746

Strach salonu Lud smoleński, religia smoleńska – te określenia w ostatnim tygodniu zdominowany komentarze zwolenników rządu. Gdy okazało się, że mimo „głosów rozsądku” płynących z prorządowych mediów setki tysięcy ludzi w całej Polsce jednak pamiętają o ofiarach smoleńskiej katastrofy i okazują to w widoczny sposób, zaprawieni w walkach z ciemnogrodem żurnaliści sięgnęli po stare, wypróbowane metody Ze zdumieniem publicyści „Gazety Wyborczej” komentowali zrobiony na zlecenie „GW” sondaż. Na pytanie, czy przyczyny katastrofy zostały wyjaśnione, 34 proc pytanych odpowiedziało, że nie i nie będą, dopóki Rosjanie nie przekażą nam wraku i czarnych skrzynek. 32 proc. uznało, że rosyjskie władze do spółki z polskimi ukrywają prawdę. 25 proc. – że polskie władze niewystarczająco starają się, by wyjaśnić przyczyny katastrofy. 16 proc. wierzy, że najważniejsze fakty ujawnił raport Millera. 18 proc. uważa, że w Smoleńsku doszło do zamachu. Jak to? Nawoływanie do polsko-rosyjskiej przyjaźni nic nie dało? Apele o zapalenie świeczek na grobach żołnierzy Armii Czerwonej przeszły bez echa? Po raz kolejny obudziły się „demony” polskiego patriotyzmu? Twierdzące odpowiedzi na te pytania wprawiły mainstreamowych publicystów w popłoch, o czym świadczą ich komentarze, w których pod warstewką kpin lub mentorskiego tonu kryje się przerażenie.

Seanse nienawiści Nie wiadomo, czy autorzy rozlicznych komentarzy w lewicowych mediach (a takimi są „GW”, „Polityka”, TVN i cały tzw. mainstream lub jak to woli – establishment) czytali artykuł Jerzego Urbana (nie miał odwagi podpisać się własnym nazwiskiem, kryjąc się pod pseudonimem Jan Rem), który ukazał się w 1984 r. w Tygodniku „Tu i Teraz”. Wystarczy jednak porównać tamten tekst z obecną publicystyką, by usłyszeć podobne nuty i taki sam ton pogardy. „W inteligenckiej części warszawskiego Żoliborza stoi kościół księdza Jerzego Popiełuszki – obok św. Brygidy w Gdańsku najbardziej renomowany klub polityczny w Polsce. (...) Co tam, więc robi natchniony polityczny fanatyk, Savanorola antykomunizmu? (...) Jednym słowem, ten mówca ubrany w liturgiczne szaty nie mówi niczego, co byłoby nowe lub ciekawe dla kogokolwiek. Urok wieców, jakie urządza, jest całkiem odmiennej natury. Zaspokaja on czysto emocjonalne potrzeby swoich słuchaczy i wyznawców politycznych. W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. Mówca rzuca tylko kilka zdań wyzbytych sensu perswazyjnego oraz wartości informacyjnej. On wyłącznie steruje zbiorowymi emocjami” – pisał Urban. Naczelny tygodnika „Newsweek” Tomasz Lis jest mniej finezyjny: „Miłość do Polski, takiej, jaka jest, wymaga umiejętności niedziwienia się i przyjmowania z dobrodziejstwem inwentarza rzeczy, słów i zjawisk, które w normalnych okolicznościach powinny, jeśli nie szokować, to intrygować. (…) Nie powinniśmy się dziwić, że pałkarz z brukowca, mentalny żul i bęcwał wystawia cenzurki dziennikarzom. Nie powinniśmy się dziwić, że mistrz łatwych rymów (stąd nazwisko) nazywa większość z nas ludnością tubylczą (…)”. Teraz, po blisko 30 latach, po raz kolejny sięga się po „nienawiść, która dzieli Polaków”. Dzień po obchodach drugiej rocznicy tragedii smoleńskiej Wojciech Czuchnowski w komentarzu na łamach „GW” pt. »Biesy« smoleńskie” pisał:

„We wtorek i w poniedziałek ze świętoszkowatym uśmiechem podjudzali tłum, by krzyczał jeszcze mocniej. Widok tych władców dusz pod Pałacem i ambasadą przypomniał mi scenę zebrania rewolucjonistów z »Biesów« Dostojewskiego, w której wykłada się teorię »puszczania dreszczy« w lud, »tak by jedni zaczęli pożerać drugich«. To właśnie oni robią. Z krzyżem w ręku i modlitwą na ustach rozpętują nienawiść między Polakami. Kiedyś ta nienawiść obróci się przeciwko nim”.Wspomniany Jan Rem, czyli Jerzy Urban, nie pisał wprawdzie o biesach, ale o upiorach wypuszczanych spod ornatu:

„Tymi sposobami można, owszem, ludzi przekonać. Nie sposób jednak wywołać żadnych emocji, zbudować wspólnoty uczuć i odruchów masowych, zespolić mas w oparciu o zbiorowe przeżycia polityczne. Jest to z mojej strony konstatacja, a nie propozycja urządzania np. antyreaganowskich wieców czy marszów ubarwionych paleniem kukły któregoś z masowych wrogów. Uważam za mądrą rezygnację z bogatych środków politycznego oddziaływania, sądzę, że umiar i racjonalizm będą procentować na dalszą metę, bo upiory, które żoliborski magik polityczny wypuszcza spod ornatu, same pozdychają. Myślenie ma przyszłość, nie zaś podniecanie fanatyzmu”.

Religia smoleńska Nie tylko Jerzy Urban, „Trybuna Ludu” czy znienawidzony „Dziennik Telewizyjny” mówili o nienawiści i fanatyzmie. W 1986 r. Adam Pietruszka, płk Służby Bezpieczeństwa, zastępca dyrektora IV Departamentu MSW, za udział w zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki skazany na 25 lat więzienia (wyszedł na wolność w 1995 r.), skutecznie na kilka lat zablokował wydanie rodzinie m.in. sutanny ks. Jerzego.

„Wymagającemu potępienia zdarzeniu, jakim było to zabójstwo [ks. Jerzego – przyp. red.], towarzyszyła histeria propagandowa, a co skrzętnie wykorzystała część kleru do krańcowej ekscytacji osób sfanatyzowanych. W tak powstałym klimacie zaczęto tworzyć »miejsca pamięci Popiełuszki« będące przyczynkami do siania prymitywnego fanatyzmu, dewocji oraz nietolerancji wobec osób niewierzących. Zrealizowanie powyższego postanowienia sądu ponownie ożywi kwestię, poprzez dostarczenie w wydanych rzeczach swego rodzaju relikwii, które z pewnością będą publicznie eksponowane i ulegną też metafizycznemu rozmnożeniu, aby »dekorować« określone miejsca. Do takiego stwierdzenia upoważniają mnie fakty aroganckiej symboliki związanej z Popiełuszką, mające miejsce nawet w takich obiektach pamięci narodowej jak groby wybitnych Polaków znajdujące się w Krakowie na Skałce. (…) Skoro zdaniem Sądu »obecnie wymienione dowody są zbędne«, wydaje się rzeczą najtrafniejszą ich zniszczenie, by nie zagracały archiwum sądowego” – pisał 5 marca 1986 r. z warszawskiego aresztu śledczego do Sądu Najwyższego Adam Pietruszka. Te słowa brzmią znajomo. Także nie bez powodu język, którego używali propagandyiści po 1984 r. kojarzy się z dzisiejszymi „opiniami”, w których podobnie jak przed laty szafuje się „fanatyzmem” i „histerią”.

„Tak rodzi się religia. W emocjach, histerii, z błyskiem fanatyzmu w oczach. Z neoficką żarliwością, niepojętą dla tych, którzy stoją z boku i nie dają się unieść nurtowi. Postronni nic nie rozumieją. Bezradnie spoglądają na rozgorączkowane tłumy, na oczy wzniesione ku niebu, na ręce splecione do modlitwy. Na transparenty, święte znaki, na kapłanów nowego wyznania, którego świątyniami są kluby »Gazety Polskiej«. Niepojęte. O co tym ludziom chodzi? Dlaczego z pełną powagą i głębokim przekonaniem głoszą tezy jawnie absurdalne i nielogiczne? Dlaczego nagle ulegli atakowi szaleństwa?” – pisał Wojciech Maziarski w „GW” w felietonie „Święty Kościół Smoleński”. W podobnym stylu stworzył felieton pt. „Gdy rząd milczy, szaleją demony” redakcyjny kolega Maziarskiego, Paweł Wroński: „W poniedziałek po demonstracjach w rocznicę katastrofy przed Pałacem Prezydenckim wieszczono narodzenie religii smoleńskiej, której Lech Kaczyński jest świętym, a Jarosław Kaczyński jej prorokiem”. Spokrewniony ideologicznie z „GW” tygodnik „Polityka” piórem Janiny Paradowskiej („Brzoza znika, mgła gęstnieje”) nie używa określenie „religia”, lecz „choroba smoleńska”:

„Rzecz jednak w tym, że wprawdzie grupa wyznawców teorii spiskowych nadmiernie nie rośnie, ale rośnie grupa zdezorientowanych i wątpiących. (…) Rosną, więc wątpliwości, na które nikt nie odpowiada. Tworzy się coraz dziwaczniejsza sytuacja, w której praktycznie nie istnieje już raport komisji Millera czy nawet raport MAK, gdzie przecież nie wszystko było zafałszowane”. (...)

Dorota Kania

Mises o bezrobociu Praca jest towarem jak każdy inny. Jest efektem sytuacji, w której konsumenci są skłonni zapłacić tylko za usługi, a nie zaspokajać wymagania dotyczące wynagrodzenia stawiane ze względu na pochodzenie czy przesadzoną samoocenę pracownika. Na poniższy wywiad składają się pytania autorstwa Roberta Nefa (miejscami spreparowane przez Tłumacza), kierownika szwajcarskiego Instytutu Liberalnego, oraz odpowiedzi Ludwiga von Misesa, zaczerpnięte z jego książki „Nationalökonomie” („Ekonomia polityczna”). Jej poszerzoną wersją jest najważniejsze chyba dzieło Misesa: Human Action.

Instytut Ludwiga von Misesa: W Polsce, Europie i na całym Świecie stoimy dziś przed problemem masowego bezrobocia. Jakie znaczenie ma ta kwestia dla liberalnego ekonomisty? Ludwig von Mises: Długotrwałe i masowe bezrobocie stało się zasadniczym problemem nowoczesnej kultury. Niszczy dzieło liberalizmu. To, że miliony ludzi mogą być długotrwale wyłączone z procesu wytwarzania jest sytuacją, której nie wolno tolerować. Pojedynczy bezrobotny chce pracować. Chce zarabiać, gdyż ceni wyżej korzyści wynikające z wynagrodzenia od, dość problematycznego dla człowieka, który jest pozbawiony środków do życia, nadmiaru wolnego czasu. Fakt, iż nie może on znaleźć pracy, doprowadza go do rozpaczy. Awanturnicy dążący do dyktatury formują z bezrobotnych swoje grupy szturmowe.

ILvM: Jakie są Pana zdaniem przyczyny bezrobocia? LvM: Jeśli poszukujący pracy nie znajdzie odbiorcy dla tego rodzaju pracy, jaki preferuje, wówczas musi rozejrzeć się za zajęciem innego rodzaju. Jeśli poszukujący pracy nie może otrzymać takiego wynagrodzenia, jakie by chciał, wówczas musi obniżyć swoje wymagania. Jeśli tego nie chce zrobić, nie znajdzie żadnej pracy; pozostanie bezrobotnym. Bezrobocie jest skutkiem sytuacji, w której pracownik może i chce czekać. Pracownik, który nie chce i nie może czekać w nieskrępowanej gospodarce rynkowej zawsze znajdzie pracę; wystarczy, że obniży swoje wymagania dotyczące zarobków lub zmieni zawód albo miejsce pracy.

ILvM: Ale czy pracobiorca jako oferujący swoje usługi nie stoi przypadkiem w konflikcie wobec pracodawcy (przedsiębiorcy poszukującego pracy na nieuregulowanym rynku) na przegranej pozycji? Czy w związku z tym nie należałoby – szczególnie w obliczu recesji – prowadzić uzasadnianą względami społecznymi politykę, regulującą stosunki na rynku pracy na korzyść pracobiorcy, by w ten sposób zapobiec możliwym nadużyciom? LvM: Stosunek przedsiębiorców do sprzedawców swojej pracy na rynku nie różni się niczym od ich stosunku do sprzedawców rzeczowych środków produkcji. Przedsiębiorcy chcą i muszą nabywać środki produkcji tak tanio, jak to tylko możliwe. Każdy przedsiębiorca proponuje za ilość pracy, z której chce skorzystać, dokładnie tyle, ile musi zaproponować, by dojść na rynku pracy do głosu. Nie może zaproponować mniej, gdyż wtedy zostanie przebity przez innych przedsiębiorców i nie znajdzie pracowników. Nie może zaproponować więcej, gdyż musiałby wytwarzać swój produkt drożej niż jego konkurenci, sprzedając go po cenach nierentownych. Ceny rynkowe towarów ustalają wysokość zarobków. Zarobki są jednoznacznie ustalane przez podaż pracy i środków produkcji oraz ceny rynkowe towarów.

ILvM: Czy wysoka podaż pracy nie prowadzi do „monopolistycznego wyzysku” przez pracodawców?

LvM: W owej tezie o monopolistycznym wyzysku pracowników przez milczącą zmowę przedsiębiorców każda „praca” jest taka sama; istnieje podaż „pracy” i popyt na „pracę”, to znaczy na pracę jako taką bez względu na jakość tej pracy. W rzeczywistości nie ma czegoś takiego. Proponowana jest zawsze praca konkretnego rodzaju, w związku z czym popyt nie kieruje się na „pracę” per se, ale na pracę konkretnego rodzaju. Generalnie przedsiębiorcy nie stykają się z rzadkością pracy jako taką, ale szczególnie z rzadkością pracy o jakości przez nich wymaganej. Konkurencja przedsiębiorców o wyszkolonego pracownika, który oferuje usługi wysokiej jakości, którego mogliby potrzebować do swoich konkretnych celów, nie jest mniejsza niż ich konkurowanie o surowce, półfabrykaty, maszyny i narzędzia, czy konkurencja na rynku kapitałowym i pieniężnym. Zarówno możliwość rozszerzenia działalności poszczególnych przedsiębiorstw, jak i całkowitej produkcji, są ograniczone przez rzadkość pracy oraz przez nią spowodowaną rzadkość wytwarzanych środków produkcji.

ILvM: Poziom płac nie jest więc ustalany jednostronnie ani przez pracodawców ani przez pracowników?

LvM: Wyrażenia „pracownik” i „pracodawca” wynikają z poglądów, które już od dawna są nam obce. Przedstawiają fałszywy obraz rzeczy. Przedsiębiorca otrzymuje wykonaną przez robotnika pracę i płaci za nią cenę, czyli wynagrodzenie. Pracownik sprzedaje przedsiębiorcy swoją pracę i jest opłacany za jej wyświadczenie. Praca jest środkiem produkcji, a robotnik jest jako sprzedawca tego środka produkcji zależny od kształtowania się sytuacji rynkowej. Nie wymagania pracownika, lecz ocena efektów jego pracy przez społeczeństwo odpowiada za wysokość wynagrodzenia; tylko ona dochodzi do głosu przy ustalaniu wysokości wynagrodzeń, które tworzy rynek. W tym sensie praca jest towarem jak każdy inny. Nie jest to jednak skutek bezwzględności serc i zachłanności przedsiębiorców, lecz sytuacji, w której konsumenci są skłonni zapłacić tylko za usługi, a nie zaspokajać wymagania dotyczące wynagrodzenia stawiane ze względu na pochodzenie czy przesadzoną samoocenę pracownika.

ILvM: Nazywa Pan pracę towarem jak każdy inny. Jednocześnie uważa Pan, że praca jest osobistą usługą świadczoną sobie nawzajem przez ludzi, która świadczy o ich godności i wolności. Czy nie ma w tym żadnej sprzeczności? LvM: Właśnie na tym polega wolność pracownika, że przedsiębiorca pod presją rynku traktuje pracę jako towar i że pracownik nie jest dla niego niczym innym jak człowiekiem, który pomaga mu w zamian za pieniądze. Jego usługa jest opłacana, a on służy, by otrzymać zapłatę. Miłosierdzie i jego brak nie mają dla niego żadnego znaczenia. Nie jest winien pracodawcy podziękowania, tylko usługę. Dlatego przedsiębiorca w gospodarce wolnorynkowej nie musi używać przemocy wobec pracownika. Wszystkie nierynkowe systemy pracy muszą dawać pracodawcy możliwość zmuszenia pracownika do większej wydajności. Jako że więzienie odciąga pracownika całkowicie od pracy lub drastycznie zmniejsza jego wydajność, klasycznym środkiem przymuszenia niewolnych lub półwolnych robotników do pracy były kary fizyczne. W związku ze zniesieniem pracy niewolniczej bat stał się, jako napęd do pracy nieskuteczny. Chłosta była symbolem pracy niewolniczej. Myślenie wolnorynkowe widzi ją, jako nieludzką i niegodną, w związku, z czym zniosło kary cielesne także w wychowaniu, systemach karnych oraz w dyscyplinie wojskowej. Kto uważa, że w socjalistycznym społeczeństwie byłaby możliwa walka z leniwymi pracownikami bez zastosowania środków przymusu, gdyż każdy wykonywałby pilnie swoje obowiązki, oddaje się mrzonkom.

ILvM: W końcowej fazie realnego socjalizmu rezygnowano z tego rodzaju dyscyplinowania, by nie zmniejszać akceptacji systemu. Przez to produktywność spadała poniżej zera. System musiał się zadłużać i w końcu zbankrutował. Oficjalnie nie było bezrobocia. Tak jak w gospodarce wolnorynkowej, w której według Pana też nie ma bezrobocia? LvM: Bezrobocie jest na nieskrępowanym rynku zawsze dobrowolne. Bezrobotny widzi w nim mniejsze zło. Sytuacja na rynku może powodować spadek zarobków, ale na wolnym rynku istnieje zawsze pewien poziom płac, przy którym wszyscy chętni do pracy ją znajdą. Ostatecznie płace będą takie, że wszyscy pracownicy znajdą zatrudnienie, a wszyscy przedsiębiorcy tylu pracowników, ilu chcą zatrudnić.

ILvM: Zniżkujące zarobki nie są więc niczym innym, jak tylko drugą stroną systemu, w którym płace rosną w dobrej sytuacji gospodarczej. Nieskrępowany rynek nie odpowiada jednak dzisiejszym realiom. Na sytuację na rynku pracy wpływa się poprzez przepisy prawne oraz kolektywne uzgodnienia. Czy w takiej sytuacji przedstawione przez Pana zależności także działają? LvM: Ależ nie, bezrobocie zależne od rynku jest czymś zupełne różnym od nieregularnego bezrobocia. To nie wynika z decyzji pojedynczego pracownika. Jest wynikiem polityki, która poprzez interwencje w działanie rynku próbuje wytworzyć wyższe płace od tych, które by na nim powstały.

ILvM: Jako środek w walce z bezrobociem proponuje się lepszy podział istniejącej pracy np. poprzez skracanie tygodniowego czasu pracy lub obniżanie wieku emerytalnego. LvM: Jako że w takiej sytuacji płace obniżone lub podwyższone zostać albo w ogóle nie mają, albo mają w stopniu niewystarczającym, co z reguły oznacza dalszą podwyżkę płac, a przez to i zwiększenie bezrobocia.

ILvM: A jak ma się sprawa z tworzeniem nowych miejsc pracy przez państwo? LvM: Jako drogę do stworzenia nowych miejsc pracy proponuje się roboty publiczne. Jeśli jednak pieniądze przeznaczone na ten cel mają być zdobyte poprzez pożyczki lub podatki, to nie zmienia to nic w ogólnej sytuacji. Sumy zużyte na roboty publiczne zostają odebrane innym producentom, a taki wzrost możliwości zatrudnienia pociągnie za sobą spadek możliwości zatrudnienia w innych gałęziach gospodarki.

ILvM: Bezrobocie jest dziś często uważane za nieodłączny atrybut gospodarki rynkowej i postępu. Czy nie jest prawdą, iż postęp techniczny zastępuje ludzką pracę przez automatyzację i czyni wiele miejsc pracy zbędnymi? LvM: Laicy zawsze uważali, że postęp techniczny zabiera ludziom możliwość zarobkowania. Z tego powodu stare cechy zaszczuwały każdego nowatora na śmierć, a luddyści niszczyli maszyny. Dzisiaj wrogowie postępu technicznego mogą powoływać się na opinie ludzi uważanych za kompetentnych przedstawicieli nauki. W niezliczonych książkach i artykułach twierdzi się, że bezrobocie technologiczne jest nie do uniknięcia, przynajmniej w systemie kapitalistycznym. Ale fakt, iż prawdziwych przyczyn długotrwałego i masowego bezrobocia należy szukać w polityce płacowej związków zawodowych i w poparciu rządów, jaką owa polityka płacowa się cieszy, pozostaje dla opinii publicznej nieznanym.

ILvM: Na czym polegają błędy teorii płac związków zawodowych i ich polityki w tym zakresie? LvM: Uważa się, że pracownicy muszą za wszelką cenę sprzedać swoją pracę, jako że pensja jest zazwyczaj jedynym ich dochodem i bez niej umarliby z głodu. Pracownik jest więc zmuszony przyjąć każdą ofertę, jeśli nie znajdzie bardziej opłacalnej. Jeśli więc przedsiębiorcy działają wspólnie, mogą dowolnie obniżać poziom płac. Aby przedsiębiorcy mieli możliwość wywierania takiego przymusu płacowego, o którym mówi spora część opinii publicznej, musieliby mieć monopol na jakiś niezbędny do każdej produkcji rzeczowy środek wytwórczy, na który mogliby ustalić ceny monopolistyczne. Jako że nie ma jednego zawsze niezbędnego środka produkcji, musieliby rozporządzać wszelkimi rzeczowymi środkami wytwórczymi. Ten warunek mógłby zostać spełniony tylko w socjalistycznym porządku gospodarczym, w którym nie istnieją ani rynek, ani ceny rynkowe.

ILvM: W konsekwencji socjalistyczny system gospodarczy stracił dziś na wiarygodności. Idea „sprawiedliwości społecznej”, którą pragnie się osiągnąć poprzez redystrybucję i interwencję państwa w gospodarkę jest jednak nadal bardzo popularna. LvM: Jeśli nie uda się przełamać monopolu związkowej teorii płac i znieść bezrobocia poprzez odbudowę wolności kształtowania płac, to zarówno rozwinięte państwa zachodnioeuropejskie, jak i Stany Zjednoczone zmienią szybko ustrój polityczny i gospodarczy. Jeśli nie porzuci się interwencji w politykę płacową, nieodwołalnie podjęty zostanie eksperyment państwa totalnego. Jeśli nie chce się uwolnić gospodarki rynkowej od interwencjonistycznych przeszkód, przechodzi się do socjalizmu.

ILvM: Co sądzi Pan o gwarantowanej płacy minimalnej? LvM: Przeświadczenie, że płaca powinna być co najmniej tak wysoka, by mogła zapewnić pracownikowi „należyte” wynagrodzenie, jest z pewnością bliskie pracobiorcom. Każdy pracownik ma przy tym swój pogląd na to, do czego uprawniają go jego stan i pochodzenie, oraz także na temat swojej wydajności i osiągnięć. Jednak jego wymagania i samoocena nie mają znaczenia dla procesu płacotwórczego i nie ograniczają płacy ani od góry, ani od dołu. Pracownik musi się często zadowolić mniejszą płacą, niż uważa to za stosowne. Jeśli zaproponuje mu się więcej, niż by tego oczekiwał, pieniądze weźmie bez wahania.

ILvM: Jednak nie wszyscy ludzie mogą pracować. Czy w tym wypadku ma zastosowanie cyniczne stwierdzenie „kto nie pracuje, ten niech nie je”? LvM: Tak, istnieją też ludzie niezdolni do pracy. Są tacy, którzy nie są zdolni do jakiejkolwiek pracy i tacy, którzy choć mogą pracować, to jednak ich wydajność jest tak nisko oceniana, że nie byliby w stanie za zapłatę zapewnić sobie bytu. Takie osoby mogą zapewnić sobie utrzymanie tylko wtedy, gdy ktoś się nimi zaopiekuje. Niezdolnymi do pracy bez środków do życia zajmują się członkowie rodziny, obdarzeni dobrym sercem i poczuciem humanitaryzmu filantropi, lub publiczna pomoc społeczna. Bezrobotni nie biorą udziału w procesie produkcji, otrzymane przez nich środki nie pochodzą z wymiany. Żyją, gdyż inni się o nich troszczą.

ILvM: Zgadza się Pan więc z ideą pomocy państwowej? Gdzie leżą granice polityki społecznej? LvM: W działalności wobec biednych korzystano z metod wspierających niechęć do pracy i bezczynność wśród zdolnych do pracy. Ogólnie rzecz biorąc, prawodawstwo w zakresie polityki społecznej nie wykraczało poza udzielanie prawnego błogosławieństwa zmianom zachodzącym na rynku pracy. Gdy wyprzedzało rozwój przemysłowy, odległość była szybko nadrabiana przez szybki rozwój przybywającego bogactwa. Gdy jednak ustawodawstwo w zakresie prawa pracy przestawało być jedynie zatwierdzeniem zachodzących zmian, lub uprzedzeniem zmian mających i tak zajść, nie było pewne, czy jest dla pracowników dobroczynne, czy raczej stanowi obciążenie. Ustawy dotyczące ubezpieczeń społecznych były dla pracownika pewnym wsparciem. Jednak jeśli środki, z których owo wsparcie pochodzi, mają zostać zdobyte poprzez obejmujący wszystkich podatek, to obciąży to zawsze pracowników. Obciążenie poprzez składki na ubezpieczenie społeczne, podatki lub inną formę kosztów pracy jest rozumiane przez pracodawcę jako podwyżka ceny, jaką musi płacić za pracę i która musi w związku z tym zostać ostatecznie wyrównana odpowiednią obniżką przypadającej na pracownika w gotówce wypłaty. W ten sposób traktowane ubezpieczenie społeczne jawi się nie jako przymus wymierzony w pracodawcę, lecz jako ograniczenie możliwości korzystania z wynagrodzenia nałożone na pracownika.

ILvM: Interwencjonizm jest dziś popierany nie tylko przez ludzi związanych z lewicą, ale także polityków „prawicowych”, w Polsce np. Prawo i Sprawiedliwość, czy Liga Polskich Rodzin. Co prawda nie chcą oni centralnie sterować gospodarką, ale pragną rozwiązywać problemy punktowymi interwencjami w działanie wolnego rynku. Czy tego typu rozwiązania rzeczywiście służą społeczeństwu? LvM: Jeśli ograniczymy obserwację pojedynczych interwencji do ich bezpośrednich skutków, nie zauważymy skutków pośrednich ani następstw dla gospodarki jako całości. Jednak, kto myśli społecznie, tzn. spogląda na rzeczy pod kątem struktury społecznej i celów, jakimi kierują się ludzie w swoim działaniu, ten musi dojść do wniosku, że interwencjonizm nie może osiągnąć postawionych przed nim celów i że z punktu widzenia ludzi, którzy go polecają, jest bezcelowy.

ILvM: Dziękujemy za rozmowę. Tłumaczył: Stefan Sękowski 

KATASTROFA SMOLEŃSKA A GEOPOLITYKA LECHA KACZYŃSKIEGO*

"Rosjanie do najwyższych poziomów doprowadzili sztukę manipulacji"

Manipulacja nie byłaby mozliwa gdyby nie TVN ,Polsat , GW i siostrzane media. Zdrastwujtie. Sowieci byliby bez szans.” Katastrofa pod Smoleńskiem jest wydarzeniem kluczowym dla stosunków polsko-rosyjskich w ostatnich kilkunastu latach. Co więcej, jest wydarzeniem kluczowym dla całej polityki środkowoeuropejskiej? Jej znaczenie można najlepiej dostrzec być może dopiero właśnie z perspektywy geopolitycznej. Zarówno z perspektywy Waszyngtonu, Berlina, jak i samej Moskwy śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego była wydarzeniem silnie determinującym naturę relacji z Polską – oczywiście w wypadku każdej ze stoli w odmienny sposób.

