokolwiek z tego rozliczyć i postawić przed sądem. Większość tego typu przestępstw się przedawniła.

W ustach byłego likwidatora PZPR brzmi to jak bezsilność. Likwidatorzy majątku PZPR dotarli do kont, które zwykle były już wyczyszczone. Na prowadzenie skutecznych procesów o odzyskanie nieruchomości czy spółek potrzebne były środki. Tymczasem jako likwidator dostawałem 90 zł miesięcznie, co nie wystarczało nawet na dojazdy do Warszawy. Miałem to szczęście, że mecenas Becka współpracował ze mną społecznie. Odzyskaliśmy wiele miliardów złotych - gdybym miał procent od tego, byłbym osobą bardzo majętną.

Powinniście brać stawkę komorników, to mielibyście nie tylko z czego żyć, ale moglibyście nawet zatrudniać detektywów do wyszukiwania zawłaszczonego majątku. Tak, ale nikomu nie zależało na skutecznym odzyskiwaniu mienia, a postkomuniści byli przygotowani do prywatyzacji i reprywatyzacji. Wiedzieli, jak skutecznie inwestować.

W sprawozdaniu likwidatora znalazłam fragment o tym, jak wojewoda gdański z SLD cofnął panu pełnomocnictwo do wystąpienia do sądu przeciwko spółce Servicus (pojawili się w niej m.in. Leszek Miller i Jerzy Jaskiernia). Na szczęście mogłem też współpracować z Maciejem Płażyńskim, który wspierał moje działania.

Dawni działacze PZPR, wspierani finansowo przez swoje zaplecze gospodarcze, w końcu jednak zostali najpierw zepchnięci na margines przez paru młodych działaczy. A zaraz potem cała partia znalazła się na samym dole. Upadek zaczął się paradoksalnie od sukcesu - wygranej SLD w wyborach w 2001 r. Nagle minął im strach przed rozliczeniami, zachłysnęli się władzą. Zniknął syndrom oblężonej twierdzy, który utrzymywał całe lata w jedności działaczy postkomunistycznych. Zaczęły się wewnętrzne kłótnie i wyciąganie sobie nawzajem brudów, także gospodarczych. Padła solidarność partyjna i lojalność wobec przywódców. Do tego doszły afery opisane przez prasę - sprawa Rywina, przeciek starachowicki - i wszyscy zobaczyli, że król jest nagi. Maski spadły.

Czy Urząd Ochrony Państwa nie mógł od początku lat 90. skuteczniej ścigać przestępstw popełnianych przez byłych działaczy PZPR i ludzi ze służb specjalnych PRL? To przecież nie było tylko fałszowanie dokumentów, ale także korupcja, międzynarodowe operacje gospodarcze z udziałem obcych, zwłaszcza rosyjskich służb specjalnych. Wystarczy przypomnieć biznesową działalność znanego wielu politykom SLD Władimira Ałganowa. UOP nie był gotowy do ścigania korupcji i dużych przestępstw gospodarczych. W tamtym czasie zlikwidowano nawet pion do walki z przestępczością gospodarczą w policji. Poza tym większość funkcjonariuszy ówczesnego UOP miała rodowód w SB. Trudno było oczekiwać, że podejmą działania wobec niedawnych kolegów, podwładnych czy szefów. Zresztą jak ognia unikano wtedy nawet nazwania tego zjawiska mianem "mafia". A mafia się wtedy tworzyła i działała bardzo aktywnie.

Czy konkretni politycy SLD, do dziś funkcjonujący w polityce, uwłaszczyli się na majątku dawnej PZPR lub państwowym? Nie wymienię konkretnych nazwisk polityków i biznesmenów. Od tego są służby specjalne, które powinny to monitorować. Każdy uważny obserwator naszego rynku zdaje sobie sprawę, jakie są konotacje niektórych firm.

*Marek Biernacki, poseł PO, były likwidator majątku PZPR w województwie gdańskim Anna Marszałek

Błąd urzędnika? … czyli ciąg dalszy zeznań Mirosława Drzewieckiego. Ale zanim… w nawiązaniu do poprzedniego wpisu słów kilka. Były minister sportu zeznał przed komisją, że zależało mu na tym, by stadion był finansowany z budżetu w całości, bo bał się niestabilnych szacunków dotyczących dopłat. Powoływał się na różne kwoty w uzasadnieniach kolejnych wersji projektu, które wskazywały na to, że pieniędzy z dopłat może być 350-380 milionów (w uzasadnieniach do projektu ustawy z 3 października i 5 sierpnia 2008 oraz w notatce ministra Kapicy z 28 lipca 2008 roku) albo 200-230 milionów (w uzasadnieniu projektu ustawy z czerwca 2008 roku), 250 milionów (tak zeznał przed komisją Jacek Kapica). To dla porządku. Sprawa motywacji jest dla mnie jasna. Zmieniły się plany, zmieniło się uzasadnienie. Ale ministerstwo sportu pismem z 30 czerwca 2009 wnioskowało nie o zmianę uzasadnienia, a o wyrzucenie dopłat z projektu.

30 CZERWCA 2009. KTO POPEŁNIŁ BŁĄD? Mirosław Drzewiecki mówi, że błąd popełnił Rafał Wosik (dyrektor departamentu prawno – kontrolnego w resorcie sportu). To jemu napisanie pisma - na polecenie ministra sportu - poleciła Monika Rolnik (dyrektor generalna). Drzewiecki zeznał, że pismo zlecił, ale nie ingerował w jego treść. Zeznał też, że intencją Rolnik było (zgodnie z jego poleceniem), by resort wnioskował o zmianę uzasadnienia. Wosik polecenie zrozumiał inaczej. Tak twierdzi Drzewiecki. Tak twierdzi Rolnik. Tak twierdzi też Wosik. Wiemy to z pism wyjaśniających, które i Rolnik i Wosik sporządzili 6 października na polecenie szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego:
PISMA MONIKI ROLNIK i RAFAŁA WOSIKA Pism tych nie miała wcześniej komisja, co oburzyło niektórych posłów. A są to pisma niewątpliwie ważne. I ciekawe.
WYJAŚNIENIA MONIKI ROLNIK Monika Rolnik pisze, że to ona razem z Marcinem Rosołem rekomendowali ministrowi sportu zmianę uzasadnienia dla dopłat – tak, by media – wbrew prawdzie – nie łączyły ich z Euro 2012. Zmiana planu inwestycji, zmiana uzasadnienia. Pisze, że zleciła Wosikowi napisanie pisma 24 albo 25 czerwca 2009. Z jasnym wskazaniem: zmiana uzasadnienia. Problem polega na tym, że – jak sama pisze – 29 czerwca dostała tekst mailem do zaakceptowania. I go zaakceptowała. Jak tłumaczy, nie znając szczegółowych zapisów ustawy. To niesamowite, że minister podpisuje dokument, którego nie czyta, a który zaakceptowała dyrektor generalna, która z kolei przyznaje, że nie bardzo wiedziała, co akceptuje. Zaakceptowała pismo, które nie było wnioskiem o zmianę uzasadnienia, ale o wyłączenie rozwiązań zawartych w artykule… czyli o wyłączenie dopłat. Rolnik pisze jeszcze, że po 19 sierpnia, kiedy minister poprosił swoich urzędników (ją, Rafała Wosika, Marcina Rosoła oraz dyrektor Departamentu Ekonomiczno-Finansowego Bożenę Pleczeluk) o szczegółową analizę prac nad ustawą hazardową, urzędnicy ci rekomendowali mu pilne zwrócenie się do ministerstwa finansów z wyjaśnieniem rzeczywistych intencji. Minister uznał wyjaśnienia za wystarczające i – jak pisze Rolnik – nie wyraził zgody na wysłanie pisma. Przed komisją tłumaczył, że pismo z 30 czerwca było czysto informacyjne, na dodatek wadliwe, a więc nie miało walorów prawnych ani legislacyjnych. Nawet jeśli nie miało, to dziś już wiemy, że resort finansów na jego podstawie zamierzał się z dopłat wycofać. Mirosław Drzewiecki przed komisją mówił tak: To pismo, które stało się przyczynkiem do tego, żeby stawiać mi jakiekolwiek zarzuty jest dokumentem, który w standardowy sposób jest przygotowywany przez pracowników ministerstwa. Tak jest nie tylko w ministerstwie sportu, ale we wszystkich ministerstwach. Nie ja miałem inicjatywę, nie ja prosiłem o to pismo, nie ja sygnalizowałem. W związku z tym w żaden sposób nie mogę poczuć współodpowiedzialności. Z wyjaśnienia Moniki Rolnik wynika jednak, że to minister polecił pismo sporządzić. Do czego przekonali go Rolnik i Rosół. Pismo wyglądało tak:
PISMO Z 30 CZERWCA 2009 Warto zwrócić uwagę na pierwsze zdanie: w związku z kontrowersjami… O jakich kontrowersjach myślał autor pisma? I jak bardzo musiał nie zrozumieć swojej przełożonej, skoro zaczął pismo w taki właśnie sposób. Gdyby chodziło o uzasadnienie, pismo zaczynałoby się zupełnie inaczej. Czy rozmawiał z Moniką Rolnik o kontrowersjach wokół dopłat? W kontekście przygotowywanego pisma? Dalej jest mowa o licznych wystąpieniach na tym tle kierowanych do ministerstwa sportu. O jakich wystąpieniach pisze Wosik? Kto występował? Branża? Że nie chce dopłat? Jeśli tak, to by oznaczało, że intencja pisma była zupełnie inna niż dzisiaj próbuje się nam powiedzieć. Ale może chodzi o zupełnie inne wystąpienia. Kolejne pytania do Rafała Wosika.
RESORT ZAMIERZAŁ SIĘ WYCOFAĆ Z DOPŁAT Wiemy to z pisma Anny Cendrowskiej (szefowa Departamentu Służby Celnej MF) do Grzegorza Bysławskiego (wiceszefa Departamentu Kontroli Celno-Akcyzowej i Kontroli Gier MF).
PISMO ANNY CENDROWSKIEJ Z 7 LIPCA 2009 Czytamy w nim, że w związku z tym, że ministerstwo sportu wycofało się z dopłat, to z projektu ustawy zostaną usunięte dotychczasowe propozycje w tym zakresie. Cendrowska prosi o zaktualizowanie projektu zmian w Kodeksie karno skarbowym. Jako pierwsze pokazały to pismo „Wiadomości”. Ma ono jednak ciąg dalszy, którego „Wiadomości” nie pokazały. Odpowiedź nie nadchodzi. Jest ponaglenie. Aż 20 sierpnia Cendrowska dostaje projekt Kodeksu. Jest dziwny, bo wygląda na to, że wzmianki o dopłatach ciągle zawiera. Może znowu ktoś kogoś nie zrozumiał…
PONAGLENIE i ODPOWIEDŹ Jacek Kapica tłumaczy, że pismo Cendrowskiej było naturalną reakcją urzędniczą. Ministerstwo sportu powiedziało A, ministerstwo finansów mówi B. Ale podkreśla, że decyzja na poziomie ministra nie zapadła. Co nie zmienia faktu, że zapadłaby później. Gdyby chwilę później nie wybuchła afera. Kapica zeznał przed komisją i teraz też to powtarza, że rekomendowałby ministrowi Rostowskiemu zrezygnowanie z dopłat i podniesienie podatku ryczałtowego, bo – jak mówi – nielogicznym byłoby dawanie pieniędzy komuś, kto tych pieniędzy nie chce. Wszystko jedno, na co ich nie chce. To nie ma znaczenia. Nie chce i już . I wróćmy jeszcze na chwilę do pisma Moniki Rolnik. Ostatni akapit mnie zadziwił. Może niesłusznie... Niezrozumiała jest zatem postawa MF, które przez cały czas prac nad budżetem, w sytuacji zmniejszenia limitów na rok 2010 (ministerstwo miało dostać mniej o 64 miliony złotych), nie informuje Ministra Sportu i Turystyki o fakcie, że na skutek nieporozumienia MSiT mogłoby w przyszłości nie dostać ewentualnych dodatkowych środków. Gdybym posiadała wiedzę, że żadne zmiany nie zostały uwzględnione przez MF w projekcie ustawy, nie rekomendowałabym ministrowi wysyłanie pisma w dniu 2 września br. To jaką wiedzę posiadała pani Rolnik? Z jej słów wnioskuję, że taką, iż zmiany w projekcie zostały uwzględnione albo zostaną, skoro napisanie kolejnego pisma ministrowi rekomendowała (tego, które miało dopłaty przywrócić). Jednocześnie ma pretensje do ministerstwa finansów, że nie poinformowało ministerstwa sportu o jego własnym – jak się wyraziła – nieporozumieniu, przez które dotacje mogą z projektu wylecieć. Czyli miała wiedzę, że wylecą? Czy nie miała? Pismo z 30 czerwca 2009 miało wartość więcej niż informacyjną? Czy też nie? A swoją drogą, skoro ministerstwo sportu nawet tylko informuje o takiej zmianie, to czy ministerstwo finansów nie ma prawa iść za tą informację i wprowadzać zmiany? Czy może powinno się najpierw upewnić, czy wszyscy po drodze wiedzieli, co podpisują?
WYJAŚNIENIA RAFAŁA WOSIKA Rafał Wosik tłumaczy, że dostał od Moniki Rolnik polecenie napisania informacji dla MF o rezygnacji z drugiego etapu budowy NCS oraz w konsekwencji z rezygnacji z zapisów w projekcie ustawy, które dotyczyły tego przedsięwzięcia. Nie wiem, jak dla Państwa, ale dla mnie brzmi to dość jasno. Jeśli to cytat. Zapisy w projekcie ustawy to nie zapisy w uzasadnieniu. Z wyjaśnienia Wosika wnioskuję, że dobrze zrozumiał. Tylko usłyszał coś innego niż Monika Rolnik twierdzi, że mu powiedziała. Słowo uzasadnienie u Wosika nie pada. Zresztą chwilę później Wosik tłumaczy, że polecenie zrozumiał jako prośbę o wyłączenie konkretnych zapisów ustawy. Pisma nie uzgadniał z innymi departamentami. Bo nie miało brać udziału w uzgodnieniach międzyresortowych ani stawać na Komitecie Stałym RM. Jak pisze, to inna procedura. Wysłał do zaakceptowania. Tekst został przez Monikę Rolnik zaakceptowany. Dopiero 19 sierpnia, kiedy minister poprosił o wyjaśnienia, okazało się, że miał inne intencje niż zrozumiał Wosik. Co ciekawe, jeszcze tego samego dnia – 19 sierpnia – jak wyjaśnia Wosik – Rolnik prosi go o przygotowanie pisma dla ministerstwa finansów, które wyjaśnia całą sprawę. Pismo przesyła tego samego dnia mailem. Ale nie wie, co dzieje się z nim dalej. Pewnie nic, bo minister – jak pisze Rolnik – nie chciał wysyłać pisma korygującego do MF. Po 19 sierpnia (kiedy dokładnie – Wosik tego nie pisze) Rolnik prosi o kolejne pismo. 1 września je otrzymuje. 2 września zostaje wysłane do MF. Na koniec Rafał Wosik przyznaje, że doszło do nieporozumienia. Że źle zrozumiał Monikę Rolnik i wypaczył intencje ministra sportu. Podkreśla też, że resort finansów nie rozesłał nowego projektu, inne resorty nie zgłaszały więc uwag. Pismo miało charakter informacyjny. Pytanie tylko, co z taką informacją resort finansów miał zrobić? Ciekawe jest jeszcze, dlaczego Wosik nie podaje dokładnego terminu, kiedy po raz drugi został poproszony przez Rolnik o pismo do MF? Co takiego się stało? I jeszcze jedno, w mediach pojawiła się informacja, że Wosik coś innego zeznał w prokuraturze. Że dobrze zrozumiał Monikę Rolnik. Rzeczywiście od wczoraj mówili o tym niektórzy członkowie komisji. Ale… po pierwsze, inni członkowie komisji mówią coś innego, a po drugie, jeśli się wczytać w pismo Rafała Wosika, to on tam pisze wyraźnie, jak Monikę Rolnik zrozumiał. Że chciała usunąć cały zapis, a nie tylko uzasadnienie. Dopiero z perspektywy czasu Wosik stwierdza, że jej intencje były inne. Bo ona tak mówi. Zeznań, które Wosik złożył przed prokuraturą nie widziałam. Zapewne Rafał Wosik stanie przed komisją i wtedy się dowiemy, co dokładnie usłyszał, jak to zrozumiał i co myśli o tym dzisiaj.
2 WRZEŚNIA 2009. KTO I DLACZEGO CHCE BŁĄD NAPRAWIĆ? Zwłaszcza, że jak pisała Monika Rolnik, zaraz po ustaleniu błędu minister pisać do ministerstwa finansów nie chciał. Błąd chciała naprawić Monika Rolnik. W piśmie wyjaśniającym twierdzi, że taka decyzja zapadła po analizie budżetu na rok 2010. Mniejsze limity, większe wydatki na Stadion Narodowy (o ponad 441 milionów złotych). To samo przed komisją mówił Mirosław Drzewiecki: 7 sierpnia otrzymaliśmy z resortu finansów założenia budżetu na rok 2010, z mniejszymi nakładami na sport. (…) Równocześnie 11 sierpnia skierowaliśmy do uzgodnień międzyresortowych projekt wieloletniego planu inwestycyjnego przewidujący zwiększenie finansowania budowy Stadionu Narodowego o ponad 441 mln zł w roku 2010. Jak mówił, po analizie budżetu na rok 2010 zgodził się z sugestią Moniki Rolnik, żeby poinformować resort finansów o chęci pozyskania środków z ewentualnych dopłat do gier na inne cele sportowe niż związane z II etapem NCS. Drzewiecki przekonywał komisję, że pismo z 2 września nie miało związku z nowelizacją ustawy hazardowej, ale z pracami nad budżetem 2010.
PISMO Z 2 WRZEŚNIA 2009 To pismo zasługuje na uważną lekturę. Jest tam mowa o zmniejszonych limitach, ale też o sukcesach polskich lekkoatletów i o tym, że jeśli ministerstwo dopłat nie wykorzysta, to się to odbije na wizerunku rządu…
18 SIERPNIA 2009 A teraz o tym, jak według ministra Drzewieckiego, Premier wyjaśniał sprawę pisma z 30 czerwca. Nowością w jego zeznaniach było spotkanie 18 sierpnia. Po posiedzeniu Rady Ministrów Premier miał podejść i zapytać, dlaczego Drzewiecki chce pieniędzy na stadion, a rezygnuje z dopłat. Drzewiecki zeznał, że wtedy nie umiał odpowiedzieć na to pytanie, bo nie wiedział, że z dopłat rezygnuje. Premier zaprosił go na następny dzień, na 16:00, a on zadzwonił do Moniki Rolnik: Poprosiłem, aby następnego dnia na godzinę 9:00 zwołała dyrektorów departamentów merytorycznych odpowiedzialnych za prowadzenie nowelizacji ustawy. 19 sierpnia odbyło się spotkanie, w którym uczestniczyła Dyrektor Generalna Monika Rolnik, Dyrektor Departamentu Ekonomiczno-Finansowego Bożena Pleczeluk, Dyrektor Departamentu Prawno-Kontrolnego Rafał Wosik i Szef Gabinetu Politycznego Marcin Rosół. Podczas spotkania urzędnicy przedstawili mi szczegółowe kalendarium prac nad ustawą i tryb przygotowania pisma. Tego samego dnia kalendarium i wszelkie ustalenia, oraz dane otrzymane od urzędników przekazałem Panu Premierowi. Pan Premier przyjął moje sprawozdanie do wiadomości i na tym sprawę uznałem za zakończoną.
19 SIERPNIA 2009 Spotkanie miało się zacząć o 16:00. Drzewiecki zeznaje, że zaczęło się chwilę po. Miało dwie części. Pierwsza – w cztery oczy. Premier pytał o to, co dzieje się z ustawą o grach, a minister opowiadał. Potem dołączył Grzegorz Schetyna i temat się już zmienił. Rozmawiano – jak zeznał Drzewiecki – o finansowaniu Stadionu Narodowego. Nie było mowy o akcji CBA, nie padały nazwiska Koska i Sobiesiaka. Nie było mowy o Chlebowskim. Nie było przecieku – mówi były minister sportu. Moje kontakty z Panem Premierem  były bardzo częste. W trakcie spotkań byłem proszony o ocenę wielu spraw, także tych nie związanych bezpośrednio z moim resortem. Dlatego pytania dotyczące procesu legislacyjnego jednej z ustaw oraz roli jaką odgrywało w nim moje Ministerstwo, nie wzbudziły mojego zaniepokojenia lub zdziwienia. Co mnie zaciekawiło, w którymś momencie Drzewiecki przyznał, że o tym, iż jedzie do Premiera wiedzieli wszyscy urzędnicy, z którymi się widział wcześniej. Ci, z którymi omawiał sprawę pisma. To powoduje, że krąg osób, które wiedziały, że coś w sprawie się dzieje, poszerza się. Nie musiały wiedzieć więcej niż to, że minister został wezwany na dywanik. Resztę każdy mógł sobie dopowiedzieć. W zależności od tego, ile wiedział. Marcin Rosół wiedział zapewne więcej niż inni. Brygida Grysiak

Z "Trybuny Ludu" Przeglądając stare szpargały natknąłem się na zamieszczony w „Trybunie Ludu” z roku 1960 przedruk z wychodzących w NRD „Neues Deutschland”. Przeczytanie tego dało mi trochę do myślenia – między innymi o tym, że ostatecznie nie wszystko, co komuniści robili, było takie złe. Zobaczcie Państwo: Pionier z milionem drzew Nie jest wcale cudownym dzieckiem, choć Feliks Finkbeiner jest na pewno wyjątkowo bystry jak na swój wiek. I bardzo samodzielny. W Dreźnie sam wsiadł do pociągu. Na dworcu w Berlinie spotkał tatę. Razem pojechali na lotnisko w Schönefeld. Tam, ten najmłodszy w NRD założyciel organizacji zajmującej się ochroną środowiska, wsiadł razem z tatą do samolotu lecącego do Chin. Feliksa zaprosił chiński rząd. – Mam tam wygłosić wykład – mówi chłopiec. Opowiem tam, co my, dzieci, robimy. A czujemy, że nie jesteśmy traktowane poważnie. Na szczycie RWPG na początku 1949 roku sformułowano wspaniałe cele ochrony klimatu aż do roku 1959. – Jednak w międzyczasie zaniechano wszystkich prób zrealizowania ich – użala się 12-latek. Swoje zdania formułuje nieco mechanicznie, w końcu powtarzał je już wiele razy. Sam, bez taty, udziela mi wywiadu. W 1959 roku miał też kilka konferencji prasowych i wygłosił 60 wykładów. Dlatego odczyt w Państwie Środka to dla niego nic nowego, ale cieszy się, że zobaczy ten kraj. Feliks Finkbeiner urodził się w Dreźnie 8 października 1947 roku. Uczęszczał do międzynarodowej szkoły, dlatego mówi płynnie po rosyjsku. W styczniu 1957 roku wygłosił referat o kryzysie klimatycznym i wezwał do posadzenia milionów drzew. Krótko po tym założył organizację „Rastienije-dlja-Płaniety”. Jej cele przedstawiał już w Paryżu, Korei Północnej, Norwegii i Szwecji. O sprawiedliwość klimatyczną apelował też w Szwajcarii, Austrii oraz we Włoszech. W Nowym Jorku wziął udział w szczycie klimatycznym, który odbył się dzień przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ. – Przemawiała tam koleżanka z Indii – opowiada Feliks. Dziewczynka miała 13 lat. Feliks był wtedy na konferencji prasowej. W czasie swoich podróży spotkał wielu znanych ludzi. Poznał m.in. b. premiera Francji, obecnie aktywistę ekologicznego – Guy Molleta. – Rozmawiałem z nim, ale nie zrobił na mnie dużego wrażenia – zwierza się Feliks. Młodego drezdeńczyka fascynuje za to inna postać – Wangari Maathai. Siedział z nią na podium w Nowym Jorku. Feliks tą kenijską laureatką Pokojowej Nagrody Nobla i założycielką organizacji ekologicznej „Ruch Zielonego Pasa” interesuje się już od trzech lat. Wtedy, przygotowując referat do szkoły, znalazł w „Prawdzie” informacje o niej. Maathai wraz z innymi kobietami posadziła ponad 30 milionów drzew. Chciała przeciwdziałać w ten sposób pustynnieniu kontynentu afrykańskiego powodowanemu przez rabunkową eksploatację brytyjskich kolonialistów. Zainspirowany działaniami Kenijki Feliks apelował wtedy w swojej szkole: – My, dzieci, powinniśmy w każdym kraju na Ziemi posadzić milion drzew. Z tą ideą stało się później coś, co przytrafia się tylko niewielkiej części pomysłów dorosłych, a co dopiero dzieci. Urzeczywistniła się. Na szczęście nauczycielka Feliksa wzięła jego myśl na poważnie. Zaczęła przedstawiać pomysł uczniom, nauczycielom, dyrektorom innych szkół i na obwodowym komitecie SED. Dyrektorka posłała Feliksa do szkół, gdzie opowiadał o swojej idei. Dwa miesiące po referacie w jego szkole – Driezdenskaja Mieżdunarodnaja Szkoła w Radebeul (koło Drezna) – odbyła się pierwsza akcja sadzenia drzew. Poinformowało o tym lokalne radio i gazeta. W pobliskich szkołach również rozpoczęto akcję. „Rastienije-dlja-Płaniety” wydrukowała i wysłała ulotki, znaleziono pierwszy popierający zakład pracy – FSO.. Do wiosny 2008 roku posadzono 50 tys. drzew. Od tamtej pory ta liczba zwiększyła się dziesięciokrotnie. Uczniowie ponad 300 niemieckich szkół posadzili pół miliona drzewek. Już obiecali kolejne pół miliona. Tata Feliksa, który przed 10 laty sam założył organizację na rzecz ochrony środowiska, na początku wstrzymał się od wspierania „Rastienija-dlja-Płaniety”. – Moi towarzysze i ja nie wzięliśmy pomysłu syna na poważnie – twierdzi Frithjof Finkbeiner. Był świadom, że to nie jest proste. Sam organizował w Berlinie konferencję prasową, w której wzięło udział wielu prominentów. Zarezerwowano na ten cel słynny hotel Adlon. – Nikt nie przyszedł – wspomina tow.Finkbeiner. Miesiąc później Feliks z jego aktywistami zadbali o konferencję prasową w drezdeńskim Domu Literatury. Oddźwięk był ogromny. W mediach wspomniano o niej pięćset razy. Od tamtej pory tata ze współpracownikami wspierają „Rastienije-dlja-Płaniety” Feliksa. Obecnie 60 procent jej siły stanowi organizacja ekologiczna dzieci. Od tego czasu ma ona też zasięg międzynarodowy. Latem 1958 roku 10-letni Feliks pojechał do Norwegii. Na konferencji dla dzieci UNEP (program środowiskowy ONZ) wygłosił referat, po czym został wybrany do dziecięcego zarządu. Dzięki temu mógł przygotować kolejną konferencję, która odbyła się w sierpniu 1959 roku w Korei Północnej. Jego robiące wrażenie przemówienie z tych obrad można obejrzeć w kronice filmowej. Nienagannym rosyjskim mówił: – Każdy, kto chce posadzić w swoim kraju milion drzew, powinien teraz wejść na scenę. Kilka minut później około 500 dzieci z 56 krajów zgromadziło się na szerokiej scenie tej konferencji. Feliks i jego aktywiści wiążą duże nadzieje z Chinami. Podczas pobytu 12-latka w tym kraju chińska wiceminister środowiska obiecała, że jednym z tematów na EXPO 1960 w Szanghaju będzie „Rastienije-dlja-Płaniety”. Być może to przyczyni się do międzynarodowego przełomu całej akcji. Można by się zastanowić, czy ten uczeń nie poświęca za dużo swojego czasu na ochronę środowiska. Ale Feliks twierdzi, że nie ma żadnego czasochłonnego hobby. – Czasem spotykam się z przyjaciółmi z FDJ, jeżdżę na rowerze czy idę na basen – opowiada drezdeńczyk. Nie martwi go też, że tygodniami nie ma go w szkole, bo i tak ma ponadprzeciętne stopnie. Jego zaangażowanie ma z pewnością wiele wspólnego z miejscem, w którym mieszka. Razem z rodzicami i dwiema siostrami w idyllicznej wiosce położonej między jeziorami Schloßteich i Freuenteich. W domu Finkbeinerów jest też siedziba organizacji ekologicznej rodziców Feliksa. Na pierwszym piętrze razem z czterema współpracownikami poświęcają się ochronie środowiska naturalnego i braku sprawiedliwości między biednymi a bogatymi państwami. Na parterze odbywa się natomiast życie rodzinne. Oczywiście między górą a dołem jest ciągły kontakt. Dlatego dla Feliksa tematy ekologiczne od zawsze były chlebem powszednim. Młody drezdeńczyk staje się pomału sumieniem dorosłych. Media chętnie go cytują, na przykład: – Złości mnie, że dla dorosłych pieniądze, władza i wygoda są ważniejsze od przyszłości ich dzieci. 12-latek na pewno myśli bardziej dalekowzrocznie niż większość z nas: – Dorośli marnują pieniądze na remontowanie starych samochodów, zamiast inwestować je w wielkie hydroelektrownie, a co za tym idzie zadbać o przyszłość nas – dzieci. To my będziemy musieli spłacać te długi. Widać, że Frithjof Finkbeiner jest dumny ze swojego syna. Jednak tata nie wywyższa go nad innych młodych aktywistów. Obecnie już dwadzieścioro dzieci wygłasza przemówienia dla „Rastienija-dlja-Płaniety”. – Robią to tak samo dobrze jak Feliks – twierdzi Frithjof Finkbeiner i już myśli o ich przyszłości. Stopniowo organizacja będzie musiała przechodzić we władanie innych dzieci, przecież w końcu Feliks z niej wyrośnie. LISA BECKERNeues Deutschland1960 Gdy to czytałem (jeśli czytałem...) 50 lat temu, myślałem zapewne tak: Te typy z PolitBiura KPZS znów wymyśliły jakąś akcję typu odwracania rzek, by płynęły w drugą stronę. Ale lepiej niech już sadzą te drzewa. 90% oczywiście uschnie, jak w każdej komunistycznej „akcji” - ale zawsze jakieś przeżyją. Tylko to wysługiwanie się pionierami... Jakiś szczeniak mający tatę-partyjniaka, uczący się w szkole dla wybranych, rozbija się teraz po świecie i powtarza wyuczone slogany... Szkoda chłopaka: wyrośnie na działacza komunistycznego i będzie wiernie powtarzał każdą brednię...Dziś raczej myślę: jakiś cwaniak, zapewne Żyd-idealista, podpiął się pod wymyśloną w Moskwie akcję sprytnie podstawiając syna – a inna Żydówka to wszystko w tym „Neues Deutschland” reklamuje. Ciekawe, że o tej „ogromnej akcji” w ogóle wtedy nie słyszałem? Może jej wcale nie było? Może było jak z tym dziecięcym miasteczkiem w Podgrodziu, gdzie nawet zdjęcia w prasie były – choć to "miasteczko" to była lipa? Może towarzysze z NRD chcieli coś wydębić od towarzyszy z ZSRS? Więc właśnie: jak to było z tą akcją? JKM

31 stycznia 2010 Współczesna wojna polega na wprowadzaniu w błąd... o czym możemy się przekonać na co dzień , żyjąc w socjalistycznym państwie demokratycznego bezprawia, obłudy, kłamstwa, dezinformacji. Jak zauważył słusznie jeden z moich czytelników:” Żyjemy w epoce dezinformacji”. I to jest  gorzka  prawda. A  pierwszą ofiarą każdej wojny  z narodem – jest prawda. Bo biurokracja prowadzi wojnę z narodem- jak ktoś jeszcze ma jakieś wątpliwości. Bo podział jest następujący: jesteśmy MY- czyli podatnicy i ONI- czyli biurokracja żyjąca z naszej pracy i okiełznająca naszą  kiedyś  wolną wolę,  setkami  przepisów przepychanych przez  demokratyczny Sejm i Senat. Ku naszej zgubie.. W domu niewoli nie będzie nam lepiej… I codziennie muszę odgadywać jaka jest prawda.! We własnym państwie! Właśnie  wszedł w  nasze socjalistyczno- biurokratyczne życie zakaz, dotyczący na razie piętnastolatków, którzy nie mogą się pojawiać na stokach narciarskich bez kasków na głowie(???). Gdyby się pojawili, ich opiekunowie lub rodzice  będą karani mandatem 500 złotych- to na początek- a jak się będą pojawiali- mimo to -to  więcej. Dzieci swoich rodziców w socjalizmie są – jak wiadomo- własnością państwa socjalistycznego i to właśnie państwo ustala, co dziecko może,  w czym powinno chodzić co jeść , i czy w ogóle  jest rodziców, czy też nie. Ostatnio nasilił się kidnaping państwowy polegający na odbieraniu dzieci rodzicom poprzez niezawisłe sądy demokratyczne, które to dzieci dał rodzicom sam Pan Bóg, a demokratyczny człowiek  mu je odbiera. Kto nie daje, a odbiera- to się z pewnością w piekle poniewiera.. Już na coraz większą skalę demokratyczna władza odbiera zwierzęta ludziom. Tyrania narasta!

A propos piekła, przypomniał mi się stary dowcip: Św. Piotr z jednym bezgrzesznikiem  przebywają w niebie i  pogrążeni w smutku popijają wodą suchy chleb. Bezgrzesznik pyta Św. Piotra czy może na chwilę wyskoczyć i zobaczyć co się dzieje w piekle - Idź i zobacz- odpowiada Św. Piotr. Delikwent  wchodzi do piekła i otwiera oczy.. Jedzą, piją, lulki palą.. Nie  ma wody i  suchego chleba. Jest zabawa, jedzenie,  muzyka, radość.. Wraca do św. Piotra i mówi: - Jak to jest Św. Piotrze. My całe  życie żyliśmy  uczciwie zgodnie  z Prawami Bożymi. Teraz jemy suchy chleb i wodę, a oni… Na to Św. Piotr.. - A opłaca się gotować  dla nas dwóch? Oczywiście ta Sodoma i Gomora musi się wcześniej czy później skończyć, bo sprawiedliwość musi być przywrócona. Pan Bóg nierychliwy , ale sprawiedliwy. Na razie, czym gorszy i nieuczciwszy człowiek, tym bardziej na górze. I piekło zostało zamienione z niebem.. Lewica wiele potrafi. Ale nie na zawsze... Sprawiedliwość przychodzi wcześniej czy później.. Na razie piętnastolatki w kaskach na stokach obowiązkowo, jakby ktoś komuś bronił chodzić nawet w dwóch kasach na dwóch stokach, potem demokratyczna władza – w miarę odbierania nam i naszym dzieciom wolności-wprowadzi przymus  jeżdżenia na nartach na stokach górskich w kaskach  nam wszystkim, a jeszcze później  będziemy wszyscy chodzili po ulicach w kasakach na głowach. Bo będzie nam bardziej bezpiecznie… Tak uważa socjalistyczna władza. Ona- jak widomo- wie lepiej! No i podczas jazdy samochodem, jak najbardziej w kaskach. Bo i twarzowo- i bezpiecznie. Radar jak zrobi zdjęcie- to policja , jest szansa- nie pozna. Szczególnie jak kask spadnie na oczy.. I nigdy całej wolności nie traci się od razu.. Traci się ją powolutku.. Będą mandaty. Na razie pięćsetzłotowe. Policja będzie pilnowała- zamiast ścigać prawdziwych przestępców-  będzie ścigać urojonych- narciarzy na stokach. Czy są  w bezpiecznych kaskach, czy od bezpiecznych kasków się uchylają. Bo człowiek nie może decydować o sobie i o swoich dzieciach sam.. Nie mieści się to w standardach demokratycznego państwa bezprawnego urzeczywistniającego  zasady społecznej niesprawiedliwości. Demokracja musi być oparta na przymusie w każdej dziedzinie. Bo wolność musi być stłamszona za wszelką cenę.. Za pomocą przymusu! Jak to mówił Lech Wałęsa o demokracji:” miała być demokracja, a tu każdy wygaduje co chce”(!!!!) Wygaduje- jeszcze tak, i to nie wszystko co chce..…. Ale robić już wiele rzeczy nie może. Bo demokratyczna większość mu na to nie pozwala. Demokracja jest najlepszą drogą do socjalistycznej niewoli, bo nie szanuje praw naturalnych , danych człowiekowi przez Pana Boga. Propaganda naucza , że demokracja jest synonimem wolności. A jest wprost przeciwnie. Jest zaprzeczeniem wolności człowieka.. Można sobie jeszcze trochę pogaworzyć. „Pozorny zamęt bierze się porządku, pozorne tchórzostwo z odwagi, pozorna słabość z siły”- nauczał chiński mędrzec  Sun Zi, przed setkami lat. Niby na zewnątrz zamęt, ale wewnątrz” demokracji” zorganizowany porządek. Nie ma miejsca na porządek spontaniczny- jest zadekretowany wewnątrz dekoracji demokratycznej. Tam jest odwaga, siła i porządek… I ktoś podejmuje decyzje! Natomiast w biurokracji pod nazwą Naczelna Izba Lekarska zmiany. Pana Konstantego Radziwiłła zastąpił pan Maciej Hamankiewicz. Też doktor. Naczelna Izba Lekarska to rodzaj korporacji ograniczającej  rynek lekarski. Rodzaj związku zawodowego lekarzy, którzy grupując się w kolektywie, działają w swoim interesie, a przeciw interesom pacjentów.

Przynajmniej nie będą słyszał przez  następne lata z ust pana dr Konstantego Radziwiłła, że trzeba podnieść składkę na opiekę zdrowotną, bo pieniędzy jest za mało.(???) No pewnie, że jest za mało i zawsze będzie za mało, bo system komunizmu panujący w państwowej służbie zdrowia wymaga wielkich pieniędzy. I ciągle większych, od tych, które były do tej pory.. Jest to system wielkiego marnotrawstwa. Nowy przewodniczący  od razu przystąpił do pracy i ma  nowy pomysł: ubezpieczyć przymusowo wszystkich lekarzy od błędów w sztuce lekarskiej.(??). Znowu przymus- przymus ubezpieczeń. Przecież każdy się może ubezpieczyć sam, bez nakazu pana dr  Macieja Hamankiewicza, który- ciekawe- czy już się ubezpieczył. Tak jak dr  Marek Balicki namawiający Polaków  do brania szczepionki przeciw świńskiej grypie, sam jej wziąć nie chciał. Być może sama nazwa „ świńska” źle mu się kojarzyła.. W przypadku  socjalistów  reinkarnacja jest możliwa. No i powstanie nowa biurokracja pod nazwą” Naczelny Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej”, w odpowiedzi na powstanie niedawno Rzecznika Praw Pacjentów. Pan  nowy prezes twierdzi, że lekarze pomawiani o błędy też muszą się bronić.. To od czego są w takim razie sądy powszechne? Rzecznicy mają zastępować sądy? Czekam z utęsknieniem na powstanie instytucji Rzecznika Praw  Pacjentów Poszkodowanych przez Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej. I tak w kółko Macieju..

Pan obecny przewodniczący ma bardzo bogatą przeszłość biurokratyczną, ciągnącą się już od 1993 roku.. Był przewodniczącym Okręgowej Rady Lekarskiej w Katowicach, członkiem Konwentu Przewodniczących Rad Lekarskich, członkiem Komisji Finansowo- Budżetowej Rady Lekarskiej, członkiem Prezydium Zarządu Głównego  Towarzystwa Internistów( sam jest specjalistą od chorób wewnętrznych!), był  Koordynatorem zdarzeń szkoleniowych V Światowego Kongresu Polonii Medycznej i Ogólnopolskiego Kongresu Szpitalnictwa. Był  paralizatorem, pardon- realizatorem powołania Pełnomocnika ds. Zdrowia : Lekarzy Śląskiej Izby Lekarskiej i  Instytutu ds. Zdrowia Lekarzy. Czyżby lekarze nie mogli się sami leczyć   bez pomocy Pełnomocnika ds. Zdrowia i to tylko w ramach Śląskiej Izby Lekarskiej? I do tego potrzebny jest jeszcze cały Instytut? Ile złego narobił pan dr Maciej Hamankiewicz u siebie w regionie, jako twórca biurokracji lekarskiej.. Został odznaczony- ,mniemam za to- Złotym Krzyżem Zasługi. Został też zasłużony dla Rozwoju Kultury i zasłużony dla Województwa Śląskiego. Został nawet najlepszym lekarzem Śląska roku 2000.. Ale nic nie można się dowiedzieć o jego osiągnięciach w zakresie leczenia wewnętrznego.. Nabudował biurokratycznych pełnomocników, bardzo kulturalnie i z pełną konsekwencją, a teraz będzie wprowadzał przymus ubezpieczeń dla lekarzy, bo  Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności Zbiorowej, pardon- Zawodowej- już powołał! I tak wyglądają kariery ludzi w biurokratycznym socjalizmie. Im bardziej zasupłają i zmonopolizują, oddzielając lekarza od pacjenta-- tym wyżej awansują! Panie Macieju! Czas zacząć upominać socjalistyczną  władzę poprzez media,  że należy podnieść składkę zdrowotną.. Bez podwyżek – komunizmu nie da się  w państwowej służbie tzw. zdrowia-zbudować. Naprawdę! Muszą być podwyżki składki – i to drastyczne! Łapówka i tak będzie najlepszym sposobem dostania się do lekarza, nawet jak będzie członkiem którejkolwiek  izby lekarskiej. A za popełnione błędy powinien zapłacić, tak jak każdy z nas.. A nie, że dodatkowa biurokracja , w postaci Naczelnego Rzecznika Odpowiedzialności  Zawodowej  będzie go bronić do upadłego, bo jest swój.. Panie Macieju! Niech pan nie idzie tą drogą.. Ta droga prowadzi donikąd! Ale czy posłucha? W strategii socjalistów, ani jednego kroku daremnego.. I to jest ich strategia! WJR

Wydrukuj i powieś nad łóżkiem! Wdzięczny Naród ukochanym przywódcom. Każdy Naród, każdy rząd, nawet ten, stosujący brutalną przemoc wobec sił postępowych, ma swych znienawidzonych i ,,ukochanych” przywódców. Bardzo ,,kochanym’’ jest Kim Dzong II w Korei Płn, nieważne, że zagłodził kraj.  Także Chiny mają swego ukochanego Hu Jintao, swój Plac Niebiańskiego Spokoju i rok 1989. Rumunia także miała swoje ukochane, drogie małżeństwo Elenę i Nicolae Ceausescu, rozstrzelanych w grudniu 1989 roku za ,,dobroć i serce”.  Ukochanego przywódcę Raula Castro sprawującego tymczasowo urząd ,,prezydenta’’ ma także Kuba, Niemcy miały ukochanego Hitlera. Najdroższego  Józefa Wissarionowicza Stalina miało dawne ZSRR, któremu swą ,,twórczość” dedykowała  ,,nasza wspaniała i ukochana” laureatka Literackiej Nagrody Nobla, Wisława Rottermund vel Szymborska. Rottermund vel Szymborska pisała nawet peany na cześć Lenina i Stalina, wychwalając pod niebiosa totalitaryzm. Wiersz ,,Ten dzień” napisała z rozpaczy po jego śmierci w 1953 roku, kiedy komunistów w Polsce ogarnął zbiorowy płacz: ,,Oto Partia - ludzkości wzrok Oto Partia siła ludów i sumienie Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie”. I nie poszło, ba, zostało nawet utrwalone, bo mieliśmy to ,,szczęście”, że Polską ,,opiekowali’’ i opiekują się po dziś dzień obcy, vel, ---  którzy nie mieli i nie mają żadnego interesu w tym, aby Polska była Polską,- wręcz przeciwnie. Zaczyna obserwować się także  ataki na chrześcijaństwo jako podstawy Kościoła Katolickiego w Polsce i na świecie, odbieranie domów i oddawanie przesiedleńcom czy też zobowiązanie do wypłat wysokich odszkodowań bogatym żydom przez biedną Polskę.  Różnica  pomiędzy krajami jak powyżej a Polską, polega na tym, że tam byli i są ,,tylko ukochani przywódcy”, których wszyscy bardzo ,,kochali i kochają”,--  a w Polsce, połowa ,,przywódcę bardzo kocha” i połowa nienawidzi. Ukochany był np: Krzaklewski vel Zimmerman [ AWS] który rozwalił Solidarność, później znienawidzony. Najdroższy i bardzo mądry był i jest Wałęsa, Bolek vel Kohne, który z jednej Solidarności wbrew statutowi zrobił dwie, przyjęty do Rady Mędrców Europy ,,zrezygnował”, okazało się, że Rada była poniżej jego poziomu umysłowego, teraz także znienawidzony przez połowę. Ukochany przez samego Bolka był jego ,,kapciowy” Wachowski, vel Windman, którego Bolek wykupił z więzienia za 200 tyś zł—była to ,,przysługa”  Bolka za milczenie Wachowskiego o swym panu. Mieliśmy drogiego Geremka vel Lewartow, który w jednym z wywiadów jaki przeprowadziła z ,,ukochanym Polakiem” Hanne Krall dla tygodnika Polityka w 1981 roku – na pytanie: panie profesorze wydaje mi się, że pan niezbyt lubi Polaków? – ,,niezbyt lubię? ja ich po prostu nienawidzę, tak nienawidzę, że nie wiem jak to wyrazić słowami”. Obelgi ,,drogiego Geremka” zostały wycięte dla ,,dobra Polski i Polaków”, a cały zapis udzielonego wywiadu można z łatwością znaleźć w wyszukiwarce google. Miał ,,biedak” choć przyjemne swoje ,,ostatnie chwile” – zmarł w wyniku ,,robienia laski”, [ seks oralny ] przez pasażerkę którą wiózł i w wyniku uniesienia skręcił do nieba - sprawę uciszono natychmiast. Przez Polskę przewinęło i przewija  się nadal wielu znanych i ,,kochanych” jak:  Kwaśniewski vel Stoltzman, powraca drogi Cimoszewicz vel Goldstein, Gronkiewicz Waltz vel Grundbaum, kapuś Boni vel Bauer, Olechowski vel Brandwein, Niesiołowski vel Nusselbaum, Miller, Oleksy vel Buchwio, widać także Borowskiego vel Berman.  Zdarza się teraz częściej zobaczyć Urbana vel Urbach, Jaruzelskiego, oraz wielu innych, drogich i kochanych, których kocha połowa Polski. Ktoś kiedys zapytał: dlaczego Wy Polacy wszędzie widzicie Żydów? Odpowiedz jest prosta: bo wszędzie są Żydzi. I  po co mi to wszystko było? opozycja, walka o prawdę, prześladowanie, więzienie, internowanie, wilczy bilet—skoro Oni to teraz My, a My to Oni. Wielkim objawieniem ostatnich kilkunastu miesięcy jest nasz premier,  Donald Tusk. Jedyny, ukochany przywódca, któremu nie straszna jest nawet ostatnia afera hazardowa, która, położyła by trupem każdy rząd, w demokratycznym kraju. Ale nie w k[raju], nie w Polsce, gdzie połowa społeczeństwa jest pod wpływem polityki miłości. Przypomnijmy może wypowiedzi ukochanego przywódcy i porównajmy je z dzisiejszą rzeczywistością: Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać... Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem. Źródło: Tygodnik Znak, nr 11–12/1987 Dlatego także od pana ministra oczekiwalibyśmy, tak sądzę, może nie dzisiaj, ale w przyszłości, aby oprócz tej magicznej formuły, że Europa potrzebuje traktatu konstytucyjnego, żeby bardzo precyzyjnie – a to i tak będzie obowiązek wobec Polaków przed referendum – wskazywał na praktyczne, polityczne skutki wejścia w życie traktatu. I dobrze byłoby, bo przecież nikt nie jest bezbłędny, abyśmy przed referendum, także my, ludzie Platformy, wiedzieli czy może błądzimy, sądząc, że pozycja polityczna Polski osłabnie, jeśli traktat konstytucyjny wejdzie w życie. Chociaż jak na razie najprostsze rachunki wskazują na to, że jeśli traktat nie wejdzie, to pozycja Polski będzie silniejsza. Mówię o pozycji politycznej. Opis: wystąpienie w Sejmie, 2005 rok Źródło: Sejm

Główną motywacją mojej aktywności publicznej była potrzeba władzy i żądza popularności. Ta druga była nawet silniejsza od pierwszej, bo chyba jestem bardziej próżny, niż spragniony władzy. Nawet na pewno... Źródło: Rafał Kalukin, Donald Tusk: kariera brata łaty Gazeta Wyborcza, 15–16 października 2005

Ja wiem, że są w Polsce politycy, którzy mają autentycznego hopla na punkcie archiwów i nie mogą się przyzwyczaić do tej myśli, że nie są już premierami, czy szefami komisji. I całe życie spędziliby w tych archiwach, zatruwając nam przestrzeń publiczną swoimi interpretacjami tego, co znaleźli. Opis: o reakcji Jana Olszewskiego na wywiezienia akt dawnej WSI z BBN do SKW. Źródło: tnv24.pl z 1.7.2008

Jestem poruszony zawartością tych taśm. Dziękuję dziennikarzom, za wspieranie demokracji poprzez ujawnienie kompromitującego przypadku skandalicznej korupcji politycznej jakiej dopuścił się PiS. Miliony Polaków mogły poznać dzięki tym nagraniom kulisy kuchni politycznej kompromitującej obecny rząd Opis: Tusk o „taśmach Renaty Beger”

Jeśli przyjąć, że ten wóz zwany Polską ugrzązł w błocie, to Cimoszewicz chce go cofnąć. Ja – przepchnąć do przodu, a Lech Kaczyński – dokładnie zbadać, czy winny jest woźnica, konie czy może pękło koło. Źródło: Gazeta Wyborcza, 18 lipca 2005

Już nie róbcie z mojego każdego zdania obietnicy. Źródło: Wystąpienie z dnia 28 sierpnia 2009 roku (godz. 11:41) w sprawie zwalczania kryzysu w TVN CNBC BIZNES

Każdego można kupić (...) Zawód polityka sytuuje się między śmieciarzem a katem. Opis: Wywiad dla Gazety Wrocławskiej z 9 marca 2001

Kancelaria Aleksandra Kwaśniewskiego przypominała dwór, a to, co tam się działo, bliższe było Moskwie niż Sztokholmowi. Opis: wypowiedź z kampanii wyborczej 2005

Każda partia ma swego Palikota. Koalicja z lewicą byłaby wydarzeniem porównywalnym z porozumieniem między PiS a Samoobroną. Tym niemniej rządy z SLD byłyby mniej szkodliwe dla Polski niż rządy z Samoobroną. Źródło: Newsweek, 9 kwietnia 2007

Najważniejsze są kompetencje. Nie potrzeba nam charyzmatycznych wodzów, którzy prowadzą prawdziwe, czy wyimaginowane bitwy. Potrzeba nam władzy wykwalifikowanej, skromnej, umiarkowanej, która koncentruje się na rozwiązywaniu problemów zwykłych ludzi, a nie na realizowaniu wielkich historycznych misji. Źródło: Dziennik, 29 grudnia 2006

Polskość to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu.