STRATEGIA GEOPOLITYCZNA Z perspektywy Waszyngtonu, polska polityka pod auspicjami prezydenta Kaczyńskiego była polityką silnie ukierunkowaną na rozwój strategicznego sojuszu wojskowego, czego wymiernym symbolem było polskie zaangażowanie w Afganistanie i Iraku. Amerykanie dość dobrze zdawali sobie sprawę z początkowego finansowego i operacyjnego nieprzygotowania Polski do ponoszenia ciężarów, które brała sobie na barki, ale doceniali rzadką w Europie zdolność do myślenia o bezpieczeństwie w tradycyjnym sensie i co za tym idzie - gotowość do aktywnych działań militarnych. Nieprzygotowanie to zresztą systematycznie malało, choć z czasem coraz bardziej zaczęło ono odbijać się na strukturze polskiej armii, która w praktyce podzieliła się na relatywnie nowoczesną i zintegrowaną z siłami NATO część ekspedycyjną, oraz praktycznie muzealną część służącą obronie kraju. Dzięki misji irackiej i afgańskiej Polska była uważana w USA za partnera godnego zaufania. Prezydent Kaczyński rozumiejąc ten mechanizm, był przeciwny dążeniu do szybkiego wycofania polskich wojsk z tych krajów przez rząd Donalda Tuska, uważając je za podyktowane koniunkturalnym pacyfizmem. Śmierć Lecha Kaczyńskiego, została w USA dostrzeżona wyraźnie dopiero w momencie wybuchu wojny w Libii, kiedy to dotychczasowy sprawdzony partner odmówił udziału w operacji NATO, idąc śladem nowego hegemona - Niemiec. Z punktu widzenia Berlina, Lech Kaczyński był wyjątkowo trudnym i niewygodnym partnerem. Domagał się on, bowiem pełnego głosu dla krajów tzw. Nowej Europy w decydowaniu o kształcie Unii Europejskiej, co budziło irytację starych państw Unii. Utrudniał odbudowę, ponad głowami krajów leżących pomiędzy, bliskiego sojuszu niemiecko-rosyjskiego, który od czasu rozbiorów Polski był tradycyjną formą relacji tych dwóch państw. Po rozpadzie Związku Sowieckiego Niemcy, akceptujące dotąd protektorat USA i cieszące się darmowym parasolem bezpieczeństwa, ponownie uznały Rosję za kraj sobie przyjazny i stopniowo zaczęły dążyć do wyprowadzenia wojsk USA ze swojego terytorium. Tymczasem Lech Kaczyński, dążył do coraz silniejszej obecności USA na terenie Polski i ogólnie dawnego bloku sowieckiego. Ewentualne przesunięcie amerykańskich sił z Niemiec do Polski, w połączeniu z asertywną polityką największego kraju w Europie Środkowej, byłoby mocno niekorzystne dla Berlina, który systematycznie stara się budować dominującą pozycję w regionie, rozbudowując więzi gospodarcze, inwestując w lokalne elity i kreując politycznych liderów. W tej sytuacji Berlin stawał się też naturalnym partnerem dla Rosji. Jeśli chodzi o politykę Moskwy, działania Lecha Kaczyńskiego uderzały praktycznie we wszystkie istotne punkty rosyjskiej strategii odbudowy wpływów po rozpadzie ZSRR. Po pierwsze, Rosja – w momencie słabości - zgodziła się warunkowo na wejście krajów środkowoeuropejskich do NATO, ale za cenę braku trwałych instalacji sojuszu oraz nieobecności dużych amerykańskich zgrupowań taktycznych w tej części Europy. Budowa amerykańskiej tarczy antyrakietowej, z jednej strony łamałaby to kuluarowe porozumienie, z drugiej zaś została w rosyjskich kręgach wojskowych uznana za działanie potencjalnie zachwiewające równowagą potencjałów militarnych (atomowych), ustanowioną jeszcze w czasach zimnowojennych. Stąd tak niechętne i agresywne zachowania Moskwy wobec wysiłków rozmieszczenia w naszym kraju instalacji tarczy antyrakietowej, jak groźba wycelowania w Polskę rakiet atomowych oraz rozmieszczenie w obwodzie kaliningradzkim rakiet Iskander. Po drugie, działania Lecha Kaczyńskiego zmierzały do zakwestionowania przyjętej w latach osiemdziesiątych rosyjskiej strategii budowania imperialnych wpływów za pomocą utrzymywania monopolu na dostawy nośników energii. Strategia ta – zwana doktryną Falina (od nazwiska szefa Wydziału Europy Wschodniej KPZR, Pawła Falina) – zastąpiła tzw. doktrynę Breżniewa, której ostatnim aktem był wprowadzany w Polsce przez gen. Jaruzelskiego stan wojenny. Zastosowaniu doktryny Falina w dziedzinie dostaw gazu poświęcony był np. doktorat Władimira Putina. Budowa gazoportu w Świnoujściu, próby uruchomienia rurociągu Sarmacja (Odessa-Brody), czy budowania skoordynowanej regionalnej polityki energetycznej państw Europy Centralnej i Azji Centralnej, uderzały w podstawy rosyjskiego monopolu energetycznego. Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń. Prezydent Kaczyński dążył, bowiem do zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej – nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii. Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich. Po dojściu do władzy Donalda Tuska te założenia polskiej polityki zagranicznej zostały natychmiast zakwestionowane przez rząd. Minister Radosław Sikorski w swoich publicznych wypowiedziach kilkukrotnie wyśmiewał założenia strategii geopolitycznej Lecha Kaczyńskiego, nazywając ją „prometejską”, (choć tak nazywali ją także jej przedwojenni autorzy) i przeciwstawiał jej strategię całkowitego niemal skoncentrowania się na sprawach Unii Europejskiej – wpisania interesu europejskiego w interes polski. Lech Kaczyński wyznawał tu w istocie przeciwną filozofię. Podobnie jak większość silnych krajów UE, uważał, że to interes państwa narodowego – Polski – powinien zostać uznany i uszanowany przez innych graczy i wpisany w interes europejski.

ELITY POLSKIE A ELITY ROSYJSKIE Niestety dla prezydenta Kaczyńskiego, ta asertywna koncepcja polskiej geopolityki nie była życzliwie przyjmowana przez krajowe elity intelektualne oraz media, a co za tym idzie również nie rozumiał jej ogół obywateli. Perspektywę tę trudno w Polsce propagować, ponieważ opiera się ona na założeniu twardego targowania się o swoje interesy na forach międzynarodowych oraz na uznaniu za konieczny wysiłku budowania silnych struktur realizujących ambitne zamierzenia. Innymi słowy, jest to filozofia oparta na założeniach tradycyjnego realizmu w stosunkach międzynarodowych. Tymczasem, jako Polska, nie posiadamy ani utrwalonej narodowej strategii geopolitycznej, ani wykształconych w realistycznym duchu elit politycznych i państwowych. Z jednej strony jest to problem kulturowo-historyczny. Sprowadza się on w dużej mierze do źródła przyczyn i skutków utraty niepodległości u zarania XIX w. Polacy nie wypracowali swojej doktryny międzynarodowej, tak jak zrobili to np. Rosjanie, Niemcy, Francuzi, czy Szwedzi. Literatura poświęcona definiowaniu pryncypiów polskiej geopolityki w oparciu o paradygmat realistyczny, stworzona na przestrzeni ostatnich pięciu wieków zmieściłaby się na jednej półce. Co więcej, ta literatura jest generalnie dzisiaj raczej trudno dostępna i po prostu nieznana. Nie uczy się w oparciu o nią ani dyplomatów, ani żołnierzy, ani akademików zajmujących się bezpieczeństwem. Innymi słowy, polskie elity zajmujące się sprawami międzynarodowymi w praktyce często nie rozumieją polskich interesów i posługują się schematami i mapami mentalnymi wytworzonymi w oderwaniu od nich. Polską dyplomację i kadrę oficerską, z którą weszliśmy w nowe realia po 1989 r. ukształtowała konsekwentna i przemyślna polityka sowieckiego hegemona. Istniała właściwie nieprzerwana historyczna ciągłość kadrowo-rodzinno-intelektualna między tzw. kujbyszewiakami, których Stalin przygotowywał w latach 40 do roli namiestników podbitej Polski, a elitą oficerów WSI, sztabu generalnego i polskiej dyplomacji. Do połowy lat 60 kadrami i sztabem Ludowego Wojska Polskiego kierowali radzieccy generałowie, którzy przekazali tę władzę gen. Jaruzelskiemu, czyli specjaliście od komunistycznego wychowania wojskowego. Biografia generała pokazuje, że poza nazwiskiem i pochodzeniem klasowym, był to w praktyce po prostu generał rosyjski. Gen. Jaruzelski był przy tym patronem najważniejszych oficerów polskiej armii a nominacje generalskie były z nim konsultowane jeszcze długo po 1989 r. Elita armii i dyplomacji krajów satelickich kształciła się na moskiewskich uczelniach, ale Rosjanie dbali o to, by wykształcenie strategiczne zawsze pozostawało ich monopolem. Stąd polska generalicja składa się ze specjalistów od taktyki, a polska dyplomacja ze specjalistów od praw człowieka, procesów rozbrojeniowych i akcji humanitarnych. Do tej pory około połowy wysokich rangą dyplomatów jest absolwentami MGIMO – moskiewskiej akademii dyplomatycznej – a duża cześć polskiej generalicji nadal składa się z absolwentów Akademii im. Klimenta Woroszyłowa. Polska po 1989 r. nie zbudowała od podstaw szkół kształcących - suwerennie myślące i uczące się trudnej sztuki definiowania interesów strategicznych - kadry dyplomacji i wojska, lecz po prostu poprzestała na szkołach odziedziczonych po starym systemie, tj. będącym zapleczem MSZ, wydziale Stosunków Międzynarodowych UW, którego patronem był należący do ZSL prof. Józef Kukułka oraz zsowietyzowanej Akademii Obrony Narodowej. Z kolei opozycyjne kadry dyplomatyczne, wprowadzone do MSZ po 1989 r., nosiły silne znamię poglądów swojego patrona - prof. Bronisława Geremka, człowieka szerokich horyzontów, ale nieuleczalnego frankofila i wieloletniego członka PZPR, ze znaczącym epizodem pracy dla systemu pod koniec lat 60., gdy szefował Instytutowi Kultury Polskiej w Paryżu. W tej sytuacji szefowie polskiej dyplomacji po 1989 r. nawet, jeśli pochodzili z obozu prawicowego nie mogli liczyć na komfortową sytuację, w której podlegający im aparat twórczo rozwijał ich myśl. Wręcz odwrotnie, zazwyczaj zajmował się on torpedowaniem ich nazbyt śmiałych idei. Aparat ten był zresztą tradycyjnie źle opłacany, zdemoralizowany i zazwyczaj marzył o możliwości przeniesienia się ze struktur krajowych do jakichś lepiej płatnych ciał międzynarodowych – kiedyś ONZ, później UE. Trudno, zatem dziwić się, że myślenie geopolityczne Lecha Kaczyńskiego napotykało na taki opór. Miało ono, bowiem charakter w istocie kontrkulturowy. Polskie elity państwowe oraz intelektualne nie zmieniły z dnia na dzień swojej tożsamości, ani też nie podlegały istotnej wymianie i tak jak niegdyś ich naturalnym kanonem myślenia jest spolegliwości wobec naszych historycznych hegemonów oraz nadmierna czułość na zewnętrzną krytykę. W tej sytuacji polskie społeczeństwo hołdujące raczej sentymentalno-naiwnej wizji polityki międzynarodowej, nie ma okazji nauczyć się bardziej dojrzałego myślenia o interesach zagranicznych swojego kraju i polityce je realizującej. Z tej perspektywy, dość jasno widać, że elity rosyjskie są praktycznie negatywem elit polskich. Należy pamiętać, że w przypadku elit polskich problem zawsze polegał na ich ignorancji w sprawach międzynarodowych, natomiast w przypadku elit rosyjskich ich problemem jest kompulsywny imperializm. Narodowa tożsamość Rosji ukształtowała się w ścisłym związku z ideą imperialną, a w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, kraj ten nie przeszedł bolesnego procesu powolnej dekolonizacji. Rosja swoje kolonie – zwane satelitami - w Europie Centralnej straciła ledwie 20 lat temu. Był to proces gwałtowny, bo wynikający z wewnętrznego kryzysu w samym ZSRR. Utrata kontroli nad tzw. blokiem sowieckim nastąpiła najpierw w wyniku załamania w gospodarce radzieckiej i wymuszonego przejścia na rozliczenia handlowe w tzw. twardych walutach, a następnie w wyniku załamania się politycznej transformacji i będącego jej skutkiem rozpadu ZSRR. Oznacza to, że elity rosyjskie, gdy tylko kraj odzyskał sterowność powróciły do tradycyjnego myślenia w kategoriach stref uprzywilejowanych interesów, czyli tzw. bliższej zagranicy. Oznacza to także, że – tak jak w krajach będących koloniami dawnych potęg zachodnioeuropejskich – w Polsce i innych dawnych krajach satelickich pozostała sprzyjająca Rosji cześć lokalnych elit. W procesie budowy imperium Rosjanie wypracowali przez ostatnie trzy stulecia niebywale zaawansowaną kulturę myślenia strategicznego. Poczynając od rozbiorów Polski, poprzez rywalizację z otomańską Turcją, wojny z Napoleonem, Kongres Wiedeński podbój Kaukazu i Syberii, rosyjskie elity doskonaliły strategie imperialne. Z racji wielkości swojego kraju, horyzont ich myślenia obejmuje całą Eurazję. Rosjanie w ostatnich stu latach toczyli wojny z najsilniejszymi państwami świata – Japonią, Niemcami i USA. Ich myśl wojskowa, obok niemieckiej i amerykańskiej stanowi szczytowy dorobek intelektualny XX w. w tej dziedzinie. Rywalizacja zimnowojenna – obejmująca wszakże cały glob – pozostawiła Rosji olbrzymi aparat analizy i kadr dyplomatycznych. Pozostawiła też rzecz właściwie unikalną w skali świata, gigantyczny aparat służ specjalnych. Należy pamiętać, że państwo bolszewickie powstało w wyniku spisku, stąd myślenie bolszewickie zawsze opierało się na strategiach spiskowych. Co więcej, Rosja bolszewicka oparta była o odziedziczony po swojej carskiej poprzedniczce aparat opresji? To w obrębie tego aparatu – jego wojskowej (GRU) i cywilnej części (KGB) – zachowały się i rozwijały kanony myślenia strategicznego oraz zaawansowane techniki podboju, manipulacji, dezinformacji, czy wreszcie skrytobójczej likwidacji wroga. Należy również pamiętać, że dzisiejsze elity Rosji to po prostu aparat służb specjalnych, który zrzucił z siebie kontrolę zgniłej i zdemoralizowanej partii komunistycznej1. Rosja jest państwem rządzonym przez zawodowych agentów służ specjalnych. Jak wykazali jakiś czas temu O. Kryshtanovska i S. White rosyjskie elity polityczne i finansowe w 70% składają się z dawnych lub obecnych pracowników KGB i GRU.2 Liczba pracowników FSB od 1999 r. wzrosła od nieco ponad 70 tys. do ponad 350 tys. funkcjonariuszy w 2008 r. Prof. Włodzimierz Marciniak na jednej z konferencji użył takiego oto określenia: „Rosja to grupa przestępcza, która próbuje przekonać świat zewnętrzny, że jest państwem.” Rosyjskiemu establishmentowi, który składa się z agentów, żołnierzy oraz obsługujących ich finansistów, z pewnością nie przyświeca dzisiaj jakakolwiek prometejska idea na podobieństwo komunizmu. Jego najwyższą wartością jest po prostu pieniądz. Zawołanie dzisiejszej elity rosyjskiej mogłoby brzmieć „In money we trust”, bowiem jest to nihilistyczna wspólnota połączona wysoką skłonnością do przemocy oraz zamiłowaniem do bogactwa.

PRZEMOC, DEZINFORMACJA, MANIPULACJA Znakiem firmowym ekipy Władimira Putina jest szczególny rodzaj soft power oparty o stosowanie przemocy. Rosjanie często dobrze rozumiejąc wewnętrzne problemy swojego państwa – jego zacofanie i skorumpowanie – uważają, że skutecznym narzędziem realizacji swoich interesów będzie rozpowszechnienie opinii o ich bezwzględności w stosowaniu przemocy. Tak jak Amerykanom obsesyjnie zależy na utrzymywaniu poczucia atrakcyjności, tak Rosjanom z ich charakterystycznymi dla mentalności sowieckiej kompleksami, rodzącymi poczucie stałego zagrożenia ze strony wrogów otaczających Rosję ze wszystkich stron, zależy na tym, aby się ich bano. I tak poczynając od upadku Michaiła Chodorkowskiego, którego los stał się czytelnym sygnałem dla reszty postnomenklaturowych oligarchów (często żydowskiego pochodzenia, jak np. Roman Abramowicz, czy Wiktor Wekselberg), aby porzucili ambicje polityczne - władza w Moskwie, co jakiś czas wysyła dyscyplinujące sygnały i buduje swój kapitał lęku. Los Zelimchana Jandarbijewa, byłego prezydenta Czeczenii, zamordowanego w katarskiej Dausze przez dwóch agentów FSB był ostrzeżeniem dla innych polityków o separatystycznych ambicjach, aby porzucili nadzieję. Los Anny Politkowskiej, był ostrzeżeniem dla środowisk dziennikarskich, aby nie były nazbyt dociekliwe w śledzeniu interesów finansowych elit. Los płk. Aleksandra Litwinienki – byłego zawodowego porywacza i specjalisty od przesłuchań – ostentacyjnie zabitego wyszukaną trucizną w Londynie, był ostrzeżeniem dla innych zmęczonych swoją trudną pracą lub ogarniętych wyrzutami sumienia agentów, aby skoro już uciekają na Zachód nie informowali wszystkich o kulisach poczynań aktualnych władców Kremla. (Nie jest przypadkiem, że inni podobni uciekinierzy – Suworow, czy Gordijewski – zajmują się pisaniem książek historycznych). Ciekawe, że większość powyższych spraw prowadził ten sam prokurator, który obecnie zajmuje się prowadzeniem… śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej - Jurij Czajka. Zasłynął on m. in. przypisaniem morderstwa Litwinienki siedzącemu pod granicą mongolską Chodorkowskiemu. W tym kontekście całkowicie zasadnym jest, zatem postawienie pytania, czy katastrofa smoleńska również nie wpisuje się w ten ciąg „komunikatów”. Ludzie poważni, rozumiejący rosyjskie metody działania lub po prostu myślący, jak dorośli muszą postawić sobie pytanie: Czy prezydent Kaczyński mógł zginąć, w ramach ostrzeżenia dla wszystkich przywódców krajów postsowieckich, aby nie podejmowali nazbyt ambitnych przedsięwzięć strategicznych, stojących w sprzeczności z rosyjskimi dążeniami imperialnymi? Uderzenie w pasterza, prowadzi wszak do rozpierzchnięcia się stada. W zwichrowanym umyśle polskiego inteligenta pojawi się w tym momencie natychmiastowa lękowa reakcja wyrażona w formie zarzutu, że przecież jest to myślenie spiskowe. Odpowiedź właściwa brzmi następująco: tak, jak najbardziej jest to myślenie spiskowe i jest ono najzupełniej zasadne, ponieważ z jednej strony spiskowo myślą i działają sami Rosjanie3, a z drugiej strony, hipotezy spiskowe z zasady są podstawowym sposobem ochrony własnej wolności. Nie jest wszak przypadkiem typowo republikańska obsesja spiskowa, którą hołubią zarówno lewicowi, jak i prawicowi Amerykanie. Naiwność polegająca na dezawuowaniu hipotez spiskowych, cechująca myślenie współczesnych Europejczyków, świadczy z kolei o ich zdziecinnieniu i zatracie instynktu politycznej wolności. Problem tak naprawdę leży w zupełnie innym miejscu. My po prostu nie wiemy i najprawdopodobniej nigdy się nie dowiemy, czy był to zamach będący wynikiem spisku, czy po prostu zwykły wypadek, spowodowany ludzkim błędem lub techniczną awarią. Tak, jak do tej pory nie wiemy, co zdarzyło się na Gibraltarze 1943 r. i tak, jak długo oficjalnie nie mieliśmy prawa wiedzieć, co zdarzyło się w Katyniu. Innymi słowy, nawet, jeśli katastrofa smoleńska jest zwykłym wypadkiem, Rosjanie zrobili wszystko, by mogła ona ostatecznie wyglądać na zamach – wycięli drzewa, pocięli wrak, nie przekazali nagrań z wieży itp. A zrobili tak, ponieważ jest to zgodne z ich tradycyjną polityką wyciągania dla siebie korzyści z każdej możliwej sytuacji. Cały rozwój wydarzeń, działania Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i Komitetu Śledczego Prokuratury Generalnej zdają się potwierdzać tezę, że celem rosyjskich władz nie jest bynajmniej zachowanie wiarygodności, ale ponowne potwierdzenie aktualności starej sowieckiej zasady: "Nie muszą nas szanować, wystarczy, żeby się nas bali.” Obok kapitału strachu, innym tradycyjnym narzędziem działania Rosjan jest dezinformacja. Jak ujął to w jednym z wywiadów prof. Włodzimierz Marciniak: „Widać wyraźnie, że sytuacja jest nowa, a instrukcje stare, o czym świadczy ta ilość dezinformacji ze strony rosyjskiej: te opowieści o czterech podejściach do lądowania, o winie pilota. Przypomnę, że o czterech podejściach do lądowania mówił sam naczelny dowódca wojsk lotniczych.” Rosjanie reagują zazwyczaj według tego samego schematu. „Dezinformować i zaprzeczać. Cokolwiek by się zdarzyło, iść w zaparte i rozsiewać mgłę. Taka jest zasada tego systemu, by – jeśli naprawdę coś się stało – nie dojść winnego. Zresztą winni zawsze są obcy: polscy piloci, czeczeńscy terroryści, Gruzini, wszystko jedno, byle nie my.” Rosyjskie kłamstwa są w tym samym stopniu również narzędziem polityki wewnętrznej – tak było przy katastrofie w Czernobylu, jak i przy niedawnej katastrofie elektrowni wodnej sajańsko-szuszeńskiej, tak samo było sześć lat temu przy Biesłanie i przy tragedii okrętu „Kursk”. Pierwszą reakcją jest zawsze dezinformacja. Dopiero potem ocenia się, jak można to wykorzystać. Ostatecznie pamiętać należy, że Rosjanie do najwyższych poziomów doprowadzili sztukę manipulacji. Po zastopowaniu najpierw armii Tuchaczewskiego u bram Warszawy w 1920 r., a następnie po zdezawuowaniu potęgi pancernej Stalina przez Alberta Wholstettera i jego doktrynę wzajemnie gwarantowanego zniszczenia atomowego, Rosjanie wiedzieli, że podpój świata nie może się udać wyłącznie za pomocą siły. Dlatego komunizm wzniósł się na wyżyny sztuki manipulacji, rozwijając laboratoria broni psychotronicznej, eksperymentując z hipnozą, rozwijając techniki manipulacji oparte o psychologię poznawczą oraz psychologię społeczną. Komunistyczne służby specjalne animowały, rozsiewające moralną zgniliznę i ideologię, postępowe grupy literackie czy filozoficzne oraz utrzymywały całe siatki agentury wpływu, które stosowały zaawansowane techniki manipulacji informacją barwnie opisane w słynnej powieści oficera francuskich służb specjalnych Wladimira Volkoffa „Montaż”. Jedna z najciekawszych technik manipulacji, opisanych w powieści Volkoffa, nosi nazwę „trójkąt” i polega na doprowadzeniu do sytuacji, w której rząd danego kraju zostaje opuszczony przez społeczne elity, poprzez wzbudzenie w owych elitach poczucia winy. Warunkiem powodzenia tej techniki jest zrozumienie danej społeczności lepiej, niż rozumie ona siebie samą. Trudno uniknąć skojarzeń z polską sytuacją, gdzie od czasów powojennych elity zmagają się z syndromem historycznego poczucia winy (np. winy za powstanie warszawskie) a jednocześnie kompulsywnie zwalczają narodowy kompleks ofiary (np. ofiary zbrodni katyńskiej). Również za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego i tuż po jego śmierci ukazywały się w prasie krajowej i zagranicznej pisane przez wpływowych pisarzy i publicystów niezliczone artykuły o narodowej megalomanii, jałowym machaniu szabelką, czy odgrzewaniu mesjanistycznych mitów ofiary. W tej perspektywie problemem polityki Lecha Kaczyńskiego wobec Rosji była właśnie podatność na uruchomienie syndromu ofiary, co Rosjanie skutecznie wykorzystywali, odmawiając uznania zasadności zaskarżania umorzenia śledztwa katyńskiego przez polskich obywateli. Wówczas jednak okazało się, że najskuteczniejszym narzędziem walki z taką manipulacją, jest po prostu wejście na drogę sporu prawnego i wygranie sprawy w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Jednak problem pojawiał się również na bardziej generalnym poziomie, mianowicie w dążeniu do zbudowania relacji z Rosją na prawdzie, a w szczególności na prawdzie o zbrodni katyńskiej. Problem nie tyle leżał w słuszności tego rodzaju dążeń, bo jest ona z naszej perspektywy oczywista, co raczej w niemożności przekonania do tego Rosjan. Istnieje, bowiem poważne przypuszczenie, że Rosjanie tak pojętej prawdy po prostu nie rozumieją.

POLSKA PRAWDA A ROSYJSKI RELATYWIZM Polski sposób myślenia – którego przedstawicielem był także Lech Kaczyński - jest silnie zakorzeniony w filozofii tomistycznej. Jego fundamentem jest przekonanie, że rzeczywistość może być co prawda widziana z różnych perspektyw, ale zawsze jest to ta sama rzeczywistość. Innymi słowy, odsłonięcie, opisanie istotnych faktów historycznych jest warunkiem zbudowania płaszczyzny prawdy historycznej, na której powinny zostać oparte możliwie partnerskie relacje sąsiedzkie. Również wywiedzione z prawa naturalnego zasady sprawiedliwości są takie same dla wszystkich – małych i dużych, słabych i silnych. Tymczasem w mentalności sowieckiej głęboko zakorzeniony jest relatywizm norm i zasad, które gdzie indziej noszą uniwersalny charakter. Pozwala to Rosjanom wprowadzać w relacje z innymi stałe poczucie niepewności. „Lew Gudkow - badacz kolejnych pokoleń ludzi sowieckich – pisze, że w warunkach chronicznej samowoli przełożonych człowiek nigdy nie może polegać na prawidłowym działaniu instytucji formalnych, a to z kolei powoduje zaniżoną samoocenę i brak ufności we własne siły. Chroniczne kompleksy świadomości hierarchicznej kompensowane są przez uczucie przynależności każdej jednostki do czegoś ponadindywidualnego, wielkiego i wyjątkowego - narodu, "dzierżawy" lub imperium.”4 W tym sensie w Rosji społeczeństwo istnieje dla budowy potęgi państwa, a sam Rosjanin niejako stwarzany jest w swojej godności przez bycie elementem potęgi państwowej. Rosjanin wyjęty ze swego państwa zazwyczaj z czasem zatraca swoją tożsamość (np. przywódczyni ukraińskiej opozycji, Julia Tymoszenko, jest Rosjanką). Pułkownik Edmund Klich zapamiętał zdanie przewodniczącej MAK generał Tatiany Anodiny: "Rosja jest wielka, a Polska to mały kraj", wypowiedziane w kontekście badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. "Dziwiłem się - mówił pułkownik Klich – bo w tej sprawie powinna być równowaga, a nie rozważanie "po wielkości"". Zdziwienie pułkownika nie było uzasadnione, albowiem dochodzenie do prawdy "po wielkości" to właśnie cecha charakterystyczna mentalności sowieckiej, która wcale nie zniknęła wraz z rozpadem Związku Sowieckiego. Kolejne konferencje MAK tylko potwierdzają jej niezwykłą żywotność.

Wiceprzewodniczący MAK, Aleksiej Morozow stwierdził na konferencji po ogłoszeniu raportu Millera, że już sama obecność generała Andrzeja Błasika w kabinie pilotów była formą nacisku, niezależnie od jego zachowania i wypowiadanych słów. Natomiast obecność pułkownika Nikołaja Krasnokutskiego na stanowisku kontroli lotów „była obowiązkowa”, niezależnie od tego, że nie miał ona prawa tam być i że wielokrotnie ingerował on w proces podejmowania decyzji przez kierownika lotów podpułkownika Pawła Plusnina, sprowadzając zagrożenie na lądujące w Smoleńsku samoloty - najpierw Ił-76, a potem Tu-154. Aleksiej Morozow kilka razy powtórzył również opinię, że zgodnie ze statusem „nieregularnego lotu międzynarodowego” kontrolerzy nie mieli obowiązku podawania precyzyjnych danych. Postępowanie kontrolerów było pochodną statusu lotu. „Sam podjął decyzję - powiedział feralnego ranka 10 kwietnia pułkownik Krasnokutski - niech sam dalej...”. Wywody Morozowa odsyłają nas do rzeczywistości, w której nie istnieją uniwersalne kryteria oceny ludzkiego postępowania. Noszą one, bowiem cechy sytuacyjne i hierarchiczne. Przyznanie komuś racji, pozytywna ocena jego działania, nie zależą od obiektywnych kryteriów, a od miejsca, jakie dana osoba zajmuje w hierarchii społecznej. Dobra materialne, prestiż, godność, normy etyczne, zdolności, aspiracje, potrzeby, wsparcie i pomoc rozdzielane są w społeczeństwie zgodnie z pozycją zajmowaną w strukturach władzy. Postępowanie pułkownika Krasnokutskiego uznane zostało za prawidłowe, a nawet obowiązkowe, ponieważ wynika to z jego miejsca w hierarchii wojskowej, a nie z obiektywnej analizy sytuacji. Opisywaną w tym miejscu rzeczywistość mentalną potwierdza późniejszy względem katastrofy awans tego pułkownika na wyższe stanowisko służbowe.