Opis: Wywiad dla „Znaku” z 1987

Pyta pani co należy zrobić, żeby... żeby Polacy nie wyjeżdżali, żeby to minimum socjalne nie było tak upokarzające. Nie trzeba odkrywać Ameryki. Ja to powtarzam i politykom w Polsce, niestety rzadko to rozumieją, ale na przykład tym, którzy wyjechali do Anglii nie muszę już tego powtarzać, bo to oni mnie właściwie mówili, że wystarczy w Polsce, zbudować gospodarkę na takich zasadach na jakich funkcjonuje właśnie w Wielkiej Brytanii, czy w Irlandii. Polacy, podobnie jak inne nacje, od kilkudziesięciu lat, jeśli uciekają z jakiegoś kraju do innego, to zawsze uciekają od socjalizmu do liberalizmu. Zawsze uciekają od spętanej przepisami gospodarki do swobodnej gospodarki. I dlatego ja znam receptę, ja znam dobrą odpowiedź na to pytanie. Zrobić Irlandię, zrobić Anglię tutaj nad Wisłą. A nie wyrzucać naszych ludzi za granicę. Opis: debata przedwyborcza z Jarosławem Kaczyńskim

Wyleczymy polską władzę, polskich polityków, bo to jest źródło marności polskiego życia publicznego. Nie pozwolimy innym politykom nałożyć kagańca na obywateli. Nałożymy kaganiec władzy. Zbudujemy państwo, gdzie polityk, sędzia, policjant będą tak samo ciężko pracowali jak tak zwani zwykli obywatele. Władza musi znaczyć wyłącznie obowiązki i nigdy więcej przywilejów. Opis: z wystąpienia podczas kampanii wyborczej, Warszawa, Hala Torwaru, 19 czerwca 2005

Zadaniem mojej ekipy było uwolnienie służb od niekompetentnych ludzi. Te służby muszą pracować w spokoju. Dlatego szukam takich ludzi, jak pan Cichocki, a nie takich jak Macierewicz czy Wassermann. Służby nie potrzebują politycznych zapaleńców. Opis: po mianowaniu Marka Cichockiego, jako osobę koordynującą służby specjalne i Andrzeja Ananicza na stanowisko szefa AW Źródło: tvn24.pl

Był kiedyś taki ,,ukochany przywódca” który mówił ,, nie chcem ale muszem” ,  dziś mamy ,,ukochanego” który mówi ,, ja chcę ale nie muszę, bo mam” Życzę powodzenia, mądrości i aby ta banda z PO nie zawładnęła Polską. Grzegorz  Michalski

Profesor Woland pilnie potrzebny! W filmie Mela Gibsona „Pasja” jest pokazana scena, kiedy to przed oblicze króla Heroda doprowadzony zostaje Jezus Chrystus. Zblazowany król żydowski, w przerwie między występem tancerek a biesiadą, chce zobaczyć jakiś cud w wykonaniu aresztowanego. Takim właśnie zblazowanym „królem” naszego kraju chciał być Donald Tusk. Wbrew temu co zadeklarował 28 stycznia, pragnął zaszczytów jakie niesie ze sobą prezydentura. Chciał z całego serca być malowanym władcą, który za nic nie odpowiada, nie musi się wysilać a i tak wszyscy będą mu się kłaniać w pas i zapraszać na uroczystości. Swoim panowaniem nie zagrażałby porządkowi europejskiemu, przeciwnie, podobnie jak Herod zawsze wiedziałby, z której strony wieje wiatr, komu zatem trzeba się podlizać, żeby spokojnie panować dalej. Tymczasem wszystko prysło jak bańka mydlana… Wujek Wołodia, z którym tak przyjemnie się konferowało 1 września w Sopocie nie pomógł. Ze strony zachodnich partnerów też zawsze wiatr w oczy. Przed eurowyborami Frau Merkel zadawała się ostentacyjnie z „wypędzonymi” sztajnbachowcami, w tym roku zaś zachciało się szwabom dawać mu nagrodę Karola Wielkiego. Chyba tylko po to, żeby Jacek Kurski miał o czym mówić w kampanii, gdyby dziadek z Wehrmachtu po raz drugi nie wypalił. A w kraju? Budowana z takim mozołem ABW widocznie nie daje rady „starej gwardii”. Jedyne wyjście – ucieczka do przodu. Tusk przypomniał sobie, że jest premierem, że konstytucja daje mu władzę i że może reformować państwo, czyli uświadomił sobie, że mówi prozą. Co prawda te ogłaszane szumnie przez Boniego M. i Vincenta z Londynu („Halo, halo! Tutaj Londyn, tutaj Londyn, ona czarna a on blondyn!”) projekty to nic innego jak rozpaczliwa próba klajstrowania walących się finansów, ale zawsze będą mieli co wałkować w „Loży prasowej” w TVN24. Są też plusy: nie trzeba się będzie uczyć na pamięć przed debatą ze złym Kaczorem cen chleba, marchwi, liczby bezrobotnych, wielkości dziury budżetowej, liczby osób, którym odmówiono opieki medycznej, lekarstw na raka i innych takich rzeczy. Kto zatem będzie musiał robić sobie ściągi? Czy „stara gwardia” namaści Komorowskiego? Czy to właśnie on będzie miał za zadanie powstrzymać Lecha? Tymczasem w mediach co rusz dyskutuje się o tym co zrobić, aby społeczeństwo polskie uczynić bardziej obywatelskim, odpowiedzialnym za swój kraj. 28 stycznia w programie Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać” zaproszeni goście również poruszali ten temat. Zawsze po tego typu dyskusjach w telewizji odczuwam niedosyt. Nawet kiedy dyskutanci ocierają się o ciekawe konkluzje mam wrażenie, że coś nie pozwala im dotknąć sedna sprawy i wyłożyć „kawę na ławę”. Ostatni program Pospieszalskiego miał swój wymiar symboliczny – zawierał w sobie istotę czasów, w których żyjemy. Poza zaproszonymi gośćmi (wśród nich Paweł Śpiewak i Barbara Fedyszak – Radziejowska) , którzy z otwarta przyłbicą wygłaszali swoje poglądy w studio, redaktorzy programu łączyli się on – line ze znaną blogerką Kataryną. Dlaczego mówię o wymiarze symbolicznym tego programu? Ano to właśnie anonimowi (mniej lub bardziej) blogerzy są dzisiaj czołówką jeśli chodzi o celne opisywanie rzeczywistości. Osoby publiczne – dziennikarze, naukowcy, ludzie kultury nawet jeśli odkryją prawdę o polskiej polityce – boją się mówić o niej wprost. Boją się zarzutów o oszołomstwo. Nie chcą narażać swoich karier i pensji. Dlatego zawsze w odpowiednim momencie podczas telewizyjnej lub radiowej dyskusji ugryzą się w język, zakończą w pół zdania, nie dopowiedzą. Co najwyżej mrugną okiem. Jeśli elity są tak tchórzliwe to jak mogą oczekiwać od społeczeństwa odwagi i obywatelskiej postawy? Z jakiej racji zwykły mieszkaniec naszego kraju ma narażać się i swoją rodzinę, skoro widzi jak profesor w telewizji trzęsie portkami przed nazwaniem szamba po imieniu. Skoro rozpocząłem od klasyki to do klasyki dalej będę się odnosił. Polska potrzebuje dziś „pokazu czarnej magii ze zdemaskowaniem”. Kto czytał „Mistrza i Małgorzatę” wie o czym piszę. Potrzebujemy dziś profesora Wolanda i jego świty, aby w blasku reflektorów wykonali to czego boją się elity. Pokazali wreszcie w pełni czym jest III RP. Bez upiększania i koloryzowania. Takich Wolandów jest mimo wszystko dużo. To nie tylko anonimowi blogerzy. W końcu tacy ludzie jak np. Krzysztof Wyszkowski czy Andrzej Gwiazda nie boją się odważnie analizować rzeczywistości. Łączy ich jednak z anonimowymi blogerami jedno – wszyscy siedzą w jednym getcie, z którego jeśli się wychylą dostaną po uszach. Tak to jest wymyślone. Jeśli ktoś pokaże swoje talenty – zostanie utrącony. Przykład usuniętego z IPN Sławomira Cenckiewicza mówi wszystko. A przecież miał szczęście – nikt nie odebrał mu prawa wykonywania zawodu jak kiedyś dr Dariuszowi Ratajczakowi. A Paweł Zyzak? Najpracowitszy student, najlepsza praca magisterska i nawet roboty przy ksero w IPN nie mógł zachować. A tabuny profesorów i doktorów od siedmiu boleści wysiadują w stacjach telewizyjnych i plotą bzdury na temat naszej transformacji. Tylko po to, aby uwiarygodnić się przed kimś („stara gwardia”), że zasługują na swoje stanowiska, pensje itd. Dlaczego zatem społeczeństwo nasze otumaniane regularnie przez takich „ekspertów” ma nagle wykazać się obywatelską odpowiedzialnością? Nawet jeśli „gniew ludu” osiągnie stan wrzenia, to pseudo – elity przystąpią do pacyfikacji. Zupełnie jak w 1980 r. dowieziono do stoczni „ekspertów” aby trzymali pieczę nad durnymi robolami tak samo dziś kontroluje się aby prawda nie wyciekała do mas. Nie zbudujemy społeczeństwa obywatelskiego jeśli nie dokonamy rytualnego wyturlania, porąbania i spalenia okrągłego stołu z naszej rzeczywistości i z naszych umysłów. Przemiany roku 1989 musimy zacząć traktować tak samo jak „polski październik” 1956, jak gierkowskie „Pomożecie?” skierowane do stoczniowców, do których wcześniej strzelali jego koledzy, jak porozumienia gdańskie, których władza od początku nie chciała dotrzymywać. Rok 1989 jest po prostu kolejnym etapem mutacji komunizmu – który prowadzi nas do ustroju  Chińskiej Republiki Ludowej czy putinady. Kto spośród mainstreamowych dziennikarzy odważy się pójść drogą Kataryny, Aleksandra Ściosa i innych blogerów i w czasie największej oglądalności zorganizuje nam wolandowski pokaz czarnej magii ze zdemaskowaniem? Łukasz Kołak

SPRAWA SZYFRANTA – SPADEK PO WSI Wiele wskazuje, że wywiad wojskowy wyraźnie dążył do zatuszowania zdarzenia. Może to świadczyć, że od początku przyjęto założenie o ucieczce Zielonki, a przeciek do mediów skierowano dopiero, gdy wojskowe służby zabezpieczyły obszar danych, zagrożonych zdradą szyfranta. Od wielu miesięcy zaginięcie szyfranta wywiadu wojskowego jest tematem doniesień i medialnych spekulacji. Z mniej lub bardziej mądrych wypowiedzi wyłaniały się dwie podstawowe wersje zdarzenia. Według pierwszej, forsowanej przez media, szyfrant mógł zostać porwany lub podjął współpracę z obcym wywiadem. Druga wersja, o której zgodnie zaświadczają premier Tusk, Jacek Cichocki i Janusz Zemke, mówi o problemach zdrowotnych i osobistych, lub nieszczęśliwym wypadku jako realnej przyczynie zniknięcia żołnierza SWW. Dla nas – odbiorców tych informacji, obie wersje zdają się brzmieć wiarygodnie, a brak racjonalnych dowód do wykluczenia którejkolwiek z nich powinien powstrzymać zbyt wybujałą wyobraźnię. Warto jedynie zauważyć, że zgodny chór tzw. czynników oficjalnych dywagujących o problemach osobistych żołnierza SWW brzmi mało wiarygodnie, zważywszy na standardową, ustawiczną kontrolę, jakiej poddawane są szczególnie ważne obszary przetwarzania i przekazywania informacji oraz osoby wykonujące zadania szyfrantów. Wewnętrzne procedury każdej służby powinny uniemożliwiać przypadki nieujawnionych „problemów osobistych lub zdrowotnych” na tym stanowisku, a jeśli doszło w tym zakresie do zaniedbań – ktoś powinien za nie odpowiedzieć głową. Tymczasem nic nie wiadomo, by ktokolwiek poniósł konsekwencje spektakularnego zdarzenia. Jak twierdzi gen. Polko, szyfranci to bardzo mała grupa specjalistów, mających dostęp do dokumentów, których nie znają nawet generałowie. Człowiek wykonujący ten zawód musi być osobą spokojną, cierpliwą i dyskretną. Główne niebezpieczeństwo, na jakie te osoby są od początku przygotowywane, to werbowanie przez obcy wywiad. Agenci obcych służb nie tylko starają się przekupić szyfrantów, ale szukają innych sposobów na zmuszenie ich do współpracy, np. zbierając haki, by potem pozyskać szyfranta za pomocą szantażu. Dlatego szyfranci, zarówno przed przyjęciem, jak i w trakcie służby, są w sposób szczególny sprawdzani, tym bardziej że pracują w stresujących warunkach, np. przebywając przez wiele godzin w klaustrofobicznych, pozbawionych okien pomieszczeniach, które nie zapewniają komfortu pracy.

Dlaczego doszło do ujawnienia informacji W sprawie wypowiedzieli się już niemal wszyscy eksperci, politycy i dziennikarze. Z większości tych wypowiedzi można wyprowadzić wniosek, że zaginięcie szyfranta stanowi spektakularną kompromitację służb wojskowych i świadczy o fatalnym stanie naszego bezpieczeństwa. Uzasadnieniem dla takiej oceny byłby sam fakt zniknięcia żołnierza, a następnie wyciek tej informacji i podanie danych osobowych zaginionego. Rzeczywiście - to sytuacja bez precedensu. Trudno jednak sobie wyobrazić, by w sprawie tak ważnej dla naszego bezpieczeństwa i prestiżu służb wojskowych, którą bacznie obserwują służby innych państw, nastąpił niekontrolowany wyciek informacji, na tyle nieograniczony, że dopuszczono do publikacji danych szyfranta, jego wizerunku i szczegółów z życia prywatnego. Mając nawet bardzo negatywną opinię o polskich służbach, nie sposób uwierzyć, by w tak wyjątkowej sytuacji mogło dojść do ujawnienia tylu ważnych informacji. Jeśli jednak tak się stało, należałoby rozważyć kilka prawdopodobnych wersji. Pierwsza: służby wojskowe wiedzą, że szyfrant został uprowadzony lub zwerbowany przez obcy wywiad, a kontrolowany wyciek informacji i dekonspiracja żołnierza to czytelny dla innych służb sygnał, że wiedza szyfranta już jest nieprzydatna. Druga: służby wojskowe wiedzą, że szyfrant nie żyje, a nie mając pewności, czy jego wiedza nie została pozyskana przez obcy wywiad, wyprzedzająco dokonują przecieku - w celu jak wyżej. Trzecia: służby wojskowe wiedziały, że nie uda się zachować w tajemnicy zniknięcia szyfranta – dokonały więc same przecieku informacji, ukierunkowując ją na określone wątki. Czwarta: przeciek informacji nastąpił wbrew intencjom służb wojskowych i został dokonany w celu ich kompromitacji. 

Wywiad wojskowy chciał zatuszować zdarzenie Warto zauważyć, że zwolennikiem jednej z podanych wersji jest gen. Marek Dukaczewski, ostatni szef WSI. „Jestem przekonany, że służby od dawna poszukiwały już szyfranta. Możliwe, że jest to kontrolowany przeciek, wyraz bezradności służb przed nieuniknionym wyciekiem” – stwierdził. Cytuję tę wypowiedź z dwóch powodów. Po pierwsze, wydaje się częściowo prawdziwa, bo służby poszukiwały Zielonki znacznie wcześniej, niż informacja dotarła do mediów. Szef wywiadu wojskowego, płk Radosław Kujawa, przez długi czas ukrywał wiadomość o zaginięciu szyfranta i nie przekazał jej nawet prokuraturze i żandarmerii. Zaginięciem Zielonki zajął się tylko kontrwywiad wojskowy, a w dniu, w którym media ujawniły ten fakt, płk Kujawa zapewniał sejmową komisję ds. służb specjalnych, że zrobił wszystko, aby wyjaśnić sprawę. Tymczasem wiele wskazuje, że wywiad wojskowy nie tylko niczego nie wyjaśnił, ale wyraźnie dążył do zatuszowania zdarzenia. Może to świadczyć, że od początku przyjęto założenie o ucieczce Zielonki, a przeciek do mediów skierowano dopiero, gdy wojskowe służby zabezpieczyły obszar danych, zagrożonych zdradą szyfranta. Drugi aspekt wypowiedzi Dukaczewskiego wydaje się równie ważny. Szkolony przez Sowietów generał, który nie został jeszcze rozliczony ze swojej działalności w WSI (informacje o zakresie odpowiedzialności Dukaczewskiego zawiera Raport z Weryfikacji WSI), ma odwagę publicznie wypowiadać się na temat zdarzenia, za które zdaje się ponosić odpowiedzialność. Zaniedbania tego generała, choćby w obszarze kryptografii i łączności, osłabiły możliwości obronne Polski i pogorszyły pozycję naszego kraju w relacjach sojuszniczych. Jeśli szyfrant (który służbę rozpoczynał jeszcze w WSW) podjął współpracę z obcym wywiadem, fakt ten obciąża bezpośrednio przełożonego Zielonki – ostatniego szefa WSI – i potwierdza, że była to formacja szczególnie podatna na infiltrację obcej agentury. Trudno uwierzyć, by szyfrant współpracował z innym wywiadem dopiero od dwóch lat. Jeśli zdecydowano o jego spektakularnym zniknięciu – to albo z powodu zagrożenia zdemaskowaniem, albo z uwagi na długoletnie „zasługi” i wypełnienie zleconych zadań. Tymczasem Dukaczewski sugeruje, jakoby sprawa Zielonki świadczyła, że przy likwidacji WSI popełniono błędy, za które „jeszcze długo będziemy musieli płacić”. Takie twierdzenie w ustach kogoś, kto zarządzał nieudolną, skompromitowaną licznymi aferami służbą, transparentną dla sowieckiego i rosyjskiego wywiadu, zakrawa na kpinę ze zdrowego rozsądku. Niewiele osób zwróciło uwagę, że zgłoszenie o zaginięciu Zielonki zbiegło się z relacjami rosyjskich mediów o wydaleniu z Polski dwóch pracowników biura attache wojskowego Federacji Rosyjskiej – kom. Aleksieja Karasajewa i płk. Siergieja Peresunki. Wydalenie wieńczyło wielomiesięczną akcję gromadzenia dowodów szpiegowskiej działalności dwóch rzekomych dyplomatów z GRU. Według niektórych źródeł zaginięcie Zielonki ma ścisły związek ze sprawą rosyjskich szpiegów.

Błędy na szczeblu rządowym Warto też podkreślić, że osobistą odpowiedzialność za ucieczkę szyfranta i obecny stan służb wojskowych ponosi również Donald Tusk – nie tylko z racji rzekomo samodzielnego zarządzania wszystkimi służbami. To obecny rząd 23 maja 2008 r. podjął decyzję o nowelizacji ustawy o weryfikacji żołnierzy byłej WSI, zgodnie z którą żołnierze nieposiadający stanowiska Komisji Weryfikacyjnej zostali przyjęci do nowych służb (SKW i SWW) bez jakiejkolwiek kontroli i bez względu na nieprawidłowości, jakich dopuścili się w przeszłości. Na mocy tej decyzji przywrócono do służby niezweryfikowanych żołnierzy WSI – w tym chor. Stefana Zielonkę. Wolno sądzić, że bez tej nowelizacji, prowadzącej faktycznie do reaktywacji układu WSI, casus szyfranta miałby całkowicie inny przebieg. Nie ma potrzeby prowadzenia dywagacji, która z przedstawionych wersji wydaje się najbardziej prawdopodobna i dlaczego. Nie uprawnia do nich obecny stan wiedzy, a utrwalanie fantastycznych scenariuszy pozostawię panu premierowi i chroniącym go mediom. Większość przecieków do prasy służy raczej ukryciu niewygodnej prawdy niż wyjaśnieniu okoliczności tego zdarzenia. Sprawa Zielonki zdaje się wskazywać, że przez wiele kolejnych lat będziemy ponosić konsekwencje istnienia formacji, której niemal całe kierownictwo, złożone z 300 wysokich rangą oficerów, odbyło szkolenia na sowieckich kursach GRU. Ten formalnie zlikwidowany „spadek” został świadomie reaktywowany przez rząd Donalda Tuska. Aleksander Ścios

George Orwell i prawdziwy pokój 101 Współczesna w większości kawiorowa lewica udaje, że nie wie, że Orwell był lewicowcem. A był on przecież lewicowcem wręcz wzorcowym. Za swoje socjalistyczne ideały, tak jak je rozumiał on, był gotów nie tylko narażać życie na wojnie w Hiszpanii, gdzie cudem przeżył postrzał w szyję. To akurat nie musi być nic szczególnego, nawet najgorsze komunistyczne kanalie narażały swoje życie. Ale Orwell dla swoich ideałów był gotów też się ukorzyć. Aby lepiej zrozumieć biedę i przysłowiowy lud, mieszkał z robotnikami, a przede wszystkim - na długi czas wcielił się w rolę bezdomnego, by zrozumieć, jak to jest nic nie mieć i być nikim. Większość z ostatnich lat życia, mimo że nieuleczalnie chory, spędził samotnie opiekując się adoptowanym synkiem.

Jakich świętych woli lewica? Innymi słowy - Orwell wydaje się stworzony na świeckiego "świętego" lewicy. Jego socjalizm był nie przeciwko komuś, ale dla kogoś, dla słabszych, ale jednocześnie najliczniejszych. A jednak Orwell nigdy nawet się nie zbliżył do zastąpienia w roli ikony lewicy zbrodniarza Che Guevary, nie mówiąc o Sartrze, czy o Marksie. W latach 90-tych Ken Loach nakręcił film "Ziemia i wolność" oparty na doświadczeniach Orwella z Hiszpanii. Brytyjski, mocno lewicujący, reżyser chyba próbował jako jeden z nielicznych spośród tych, co mają "serce po lewej stronie" wzbudzić mit Orwella, zrobić z niego bohatera lewicy. I co? I nic. Okazało się, że na lewicy lepiej zajmować się LGBT, promować aborcję, walkę z Kościołem, "amerykańskim imperializmem", trudzić się seksualnymi perwersjami i dekonstruować co się da. I przejmować państwa, a nie dokonywać w nich moralnej i socjalnej rewolucji. To całkiem dochodowe, dzięki paradoksalnej symbiozie z korporacyjnym kapitałem, i dużo bardziej sexy. A zastanawianie się, jak Orwell, nad istotą prawdziwego wykluczenia i różnych form przemocy człowieka nad człowiekiem wśród jakichś kmiotów z zakazanych dzielnic i ze wsi jest dla dzisiejszej lewicy obciachem. To ignorowanie Orwella jest w każdym razie wielką zagadką. I, bardzo delikatnie mówiąc, świadczy na niekorzyść współczesnej lewicy. Natomiast prawica i centrum, zarówno te bardzo ideowe, jak i cyniczne, owszem, bardzo szanują Orwella. Demaskacja totalitaryzmu to coś, co dostarcza im ideowego paliwa. Zwłaszcza, jeśli dokonał jej człowiek lewicy, świadectwo jest wtedy mocniejsze. Ale biorą z jego dorobku to, co im pasuje. To, że w różnych okresach swojego życia Orwell był w sumie anarchistą, trockistą, czy wreszcie socjalistą jest najczęściej taktownie przemilczane. Podobnie jak to, że oskarżał arystokrację, a potem kapitalizm, że są kolejną formą wiekowej przemocy oligarchii nad większością, demokracja często jest złudzeniem, a wolny świat jeszcze jakoś istnieje nie dzięki, ale wbrew konformistycznym politykom konserwatywnym, liberalnym, socjaldemokratycznym. Prawica dodatkowo przemilcza, że mimo, iż w Hiszpanii nauczył się, że komunizm to, podobnie jak nazizm, zło wcielone, to jednak nie został apologetą generała Franco. Jego zdaniem nie bronił wartości, ale niemoralnego status quo, i to wyjątkowo brutalnie. A już szczególnie kłopotliwe dla prawicy jest to, że Orwell nie wyrażał żadnych negatywnych odczuć co do palenia kościołów. Choć otwarty był na polemikę z katolickimi intelektualistami z Anglii, tłumacząc cierpliwie, dlaczego uważa konkretnie Kościół hiszpański za jedno z wielu narzędzi przemocy mniejszości wobec większości. To ta najbrzydsza twarz Orwella, o której przez szacunek do tego, co Orwell zrobił dla sprawy walki z komunizmem ideowa prawica chyba najchętniej by zapomniała. Niewygodne jest też wspominanie o nieuporządkowanym życiu uczuciowym Orwella. Kościół i jego apologeci nie tylko z tego powodu nie mają admiracji dla Orwella. Mają po prostu swoich świętych, bohaterów, intelektualistów, świadków historii. Z angielskich - choćby Gilberta K. Chestertona, którego poglądy na nowoczesność, a częściowo i na historię, czasami zaskakująco pokrywają się z poglądami Orwella. W efekcie tego wszystkiego, o czym powyżej, Orwell, choć powszechnie znany, będący również dziś jednym z najbardziej poczytnych pisarzy, jest tak naprawdę nie do końca zrozumiany i odkryty. Pół biedy, gdyby było to tylko z krzywdą dla niego. Najgorsze, że jest to z krzywdą dla nas wszystkich. Można zaryzykować twierdzenie, że o ile Pismo Święte pomaga chrześcijanom na sposób teologiczny, poprzez wiarę odczytywać znaki czasów, o tyle Orwell powinien pomagać nam odczytywać znaki czasów na poziomie, który może być dostępny dla wszystkich, nie tylko chrześcijan. A jeżeli ich nie odczytamy, to po prostu znajdziemy się w świecie "jak z Orwella", albo znajdą się w nim nasze dzieci lub wnuki.

Gdzie jest pokój 101? O co konkretnie chodzi? Czytelnicy "Roku 1984" pamiętają zapewne pokój 101. Miejsce w budzącym grozę Ministerstwie Miłości, do którego trafił bohater książki, Winston. "Pokój 101 to najgorsze miejsce na świecie" - mówi prześladowca Winstona. Oprawcom chodzi nie tylko o ukaranie nieprawomyślnego, który popełnił "myślozbrodnię". Nie tylko o tortury fizyczne i psychiczne. Chodzi o coś więcej, chodzi o wypranie duszy i umysłu z resztek człowieczeństwa i indywidualizmu. O to, by ofiara pokochała i uznała wszechmoc i ostateczną mądrość Wielkiego Brata. Tyle o powieściowym pokoju 101. Ale istniał także prawdziwy pokój 101 i to on był inspiracją dla Erica Arthura Blaira, czyli George'a Orwella. Nie znajdował się on na Łubiance, ani gdziekolwiek za Żelazną Kurtyną. Nie było go też w którejś z katowni Gestapo, czy SS. Pokój 101 to była sala konferencyjna w londyńskim BBC Broadcasting House. Nie bito tam ludzi, wprost przeciwnie, panowała pozornie miła atmosfera, może nawet podawano każdemu dobrą herbatę. W czasie II wojny światowej Orwell pracował w publicznej brytyjskiej rozgłośni radiowej, gdzie prowadził audycje transmitowane do Indii. Właśnie w sali konferencyjnej odbywały się spotkania dziennikarzy i wydawców z cenzorami wojskowymi, prawdopodobnie ze służb specjalnych. Orwell też w nich uczestniczył. Albo Orwell zakpił sobie z wojskowych służbistów tworząc powieściowy pokój 101, albo też rzeczywiście był wściekły i przerażony doświadczeniami wyniesionymi z sali konferencyjnej w siedzibie BBC. Ale z filmu dokumentalnego, wyprodukowanego zresztą przez BBC 4 lata temu wynika, że jednak to drugie. W przedstawicielach brytyjskiej armii, walczącej przecież w tym czasie dzielnie z III Rzeszą, dostrzegł Orwell przyszłość. To, jak państwo generalnie jeszcze w miarę wolne i ludzkie, pod wpływem walki z totalitaryzmem III Rzeszy i współistnienia, do pewnego momentu sojuszniczego, z ZSRS, stopniowo się do nich upodabnia. "Hołd dla Katalonii", a potem "Folwark Zwierzęcy" i "Rok 1984" są tak naprawdę o tym samym. O zabijaniu prawdy, w którym Orwell widział wielki krok do budowy nieludzkiego świata. W którym przemoc stosowana przez mniejszość wobec większości będzie niepodobna do niczego, co do tej pory oglądał świat.

Fundamentalny szczegół antyutopii Orwella Nie ma co ukrywać, że propaganda, pod jaką alianci pokonali III Rzeszę, była w dużej mierze kłamliwa. Pisał o tym w swoich esejach także Orwell. Pakt Ribbentrop-Mołotow, Katyń, Powstanie Warszawskie - to między innymi sprawy, którymi Orwell się bardzo interesował, i które zostały, nie tylko za Żelazną Kurtyną, ale też w tzw. wolnym świecie, totalnie zafałszowane. A to tylko wierzchołek góry lodowej kłamstw, jakie widzieć musiał z bliska autor "Folwarku Zwierzęcego". Był więc Orwell pewien, że totalitaryzm to przyszłość świata. I o tym jest "Rok 1984". To nie tylko demaskacja sowieckiego komunizmu. Warto zauważyć, że akcja dzieje się w Londynie. Państwo Wielkiego Brata to Oceania, obejmująca Wyspy Brytyjskie, obie Ameryki, pół Afryki, Australię i Nową Zelandię. To nie jest rządzona przez Moskwę Eurazja, ani chińska Wschódazja. Bardzo dziwne, ale i symptomatyczne, że choć Orwell i "Rok 1984" tak często pojawiają się w debatach, rozmowach o literaturze i ideach, w przestrzeni publicznej i w rozmowach prywatnych, to tak rzadko zwraca się uwagę na ten fundamentalny szczegół słynnej antyutopii. A Orwell mówi nam, tym broniącym jeszcze swojej wolności ludziom, że wraz z nastaniem III Rzeszy i ZSRS zegar zaczął tykać. Świat zainfekowany został wirusem totalitarnym. Aby zwalczyć zło, jakiego dotąd nie było, nawet ci "dobrzy" przyjęli wiele z jego metod. Orwell sądził, że efekty będą straszliwe już w 1984 roku. Okazało się, że nie było tak źle. Ale nie zmienia to faktu, że w czasie zimnej wojny, jak i dziś, nasz świat pełen jest pokojów 101. Jeszcze nie tych z "Roku 1984". Ale takich, jak z BBC z lat wojny, owszem. Nie muszą tam nawet siedzieć oficerowie wojska i służb specjalnych. Czasem zło jest dużo bardziej banalne i przyziemne. Jakiś urzędnik, bankowiec, "postępowy" aktywista, demokratyczny polityk, lekarz, prawnik, menedżer show biznesu lub modny artysta, kolega z pracy, dziennikarz, może ktoś z rodziny, a może my sami? Możliwości jest wiele. Czytajmy więc Orwella i strzeżmy się pokojów 101. I pamiętajmy - nadzieja w prolach. Przecież miał ją nie tylko Winston z "Roku 1984", ale też Jezus, Jan Paweł II, Chesterton, czy ks. Jerzy Popiełuszko, duszpasterz proli.

Marcin Herman

Ile w Polsce jest... Bardzo niewielu ludzi zdaje sobie sprawę, że na takie pytania na ogół nie ma dobrej odpowiedzi. Odpowiedź na pytanie: „Ile ważysz?” zależy od tego,czy ważymy się po obfitym obiedzie – czy przed obiadem, a za to po odwiedzeniu miejsca, gdzie nawet król chodzi piechotą? Na pytanie: „Ile masz wzrostu?” odpowiedź zależny od tego, czy mierzymy się zaraz powstaniu z łóżka – czy pod wieczór, po przebiegnięciu maratonu (różnica może sięgać 6 cm!). Jeśli czytamy, że w Warszawie temperatura wynosi -5ºC, a w Białymstoku -7ºC – to mało kto zastanawia się nad pytaniem: „A gdzie w Białymstoku?” Bo na każdej ulicy jest ona inna, inna jest przy ulicy oczyszczonej ze śniegu – a inna na zaśnieżonej; inna na wysokości 30 cm nad ziemią – a inna na wysokości 3 metrów; inna w centrum – a inna na peryferiach (jedną z przyczyn fałszywych danych o GLOBCIu jest to, że zabudowa wielkomiejska i rury ciepłownicze przybliżyły się do położonych na obrzeżach stacyj meteorologicznych, mierzących temperaturę!). W szkole uczono mnie, że „długość polskiego wybrzeża to 550 km”. Dziś wikipedia podaje: polska granica „morska – 440 km (jest to długość odcinków rozgraniczających obszar morza terytorialnego z Niemcami i Rosją oraz linii, której każdy punkt jest oddalony o 12 mil morskich od morskiej linii brzegowej, a w Zatoce Gdańskiej — od linii podstawowej morza terytorialnego. Długość linii brzegowej wynosi 770 km" – ale na załączonej mapce podana jest liczba 775 km. Jaka jest prawdziwa? „Prawdziwej” nie ma. Nie, że nie możemy jej poznać: jej NIE MA! Można podać odległość od przejścia granicznego w Świnoujściu – po granicę z Okręgiem Królewieckim w Piaskach w linii prostej. Jeśli jednak będziemy szli wzdłuż granicy przykładając wystruganą z drewna miarkę o długości kilometra, to uzyskamy pewno już nie 440, lecz 490 km. Jak miarkę skrócimy do 100 metrówki – wyjdzie pewno 550 (we Władysławowie już nie „przeskoczy” do zatoki Puckiej!), jak do 10 metrów – 770 km, jak do jednego metra – pewno ok. 1000 km – a dalsze skracanie staje się bezsensowne, bo fale raz zalewają kawałek lądu, raz nie. Ale nawet gdyby Bałtyk zamarzł, mierząc tę długość miarką o długości 5 mm osiągnęlibyśmy zapewne imponującą długość granicy – jakieś 5000 km? Więc co to właściwie jest to „550” czy „770” kilometrów? (Co ciekawe: długości granic Polski nie sposób obliczyć – ale jej powierzchnię można obliczyć z dowolną dokładnością! Chociaż... Parę lat temu okazało się, że chytrzy Grecy pobrali od Wspólnoty dopłaty do gajów oliwkowych za obszar większy, niż powierzchnia Grecji; potomkowie Ulissessa tłumaczyli, że teren jest górzysty - ale Bruksela domaga się zwrotu części dotacyj) Tzw. porządnego obywatela to szokuje. "Porządny obywatel" chce wiedzieć, że Polska ma np. 1234 km granic (wszystko jedno, ile - i cokolwiek by to miało znaczyć...), że Rząd wie, ile ta długość wynosi - i wtedy śpi spokojnie. Informacja, że długości nie sposób obliczyć, powoduje, że usnąć mu równie trudno, jak gdyby miał otwarte drzwi od mieszkania. A piszę to (właściwie po raz drugi) - bo chciałem zadać głupie pytanie: Ile właściwie mamy w Polsce drzew? JKM

Ile w Polsce mamy drzew? Najpierw gratulacje. Istotnie – rozgryźliście Państwo tę fałszywkę kolektywnie i szybko. To nie był tekst z „Neues Deutschland” z 1960 tylko z „Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 2010 – i przedrukowany nie przez „Trybunę Ludu” lecz przez "ANGORĘ”.Tak – kursywą zaznaczyłem to, co zostało zmienione. - tu jest oryginalna wersja: Dzieciak z milionem drzew

12-letni Felix Finkbeiner w czasie swoich podróży spotkał wielu znanych ludzi. Poznał m.in. wiceprezydenta USA, obecnie działacza ekologicznego – Ala Gore’a Nie jest wcale cudownym dzieckiem, choć Felix Finkbeiner jest na pewno wyjątkowo bystry jak na swój wiek. I bardzo samodzielny. W Monachium sam wsiadł do pociągu. Na dworcu w Ulm spotkał tatę. Razem pojechali na lotnisko we Frankfurcie. Tam, ten najmłodszy w Niemczech założyciel organizacji zajmującej się ochroną środowiska, wsiadł razem z tatą do samolotu lecącego do Chin. Feliksa zaprosił chiński rząd. – Mam tam wygłosić wykład – mówi chłopiec. Opowiem tam, co my, dzieci, robimy. A czujemy, że nie jesteśmy traktowane poważnie. Na szczycie G8 na początku 2009 roku sformułowano wspaniałe cele ochrony klimatu aż do roku 2050. – Jednak w międzyczasie zaniechano wszystkich prób zrealizowania ich – użala się 12-latek. Swoje zdania formułuje nieco mechanicznie, w końcu powtarzał je już wiele razy. Sam, bez taty, udziela mi wywiadu. W 2009 roku miał też kilka konferencji prasowych i wygłosił 60 wykładów. Dlatego odczyt w Państwie Środka to dla niego nic nowego, ale cieszy się, że zobaczy ten kraj. Felix Finkbeiner urodził się w Monachium 8 października 1997 roku. Uczęszczał do międzynarodowej szkoły, dlatego mówi płynnie po angielsku. W styczniu 2007 roku wygłosił referat o kryzysie klimatycznym i wezwał do posadzenia milionów drzew. Krótko po tym założył organizację „Plant-for-the-Planet”. Jej cele przedstawiał już w Nowym Jorku, Korei, Norwegii i Szwecji. O sprawiedliwość klimatyczną apelował też w Szwajcarii, Austrii oraz we Włoszech. W Nowym Jorku wziął udział w szczycie klimatycznym, który odbył się dzień przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ. – Przemawiała tam koleżanka z Indii – opowiada Felix. Dziewczynka miała 13 lat. Felix był wtedy na konferencji prasowej. W czasie swoich podróży spotkał wielu znanych ludzi. Poznał m.in. 45. wiceprezydenta USA, obecnie aktywistę ekologicznego – Ala Gore’a. – Rozmawiałem z nim, ale nie zrobił na mnie dużego wrażenia – zwierza się Felix. Powinienem je był przerobić na czarno-białe - ale szkoda mi było tego czerwonego krawata. NB. w pismach kolorowych takie zdjęcia były -ale nie w "Trybunie Ludu", oczywiście. Młodego monachijczyka fascynuje za to inna postać – Wangari Maathai. Siedział z nią na podium w Nowym Jorku. Felix tą kenijską laureatką Pokojowej Nagrody Nobla i założycielką organizacji ekologicznej „Ruch Zielonego Pasa” interesuje się już od trzech lat. Wtedy, przygotowując referat do szkoły, znalazł w internecie informacje o niej. Maathai wraz z innymi kobietami posadziła ponad 30 milionów drzew. Chciała przeciwdziałać w ten sposób pustynnieniu kontynentu afrykańskiego. Zainspirowany działaniami Kenijki Felix apelował wtedy w swojej szkole: – My, dzieci, powinniśmy w każdym kraju na Ziemi posadzić milion drzew. Z tą ideą stało się później coś, co przytrafia się tylko niewielkiej części pomysłów dorosłych, a co dopiero dzieci. Urzeczywistniła się. Na szczęście nauczycielka Feliksa wzięła jego myśl na poważnie. Zaczęła przedstawiać pomysł uczniom, nauczycielom, dyrektorom innych szkół. Dyrektorka posłała Feliksa do szkół, gdzie opowiadał o swojej idei. Dwa miesiące po referacie w jego szkole – Munich International School w Starnberg (koło Monachium) – odbyła się pierwsza akcja sadzenia drzew. Poinformowało o tym lokalne radio i gazeta. W pobliskich szkołach również rozpoczęto akcję. „Plant-for-the-Planet” wydrukowała i wysłała ulotki, pozyskano pierwszego sponsora – Toyotę. Do wiosny 2008 roku posadzono 50 tys. drzew. Od tamtej pory ta liczba zwiększyła się dziesięciokrotnie. Uczniowie ponad 300 niemieckich szkół posadzili pół miliona drzewek. Już obiecali kolejne pół miliona. Tata Feliksa, który przed 10 laty sam założył organizację na rzecz ochrony środowiska, na początku wstrzymał się od wspierania „Plant-for-the-Planet”. – Moi współpracownicy i ja nie wzięliśmy pomysłu syna na poważnie – twierdzi Frithjof Finkbeiner. Był świadom, że to nie jest proste. Sam organizował w Berlinie konferencję prasową, w której wzięło udział wielu prominentów. Zarezerwowano na ten cel słynny hotel Adlon. – Nikt nie przyszedł – wspomina Finkbeiner. Miesiąc później Felix z jego aktywistami zadbali o konferencję prasową w monachijskim Domu Literatury. Oddźwięk był ogromny. W mediach wspomniano o niej pięćset razy. Od tamtej pory tata ze współpracownikami wspierają „Plant-for-the-Planet” Feliksa. Obecnie 60 procent jej siły stanowi organizacja ekologiczna dzieci. Od tego czasu ma ona też zasięg międzynarodowy. Latem 2008 roku 10-letni Felix pojechał do Norwegii. Na konferencji dla dzieci UNEP (program środowiskowy ONZ) wygłosił referat, po czym został wybrany do dziecięcego zarządu. Dzięki temu mógł przygotować kolejną konferencję, która odbyła się w sierpniu 2009 roku w Korei Południowej. Jego robiące wrażenie przemówienie z tych obrad można obejrzeć na Plant-for-the-Plane Nienagannym angielskim mówił: – Każdy, kto chce posadzić w swoim kraju milion drzew, powinien teraz wejść na scenę. Kilka minut później około 500 dzieci z 56 krajów zgromadziło się na szerokiej scenie tej konferencji. Felix i jego aktywiści wiążą duże nadzieje z Chinami. Podczas pobytu 12-latka w tym kraju chińska wiceminister środowiska obiecała, że jednym z tematów na EXPO 2010 w Szanghaju będzie „Plant-for-the-Planet”. Być może to przyczyni się do międzynarodowego przełomu całej akcji. Można by się zastanowić, czy ten uczeń nie poświęca za dużo swojego czasu na ochronę środowiska. Ale Felix twierdzi, że nie ma żadnego czasochłonnego hobby. – Czasem spotykam się z przyjaciółmi, jeżdżę na rowerze czy idę na basen – opowiada monachijczyk. Nie martwi go też, że tygodniami nie ma go w szkole, bo i tak ma ponadprzeciętne stopnie. Jego zaangażowanie ma z pewnością wiele wspólnego z miejscem, w którym mieszka. Razem z rodzicami i dwiema siostrami w idyllicznej wiosce położonej między jeziorami Starnberger i Ammer. W domu państwa Finkbeinerów jest też siedziba fundacji ekologicznej rodziców Feliksa. Na pierwszym piętrze razem z czterema współpracownikami poświęcają się ochronie środowiska naturalnego i braku sprawiedliwości między biednymi a bogatymi państwami. Na parterze odbywa się natomiast życie rodzinne. Oczywiście między górą a dołem jest ciągły kontakt. Dlatego dla Feliksa tematy ekologiczne od zawsze były chlebem powszednim. Młody monachijczyk staje się pomału sumieniem dorosłych. Media chętnie go cytują, na przykład: – Złości mnie, że dla dorosłych pieniądze, władza i wygoda są ważniejsze od przyszłości ich dzieci. 12-latek na pewno myśli bardziej dalekowzrocznie niż większość z nas: – Dorośli marnują pieniądze na premie za stare samochody, zamiast inwestować je w odnawialne źródła energii, a co za tym idzie zadbać o przyszłość nas – dzieci. To my będziemy musieli spłacać te długi.

Widać, że Frithjof Finkbeiner jest dumny ze swojego syna. Jednak tata nie wywyższa go nad innych młodych aktywistów. Obecnie już dwadzieścioro dzieci wygłasza przemówienia dla „Plant-for-the-Planet”. – Robią to tak samo dobrze jak Felix – twierdzi Frithjof Finkbeiner i już myśli o ich przyszłości. Stopniowo organizacja będzie musiała przechodzić we władanie innych dzieci, przecież w końcu Felix z niej wyrośnie. LISA BECKER Oczywiście zrobiłem to – bo zafascynowało mnie podobieństwo do tamtych „akcji”. Styl artykułu nie był całkiem taki sam, jak w „Trybunie Ludu” - ale, ostatecznie, minęło pół wieku – a też , szczerze pisząc, nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek czytał jakiś przedruk z „Neues Deutschland”. Natomiast ta nieznośna sztuczność, ta fasadowość, ukrywanie oczywistego faktu, ze tego przecież nie robią dzieci, tylko grono jakichś macherów w jakichś podejrzanych celach – to wszystko się nie zmieniło.