PARTNERSTWO CZY SPARINGPARTNERSTWO? Dotychczasowe relacje z Rosją po 1989 r. konsekwentnie budowane były w oparciu o realistyczną doktrynę, której zręby stworzyli autorzy paryskiej „Kultury”, a która swoimi korzeniami sięga jeszcze XVI w. Koncepcja ta, zakładająca, że w polskim interesie leży istnienie między Polską i Rosją pasa niezależnych i przyjaznych nam państw, okazała się jednak w 2007 r. fałszywa. Przynajmniej w ocenie nowego polskiego rządu i większości medialnych komentatorów. W konsekwencji zarówno prezydent Kwaśniewski na kijowskim Majdanie, jak i prezydent Kaczyński na placu w Tbilisii okazali się być rusofobicznymi awanturnikami, owładniętymi prometeistycznym szałem. Natomiast prezydent Komorowski po katastrofie smoleńskiej obdarowujący orderami Rosjan i ich polskich „przyjaciół” okazać się musiał mądrym realistą. Prezydent Komorowski wpisał się w liczne wówczas głosy, mówiące o głębokiej potrzebie zmiany w relacjach pomiędzy Polską a Rosją. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że te przymilne gesty przyjaźni miały mocno służalczy charakter. Od, kilku bowiem dobrych lat, polski rząd kierowany przez Donalda Tuska usilnie, lecz bezskutecznie stara się dowieść kwadratury koła, tzn. zabiegał o zbudowanie partnerskich relacji na rosyjskich warunkach. Tymczasem takie partnerstwo w stosunkach polsko-rosyjskich polega na tym, że to strona rosyjska wciąga nas w niekończące się spory, w toku, których musimy udowadniać swoje racje, prosić o poświadczenie prawdy, domagać się ujawnienia lub przekazania dokumentów, jednym słowem stawiać się w roli petenta. Rosja natomiast rezerwuje dla siebie rolę suwerena, który albo nasze oczekiwania uwzględni, albo je odrzuci. Jak mówi prof. Włodziemierz Marciniak, tak uprawiane partnerstwo stanowi w istocie sparing i dlatego lepiej będzie mówić o sparingpartnerstwie? Zasadnicza użyteczność sparingu dla Rosji polega na tym, że obniża on status Polski poniżej naszych osiągnięć, możliwości i ambicji, podwyższając zarazem status słabego rosyjskiego państwa postkomunistycznego do rangi państwa silniejszego, które dzięki budowanemu w partnerstwie z Polską wizerunkowi mocarstwa może poszukiwać na arenie międzynarodowej silniejszego od siebie sojusznika. Problem polega również na tym, że wielu polskich polityków lubi sparing. Widocznie pozycja podporządkowana mentalnie im odpowiada. Sparing ma, bowiem tę zaletę, że oprócz boksowania zakłada także dopuszczanie bliżej, zapraszanie do wspólnego świętowania, czułe objęcia i wzajemne ocieplanie wizerunku, co zawsze można przedstawiać, jako sukces. Sukcesy rzekomo wolnej od historycznych kompleksów Polski na drodze do partnerstwa z Rosją są jednak trudno dostrzegalne. Dużo łatwiej można pokazać rosyjskie sukcesy w egzekwowaniu od rządu Donalda Tuska oczekiwanej spolegliwości. Są to m. in.: wycofanie sporu o mięso produkowane w Polsce ze szczebla unijnego na poziom bilateralny i uwarunkowanie jego wwozu do Rosji absurdalną biurokracją, pozostawienie samotnej Litwy w jej próbach warunkowego zatrzymania negocjacji umowy partnerskiej UE-Rosja, rezygnacja z przekopania Mierzei Wiślanej w zamian za ponowne otwarcie cieśniny pilawskiej przez Rosję, ale za każdorazową jej zgodą, bezprawne odcięcie od informacji kancelarii prezydenta Kaczyńskiego przez MSZ i jednostronne uzgadnianie wspólnych obchodów katyńskich z Rosjanami, oddanie Gazpromowi faktycznej kontroli nad gazociągiem Jamał i rezygnacja z zaległych opłat przesyłowych, brak reakcji na sprzedaż Rosji przez Francję wielozadaniowych okrętów desantowych typu Mistral, czy wreszcie faktyczne przyjęcie polityki historycznej Putina (milczenie ws. zbrodni na Polakach w latach 30, faktyczne uznanie Katynia za część wielkiej czystki, uznana przez min. Sikorskiego symetria między Katyniem, a śmiercią rosyjskich jeńców w 1920 r., absurdalny pomnik ku czci czerwonoarmistów w Ossowie). Jest to tylko część z długiej listy faktycznych szkód wyrządzonych przez ekipę Tuska, która niemal całą polską politykę zewnętrzną podporządkowała wewnętrznym rozgrywkom i własnej popularności. Świadomie nie wymieniam wydarzeń dwuznacznych takich, jak wizyta premiera Putina na Westerplatte, czy bezprecedensowe zaproszenie ministra Ławrowa na naradę polskich ambasadorów. Nie mówię też o oczywistych zaniechaniach, które można by dziś – w czasach „znakomitej atmosfery” - nadrobić. Wszak w Rosyjskim Państwowym Archiwum Wojskowym w Moskwie wciąż spoczywa archiwum Legionów Polskich, całe niemal archiwum wywiadu II RP, archiwum rządu, Sejmu czy nawet Kancelarii Prymasów Polski. Ale za kompulsywnym parciem do poprawy relacji polsko-rosyjskich kryją się jeszcze dwa inne powody. Po pierwsze, zmiana ta wychodziła też naprzeciw cichemu oczekiwaniu państw zachodnich, dążących do gospodarczego zbliżenia z Rosją. Swoisty „przymus przyjaźni” jest, zatem także wynikiem lokajskiej relacji Tuska w stosunku do Angeli Merkel. Podobnie też zainicjowane przez Davida Camerona partnerstwo Wielkiej Brytanii oraz państw skandynawskich i bałtyckich zawiązało się bez udziału Polski. Jednym z motywów powstania tego sojuszu był niepokój wywołany planowanymi zbrojeniami w Rosji (0 mld). Tymczasem rząd polski, ustami goszczącego we Francji prezydenta Komorowskiego, sprzedaż francuskiej, (ale także niemieckiej i włoskiej) broni do Rosji pochwala i niczym się nie niepokoi. Relacje handlowe między Polską a Rosją mają nie większą rangę, niż nasze relacje handlowe z Czechami. A gdyby jeszcze odjąć z wyraźnie ujemnego dla nas bilansu ropę i gaz, rynek rosyjski mógłby dla nas praktycznie nie istnieć. W sensie gospodarczym wojna o warty bodaj 30 mln dolarów rynek mięsa nie miała sensu. Ale przecież nie o handel w niej chodziło, a o zmuszenie państw starej Unii do objęcia ochroną interesów nowych państw członkowskich. Administracja premiera Kaczyńskiego uporem i konsekwencją doprowadziła do sytuacji, w której po szczycie Merkel-Putin w Samarze to Rosja zaczęła być traktowana, jako kraj eurofobiczny, choć cena, jaką trzeba było za to zapłacić było ugruntowanie opinii kraju rusofobicznego. Obecnie zaś pod oświeconym kierownictwem ministra Sikorskiego Polska zyskuje na popularności, bo nie robi kłopotów, tylko skwapliwie – jak to swego czasu ujął prezydent Chirac - „korzysta z okazji by siedzieć cicho”. Ale mimo to upokorzenia bynajmniej się skończyły. Wręcz przeciwnie. Trzy lata temu Rosjanie wprowadzili wizy tranzytowe dla Polaków, przyjaznemu rządowi grozili wycelowaniem w Warszawę głowic balistycznych, rozmieścili w obwodzie Kaliningradzkim rakiety Iskander, mimo, że USA z projektu stacjonarnej tarczy antyrakietowej się wycofały. Następnie problemy analogiczne do mięsnych, dotknęły polskich eksporterów owoców a także firmy transportowe, po tym jak Rosja zmniejszyła limit pozwoleń przewozowych. Wszystko to jednak niknie w obliczu tego gigantycznego upokorzenia, jakim jest sprawa katastrofy smoleńskiej i dotyczącego niej śledztwa. W kluczowym momencie tuż po katastrofie, gdy Donald Tusk był w tzw. proszku, premier Putin precyzyjnie opracowywał strategie prawne. Stąd nie jest dziś zaskoczeniem, że to Rosjanie ustalili i narzucili nam reguły prowadzenia dochodzenia. Lot wojskowy, w oparciu o konwencję międzynarodową dotyczącą lotów cywilnych badała działająca w konflikcie interesów organizacja powołana przez Wspólnotę Niepodległych Państw (tj. MAK). Jako że nie jest ona podmiotem prawa międzynarodowego przedstawiła ona swoje ustalenia rządowej komisji rosyjskiej, która się z nimi zapoznała, ale oficjalnie ich nie przyjęła. Nie można, zatem w tej sprawie nikogo pozwać. Przy okazji również tradycyjnie już okazało się, że Rosjanie zniszczyli ważne dowody (wycięli drzewa, pocięli wrak) a pozostałe  kontrolują (czarne skrzynki, czy 5000 elementów z miejsca katastrofy zebranych rękami polskich archeologów) i jakoś nie spieszą się z ich oddaniem. Irytujące oczekiwanie na przyjazne gesty ze strony Moskwy skończyło się tradycyjnym rosyjskim gestem „nierównej przyjaźni” – upokarzającym siarczystym policzkiem. Rząd najpierw chował przed Polakami niekorzystne dla Rosjan informacje, potem oburzał się na nierzetelność rosyjskiego raportu, nad przygotowaniem, którego nie miał żadnej kontroli, by wreszcie uznać, że wersja, w której winny katastrofie jest pijany polski generał, nie jest aż taka bardzo zła. Okazało się, że rząd Tuska - na krajowym podwórku niezrównany mistrz piaru i gierek mediami - ma tym razem przed sobą nie byle, kogo, bo prawdziwego maga manipulacji percepcją. Rosją rządzi i samodzierży wszak ekipa wywodząca się z KGB - służb specjalnych, które tworzenie złudzeń doskonalą od dziesiątek lat. Rosyjski PR ma przy tym swój specyficzny trumienny styl. Niezależnie, zatem od tego, co wydarzyło się 10. IV 2010 w Smoleńsku, skutki tej katastrofy są niebywale korzystne dla Rosji. Po pierwsze, to Rosjanie ustalają warunki prawdziwości raportu z katastrofy i to oni puścili w świat pierwszą, kluczową interpretację tego wydarzenia. Po drugie, to Rosjanie trzymają dziś w ręku przełącznik do temperatury politycznej w Polsce. Udało im się doprowadzić do tego, do czego dążą w Polsce od 300 lat, tj. do podzielenia sceny politycznej i rozniecenia wojny wewnętrznej. Po trzecie, udało im się poniżyć Polskę zarówno w oczach krajów Zachodu, jak i krajów BUMAGI (Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Armenia, Gruzja, Azerbejdżan), których politycznym patronem starał się być prezydent Kaczyński. Po czwarte wreszcie, Rosjanom udało się te kraje zastraszyć – wszyscy rozsądni ludzie będą wszak zadawać sobie pytanie, czy był to zamach, czy jednak nie. I nawet, jeśli była to zwykła awaria, to niszczenie dowodów przez Rosjan właśnie pozostawieniu takiej niejasności miało służyć. Zza chmury pompatycznej retoryki „równorzędnego partnerstwa” wyłania się, zatem obraz upokorzonej Polski stojącej sam na sam wobec Rosji. Łasząc się do Rosji i Niemiec zraziliśmy lub rozczarowaliśmy do siebie większość państw naszego regionu. A przecież nasi regionalni sąsiedzi są naszymi najlepszymi sojusznikami, ponieważ sojusze z nimi nigdy nie będą dla nas egzotycznymi - przetrwanie jednego, zależne jest od przetrwania drugiego. Każde realne ustępstwo z polskiej strony, spotyka się co najwyżej z symbolicznym gestem strony rosyjskiej, bez podjęcia żadnych kroków wiążących ją prawnie. Zwrot w relacjach z Rosją przyniósł nam aplauz niekompetentnych publicystów i pochwały zachodnich dyplomatów, przestępujących z nogi na nogę, w kolejce do rosyjskiego kufra z pieniędzmi. Wszak Europa potrzebuje rynków zbytu, bo jej udział w handlu międzynarodowym systematycznie spada, a konkurencyjność maleje. Jednak konsekwencją tego zwrotu jest powolna utrata szacunku ze strony Amerykanów, niska widoczność polskiego interesu w Europie i brak jakichkolwiek realnych korzyści w relacjach z Moskwą. Chyba, że mówimy o sukcesach, które zdefiniowali i przedstawili nam do akceptacji sami Rosjanie. Wówczas wszystko staje się sukcesem. Jan Filip Staniłko

*Przedstawiony tekst jest ostatnim rozdziałem raportu „Katastrofa. Bilans dwóch lat”

1. Por. Jan Filip Staniłko, Czym jest Rosja, Arcana nr 73, styczeń 2007, ss. 20-39
2. O. Kryshtanovska i S. White The Sovietization of Russian Politics, „Post-Soviet Affairs”, Vol. 25, No. 4/2009
3.  Tu szczytowym chyba osiągnięciem jest książka Anatolija Golicyna „Nowe kłamstwa w miejsce starych”
4. Włodzimierz Marciniak, Prawo jest najważniejsze, Nasz Dziennik, 6. X 2011 r.

Jan Filip Staniłko

Techniki inwigilacji: Polska nie pozostaje w tyle Chociaż na blogu "Kod Władzy" informacje dotyczące technologii inwigilacji pojawiają się dość często, to jednak większość doniesień dotyczy pomysłów zza Oceanu, ewentualnie z krajów zachodnioeuropejskich takich jak Niemcy, Francja czy Wielka Brytania. Warto jednak odnotować, że również w Polsce pracuje się nad technologiami, które będą w stanie jeszcze dokładniej śledzić poczynania obywateli. Niedawno pod przewodnictwem krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej ruszył międzynarodowy projekt INDECT. Wokół inicjatywy obok AGH skupiło się jeszcze 11 innych wyższych uczelni z różnych państw a do tego chęć wzięcia udziału w projekcie obok firm prywatnych zadeklarowały także komendy policji z Irlandii Północnej i z Polski. Można zrozumieć motywy zmagającej się z separatyzmem i zagrożeniem zamachami ze strony IRA policji północnoirlandzkiej, ale polskiej? Czyżby obawiano się aż tak poważnych niepokojów społecznych? Autorzy portalu Vbeta zauważyli jednak, że niedawno z projektu wycofało się polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (a więc i policja) tłumacząc, że „policja już dziś dysponuje środkami, które pozwalają zapobiegać zagrożeniom porządku publicznego." (podkreślenie Vbeta).

Czym dokładnie jest INDECT? Na stronie projektu możemy dowiedzieć się między innymi, że celem projektu jest:

1. stworzenie interaktywnej platformy służącej do zbierania danych multimedialnych, inteligentnego przetwarzania informacji oraz automatycznego wykrywania zagrożeń i działań przestępczych,

2. zapewnienie wsparcia dla działań funkcjonariuszy policji w postaci zintegrowanego systemu sieciowego z narzędziami do obserwacji różnego rodzaju obiektów ruchomych,

3. implementacja nowego rodzaju modułu wyszukiwania informacji multimedialnych z użyciem cyfrowych znaków wodnych oraz metadanych, a także

4. utworzenie szeregu metod obserwacji zasobów Internetu, ich analizy oraz wykrywania zagrożeń i czynności przestępczych.

A więc mamy do czynienia z próbą stworzenia systemu integrującego ze sobą dane pochodzące z wielu różnych źródeł. Odpowiedni algorytm je przetworzy i sprawniej pomoże schwytać przestępcę, być może zanim złamie on prawo. W rękach ludzi odpowiedzialnych i uczciwych system ten może uratować życie niejednego człowieka, bądźmy, więc dobrej myśli, w końcu jak wiadomo o ludzi odpowiedzialnych i uczciwych w naszych czasach nietrudno.

KodWładzy

Wipler: blog na "parówkowym portalu" spoczywa w pokoju Przemysław Wipler, poseł PiS, odpowiada na pytania zadane przez czytelników i blogerów "Nowego Ekranu". Jeżeli ma Pan poglądy prawicowe to, co Pan robi w PiSie? PiS jest w chwili obecnej jedyną partią prawicową mająca szanse oddziaływania na rzeczywistość, stąd mój wybór jest oczywisty.

Czy Traktat Lizboński nie spowodował, że musimy tonąć razem z Europą? Europa tonie poza procedurami – Traktatu Lizbońskiego czy jakimikolwiek innymi unijnymi. Traktat ten jest coraz bardziej martwy – kluczowe zmiany funkcjonowania polityki europejskiej są wprowadzane umowami międzyrządowymi i międzynarodowymi bez uzyskania poparcia wszystkich państw unijnych. Nie wiemy jak to się skończy, ale taka jest obecna eurorzeczywistość. Faktyczne decyzje wypracowują najwięksi płatnicy netto ze starej Unii, a uzależnione od unijnej kroplówki państwa, zwłaszcza faktyczny bankruci bądż państwa postkomunistyczne – takie jak Polska – są brutalnie rozstawiane po szachownicy, jak na pionki przystało.

Czy zadłużanie narodu to oznaka prawicowości? To oznaka braku roztropności. Jestem zwolennikiem zrównoważonego budżetu i konserwatyzmu fiskalnego.

Czy PiS wierzy jeszcze w potęgę UE? Ludzie, którzy pomawiają PiS o takie głupstwa, słabo ogarniają otaczającą ich rzeczywistość. Ja osobiście z „unijności” cenię sobie swobodę przepływu kapitału, osób, usług, towarów. Podstawowym pytaniem, na które nikt nie udzielił dobrej odpowiedzi jest wskazanie, jak realnie utrzymać te swobody w jak najszerszym wymiarze bez patologicznego socjalistycznego molocha, którym jest cała reszta unii. Jeśli jest to cena za udział w rynku wewnętrznym UE, powinniśmy na bieżąco kalkulować, czy ona nie jest zbyt wysoka.

Czy W. Pawlak powinien zostać postawiony (choćby symbolicznie) przed Trybunał Stanu za kształt umowy gazowej zawartej pomiędzy Rosją i Polską? Jestem przeciwnikiem prowadzenia działań symbolicznych poza sferą w swej istocie symboliczną. Jestem przeciwny polityce bezpłodnego awanturnictwa. Poczytamy dokładne protokoły negocjacyjne po przejęciu władzy i zobaczymy, czy sprawa nadaje się pod sąd powszechny, a nie pod Trybunał Stanu. Tutaj paradoksalnie większa odpowiedzialność ma Aleksander Grad – jako Minister Skarbu miał obowiązek podpisać się pod tym dokumentem i złożył taką kontrasygnatę.

Dlaczego Polska nie otrzymuje praktycznie nic za przesył nośników energii na kierunku wschód-zachód? Kto skonstruował mechanizm legislacyjny, dzięki któremu tracimy, co najmniej 1,5mld $ rocznie? To nie jest żaden mechanizm legislacyjny, ale umowa międzyrządowa i zwarta w oparciu o nią umowa między PGNiG a Gazpromem. Odpowiedzialny tutaj jest przede wszystkim wicepremier Goryszewski, a po nim ludzie, którzy dodatkowo psuli ten mechanizm: Leszek Miller, Marek Pol, Waldemar Pawlak, Donald Tusk, Aleksander Grad.

Czy jednym ze sposobów dywersyfikacji dostaw energii w Polsce powinno być inwestowanie w wydobywanie hydratów metanu spod dna mórz i oceanów, a także import gazu CNG? Niech odpowiedzą na to pytanie inwestorzy gotowi do takich inwestycji – ja mam poważne wątpliwości do obu tych rozwiązań. Oni chyba też, skoro dotychczas nie ma takich inwestycji, a krajowe spółki z branży mają pilniejsze potrzeby inwestycyjne, bądź stoją na granicy bankructwa jak Lotos.

Mówi Pan, że nie trzeba być liberałem, aby wprowadzać rozwiązania wolnościowe. Pan sam siebie określa, jako republikanina. "Chcemy ograniczyć liczbę i wymiary czasowe zawieranych umów na czas określony do dwóch kolejnych umów zawieranych w sumie nie dłużej niż na 18 miesięcy."; "Każdy Polak będzie miał prawo zadecydowania, dokąd chce odprowadzać składki na swoją emeryturę – do ZUS czy do OFE"; (Źródło: program "PiS") Czy republikanin może się podpisać pod tymi założeniami? Republikanin jest realistą. Nie obraża się na rzeczywistość, tylko zaciska zęby i stara się ją zmieniać. Małżeństwo, praca w wielkich korporacjach, praca dla rządu, działalność społeczna – wszystkie te czynniki nauczyły mnie współpracować z ludźmi, z którymi nie we wszystkim się zgadzam. Nauczyły mnie też, że lojalnie i efektywnie pracując w zespole czy na rzecz organizacji ma się coraz większy wpływ na jego funkcjonowanie i wartości, którymi ten zespół bądź ta organizacja się kierują. To dużo lepsza droga niż szukanie dziury w całym, komfortowe stanie z boku i wbijanie szpil z pozycji krytycznego widza w ludzi starających się walczyć o zmianę na lepsze rzeczywistości. Moim zdaniem, osoby uważające się za obywateli powinny dawać z siebie więcej i przejawiać gotowość do czasem trudnych kompromisów.

Czy Gazeta Polska reprezentuje linię polityczną PiS, jeśli nie linię PiS to czyją? Gazeta Polska reprezentuje linię redakcyjną Gazety Polskiej. Linię polityczną PiS reprezentują jego ciała statutowe – komitet polityczny, rada polityczna, zarząd, klub parlamentarny.

Uważa pan, że PIS jest partia prawicową? Tak, coraz bardziej. Jest przede wszystkim partią republikańską, czyli taką, w której dyskusja o Polsce jest prowadzona przez odwołanie do takich pojęć jak dobro wspólne i interes publiczny. Jak w każdej dużej formacji jest w niej miejsce dla osób poważnie różniących się w poszczególnych kwestiach i nie należy się temu dziwić.Wiadomo, że opiera się na związkach zawodowych i powołuje się na tradycje przed wojennej PPS. Skrzydło wolnościowokonserwatywne jest bardzo słabe, ogranicza się do Pana i Zyty Gilowskiej, obecnie poza polityką. Stąd pytanie: czy PIS jest prawicą, i co Pan zamierza zrobić w celu przekonania wyborców i polityków PIS do wolnego rynku? PiS nie odwołuje się do tradycji PPS. Niektórym politykom PiS jest ona bliska, z osobistego doświadczenia wiem, że przede wszystkim ze względu na jej rolę w odzyskaniu niepodległego państwa przez Polaków i fascynację Józefem Piłsudskim. W PiS jest miejsce dla olbrzymiej liczby polityków, którzy – jak na przykład ja sam – czują się o wiele bardziej związani z tradycją obozu narodowego. Osób o poglądach republikańskich i wolnościowych jest naprawdę wiele. Z nowych posłów wymienię tylko prof. Pawłowicz, Krzysztofa Szczerskiego, Pawła Szałamachę – mógłbym tutaj wymieniać naprawdę długo. Zresztą nie ma, po co – po owocach poznacie. 

Panie Przemysławie! Znany jest Pana entuzjastyczny stosunek do rozwiązań wolnorynkowych. Stąd moje pytanie: jakie inicjatywy podejmie PiS (m.in. ustawodawcze) w tej kadencji Sejmu, aby uwolnić gospodarkę (szczególnie w stosunku do mikro-, małych i średnich przedsiębiorstw) z fiskalnej i biurokratycznej niewoli? O części spraw nie mogę mówić, bo wytracą one w ten sposób potencjalny impet mediany. Na razie w sprawie otwarcia dostępu do zawodów regulowanych idziemy dalej niż rząd, złożyliśmy projekt obniżenia akcyzy na paliwa do dopuszczalnego przez UE minimum, głosujemy przeciw wszystkim podwyżkom podatków i składek i zaskarżamy je do Trybunału Konstytucyjnego. Planujemy kilka mocnych ruchów, które mile zaskoczą osoby, dla których wolność gospodarcza to fundament nowoczesnego państwa. Co do zasady, będziemy się kierowali zasadą „UE plus zero” – żadnych obowiązków dla polskich obywateli i przedsiębiorców, które nie wynikają z prawa unijnego, tylko zostały uchwalone w Warszawie? 

Jest Pan wolnościowcem. Dlaczego KNF narzuca ograniczenia w udzielaniu kredytów przez banki komercyjne? Kredyty w CHF wciskali po 2 zł, a zabrania się udzielania kredytów, gdy CHF jest po 3.7 zł? Czy KNF nie powinien zostawić bankom wolnej ręki? Jeśli już, czy nie spóźnił się o kilka lat? Kredyty z 2008r. stanowią największy odsetek przeterminowanych kredytów. Uważam, że ta sytuacja to patologia, którą należy zmienić. Jednak nie będzie to proste – KNF ma mocne umocowanie kompetencyjne w prawie unijnym, a jakakolwiek zmiana w tym zakresie wywoła jęki o rzekomym zamachu na „niezależnego” regulatora rynku finansowego. Niemniej jednak będziemy próbowali coś z tym zrobić. My politycy też mamy kredyty, a ja sam bardzo chętnie przewalutowałbym w chwili obecnej swój własny ze złotówek na franki, będę, więc szukał rozwiązania dla wszystkich, którzy cenią sobie wolność wyboru w tym zakresie równie bardzo jak ja.

Czy nie czuje się Pan osamotniony w PiS? Reprezentował Pan Fundację Republikańską, która głosi, że to ludzie młodzi (niezarażeni PRLem) potrafią dokonać zmian. W Pana partii jest wielu zarażonych PRLem, chociażby ostatnia nowość p. Śniadek - 100% związkowiec, człowiek, który chyba nie wie, co to ciężka praca albo własny biznes - który na blogu nieprzychylnie wyraża się na temat samozatrudnionych i ich zryczałtowanych składek. Pan Macierewicz, któremu płacimy pensję tylko za badanie katastrofy Smoleńskiej. Wyjaśnienie tej sprawy nie poprawi bytu a prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, bo oznaczałoby to konflikt. Tak można dalej wymieniać... Czy Pana pozycja w partii jest tak silna?, czy może istnieją sobie w partii "odosobnione" od siebie światy, które póki, co nie są w konflikcie i jakoś to leci? W PiSie coraz bardziej czuję się jak w zespole i udaje mi się współpracować z coraz większą liczbą osób. Janusza Śniadka bardzo cenię, choć w wielu sprawach mam inne wyobrażenie o rzeczywistości niż on i inne pomysły na rozwiązania warte wprowadzenia. Ta różnica zdań w niewielu zresztą sprawach nie sprawia, że będę spokojnie słuchał obelg pod jego adresem. Według mnie brak szacunku dla osób zajmujących się sprawami społecznymi czy życiem publicznym to jest właśnie zarażenie PRLem a jednocześnie wpisanie się w najgorsze zabobony i mity współczesności. Nigdy też nie wypowiadał się nieprzychylnie na temat „ryczałtowców”. A mające do wyboru podnoszenie składek emerytalnych i znoszenie specjalnych zasad traktowania ryczałtowców w tym zakresie ma prawo do takich poglądów, nawet, jeśli się w tym nie zgadzamy. Antoni Macierewicz zajmuje się jedną z najważniejszych spraw dla polskiego życia publicznego i przyświecające jego pracy hasło Józefa Mackiewicza „tylko prawda jest ciekawa” jest również moim hasłem. Jestem przekonany, ze historia należycie doceni jego wysiłek i pracę w tym zakresie, choć nie tylko w tym. A o tym, by dostawał za tą pracę pensję zadecydowały dziesiątki tysięcy jego wyborców. W PiSie nie ma odrębnych mikroświatów – pracujemy, jako członkowie jednego klubu parlamentarnego i partii i staramy się przy różnicy zdań wypracowywać wspólne stanowisko. To normalne w dojrzałym życiu: nie podobało mi się wiele uchwał w mojej wspólnocie mieszkaniowej, ale to, że byłem w mniejszości nie było powodem do sprzedaży mieszkania i zmiany miejsca zamieszkania. Z polityką jest podobnie, a PiS idzie w dobrą stroną, zwłaszcza od czasu, gdy resentyment socjalny nieudolnie zaczęła podbijać „Solidarna Polska”.

Na FB zapytał juz ktoś Pana o 13ki i odpowiedział Pan, że były próby ograniczeń 13ek, ale TK zakwestionował. Z tego co się orientuję, TK badał sprawę ograniczenia 13ek tylko osobom na wyższych stanowiskach, a nie całej grupie zatrudnionej w budżetówce. Czy to nie byłaby oszczędność? Może boicie się działać w tej kwestii ? W końcu spora rzesza wyborców.

Niczego się nie boimy, ale uzasadnienie wyroku TK jest jednoznaczne i obejmuje wszystkich pracowników, nie tylko „erkę”. Dodam, że moim zdaniem urzędnicy zarabiają w wielu miejscach skandalicznie mało, a jednocześnie jest ich zbyt wielu i muszą słabo zajmować się zbyt wieloma sprawami. Deregulacja prawa i gospodarki według formuły „UE plus zero” pozwoli zmniejszyć zapotrzebowanie na „usługi” urzędników a tym samym koszty aparatu państwowego.

Brawo dla PiS za obniżenie składki rentowej i progów podatkowych, ale jak wyglądało zatrudnienie w budżetówce w tym czasie - za kadencji PiS ? Czy nie pora wprowadzić ograniczenia prawne na zatrudnianie i premie?

Dziękuję za docenienie tego! Jeśli uda się obalić podwyżkę składki uchwaloną przez PO-PSL, jako poseł sprawozdawca i autor skargi stawiam czytelnikom Nowego Ekranu szampana. Co do zatrudnienia urzędników za rządów PiS wiem tylko jak sprawa przedstawiała się w Ministerstwie Gospodarki w którym pracowałem. Ścięliśmy tam zatrudnienie o 15%, a później obserwowałem, jak hydrze odrastają głowy… Same cięcia bez zmiany prawa nie działają w dłuższym okresie. Dlatego trzeba przebudować państwo i jego funkcje według formuły „UE plus zero|” – to pozwoli na trwałą redukcję kosztów.

Czy PiS rozważa postawienie pod TS twórców/polityków reformy emerytalnej w sprawie OFE. Cały ten pomysł i reforma, na której zarobiły OFE a stracili ludzie to wielki przekręt. Kiedy zacznie się rozliczanie? Kiedy polityk zostanie skazany np. z art. Art. 282.KK i najlepiej bez zawieszenia kary? Mówimy o mega kwotach.

Taki projekt nie ma niestety szans na powodzenie. Rozliczanie jej powinno zacząć się od likwidacji OFE, a aby to się wydarzyło musimy wygrać wybory. Twórcy tej reformy to obecnie najważniejsi i najbardziej wpływowi członkowie PO lub doradcy Tuska. Chciałbym przypomnieć Orzy tej okazji, że Jarosław Kaczyński od początku głosował przeciw tej „reformie”. Kodeks karny nie wchodzi w tym zakresie w grę, niestety,.

Czy widzi Pan jakieś zagrożenia związane z powstającym u nas przemysłem wydobycia gazu łupkowego?

Największe zagrożenie widzę w tym, jest jak tak dalej pójdzie, to przemysł ten nigdy w Polsce nie powstaniu. Reszta problemów jest rozwiązywalna i to w krótkim czasie.

Czy dorobek Fundacji Republikańskiej jest praktycznie, efektywnie wykorzystywany przez PiS?

Jest wykorzystywany w coraz większym stopniu i na szczęście nie tylko przez PiS. Dlatego tym bardziej zachęcam do wspierania tej instytucji – materialnie, pracą, wiedzą, dobrym słowem. Fundacja – moje ukochane dziecko w wymiarze publicznym – w pełni na to zasługuje! Choć wcześniejsze dzieci też kocham, choć mam z nimi często takie relacje, jak to rodzić z dorosłymi dziećmi.

Jak tam blog na parówkowym portalu? Spoczywa w pokoju. Ten eksperyment pokazał mi, jak bardzo trafił Rymkiewicz w rzeczywistość polską słowami, że to, „co się podzieliło się już nie sklei”. A przynajmniej w przewidywalnej przyszłości.

Jak widzi Pan rozwiązanie kwestii płacenia podatków i ubezpieczenia społecznego dla rolników i innych grup społecznych (chociażby KRUS). Osobiście jestem zwolennikiem emerytury obywatelskiej promowanej przez Centrum im. Adama Smitha. W 2003 r. byłem zresztą jednym z współautorów tego rozwiązania w ramach zespołu kierowanego przez nieodżałowanego świętej pamięci Krzysztofa Dzierżawskiego. A pomysł ten można podsumować, jako w istocie „KRUS dla każdego”. Nie powinien to być przywilej ograniczony do takich rolników jak Rafał Ziemkiewicz.

Czy PiS ma zamiar uwolnić ludzi od wszelkich przymusów, jakie nakłada dziś Państwo na obywatela dla jego "dobra"? PiS nie ma takiego zamiaru, nie ma też takiej potrzeby ani możliwości. Przeważająca większość Polaków tego po prostu nie chce, a w demokracji większość ma rację. Tak po prostu jest i cieszę się, że udało mi się po wielu latach niepokoju w tym zakresie z tym pogodzić. Dlatego też coraz bardziej cenie osoby i instytucje wpływające na zmianę postaw i przekonań Polaków w tym zakresie, takich jak na przykład wspomniane Centrum im. Adama Smitha, Stowarzyszenie Koliber, Instytut Misesa, Janusz Korwin Mikke i wiele innych osób i instytucji, których na szczęście jest coraz więcej.

Czy jest w PiS frakcja wolnorynkowców i czy ma ona szansę nadawać ton w partii? Frakcji nie ma i mam nadzieję nie będzie. Myślenie i działanie frakcyjne szkodzi, zwłaszcza partiom. Co do tonu PiS, to przyszłość pokaże jak będzie, a ja jestem za penalizacją wróżbiarstwa a hazardu nie lubię, więc zakładać się nie będę?

Czy wg Pana możliwym jest zniesienie przymusu ubezpieczeń społecznych, i równoczesne zabezpieczenie środków dla osób już w systemie uczestniczących? Niestety – dwa razy nie. Polacy i nie tylko Polacy są głęboko przekonani do tego przymusu. A jeśli systemu głęboko nie przebudujemy, to przy obecnej dzietności 1,26 ta piramida runie.

Czy będzie Pan rekomendował kierownictwu partii szerszą współpracę z partiami pozaparlamentarnymi, które otwarcie odrzucają socjaldemokratyzm i czy uważa Pan, że możliwa byłaby jakaś wspólna lista z takimi ugrupowaniami w razie przedterminowych wyborów? Tak. W przypadku Prawicy RP to właściwie przesądzone, w przypadku reszty podmiotów, to rozpoczęcie zalotów jest po ich stronie. Ordynacja jest bezlitosna i gigantycznie premiuje każdy procent więcej zdobyty przez tak dużą formację jak PiS. Wielką radością byłoby dla mnie zmienianie Polski w sejmie i rządzie razem z kolegami z UPR i KNP. Jednak, jeśli będą samodzielnie kandydowali, to się nigdy nie wydarzy. Podczas ostatniego spotkania z JKMem powiedziałem mu, ze jego strategia polityczna jest jak powstanie warszawskie: dowódca wiedzie na polityczną rzeź kwiat polskiej młodzieży prawicowej. Gdyby wsparł po jednej osobie na liści PiS i PO w każdym okręgu, to przy obecnej ordynacji miałby teraz ok. 50-60 posłów merdających do niego ogonami i starających się pokazać, ze są wierni jego pryncypiom i mających wpływ na rzeczywistość polityczną większy niż obecnie PSL. Powiedział jednak, że on nie chce zmieniać obecnego państwa polskiego, tylko je obalić. I tym się różnimy: ja chcę zmieniać Polskę na lepsze, nie wierzę, że na gruzach obecnego państwa polskiego da się zbudować inne, jakościowo radykalnie lepsze.

Czy jest szansa na podjęcie inicjatyw zmierzających do doprowadzenia do takiej zmiany prawa, by

1/ obowiązek podatkowy w podatku dochodowym i VAT dotyczył faktur zapłaconych, a niewystawionych

2/ znieść obowiązek wpłacania zaliczek na podatek dochodowy w ciągu roku, jak jest chociażby w Czechach

3/ postanowienia NSA w sprawach podatkowych miały zastosowanie do zdarzeń przyszłych a nie skutkowały powstawaniem zaległości podatkowych zgodnie z okresami przedawnienia

4/ zlikwidować art. 39. KP, który powoduje, że nikt nie chce zatrudnić osoby, której do emerytury zostało 4 lata w obawie, że nie będzie mógł jej zwolnić. Pierwsze dwa punkty są możliwe, jeśli wygramy wybory. Z trzecim się nie zgadzam - jego realizacja zachęcałaby do pieniactwa sądowego. Niestety - czwarty punkt jest nie do ruszenia do czasu, gdy większość Polaków nie zrozumie, jak działa ten mechanizm. Jan Piński

Olejnik i Giertych radzili jak zapobiec buntowi społecznemu Giertych Obecna sytuacja może nas doprowadzić do wojny domowej, Logika tej sytuacji jest taka, że należy zacząć wojnę domową, ukarać rzadzących dożywociem albo przywróconą karą śmierci - jeśli jest tak dobrze, to, dlaczego jest tak źle, dlaczego Olejnik, oligarchia II Komuny tak bardzo boi się powstania narodowego, buntu, czy jak to ujął Giertych wojny domowej. Przecież Tusk, Platforma nic nie robi całe dni i noce tylko pracuje, zapewnia dobro i szczęście Polakom. Jak dramatyczna musi być sytuacji i jak duże zagrożenie wybuchem społecznym, że Olejnik publicznie zdaje kłam propagandzie, że jest jesteśmy zielona wyspą, że ludzi są szczęśliwi, że Polakom żyje się coraz lepiej? Musi być być bardzo źle, jeśli propaganda zaczyna przestrzegać reżim, że ludzie żyją w takiej nędzy, że już niedługo wyjdą na ulice. I przed czym przestrzega renegat II Komuny Giertych i dinozaur tejże II Komuny Olejnik. Nie apelują do Tuska, żeby obniżył podatki, obniżył wydatki rządu, przestał zadłużać kraj, przestał zwieszać ilość urzędników. Nie. Dla Giertycha i Olejnik nie jest największym zmartwieniem nędza Polaków, która zmusi ich do wyjścia na ulice. Z tym sobie reżym II Komuny poradzi. Dla nich największym zmartwieniem jest to, że Polacy wyjdą na ulice nie tylko po to żeby mieć pełne koryto, ale tak jak I Solidarność żeby walczyć o realizacje programu politycznego i społecznego zwanego projektem IV Rzeczpospolitej. Najlepiej ilustruje to zmanipulowany w Onet skrót rozmowy Olejnik z Giertychem. Co się stało z Giertychem, że tak ochoczo wysługuje się II Komunie? Giertych to słynny Titanic z Ligi Polskich Rodzin, który zderzył się z górą lodową Kaczyńskiego. W ciągu jednego dnia wyborów utonęła i spoczęła na dnie, czeluściach głębin politycznych kariera Giertycha i roztrzaskanej Ligi Polskich Rodzin. Tłumaczy to bezbrzeżną nienawiść Giertycha do Kaczyńskiego. Ta osobista, neurotyczna nienawiść uczyniła Giertycha kolaborantem II Komuny. „Obecna sytuacja może nas doprowadzić do wojny domowej„....”Giertych uważa, że - w odpowiedzi na teorię zamachu - "prokuratura powinna zapoznać opinię publiczną z dokonanymi ustaleniami". Tymczasem śledczy milczą. Za mało, według Giertycha, na tego typu zarzuty reaguje również premier Donald Tusk.”.....”- Jeżeli prawdą jest, że to był zamach, jak twierdzi Jarosław Kaczyński, to oznacza to, że winnych trzeba ukarać - kontynuował mecenas. Dodał jednak, że nie sądzi, aby "posłowie PiS wierzyli w zamach w Smoleńsku". - Każde społeczeństwo przy pewnych warunkach może dojść do takiego poziomu nienawiści, że będzie się nawzajem mordować - mówił Giertych, dodając, że nie należy lekceważyć nakręcania nastrojów przez zwolenników tezy o zamachu.- Logika tej sytuacji jest taka, że należy zacząć wojnę domową, ukarać rzadzących dożywociem albo przywróconą karą śmierci - przekonywał były szef LPR. - Obecna sytuacja może nas doprowadzić do wojny domowej - dodał.- To pierwszy krok, abyśmy wprowadzili w Polsce dwa obozy, które będą się tak nienawidzić, że to doprowadzi do zbrodni- mówił dalej Roman Giertych.”....(źródło)

Gdzie jest manipulacja i tak już wiernopoddańczej w stosunku do Platformy wypowiedzi Giertycha? Otóż żeby zrozumieć całą wypowiedź Giertycha jest konieczne zapoznanie się z jego twierdzeniem, że wyniku kryzysu cale grupy Polaków wpadną w nędzę, a wtedy uwierzą w Zamach Smoleński i rozpoczną wojnę domową. Giertych nie dodał, że przeciw ciemiężycielom. Dlaczego Onet pominął tak ważny, ba najistotniejszy fragment wypowiedzi Giertycha? Bo Establishment Okrągłego Stołu( OSE) jak nazwała go Fedyszak Radziejowska panicznie boi się buntu społecznego, powstania antykolonialnego. Bo ta wojna domowa, to powstanie antykolonialne, jeśli wybuchnie to wybuchnie przeciwko niewolniczej eksploatacji ekonomicznej. Polska staje się w tej w tej chwili beczką prochu. Mało kto zdaje sobie sprawę ze skali okradania Polaków przez oligarchię II komuny. Posłużę się faktem, którymi paradoksalnie chwali się rząd. Wzrostem gospodarczym.Otóż w ciągu pierwszych 5 lat epoki Tuska produkt krajowy brutto, PKB wzrósł o około 25 – 30 procent. Oznacza to, że Polacy wyprodukowali o 30 procent więcej, czyli statystyczny Polak powinien móc za swoja pensje kupić 30 procent większe mieszanie, więcej jedzenia, więcej ubrań, elektroniki,.Generalnie powinno mu się żyć o 30 procent lepiej. Ale tak nie jest. Polacy, co stwierdził Giertych, a Olejnik milcząco potwierdziła wpadają w coraz większą nędzę. A za rok będzie gorzej, za dwa lata jeszcze gorzej. Polacy zostali okradzeni z całego wzrostu gospodarczego. System eksploatacji ekonomicznej podatkowej Polaków, jaki wypracowała OSE II Komuny zabiera Polakom coraz więcej, wyniszcza biologicznie polskie społeczeństwo. Wyższy VAT, prac aż do śmierci, gorsze i, tańsze leki. Co dalej, jaki nowe pomysły rabunku powstaną w głowach decydentów II komuny? Trzy i pół milion polskich dzieci jest niedożywionych, dwa miliony Polaków pomimo pracy na cały etat m atak głodowe pensje, że nie może popłacić rachunków. Polacy są drugim najciężej pracującym narodem na ziemi. Kaczyński zaprezentował dane statystyczne i dane instytucji międzynarodowych, które spuentował twierdzeniem, że Polacy są niewolnikami. Emigracja ze wszystkimi swoimi społecznie niekorzystnymi skutkami sięga trzech milionów osób. Skutkiem gigantycznej grabieży jak zachodzi w Polsce jest największe rozwarstwienie społeczne w Europie. Nie tylko w Polsce elity wypracowały mechanizmy okradania swoich społeczeństw na gigantyczną skale. Oligarchia niemiecka w latach 1999- 2009 obniżyła płace realne o 4.5 procenta przy 20 – 30 procentowym wzroście gospodarczym. W USA w czasie ostatniego jeszcze niezakończonego kryzysu gospodarczego zyski korporacji poszybowały w górę i ich udział w całym PKB wzrósł, podczas gdy udział plac zmalał. Giertych wyciągał bardzo dobre wnioski. Ludzie bez idei, bez symboliki z nią związanej to masy, którymi można manipulować, chłopstwo pańszczyźniane, którym można przy pomocy propagandy sterować. To, dlatego carska Rosja zwalczała myśl powstańczą, I Komuna tak zaciekle zwalczała postać Jana Pawła II i idee za tą postacią stojące. Nie trudno zrozumieć, dlaczego teraz II komuna tak zwalcza mit, legendę Lecha Kaczyńskiego. Ruchy sprzeciwu na Zachodzie, typu Ruch Oburzonych nie mają żadnych szans. Bardzo szybko są przejmowane. Po prostu nie mają struktury ideologicznej, programowej. Jednym z największych dokonań Jarosława Kaczyńskiego było zbudowanie kultu politycznego Lecha Kaczyńskiego, personifikującym cele, idee i wartości. Jak potężne zagrożenie stworzył Kaczyński dla oligarchii świadczy fakt, że nawet Niemcy wpadły w panikę w obliczu powstania mitu Lecha Kaczyńskiego? A Giertych z Olejnik radzą Tuskowi jak ważne nie dopuścić, aby eksploatowani nędzarze mieli jakąkolwiek zagrażającą OSE jak ich nazywa Fedyszak Radziejowska ideologię, idee czy wartości. Marek Mojsiewicz

Cejrowski: Media pogryzły mnie za prawdę o buddyzmie Z podróżnikiem WOJCIECHEM CEJROWSKIM o buddyzmie, salonie i chrześcijańskiej odwadze rozmawia Rafał Pazio.

NCZAS: O czym świadczy dyskusja, która rozpętała się po Pańskim filmie, w którym wypowiadał się Pan na temat buddyzmu? Sommer: W codziennym życiu bardzo często stajemy przed dylematem, czy postępować jak Cejrowski (...), czy dla świętego spokoju w pełni zgadzać się, że jaskółki są piśmienne. I – może to zabrzmi pompatycznie, ale niewątpliwie jest prawdą – właśnie od tego, jak ten dylemat rozstrzygamy, zależy los naszego kraju.

CEJROWSKI: O braku wiedzy oraz o uprzedzeniach. Wszelka krytyka innych traktowana jest w polskich mediach z założenia, jako zło. Zrobiłem krytyczne omówienie buddyzmu, czyli rzecz, którą wykonuje się rutynowo na każdej wyższej uczelni w ramach konwersatoriów, seminariów i ćwiczeń ze studentami. Buddyzm z daleka wygląda jak Dalajlama – milutki, starszy Pan ubrany na pomarańczowo. Buddyzm z bliska, analizowany punkt po punkcie, według buddyjskiej doktryny, przestaje być milutki. Dostałem bęcki za to, że ten prawdziwy buddyzm jest radykalnie inny od ulukrowanego obrazka Dalajlamy, który nosimy w głowach i który jest powielany przez media. Dość często słyszałem zarzut, że nazywam buddyzm religią „okultystyczną”. Moi krytykanci mieli pretensję o to konkretne słowo, tak jakby to było słowo brzydkie lub obraźliwe. Tymczasem mogliby sięgnąć do słownika i przeczytać, co to znaczy. Wówczas okazałoby się, że to termin naukowy i nie ma w tym słowie nic złego, chyba, że za zło uznamy samo zjawisko okultyzmu. Otóż „okultyzm” to teoria o istnieniu w przyrodzie i człowieku nadprzyrodzonych sił tajemnych, po które można sięgnąć i które można wyzwolić za pomocą technik takich jak medytacja, posty, mantrowanie itp. Okultyzm to także ogół praktyk, których celem jest wykorzystanie tych ukrytych sił. Buddyzm jest jak najbardziej religią okultystyczną i sam siebie tak określa! Dlaczego więc dostaję bęcki za nazywanie buddystów tak, jak oni nazywają samych siebie? Ano, dlatego, że moi krytykanci nie odrobili lekcji, nie zajrzeli do encyklopedii, nie skonfrontowali źródeł, tylko gryzą, bo jestem akurat poręcznym celem.

Czemu gryzą? Oni muszą codziennie kogoś pogryźć. Potrzebne im tematy zastępcze, gdyż w przeciwnym razie musieliby zapytać Donalda, czemu nic nie robi w sprawie benzyny po 6 złotych? A przecież Donald jest władny zdjąć akcyzę i inne podatki z paliwa, a wówczas będziemy mieli litr po 2,50 i nagle gospodarka dostanie kopa. Donald jest władny przeprowadzić wypiskę z Unii, a wówczas kury nie będą musiały mieć luksusowych klatek i jaja zaczną kosztować 30 groszy. Zasadniczo mój buddyzm to była zasłona dymna dla Donalda, czyli powi-nienem teraz wszystkich za ten mój film przeprosić. Rozmawiał Rafał Puzio

Jak nie dałem "uwieść się" Anodinie Typ prawdziwego państwowca, bez reszty oddanego pracy, niezależnego w swoich ocenach, ale pozostawionego w Smoleńsku samotnie na linii starcia interesów polskich wojskowych, prokuratury i Rosjan. Nigdy bym nie pomyślał, że tak można opisać Edmunda Klicha. Jednak były polski akredytowany przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym próbuje wciskać opinii publicznej taki właśnie swój - na poły megalomański - wizerunek. "Moja czarna skrzynka" właśnie trafia na księgarniane półki. Klich drobiazgowo opisuje, jak z jego perspektywy wyglądały zarówno prace na miejscu katastrofy, kontakty z przedstawicielami polskiego i rosyjskiego rządu oraz MAK, jak i relacje w polskiej grupie - śledczych, ekspertów wojskowych i cywilnych. Konsekwentnie buduje przy tym swój nieskazitelny obraz. Były akredytowany zbyt wysoko ocenia swoją rolę w badaniu katastrofy smoleńskiej. A choć znacząco przy tym przecenia swoją przebiegłość w sposobie rozgrywania Rosjan, to jego relacja potwierdza, jak wielki chaos panował w polskich szeregach po katastrofie. Nie dziwi, zatem, że widząc bezradność państwa polskiego, Rosjanie zyskali sposobność, by rozegrać sprawę na swoją korzyść. Wewnętrznie skonfliktowany zbiorowy przeciwnik w postaci Edmunda Klicha, grupy polskich ekspertów złożonych z wojskowych i cywilów oraz wojskowych prokuratorów nie był trudny do ogrania. Toteż MAK po dwóch miesiącach od katastrofy był gotów ogłosić swój raport. Udało się przekonać Rosjan, że to zbyt szybko. Cóż z tego, skoro treść dokumentu nie uległa już zmianom. Treść nieobiektywna i niepozostawiająca skazy na Rosjanach. Ale przeciwnik sam się podłożył...
Tak został numerem jeden Zapis wspomnień rozpoczyna się 10 kwietnia 2010 r., tuż przed tym, jak do Edmunda Klicha zadzwonił Aleksiej Morozow, wiceszef MAK, z informacją o katastrofie samolotu Tu-154M. Już wtedy Morozow miał sugerować badanie według załącznika 13 do konwencji chicagowskiej. Znając tylko okoliczności wypadku, Klich już wiedział - katastrofa to efekt niewprowadzenia zaleceń po katastrofie samolotu CASA. Klich trafia do Cezarego Grabarczyka, ministra infrastruktury, przedstawia mu możliwości prawne badania katastrofy (także na mocy umowy polsko-rosyjskiej z 1993 r.). Decyzja o wyborze drogi prawnej miała jednak zapaść już poza Klichem. Po południu grupa polska udaje się do Smoleńska. Już w czasie podróży Klich miał podzielić się z wojskowymi teorią, że przyczyny katastrofy są po stronie bliżej nieokreślonego "systemu", że to nie wina pilotów. Na miejscu Polacy przez dwie godziny czekają w samolocie. Przylecieli za późno. Część ciał leżała już w trumnach. Nie było nawet już, czego szukać na miejscu katastrofy. W końcu grupę przywitała gen. Tatiana Anodina i Morozow, który zaprowadził Polaków do dwóch rejestratorów znajdujących się w ogonie samolotu. Skrzynki - wraz z Waldemarem Targalskim, Zbigniewem Rzepą i Sławomirem Michalakiem - jadą do Moskwy. Klich został na miejscu, obejrzał miejsce katastrofy - przez myśl mu nie przeszło, że inna wersja niż wypadek może być brana pod uwagę. Kolejnym samolotem do Smoleńska przyleciał płk Mirosław Grochowski. Klich uważał, że to on przejmie kierownictwo, a sam wróci do Polski. Grochowski zaczął prace, wyznaczył sześciu akredytowanych, ale Rosjanie uznali, że to niezgodne z załącznikiem 13, bo akredytowany może być tylko jeden. Tak czy owak, do 16 kwietnia 2010 r. żaden z Polaków nie miał akredytacji. Ale Rosjanie premiowali Klicha, który został zaproszony na konferencję z Władimirem Putinem. Grabarczyk się na to zgodził, ale nikt nie uzgodnił, co Klich może powiedzieć, więc ten mówił, co chciał. Po konferencji Grabarczyk zasugerował, że Klich będzie "numerem 1". Grochowski był tym zdenerwowany. Klich niby niechętnie, ale w końcu uznał, że wybór jego osoby mógł okazać się dobrym rozwiązaniem, bo był bardziej ugodowy niż Grochowski i nienastawiony na ostre spięcia z Rosjanami.
Polski falstart Kiedy Rosjanie ruszyli z pracami, rząd Donalda Tuska mocno spał. Dopiero Bogdan Klich, szef MON (niebędący przełożonym Edmunda Klicha), wydał spóźnioną decyzję o powołaniu polskiej komisji pod kierownictwem Klicha i wskazał 21 akredytowanych. Rosjanie uznali jednak, że akredytowanym jest Edmund Klich, a pozostali to tylko jego doradcy. W tym samym czasie Klich "walczył" już o zapisy z wieży, a wykwintnym fortelem było przyznanie się, że to "nasi schrzanili". Morozow zwlekał pięć, sześć dni, ale w końcu polscy eksperci dostali nagranie. Faktycznie to jednak Rosjanie rozgrywali. Z nagraniami się pospieszyli, popełnili błąd, bo - zdaje się - sami nie byli świadomi, co na nich się znajduje. Kolejne kroki były już przemyślane. 15 kwietnia 2010 r. nie dopuścili polskich ekspertów do oblotu, a na dodatek - przekazując częściowe wyniki badań - stwierdzili, że nie udało się wykonać lądowania z uwagi na złe warunki. Do tego dobrano ścieżkę schodzenia do toru lotu Tu-154M. Tymczasem samolot na oblocie lądował. Polskie protesty nic nie dały. Pozostało tylko podejrzenie, że na 1500 m przed progiem pasa znacznik na radarze kontrolera zniknął. Potem Morozow stwierdził jeszcze, że rejestrator wideo z wieży się zepsuł. Klich miał walczyć o te dowody, ale jak wspomina, rząd nie wspierał go w punktowaniu MAK.
Wrak, jako ciekawostka Klich zaprzecza też zarzutom, że to on nie pozwolił na badanie wraku. Jego zdaniem, to polscy eksperci nie byli tym zainteresowani i czekali na rosyjskie propozycje badań. Prawdopodobnie, dlatego, że nie było na miejscu specjalisty w tej dziedzinie. W efekcie polscy eksperci niby do wraku chodzili, ale w ocenie Klicha i tak nic z tego nie wynikało i bazowano na tym, co zrobili Rosjanie. Emocje w Smoleńsku były ogromne. Klich przyznaje, że miał nawet plan awaryjny na wypadek, gdyby zaniemógł lub gdyby ktoś zechciał się go pozbyć. Jak relacjonuje, ciążyła na nim wielka odpowiedzialność, a był sam. Wszyscy wokół postępowali źle. Na przykład członkowie komisji zbyt mocno naciskali kontrolerów podczas przesłuchań, Klich musiał ratować szefa kontroli lotów ppłk. Pawła Plusnina i zadecydował, że Polacy zapiszą pytania na kartce i będzie je zadawał tylko akredytowany... bo inaczej świadek by się zamknął albo Rosjanie zerwali przesłuchanie. Co istotne, mjr Wiktor Ryżenko (szef strefy lądowania) przyznał, wprost, że istnieje procedura zamykania lotniska z uwagi na warunki meteorologiczne. Ale płk Nikołaj Krasnokutski z Tweru, który przejął 10 kwietnia na wieży inicjatywę, twierdził inaczej. Wszyscy wiedzieli, że kłamie, ale komisja dostała tylko szczątki rosyjskiej instrukcji i nie można było go skontrować. Protesty nie pomogły. Rosjanie spokojnie uznali, że tylko tyle wojskowej dokumentacji mogą ujawnić. Jak wspomina Klich, 14 kwietnia doszło do starcia z Rosjanami. Poszło o udział płk. Mirosława Milanowskiego w prokuratorskim przesłuchaniu meteorologa. Morozow miał prosić o wycofanie biegłego z przesłuchań, bo łamało to zapisy załącznika 13. Klich interweniował, i to trzykrotnie, bo płk Grochowski nie słuchał. To wtedy szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej gen. Krzysztof Parulski miał stwierdzić, że Klich utrudnia śledztwo i działa na szkodę państwa polskiego. Wytknął też mu przy tej okazji wybór aneksu, 13 jako szkodliwego dla Polski. Sprawa miała zostać wyjaśniona u Morozowa, ale Parulski nagle z propozycji zrezygnował. Klich sugeruje, że z uwagi na bariery językowe - brak znajomości języka angielskiego i rosyjskiego. Zresztą były one dużym problemem polskiej grupy. Nie było tłumacza, a osoby wspierające z ambasady nie znały skomplikowanej frazeologii lotniczej. Co więcej, Ministerstwo Infrastruktury nie chciało pokryć kosztów związanych z zaangażowaniem tłumacza. Słano monity do Grabarczyka, ten miał Klicha straszyć odwołaniem najpierw ze Smoleńska, potem z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych - i co ciekawe, Klich swoje odwołanie (odbywa się ono wyłącznie głosami członków PKBWL) upatruje właśnie w swoim uporze przy trwaniu na tej placówce. Tłumacz w końcu się znalazł. Klich prosił też o pełnomocnika z kancelarii premiera, który ustalałby sposób relacji z Rosjanami. Ale skończyło się na niczym. Były akredytowany ujawnia, że nikt z rządu szczególnie nie interesował się tym, co dzieje się w Smoleńsku. W przeciwieństwie do współpracowników Władimira Putina.
Współpracownik na medal Klich pracował i współpracował z Rosjanami. Ale nie chciał - jak wojskowi sugerowali - targować się z nimi "na dokumenty". Uznał, że i tak ich raport by powstał, a stronie polskiej zarzucono by brak współpracy, a do tego Rosjanie nic by nam nie przekazali. Jak uważa, Anodina próbowała go rozegrać. Choć trudno w to uwierzyć, komplementami chciała "uwieść" Klicha i doprowadzić do tego, by właśnie on przygotował pełny raport dla Rosjan. Ale Klich twierdzi, że nie dał się uwieść, bo wyczuł podstęp wytrawnego gracza - wypunktowałby błędy polskie i rosyjskie, a MAK wybrałby z dokumentu to, co wygodne, i jeszcze zaznaczył, że to polski ekspert przygotował. Nic nie napisał. Klich twierdzi, że z polskimi wojskowymi Rosjanie nie chcieli rozmawiać, a z nim jak najbardziej. Widzieli w akredytowanym współpracownika i liczyli, że im wszystko odpuści. Z kolei "Grochol i spółka" mieli dążyć do tego, by udowodnić Rosjanom winę. Klich przyznaje jednak, że była to zła droga, bo winny był mityczny "system", a tego wojskowi nie chcieli naświetlać. Zresztą nie tylko wojskowi. Także szefowi MON nie zależało na awanturze w resorcie. I to przed wyborami. Zaraz potem powstała pewna presja, by ujawnić stenogramy. Edmund Klich miał rzekomo odradzać ten pomysł i przeczuwał, że w sposobie oceny przyczyn katastrofy następuje zmiana i wina spadnie na pilotów. Takie wyjście tuszowało zaniedbania MON. W notesie Klich miał zapisać metaforycznie: "błagam, nie ujawniać". Pułkownik rezerwy tłumaczy też, że nagrał ministra Bogdana Klicha w akcie desperacji. Szef MON miał najpierw nakazać mu drążenie tematu odpowiedzialności Rosjan, potem sugerował, że może zablokować raport akredytowanego, dlatego ten wolał się zabezpieczyć. W końcu przyjęto wersję błędu pilotów, bez przyjęcia argumentów o błędach systemowych. Podobne relacje panowały po drugiej stronie. Klich wychwala Morozowa, jako badacza, ale ma świadomość, że jest on naciskany i ukierunkowywany przez wojskowych. Ot, cała niezależność obu komisji.
Był w kokpicie, bo był Cztery miesiące po opublikowaniu stenogramów Instytutu Ekspertyz Sądowych, które nie rejestrują głosu dowódcy Sił Powietrznych w kabinie pilotów - Klich podtrzymuje, że gen. Andrzej Błasik w chwili katastrofy był w kokpicie Tu-154M. Jak mówi, potwierdziła to komisja Millera i to ona ponosi za to pełną odpowiedzialność. Klich wie, kto rozpoznał głos generała, ale nie ujawnia tej informacji, bo - jak przewiduje - media rzuciłyby się na tę osobę. Co ciekawe, Klich uznał, że badania fonoskopijne IES w Krakowie mogą być błędne, bo... komputer mógł okazać się zawodny. Twardym dowodem ma być za to znalezienie ciała generała w tym samym sektorze, co kokpit, (co już zdementowała prokuratura) i "obrażenia typowe dla osoby, która w chwili zderzenia była w kabinie". To nic, że w tym sektorze było 12 innych ciał, bo tylko gen. Błasik miał rzekomo owe charakterystyczne obrażenia. Tyle, że Klich ciała nigdy nie widział. A obrażenia znał z relacji Morozowa. Jak wyznał Klich, mocno sprzeciwiał się - ale tylko ustnie! - zapisowi w załączniku do raportu MAK o alkoholu stwierdzonym jakoby we krwi generała i podkreślał, że sprawa nie ma znaczenia, bo był to pasażer. Morozow uznał inaczej i to on sugerował presję na pilotów. Osobliwie rzecz się miała z portretami psychologicznymi załogi. Sporządzali ją trzej Rosjanie, a akceptował polski specjalista (zna nazwisko i tej osoby, ale także chroni ją przed dziennikarzami). Tu jednak Klich twierdzi, że ocen psychologicznych mogło być... tyle, co zespołów badawczych. Tak czy inaczej, teza o obecności generała w kokpicie i podatność pilotów na domniemaną presję faktycznie wypłynęła z Polski. I jak widać, idealnie korespondowała z potrzebami Rosjan.
Okiwany przez wszystkich Edmund Klich opowiada też o swojej decyzji o dymisji. "Wszyscy mnie ogrywali i miałem już dość" - żali się. Do tego z Polski nasłano na niego psychiatrę. Problemy we współpracy w polskiej grupie spowodowały, że takie wsparcie było konieczne. Ale Klich odbierał je, jako próbę zrobienia z niego wariata. Inną sprawą jest, że jego osobowość została oceniona, jako niestabilna. Klich bał się jednak, że po odejściu zostanie kozłem ofiarnym. Do kluczowego spotkania z premierem Tuskiem doszło między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich. Sam Tusk sprawiał wrażenie, jakby nigdy nie czytał monitów od Klicha. Zresztą na tego rodzaju spotkaniach nigdy nie przejawiał większego zainteresowania szczegółami badania. Premier wolał, by decyzje zapadały na szczeblach ministerialnych. Jakby nie chciał się mieszać. Ale gdy Klich chciał rzucić teczką, premier wszedł mu na ambicję: "Pan dba o własną wygodę, a gdzie interes państwa?". I jako że akredytowany uważa się za prawdziwego państwowca, został. Ile było w tym owej państwowości? Mówią o tym warunki Klicha - gwarancja pozostania w PKBWL (kończyła się jego kadencja) i możliwość wejścia do komisji Millera. Ale ten warunek nie został spełniony. Marcin Austyn