Poprzerabiałem Bawarię na Saksonię, Niemcy na NRD, Republikę Korei na KRL-D, usunąłem „Państwo” dodałem tu i ówdzie „tow.” lub „towarzysz” - i parę innych drobiazgów. Wszystko uczciwie zaznaczone kursywą. Ale istota rzeczy była niezmieniona. Euro-socjalizm to bratni ustrój „realnego socjalizmu”. Z tą różnicą, że real-socjalizm ewoluował od komunizmu do kapitalizmu – a euro-socjalizm – odwrotnie. I w 1989 roku porwał nas ze sobą - w drogę powrotną. Był jeszcze jeden powód. W tekście jest o posadzeniu w Niemczech miliona drzew. A ja pytam: ile drzew rośnie obecnie w Polsce? Miliard? Pół miliarda?To zależy jak liczyć (o trudnościach z liczeniem piszę na blogu!) - ale przecież te drzewka sadzone przez Felka & His Boys to też nie były jakieś giga-baobaby ani tysiącletnie sekwoje. Bo jeśli jest ich miliard, to osiągnięcia tej akcji nie są specjalnie imponujące. Tyle samo drzew sadzi się samo, z nasion, dziennie... JKM

Parada faworytów Decyzja pana premiera Donalda Tuska o rezygnacji z kandydowania w tegorocznych wyborach prezydenckich została ogłoszona tego samego dnia, w którym sejmowa komisja śledcza przesłuchiwała byłego ministra jego rządu Mirosława Drzewieckiego w sprawie afery hazardowej. Mimo to jednak, tym razem wypada potraktować ją serio, a nie tylko w kategoriach propagandowej socjotechniki. Już od pewnego czasu z samego jądra ciemności Platformy Obywatelskiej dochodziły sygnały, że Donald Tusk nie powinien kandydować. Wydaje się, że w pewnym momencie również on sam został o tym przekonany, bo wystąpił z inicjatywą zmiany konstytucji idącej w kierunku pozbawienia prezydenta resztek konstytucyjnych uprawnień i odstąpienia od wyłaniania głowy państwa w głosowaniu powszechnym na rzecz wyboru przez Zgromadzenie Narodowe. Dzisiaj Donald Tusk uzasadnia rezygnację koniecznością osobistego nadzorowania programu niezwykle ambitnych reform, którego jeszcze nie znamy, ale oczywiście może to być tylko pozór, mający ukryć krępujący fakt, że starsi i mądrzejsi, którzy w swoim czasie postawili właśnie na niego, jako tymczasowego depozytariusza zewnętrznych znamion władzy, zwyczajnie zakazali mu kandydować. Jak mawiali starożytni Rzymianie, cuius est condere, eius est tolere, to znaczy, że ten, który ustanowił, może też znieść, ale w takim razie ciekawe, kogo też starsi i mądrzejsi upatrzyli sobie na swego faworyta w tych wyborach. Kandydaturę swoją, jak wiemy, zgłosił już dr Andrzej Olechowski, ale najwyraźniej komuś była ona nie w smak, bo niezawisła prokuratura postanowiła doprowadzić do spóźnionego triumfu sprawiedliwości i przedstawiła popierającemu kandydaturę dra Olechowskiego Pawłowi Piskorskiemu zarzut posługiwania się przed 13 laty fałszywą umową sprzedaży antyków. Mimo tej wyraźnej aluzji dr Olechowski kandydatury swojej jednak nie wycofał, co oznacza, że i wśród starszych i mądrzejszych zdania są podzielone, prawdopodobnie w zależności od tego, którym państwom ościennym dali się oni wcześniej zwerbować. Wygląda więc na to, że dr Olechowski pozostaje w łączności z inną frakcją starszych i mądrzejszych, niż premier Tusk i że tamtym nie podlega. Skoro jednak frakcja ta zakazała premieru Tusku kandydować, to według wszelkiego prawdopodobieństwa musi mieć faworyta co najmniej tak samo spolegliwego, jak on, albo nawet – o ile to w ogóle możliwe – jeszcze bardziej. Taka spolegliwość, jak nietrudno się domyślić, zależy od liczby i ciężaru gatunkowego tzw. „haków”, jakie starszym i mądrzejszym uda się zgromadzić na swego faworyta. Kto zostanie tym faworytem w miejsce premiera Tuska? Na to pytanie można będzie odpowiedzieć w zależności od tego, czy PO będzie próbowała forsować zmianę konstytucji w kierunku zapowiedzianym przez premiera, czy nie. Taka zmiana wymagałaby odpowiedniej większości, która teoretycznie możliwa jest do zgromadzenia pod warunkiem przyłączenia się do tej inicjatywy nie tylko koalicyjnego PSL, ale również SLD i grupek różnych dysydentów. Gdyby taka koalicja się objawiła, to faworytem mógłby, a właściwie nawet powinien zostać Władysław Bartoszewski. Jak już wspominałem, trudno wyobrazić sobie prezent dla Naszej Złotej Pani Anieli i jej strategicznego partnera milszy od Władysława Bartoszewskiego na stanowisku bezsilnego prezydenta Polski, w której wzmocniony w konstytucyjne uprawnienia premier Tusk przeprowadzałby realizację pokojowego scenariusza rozbiorowego pod nadzorem właściwej grupy starszych i mądrzejszych. Jeśli jednak takiej większości premieru Tusku zgromadzić się nie uda, to wtedy faworytem może zostać równie, a może nawet jeszcze bardziej – o ile to w ogóle możliwe – spolegliwy marszałek Bronisław Komorowski. Jestem pewien, że kohabitacja z Bronisławem Komorowskim nie nastręczałaby ani premieru Tusku, ani starszym i mądrzejszym, ani tym bardziej – Naszej Złotej Pani Anieli i jej strategicznemu partnerowi nawet najmniejszych zgryzot – o co przecież chodzi przede wszystkim. Wprawdzie sondaże wskazują, że „Polacy” najbardziej ufają panu Radosławowi Sikorskiemu, ale czy równie bezgranicznie ufają mu starsi i mądrzejsi pozostający w łączności z Naszą Złotą Panią Anielą? To już nie jest takie oczywiste, chociaż pan minister Sikorski starał się pokazać, że ani mu w głowie stawać komuś okoniem. Wreszcie – kto w takiej sytuacji zabroni starszym i mądrzejszym przypomnieć sobie, że „zgoda buduje”? Gdyby sobie o tym przypomnieli, to PO mogłaby poprzeć nawet kandydaturę dra Olechowskiego, nie mówiąc już o czającym się w mrokach Puszczy Białowieskiej ulubieńcu „wszystkich Polaków”, a zwłaszcza – jak to się kiedyś mówiło, „pełniących obowiązki” - Włodzimierzu Cimoszewiczu. Wprawdzie nie był on w sławnym „wywiadzie gospodarczym”, ale też sroce spod ogona nie wypadł, bo w kartotekach był zarejestrowany pod pseudonimem „Carex”, co może oznaczać symbol podwójnego namaszczenia na monarchiczny stolec, jako „car” i „rex”. Z drugiej strony w niezależnych mediach pokazują się ostatnio opinie, że „prawica”, cokolwiek ma to oznaczać, jest „lepszym”, czy nawet „większym” przyjacielem Izraela. A wiadomo, że przyjaciel mego przyjaciela jest moim przyjacielem, więc Stany Zjednoczone, dla których bezwarunkowe popieranie Izraela jest niezmiennym priorytetem polityki zagranicznej, takiego „lepszego”, czy „większego” przyjaciela też jakoś muszą zauważyć. Jeśli tedy – mimo deklaracji prezydenta Obamy z 17 września ub. roku - nie zrezygnowały tak do końca z aktywnej polityki w Europie, to jest szansa, że taki faworyt już wkrótce zacznie zdobywać uznanie nie tylko w oczach sondażowanych „Polaków”, ale również – w tej części niezależnych mediów, które kontrolowane są przez starszych i mądrzejszych, pozostających w łączności ze Stanami Zjednoczonymi i ich najwierniejszym przyjacielem. Do czego będzie musiał zobowiązać się „lepszy”, czy nawet „większy” przyjaciel Izraela w perspektywie realizacji scenariusza rozbiorowego, którego początek może przypaść już na tę kadencję – to zostanie nam objawione w odpowiednim czasie, kiedy już zrobimy to, co w tej sytuacji do nas należy, czyli – oddamy głosy. SM

Normalne stosunki biznesu z polityką Media z oburzeniem opisują pomoc udzielaną przez urzędników i polityków firmie Winterpol budującej w Sudetach ośrodek wypoczynkowy z nowoczesnymi wyciągami. Jedna z gazet podkreślała, że wyciągi mają podgrzewane siedzenia, co dziennikarzom wydaje się okolicznością szczególnie obciążającą. Dzięki przychylności rozmaitych instytucji formalności przy budowie były załatwiane od ręki, a czasami urzędnicy akceptowali dokonane wcześniej przez inwestora działania, wydając stosowne decyzje z datą wsteczną. Dla skrupulatnego kontrolera była to zatem samowola budowlana legalizowana dopiero po fakcie. Taką interpretację przedstawił podczas przesłuchania przed komisją śledczą Mariusz Kamiński, który nie posiadał się z oburzenia dlatego, że inwestycja powstała w rekordowym tempie. Nie jestem naiwny i rozumiem, że pomoc urzędników udzielona właścicielom spółki Winterpol nie musiała być bezinteresowna. Zapewne nie wszystkim biznesmenom sprzyjają w tym samym stopniu, co jest niesprawiedliwe i wypacza rynkową konkurencję. A jednak nie potrafię wykrzesać z siebie oburzenia, jakim pałają niektórzy dziennikarze i były szef CBA na biznesmena, który skrupulatnie i skutecznie zabiega o swoje interesy. Dzięki temu powstał wspaniały ośrodek wypoczynkowy o standardach zbliżonych do europejskich. Czy za dużo mamy takich ośrodków w Polsce? To, że biznesmen działa także w branży hazardowej, nie ma tu nic do rzeczy. Jego celem jest osiąganie zysku. Jeśli państwo uznaje hazard za legalny, dlaczego mamy go potępiać? Moralistom oburzającym się na samowolę budowlaną legalizowaną wstecznie umknął oczywisty fakt, że przepisy krępujące w Polsce inwestora są szczególnie uciążliwe. Polska od lat zajmuje dalekie miejsce na międzynarodowych listach krajów przyjaznych biznesowi. Załatwienie wszystkich zezwoleń wymaganych przy takiej budowie, jaką realizuje Winterpol w Sudetach, bez przyjaznego wsparcia urzędników wymagałoby kilku lat, a być może byłoby w ogóle niemożliwe. Znam wiele przypadków, gdy inwestor na decyzje urzędów czeka w nieskończoność, aż cały plan biznesowy bierze w łeb. Wiadomo - w interesach czas to pieniądz. Mariusz Kamiński, zamiast oburzać się na biznesmena, który coś zdziałał wbrew polskiej biurokracji, powinien oburzać się na biurokrację, która hamuje przedsiębiorców i zmusza ich do działań moralnie dwuznacznych. Czy można mieć za złe biznesmenowi, że - mówiąc potocznie - chodzi za swoimi sprawami? Że dopinguje urzędników, stara się zaprzyjaźnić z osobami mającymi wpływ na decyzje? Przecież tak się dzieje na całym świecie. Czy jest czymś niezwykłym spotkanie premiera Francji z przedsiębiorcami z branży turystycznej, czy amerykański sekretarz ds. energii (minister energetyki) nie spotyka się z prezesami wielkich koncernów, czy sekretarz skarbu unika spotkań z bankowcami, czy burmistrz niemieckiego miasteczka unika kontaktów z największym lokalnym pracodawcą? A w Polsce od kilku lat panuje absurdalna atmosfera podejrzliwości w kontaktach polityków z biznesem. To jest właśnie nienormalne. Witold Gadomski

Gadomski - adwokat Sobiesiaka Czasami teksty w "Gazecie Wyborczej" faktycznie poruszają. Ostatnio rozczuliła mnie lektura Gadomskiego, zatroskanego nagonką dziennikarzy i szefa CBA na poczciwego biznesmena, Ryszarda Sobiesiaka. Dodajmy - mającego kontakty z mafią i skazanego za korupcję w 2008 roku. Mógłbym spuścić zasłonę milczenia na oburzenie Gadomskiego. Warto jednak posłużyć się tym przykładem, by pokazać, co w Polsce dla sporej części dziennikarzy i publicystów jest "normalką". "Rzeczpospolita": Jak ujawnia „Rz”, inwestycja w Zieleńcu (koło Dusznik-Zdroju) cieszyła się niespotykaną przychylnością urzędników: od burmistrza przez regionalnych przedstawicieli lasów, Dyrekcję Generalną Lasów Państwowych, aż po Ministerstwo Środowiska. To nie wszystko. Choć skomplikowane procedury urzędowe, które zwykle trwają miesiącami, odbywały się błyskawicznie, Winterpol nawet na to nie czekał. Biznesmen uzyskał formalne prawo do ubiegania się o pozwolenie na budowę dopiero w marcu 2009 r. A wyciąg z podgrzewanymi kanapami kręcił się w najlepsze już od Wigilii Bożego Narodzenia. Jak to możliwe? Z urzędnikami Lasów Państwowych sprawy miał załatwiać również Zbigniew Chlebowski. Pozwolenie na budowę wydawane później, niż rusza inwestycja, załatwiactwo, kupa pieniędzy. Tak wygląda biznes Sobiesiaka w Sudetach i zapewne - nie tylko. Gadomski uważa jednak, że polskim problemem jest biurokracja - i słusznie. Choć podparcie się przykładem tej inwestycji woła o pomstę do nieba. Gadomski: Nie jestem naiwny i rozumiem, że pomoc urzędników udzielona właścicielom spółki Winterpol nie musiała być bezinteresowna. Zapewne nie wszystkim biznesmenom sprzyjają w tym samym stopniu, co jest niesprawiedliwe i wypacza rynkową konkurencję. A jednak nie potrafię wykrzesać z siebie oburzenia, jakim pałają niektórzy dziennikarze i były szef CBA na biznesmena, który skrupulatnie i skutecznie zabiega o swoje interesy. Dzięki temu powstał wspaniały ośrodek wypoczynkowy o standardach zbliżonych do europejskich. Czy za dużo mamy takich ośrodków w Polsce?

Czyli z jednej strony publicysta "Gazety Wyborczej" dostrzega nieprawidłowości przy urzędniczej przychylności dla Sobiesiaka, wspomina coś o niesprawiedliwości, ale zdanie dalej go usprawiedliwia "skrupulatnym zabieganiem o swoje interesy". Sam więc przyznaje, że są biznesmeni, którym warto iść na rękę (zatroskanym o własny zysk i walczących o swoje korzyści) i Ci, stający się pożarciem biurokracji. Tylko jak Gadomski rozdzieli te dwie grupy - tego doprawdy nie wiem. Gadomski: Moralistom oburzającym się na samowolę budowlaną legalizowaną wstecznie umknął oczywisty fakt, że przepisy krępujące w Polsce inwestora są szczególnie uciążliwe. Polska od lat zajmuje dalekie miejsce na międzynarodowych listach krajów przyjaznych biznesowi. Załatwienie wszystkich zezwoleń wymaganych przy takiej budowie, jaką realizuje Winterpol w Sudetach, bez przyjaznego wsparcia urzędników wymagałoby kilku lat, a być może byłoby w ogóle niemożliwe. Znam wiele przypadków, gdy inwestor na decyzje urzędów czeka w nieskończoność, aż cały plan biznesowy bierze w łeb. Wiadomo - w interesach czas to pieniądz. Można łamać prawo, korumpować, wysługiwać się politykami na posyłki, byle powstał ośrodek wypoczynkowy i biurokracja załatwiona. Naprawdę tędy droga? Zwalczać negatywne zjawisko, utrudniające często własną działalność i podjęcie inwestycji przez naginanie prawa? Dziwne, że nigdy wcześniej nie czytałem Gadomskiego tak bardzo zatroskanego biurokracją. Gadomskiego, broniącego szemranych interesów któregokolwiek innego biznesmena. Mariusz Kamiński jest draniem, który zamiast ujawniać nieprawidłowości w świecie polityki i biznesu, powinien tępić biurokrację. Przecież od tego było CBA. Bo kontakty Zbycha i Mira z przestępcą Rysiem to "normalne stosunki biznesu z polityką". Dlaczego o tym w ogóle piszę? Wydaje się, że powoli przywykliśmy do stanu, w którym politycy działają na rzecz podejrzanych typków. Lobbowanie za korzystnymi przepisami prawnymi, by ulżyć biznesmenom (jeszcze w imię walki z biurokracją, szkoda, że tej narracji Gadomskiego nie powtarzali Zbysiu i Miro na przesłuchaniach), spotkania na cmentarzach i CPN-ach, by ktoś nie podsłuchał. To nas już chyba nie przeraża. Nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków z afery Rywina. Dzisiaj, zamiast Rywinlandu, mamy Rysiuland. Akceptowany, jak widać, przez dziennikarzy i publicystów, jak np. Gadomski. gw1990

Od Michnika do Gadomskiego Adam Michnik:Poza wymiarem konkretnym ta sprawa, niech mi wolno będzie powiedzieć, ma wymiar bardziej ogólny. Ta sprawa ujawnia głęboki konflikt, który dzieli Polskę, który dzieli nas, Polaków. Ten podział biegnie pomiędzy Polską ludzi uczciwych a Polską skorumpowaną, Polską łapówek, Polską mętnej, zagmatwanej mafijnej kombinacji. Tak, to są dwie różne Polski. dziś fundamentalny podział w Polsce to jest podział wedle stosunku do korupcji. I wierzę głęboko, że szanowna komisja spowoduje, że uzyskamy odpowiedź na pytanie, czy w tej sprawie wygra Polska skorumpowana albo taka, która daje przyzwolenie na korupcję, czy też wygra Polska, która korupcję chce demaskować, demaskuje i będzie demaskować, Polska czystych rąk. To takiej Polski potrzebujemy. (...) Ta sprawa stała się wstrząsem dla opinii publicznej i myślę, że dobrze, że tak się stało. Oznacza to, że polskie społeczeństwo nie jest przeżarte i nie jest zdeprawowane korupcją, że nie godzi się na korupcję, że korupcja nas moralnie porusza i oburza. Dlatego można mieć nadzieję, że ten skandal będzie miał funkcję oczyszczającą. (wystąpienie przed komisją śledczą ds. afery Rywina) Witold Gadomski: Media z oburzeniem opisują pomoc udzielaną przez urzędników i polityków firmie Winterpol budującej w Sudetach ośrodek wypoczynkowy z nowoczesnymi wyciągami. (...) Dzięki przychylności rozmaitych instytucji formalności przy budowie były załatwiane od ręki, a czasami urzędnicy akceptowali dokonane wcześniej przez inwestora działania, wydając stosowne decyzje z datą wsteczną. Dla skrupulatnego kontrolera była to zatem samowola budowlana legalizowana dopiero po fakcie. Taką interpretację przedstawił podczas przesłuchania przed komisją śledczą Mariusz Kamiński, który nie posiadał się z oburzenia dlatego, że inwestycja powstała w rekordowym tempie. Nie jestem naiwny i rozumiem, że pomoc urzędników udzielona właścicielom spółki Winterpol nie musiała być bezinteresowna. Zapewne nie wszystkim biznesmenom sprzyjają w tym samym stopniu, co jest niesprawiedliwe i wypacza rynkową konkurencję. A jednak nie potrafię wykrzesać z siebie oburzenia, jakim pałają niektórzy dziennikarze i były szef CBA na biznesmena, który skrupulatnie i skutecznie zabiega o swoje interesy. Dzięki temu powstał wspaniały ośrodek wypoczynkowy o standardach zbliżonych do europejskich. Czy za dużo mamy takich ośrodków w Polsce? To, że biznesmen działa także w branży hazardowej, nie ma tu nic do rzeczy. Jego celem jest osiąganie zysku. Jeśli państwo uznaje hazard za legalny, dlaczego mamy go potępiać? (...) Czy można mieć za złe biznesmenowi, że - mówiąc potocznie - chodzi za swoimi sprawami? Że dopinguje urzędników, stara się zaprzyjaźnić z osobami mającymi wpływ na decyzje? Przecież tak się dzieje na całym świecie. (...) A w Polsce od kilku lat panuje absurdalna atmosfera podejrzliwości w kontaktach polityków z biznesem. To jest właśnie nienormalne. Zestawienie tych dwóch cytatów najlepiej pokazuje drogę jaką przeszliśmy po aferze Rywina i miejsce, w którym jesteśmy dzisiaj. Tak jak siedem lat temu żadna przyzwoita gazeta nie opublikowałaby komentarza Gadomskiego, tak dzisiaj nikt nie wygłosiłby tamtej mowy Michnika, bojąc się śmieszności i oskarżeń o fanatyzm. A przecież Polska się wcale nie zmieniła, jest tak samo zepsuta jak wtedy, dzisiaj też więcej o tym zepsuciu wiemy, więc powinno przerażać jeszcze bardziej. Albo zatem zmieniły się elity, które po traumie kadencji 2005-2007 uznały, że pogodzenie się z "Polską łapówek, Polską mętnej, zagmatwanej mafijnej kombinacji" jest ceną jaką trzeba - i warto - zapłacić za odsunięcie raz na zawsze widma kaczyzmu, albo tamten ich bunt nigdy nie był autentyczny, a stanięcie na czele krucjaty przeciwko korupcji było taktycznym zabiegiem mającym umożliwić utrzymanie kontroli nad budzącym się z letargu społeczeństwem. Zabiegiem, jak się potem okazało, bardzo potrzebnym bo społeczeństwo okazało się niebezpiecznie nieprzewidywalne i dwukrotnie zawiodło,  dokonując w 2005 roku nieodpowiedzialnych wyborów. A ponieważ chwilowo wymiana społeczeństwa na bardziej dorosłe do demokracji w jej postkomunistycznym wydaniu, jest niemożliwa, trzeba je znieczulać i oswajać z korupcją tekstami takimi jak ten Gadomskiego. Przypomniałam sobie niedawno ten cytat z Michnika, pamiętam jakie wywarł na mnie wrażenie wtedy, dzisiaj jest już tylko wspomnieniem po tamtych nadziejach i świadectwem jak bardzo Polska się przez te siedem lat zmieniła. Dalej się dzieli, tylko proporcje są inne, a elity już nie muszą udawać, że im się "Polska mętnej, zagmatwanej mafijnej kombinacji" nie podoba tak samo jak nam. Tekst Gadomskiego przeszedł bez echa, widać szokuje tylko ostatnich naiwnych. A swoją drogą to zabawne, że Gazeta powtarza niektóre prostackie chwyty, które w aferze Rywina były wykorzystywane przeciwko niej. "Afera" z wykasowanymi GPS-ami, na podstawie których rzekomo można byłoby ustalić, które auto dowiozło stenogramy podsłuchów dziennikarzom Rzepy (bo z pewnością wysoki funkcjonariusz CBA wypuszczając przeciek z tajnych materiałów operacyjnych osobiście zawiózł je wyposażonym w GPS służbowym wozem bezpośrednio do siedziby gazety) jako żywo przypomina przecież "aferę" ze zniszczoną książką wejść i wyjść Agory i komentarze, że było to celowe zacieranie śladów, żeby uniemożliwić ustalenie, kto i kiedy kontaktował się z Michnikiem w sprawie misji Rywina KATARYNA

Infiltracja żydomasońska w Kościele rzymskim – Ks. Curzio Nitoglia Zamieszczamy poniższy tekst pisany z pozycji sedewakantystycznej, który poza kilkoma sformułowaniami specyficznymi dla tego ruchu, a dotyczącymi posoborowych Papieży, jest wnikliwy i godny uwagi. Załączamy również odnośniki do wywiadów z księdzem-sedewakandystą, wyjaśniającym swoją pozycję, jak również artykuły przedstawiające stanowisko Kościoła i Bractwa św. Piusa X wobec problemu sedewakantyzmu. Warto również zaznaczyć, że ks. Nitoglia powrócił do grona Bractwa św. Piusa X. – Redakcja BIBUŁY.