Mój Syn miał na imię Arkadiusz Z Władysławem Protasiukiem, ojcem mjr. pil. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska, rozmawia Marta Ziarnik Jak Pan odebrał doniesienia "Rzeczpospolitej", która od soboty faszeruje opinię publiczną informacjami o lustracji pilotów, w tym Pana Syna?
- Zaskoczyły mnie bardzo i zdenerwowały te rewelacje, bo z prokuratury nie docierały do nas wcześniej żadne informacje w tej materii. Mówiąc wprost, doniesienia "Rzeczpospolitej" odczytuję, jako kolejną z całej serii prób znęcania się nad nami - pogrążonymi w dramatycznym bólu bliskimi ofiar. Zastanawiam się, kiedy to się wreszcie skończy. Gdzie - zdaniem mediów - jest ta granica zwykłej ludzkiej przyzwoitości? I jak daleko dziennikarze są gotowi jeszcze się posunąć w wyścigu o news? Jakim prawem media wdzierają się w nasze życie rodzinne, w najbardziej dla nas intymne sprawy, tylko po to, żeby wzbudzić sensację na portalach? To jest skandal, żeby nie powiedzieć - chamstwo. Zastanawiam się, gdzie podziała się kultura ludzi ze świata mediów. Patrząc już nawet nie tyle na kwestie katastrofy smoleńskiej i tego, co media wokół niej wytworzyły, ale także na inne tematy, którymi jesteśmy faszerowani, z wielkim zażenowaniem muszę zauważyć, że pewni dziennikarze z niebywałą natarczywością starają się rozmiłować nas w taplaniu się w najgorszym szambie i patologii.
Najpierw był wielki szum o lustracji, wręcz tajnych służbach, potem okazało się, że chodziło o akta paszportowe. - Rzeczywiście, tak twierdzi rzecznik naczelnego prokuratora wojskowego. Choć co do tego muszę przyznać, że nie jestem wcale taki pewny. Bo jak pokazuje doświadczenie, po Rosjanach i rządzie Donalda Tuska wszystkiego można się spodziewać. Ale wracając do pani pytania, jeśli jednak pan redaktor Gmyz z "Rzeczpospolitej" chce się zagłębiać w drzewa genealogiczne załogi i pasażerów tragicznego lotu z 10 kwietnia 2010 roku, to proponuję, aby najpierw zaczął od swojej rodziny. Ciekaw jestem, jak na takie działanie zareagowaliby jego bliscy i czy nie poczuliby się tym dotknięci. Bo tu przecież nie chodzi o ukrywanie jakichkolwiek faktów, tylko o niezrozumiałe grzebanie się w rodzinnych koligacjach i publiczne eksponowanie prywatnych spraw, które nic do rozwikłania tajemnicy katastrofy smoleńskiej nie wnoszą. Dlaczego pan Gmyz, jako doświadczony dziennikarz ze - zdawałoby się - sporą wiedzą nie weźmie się za drążenie rzeczywiście istotnych kwestii, które naprawdę wymagają zainteresowania ze strony mediów, gdyż w przeciwnym razie zostaną przez Rosjan i ludzi pana premiera całkowicie zatuszowane.
Po lustracyjnym dementi prokuratury wczoraj ten sam autor próbował się ratować wrzuceniem informacji - naturalnie nieoficjalnej - że w archiwum IPN odkryto, jakoby "jeden z pilotów miał w rodzinie milicjanta". - Ale pani redaktor, co to ma wspólnego z katastrofą smoleńską? Naprawdę tego nie rozumiem. Nawet, jeśli w rodzinie pilota był jakiś milicjant, to przecież jeszcze nie oznacza, że załoga chciała zabić prezydenta RP i delegację rządową. Przecież to absurd. To, co robi ta gazeta, świadczyć może jedynie o tym, że jest w stanie posunąć się nawet do zrobienia czarnego PR pilotom tylko po to, żeby dowieść swojej pseudolustracyjnej tezy. W ten sposób wyrządza się niewyobrażalną krzywdę nie tylko zmarłym, ale i nam, rodzinom. Jest przecież coś takiego jak etyka dziennikarska, prawda? Czy dziennikarz "Rzeczpospolitej" o niej nie słyszał? Przecież nawet, jeśli posiada jakąś wiedzę na temat rodzin, to - chociażby ze względu na delikatny charakter tej materii - nie powinien nią epatować opinii publicznej, gdyż dla śledztwa to i tak nie ma żadnego znaczenia. Najbardziej boję się, że pewnego dnia obudzę się i po włączeniu telewizora zostanę zbombardowany np. szczegółowym opisem charakteru obrażeń ciała mojego Syna, które może jeszcze będą komentować, w swój wszystkim znany sposób, poseł Niesiołowski bądź Palikot, kreowani przez media na specjalistów z każdej dziedziny. Czy to naprawdę tak trudno jest wczuć się w sytuację rodzin? Czy tak ciężko jest tym ludziom wyobrazić sobie, jak bardzo bolesne są dla nas tego typu doniesienia komentowane publicznie?
A do czego, Pana zdaniem, mogły być potrzebne Rosjanom informacje z akt paszportowych? Jakie mają przełożenie na tworzenie profilu psychologicznego załogi? - Moim zdaniem, żadne. Podejrzewam, że było to kolejne zagranie taktyczne Rosjan, próba odwrócenia uwagi chociażby od wątku wymytego dokładnie z wszelkich pozostałych śladów wraku Tu-154M. Może też Rosjanie sądzili, że jeśli zaczną grzebać w naszych życiorysach, to my, rodziny, wystraszone ewentualnymi niechlubnymi faktami z przeszłości, przestaniemy wreszcie drążyć temat wyjaśniania katastrofy. Jak już mówiłem, po Rosjanach naprawdę wszystkiego można się spodziewać.
Podając informacje o rzekomej lustracji, redaktor pomylił imię Pana Syna, dwukrotnie nazywając go Dariuszem, co potem zresztą powtarzały za nim inne media, jak np. Polsat. - No właśnie, wstyd. Pan redaktor lansuje się na takiego specjalistę, znawcę tematu smoleńskiego, a nawet nie zna imion pilotów? To zastanawiające. Przecież ich imiona i nazwiska od dwóch lat są w ciągłym obiegu, ciągle przywoływane. Trudno mi uwierzyć, że było to zwykłe niedopatrzenie. Ale to niestety nie jedyne konfabulacje i bzdury, jakie mogliśmy wyczytać w "Rzeczpospolitej" - dobrze pamiętam niechlubny cykl panów Reszki i Majewskiego, po którym do dzisiaj czuję niesmak.
Dziękuję za rozmowę.

Umiędzynarodowienie kwestii katyńskiej Wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w sprawie katyńskiej ma w dużym stopniu przełomowe znaczenie. Szczególnie istotne jest orzeczenie w sprawie nieprzedawnialności zbrodni na polskich oficerach, kwalifikujące je, jako zbrodnie wojenne. Złamana w ten sposób zostaje interpretacja rosyjska uznająca te wydarzenia za zwykłe przestępstwa kryminalne. Można powiedzieć, że na skutek tego orzeczenia dochodzi w pewnym sensie do ponownego umiędzynarodowienia kwestii katyńskiej. Z milczeniem Zachodu w tej sprawie mieliśmy do czynienia w czasie II wojny światowej, przez wiele lat powojennych rodziny ofiar i środowiska niepodległościowe prowadziły nierówną walkę z kłamstwem katyńskim. Jak widzimy, ta walka nie zakończyła się wraz z upadkiem Związku Sowieckiego. Przyznał to Trybunał, który orzekł, że rodziny ofiar były poniżane poprzez brak udostępnienia informacji, co do miejsca pochówku, losów zamordowanych itp. Jednak Trybunał zląkł się niejako oceny samego śledztwa rosyjskiego, zasłaniając się przesłankami formalnymi. Naturalnie tę słabość propagandowo Rosja zaraz wykorzystała, deklarując względne zadowolenie z wyroku. Jednakże pamiętajmy, że za tym wszystkim, oprócz aspektu prawnego, stoi kwestia propagandowa. Tutaj widać wyraźnie, że rosyjski wymiar sprawiedliwości nie liczy się z postulatami rodzin ofiar. Wszystko to, chcąc nie chcąc, jest porównywane ze sposobem prowadzenia śledztwa smoleńskiego. Wszak to ta sama Rosja prowadzi jedno i drugie postępowanie. Nie ulega wątpliwości, że rodzinom ofiar smoleńskich, przy ewentualnym następnym wysłuchaniu ich racji w instytucjach europejskich, o wiele łatwiej będzie dowodzić tego, że Rosjanie w sposób niejasny prowadzą postępowania sądowe. Skoro w sprawie tak mocno przedawnionej (mordy katyńskie) nie ma jasności, co do prowadzenia śledztwa, co mówić o współczesności. Jeśli zbrodniarze z NKWD nie zostali osądzeni, jak osądzeni mogą być ludzie winni zaniedbań we współczesności. Orzeczenie Trybunału uderza pośrednio w jeden bardzo ważny element rosyjskiej polityki historycznej. Otóż główną tezą tej polityki jest twierdzenie, że owszem, stalinowski system sowiecki dopuszczał się różnorakich zbrodni wewnątrz kraju, jednakże druga wojna światowa to pasmo chwały i potęgi państwa sowieckiego, która to chwała spokojnie może być wykorzystywana propagandowo w dzisiejszej polityce historycznej państwa rosyjskiego. Uznanie Katynia za zbrodnię wojenną przeczy tej tezie. Trybunał wszak uznał mordy na polskich oficerach za zbrodnię wojenną (wymierzoną w jeńców obcego państwa), a nie jedynie za wewnętrzną, rosyjską zbrodnię komunistyczną. Można, zatem uznać, że w cywilizacyjnym zmaganiu o to, jak podchodzić do historii, Polacy osiągnęli mały sukces - przynajmniej w małym stopniu liczy się jeszcze prawda, a nie tylko siła. Wszystko, o czym tu mówimy, dotyczy bardziej kwestii moralnych i wizerunkowych. Od strony prawnej nic Rosji nie grozi. Nie ma wszak woli politycznej wśród przywódców UE, aby Rosję jakkolwiek naciskać w sprawie polskiej (katyńskiej czy jakiejkolwiek innej). Niemniej bardzo ważne jest dla milionów Polaków ponowne umiędzynarodowienie kwestii katyńskiej. Mieczyslaw Ryba

Abakumow melduje Mały Katyń Pod wieloma względami zbrodnia popełniona w czasie obławy augustowskiej była bardziej dramatyczna niż ta z 1940 roku. Wśród około 600 ofiar było 30 kobiet, część z nich oczekiwała narodzin dziecka. Poza tym mordowano nieletnich. Centralne Archiwum Federalnej Służby Bezpieczeństwa w Moskwie na wniosek stowarzyszenia Memoriał ujawniło dwa szyfrogramy Wiktora Abakumowa do szefa NKWD Ławrientija Berii z lipca 1945 roku. Dokumenty dotyczą ujętych w czasie obławy augustowskiej żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego. Ich los został już wtedy przypieczętowany: zamordować. Wstrząsające dokumenty na temat zbrodni augustowskiej popełnionej na grupie około 600 Polaków pozyskał w Rosji Instytut Pamięci Narodowej. Ale nie od prokuratury Federacji Rosyjskiej w ramach realizacji wniosku o pomoc prawną. Łukasz Kamiński, prezes IPN, pozyskał te dokumenty w trakcie wizyty w Moskwie od stowarzyszenia Memoriał. - Są to kopie poświadczone z Archiwum Federalnej Służby Bezpieczeństwa dotyczące zbrodni augustowskiej. Treść tych materiałów do tej pory znaliśmy tylko z notatek prof. Nikity Pietrowa. Stowarzyszenie Memoriał wystąpiło do Archiwum FSB o udostępnienie tych materiałów w postaci kopii i takie tuż przed moją wizytą otrzymało, a następnie przekazało je Instytutowi - mówił Kamiński. Materiały nie pozostawiają żadnych wątpliwości, co do charakteru działań jednostek Armii Czerwonej przeprowadzających w lipcu 1945 r. obławę w rejonie Augustowa i Suwałk. Generał Abakumow raportuje m.in. Ławrientijowi Berii, ludowemu komisarzowi spraw wewnętrznych Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, o wysłaniu do Olecka generała majora [Iwana - przyp. red.] Gorgonowa, zastępcy naczelnika Głównego Zarządu Smiersz, "z grupą doświadczonych funkcjonariuszy kontrwywiadu w celu przeprowadzenia likwidacji bandytów aresztowanych w lasach augustowskich". Jak wynika z dokumentów, drugim odpowiedzialnym za wymordowanie polskich żołnierzy podziemia niepodległościowego był generał lejtnant Paweł Zielienin, naczelnik Zarządu Kontrwywiadu 3 Frontu Białoruskiego.

"Tow. Tow. Gorgonow i Zielienin to dobrzy i doświadczeni czekiści i to zadanie wykonają" - cynicznie zapewnia Berię Abakumow. Kamiński zaznaczył, że te dokumenty mają bardzo istotne znaczenie dla dalszych losów śledztwa IPN w sprawie zbrodni augustowskiej. - W czerwcu i grudniu 2011 r. wysłaliśmy do Prokuratury Generalnej Rosji wniosek o pomoc prawną. Dotyczył on m.in. przesłania nam szyfrotelegramów oraz akt osobowych tow. Zielienina i Gorgonowa (...), a także poprosiliśmy o akta spraw karnych osób zatrzymanych podczas obławy augustowskiej. Do dziś nie mamy żadnej odpowiedzi, jeśli chodzi o stronę rosyjską - wskazuje prok. Zbigniew Kulikowski, p.o. naczelnik Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku. Dokumenty, które przekazał Memoriał, są bardzo ważne. - Wskazują jednoznacznie dla każdego prawnika, że w lipcu 1945 r. dokonano zbrodni przeciwko ludzkości. Zamiarem sprawców było pozbawienie życia członków polskich organizacji niepodległościowych. I tylko za to, czyli z powodu przynależności politycznej - zaznaczył prok. Kulikowski. Jego zdaniem, fakt pozyskania tych dokumentów uniemożliwi stwierdzenie przez stronę rosyjską, że takich materiałów nie ma. - To bardzo ważne dla śledztwa, ponieważ na gruncie prawa międzynarodowego można przedstawić problem obławy augustowskiej - stwierdził prokurator. IPN liczy, że rosyjska Prokuratura Generalna również prześle wspomniane dokumenty. W ramach śledztwa IPN przesłuchał w tej sprawie prawie 700 osób. - Jeśli chodzi o sprawców, to panowie Gorgonow i Zielienin już nie żyją. Poprosiliśmy stronę rosyjską o obejrzenie ich akt osobowych. Chodzi o stwierdzenie, czy jest tam na przykład wskazane miejsce, gdzie zamordowano osoby zatrzymane podczas obławy - podkreślił Kulikowski. Jak dodał Kamiński, konsekwencją wykrycia pochówków byłoby utworzenie cmentarza wojennego. Prezes IPN nie przewiduje natomiast zwrócenia się do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, gdyby Rosjanie nie przekazali wnioskowanych dokumentów, gdyż ta instytucja "nie jest do rozstrzygania konfliktów między państwami".
Ścieżka dochodzenia - To raczej droga dochodzenia swoich praw dla poszczególnych osób, jeśli zostały przez jakieś państwo naruszone - uznał Kamiński.
- Sprawa obławy augustowskiej to jedne z najważniejszych problemów, którymi zajmuje się od początku swojej działalności oddział IPN w Białymstoku. Chciałem tutaj dodać, że jest to największa zbrodnia popełniona na Polakach po II wojnie światowej. Czasami mówi się o niej jako o drugim lub małym Katyniu. Ta zbrodnia żyje w cieniu Katynia - twierdzi dr Jan Jerzy Milewski z Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej w Białymstoku. Pod wieloma względami była ona bardziej dramatyczna niż ta z 1940 r., wśród tych około 600 ofiar było mniej więcej 30 kobiet. Jak zaznaczył, część z nich była w stanie błogosławionym. Poza tym mordowano nieletnich. Odtajnione przez Rosję szyfrogramy Memoriał po raz pierwszy będzie mógł teraz dokładnie zbadać. Stowarzyszenie Memoriał wniosek do archiwum FSB z prośbą o udostępnienie do wglądu dwóch szyfrogramów gen. Wiktora Abakumowa (dowództwa Smiersz) skierowało w listopadzie roku 2011. Pozytywną odpowiedź FSB przesłało w lutym br. Obecnie członkowie stowarzyszenia analizują te arcyważne dla ustalenia prawdy o losach ofiar obławy archiwalne dokumenty. Decyzja FSB o odtajnieniu szyfrogramów gen. Abakumowa (pseudonim) świadczy o tym, iż władze Rosji po wielu latach milczenia i braku odpowiedzi na pytania słane do Federacji Rosyjskiej, czy szyfrogramy te rzeczywiście są w jej posiadaniu, w końcu odpowiedziała - tak. Daje to również nadzieję, iż nareszcie władze Rosji podejmą z Polską poważny dialog na temat obławy augustowskiej, która - co jest rzeczą coraz bardziej pewną - pochłonęła nie jak się dotychczas uważało około 600 żołnierzy podziemia niepodległościowego, ale aż ponad 1400.
"Bandytów zlikwidować" Potwierdza to drugi badany przez Memoriał szyfrogram gen. Abakumowa. O istnieniu tego dokumentu pierwszy napisał w swojej publikacji "Według scenariusza Stalina" Nikita Pietrow, wiceprzewodniczący Memoriału, który też, jako pierwszy niezależny rosyjski historyk oglądał szyfrogramy Abakumowa na początku lat 90. w rosyjskich archiwach. W pierwszym szyfrogramie gen. Abakumow, oprócz liczby zatrzymanych podczas obławy 592 osób, które zamierza zlikwidować, mówi również o kolejnych ujętych 828 osobach, które zamierza sprawdzić "w ciągu pięciu dni". Podaje przy tym Berii informację, iż prawdopodobnie są to również "bandyci", jak nazywa żołnierzy polskiego podziemia niepodległościowego. Dalej pisze, że jeśli jego przypuszczenia się sprawdzą podczas przesłuchań (bestialskich), to w ten sposób namierzonych "bandytów" też trzeba zlikwidować. Tę drugą, większą niż pierwsza, grupę żołnierzy AK najpewniej również zamordowano. Gdyby, choć jeden z nich przeżył, na pewno przecież przekazałby informacje na temat przesłuchań i egzekucji. Tak, więc jeżeli do liczby przeznaczonych już do egzekucji 592 żołnierzy podziemia, o których zbrodniczy generał pisze w pierwszym szyfrogramie, dodamy liczbę 828 żołnierzy, którzy również niedługo mają stracić życie, otrzymamy przerażającą liczbę 1420 ofiar obławy augustowskiej.
Więcej niż tysiąc Tę liczbę zamordowanych potwierdził Nikita Pietrow na spotkaniu z rodzinami ofiar obławy w Augustowie, do którego doszło podczas jego wizyty w Polsce, w połowie października 2011 roku. Wówczas to ksiądz prałat Stanisław Wysocki, prezes Związku Pamięci Obławy Augustowskiej, skierował do niego pytanie o rzeczywistą liczbę ofiar zbrodni. W odpowiedzi udzielonej publicznie Nikita Pietrow powiedział, iż "ofiar obławy augustowskiej było więcej niż tysiąc". Pietrow zrelacjonował też swoją wizytę w rosyjskich archiwach. - Powiedział mi m.in., że pamięta nawet, w którym worku był ten dokument i na której półce leżał ten worek - mówi ks. Stanisław Wysocki. Teraz, po latach, rosyjski historyk ma już na biurku fotokopię historycznego listu. - Przekazałem go zaraz także do białostockiego oddziału IPN, który prowadzi śledztwo w tej sprawie i dla którego to ważny dowód procesowy - mówi Pietrow "Naszemu Dziennikowi". Pietrow natrafił na dokumenty na początku lat 90. podczas wizyty w archiwach KGB. Na polecenie ówczesnego prezydenta Rosji Borysa Jelcyna sześciu członków stowarzyszenia Memoriał, m.in. Pietrow, przeszukiwali te archiwa w celu znalezienia dokumentów o zbrodniach sowieckiej bezpieki na obywatelach ZSRS. Trzymając w ręku szyfrogramy Abakumowa, nie wiedział jeszcze wówczas, na jak ważne dokumenty natrafił. Nic też nie wiedział na temat obławy augustowskiej, więc przejrzał tylko szyfrogramy i sporządził z nich notatki. Te dokumenty, z datą 20 i 21 lipca 1945 r., to szyfrogramy od gen. płk. Wiktora Abakumowa do Ławrientija Berii, szefa NKWD. Dokumenty zawierają plan masowej egzekucji, która miała zostać przeprowadzona na wzór tej w Katyniu. Sowieccy żołnierze mieli przeszukać i otoczyć las (prawdopodobnie miejsce w Puszczy Augustowskiej), w którym batalion Smiersz miał potem dokonać egzekucji aresztowanych podczas obławy. Akcja miała być tak przeprowadzona, żeby żaden z zatrzymanych nie zdołał uciec. Abakumow wskazywał m.in. nazwiska dowódców akcji i prosił o stosowny rozkaz Ławrientija Berię, szefa NKWD. Abakumow był prawdopodobnie ostatnim świadkiem i kierownikiem zbrodni. Zmarł w roku 1994. Szyfrogramy wiele wnoszą do sprawy, ale niestety nie ujawniają, gdzie są doły śmierci zamordowanych Polaków, na którą to wiadomość ich rodziny czekają już prawie 67 lat. Pierwszy list Abakumowa do Berii został przez Pietrowa przepisany i opublikowany w jego książce. Generał sowieckiego kontrwywiadu wojskowego Smiersz donosi Berii o zatrzymaniu i przesłuchaniach Polaków w rejonie Augustowa. Relacjonuje, że aresztowani Polacy (oraz pewna liczba Litwinów) zostali "sprawdzeni" przez enkawudzistów, którzy wykryli 592 "bandytów". W dalszej części dokumentu Abakumow proponuje ich rozstrzelanie według załączonego planu przypominającego w formie zbrodnię katyńską. Mowa jest też o 828 ludziach, których "sprawdzanie" wciąż trwa. Jeżeli zostaną wśród nich wykryci kolejni wrogowie sowieckiej władzy, to mają także zostać zabici. Trzy dni później Abakumow składa kolejne sprawozdanie Berii. Tym razem bardzo szczegółowo wymienia ilość znalezionych przy zatrzymanych Polakach uzbrojenia i amunicji. Mowa jest też o znalezionych w puszczy dołach, bunkrach i schronach. Abakumow relacjonuje wynik przesłuchania Szymona Krupińskiego ps. "Grom", uważanego za przywódcę jednej z grup. Miał on wyjaśnić, że broń produkcji sowieckiej została znaleziona przez jego podwładnych w rejonie potyczek zbrojnych Armii Czerwonej z Niemcami. Na wyposażeniu oddziału znajdowało się też uzbrojenie produkcji niemieckiej i polskiej. Ku zadowoleniu Sowietów nie znaleziono śladów posiadania przez polskie podziemie artylerii. Niepokój natomiast budziły liczne podziemne kryjówki w lasach augustowskich. Wykryto 52 bunkry i kilkanaście innych umocnień oraz aż 439 ziemianek. Z zeznań Kruszyńskiego enkawudziści dowiedzieli się, że większość z nich wybudowali hitlerowcy jeszcze w 1939 roku.
Współpraca Piotr Falkowski

Rozszyfrować i niezwłocznie doręczyć Szyfrem Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych Związku SRR Do towarzysza Ł.P. Berii Melduję, że poleciłem zastępcy naczelnika Głównego Zarządu "Smiersz" generałowi majorowi Gorgonowowi i naczelnikowi Zarządu Kontrwywiadu 3. Frontu Białoruskiego generałowi lejtnantowi Zieleninowi, aby osobiście sprawdzili na miejscu broń, amunicję i materiały wybuchowe skonfiskowane podczas prowadzonej przez oddziały Armii Czerwonej operacji likwidowania band w lasach augustowskich. Dzisiaj tow. tow. Gorgonow i Zielenin zameldowali, że w trakcie operacji wojska 50. Armii 3. Frontu Białoruskiego skonfiskowały następującą broń, amunicję i materiały wybuchowe: Moździerzy - 11, w tym 52 mm - 1,55 mm - 4 i 120 mm - wszystkie typu niemieckiego; Karabinów maszynowych - 31, w tym ciężkich karabinów maszynowych - 1, ręcznych typu niemieckiego - 28 i ręcznych typu radzieckiego - 2; Pistoletów automatycznych - 31, w tym niemieckich - 14, radzieckich - 17; Karabinów - 89 i 1 obcięty, w tym niemieckich - 28 i 1 obcięty, polskich - 17 i radzieckich - 44; Pistoletów i rewolwerów - 4, w tym belgijskich - 3, radzieckich - 1; Min - 204, w tym niemieckich - 34, radzieckich 120 mm - 110 i 80 mm - 60; Pocisków - 76 mm typu radzieckiego - 66; Granatów - 134, w tym niemieckich - 71, radzieckich - 63; Nabojów karabinowych i do automatów - 27 024, w tym niemieckich 7379 i radzieckich 19645; Nabojów do PTR [karabinu przeciwpancernego] typu radzieckiego - 250; Ładunków trotylu typu niemieckiego - 62; Materiałów wybuchowych produkcji radzieckiej - 78 kg; Butelek z mieszanką palną (KS) - 50; Radiostacji niemieckich - 1; Sznura Bickforda produkcji niemieckiej - 73 metry. Wymieniona broń, amunicja i materiały wybuchowe zostały skonfiskowane podczas aresztowania bandytów, a także w magazynach i kryjówkach ujawnionych w lesie podczas przeszukiwania miejscowości. W toku sprawdzania ustalono, że broń typu radzieckiego bandyci zdobyli, zbierając ją na polach bitew. I tak aresztowany szef bandy S.N. Krupiński pseudonim "Grom", urodzony w 1906 r. w Augustowie, Polak, pojmany ze swoją bandą liczącą 50 osób, podczas przesłuchania zeznał, że broń i amunicję typu radzieckiego członkowie jego bandy zbierali w lasach augustowskich i w rejonach walk prowadzonych między Armią Czerwoną a wojskami niemieckimi. Jakiejkolwiek innej zagranicznej, poza niemiecką, polską i radziecką, broni, amunicji i materiałów wybuchowych nie skonfiskowano. Podczas przeczesywania przez Armię Czerwoną lasów augustowskich wykryto 52 bunkry i 15 betonowych schronów ogniowych, a także 439 ziemianek i schronów podziemnych, które w ocenie dowództwa wojskowego należą do Niemców i zostały zbudowane jeszcze w 1939 roku. Część tych budowli była wykorzystywana przez akowców. Na polecenie dowództwa wojskowego wszystkie bunkry, betonowe schrony ogniowe, ziemianki i schrony podziemne zostały przez nasze wojska wysadzone. Specjalnie melduję Wam w kwestii artylerii. Ta okoliczność była sprawdzana dokładnie przez tow. tow. Gorgonowa i Zielenina, w rezultacie ustalono, że w trakcie operacji prowadzonej w lasach augustowskich zarówno oddziały Armii Czerwonej, jak i organy "Smiersz" nie skonfiskowały jakiejkolwiek broni artyleryjskiej. W związku z tym należy zaznaczyć, że na początku operacji Rada Wojskowa 50. Armii dysponowała niesprawdzonymi danymi wstępnymi o tym, jakoby bandy działające w lasach augustowskich miały na uzbrojeniu artylerię, w ostatnim okresie te dane nie znalazły jednak potwierdzenia. W swoim czasie Rada Wojskowa meldowała o tym dowództwu 3. Frontu Białoruskiego.
Abakumow 24 lipca 1945 roku Naczelnik Głównego Zarządu Kontrwywiadu "Smiersz" Generał pułkownik (Abakumow)