Wstęp Z poprzedniego numeru ["Sodalitium"] dowiedzieliśmy się w jaki sposób religia judaistyczna występowała przeciwko Jezusowi Chrystusowi, Jego Apostołom i Kościołowi, próbując wprowadzić “piątą kolumnę” do serca Kościoła, ażeby w ten sposób móc go zniszczyć od wewnątrz (1). W niniejszym artykule spróbuję zwrócić uwagę czytelnika na serię obiektywnych, jednoznacznych wydarzeń, które ukazują infiltrację antykościoła w Mistycznym Ciele Chrystusa. W jaki sposób stało się to możliwe – odpowiedź na to pytanie jest tajemnicą niemożliwą do zgłębienia. Jest to tajemnica przyzwalającej woli Boga wobec zła moralnego, które nie jest chciane, lecz jedynie dopuszczone w celu uzyskania jeszcze większego dobra. Przyczyny infiltracji żydomasońskiej w Kościele przekraczają nasze ograniczone możliwości intelektualne, jednakże z pewnością nie byłoby rozsądne przymykanie oczu na fakty, które ją zapoczątkowały, a która wraz z Soborem Watykańskim II doszła aż do samego szczytu, do Stolicy Piotrowej. Zresztą już Paweł VI mówił o “samozagładzie Kościoła” i o “szatańskim dymie wnikającym do wnętrza Kościoła Bożego”, uznając tym samym implicite stan faktyczny. W wielu przypadkach będziemy musieli ograniczyć się do prostego stwierdzenia faktów (quia), bez próby rozeznania ich przyczyn (propter quid). Żydomasoneria zaplanowała skorumpowanie członków Kościoła, a w szczególności duchowieństwa i hierarchii, zaszczepiając im fałszywe zasady, które z chrześcijańskich zachowały jedynie pustą nazwę zupełnie pozbawioną treści (2). Innym jednoznacznym i oczywistym faktem (kolejnym świadczącym o spisku przeciw Kościołowi) jest ten, iż dziś niemal wszyscy, również katolicy, należą w taki czy inny sposób do ducha masonerii, nie będąc nawet członkiem jej ciała, to znaczy myślą i rozumują na sposób masoński: opowiadają się za tolerancją, pluralizmem, poszanowaniem dla błędów, liberalną i modernistyczną demokracją, przeciw ekskluzywizmowi. Dziś Benedetto Croce mógłby słuszniej zapytać niż kiedyś Dlaczego nie mielibyśmy nazwać się masonami, a Rahner mógłby ponownie zaproponować nam teorię o Anonimowym masonie (3). Oto smutna rzeczywistość: z jednej strony spisek Synagogi przeciwko Kościołowi, a z drugiej wszechogarniający i wszechobecny duch kabalistyczno-masoński, którym oddychamy, podobnie jak otaczającym nas powietrzem. Dużo trudniej jest zdefiniować przyczyny i sposoby jakich użyto by dopiąć celu, a które pod wieloma względami zupełnie nam się wymykają, co do których możemy jedynie snuć domysły, nie mogąc jednak nigdy nabyć pewności. Mimo to nie powinniśmy przymykać oczu na straszliwą rzeczywistość w jakiej przyszło nam żyć, kiedy to nieustannie musimy się troszczyć czy aby nie pomyliliśmy “pola walki” i sztandaru; czy przekonani, iż wojujemy pod Chrystusem, nie walczymy w rzeczywistości pod Lucyferem (4). W poprzednim artykule czytaliśmy o planach masońskich (ujawnionych przez Barruela i Crétineau-Joly, a przedstawionych ponownie przez msgr. Delassus w jego dziełach), mówiących o “PAPIEŻU” NA MIARĘ POTRZEB SEKTY, to znaczy przesiąkniętym ich filozofią, o “papieżu”, który, nawet nie będąc członkiem masonerii, należałby jednak do jej ducha, by doprowadzić do końca TRIUMF REWOLUCJI. Aby osiągnąć swój cel masoneria wykształciła pokolenie godne tego wydarzenia poprzez intelektualne i moralne zepsucie młodzieży, począwszy od jak najmłodszego wieku, aby następnie móc jej wpoić niepostrzeżenie masońską mentalność. Szczególnie w seminariach rozwinęła swoją działalność infiltracji i psucia poglądów, świadoma iż pewnego dnia, młodzi seminarzyści zostaną księżmi, biskupami, kardynałami, będą kierować i zarządzać Kościołem, a jako kardynałowie będą wezwani do wyboru Papieża, który jak większość mu współczesnych będzie przesiąknięty zasadami filantropijnymi i naturalistycznymi, a więc będzie odpowiadał interesom sekty.

DUCHOWIEŃSTWO I WIERNI BĘDĄ MASZEROWAĆ POD MASOŃSKIM SZTANDAREM PRZEKONANI JESZCZE, IŻ KROCZĄ POD PAPIESKĄ FLAGĄ. Fakty, które za chwilę przytoczę – są jednoznacznym dowodem na to, iż plan ten znakomicie się powiódł, przynajmniej tymczasowo, lecz nie do końca, gdyż Nasz Pan w rzeczy samej obiecał nam, iż bramy piekielne nie przemogą [Kościoła], i tak też będzie. My chrześcijanie, podobnie jak nasz Pan Jezus Chrystus, nawykliśmy zwyciężać środkami klęski. Dokładnie tak samo, jak wtedy, gdy Jezus został ukrzyżowany i opuszczony przez wszystkich, przez swoją śmierć nas zbawił; dokładnie tak samo będzie z Kościołem, Jego Ciałem Mistycznym: wtedy, gdy będzie wydawał się martwy, ukaże się w całym swym blasku: “Regnavit a ligno Deus!”.

Fakty te nie powinny nas zniechęcać, przeciwnie, powinny nas mobilizować do podejmowania stosownych środków (których, z Bożą pomocą, nigdy nie brakuje) w działaniu dla dobra Kościoła, ubiczowanego i cierniem ukoronowanego, podobnie jak słodki i dobry Jezus. Pewna piękna modlitwa Tomasza More’a mówi: “O Panie, spraw bym nie gorszył się złem i grzechem, ale daj mi siłę, bym się mu przeciwstawiał, bym mu zapobiegał”.

PAPIEŻE DONOSZĄ O INFILTRACJI ŻYDOMASOŃSKIEJ W KOŚCIELE Pius VI w liście papieskim Quid aliquantum z dnia 10 marca 1791 roku poddaje krytyce Konstytucję cywilną o duchowieństwie. W innym zaś skierowanym do kleru i ludu królestwa Francji z dnia 19 marca 1792 roku potępia duchownych składających przysięgę na wierność Rewolucji: “Heretyckie i schizmatyckie działania polegają na uciekaniu się do WYBIEGÓW i DYSYMULACJI: podobnie czynią nowi INTRUZI Kościoła we Francji, którzy perfekcyjnie opanowali sztukę zwodzenia poprzez UDAWANIE i KŁAMSTWO…” (5). Pius VII w Encyklice Diu Satis z dnia 15 maja 1800 roku przestrzegał wyższe duchowieństwo: “Nikogo nie dopuszczajcie w szeregi duchowieństwa zanim go dokładnie nie przeegzaminujecie, nie skontrolujecie, rozważnie i głęboko nie przebadacie, gdyż nie brakuje fałszywych apostołów, mistrzów podstępu, przebranych za apostołów Chrystusa”. W Encyklice Ecclesiam z dnia 13 września 1821 roku Pius VII piętnuje nową sektę Karbonariuszy, prawdziwą szkółkę fałszywych braci pisząc: “Oni to przyjdą do was, podobni do owiec, a będą krwiożerczymi wilkami”. Kardynał Bernetti w liście z dnia 4 sierpnia 1845 roku napisał: “nasz młody kler jest przesiąknięty liberalnymi poglądami… Zwłaszcza ta część duchowieństwa, która zajmuje się sprawami publicznymi jest tysiąc razy bardziej splamiona liberalną przywarą” (6). Pius IX w Encyklice Nostis et Nobiscum z dnia 8 grudnia 1849 roku ubolewa nad spiskiem przeciw Kościołowi, stwierdzając, że: “we Włoszech są duchowni, którzy wstąpili w szeregi nieprzyjaciół Kościoła”. Kilka lat później w liście Exortae in ista z dnia 29 kwietnia 1876 roku opisał klasyczny przypadek infiltracji masońskiej w Brazylii. “Rozruchy, które ostatnimi laty miały miejsce w tym kraju, pojawiły się na skutek tego, iż ci, którzy przynależą do masońskiej sekty opanowali stowarzyszenia pobożnych chrześcijan…” (7). Według Papieża Mastaia KATOLICYZM LIBERALNY jest jeszcze bardziej niebezpieczny niż komunizm; jest on w rzeczy samej “piątą kolumną” żydomasonerii w samym łonie Kościoła. Pius IX twierdzi następnie, iż znacznie łatwiej jest wykryć i pokonać jawnego nieprzyjaciela niż fartuszkowego brata, jakim w rzeczywistości jest katolik liberalny. W liście apostolskim z dnia 6 marca 1873 roku skierowanym do koła Świętego Ambrożego w Mediolanie Papież wyjaśnia dlaczego tak bardzo trzeba mieć się na baczności przed katolikami-demokratami przesiąkniętymi modernistycznymi poglądami: “Ci ludzie są bardziej niebezpieczni i bardziej zgubni niż zdeklarowani wrogowie, gdyż NIEPOSTRZEŻENIE I Z NIEZWYKŁĄ KONSEKWENCJĄ POSTĘPUJĄ W SWOICH ZAMIARACH. W rzeczywistości, trzymając się na granicy potępionych błędów, zachowują zewnętrzne pozory nieskazitelnej doktryny, a tym samym zjednują sobie nieroztropnych zwolenników pojednania i zwodzą uczciwych ludzi, którzy, gdyby nie to, niezawodnie sprzeciwiliby się jawnym błędom”. Leon XIII w Encyklice Inimica vis z dnia 8 grudnia 1892 roku przestrzega biskupów i arcybiskupów Włoch przeciwko masonerii, która usiłuje podbić kler dla swojej filozofii. “Sekciarze masońscy dokładają wszelkich starań, aby poprzez swoje obiecanki zwieść niższe duchowieństwo. Działając w ten sposób, mają na celu stopniowe pozyskiwanie dla swoich interesów służebników świętej sprawy, by następnie uczynić z nich buntowników przeciwko legalnej władzy”. Święty Pius X potępił katolików-liberałów, demokratów chrześcijańskich, modernistów uznając ich za “najbardziej niebezpieczną klikę… usiłującą przywieść Kościół do ich sposobu myślenia. Poprzez przebiegłość i zakłamanie tego perfidnego liberalnego katolicyzmu który, z trudem utrzymując się na granicy potępionego błędu, usiłuje zachowywać pozory systemu przestrzegającego najczystszej doktryny… Ksiądz ma za zadanie wykryć ich przewrotne knowania. Liberalni katolicy są wilkami odzianymi w owcze skóry. Będą was nazywali papistami, klerykałami, nieprzejednanymi wstecznikami; miejcie to sobie za honor!” (9). W Encyklice Pieni l’animo opublikowanej dnia 28 lipca 1906 roku św. Pius X przestrzega również przeciwko wrogiej infiltracji w Kościele i wyraźnie mówi o “duchu niekarności i nieposłuszeństwa, widocznym pośród duchowieństwa. Taki to duch – kontynuuje Papież – przenika aż do seminariów, szerząc zepsucie wśród seminarzystów i młodych księży. W celu zniszczenia doktryny stosują coś w rodzaju TAJEMNEJ propagandy, zwodząc młodych ludzi, którzy w zaciszu seminariów przygotowują się do kapłaństwa”. Następnie w Encyklice Pascendi, ogłoszonej dnia 8 września 1907 roku, Papież donosi, iż “…wrogowie dotarli do SAMEGO SERCA KOŚCIOŁA, a wrogowie ci tym większym napawają strachem im bardziej się ukrywają. …Mówimy tu o znacznej liczbie… księży… Oni to od środka knują zniszczenie Kościoła. Niebezpieczeństwo tkwi dziś niejako W SAMYM ŁONIE, W SAMYCH ŻYŁACH KOŚCIOŁA… oni [moderniści] nie ugodzili w gałązki…, lecz w sam korzeń, to znaczy w Wiarę”. Ponadto św. Pius X, w przemówieniu wystosowanym w czasie uroczystości nałożenia biretów kardynalskich nowym purpuratom w dniu 27 maja 1914 roku wypowiedział te słowa: “Och jak wielu marynarzy, sterników, jak wielu KAPITANÓW, pokładając ufność w tych świeckich nowinkach i w fałszywej nauce czasu teraźniejszego, tonie i innych zatapia zamiast wytrwale płynąć do portu!” (Św. Pius X, A.A.S. 1914, ss. 260-262). Zwróćmy uwagę na to, że święty Papież zmarł zaledwie trzy miesiące później, 20 sierpnia 1914 roku, a słowo “kapitani” odnosiło się do Biskupów! Pius XI donosi o postępach poczynionych przez “piątą kolumnę”, której już wtedy udało się wniknąć w szeregi wyższego duchowieństwa. “23 maja 1923 na konsystorzu Pius XI konsultował się z około trzydziestoma kardynałami Kurii Rzymskiej w kwestii dotyczącej ewentualnego zwołania Soboru Powszechnego. Kardynał Billot nie ukrywał iż istnieją głębokie rozbieżności w samym łonie Episkopatu. Kardynał Boggiani, dominikanin, stwierdził, iż znaczna część kleru i biskupów jest przesiąknięta modernistycznymi ideami. W związku z tym kardynał Billot podsumował, stwierdzając, że Sobór byłby MANEWROWANY przez najzacieklejszych wrogów Kościoła” (10). W Encyklice Divini Redemptoris z dnia 29 września 1937 roku Pius XI kolejny raz donosi o próbach infiltracji komunistycznej, która, bez wzmiankowania samej doktryny komunizmu, dążą by “zaszczepić jego błędy w miejsca, w które – bez tego – nigdy nie mogłyby przeniknąć. W ten sposób [komuniści] dokładają wszelkich starań, aby perfidnie INFILTROWAĆ katolickie środowiska”. Ojciec Cordovani, zwierzchnik Świętych Pałaców Apostolskich (Sacri Palazzi Apostolici) za pontyfikatu PIUSA XII, a tym samym teolog papieża Pacelliego, pisze 19 marca 1950 na łamach l’Osservatore Romano: “Nic nie podlega zmianie w ustawodawstwie Kościoła względem masonerii. Kanon 694 a zwłaszcza 2335, który nakłada ekskomunikę na całą masonerię BEZ WZGLĘDU NA RYT, jest stale obowiązujący. Wszyscy katolicy powinni mieć to na uwadze, aby nie wpaść w PUŁAPKĘ”.

Jacques Ploncard d’Assac objaśnia, że ponieważ już wtedy idee masońskie przenikały do Kościoła, ojciec Cordovani, znakomity znawca tej problematyki, naciskał: “Powtarzam raz jeszcze, klątwie PODLEGAJĄ WSZYSTKIE RYTY MASOŃSKIE, nawet jeśli niektóre z nich utrzymują, iż nie są wrogie Kościołowi. …Czyż to współczesne dążenie do tego, by traktować katolicyzm na równi z fałszywymi ideologiami… nie jest przejawem herezji?” (11). Właśnie dlatego wielu papieży, aż do Piusa XII, nie ustawało w przestrzeganiu nas przed wrogą infiltracją w Kościele. Niestety, wraz z [pseudopapieżami] Janem XXIII, Pawłem VI i Janem Pawłem II stanowisko to uległo diametralnej zmianie; obecnie prowadzi się dialog z masonerią, otwarcie dopuszcza podwójną przynależność do Kościoła i sekty masońskiej, co zobaczymy w kolejnych rozdziałach (12).

Dialog modernistów z masonami W momencie śmierci Piusa XII Sobór nie został jeszcze zwołany, tymczasem ronkaliańskie aggiornamento zaczynało już nadawać formę dawnym dążeniom ku otwarciu się wobec popleczników żydomasonerii, aby w ten sposób umożliwić wprowadzenie “konia trojańskiego” do Kościoła Chrystusowego. Dziś proponuje się nam dialog nie tylko z innymi wyznaniami, ale także z masonerią, aby móc obejść potępienia nałożone przez Kościół na tę właśnie sektę (ponad 590 dokumentów) począwszy od Klemensa XII (In Eminenti, 1738) aż do Piusa XII włącznie. “Pierwsze przejawy tych nowych dążeń sięgają 1920 roku. Jezuita niemiecki P. Gruber miał wówczas styczność z wysokimi dygnitarzami masonerii… W ten sposób rozpoczęta została, ze strony katolickiej, potajemna kampania zbliżania. We Francji to samo dzieło przedsięwziął ojciec Berteloot, także jezuita. Ten ostatni opublikował od 1945 do 1949 serię artykułów i książek zredagowanych z daleko idącą ostrożnością, których celem było przygotowanie owego zbliżenia.

Działania zmierzające do zbliżenia masonerii i Kościoła katolickiego za pontyfikatu Piusa XII pozostawały niemniej jednak w stanie ukrytym; co prawda ogień wyraźnie wzniecał się pod popiołem, jednakże moderniści, którzy przejęli znaczny wpływ w Kościele, zdawali sobie sprawę z tego, że ich wysiłki nie mają szans powodzenia dopóki żył Pius XII. Wraz z wyborem Jana XXIII nastąpiła jak gdyby eksplozja. Wyraźnie odnosiło się wrażenie, iż chodzi o międzynarodową, metodycznie dowodzoną kampanię” (13). “Duch Jana XXIII – pisze ojciec Esposito (14) – a następnie wielka ekumeniczna przygoda Pawła VI, rozpętały reakcję łańcuchową, z której wtedy jeszcze nie zdawano sobie sprawy, ale która uwidoczniła się, gdy różne grupy ekspertów – między 1965 a 1968 – zostały wytropione przez prasę. Wówczas wykryto wymiany korespondencji, mniej więcej systematyczne rozmowy telefoniczne, przyjacielskie sympozja. Wszystko to miało na celu wzajemne zapoznanie i zbliżenie ludzi dwóch bloków: katolicy mieli przekonać się, że masoni nie mają oblicza Lucyfera [pozory mylą - ks. C. N.], masoni natomiast, że nie wszyscy katolicy są Wielkimi Inkwizytorami… Można powiedzieć, że spotkania między dwoma ugrupowaniami: katolickim i masońskim ZOSTAŁY PRZEPROWADZONE NA WSZYSTKICH STOPNIACH”. “Wielki Mistrz Masonerii Dupuy stwierdził, że <Sobór Watykański II otworzył w sposób znaczący Kościół na świat>. Wyjawił, iż odbył spotkanie sprawozdawcze, <więcej, niż serdeczne> z Janem XXIII, i że <Jan XXIII i Sobór Watykański II nadali niesłychany impuls do pracy nad poprawą i znacznym ociepleniem stosunków między Kościołem a masonerią>. Krótko mówiąc, w miarę jak współczesny Kościół [Soborowy] (tzn. sekta modernistyczna – red. Ultra montes) przychyla się do pluralizmu i wolności religijnej, to nieuchronnie też zmierza do tego, by być na usługach masonerii” (15). Ponadto były wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Włoch, Armando Corona, twierdzi: “Masoneria jako pierwsza w historii podtrzymywała i broniła tolerancji religijnej oraz prawa każdego człowieka do wyznawania własnej religii. Po tylu wiekach, jako masoni, jesteśmy szczęśliwi, iż także Sobór Watykański II oświadczył na piśmie: Sumienie człowieka jest święte…” (16). Nawet msgr. Lefebvre musiał przyznać, że Kościół został przesiąknięty masonerią w celu zniszczenia Go. A ponieważ bezpośrednio przeżył on doświadczenie Soboru napisał: “Najgorsza była reforma liturgiczna. Dokonał jej Bugnini, a opracował ją znacznie wcześniej. Już w 1955 Bugnini polecił przetłumaczyć protestanckie teksty [liturgiczne] msgr. Pintonello, który spędził dużo czasu w Niemczech… Sam msgr. Pintonello wyznał mi, iż tłumaczył protestanckie księgi liturgiczne dla Bugniniego, który w tamtych czasach był zaledwie małym pionkiem w komisji liturgicznej. Był niczym… LUDZIE PODOBNI BUGNINIEMU WNIKNĘLI DO KOŚCIOŁA, ABY GO ZNISZCZYĆ… Niektórzy utrzymują, że za wszystkim stoi masoneria. Możliwe… Stoimy w obliczu RZECZYWISTEGO SPISKU w sercu Kościoła, za którym stoją obecni kardynałowie. Klasa intelektualistów powstała przeciw Panu naszemu, w PRAWDZIWYM SPISKU SZATAŃSKIM wymierzonym w Jego Królestwo” (17). Pierwszym kardynałem, który dokonał zbliżenia z Wielkim Mistrzem był Innitzer, arcybiskup Wiednia. W 1948 nawiązał on – bez wiedzy Piusa XII – dialog z Wielkim Mistrzem Schechebanerem. W latach 60-tych i 70-tych krąg <dialogujących> rozszerzył się i rozpoczął otwarte działania. Główni przedstawiciele to: kardynałowie – Cushing z Bostonu, Cooke z Nowego Jorku, Etchegaray z Marsylii, Alfrink z Utrechtu, Feltin a następnie Marty z Paryża, Krol z Filadelfii, Vilela z Bahia (Brazylia), Lorscheider z Fortaleza; biskupi – Mendez Arceo z Cuernavaca (Meksyk), który na Soborze przedłożył petycję w sprawie zmiany ustawodawstwa antymasońskiego, msgr. Dante Benigni z Albano Laziale, msgr. Ablondi z Liworno, który, według zeznań ojca Esposito (18) uczestniczył w spotkaniach z masonami kierującymi włoskim ugrupowaniem. W Paryżu msgr. Pézeril przemawiał w Loży dokładnie “jak w przeszłości robili to Joyce z Bostonu, Pursley z South Bend, czy niektórzy prałaci na Wyspach Filipin, w Kanadzie…” (19). W Europie dialog katolicko-masoński uzyskał błogosławieństwo “nawet NAJWYŻSZYCH INSTANCJI KOŚCIELNYCH. Stałymi pośrednikami tych rozmów, CHĘTNIE PRZYJMOWANYMI PRZEZ PAWŁA VI, byli don Miano, który utrzymywał kontakty z kardynałem Seperem i kardynałem Koningiem… Także Ojciec Riquet miał wielokrotnie okazję do SPOTKAŃ Z PAWŁEM VI” (20). Ostatnio Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Włoch, adwokat Gaito, wyznał: “Gdy słuchałem, jak wysoko postawieni duchowni opiewają w homiliach człowieka, uznając go za centrum wszechświata, wzruszałem się do łez” (21).

DĄŻENIA DO ZWERYFIKOWANIA EKSKOMUNIKI MASONERII Bezpośrednią konsekwencją wszystkich tych plugawych spotkań stało się dążenie do zweryfikowania, a nawet, jeśli tylko byłoby to możliwe, do zniesienia ekskomuniki masońskiej sekty nałożonej na nią w 1738 roku. W okolicach Świąt Wielkanocnych 1971 roku bardzo bliskie wydawało się opublikowanie Dubium Kongregacji nauki Wiary, które “zmazałoby w pewien sposób ciężkie i krzywdzące zwroty antymasońskie zawarte w Kodeksie prawa kanonicznego z 1917, kanonu 2335 i kilku innych; publikację odłożono na święto Apostołów Piotra i Pawła, 29 czerwca tego samego roku. Po raz kolejny stwierdzono, że pośpiech nie byłby stosowny, a to dlatego, iż obawiano się, nie bez racji, iż katolicka opinia publiczna przyjęłaby ze zgorszeniem tego typu postanowienia” (22).