Emerytury załatwiamy przed Euro 2012

1. Taka dyspozycja Premiera Tuska wydana została już jakiś czas temu. Stąd pośpieszne  spotkanie Premiera Tuska i ministra pracy Kosiniaka-Kamysza z prezydium Komisji Trójstronnej, czyli organizacjami pracodawców i związkami zawodowymi w sprawie nowej wersji projektu ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego. Ten nowy projekt oprócz zapisów podwyższających wiek emerytalny mężczyzn o 2 lata i kobiet o 7 lat zawiera także uzgodnioną pomiędzy koalicjantami PO-PSL propozycję emerytur częściowych. Do takiej emerytury miałyby prawo kobiety, które ukończyły 62 lata, z co najmniej 35 letnim stażem ubezpieczeniowym (okresy składkowe i nieskładkowe) i mężczyźni, którzy ukończyli 65 lat życia, z co najmniej 40 letnim stażem ubezpieczeniowym. A więc jest to zupełnie nowy projekt ustawy i procedura  jego konsultacji ze związkami zawodowymi powinna się rozpocząć od początku, ale premier Tusk zdecydowanie oświadczył, że spotkanie z prezydium Komisji Trójstronnej w tej sprawie jest jedynym i ostatecznym.
2. W najbliższy piątek zwołano dodatkowe posiedzenie Rady Ministrów, aby  formalnie przyjąć projekt ustawy podwyższający wiek emerytalny a także projekt ustawy dotyczący tzw. emerytur mundurowych. Zapewne się tak stanie  i już na najbliższym posiedzeniu Sejmu w ostatnim tygodniu kwietnia koalicja PO-PSL będzie forsowała umieszczenie obydwu projektów w porządku obrad i przeprowadzenie ich pierwszego czytania. Potem  zostaną one zapewne odesłane do sejmowych  Komisji Finansów Publicznych oraz Polityki Społecznej i Rodziny i już na pierwszym w  maju posiedzeniu będzie się mogło odbyć II czytanie i ostateczne głosowanie na projektem. Później projekty zostaną przesłane do Senatu. Jeżeli ten zdecyduje się wprowadzić do nich poprawki, to Sejm je przegłosuje na posiedzeniu w ostatnim tygodniu maja i zostanie tylko podpis Prezydenta Komorowskiego. Ponieważ koalicja dysponuje większością zaledwie 3 głosów, cały ten proces będzie ubezpieczany przez posłów klubu Ruchu Palikota, którzy mimo tego, że mienią się partią lewicową już zdecydowali, że podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat, poprą.
3. Cały, więc proces legislacyjny tak fundamentalnej zmiany prawa dotyczącego ponad 16 mln obecnie pracujących, zamknie się w przeciągu 1 miesiąca, tuż przed rozpoczęciem Euro 2012. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej być może z jakimiś sukcesami naszej reprezentacji, które będą trwały około 1 miesiąca, zaraz po nich olimpiada w Londynie także z jakimiś sukcesami naszych sportowców, no i okres wakacyjno-urlopowy, skutecznie odwrócą uwagę od tej sprawy. We wrześniu trudno już będzie choćby związkom zawodowym wrócić do protestów  i na to właśnie liczy Donald Tusk i rządząca koalicja Platformy i PSL-u. Przepchnie tak fundamentalne pogorszenie warunków funkcjonowania pracowników, korzystając z zasłony, jaką dają dwa ważne wydarzenia sportowe.
4. Te ambitne plany mogą jednak zostać pokrzyżowane. SLD chce złożyć projekt uchwały o referendum tym razem z 500 tysiącami podpisów zebranych przez tę partię i OPZZ. Wydaje się także, że związek zawodowy Solidarność nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wprawdzie rządząca koalicja PO-PSL bez żadnych skrupułów odrzuciła na marcowym posiedzeniu Sejmu wniosek tego związku o referendum, poparty 2 milionami podpisów, ale związkowcy już wtedy zapowiadali, że z dalszych protestów nie zrezygnują. Ryzykowne jest także dołączenie do projektu ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67 lat, drugiego projektu o emeryturach dla służb mundurowych. Ponieważ ten projekt znacząco pogarsza warunki przechodzenia na emeryturę pracowników tych służb, co więcej będzie przyjęty przez rząd przed zakończeniem konsultacji z ich związkami zawodowymi, należy i w tym przypadku spodziewać się protestów także podczas Euro 2012. Tak czy inaczej wszystko wskazuje na to, że polski rząd pobije  rekord świata. Uchwalenie tak fundamentalnej ustawy pogarszającej warunki emerytalne dla 16 mln ludzi w ciągu 1 miesiąca, tak szybko nie procedował na tym  żaden rząd na świecie. Zbigniew Kuźmiuk

Podłość czy głupota schizmatyka Michał Kamiński jest świetnym, żywym przykładem, jak potwornie demoralizuje polityka. Jak potrafi zrujnować osobowość? Wreszcie, jak krótka jest droga od szlachetności do podłości. Rygorystyczny wyznawca postawy chrześcijańskiej, od której zaczął swój polityczny szlak, wieloletni parlamentarzysta PiS, przyjaciel dziennikarzy, lubiany przez nich. Uroczy kompan przy lampce wina czy szklaneczce whisky albo w podróży. Do niedawna polityk rozsądny i twórczy. I oto nagle dokonuje strasznej wolty. Ledwo zapałał dziecięcą miłością do odszczepieńców z PJN, uznał, że należy ujawnić przed światem ogrom cierpień, jakich doznał w PiS. Oto skarży się, że przez osiem lat żył w zakłamaniu. Taka to była partia. To zapytajmy autora tych słów: Kto cię zmuszał, żebyś żył w kłamstwie? Byłeś w obozie koncentracyjnym, w którym prawda i uczciwość groziła śmiercią? Tamto pierwsze wspomnienie o PiS i jego przywódcy nie wystarczyło Kamińskiemu. Całą prawdę o tyranii, despotyzmie i innych niezliczonych, koszmarnych wadach Jarosława Kaczyńskiego, postanowił powiedzieć publicznie. Roli pośrednika między Kamińskim a opinią publiczną, podjął się znany z niechęci do PiS i Jarosława Kaczyńskiego, dziennikarz TVN Andrzej Morozowski. Nie mógł Kamiński lepiej wybrać swego spowiednika, żeby wspólnie wdeptać w ziemię lidera PiS. Nie podejmuję się teraz ocenić roli wydawnictwa, które wypuściło na rynek rozmowę rzekę z Kamińskim. Szefami wydawnictwa „Czerwone i Czarne” są moi niedawni przyjaciele z „Dziennika”, Robert Krasowski i Marta Stremecka. Trudno mi powiedzieć, w jakim stopniu udział w powstaniu skandalizującej książki miały ich obecne sympatie i antypatie polityczne, a w jakim względy komercyjne, wsparte ich dziennikarskim temperamentem. Oczywiście cały ciężar zdemaskowania Jarosława Kaczyńskiego spoczywał na Michale Kamińskim. Można chyba założyć, że energicznie stymulowanym do nadania rozmowy odpowiedniego kierunku i właściwej wymowy przez Morozowskiego. Jak rasowy dziennikarz, zaangażowany w odkrywanie prawdy o politykach (swego czasu dał już tego dowody, aranżując ze swoim partnerem Tomaszem Sekielskim słynny program „Taśmy Renaty Beger”), nie zamienił się w dyktafon? Czegoż to my się z tej rozmowy nie dowiadujemy „o głębokich skazach na charakterze” Jarosława Kaczyńskiego. Nie dość, że „jest potwornie zakompleksiony”, to wszędzie wietrzy spiski i dlatego chętnie nastawia uszu na wszelkie donosy. Aktywność polityczna Jarosława Kaczyńskiego sprawiła, że był przekleństwem swego brata bliźniaka w czasie jego prezydentury, bo ten ostatni nie mógł w pełni rozwinąć skrzydeł. Niekiedy budzi się w nim chęć upokarzania ludzi. A w ogóle jest „normalnie pogubiony”. Nie to, co Michał Kamiński. Jerzy Jachowicz

Wyszkowski: Historia Mazowieckiego jest niezwykle smutna Składając Mazowieckiemu życzenia zdrowia z okazji urodzin, trzeba zaznaczyć, że to człowiek, który zaczął od działalności, jako kolaborant stalinowski, a skończył, jako kolaborant Jaruzelskiego i Kiszczaka – mówi portalowi Stefczyk.info były opozycjonista Krzysztof Wyszkowski. Stefczyk.info: W Pałacu Prezydenckim odbyły się uroczystości jubileuszowe Tadeusza Mazowieckiego. Słyszeliśmy słowa podziękowań i opis wielkich dokonań rządu jubilata. Jak z dzisiejszej perspektywy oceniać tamte wydarzenia i tamten gabinet? Krzysztof Wyszkowski: Moja ocena jest bardzo krytyczna. Mazowiecki obejmował władzę w czasie galopującej inflacji, która była główną zmorą tego okresu. Ona została drastycznie zahamowana, ale metodą wylewania dziecka z kąpielą. Okradziono Polaków, żeby ratować stabilizację gospodarczą na korzyść nomenklatury. To jest jednak mniejsza strata, ponieważ z tego można było wyjść. Znacznie większą winą Mazowieckiego i jego formacji jest to, co Bronisław Geremek nazwał kontraktem.

O co chodzi? O zawarcie z komunistami - zdrajcami, ludźmi, którzy walczyli z Polską i polskością, agentami obcego mocarstwa - kontraktu na współrządzenie i na ochronę zdrajców, zbrodniarzy i złodziei. Ta sprawa miała ogromne konsekwencje. Ma do dzisiaj niszczący wpływ na życie narodowe, społeczne i ekonomiczne. Za to Tadeusz Mazowiecki odpowie na tym i na tym drugim świecie. Składając Mazowieckiemu życzenia zdrowia z okazji urodzin, trzeba zaznaczyć, że to człowiek, który zaczął od działalności, jako kolaborant stalinowski, a skończył, jako kolaborant Jaruzelskiego i Kiszczaka. Historia jego życia jest niezwykle smutna.

Dziś Mazowiecki jest doradcą Prezydenta RP. O czym to świadczy? Doradzanie Prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu to dowód kontynuacji poprzednich zadań, jakie Mazowiecki wykonywał na korzyść komunizmu i postkomunizmu.

W Pałacu mówiono, że duch Mazowieckiego jest potrzebny i dziś, że potrzebne jest umiarkowanie. Pan również tak uważa? Mówienie, że potrzebne jest umiarkowanie, jest fałszywym stawieniem problemu. Obecny system jest kontynuacją tego, co robił Mazowiecki w 1989 roku. Trzeba z tym jednak zerwać. Czym prędzej, czym bardziej radykalnie, tym lepiej? To jest choroba, rak, które niszczą Polskę. Jeśli tego nie zablokujemy, to Polska upadnie. Mazowiecki jest reprezentantem Polski zniewolonej, Polski dumnej ze swojego zniewolenia i służącej temu zniewoleniu. Tego nie można kontynuować. Czym prędzej Polska wyrwie się do wolności i demokracji, tym nasze szanse na przetrwanie są większe? Rozmawiał saż

Nasz wywiad. Antoni Krauze: Robię film o Smoleńsku. Fakty od samego początku wskazują, że był to zamach wPolityce.pl: - Rozpoczął Pan przygotowania do filmu o katastrofie smoleńskiej. Jaki to będzie film? Antoni Krauze: - W filmie chcę zrekonstruować wydarzenia prawdziwe, chce opowiedzieć, co zdarzyło się przed oraz w trakcie podróży samolotem Tu154M do Smoleńska przedstawicieli różnych środowisk na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego żoną. Bardzo chciałbym, żeby ten film również był próbą przybliżenia niezwykłej postaci Lecha Kaczyńskiego. Będę korzystał z materiałów archiwalnych, ale będę się posługiwał techniką filmu fabularnego. Bardzo mi zależy, żeby był o film przedstawiający prawdziwe fakty, ale w sposób, jakim posługuje się fabuła. Ja ten pomysł wypróbowałem w filmie „Czarny Czwartek”, mam pewne doświadczenia. Liczę, że ta inicjatywa się powiedzie.

Obecnie różnice wersji przebiegu katastrofy są ogromne. Władze mówią o wypadku i uderzeniu w brzozę, eksperci współpracujący z zespołem parlamentarnym o wybuchach. Co Pan chce powiedzieć o samym przebiegu katastrofy? Ja będę korzystał z faktów, a nie propagandy. Fakty od samego początku wskazują tymczasem, że był to zamach. Nie znamy jeszcze sprawców tego zamachu, ale wiemy na tyle wiele, że możemy mówić o spisku i zamachu. Gdy człowiek przypomni sobie o różnych wydarzeniach sprzed 10 kwietnia, to okaże się, że wiele wskazywało, że ta podróż może skończyć się nieszczęściem.

O czym Pan mówi? Mówię o przedziwnych awariach, np. 5 kwietnia w MSZ, czy zatrzymaniu systemu komputerowego największego polskiego banku PKO BP. Nikt już nie pamięta również o ostrzeżeniu, jakie zostało wystosowane 9 kwietnia. Mówiono w nim o możliwym akcie terrorystycznym na samolot jednego z krajów Unii Europejskiej. To zostało zupełnie pominięte. Nie wiem, dlaczego nikt nie wraca do tej sprawy. To przecież rzecz niesłychana. To, co się wydarzyło 10 kwietnia, jest również już dobrze opisane. Ja jestem jeszcze w trakcie pisania scenariusza. Liczę na to, że gdy będę kończył, nasza wiedza o katastrofie będzie większa niż dziś, że zostanie uzupełniona o konieczne badania.

Na kogo Pan liczy w tej sprawie? Po Rosjanach nie spodziewam się niczego. Oni po godzinie wiedzieli już, co było przyczyną katastrofy i nic do tej pory się nie zmieniło. Tymczasem te instytucje, które się w Polsce powinny zajmować szukaniem prawdy o katastrofie, głównie pomagają Rosjanom. Tak przynajmniej widzę rolę polskiej prokuratury. Ona dba o to, by żadne wiadomości nie dostały się do opinii publicznej. Sejmowy zespół pod kierownictwem Antoniego Macierewicza ujawnił wiele ważnych informacji dot. katastrofy.

Z jakich źródeł będzie finansowany Pana film i kiedy widzowie będą mogli go zobaczyć? Jestem w trakcie organizowania zbiórki pieniężnej. Z wielu różnych miejsc doszły do mnie sygnały o ludziach, którzy chcą wesprzeć ten projekt. To jest nie tylko powód do wzruszenia, ale również wielkie zobowiązanie. W związku z tym zakładam fundację, która będzie zbierała środki na stworzenie tego filmu. Na razie jednak nie umiem dokładnie odpowiedzieć na pytanie, kiedy film powstanie. Na razie kończymy prace nad scenariuszem.

Dziękujemy za rozmowę

Katozadyma, czyli manipulacje medialne wokół marszu 10 tysięcy w Katowicach 14.04 br. około 10 tysięcy osób w Katowicach maszerowało w obronie Kościoła, wolnych mediów i Telewizji Trwam. Media lewicowo-liberalne zignorowały wielotysięczną manifestację skupiając się na incydentach pomiędzy Antifą a Obozem Narodowo-Radykalnym i aresztowaniu około 100 osób. Relacje medialne niebezpiecznie przypominały okres słusznie miniony – czyli PRL od czasu stanu wojennego. Dokonano zbitki spokojnej manifestacji z burdą kilkudziesięciu osób. Marsz planowany od dłuższego czasu poprzedziła msza św. w Archikatedrze Chrystusa Króla o godz.15. Następnie wielotysięczny tłum przemaszerował głównymi ulicami miasta – Powstańców, Francuską, Warszawską, Moniuszki i Aleją Korfantego pod pomnik Powstań Śląskich. Obecni byli liczni parlamentarzyści PiS (niemal wszyscy posłowie z Województwa Śląskiego oraz europoseł Ryszard Czarnecki) i poseł SP Arkadiusz Mularczyk. Obecni byli członkowie i sympatycy śląskich klubów „Gazety Polskiej”, koła przyjaciół Radia Maryja, „Solidarni 2010”, Ruchu Społecznego im.Lecha Kaczyńskiego, PiS i Solidarnej Polski oraz mniejszych ugrupowań jak KPN, stowarzyszenie „Pokolenia” czy Liga Obrony Suwerenności. Na czele niesiono transparent „Wolność słowa to Ojczyzna” a ochronę marszu tworzyła służba porządkowa NSZZ „Solidarność”. Wznoszono zarówno hasła dotyczące obrony mediów jak i antyrządowe. Marsz spokojnie przebył zaplanowaną trasę nie niepokojony przez nikogo poza dziennikarzami. Wiec pod pomnikiem Powstań Śląskich rozpoczęto uczczeniem minutą ciszy ofiar katastrofy smoleńskiej. Wszyscy mówcy (m.in. posłowie PiS Izabela Kloc i Wojciech Szarama, poseł PiS Arkadiusz Mularczyk) podkreślali konieczność obrony wolnych mediów. Politycy SP usiłujący się podlansować wznosząc okrzyki „Solidarna Polska” mieli smutne miny, gdy zagłuszyły ich okrzyk większości obecnych „wracajcie”. W mediach lokalnych od pewnego czasu straszono, że w sobotę miasto będzie zablokowane przez liczne manifestacje. Zaplanowały poza nami demonstracje ONR, NOP, Antifa (przeciwko ONR) i feministki na ulicy Mariackiej (bardzo pikantny pomysł, bo Mariacka to odpowiednik placu Pigalle w Paryżu). Poza tym mieli na rondzie protestować kierowcy przeciwko cenom benzyny. Starano się zniechęcić katowiczan do opuszczania mieszkań lub wyjazdu na cały weekend. Fascynująca jest relacja fotograficzna na stronie katowickiej „Gazety Wyborczej”. Nie znajdziemy ani jednego zdjęcia pokazującego całość manifestacji. Pokazywane są pojedyńcze osoby, aby zmniejszyć wrażenie dużej liczby uczestników. No i rzekomo według policji miało uczestniczyć tylko 3 tysiące, chociaż nie podano, kto konkretnie z policji poinformował dziennikarzy. Ksiądz proboszcz katedry ocenił publicznie po zakończeniu mszy, że tak wypełniona po brzegi katedra to 6 tysięcy osób. A sporo osób dołączyło po mszy – nie wszystkie autobusy dotarły na czas. PAP napisał o kilku tysiącach. W „Wiadomościach” TVP nie wspomniano w ogóle o wielotysięcznej manifestacji w obronie wolnych mediów wspominając tylko o zajściach pomiędzy lewakami a narodowcami. Identyczne informacje podały „Teleekspress” i „Aktualności” TVP Info. Wśród większości odbiorców usiłowano stworzyć wrażenie, że marsze to awantury i zadymy. Moja mama oglądająca „Wiadomości” zaniepokojona zadzwoniła do mnie, co się działo w Katowicach na marszu. Marsz, jako awanturę odebrał także mój sąsiad po obejrzeniu „Wiadomości”, był bardzo zdziwiony, gdy powiedziałem, że na marszu było spokojnie. Identycznie zmanipulowane były relacje z Marszu Niepodległości. Widocznie to już standard w mediach głównego nurtu. Kłamstwo jest wykładnikiem prawdy jak tłumaczył dziennikarzowi telewizyjnemu jego szef w „Zmiennikach” Stanisława Bareji. Co się zmieniło poza tym, że teraz używają w telewizji kompu Piotr Pietrasz

Na łasce plotkarzy i oszczerców Z Arturem Wosztylem, porucznikiem rezerwy, pilotem rozformowanego 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, rozmawia Anna Ambroziak
Prokuratura wojskowa w ramach pomocy prawnej Rosjanom wystąpiła do IPN o dane paszportowe dwóch pilotów: mjr. Arkadiusza Protasiuka i ppłk. Roberta Grzywny. Mają być one potrzebne do sporządzenia rysu psychologicznego załogi. - Zastanawia mnie, po co stronie rosyjskiej tak szczegółowe dane i co one wnoszą do prowadzonego śledztwa. Warto zasięgnąć opinii biegłego, czy uzyskanie takich danych jest konieczne, aby stworzyć rys psychologiczny załogi. Widząc, jak łatwo otrzymują odpowiedzi w ramach pomocy prawnej, gdy tymczasem strona polska od wielu miesięcy nie może otrzymać odpowiedzi na zasadnicze pytania w ramach tej samej pomocy, zaczynam się zastanawiać, gdzie leży granica bezkrytycznego odpowiadania na wszelakie pytania.
Znał Pan członków załogi? - Znałem ich od 1989 roku. Byli świetnymi, inteligentnymi, wiecznie uśmiechniętymi ludźmi, z którymi łączyły mnie relacje koleżeńskie. Niestety, nie było jakoś okazji spotkać się wspólnie z naszymi rodzinami, chociaż planowaliśmy coś takiego. Pamiętam, jak kiedyś podczas rozmowy z Robertem wspomniał on, że znamy się tyle lat, a nasze rodziny się nie znają. Rozmowa ta odbyła się zaraz po tym, jak wróciliśmy ze szkolenia na embraera w Szwajcarii. Po katastrofie moja żona przypomniała mi o planach wspólnego spotkania z kolegami, których już nie było z nami, i ich rodzinami. Wówczas stwierdziłem, że tak samo jak oni stawiałem pracę na pierwszym miejscu, odkładając inne rzeczy na później. Mam do siebie o to żal, że zapomniałem się w tym, co robię, i bezkrytycznie wykonywałem swoje obowiązki, zaniedbując jednocześnie rodzinę. Wszyscy robiliśmy podobnie, inaczej nie bylibyśmy do dyspozycji 24 godziny przez 365 dni w roku, wykonując swoje zadania. I co nas za to spotkało? Za cichym przyzwoleniem naszych przełożonych pastwiono się nad nami. Pilotów pozbawiono honoru, tak samo jak pozbawiono szacunku do munduru pilota wojskowego. W mediach przedstawiano i przedstawia się obraz nieistniejącej jednostki, gdzie służyli sami niedouczeni, niezdyscyplinowani przestępcy. Czy trzeba mówić coś jeszcze?
Ma Pan na myśli zarzuty wobec specpułku ze strony komisji Millera, a potem NIK? - Wiele krzywdzących rzeczy powiedziano i powtarza się je do znudzenia. Jak można oskarżać jednostkę o braki kadrowe, gdy za politykę kadrową jest odpowiedzialne Ministerstwo Obrony Narodowej. Zarzuca się jednostce niewłaściwe szkolenie, latanie na starych programach czy instrukcjach, ale nikt nie pomyślał o tym, że brak nowoczesnego sprzętu automatycznie odciął nas od nowoczesnego sposobu szkolenia, a zapatrzenie się kręgów odpowiedzialnych za ten stan rzeczy na Zachód dopełniło tego obrazu. A w końcu, dlaczego pomimo takiego charakteru wykonywanych zadań nie było usankcjonowanych dyżurów, skoro wymagano od nas pełnej dyspozycyjności? Gdzie w tym wszystkim było Dowództwo Sił Powietrznych, ogólnie MON? Ale ogłaszając likwidację jednostki 4 sierpnia 2011 r., zyskuje się spokój i nie trzeba już zawracać sobie tym głowy. Dopiero w 2011 r. wprowadzono w Siłach Powietrznych "Instrukcję nawigatorskiego przygotowania do lotów personelu latającego lotnictwa Sił Zbrojnych RP", w której zapisano, jakie warunki należy spełnić, aby kontynuować podejście do lądowania, upodabniając je nieco do przepisów cywilnych. Do tej pory wykonywaliśmy loty zgodnie z przepisami cywilnymi (w przestrzeni i na lotniskach cywilnych), co nie było sprecyzowane do niedawna w przepisach wojskowych, które do pewnego momentu nie mówiły nic o lataniu w załogach wieloosobowych.
W jakich okolicznościach poznał Pan Protasiuka i Grzywnę? - Pamiętam ich, jako nastolatków w liceum lotniczym w Dęblinie, pełnych zapału w dążeniu do celu, którym było latanie. Tak się złożyło, że razem ukończyliśmy to liceum, potem Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych, aż w końcu trafiliśmy do nieistniejącego już 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego w Warszawie. Można powiedzieć, że znałem ich przez większą część swojego życia. Zachowałem o nich jak najlepsze wspomnienia. Nie było problemu z ich strony, gdy potrzebowało się pomocy. Zawsze można było na nich liczyć. Często wymienialiśmy się poglądami, doświadczeniami. Myśląc o nich, widzę obraz uśmiechniętego, służącego pomocą Arka, czy wiecznie w ruchu, zamyślonego Roberta, ludzi, którzy oddaliby serce na tacy, by pomóc, gdy miało się problem. Panowała między nami szczególnego rodzaju więź, której nie da się opisać w prosty sposób. W pewnym momencie nasze drogi nieco się rozeszły. Koledzy zaczęli zajmować nowe, wyższe stanowiska służbowe. Zdarzało się, że mijaliśmy się przez dłuższy czas, zwłaszcza, gdy lataliśmy już na innych typach samolotów. Paradoksalnie, mogliśmy nie widzieć się nawet i przez miesiąc. Pamiętam jeden taki moment, gdy nie było czasu spotkać się w pracy, a rozmawialiśmy ze sobą, lecąc oddzielnymi samolotami w rejonie Morza Czarnego. To chyba o czymś świadczy.
Na jakim poziomie było przygotowanie załogi? - Byli świetnymi fachowcami. Razem byliśmy szkoleni na samolot Jak-40 i przygotowanie to oceniam bardzo wysoko. Nigdy nie usiadłem za sterami tupolewa. Natomiast mogę potwierdzić, że Arek miał bogate doświadczenie w wykonywaniu lotów na tym samolocie, latał na nim przez ponad 10 lat, przechodząc poszczególne etapy szkolenia - od nawigatora po dowódcę załogi. Robert w momencie katastrofy był przygotowywany do szkolenia na instruktora na samolocie Jak-40. Mając na uwadze powyższe fakty, sposób, w jaki szkoleni byli ludzie na jaku, myślę, że ich przygotowanie do wykonywania zadań na samolocie Tu-154M musiało wyglądać podobnie. Wielokrotnie lataliśmy razem, częściej z Robertem, ponieważ Arek bardzo często latał na tupolewie. Często latałem z Arturem, którego uważałem za dobrego lotnika. Dlatego tym bardziej nierealne wydaje mi się, aby załoga sugerowała się jedynie radiowysokościomierzem przy podejściu do lotniska. Tak samo trudno mi uwierzyć w informację o tym, że Arek świadomie przełączył swój wysokościomierz barometryczny na ciśnienie standardowe, aby oszukać urządzenie TAWS. Takie działania wydają się irracjonalne.
Nie przekonuje, więc Pana teza o błędach pilotów? - Do tej pory nie potrafimy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to było możliwe, że ten samolot uległ katastrofie. Przecież ci ludzie mieli plany na przyszłość, Robert często w swoich wypowiedziach mówił o kochanej córeczce, z którą łączyła go szczególna więź. Chociaż raport KBWLLP został ogłoszony, to jednak na podstawie informacji, które wypłynęły po jego publikacji, po rozwiązaniu jednostki, nasuwa się coraz więcej pytań, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi. Wcale się nie dziwię, że powstaje na ten temat tak wiele spekulacji. Od pierwszych momentów po katastrofie mówiono o błędach pilotów, wystarczy przypomnieć sobie wypowiedzi ministra Sikorskiego. Wykreowano krzywdzący wizerunek załogi, która nie potrafiła ze sobą współpracować, nie potrafiła prawidłowo wykonywać podstawowych czynności, z jednoczesną obecnością generała, który wywierał naciski. Było to bardzo wygodne, ponieważ raporty, mówiąc o obecności generała, mogły pominąć zasadnicze pytanie, dlaczego samolot opadał z dużą prędkością, pomimo że padły słowa: odchodzimy. Uważam, że winą za ten stan rzeczy należy obarczyć naszych przełożonych, którzy pozostawili pytania bez odpowiedzi, dając impuls do powstawania czasami dziwnych teorii, pozostawiając 36. SPLT, a tym samym jego żołnierzy, samym sobie, bez żadnego wsparcia, z jednoczesnym zakazem wypowiadania się w mediach, co wręcz podsycało nienawiść do nas wszystkich. Teraz kolejne mity kreowane przez poszczególne raporty padają, wyłania się nowy obraz załogi, która współpracowała ze sobą, a prawidłowe wysokości barometryczne były przez nią odczytywane. Jednocześnie mocno naciągana staje się teoria o obecności generała w kokpicie. Ale teraz, co to za pociecha, gdy koledzy zostali odarci z czci i szacunku, ich dobre imię zostało zmieszane z błotem, a ich rodziny kolejny raz muszą przechodzić przez to wszystko. Tak samo potraktowano też samoloty, których ostatniego przedstawiciela o numerze ogonowym 044, czyli Jaka-40, po 32 latach hańbiącej służby dla poszczególnych partii rządzących, pod osłoną nocy, po cichu postanowiono przetransportować do Muzeum Wojska Polskiego.
Oficjalny przekaz był taki, że jaka transportowano w nocy ze względu na mniejszy ruch uliczny. - Uważam jednak, że tak jak rozwiązano jednostkę, tak jak szargano dobre imię ludzi, jednocześnie odbierając im prawo do obrony, tak samo osoby pałające nienawiścią do wszystkiego, co związane jest z 36. SPLT, zdecydowały o potajemnym transporcie tej maszyny. O czym zresztą dowiedziałem się od dziennikarzy, bo Dowództwo Sił Powietrznych nie raczyło nawet zamieścić o tym informacji na swojej stronie internetowej. Dla mnie było to ważne, na jaku latałem od 1997 roku. W sumie 14 lat. Zastanawia mnie, czy my, piloci byłego 36. SPLT, zasłużyliśmy sobie na taki los, zwłaszcza, że ludzie, którzy w nim służyli, wkładali wiele serca w to, co robili. Chyba wszystkim wiadomo, że jednak to Robert odczytywał poprawną wysokość barometryczną, Artur podawał wysokość z radiowysokościomierza, bo tak zalecała instrukcja Tu-154M, a obecność gen. Andrzeja Błasika w kokpicie stoi pod wielkim znakiem zapytania. Mówiono wiele o braku współpracy w załodze, fatalnym wyszkoleniu itp. Kolejne fakty, które ujrzały światło dzienne, zaczynają przeczyć podstawowym założeniom, a niektóre ustalenia wydają się logiczne, jedynie gdyby były robione pod dyktando założonej wcześniej hipotezy o błędach załogi w celu jej uprawdopodobnienia, tak jak fakt "świadomego" przełączenia wysokościomierza barometrycznego z ciśnienia lotniska (QFE) na standardowe (QNE) przez Arka w celu "oszukania" TAWS. Patrząc na to wszystko, nie chce się wierzyć, żeby osoby, które miały po kilka tysięcy lądowań na koncie, mogły popełnić tyle podstawowych błędów.Dziękuję za rozmowę.

Prokurator: prowokację policyjną wobec Sawickiej i Wądołowskiego zastosowano prawidłowo W sprawie Sawickiej PO i media postawiły na emocje, jako przeciwwagę dla prawa B. posłanka PO Beata Sawicka i burmistrz Helu Mirosław Wądołowski przyjęli od przedstawiających się, jako biznesmeni przedmioty o wysokiej wartości i już z tego tytułu powinni ponieść karę - uznał prokurator w mowie końcowej w procesie Sawickiej i Wądołowskiego. W środę prok. Tomasz Maćkowiak rozpoczął wygłaszanie mowy końcowej w tej sprawie. Po nim głos zabiorą obrońcy Sawickiej i Wądołowskiego oraz sami oskarżeni. Następnie sąd uda się na naradę, po której ogłosi wyrok - nie nastąpi to raczej w środę. Obojgu oskarżonym grozi do 10 lat więzienia.

"Korupcja narusza demokrację, godzi w stabilność rozwoju społeczeństwa, obok przestępczości zorganizowanej to największe zagrożenie dla instytucji państwowych" - oświadczył na wstępie oskarżyciel.

Według niego prowokację policyjną wobec Sawickiej i Wądołowskiego zastosowano prawidłowo, w zgodzie z prawem polskim, międzynarodowym oraz zgodnie z orzecznictwem trybunałów międzynarodowych.

"I Sawicka, i Wądołowski przyznali, że przyjęli przedmioty o obiektywnie wysokiej wartości - od biznesmenów - jako posłanka na Sejm i jako burmistrz. Choćby z tego powodu ich zachowanie powinno podlegać karze" - uznał. CBA zatrzymało Sawicką, ówczesną posłankę PO, w październiku 2007 r., gdy przyjmowała - jak uznano w akcie oskarżenia - łapówkę za ustawienie przetargu na zakup dwuhektarowej działki na Helu. Szczegóły nagłośnił ówczesny szef CBA Mariusz Kamiński tuż przed wyborami w 2007 r. Z przedstawionych przez niego podsłuchów posłanki wynikało, że liczyła ona też na robienie interesów w związku ze spodziewaną po wyborach prywatyzacją w służbie zdrowia. Już po wygaśnięciu jej immunitetu Sawicka została zatrzymana w listopadzie 2007 r. przez CBA, po czym prokuratura postawiła jej zarzuty. Sąd zwolnił ją za 300 tys. zł kaucji. Akt oskarżenia poznańska prokuratura wysłała do sądu w czerwcu 2008 r. Za niewiarygodną uznano wersję Sawickiej o "kuszeniu" jej przez agentów. Oskarżona jest o podżeganie i nakłanianie do korupcji oraz płatnej protekcji, przyjęcie 100 tys. zł korzyści majątkowej i powoływanie się na wpływy w organach władzy. O to samo oskarżono Wądołowskiego. Sil/PAP

Sławomir Jastrzębowski: Patriota z "Wyborczej". Piotr Pacewicz zredefiniował pojęcie patriotyzmu i oświecił ciemniaków Wydawało mi się, że wiem, co to jest patriotyzm. Że to umiłowanie Ojczyzny, umiłowanie Polski, ciężka dla niej praca, a kiedy trzeba to i największe dla Niej poświęcenie. Że dumni powinniśmy być z tego, że jesteśmy Polakami, tak jak dumni byli Ci, którzy dla Niej i z Nią na ustach ginęli, żebyśmy my mogli żyć w swoim kraju i mówić po polsku. Aż przeczytałem tekst w "Wyborczej", w którym Piotr Pacewicz zredefiniował pojęcie patriotyzmu i oświecił ciemniaków. Otóż według tegoż redaktora patriotyzmy są chyba dwa. Jeden normalny (taki, jaki znamy i kochamy) oraz drugi "otwarty, obywatelski, nowoczesny". No, bardzo mnie zaintrygował swoim wynalazkiem Pacewicz, bo tak nowy patriotyzm wymyślić, to jednak trzeba się natężyć.

Najpierw Pacewicz natężył się, obnażając stary patriotyzm na przykładzie głośnej już piosenki zespołu Złe Psy "Urodziłem się w Polsce". Pacewiczowi nie podoba się, że w piosence pada 20 razy słowa "Polska", "polski" etc. Rzeczywiście, piosenka zaczyna się od słów "Ojciec Polak, matka Polka" - i niektórzy mogą to brać za prowokację. Pacewicz na razie nie krytykuje "Mazurka Dąbrowskiego", chociaż tam też jest sporo o Polsce i nawet o odbieraniu szablą tego, co nam odebrano przemocą, (jakie to nieotwarte i jakie nienowoczesne!). Wzorem patriotyzmu "otwartego" jest dla Pacewicza pewna pani nauczycielka, która robi uczniom akcje. Jakie patriotyczne propolskie akcje robi, które to podobają się "Wyborczej"? "Stop Przemocy Wobec Kobiet", "Prawa Osób Chorych Psychicznie", "Stop Homofobii", "Wolny Tybet", "Wolność na Białorusi", "Każdy Inny, Wszyscy Równi". Taaaak! Wielkie brawa dla internacjonalistycznej patriotycznej nauczycielki, która dzięki Bogu moich dzieci nie tknie. A na marginesie, te jej akcje patriotyczne, to jak na "Wyborczą"... Czy nie za dużo w nich o Polsce? Sławomir Jastrzębowski

Władza wymierza kolejnego kopniaka. Skoro według Romana Kuźniara, PiS to „pożyteczni idioci Moskwy”, to, kim jest sam profesor? Doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego prof. Roman Kuźniar niezłomnie przekonuje, że sprawa katastrofy smoleńskiej jest wyjaśniona i pozostają do naświetlenia jeszcze wątki poboczne. W RMF FM stwierdził, że Polska wcale nie zaufała Rosji przy wyjaśnianiu tragedii:

Nie, myśmy nie zaufali. My robimy przecież swoje. Jest raport Millera, który jest bardzo dobrym wyjaśnieniem przyczyn i okoliczności katastrofy. Będzie raport polskiej prokuratury. My robimy swoje. Co robi Rosja? Przecież my nie polegamy na rosyjskich wyjaśnieniach. Czasem są trudności we współpracy, ale to nie ma żadnego związku z procesem wyjaśniania po naszej stronie. Każdy ma prawo do własnej naiwności, ale niekoniecznie od razu musi być podszeptywaczem głowy państwa – chyba, że owa głowa myśli tak, jak podszeptywacz. Wtedy nic już nie ma większego znaczenia. Kuźniar zapytany, czy nie ma wrażenia, że Rosjanie bardzo umiejętnie rozgrywają i podgrzewają nasze posmoleńskie emocje polityczne?

- Nie potrafię powiedzieć, czy to jest rozgrywanie, natomiast z cała pewnością tutaj bardzo widać, jak obóz Jarosława Kaczyńskiego Rosjanie wychodzą sobie w kolor. Dlatego, że Rosjanom z całą pewnością zależy na tym - pewnym Rosjanom, czy części politycznej Rosji - zależy na tym, żeby Polska była krajem takim właśnie niespecjalnie obliczalnym, stabilnym, poważnym, rozsądnym. Pokazują światu czy Europie: "Patrzcie, z kim mamy do czynienia".

- Uważa pan, że prowokują obóz Prawa i Sprawiedliwości? - Ich nie trzeba prowokować. To są pożyteczni idioci Moskwy od dawna przecież, tylko oni tego nie rozumieją. Oni są takimi idiotami pożytecznymi a rebours, poprzez to właśnie, że bardzo odgrywają taką role, jaką Rosja oczekuje. Bo Rosja nie oczekuje w Polsce na kogoś, kto będzie wobec Rosji takim kimś w rodzaju wasala czy czegoś takiego. Rosja oczekuje, że Polska będzie się jej bać - to jest dzisiaj jej oczekiwanie. Rosjanie mają świadomość, że oni w Polsce nie znajdą kolaborantów. Natomiast chcą - bo to jest dla Rosji marzenie, że świat się ich boi, sąsiedzi się ich boją. I Kaczyńscy, ten obóz się Rosji boi, wręcz histeryzuje na dźwięk, na widok Rosji. I w tym sensie odgrywa taką pożyteczną z rosyjskiego punktu widzenia rolę pożytecznego idioty. A pryncypał Kuźniara, rząd Donalda Tuska i cały ten niby dumny z Polski obóz władzy to zapewne gang twardzieli, którzy są przez Rosję traktowani po partnersku? Problem w tym, że – jak wszystko wskazuje – ta ekipa jest sparaliżowana strachem przed Rosją i zwasalizowana przez nią jednocześnie. I jeszcze jedno pytanie - skoro według Romana Kuźniara PiS to „pożyteczni idioci Moskwy”, to, kim jest sam profesor? Rmf.fm, znp

"Poeta Pozwany" - nowy film G. Brauna o wojnie Michnika z Rymkiewiczem Jeszcze w kwietniu będzie miała miejsce premiera najnowszego filmu Grzegorza Brauna „Poeta Pozwany”. Bezpośrednim impulsem do powstania dokumentu była pierwsza rozprawa sądowa pomiędzy Agorą a Jarosławem Markiem Rymkiewiczem. Zobaczymy jednak opowieść o twórczości poety, w której kwestia procesu będzie raczej tłem. - Rymkiewicz to człowiek wyjątkowo kompetentny i finezyjny w interpretacjach i reinterpretacjach historii Polski. Jego spostrzeżeń ta temat tego, skąd komu w Polsce nogi wyrastają i kto jest czyim dziedzicem duchowym – bo tego dotyczyła wypowiedź stanowiąca przedmiot pozwu, należałoby raczej z uwagą słuchać i poważnie traktować, a nie zamykać poecie usta - mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl reżyser Grzegorz Braun. Marta Brzezińska: Jeszcze w kwietniu będzie miała miejsce premiera pańskiego filmu „Poeta Pozwany”. Jego bohaterem będzie Jarosław Marek Rymkiewicz. Skąd pomysł na taką produkcję? Grzegorz Braun: Film o J.M. Rymkiewiczu chciałem zrealizować jeszcze w czasach, kiedy robiliśmy cykl „Errata do biografii” dla TVP1. Niestety, wtedy nie było to możliwe, cykl już się skończył, „Erraty...” są zamawiane przez Telewizję Polską. Może jednak dobrze się stało, bo – jak mawiamy – życie przyniosło znakomity pomysł scenariuszowy. Spółka Agora, wydawca „GW” pozwała J.M. Rymkiewicza przed sąd – to stworzyło znakomity punkt wyjścia do realizacji skromnego filmu dokumentalnego.

Wszyscy wiemy, jakim wyrokiem zakończyła się ta sprawa. Jak Pan to ocenia? Cóż tu oceniać? - ta sytuacja jest zarazem śmieszna i straszna. To groteska, i mam nadzieję, że udało mi się to oddać w filmie. Wykorzystałem w nim zdjęcia robione podczas kolejnych rozpraw w sądzie pierwszej i drugiej instancji. Jest coś nieprawdopodobnego w tym, że można kogokolwiek, (choć w przypadku wybitnego poety groteskowość sytuacji się potęguje) pozywać przed sąd za wyrażane opinie. Rymkiewicz to człowiek wyjątkowo kompetentny i finezyjny w interpretacjach i reinterpretacjach historii Polski. Jego spostrzeżeń ta temat tego, skąd, komu w Polsce nogi wyrastają i kto jest czyim dziedzicem duchowym – bo tego dotyczyła wypowiedź stanowiąca przedmiot pozwu, należałoby raczej z uwagą słuchać i poważnie traktować, a nie zamykać poecie usta groźbą sądu, a następnie uciążliwością samego procesu i karą, która przecież nie była symboliczna. Może warto przypomnieć, że Rymkiewicz został przez Agorę oskarżony o naruszenie dóbr tej spółki po tym, jak po 10 kwietnia 2010 roku odważnie skomentował sytuację Polski, przy czym negatywnie oceniał zaangażowanie „GW”. Wytoczenie procesu stało się dobrym punktem wyjścia do pracy nad filmem, a powstał obraz, w którym sprawa sądowa jest na marginesie. Jest to film przede wszystkim o wielkiej poezji, a dopiero w drugiej kolejności o tym, jak wielki poeta jest ciągany po sądach przez małostkowych i najwyraźniej nieprzytomnych z nienawiści do wolnego słowa ludzi.

Jak będzie dystrybuowany Pański film? Domyślam się, że raczej nie w primetime w TVP... Film został wyprodukowany przez Roberta Kaczmarka i Film Open Group. Nie został zamówiony przez żadną telewizję w Polsce i sam jestem ciekaw, jak uda nam się dotrzeć z nim do szerszej publiczności. Mam nadzieję, że będzie to możliwe za pośrednictwem internetu. Liczę również, że zainteresują się nim wydawcy gazet innych, niż gazeta emitowana przez gwiazdę śmierci z ulicy Czerskiej, i zostanie on wydany na płytach DVD. Rozmawiała Marta Brzezińska

Wyższość Państwa Prawa nad państwem Dobrego Wujaszka W Sieci niejaki {~wqazx} napisał: „Ciekawe, kiedy będzie ustawa dla żołnierzy, którzy służyli w Afganistanie”. Jest to niesłychanie charakterystyczne. {~wqazx} zakłada, że żołnierze pojechali do Afganistanu, nie znając swoich praw nabytych – i dopiero, kiedy wrócą, „ustawodawca” pomyśli i przyzna im to i owo. Oczywiście powinien przyznać, bo jakaś (tzn. „społeczna”) sprawiedliwość musi być! Jest to koncepcja całkowicie sprzeczna z pojęciem normalnej sprawiedliwości – postulującej, że każdemu trzeba oddawać to, co mu się należy. Tak, więc przed wyjazdem do np. Afganistanu zostaje uchwalona ustawa precyzująca warunki wyjazdu i zapewniająca środki na pokrycie przewidywanych wydatków. Kandydaci na wojaków dowiadują się z niej, że żołd będzie wynosił X, że w razie zranienia otrzymają Y, a opieka medyczna jest bezpłatna, (ale mogą leczyć się prywatnie, za co otrzymywać będą Z zł dziennie), że za każdy procent trwałego kalectwa liczony według norm np. ZUS-u otrzymają W zł, że po powrocie otrzymywać będą (albo nie będą…) przez czas C rentę w wysokości V. Obie strony te umową podpisują – i sprawiedliwość polega na tym, że w każdym z wymienionych przypadków żołnierz otrzyma dokładnie tyle, ile mu się należy. Jeśli podpisał niekorzystną dla siebie umowę – to jego błąd. Jeśli reżym podpisał niekorzystną dla siebie umowę – to musi bulić! Jest to koncepcja Rechtsstaat – Państwa Prawa – w wydaniu konserwatywno-liberalnym. Każdy może podpisać umowę – albo nie podpisać. Jeśli jednak podpisze – a może to być umowa między osobami prywatnymi – to umowa staje się częścią Prawa i Prawo będzie egzekwowane z całą surowością, bez żadnego „liberalizmu” (jak dziś mylnie nazywa się tolerancję). Dura lex – sed lex! Natomiast {~wqazx} domaga się państwa opiekuńczego – Dobrego Wujaszka, któremu można ufać. Można pojechać na wojnę, nie pytając o nic – z błogą pewnością, że Dobry Wujek w razie, czego się zatroszczy… Oczywiście „ustawa”, której domaga się {~wqazx}, to nie żadna ustawa! To jednorazowy dekret, który Władza wydaje uznaniowo. Co ciekawe: Sejm jest przy tym właściwie zbędny – bo decyzję podejmuje „rząd”, a każdy „rząd” ma niemal zawsze większość w Sejmie (bo w przeciwnym razie zostałby natychmiast obalony i zastąpiony innym „rządem”). I jest to słuszne – bo skoro to nie jest ustawa, tylko dekret, to nie jest potrzebny ustawodawca! Taka koncepcja jest całkowicie sprzeczna z ideą Państwa Prawa – bo Prawo musi być niezmienne. Nie można post factum tworzyć specprawa dla wojaków w Afganistanie – i być może innego prawa dla wojujących w Izraelu. Prawo powinno być jasne, proste, zrozumiałe dla przeciętnego żołnierza i znane nie tylko z góry, ale i na pewien czas przed wprowadzeniem w życie. Konserwatyści domagają się sześciu lat karencji – ale, rzecz jasna, w sprawach wojny taka ustawa może zostać wydana w trybie nagłym. Jednak zawsze przed, a nie po zajściu okoliczności! To, czego domaga się {~wqazx}, to horrendum dla każdego konserwatysty i większości liberałów. To zastąpienie państwa w sensie zachodnim – the state – przez wschodnie gosudarstwo, gdzie Dobry Gospodarz uczciwie i sprawiedliwie dba o każdą najmniejszą mróweczkę. Ten pomysł jest horrendalny teoretycznie – ale w praktyce też przynosi potworne problemy. Państwo bowiem chętnie obiecuje „odpowiednią opiekę”, ale gdy potem przyjdzie płacić, to zawsze okazuje się, że pilniejsze jest opłacenie urzędnika, producenta czołgów czy bandy wyborców – niż okaleczonego żołnierza! I ten okaleczony (lub nie!) żołnierz występuje z pozycji petenta, żałośliwie popłakującego, że nie ma na lekarstwa – właściwie żebraka. Natomiast w Państwie Prawa jest to posiadacz praw nabytych, który z umową w ręku idzie do właściwego sądu i w ciągu pięciu minut (dosłownie!) otrzymuje papierek nakazujący odpowiedniemu organowi reżymu wypłacenie tego, co się należy. Proszę zauważyć, że w Państwie Prawa nie jest potrzebny żaden urzędnik. Może werbownik – ale przecież warunki umowy mogą być podane w internecie, więc można ją podpisać i od razu zgłosić się po akceptację do odpowiedniej jednostki wojskowej. Tyko w razie kłopotów potrzebny jest sędzia. Ale i on na ogół nie jest konieczny, bo pojawienie się z umową w ręku i groźbą, że oprócz należnych pieniędzy reżym będzie jeszcze musiał zapłacić koszty sądowe, procenty itp. – w sprawach bezdyskusyjnych powinno wystarczyć. Dokładnie taki problem mamy z emeryturami. Konstytucja tak naprawdę mówi tylko, że każdy ma prawo do „odpowiedniego” zabezpieczenia – a ustawa mówi, że w wieku 65 (dla kobiet – 60) lat otrzymamy „coś”. O ile więc pomysł koalicji zostanie obalony przez Trybunał Konstytucyjny – bo ten wiek (65/60) jest zawarty w ustawie – to jeśli PO z PSL zechcą nieco zmniejszyć emerytury (zwłaszcza przyznawane nowym emerytom), to tu nie będzie żadnego rekursu do Prawa, bo – jak już napisałem – żadne Prawo w tej dziedzinie nie działa. Można tylko liczyć, że rządząca większość zlituje się i okradnie emerytów w stopniu pozwalającym jeszcze na przeżycie.

A których okradnie – i na ile? Aaaaa – to już temat do długiej dyskusji, w której partie polityczne będą broniły swoich klientów. Niewątpliwie PSL będzie broniło chłopów, Ruch Palikota zażąda specjalnych praw dla emerytowanych (tfu!) „gejów” oraz transgenderowców, (bo przecież operacja zmiany płci poważnie zmniejsza szanse życiowe – więc jest społecznie sprawiedliwe, by…), PO zażąda specjalnych praw dla prezesów wielkich firm, którzy przecież prowadzą nerwowe, wyniszczające życie, bo ponoszą wielką odpowiedzialność… I – jak zwykle – wyjdzie, że „Rzeczpospolita to postaw czerwonego sukna, które każdy w swoją stronę ciągnie”. Tylko, że wtedy rozdrapywali I Rzeczpospolitą „Szwedzi, Chmielnicki, Hiperborejczykowie [to słowo, z uwagi na cenzurę, zastępowało u Sienkiewicza Rosjan], Tatarzy, elektor i kto żyw naokoło” – a III Rzeczpospolitą rozdrapują jej „obywatele”… Bo nie ma Prawa! No i Króla oczywiście… JKM

Błąd, p. Andrzeju – błąd! Ławnika, który domagał się kary śmierci, usunięto ze składu sądzącego p.Brevika. I dano komunikat, że decyzja UE o likwidacji kary śmierci, była słuszna! Nawet: "jedynie słuszna" Po zamordowaniu w 1804 roku przezśp.Napoleona Buonapartego śp.Ludwika de Burbon-Condé , księcia d'Enghien,śp.Józef Fouché, minister policji, orzekł słusznie: „To gorzej, niż zbrodnia: to błąd!” I słusznie – bo wzbudziło to we Francji ogromną sympatię dla rojalistów i po obaleniu tyranii Napoleona umożliwiło restaurację monarchii. Z polskiej historii: na wiadomość o z'organizowanych przez „Falangę” we Warszawie pogromach Żydów, śp.prof.Roman Rybarski, wybitny eNDek i skrajny gospodarczy liberał, na rynku w Poznaniu wygłosił następującą sentencję: „Ta banda g***iarzy nawet tak szlachetną ideę jak anty-semityzm potrafi spieprzyć!” Jest rzeczą oczywistą, że zalew Europy przez muzułmńską hołotę jest faktem. Piszę „hołotę”, choć islamistów bardzo cenię i poważam – ale Europę zalewa szczególny gatunek mahometan: miłośnicy życia na zasiłkach socjalnych. Jest też oczywiste, że winna temu jest nasza własna Czerwona Hołota, którta te zasiłki wymyśliła, wprowadziła i nadal utrzymuje – a na widok tego, co się dzieje, robi do tej złej gry dobrą minę i bredzi o "wielo-kulturowości". Co skończy się wyrżnieciem Europejczyków? Ale sposób, jaki wybrałp.Andrzej Brevik jest gorzej, niż zbrodnią: jest błędem. Bo mordowanie socjalistów jest niewątpliwie czynnością pożyteczną – ale On zabijal nieledwie dzieci! A, jak powiedziałśp.Otton von Bismarck: „Kto za młodu nie był socjalistą, na starość zostanie zimnym draniem”. Ja sam do 9.go roku życia byłem socjalistą! Socjalizm to idea jak raz pasująca do 10-letnich dzieci – co opisał byłśp.Henryk Goldszmit (ps."Janusz Korczak”) w książce „Król Maciuś I” - ale niektórzy wyrastają z tego w wieku 9 lat - a niektórzy nieco później. Więc raczej należało poczekać. Ten mord wzbudził sympatię do multi-kulti i do socjalistów. Czyli zaszkodził sprawie. Przekona się o tym p.Brevik, gdy za 7 lat, (bo tyle w Skandynawii trwa nawet „dożywocie”...) wyjdzie z więzienia. Na razie robią Mu dobrą reklamę. JKM

Demonstracja powściągliwości W najbliższą sobotę, 21 kwietnia odbędzie się w Warszawie demonstracja w związku z decyzją Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, odmawiającą telewizji TRWAM koncesji na platformie cyfrowej. Krajowa Rada uzasadniała swoją decyzję argumentami, których wagę i autentyczność każdy mógł ocenić - ale wiadomo, że bardzo często, co innego mówi się oficjalnie, a co innego myśli. Powiadają nawet, że dyplomacja to sztuka ukrywania prawdziwych myśli. Z tego punktu widzenia w Krajowej Radzie zasiadają sami dyplomaci. Niezależnie jednak od dyplomatycznych umiejętności członków Krajowej Rady, są również powszechnie znane fakty, dzięki którym można bez większego trudu odtworzyć prawdziwe motywy odmownej decyzji Krajowej rady. Wśród fundamentów ustrojowych III Rzeczypospolitej, jakie generał Czesław Kiszczak wraz z gronem osób zaufanych położył w roku 1989, znalazł się również ład medialny, w którym w zasadzie nie było miejsca na żadne medium niezależne od establishmentu. Radio Maryja, które rozpoczęło nadawanie w grudniu 1991 roku, otrzymało pozwolenie na skutek pewnego niedopatrzenia. Ówczesnym nadzorcom mediów w naszym nieszczęśliwym kraju wydawało się, że to będzie taka pobożna rozgłośnia dla tubylczych Irokezów, która do żadnych ważnych spraw wtrącać się nie będzie. Ale tym razem nadzorcy się pomylili; okazało się, że Irokezi mają nie tylko poglądy polityczne, ale również odwagę głoszenia ich na antenie. To nie było przewidziane w scenariuszu transformacji ustrojowej i dlatego środowiska, które z łaski generała Kiszczaka, zapewne nie bezinteresownej, otrzymały monopol na sprawowanie rządu dusz w naszym nieszczęśliwym kraju, reagowały na Radio Maryja coraz bardziej nerwowo i coraz bardziej agresywnie. Ta nerwowość i agresja stały się widoczne zwłaszcza w roku 2005, kiedy to za sprawą Radia Maryja najlepszy wynik wyborczy uzyskał Jarosław Kaczyński, a nie - jak było planowane przez Siły Wyższe - Donald Tusk. Doszło do tego, że u premiera Kazimierza Marcinkiewicza zjawił się ambasador Izraela i zażądał zrobienia porządku z Radiem Maryja. Jednocześnie środowiska, którym generał Kiszczak powierzył monopol na sprawowanie rządu dusz mniej wartościowego narodu tubylczego, rozpoczęły medialną kanonadę; w grudniu 2005 roku w samej tylko „Gazecie Wyborczej” ukazało się 26 krytycznych wobec Radia Maryja i telewizji TRWAM publikacji - a przecież inne reżymowe media też nie próżnowały. Ta wojna z różnym nasileniem trwała przez lata następne i reaktywowana 9 września 2007 roku żydowska loża Zakonu Synów Przymierza postawiła sobie za cel nie tylko przeprowadzenie operacji odzyskiwania mienia żydowskiego, ale również - spacyfikowanie Radia Maryja. Odpowiednie ku temu warunki pojawiły się po zmianie rządu w roku 2007, a zwłaszcza - po katastrofie smoleńskiej, w następstwie, której obowiązki prezydenta przejął Komorowski Bronisław. Powołana przez niego, nowy Sejm i Senat Krajowa Rada w nowym składzie powinność swojej służby zrozumiała, niczym policmajster z opowieści Telimeny w „Panu Tadeuszu” i przystąpiła do przywracania ładu medialnego zaprojektowanego z roku 1989 przez generała Kiszczaka i osoby zaufane. Dlaczego akurat teraz i dlaczego tak? Wiele wskazuje na to, iż dlatego, że wobec planów, jakie nasi sąsiedzi, strategiczni partnerzy oraz bezcenny Izrael snują względem naszego państwa, przezorność nakazuje pozbawienie tubylczego społeczeństwa możliwości wyartykułowania swego stanowiska w sposób publicznie widoczny i doprowadzenie go przez to do stanu bezbronności. To bardzo stara metoda, opisywana jeszcze w starożytności przez greckiego bajarza Ezopa. W jednej z bajek opisywał wojnę wilków z owcami. Wilki nie mogły pokonać owiec, bo broniły ich owczarki. Wzięły się tedy na sposób i przekonały owce, że do nich nic nie mają, że chodzi tylko o owczarki, które nieustannie jątrzą i rozbijają moralno-polityczną jedność wilków z owcami. Nietrudno się domyślić, co się potem stało: owiec już nikt nie bronił i wilki robiły z nimi, co im się tylko podobało. W normalnym państwie nie trzeba by urządzać demonstracji, bo w normalnym państwie taka decyzja Krajowej Rady nigdy by nie zapadła. W normalnym państwie nie byłoby w ogóle żadnej Krajowej Rady - bo w normalnym państwie, kiedy jeden człowiek chce coś powiedzieć drugiemu człowiekowi na przykład przez radio lub telewizję, to nie musi prosić o pozwolenie trzeciego człowieka, wystruganego akurat z banana na członka Krajowej Rady. Ale III Rzeczpospolita, założona przez generała Kiszczaka do spółki z gronem osób zaufanych, żadnym normalnym państwem nie jest. III Rzeczpospolita jest kolejną okupacyjną formą państwowości polskiej, w której organy państwowe używane są do zwalczania interesów narodowych - bo takie zadanie zostało wyznaczone naszym okupantom. Postawieni przez nich na czele konstytucyjnych organów Umiłowani Przywódcy doskonale wiedzą, kogo muszą się słuchać, a kogo nie - więc w okresie między wyborami głos opinii publicznej raczej lekceważą - o czym mogliśmy przekonać się choćby na przykładzie wniosku o referendum podpisanego przez 2 miliony obywateli. Jedyna rzecz, jaka zrobiłaby wrażenie na Umiłowanych Przywódcach, a zwłaszcza - na naszych okupantach, których najtwardszym jądrem są tajne służby z komunistycznym rodowodem - to pozbawienie ich korzyści płynących z okupacji. Ale to byłby krok desperacki, żeby nie powiedzieć - ostateczny. Zatem - nie pozostaje nam nic innego, jak publiczne zademonstrowanie naszego stanowiska. Ta demonstracja to wyraz powściągliwości i rozwagi. Ciekawe, czy nasi okupanci to zrozumieją. SM

Czy {maxymili} się nie myli? Palpitacje '12

W komentarzu do ostatniego wpisu na moim blogu na nowyekran.pl {maxymili} napisał:

"Cieszy mnie niezmiernie, że opanował Pan sprawnie podstawy PR i znając Pana intelekt z wielu, wielu tekstów i materiałów TV rozpowszechnionych na wiele sposobów w necie zakładam, że skutecznie będzie Pan stosował w swoich wypowiedziach te praktyczne wskazówki. Może nawet rozwinie Pan tą naukę o jakieś własne wnioski. Obecnie KNP podniosła swe poparcie do 2,5-3,5%. Zależnie od regionu, ogólnego nastawienia lokalnego społeczeństwa do prawicy i struktur. To sporo. To dobry start do walki o sejm i wpływ na prawo, początkowo pośredni, docelowo faktyczny. Opcja zamachu, restytucji monarchii jest utopią i zdajmy sobie z tego sprawę. Zresztą możemy sobie wyobrazić jak by to wyglądało:

Rok 2068 lekcja historii Polski:

"W 2015 Król Jarosław I Groźny objął władzę po krwawym zamachu stanu wspieranym przez samozwańczą milicję Generała Zbigniewa Z. Natychmiast po objęciu władzy osadził w byłym obozie AB kierownictwo III RP, zastępując je własnymi ludźmi. Oskarżeni o zbrodnie Smoleńską politycy po około miesięcznym pobycie w obozie wszyscy przyznali się do winy....