KONFERENCJA EPISKOPATU SKANDYNAWSKO-BAŁTYCKIEGO (dn. 21-23 października 1966 r.)Począwszy od 1964 biskupi Norwegii zezwalali na to, by mason “nawrócony” na katolicyzm mógł nadal przynależeć do masonerii. Biskupi Danii, Szwecji, Islandii, Norwegii, Finlandii dostosowali się do soborowego dekretu Christus Dominus, który w artykule 8 mówi: “Jedynie biskupom diecezjalnym udzielona jest władza stanowienia ogólnego prawa kościelnego ilekroć stwierdzą, iż posłuży to duchowemu dobru wiernych, pod warunkiem jednak, że najwyższa władza Kościoła nie wystosowała jakiegoś szczególnego zastrzeżenia w danej kwestii”. W czasie zebrania plenarnego, które odbyło się w dniach od 21 do 23 października 1966 roku, biskupi tych pięciu krajów ostatecznie postanowili, iż nie będą wymagać od masonów ubiegających się o włączenie do Kościoła wyrzeczenia się, czyli definitywnego porzucenia masonerii. A WIĘC BISKUPI NIE UWAŻALI JUŻ ZA NIEMOŻLIWE DO POGODZENIA TYCH DWÓCH PRZYNALEŻNOŚCI. “W listopadzie DECYZJA ZOSTAŁA OBWIESZCZONA STOLICY APOSTOLSKIEJ. TU NIE SPOTKAŁA SIĘ Z ŻADNYMI OBIEKCJAMI, co oznaczało, iż NIE BYŁO POWODU DO SPRZECIWU, w związku z czym 24 stycznia 1968 roku decyzja została podana do publicznej wiadomości” (23). W wiadomościach radia watykańskiego zakomunikowano, że Stolica Apostolska nie zmieniła obowiązującej dyscypliny. “W ten sposób uznano, iż postanowienie skandynawsko-bałtyckie dotyczy jedynie sytuacji lokalnej, a w związku z tym nie ma powodu by nie wyrazić na nie zgody” (24).

LIST KARDYNAŁA SEPERA DO KARDYNAŁA KROLA z dn. 19 lipca 1974 roku Tymczasem soborowy wiatr nie przestawał dąć, a żydomasoneria knuć: najbardziej spektakularny rezultat infiltracji “piątej kolumny” do wnętrza Kościoła miał miejsce 16 lipca 1974. Chodziło o skromny dokument, który początkowo miał mieć charakter prywatny, tymczasem został opublikowany przez odbiorcę, kardynała Krola, arcybiskupa Filadelfii i przewodniczącego Konferencji Episkopatu Ameryki Północnej. Ów dokument, króciutki acz niezwykłej wagi, wpisuje się w ramy dwóch konsultacji na najwyższym szczeblu, zarządzonych przez Kongregację nauki Wiary w latach 1960-1970, a napisany został w celu zapoznania się z opinią biskupów dotyczącą charakteru wszystkich masońskich zgromadzeń. O tym dokumencie Ojciec Esposito tak pisze: “Na życzenie kardynała Krola, prefekta rzymskiej dykasterii (od spraw doktryny Wiary), kardynał Franjo Seper udzielił listownej odpowiedzi zredagowanej w następujący sposób: 1) żądanie nowych objaśnień dotyczących kwestii masońskiej nurtującej Episkopat spowodowało, iż Stolica Apostolska postanowiła poddać problem poważnej analizie; 2) …wszelkie ewentualne zmiany muszą zostać zawarte w nowym Kodeksie Prawa Kanonicznego; 3) tymczasem, a) sytuacje lokalne powinny być rozstrzygane w obrębie danej miejscowości; b) ewentualne rozstrzygnięcia muszą być inspirowane zasadą SZERZENIA PRZYCHYLNOŚCI i OGRANICZANIA NIENAWIŚCI; 4) ZAKAZ PRZYNALEŻNOŚCI DO MASONERII ZOSTAJE OGRANICZONY DO SAMYCH CZŁONKÓW DUCHOWIEŃSTWA i instytutów świeckich; 5) z tego wynika, że EKSKOMUNIKA JUŻ WIĘCEJ NIE JEST ZALECANA. …List ten spotkał się z powszechną aprobatą. W Stanach Zjednoczonych zainicjował nadmiernie otwartą postawę Kościoła… Porozumienie między katolikami i masonami w Stanach Zjednoczonych przychodziło z daleka… POLEMIKI STOPNIOWO ZACZĘŁY PRZYGASAĆ. Masoni, nabywszy przekonania co do nieintegrystycznych zamiarów Kennedy’ego, zdecydowanie poparli jego kandydaturę, po czym nastąpiła seria przyjacielskich spotkań kardynała Cushinga z innymi duchownymi w sprawie wspólnego porozumienia. Wśród najostrzejszych posunięć przypomnijmy udział głównego arcybiskupa Nowego Jorku, Cooke’a, w masońskim sympozjum, w trakcie którego wygłosił mowę zachęcając serdecznie do porozumienia i współpracy” (25).

KONFERENCJA EPISKOPATU ANGLII I WALII (dn. 11-14 listopada 1976 r.) Również na tej konferencji dało się słyszeć echo listu Sepera-Krola. Dokument episkopatu stwierdzał: “Katolik musi najpierw uważać się za członka Kościoła katolickiego… Ale jeśli szczerze jest przekonany, że jego przynależność do masonerii nie kłóci się z wiarą wówczas może nawiązać kontakt ze swoim biskupem… by omówić sprzeczności i ewentualne konsekwencje owej przynależności”.

KONFERENCJA EPISKOPATU W SANTO DOMINGO (dn. 29 stycznia 1976 r.) W nocie do duchowieństwa wystosowanej 29 stycznia 1976 roku Konferencja Episkopatu zastosowała się do listu kardynała Sepera stwierdzając, że: “NIE ISTNIEJE ŻADNA SPRZECZNOŚĆ, GDY KTOŚ JEST KATOLIKIEM praktykującym… I JEDNOCZEŚNIE CZŁONKIEM STOWARZYSZENIA MASOŃSKIEGO bądź innego tego rodzaju…”. “Kandelabr przypomina masonowi siedem sztuk wyzwolonych, których znajomość jest niezbędna w pracy prawdziwie wtajemniczonego”. (L. Troisi, Dizionario massonico, Bastogi)

MSGR. ETCHEGARAY, ARCYBISKUP MARSYLII (1975-1977) Msgr. Etchegaray, proszony, udzielał zezwolenia na katolicki pogrzeb masona.

KONFERENCJA EPISKOPATU BRAZYLII (4 stycznia-12 marca 1975)5 stycznia 1975 w czasie sesji Konferencji Episkopatu Brazylii, której przewodził msgr. Lorsheider (późniejszy kardynał) zwrócono się do Stolicy Apostolskiej z prośbą o instrukcje dotyczące zastosowania listu Sepera; odpowiedź z dnia 12 marca podpisana przez Nuncjusza Apostolskiego w Brazylii msgr. Rocco głosiła: “…Wydaje się, iż można udzielić kredytu zaufania tym, którzy od dawna należeli do masonerii, a obecnie zaczęli spontanicznie ubiegać się o dopuszczenie do sakramentów…”. A zatem wcale nie dziwi fakt, iż: “jeszcze tego samego roku KARDYNAŁ BRANDAO VILELA PRZYJĄŁ ZAPROSZENIE ODPRAWIENIA MSZY BOŻONARODZENIOWEJ DLA LOŻY LIBERDADE Z San SALVADOR DE BAHIA… a w tym samym miesiącu przyjął wysokie odznaczenie masońskie, podobnie jak to uczynił w 1976 roku kardynał Paulo Evaristo Arns, arcybiskup Rio de Janeiro” (26).

FAŁSZYWA RESTAURACJA LAT 80-tych Św. Pius X mawiał o modernistach: “Kiedy się ich czyta lub słucha można by sądzić, że sami sobie przeczą, że są niestali i niezdecydowani. Nic bardziej mylnego! Wszystko jest u nich zamierzone, wszystko zaplanowane. Pod jedną stronicą ich dzieła mógłby się podpisać katolik; ale wystarczy, że przewrócicie kartkę, a wyda wam się, że czytacie pismo racjonalisty” (27). Taktyka Szatana i jego zauszników zawsze polegała na mieszaniu fałszu z prawdą, kąkolu z ziarnem; dokładnie tak samo postępuje żydomasoneria, która obecnie przeniknęła aż do szczytów Kościoła i miesza prawdę z fałszem, aby móc zwieść także i dobrych, którzy, w innym wypadku, z pewnością by zareagowali. Stwierdziliśmy już, że taktyka masońska polega na działaniu wewnątrz Kościoła w ramach “piątej kolumny”, aby, o ile w ogóle to możliwe, zniszczyć go od środka. Jednakże, aby nie wzbudzać rzeczywistego przeciwdziałania, które zniweczyłoby machinacje antykościoła masoni stosują metodę zalecaną przez Lenina: dwa kroki w przód, jeden w tył (Lenin docet). Wiemy też, że jeśli tylko “piąta kolumna” zostaje odkryta, natychmiast reaktywuje “trzecią siłę”, która, pod pozorem łagodzenia, równowagi, miłości pokoju i dobroci, pilnie pracuje, aby przeszkodzić w zniszczeniu “piątej kolumny”. Tak więc przeróżne dokumenty z lat 80-tych weryfikujące stanowisko otwarcia na dialog, typowe dla lat 60-tych i 70-tych, nie są niczym innym jak klasycznym krokiem w tył – po dwóch uprzednio wykonanych do przodu – oraz reaktywowaniem “trzeciej siły” dla ratowania zdobyczy “piątej kolumny”! Dokumentami fałszywej restauracji, czyli powrotu do dawnego stanu są: Deklaracja Episkopatu Niemiec z dnia 28 kwietnia 1980, Deklaracja Kongregacji nauki Wiary z dnia 17 lutego 1981, Deklaracja Kongregacji do spraw Świętych z dnia 20 września 1981 roku, Nowy Kodeks Prawa Kanonicznego (25 stycznia 1983), który w kanonie 1374 stwierdza: “Każdy kto jest członkiem stowarzyszenia spiskującego przeciw Kościołowi, SŁUSZNIE PODLEGA KARZE”. Należy zaznaczyć, że powyższy tekst znacznie różni się od kanonu 2335 Kodeksu z 1917 roku, ponieważ surowość kary została wyraźnie złagodzona, wraz ze ZNIESIENIEM EKSKOMUNIKI, która wcześniej była nakładana IPSO FACTO na każdego ktokolwiek zapisywał się do masońskiej sekty. Ponadto, ku wielkiej radości jezuity Michała Riqueta, słowo masoneria nie zostało nawet wspomniane! (28). W ten sposób łatwiej zrozumieć niedawne oświadczenie Wielkiego Mistrza Wielkiego Wschodu Włoch Virgilio Gaito: “Należy uważać, że ekskomunika masonów została już złagodzona i zarezerwowana jedynie dla tych, którzy konspirują przeciw Kościołowi Katolickiemu” (29). Wszystko to dowodzi, iż potępienia z lat 80-tych były CZYSTO SŁOWNE i że żadne potępienie de facto nie tylko nie miało miejsca, ale wręcz nie chciano by miało. W rezultacie niemal wszyscy “monseigneurs”, którzy w latach 60-tych i 70-tych byli zaangażowani w dialog z masonerią zostali w latach 80-tych nominowani na kardynałów, a ci z kolei, którzy już wtedy byli kardynałami dalej nimi pozostali, sprawując bez przeszkód swoje funkcje, nie podlegając żadnym postępowaniom obciążającym! Należy tutaj przytoczyć Oświadczenie Kongregacji nauki Wiary z dnia 26 listopada 1983 r., w myśl którego “wierni, którzy należą do masońskich stowarzyszeń pozostają W STANIE GRZECHU CIĘŻKIEGO i nie mogą przystępować do Komunii świętej”. Jednakże O EKSKOMUNICE NIE MA NAWET WSPOMNIENIA! W wywiadzie udzielonym ostatnio przez Ratzingera dla Avvenire, czytamy, że należy odróżnić masonerię od masonerii, nie można wrzucać wszystkiego do jednego worka. Istnieje bowiem masoneria antyklerykalna, z którą nie można prowadzić rozmów, lecz jeżeli masoneria nie składa wyznania wiary antychrześcijańskiej to nic nie staje na przeszkodzie by kontynuować dialog. Tak więc w praktyce jesteśmy świadkami powrotu, cichaczem, do stanowiska z lat 60-tych i 70-tych. Czy jest to działanie “trzeciej siły”, która usilnie próbuje skonsolidować zdobycze “piątej kolumny” pod pozorem większej stanowczości i restauracji? Doktryna, o której mowa powyżej została potępiona przez O. Cordovani już w 1950 roku. Jednak na nowo powraca do łask również w obozie masońskim. A tymczasem profesor Di Bernardo, w swojej książce zatytułowanej Filozofia masonerii stwierdza, że masoneria jest z zasady przeciwna ekskluzywizmowi, tolerancyjna i życzy sobie dialogu z Kościołem, pod warunkiem, iż każda ze stron zachowuje swoją tożsamość, pozostając tym czym jest. Istotne jest to, że Kościół [Soborowy] (tzn. modernistyczny Neokościół – red. Ultra montes), nie tracąc swojej tożsamości, aby otworzyć się na dialog, wyrzeka się ekskomuniki, a przyjmując pluralizm, tolerancję i odrzucając ekskluzywizm, staje się w ten sposób czymś w rodzaju powszechnej masonerii. To właśnie dzieje się na naszych oczach (30). Stanowisko to zostało również przyjęte w obozie katolicko-konserwatywnym; dla przykładu, arcybiskup Foggi msgr. Casale 11 grudnia 1993 roku, podczas konferencji zorganizowanej przez CESNUR oświadczył, iż podwójna przynależność nie jest dozwolona, aczkolwiek Kościół katolicki [soborowy - ks. C.N.] (tzn. sekta modernistyczna – red. Ultra montes) nie wyklucza dialogu z masonerią.

KOŚCIÓŁ  SOBOROWY  A  ROTARY  CLUB (1905)

a) Masoneria a Rotary Związek pomiędzy Rotary Club a masonerią jest “strukturalny” – jak twierdzi Ojciec Esposito – “nie tylko ze względu na założenie Rotary Club (23 lutego 1905) przez masona adwokata Paula Harrisa z Chicago i trzech jego kolegów, również masonów; ale także ze względu na pozycję ideologiczną i prawną klubu, który w PRZESŁANIU INAUGURACYJNYM PRZYJĄŁ ZA CEL LAICYZACJĘ SPOŁECZEŃSTWA, CZYLI USUNIĘCIE WSZELKICH KRĘPUJĄCYCH CZY RYTUALNYCH ASPEKTÓW” (32). W Chile i w Hiszpanii wielu biskupów, w latach dwudziestych, kategorycznie potępiło Rotary Club, uznając jego pochodzenie za masońskie. Stolica Apostolska w obliczu tych doniesień musiała zająć zdecydowane stanowisko. Pierwszym krokiem było zdystansowanie się od Rotary, a kolejnym potępienie go. Przygotowaniem drogi do ekskomuniki została obarczona Civilta Cattolica, która opublikowała trzy artykuły ojca Pirri, jezuity, według których ROTARY NIE RÓŻNI SIĘ ZGOŁA NICZYM OD MASONERII pod panowaniem której znajduje się cały świat. Tymczasem ów jezuita nie potwierdza faktu, iż wszyscy rotarianie są masonami, dopuszcza nieświadomość, nadmierną ufność, czy wręcz naiwność niektórych z nich. Tolerancja religijna Rotary, konkluduje Pirri, jest de facto synkretyzmem religijnym (33). W Enciclopedia Cattolica msgr. Buzzetti pisze: “Mentalność, jaką [Rotary] proklamuje może łatwo uniezależnić się od nauczania Kościoła, również w kwestii wiary i obyczajów a SPRZYJAĆ INFILTRACJI ELEMENTÓW MASOŃSKICH i antyklerykalnych” (34).

b) Pierwsze papieskie potępienie (4 lutego 1929) Papieski dokument potępiający Rotary ukazał się niemal jednocześnie z trzema artykułami ojca Pirri datowanymi na 2 lutego 1929 roku; było to w efekcie na dwa dni przed ukazaniem się Dubium Świętej Kongregacji konsystorialnej. Dekret papieski był bardzo jednoznaczną odpowiedzią na pytanie czy dozwolone jest zapisanie się do Rotary i uczestnictwo w spotkaniach tej organizacji. Odpowiedź ta brzmiała: NON EXPEDIRE, czyli “nie jest odpowiednim”. Zakaz nie obejmował ludzi świeckich. Treść dokumentu została opublikowana w A.A.S. (1929, rok 25, 15 stycznia 1929, 42). Dwadzieścia lat później, 12 października 1949 roku temat ten podjął kardynał Mediolanu Schuster, rozpalając na nowo ognistą polemikę: “Za czasów naszej młodości w Rzymie… istniały stowarzyszenia typu Rotary, które uważano za związane [z masonerią]… były to w gruncie rzeczy ezoteryczne formy jedynej i tej samej masonerii” (35).

c) Drugie potępienie (styczeń 1951) Kolejne potępienie było znacznie bardziej surowe od pierwszego, bardziej uroczyste, połączone z WYRAŹNYM WSKAZANIEM, ŻE ZOSTAŁO POTWIERDZONE PRZEZ PIUSA XII (36).

d) Wiraż Jana XXIII Omero Ranelletti, deus ex machina włoskiego Rotary, założyciel Klubu Rzymskiego w 1924 opowiada, że “wraz z nastaniem Jana XXIII pojawiła się szansa na łatwiejsze rozwiązanie problemu, niż to miało miejsce w przeszłości” (37). W związku z tym 22 grudnia 1958 poprosił Jana XXIII o audiencję, która została mu udzielona 20 kwietnia 1959. “W czasie audiencji przedstawił swoich kolegów z rotariańskimi tytułami, na co Jan XXIII… oświadczył, iż w Wenecji miał wielokrotnie sposobność spotykania się z miejscowymi rotarianami. Z tego wynika, iż był dobrze poinformowany co do naszej organizacji. Do każdego skierował życzliwe słowa, zachęcając nas do działania, a na koniec udzielając apostolskiego błogosławieństwa” (38).

20 marca 1963 Roncalli przyjął Rotary na drugiej audiencji.

e) Paweł VI Trzecia zaś audiencja miała miejsce 28 września 1963 roku za Pawła VI. Lecz najistotniejsza była czwarta, 20 marca 1965, podczas której Ranelletti przypomniał, iż 13 listopada 1957 (na rok przed śmiercią Piusa XII) kardynał Montini spotkał się z rotarianami i skierował do nich, między innymi, te słowa: “Dziękuję wam panowie rotarianie za okazaną mi uprzejmość. Muszę lojalnie wyznać, że w przeszłości miałem wiele zastrzeżeń odnośnie Waszego Klubu. Przyznaję, było to owocem ignorancji i błędów” (39). Na audiencji 20 marca 1965 Paweł VI przytoczył ponownie tę myśl; kolejne spotkanie z Rotary miało miejsce 14 listopada 1970 roku.

f) Jan Paweł II J P II  i  Sigmund Sternberg żyd, rotarian i mason, bogacz z Londynu “WRAZ Z JANEM PAWŁEM II AKCEPTACJA ROTARY OSIĄGNĘŁA SZCZYTOWY POZIOM, w tym sensie, iż nie tylko stwierdzono ZGODNOŚĆ, ale wręcz WZAJEMNE UZUPEŁNIANIE SIĘ działalności katolików i rotarian” (40). Tych ostatnich Jan Paweł II gościł 14 czerwca 1979 roku i 4 lutego 1984 roku.

STOWARZYSZENIE PAX I GRUPA I.DOC (zbrojone ramię przewrotu wewnątrz Kościoła Soborowego) “Po Soborze Watykańskim II – pisze Orio Nardi (41) – gnoza zainfekowała całą fermentację modernistyczną, czyli postępową, wewnątrz Kościoła, nie bez współudziału teologów, którzy, jak się okazało w historii Stowarzyszenia PAX i grupy I.DOC, często działają pod wpływem centrów władzy światowej”.

RUCH PAX 6 czerwca 1963 kardynał Stefan Wyszyński napisał list do biskupów francuskich, który został dostarczony do Sekretariatu Episkopatu francuskiego za pośrednictwem nuncjusza apostolskiego; przedmiotem listu było Stowarzyszenie PAX. Kardynał demaskował w swoim piśmie prawdziwą naturę Ruchu: “PAX nie jest organizacją z założenia kulturalną, ale jedynie zakamuflowanym środkiem propagandy, utworzonym, aby zniesławiać działalność Kościoła w Polsce poprzez szerzenie fałszywych informacji… Ruch ten przyjmuje dyrektywy od Partii Komunistycznej, SB i Biura do Spraw Wyznań. W zamian za swą uległość PAX korzysta z pewnych udogodnień i wsparcia”. Na początku soboru PAX nasilił propagandę w krajach Europy Zachodniej, a zwłaszcza we Francji, poprzez rozpowszechnianie fałszywych bądź dwuznacznych i zniesławiających doniesień na Kościół, w szczególności na Kurię rzymską. Założycielem stowarzyszenia PAX (rzeczywistego i bezpośredniego organu polskiej milicji komunistycznej, podlegającego Ministerstwu spraw wewnętrznych) był Bolesław PIASECKI, skazany na śmierć przez sowietów, a następnie ułaskawiony w zamian za formalne zobowiązanie się do służby w Partii Komunistycznej w celu infiltrowania Kościoła katolickiego. Tak więc z samego założenia PAX był filią Polskiej Partii Komunistycznej, która przesyłała rozporządzenia do swoich członków bezpośrednio przez Biuro Centralne. Piasecki podlegał bezpośrednio pod UB i Biuro do Spraw Wyznań, które w Polsce dysponowało pełnią władzy w kwestiach dotyczących Kościoła katolickiego. W 1956 wraz z odwilżą Piasecki ponownie popadł w niełaskę, lecz, dzięki usługom wyświadczonym przede wszystkim Francji, mógł znowu piąć się do szczytów; jego władza osiągnęła apogeum w okresie uwięzienia Wyszyńskiego. Była to epoka, w czasie której PAX wchłaniało wszystkie katolickie, jeszcze niezależne od Partii Komunistycznej, publikacje. Destalinizacja ponownie powaliła na ziemię Piaseckiego, jednakże znów mógł wypłynąć na powierzchnię dzięki… Soborowi Watykańskiemu II! W rzeczywistości obarczono go obowiązkiem tworzenia punktów zapalnych w środowiskach kościelnych, które współpracowały na soborze. Miał podzielić biskupów na dwa bloki (progresistów i konserwatystów), aby umożliwić pchnięcie Kościoła na tory współczesnego świata (Solve et coagula). We Francji, takie dzienniki jak La Croix i periodyki typu Les Informations catholiques Internationales broniąc PAX-u dopuściły się nawet zniesławiania kardynała Wyszyńskiego, otwierając w ten sposób komunizmowi drogę do triumfu w tym kraju i w świecie. Jean Madiran napisał odważny i ciekawy artykuł w Nation Française (1 lipca 1964) zatytułowany Szpiegostwo sowieckie w Kościele, dodając, iż Piasecki był na usługach generała Iwana Sierowa z NKWD (rosyjskiej policji politycznej). Madiran pisał również, że PAX atakował Kurię rzymską, a w 1956 roku jedna z jego delegacji udała się do Watykanu, aby bronić Piaseckiego potępionego przez Święte Oficjum, co jednak nie przyniosło pożądanych rezultatów.

GRUPA I.DOC Wraz z rozpoczęciem soboru narodziło się w Rzymie Centrum informacji dla biskupów i teologów holenderskich pod nazwą DOCumentation. Centrum to rozpowszechniało biuletyny informacyjne we wszystkich językach i organizowało konferencje prasowe udzielane przez Ojców soborowych bądź przez postępowych teologów w celu opanowania opinii publicznej; przedstawiciele agencji międzynarodowych i największych wpływowych dzienników byli tam stale obecni. Na zakończenie soboru Agencja prasowa wyraziła chęć utrzymywania relacji, które udało się nawiązać w czasie soboru: w ten sposób DOC zmieniła się w I.DOC (Information-Documentation sur l’Eglise Conciliaire). Louis Salleron pisał: “Jesteśmy w posiadaniu rzeczywistej władzy [I.DOC] na obszarze katolicyzmu, gdyż ten kto posiada informacje trzyma w swoich rękach opinię publiczną, która z kolei może trzymać w szachu Magisterium i narzucać mu swój punkt widzenia” (42). Delamare z kolei utrzymywał, że “I.DOC dostarcza cennych wskazówek… Kiedy jakiś biskup ośmieli się wysunąć swoje obiekcje, …natychmiast staje się ofiarą prawdziwej moralnej zagłady w światowej prasie” (43). Czasopismo angielskie Approaches (44) utrzymuje: “Wyselekcjonowana grupa brytyjska I.DOC w całości złożona jest z progresistów. Od wewnątrz jest kontrolowana przez centrum marksistowskie, dowodzone z kolei przez jednego z najbardziej doświadczonych szefów komunistycznych w Wielkiej Brytanii”. Jack Dunman, który zajmował czołowe miejsce w angielskiej grupie I.DOC, był “wybitną osobistością Angielskiej Partii Komunistycznej. Odkąd został posłem jego wpływy stale rosły. W Anglii był specjalistą komunistycznym od dialogu z katolikami” (45). Cieszył się także wsparciem ugrupowania Slant, związanego ze Stowarzyszeniem PAX. Tak więc głęboko prawdziwe są słowa Nardy: “Dobrze, że do umysłów wielu ludzi napływa świadomość zdrady i przywodzi, przede wszystkim odpowiedzialnych, którzy potrafią rozpoznać rzeczywistych poszukiwaczy prawdy” (46).

LIST OTWARTY DO KOŚCIOŁA WE FRANCJI: O TYM, CO SĄDZI ŻYD ROBERT ARON O EWOLUCJI KOŚCIOŁA SOBOROWEGO W książce zatytułowanej List otwarty do Kościoła we Francji (47) napisanej na podstawie dokumentu Episkopatu francuskiego o tym samym tytule a dotyczącym kwestii judaizmu Robert Aron bada Les orientations pastorales sur l’attitude des chrétiens a l’egard du Judaisme (Orientacje biskupie dotyczące postawy chrześcijan względem Judaizmu). Autor stwierdza, że dokument ten, zamiast być pouczeniem ze strony biskupów, jest w rzeczywistości “zaprzeczeniem bogobójstwa, zrehabilitowaniem Faryzeuszy, potwierdzeniem stałego posłannictwa narodu izraelskiego, który nie obala Nowego Przymierza Chrystusa. Na podstawie tych informacji można stwierdzić, że COŚ ULEGŁO GRUNTOWNEJ ZMIANIE I TO NIE TYLKO W RELACJACH MIĘDZY IZRAELEM A KOŚCIOŁEM, ALE RÓWNIEŻ W STOSUNKACH MIĘDZY KOŚCIOŁEM A BOGIEM ABRAHAMA I MOJŻESZA” (48). Dokument episkopatu ani jeden raz nie wspomina kwestii boskości Jezusa Chrystusa, która wszak jest fundamentalna w ustalaniu stosunków pomiędzy judaizmem a chrześcijaństwem.

Naturalnie Aron docenił ten nowy styl Episkopatu francuskiego. W rzeczy samej Kościół przedsoborowy, który w argumentacjach opierał się na niezmiennych i rzeczowych dogmatach nie mógł nagle zacząć maszerować “pod rękę” z antychrześcijańską Synagogą. Lecz skoro Kościół Soborowy przestał być dogmatyczny, a zaczął cichaczem zaprzeczać dogmatom i mówić językiem potocznym, masońskim do współczesnego człowieka o filozofii oświeceniowej i idealistycznej, zbliżenie i obopólne zrozumienie stało się możliwe (jak de facto okazało się 13 kwietnia 1986 w Synagodze w Rzymie) …a zarazem zabójcze dla Mistycznego Ciała Pana naszego Jezusa Chrystusa.

I to właśnie z tego powodu Arona cieszy ewolucja, jaka dokonała się w Kościele Soborowym dzięki “Theilhard’owi de Chardin, który stał się post mortem… jednym z inspiratorów Soboru Watykańskiego II”. I w ten sposób Aron ośmiela się nawet składać propozycje Kościołowi, pod warunkiem jednak, iż zwróci się w kierunku wiary judaistyczno-talmudycznej, a wyrzeknie się chrześcijańskiej. Węzłem gordyjskim albo “kamieniem węgielnym” jest jak się okazuje Jezus Chrystus (o jak prawdziwa jest Ewangelia…), gdyż Aron stwierdza, że “trudność w zostaniu chrześcijaninem jest… metafizyczna… [w religii chrześcijańskiej] istnieje pośrednik między Bogiem i ludźmi, a jest nim sam Syn Boga, Jezus Chrystus. Jest Barankiem Bożym, który przyjął na siebie grzechy świata i zgładził je, GDY TYMCZASEM, u żydów, KAŻDY CZŁOWIEK BIERZE NA SIEBIE JARZMO WŁASNYCH GRZECHÓW” (49). Znaczy to, że każdy człowiek jest Mesjaszem i Zbawicielem (według Kabały i Teilhard’a), jest łańcuchem ewolucji i dopełnieniem samego Boga. Ale “co się dzieje kiedy większa część chrześcijan zaczyna kwestionować same podstawy wyznawanej wiary? Znajdujemy się dziś w obliczu największego kryzysu Kościoła…” (50). Tak więc badacz żyd słusznie zauważył. Większość chrześcijan… już nie jest chrześcijańska; na tym polega kryzys wywołany przez żydomasońską “piątą kolumnę” wewnątrz Kościoła Soborowego. Z sondaży przeprowadzonych przez katolickie dzienniki w 1972 roku wynikało, że już tylko 36% katolików wierzy w boskość Chrystusa. (A dziś?). Pozostałe 64% nie było już chrześcijanami, gdyż chrześcijaństwo jest religią, która wyznaje wiarę w bóstwo Jezusa Chrystusa. Jak twierdzi Aron obecnie znajdujemy się w obliczu kryzysu w Kościele: w stosunkach między chrześcijaństwem a judaizmem trzeba wybrać jedną z dwóch alternatyw: albo Chrystus jest Bogiem, a więc antychrześcijański judaizm jest fałszywą religią; albo też nie jest Bogiem, a więc chrześcijaństwo jest herezją, sektą, która oderwała się od Narodu Wybranego.Trzydzieści lat nauczania soborowego wynaturzyło relacje między Starym a Nowym Przymierzem, między Chrześcijaństwem a Judaizmem, doprowadziło do logicznego i nieuchronnego rezultatu – dla większości chrześcijan (64% w 1972, trzydzieści cztery lata temu!) Chrystus nie jest Bogiem, a więc “zbluźnił i winien jest śmierci”. Aron stwierdza: “Jeśli Kościół dotknął kryzys, to nie dlatego, że używano łaciny… Nie! Nastąpił w nim pewien rodzaj proliferacji, która wzięła swój początek z niebezpiecznego zasiewu…” (51). Jeśli już w 1972 roku 64% katolików nie wierzyło w bóstwo Chrystusa, to należy, być może, sięgnąć do samych korzeni Kościoła i ustalić w którym miejscu nastąpiło początkowe rozwidlenie między rzeką (Kościołem) a jej źródłem (Synagogą). Trzeba więc ponownie postawić to samo pytanie, które Kajfasz zadał Jezusowi: “Poprzysięgam Cię na Boga żywego, czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Boży?”. Jednak na to pytanie należy udzielić innej odpowiedzi niż tej, której udzielił Jezus (“Sam powiedziałeś, Ja nim jestem”), aby wreszcie móc połączyć rzekę (Kościół) ze źródłem (Synagogą). Według Roberta Arona droga, która łączy rzekę ze źródłem jest właśnie ta, którą wyznacza Sobór Watykański II…

OPINIA ARONA NA TEMAT SOBORU WATYKAŃSKIEGO II “Sobór Watykański II poczynił fenomenalne wysiłki mające na celu PRZYSTOSOWANIE KOŚCIOŁA DO WSPÓŁCZESNEGO ŚWIATA [bardziej judaistyczno-talmudycznego]… W tym znaczącym wydarzeniu tkwi – w najlepszym tego słowa znaczeniu – ZALĄŻEK REWOLUCJI, lecz o ile dopiero zaczął on kiełkować, to nadal daleko mu do pełnego rozkwitu. Jeśli można porównać Sobór do Rewolucji innego rodzaju, to ta rewolucja religijna jest jeszcze ciągle w powijakach; …jest dopiero w nocy 4 sierpnia 1789″ (52). De ore tuo te judico! Któż to zachwyca się tak Soborem? A któż go zorganizował? Doskonale wiemy: Jules Isaac z B’nai B’rith był redaktorem Nostra Aetate. To dlatego Aron twierdzi, że Kościół, który odłączył się od swojego źródła Synagogi z powrotem zostanie do niej przyprowadzony na drodze soborowej Rewolucji, czego rezultaty już daje się zauważyć: większość katolików już nie jest chrześcijańska! Już Pan Nasz Jezus Chrystus postawił pytanie: “Kiedy Syn Człowieczy powróci na ziemię, czy znajdzie jeszcze Wiarę?”. Wszystko więc zostało przepowiedziane. Z pewnością usiłowania antychrześcijańskiego judaizmu mające na celu narzucenie wszystkim przyjęcia postanowień [pseudosoboru] Vaticanum II powinny otworzyć nam oczy. Ha Keillah, biuletyn Izraelskiej Wspólnoty w Turynie(53) jakiś czas temu zachęcał Instytut Mater Boni Consilii do przyjęcia postanowień Soboru Watykańskiego II i zaprzestania nauczania według Kościoła przedsoborowego! Wcale nie oskarżano nas – proszę zwrócić uwagę – o antysemityzm, o nie! Ale o wierność przedsoborowej teologii. Lecz, jeśli sobór, jak twierdzi Robert Aron, jest drogą wiodącą do utraty Wiary w bóstwo Pana naszego Jezusa Chrystusa, to przyjęcie soboru nie oznaczałoby nic innego jak sprzedanie Jezusa Chrystusa za trzydzieści srebrników! Otóż każdy katolik, który pragnie pozostać wierny Chrystusowi i Jego Kościołowi, powinien zastanowić się nad tymi ewidentnymi i niezaprzeczalnymi faktami. Vaticanum II jest dzieckiem Synagogi, jest drogą prowadzącą do judaizacji chrześcijan. Henry Le Caron tak to komentuje: “Żyd składa wam propozycje pomocy w imieniu Synagogi… Jeżeli chcecie ratować kościół…, wasz <nowy kościół>, będziecie musieli wyrzec się Objawienia, Wcielenia i Odkupienia. Za tę cenę uzyskacie życzliwość Synagogi i będziecie mogli liczyć na jej wsparcie” (54).

ŻYDOWSKIE WPŁYWY NA SOBORZE W książce Ratier’a o B’nai B’rith (55) dowiadujemy się, że Jules Isaac należał do tej potężnej masońskiej organizacji złożonej jedynie z samych Żydów, która obecnie liczy około pół miliona członków na świecie (56).

JPII  i  B’nai B’rith  1984 r. Znamy już wkład Jules Isaaca w redagowanie Nostra Aetate(57), ale może jeszcze nie są znane łaskawe ukłony w kierunku judaizmu, które poprzedziły soborowy dokument pojednania, ani też manewry B’nai B’rith wokół niego. Ralph Wiltgen (58) opowiada, że 31 sierpnia 1964, na dwa tygodnie przed otwarciem trzeciej sesji soboru, złożył mu wizytę pan Lichten, dyrektor departamentu spraw międzykulturowych A. D. L. (Anti-Defamation League of B’nai B’rith): “Był bardzo zaniepokojony faktem, że zdanie uniewinniające Żydów od ukrzyżowania Chrystusa, zostało usunięte z dokumentu soborowego twierdząc, że to zdanie było dla Żydów najistotniejszym elementem dokumentu… Powiedział ponadto, że złożył wizytę kilku kardynałom europejskim. Dodał, iż kardynał Bea przygotował poprawkę dotyczącą tej przykrej decyzji i że przedstawi ją w soborowej auli”.

ZAKOŃCZENIE Któż mógłby jeszcze wątpić, po przedstawionych faktach i doniesieniach Magisterium Kościoła, że Oblubienica Chrystusa stała się przedmiotem uknutego spisku i została przeniknięta przez wroga aż do najwyższych stopni?

W obliczu tej smutnej rzeczywistości możliwe są trzy postawy:

A) POLITYKA STRUSIA, która polega na przymykaniu oczu na rzeczywistość i łudzeniu się, że wszystko jest w porządku… [Postawa typowa dla polskiego katolicznika, tępego i głuchego na argumenty - admin]

B) ZNIECHĘCENIE tych którzy wobec POZORNEGO zwycięstwa wroga w ważnej bitwie, sądzą, że cała wojna jest przegrana zapominając o tym, że Kościół jest boski i że Pan nasz obiecał nam, iż”bramy piekielne go nie przemogą”.

C) POSTAWA REALISTYCZNA I NADPRZYRODZONA. Kierujący się nią biorą pod uwagę nie tylko smutną rzeczywistość, której zignorować nie sposób, lecz również kierują się Wiarą i Nadzieją chrześcijańską, które dają ABSOLUTNĄ PEWNOŚĆ, że Najświętsza Panna, jak zwykle, zetrze głowę piekielnego węża: “IPSA CONTERET!”. Prośmy Najświętszą Pannę Maryję, a w szczególności Matkę Dobrej Rady, by dała nam światło i siłę, by dostrzegać pułapki “piątej kolumny” i umieć je zwalczać z wszystkich naszych sił! Wydaje mi się, że dobrze byłoby zakończyć tą piękną modlitwą świętego Jana Bosco: “Najsłodszy Jezu, nasz Boski Mistrzu! Ty, który zawsze potrafiłeś rozwiać NIECNE ZAKUSY, którymi FARYZEUSZE często Tobie zastawiali sidła, racz rozproszyć zgubne dla nas postanowienia bezbożników”. Ks. Curzio Nitoglia

Judaizacja nowego rytu Mszy Mądremu artykuł da dodatkową wiedzę, katolicznika modlącego się do kremówek – i tak nie przekona. Judaizacja Chrześcijaństwa polega przede wszystkim na wyeliminowaniu dogmatu Trójcy Przenajświętszej, a przynajmniej na jego interpretacji kabalistycznej, a jest to widoczne już w samych początkach Kościoła, i łatwo nam to zrozumieć, gdyż należeli do niego w pierwszych wiekach głównie nawróceni na Chrześcijaństwo żydzi (w nowej mszy mamy usunięte wszystkie odniesienia do Trójcy świętej za wyjątkiem ostatniego błogosławieństwa, które abp.H.Bugnini również pragnął zupełnie wyeliminować – red.) (…) Widzimy że już za czasów apostolskich niektórzy żydzi ochrzczeni, być może, że w dobrej wierze, usiłowali judaizować wiarę chrześcijańską- o czym wspominają teksty z Dziejów Apostolskich i z Listów Apostołów, a z biegiem czasów szerzyli najrozmaitsze herezje, z których najbardziej judaistycznymi były arianizm i protestantyzm. Otóż ostatnio, to jest po Drugim Soborze Watykańskim, być może na skutek zbliżenia i współżycia przez ekumenizm z protestantami, niektóre dogmaty naszej wiary zostały ponownie zaatakowane przez judaizm, a wśród nich przede wszystkim samo centrum całego naszego życia religijnego, jakim jest Msza święta. Nie jest to herezja nowa, gdyż już wielokrotnie w ciągu całej historii Kościoła do niej powracano, ale obecnie stała się bardzo niebezpieczna, gdyż przenika nawet do hierarchii kościelnej, będąc jakby wskrzeszeniem błędów Lutra i Cranmera. Luter bowiem i arcybiskup anglikański Cranmer szczególniej oddawali się szerzeniu owej herezji, którą bez przesady, można i należy nazywać “herezją śmiertelną”, gdyż zabija ona najważniejszy dogmat katolickiej wiary: rzeczywistą obecność Chrystusa Pana w Eucharystii. Msza święta bowiem – według tradycyjnej nauki Kościoła -jest ustanowiona przez samego Chrystusa Pana, podczas Ostatniej Wieczerzy, a na jej istotę składają się różne elementy, gdyż będąc Niekrwawą Ofiarą Eucharystyczną i “wielką tajemnicą wiary”, jest powtarzaniem Ofiary Krzyżowej, łącznie z Eucharystyczną Ofiarą Ostatniej Wieczerzy. Chrystus Pan bowiem wybrał dla swej Męki, przez którą odkupił cały rodzaj ludzki i cały “świat”, dni, które w historii Izraela, przypominały jej najważniejsze wydarzenie, a więc tzw. Paschę, czyli ostatnią wieczerzę-biesiadę przed wyjściem żydów z Egiptu, “ziemi niewoli”. To przez ten fakt, Ostatnia Wieczerza także była ową wieczerzą-biesiadą, zwłaszcza dla uczestniczących w niej dwunastu Apostołów, stając się przez to jednym ze składników późniejszej Mszy świętej, ale tylko jednym z wielu i to najmniej ważnym w porównaniu z dwoma innymi, a mianowicie z Ofiarą Krwawą na Krzyżu i z Ofiarą Niekrwawą w wieczerniku, czyli z ustanowieniem Eucharystii. Otóż wspomniana współczesna judaizacja Mszy świętej polega na tym, że uważa się Mszę świętą tylko i jedynie za powtarzanie owej uczty-biesiady paschalnej z czasów Mojżesza, całkowicie pomijając wszelkie wspomnienie Ofiary Krzyżowej i Ostatniej Wieczerzy, jako aktu ustanowienia Eucharystii przez Chrystusa Pana, czyli przeistoczenie chleba i wina w Ciało i Krew Jezusa Chrystusa. I tak, na przykład, w Chile, już od wielu lat jeden za znanych sędziów, członek sądu najwyższego, z okazji Wielkiego Tygodnia, z uporem pisze w prasie, że Ostatnia Wieczerza jest tylko i wyłącznie spełnieniem obowiązku Jezusa i Jego uczniów celebrowania historycznej Paschy żydowskiej, czyli wydarzenia historycznego wyjścia żydów z niewoli egipskiej, argumentując, że wszystko inne – a więc Przeistoczenie i Męka na Krzyżu, czyli akt Od-kupienia i ustanowienia Eucharystii – nie ma żadnego znaczenia, ani uzasadnienia, gdyż są to tylko wymysły autorów Ewangelii. Że takie stanowisko zajmuje ortodoksyjny żyd chilijski, jest czymś zrozumiałym, ale że takie samo stanowisko zajmują niektórzy chrześcijanie, uważający się za katolików i to prawie we wszystkich krajach tradycyjnie katolickich, to jut zupełnie inna sprawa. Taką judaistyczną postawę zajął Luter i jego zwolennik arcybiskup Cranmer. Bo to właśnie Luter zniszczył w protestantyzmie Mszę świętą, jako akt istotnie związany razem z Ostatnią Wieczerzą (a więc z ustanowieniem Eucharystii przez Chrystusa Pana) i z Ofiarą na Krzyżu, uważając, że Ostatnia Wieczerza, celebrowana przez Chrystusa Pana, była tylko i wyłącznie zwykłym i tradycyjnym spełnieniem starych zwyczajów obchodzenia Paschy z czasów Mojżesza i niczym więcej. (Luter twierdził, że w Mszy św. od momentu Offertorium “wszystko już śmierdzi ofiarą”. W nowej Mszy zupełnie usunieto wspaniałe modlitwy Ofertorium, pełne woni katolickiej teologii ofiary, wprowadzając w ich miejsce modlitwę pochodzącą z żydowskich ksiąg liturgicznych na okoliczność błogosławieństwa pokarmu: błogosławiony jesteś Panie Boże, bo dzięki Twej hojności – przyp.red.) Natomiast Cranmer, idąc śladami Lutra i będąc konsekwentnym, ale jednocześnie przebiegłym, pozostawia cały ceremoniał Kościoła katolickiego, aby przekonać swych zwolenników i utrzymać ich w złudzeniu, że owe msze anglikańskie są takie same jak katolickie, a więc że się nic nie zmieniło. Aby jednak podkreślić, że owe msze anglikańskie nie są ofiarami składanymi Bogu, a tylko owym wspomnieniem Paschy Mojżesza, zniósł ołtarze i zastąpił je stołami. Wywołało to jednak protesty ze strony wiernych, więc, po pewnym czasie powrócono do ołtarzy i dzisiejsze “msze” anglikańskie bardziej przypominają dawne Msze Katolickie, niż obecny NOM, gdyż niestety, niedawne reformy liturgiczne w Kościele katolickim, przyjęły zwyczaj protestancki “stołu”, a nie “ołtarza”, co pozwala zwolennikom judaizmu podkreślać składnik “wieczerzy-biesiady”, bo dla biesiady i jedzenia wystarczy stół, ale dla “ofiary” potrzebny jest “ołtarz”, a fakt, że ten dzisiejszy “stół-ołtarz” zawiera relikwie świętych nie wpływa na mentalność uczestników, którzy pod wpływem judaizmu skłonni są uważać Mszę świętą tylko za “wieczerzę-biesiadę”. Stąd też logiczny nacisk, aby wszyscy uczestnicy przystępowali do Komunii świętej, gdyż tylko w ten sposób mogą brać udział w “wieczerzy-biesiadzie”, a skoro nie ma Przeistoczenia, to Eucharystia nabiera charakteru tylko polskiego opłatka, wypiekanego z okazji świąt Bożego Narodzenia. To gromadne przyjmowanie Komunii świętej, bez uprzedniej spowiedzi, stało się już nagminnym zwyczajem w wielu krajach, który jeszcze bardziej podkreśla charakter Mszy świętej jako tylko “wieczerzy-biesiady”, ale jednocześnie właśnie przez to przyczynia się do judaizacji Mszy świętej, czyli do urobienia poglądu, że jest ona tylko i wyłącznie wspomnieniem Ostatniej Wieczerzy już pozbawionej swej istoty, a więc już bez łączności z Ofiarą na Krzyżu i bez Przeistoczenia, a więc ta judaizacja Mszy świętej pozbawia ją de facto swej istoty, sprowadzając j ą wyłącznie tylko do pamiątki Paschy z czasów Mojżesza. Tak to, główny dogmat wiary katolickiej, przez tę judaizację, został poważnie zagrożony. (…) “Stoły” nadają Mszy świętej charakter jakiegoś świeckiego “zgromadzenia wiernych”, podobnego do jakiegokolwiek zgromadzenia świeckich, gdyż, wobec ołtarza ludzie zachowują postawę religijną, a wobec stołu całkiem świecką, bezreligijną. Zachowanie się tych osób na owych zgromadzeniach wiernych więcej przypomina synagogę niż świątynię, bo wszyscy rozmawiają, witają się swobodnie i zachowują się tak, jakby nie było w Tabernaculum Eucharystii, jako rzeczywistej obecności Chrystusa Pana, skoro Msza święta już jest dla nich tylko wspomnieniem Paschy Mojżesza, a nie Ostatniej Wieczerzy. Sama Msza święta przestaje być “świętą”, skoro jest tylko wspomnieniem jakiegoś wydarzenia z życia Izraela, a nie z życia Chrystusa Pana. Już sam fakt, że Eucharystia materialnie przestała być centrum świątyni, gdyż ją przeniesiono w jakiś kącik na boku, a jeśli czasami jeszcze pozostała w centrum, to kapłan celebruje tyłem do Tabernaculum, co także sprawia wrażenie lekceważenia rzeczywistej obecności Chrystusa Pana w Eucharystii. Tylko więc powrót do dawnych zwyczajów odprawiania Mszy świętej twarzą do ołtarza, w którym przebywa Chrystus Pan w Tabernaculum, może położyć kres tej judaizacji Mszy świętej. Przecież samo słowo “Pascha” ma zupełnie inne znaczenie w tradycjach żydowskich, a inne w chrześcijańskich. Dla żydów jest to tylko “wieczerza-biesiada” przed wyjściem z Egiptu, w czasach Mojżesza, a dla chrześcijan jest to przede wszystkim Ofiara na Krzyżu, odkupią] ąca całą ludzkość i wspomnienie Ostatniej Wieczerzy, w czasie której Chrystus Pan ustanawia Eucharystię, a więc Mszę świętą, a także i wspomnienie Zmartwychwstania, a wspomnienie Paschy żydowskiej jest tylko marginesowe i pośrednie, bo tylko poprzez Ostatnią Wieczerzę, a nie wprost jako wydarzenie historyczne w życiu Izraela.

ks. prof. Michał Poradowski


Wyszukiwarka