A Korwin Mikke został nadwornym błaznem No chyba nie o to chodzi? Prawda? Monarchia w Polsce, ale i zamach stanu tak własnie by wyglądały. Potrzebujemy demokratycznego mandatu do wprowadzenia naszych reform. I wcale nie musimy ustępować z prawdy, którą głosimy. Wystarczy dobry przykład z USA gdzie libertarianizm ma szansę wygrać i zmienić kraj na lepsze. Wystarczy nasza mądrość w głoszeniu tych poglądów, ten PR, który już Pan opanował w podstawach no i niestety potrzeba wiele czasu. Ale ile już zmarnowaliśmy? Tak, ze jeszcze więcej czasu możemy poświęcić zamiast mrzonki o zamachach snuć." Obawiam się, że się nie zgadzam.

Po pierwsze: wojsko doskonale zdaje sobie sprawę, że JK jest psychicznie skrzywiony - i nawet do głowy by generałom nie przyszło czynić Go Monarchą. Już pomijając problem braku następcy Tronu.

Po drugie: za nadwornego błazna to ja biegam właśnie w d***kracji. Na pewno nie w monarchii, czy dyktaturze. Tam byłbym albo u władzy - albo w więzieniu. Teraz natomiast te 15% rozsądnych da się, mając dostęp do TV, wyciągnąć. Ale niewiele więcej. Jak widać w USA p.Ronald Paul ma szansę uciągnąć 15% poparcia wśród Republikanów - i może 10% wśród Demokratów. Razem - uwzględniając rdzenny elektorat Libertarian i Konstytucjonalistów: 14%. Może 20%... A w Europie? W bardziej nam podobnej Wielkiej Brytani, a nawet w Anglii? Dowiadujemy się - pod tryumfalnym tytułem:

http://korwin-mikke.pl/wazne/zobacz/ukip_trzecia_sila_polityczna_na_wyspach/57863

że UKIP ma... 9% poparcja. Plus 50% sympatii wśród konserwatystów, plus 0% wśród Labourzystów i 1% wśród Lib-Demonów. Razem 14%. Gdy pojawi się - a to już raczej miesiące, niz lata - Globalny Kryzys - będziemy mieli masowe poparcie dla populistycznej Lewicy - i będziemy musieli znieść kilkanaście lat rządów jakowychś jakobinów. Dlatego lepiej, by w takim przypadku władzę, ku ogólnej radości, przejęło wojsko. Jedyne pytanie: czy w ogóle mamy wojsko zdolne do wprowadzenia stanu wojennego i wsadzenia do kicia obecnych polityków? I czy mamy generała, czy choćby majora, zdolnego do przeprowadzenia takiej operacji? JKM

Niewybaczalny błąd Króla Hiszpanii – czy kretynizm komentatorów? Poddani muszą wierzyć, że ich Monarcha nie popełnia błędów. Muszą mieć luksus ufności. Bo jeśli dowiedzą się, że popełnia błędy – to przy każdej Jego decyzji będą w niepewności: „A może i teraz się myli?” To, po co komu taki Monarcha!

http://wiadomosci.onet.pl/swiat/hiszpania-krol-publicznie-przeprasza-za-polowanie-,1,5108118,wiadomosc.html

„JKM Jan Karol przeprosił w środę publicznie za kosztowny wyjazd do Botswany na polowanie na słonie, podczas gdy Jego kraj boryka się z kryzysem finansowym. W telewizji powiedział: "Jest mi bardzo przykro. Popełniłem błąd. To się więcej nie powtórzy" Monarcha był ostro krytykowany za kosztowną eskapadę, w sytuacji, gdy Jego kraj boryka się z największym od lat kryzysem finansowym, a co drugi młody Hiszpan nie ma pracy. Na dodatek podczas wyprawy 74-letni monarcha złamał sobie biodro”.Otóż te przeprosiny było koszmarnym błędem. JKM zaniedbał Swojego podstawowego obowiązku w'obec Monarchii i poddanych. Być może Król nie powinien był jechać do Botswany – ale jeśli pojechał, na pewno nie pownien był przepraszać!! Król nie ma prawa przyznawać się do błędu. Poddani muszą wierzyć, że ich Monarcha nie popełnia błędów. Muszą mieć luksus ufności. Bo jeśli dowiedzą się, że popełnia błędy – to przy każdej Jego decyzji będą w niepewności: „A może i teraz się myli?” To, po co komu taki Monarcha! A teraz druga sprawa: te kretynizmy socjalistycznych komentatorów... Ta walka z bezrobociem... Przecież gdyby, co trzeci Hiszpan w wieku średnim poszedł w ślady swego monarchy i wziął ze sobą, jako pomocnika do noszenia sztuceru jednego młodego Hiszpana – to bezrobocie by nie wzrosło, a znikło. Nawet łamiąc sobie szyjkę biodrową Król stworzył miejsce pracy dla trzech pielegniarek i dwóch lekarzy – co najmniej! Na szczęście: na krótko. Miejmy nadzieję. JKM

Dominowanie Ameryki Łacińskiej przez USA słabnie Czas pokaże czy faktycznie zbliża się koniec dominowania Ameryki Łacińskiej przez USA. Prasa w USA z 16 kwietnia 2012 donosi o irytacji Waszyngtonu z powodu „różowego przypływu” populistycznych ideologii wśród Indian wybieranych na prezydentów w Wenezueli oraz w Peru gdzie odbywa się proces upaństwawiania pól naftowych i kasowanie kontraktów z firmami z naftowymi w USA. Hugo Chaves i Evo Morale solidaryzują się z Fidelem Castro oraz  krytykują napad USA na Irak i są przeciwni wojnie przeciwko Iranowi, którą to wojnę chce sprowokować Izrael, jako członek osi USA-Izrael na Bliskim Wschodzie. Stosunkom USA z południowymi sąsiadami zaszkodziło obalanie legalnie wybranych prezydentów w Chile i w Haiti oraz skrytobójczy atak na prezydenta Chavez’a w Wenezuleili w kwietniu 2002 jak też w 2005 roku nawoływanie do przyłączenia się państw Ameryki południowej do „Ochotniczej koalicji” (Coalition of the Willing”) do napadu na Irak, co trafiło na zdecydowany opór jak  i fiasko polityki „zjednywania serc i umysłów” oraz wywołało ideologiczny „różowy przypływ” wśród przywódców w Equadorze, Argentynie i w Boliwii przy jednoczesnym wzroście oporu Indian, którzy w 1998 roku skutecznie poparli Hugo Chavez’a a w 2002 Luiza Ignacio Lula da Silna w Brazylii a następnie Evo Morales’a w Boliwii w przeciwieństwie do prezydenta Alvaro Uribe w Kolumbii. Uribe pokonał oponenta – przeciwnika USA Carlios’a Gaviria, ale popiera dobre stosunki handlowe z Chavez’em w Wenezueli - bohaterem biedoty – głównie Indian, którym udostępnia służbę zdrowia i nad którymi roztacza opiekę społeczną oraz daje im poprawę warunków mieszkaniowych w ramach sprawiedliwości społecznej przy jednoczesnej „przejrzystości” wobec prawa, wobec której propaganda oraz sabotaż USA przeciw Chalez’owi są pełne hipokryzji. Nic dziwnego, że Chavez nazywał prezydenta Bush’a „Mr. Danger.” Wysoka cena paliwa naturalnie wzmacnia pozycję Chavez’a popieranego przez Argentynę, Brazylię, Uruguay i Boliwię. Natomiast niedawno Brazylia nie pozwoliła USA posłać nawet tylko obserwatora w czasie spotkania u szczytu państw Arabskich i Łacińskich w Brazylii. Dominowanie Ameryki Łacińskiej przez USA najwyraźniej słabnie mimo w przeszłości skutecznie dokonanych przewrotów takich jak w Gutemali i w Chile oraz inscenizowania krwawych wojen domowych w Ameryce Centralnej jakoby dla dobra Waszyngtonu, W rezultacie sondaże opinii publicznej Ameryce Łacińskiej w 85% negatywnie oceniają na przykład napad USA na Irak. Upadek Związku Sowieckiego w 1990 roku spowodował w Waszyngtonie iluzję jakoby szerzącej się akceptacji wpływów USA w Ameryce Łacińskiej mimo braku tam postępu w sprawiedliwości społecznej także z powodu dobrych stosunków każdego z tych krajów z komunistyczną Kubą. Opór przeciwko izolacji Kuby stanowił główne kryterium oporu przeciwko uległości tych krajów wobec Waszyngtonu. Zwalczanie handlu narkotykami za pomocą spryskiwania terenów środkami chemicznymi spowodowało wielkie szkody środowiska i szerzenie się chorób wśród każdego miejscowej ludności, zwłaszcza Indian, którzy żądają odszkodowań i niezależności ich krajów od dominacji i hegemonii USA. Dominacja ta polegała głównie na kolaboracji z USA i miejscowych sił zbrojnych zwłaszcza w Ekwadorze, Peru i Paraguay’u, która to kolaboracja spowodowała nawet zniszczenie tradycyjnego rolnictwa w wielu okolicach oraz bogacenie się 5% ludności kolaborantów z USA kosztem innych przy jednoczesnych stałych trudnościach otworzenia rynku USA na produkty Ameryki Łacińskiej. W dniu 15 kwietnia 2012 zakończyło się spotkanie u szczytu „Półkuli Zachodniej” w Kolumbii wśród niezgody, co do sposobów prowadzenia wojny przeciwko narkotykom oraz w sprawie bojkotowaniu Kuby przez USA. Brazylia wraz z innymi państwami oskarża USA o „ekspansjonizm monetarny” oraz o stwarzanie trudności w sprawie legalizacji narkotyków. Jednocześnie i pechowo wybuchł skandal 16 członków obstawy prezydenta Obamy, którzy nie tylko sprowadzili sobie prostytutki do hotelu, ale pokłócili się z nimi o wysokość zapłaty za ich usługi seksualne. Stało się to w historycznym mieście Kartagena. Jedenastu ochraniarzy prezydenta zostało odesłanych do USA. Jeden z pozostałych ochraniarzy został przyłapany jak próbował zatrzymać prostytutkę w swoim pokoju hotelowym, według rozmowy lokalnej policji i przewodnika turystycznego nazwiskiem Rudolfa Galvis z agencją prasową Reutera. Zdarzenie to uważa się za bardzo szkodliwe w pełnym napięć „spotkaniu u szczytu” przy jednoczesnych trudnościach uzyskania podpisów wszystkich uczestników pod wspólnym komunikatem. Natomiast prezydent Evo Morale powiedział: „Jak to jest możliwe żeby przedstawicielstwo Kuby było nieobecne na spotkaniu u szczytu Półkuli Zachodniej?” Z tego też powodu prezydent Equadoru, Rafael Correa zbojkotował spotkanie i pozostał w domu swoim z poparciem Daniela Ortegi, z Nicaraguy, który powiedział, że jest najwyższy czas żeby USA szanowało wszystkie państwa Ameryki Łacińskiej. Prezydent Obama starał się być pojednawczy, za co na pewno będzie gorzko krytykowany przez jego przeciwników w jego kampanii wyborczej w walce o jego drugą kadencję. Szanse prezydenta Obamy poprawiają ataki jego przeciwników na wydatki związane z opieką społeczną i jego próby obciążania najbogatszych Amerykanów proporcjonalnymi podatkami dochodowymi zniesionymi przez prezydenta Bush’a jaki i za to, że nie dosyć walczy przeciwko zbliżającemu się końcowi dominowania Ameryki Łacińskiej przez USA. Być może obecne uniezależnianie się państw Ameryki Łacińskiej od USA okaże się najważniejszym zrywem tego rodzaju od czasów Simona Bolivar’a 1783-1830 bohatera walk o wyzwolenie Ameryki Łacińskiej spod władzy Hiszpanów.   Iwo Cyprian Pogonowski

Pociągi pod udeckim nadzorem Ludzie Balcerowicza przejmują władzę w PKP - Aby zmiany w PKP przyniosły satysfakcję klientom, muszą sięgnąć obszarów mniej dostrzegalnych przez podróżnych. Należy zabrać się za porządkowanie nieruchomości. Konieczne jest lepsze zarządzanie finansami tak, aby oddłużyć polską kolej i znaleźć środki na rozwój PKP. Trzeba sprawnie wykorzystać środki z funduszy europejskich. Potrzebne jest sprawne zarządzanie jednym z największych przedsiębiorstw w kraju. Do realizacji tych zmian potrzebuję przychylności obywateli, wsparcia opozycji, pomocy związków zawodowych, a także dużego zaangażowania pracowników PKP – prawdziwych fachowców kolejowych. Poznałem ich już wielu. Ich doświadczenie i wolę zmian uzupełniono dziś o profesjonalnych menedżerów – powiedział minister transportu Sławomir Nowak, prezentując w Wielki Czwartek nowe władze polskich kolei.

Najzdolniejszy uczeń profesora Najważniejszym z tych “profesjonalnych menedżerów” został Jakub Karnowski, 38-letni doktor ekonomii i wykładowca SGH, a przede wszystkim uczeń i bliski współpracownik Leszka Balcerowicza. Gdy w 1997 r. jego mistrz ponownie został wicepremierem i ministrem finansów, liczący sobie 23 lata Karnowski otrzymał posadę szefa gabinetu politycznego Balcerowicza, którą utrzymał aż do momentu wyjścia UW z rządu Buzka w 2000 r. Niedługo potem Balcerowicz objął fotel prezesa NBP, zaś Karnowski został jego doradcą odpowiedzialnym za sprawy waluty euro, a następnie dyrektorem Departamentu Zagranicznego NBP. Zasiadał również w Komitecie Inwestycyjnym Rezerw Dewizowych, podejmującym strategiczne decyzje w zakresie zarządzania rezerwami dewizowymi państwa. W 2003 r. Karnowski przeniósł się do Waszyngtonu na stanowisko zastępcy dyrektora wykonawczego w Grupie Banku Światowego. Powrócił 5 lat później, by zostać prezesem Grupy PKO BP, w skład, której wchodzi ostatni bank kontrolowany jeszcze przez państwo oraz związane z nim fundusze i spółki. Z tego życiorysu można wyciągnąć dwa wnioski. Po pierwsze, Jakub Karnowski nigdy nie miał nic wspólnego z kolejami i w ogóle z realną gospodarką, a jedynie z wirtualnym światem finansów, zatem na PKP będzie patrzył wyłącznie okiem księgowego i bankowca. Po drugie, wszystkie zajmowane dotąd stanowiska zawdzięczał układom politycznym, nazywanie go więc “profesjonalnym menedżerem” jest sporym nadużyciem. W rzeczywistości nowy prezes PKP to działacz Unii Wolności, oddelegowany na odcinek gospodarczy. Zacytujmy fragment artykułu z tygodnika “Wprost” z 2000 r., gdzie opisano początki jego kariery: “Organizacją grupy ochotników pracujących dla Leszka Balcerowicza zajął się Jakub Karnowski, który współorganizował kampanię profesora przed wyborami do Sejmu w 1997 r. – Szybko się zorientowałem, że sam niewiele zdziałam, zwłaszcza na obcym terenie – wspomina Karnowski. Dlatego zorganizował lokalną grupę młodych sympatyków Unii Wolności, którzy roznosili ulotki, rozlepiali plakaty, organizowali spotkania z wyborcami. Wolontariusze skrzyknięci przez Karnowskiego przygotowywali materiały wykorzystane przez Balcerowicza w debacie telewizyjnej z Józefem Oleksym. Po wyborach wicepremier zaprosił swoich pomocników do udziału w konkursie, którego zwycięzcy mogli liczyć na praktyki w Ministerstwie Finansów”. (...) Paweł Siergiejczyk

Lista Budzanowskiego 300 spółek zawiera lista, którą przygotował resort skarbu, jako podstawę “Planu prywatyzacji na lata 2012-2013”. Plan ten został przyjęty przez rząd Donalda Tuska 27 marca. Dzięki temu wiemy już, co minister Mikołaj Budzanowski zamierza sprzedać w najbliższych dwóch latach.

“Przy wyborze podmiotów planowanych do prywatyzacji kierowano się zasadą racjonalizacji posiadanych aktywów skarbu państwa, a więc dążeniem do jak najlepszego zabezpieczenia interesów gospodarczych państwa oraz efektywnym oddziaływaniem na podmioty gospodarcze poprzez prowadzenie przemian własnościowych” – czytamy w rządowym dokumencie. W rzeczywistości jednak głównym celem tak masowej prywatyzacji jest uzyskanie jak największych przychodów do budżetu, który w tym roku bez wątpienia będzie miał znacznie niższe wpływy podatkowe. Zresztą minister Budzanowski potwierdził to w swoim planie, pisząc nieco enigmatycznie: “W niepewnych, kryzysowych czasach, w jakich znajduje się obecnie Unia Europejska, realizacja polityki prywatyzacyjnej jest jednym z narzędzi zmniejszania ryzyka w zarządzaniu finansami publicznymi”. A zatem to minister Jacek Rostowski, a nie szef resortu skarbu, jest faktycznym autorem “Planu prywatyzacji na lata 2012-2013”, jak i całej polityki wyprzedaży prowadzonej przez obecny rząd.

Energetyka i górnictwo Trzeba zresztą przyznać, że choć liczba 300 spółek robi wrażenie, większość z nich to firmy niewielkie lub tzw. resztówki, czyli kilkuprocentowe udziały skarbu państwa. Naprawdę wartościowych przedsiębiorstw pozostało niewiele, co oczywiście jest efektem 20 lat prywatyzacji prowadzonej przez kolejne rządy. Tak naprawdę wartościowe “kąski” znajdują się zaledwie w kilku sektorach. Przede wszystkim chodzi o energetykę. Rządowy plan wymienia spółki, wobec których “preferowana” będzie prywatyzacja przez giełdę: gdańska Energa (ponad 84 proc. udziałów skarbu państwa), poznańska Enea (prawie 52 proc.), warszawska Polska Grupa Energetyczna (prawie 69 proc.), Zespół Elektrowni Wodnych Niedzica (100 proc.), Zespół Elektrowni “Pątnów-Adamów-Konin” (50 proc.) wraz z kopalniami węgla brunatnego “Konin” i “Adamów” (po 100 proc.). W tym samym dziale wymieniono również Elektrownię Chorzów i tamtejszą Hutę “Kościuszko” (po 100 proc.) oraz spółkę Dalkia Chrzanów (49 proc.). Dodajmy do tego jeszcze Zakłady Górniczo-Hutnicze “Bolesław” w Bukownie (100 proc.) i Hutę “Pokój” w Rudzie Śląskiej (25 proc.). A także Centralny Ośrodek Informatyki Górnictwa w Katowicach i Zakłady Mechaniczne Urządzeń Górniczych “Dezam” w Dzierżoniowie (po 100 proc.). To firmy podlegające ministerstwu skarbu. Ale największe spółki górnicze są domeną resortu gospodarki, czyli Waldemara Pawlaka. Plan prywatyzacji zakłada, że i one będą sprzedawane poprzez giełdę. Chodzi tu o Jastrzębską Spółkę Węglową (prawie 66 proc.), którą już zaczęto prywatyzować, a także o Katowicki Holding Węglowy, Kompanię Węglową i Węglokoks (po 100 proc.). Natomiast ze spółek kolejowych, podlegających ministrowi Sławomirowi Nowakowi, planuje się prywatyzację PKP Cargo (92 proc.).

Obronność i chemia W sektorze obronnym, który w znacznej mierze kontroluje MON, planuje się już w tym roku początek prywatyzacji branżowej (czyli na rzecz konkretnego inwestora) Wojskowych Przedsiębiorstw Remontowo-Produkcyjnych, a także mniejszych spółek, np. Wojskowych Zakładów Kartograficznych czy Wojskowych Zakładów Elektronicznych w Zielonce (po 100 proc.). Natomiast w 2013 r. nastąpić ma pierwsza oferta publiczna akcji spółki Bumar (prawie 84 proc.), czyli głównego polskiego dostawcy i eksportera uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Planowana jest kontynuacja prywatyzacji sektora chemicznego, w tym zbywanie kolejnych pakietów akcji następujących spółek notowanych na giełdzie: Ciech (prawie 39 proc.), Zakłady Azotowe Puławy (ponad 50 proc.), Zakłady Chemiczne Police (7 proc.), Zakłady Azotowe w Tarnowie-Mościcach (32 proc.). Do tego należy dodać takie firmy, jak Zakłady Chemiczne Rudniki (100 proc.), Zakłady Chemiczne “Jelchem” z Jeleniej Góry (25 proc.), Kopalnie i Zakłady Chemiczne Siarki “Siarkopol” w Grzybowie (100 proc.) oraz Bydgoskie Zakłady Przemysłu Gumowego “Stomil” (100 proc.). Z silnej niegdyś polskiej farmacji ostatnią firmą kontrolowaną przez państwo są Tarchomińskie Zakłady Farmaceutyczne “Polfa” (69 proc.), ale i one zostały przeznaczone do sprzedaży.

Od uzdrowisk po PAP Przewidywana jest dalsza prywatyzacja uzdrowisk, dzięki czemu – jaki twierdzi ministerstwo skarbu – “stworzona zostanie możliwość pozyskania inwestora, który odpowiednio je doinwestuje”. Decyzją poprzedniego ministra, Aleksandra Grada, lista uzdrowisk wyłączonych z prywatyzacji została ograniczona do siedmiu. Dlatego na liście Budzanowskiego znalazły się jedynie uzdrowiska: “Horyniec”, “Rabka”, “Wysowa”, “Szczawno-Jedlina”. Natomiast pozostałe (“Ciechocinek”, “Busko-Zdrój”, “Lądek-Długopole”, “Świnoujście”, “Kołobrzeg”, “Krynica-Żegiestów”, “Rymanów”) mogą być sprzedane tylko “pod warunkiem zmiany właściwych przepisów prawa”, co najpewniej oznacza, że resort kolejny raz ograniczy lub w ogóle zlikwiduje listę uzdrowisk wyłączonych z prywatyzacji. Do tego trzeba dodać kilka innych firm z branży turystycznej: Hotele Olsztyn, Przedsiębiorstwo Usług Hotelarskich z Łodzi (po 100 proc.), spółkę Polskie Tatry (prawie 72 proc.) czy Wars (blisko 50 proc.). A oto inne ciekawe spółki z różnych branż: Polskie Linie Lotnicze LOT (68 proc.), Polski Holding Nieruchomości (100 proc.), który zarządza atrakcyjnymi gruntami i budynkami w stolicy, gdańskie Centrum Techniki Okrętowej, Ośrodek Badawczo-Rozwojowy Przemysłu Rafineryjnego w Płocku (po 100 proc.), Polska Żegluga Bałtycka w Kołobrzegu (100 proc.), Centrala Nasienna w Warszawie (100 proc.), Łódzkie Zakłady Graficzne i Wojskowa Drukarnia w Łodzi (po 100 proc.), Zakłady Ceramiczne “Bolesławiec” (100 proc.), Warszawski Rolno-Spożywczy Rynek Hurtowy, czyli popularna giełda w Broniszach (ponad 59 proc.), a nawet Polska Agencja Prasowa (100 proc.), tyle, że “pod warunkiem zmiany właściwych przepisów prawa”…

Resztki polskich finansów Na koniec przyjrzyjmy się planom rządu wobec sektora instytucji finansowych, a raczej resztek tego sektora, który – jako najbardziej atrakcyjny – został już w ogromnej większości sprzedany obcemu kapitałowi. Planowana jest kontynuacja tej wyprzedaży, a zatem zbycie wszystkich należących do państwa akcji Banku Gospodarki Żywnościowej (ponad 25 proc.) oraz Krajowego Depozytu Papierów Wartościowych (ponad 33 proc.). W odniesieniu do PZU (ponad 35 proc.) i PKO BP (41 proc.) minister skarbu “podejmował będzie działania związane ze zbywaniem kolejnych pakietów akcji tych spółek do poziomu pozwalającego na zachowanie władztwa korporacyjnego”. Chodzi o dalszą sprzedaż tych instytucji poprzez giełdę. Zresztą i sama Giełda Papierów Wartościowych (35 proc.) znalazła się na liście Budzanowskiego. Paweł Siergiejczyk

19 kwietnia 2012 Pieniądz jest sługą jak umie się go używać, a jeśli nie umie, staje się panem” – twierdził Pobliliusz Syrus. Tak twierdził Syrus odnośnie pieniądza. Ciekawe, co myślał o władzy? Jak jej używać, żeby nie stała się panem? Demokratyczny lud wybiera demokratycznie swoją władzę, która jest jego panem..A sprawy systematycznie idą w tę sama stronę, stronę zaprogramowaną ponad dwadzieścia lat temu.. Niezależnie, kogo wybiera… W kierunku orwellowskiej wizji kontroli człowieka. Polecam przypomnienie sobie dwóch książek tego autora: „Rok 1984” i „ Folwark zwierzęcy”. „ Dzień w dzień i noc w noc lały się z teleekranu, aż uszy puchły, dane statystyczne, dowodzące, że obecnie ludzie mają więcej żywności, więcej odzieży, więcej rozrywek i lepsze domy - że żyją dłużej, pracują krócej, są roślejsi, zdrowsi, silniejsi, szczęśliwsi, inteligentniejsi i bardziej wykształceni niż ludzie pięćdziesiąt lat temu. Nie sposób było się przekonać, czy choćby jedna z tych informacji jest prawdziwa.(….) Mogło się okazać, że dosłownie każde zdanie w podręcznikach historii, nawet dotyczące spraw bezspornych, jest od początku do końca zmyślone. Równie dobrze mogło przecież nigdy nie istnieć żądne prawo ius primae noctis, żadna istota zwana kapitalistą, żadne nakrycie głowy zwane cylindrem. Wszystko rozmywało się we mgle. Przeszłość wymazywano, o fakcie wymazania zapomniano, i kłamstwo stawało się prawdą”( str 65-„ Rok 1984”). Symboliczny rok 1984 minął, ale autor pisał rzecz czterdzieści lat wcześniej.. A proces orwellizacji trwa.. Szczególnie w Europie i Stanach Zjednoczonych. Autor opierał się w swojej książce na tym, co widział w czasie wojny domowej w Hiszpanii. Napisał ją w roku 1949.. Rok 1984- stulecie powstania Towarzystwa Fabiańskiego…(????) Partia Wewnętrzna( 2% populacji), Partia Zewnętrzna - (13% populacji), i Prole- (85% populacji).”Proleci i zwierzęta są wolne”. Mogli nawet między sobą wymieniać poglądy na wydarzenia polityczne..(????) Były tylko cztery ministerstwa- za to najbardziej potrzebne władzy.. Ministerstwo Pokoju, Ministerstwo Miłości, Ministerstwo Prawdy i Ministerstwo Obfitości.. Takie totalitarne państwo minimum..W ramach takiego oszukańczego państwa przyszło nam żyć.. No jeszcze nie zupełnie takiego samego, ale idącego w tę stronę.. Kłamać, urabiać, oszukiwać, zaprzeczać ustami temu, co robią władzy ręce.. Na przykład ostatnio - o czym państwo milczy, państwo postanowiło obrabować byłych ziemian obrabowanych już dekretem o reformie rolnej.. Wprowadzono bez hałasu i po cichu przepisy, które spowodują, że albo były obrabowany wykupi sobie własny kiedyś majątek - albo nie dostanie nic. Dodatkowym przepisem uchylono zakaz sprzedaży nieruchomości objętych roszczeniami(!!!!). Socjalistyczne państwo biurokratyczne w roli pasera.. Ja bym na miejscu byłych właścicieli nie wykupywał swoich majątków, bo historia- przynajmniej w sprawie własności i pieniędzy lubi się powtarzać.. Znowu kryptokomuniści z Platformy Obywatelskiej odgrzeją dekret o reformie rolnej, tak jak nadal obowiązuje Dekret Bieruta - i na powrót zabiorą właścicielom ziemskim ziemię. A potem znowu pozwolą im ją wykupić- to znaczy ich dzieciom.. I tak można w kółko historii wyciągać pieniądze ze znienawidzonych właścicieli.. Trockiści rządzący Polska to potrafią.. Zanim zbudują z Polski jedno wielkie biuro, z którego będą zarządzać wszystkim.. Zrobi to Partia Wewnętrzna, przy pomocy Partii Zewnętrznej, przy milczącej zgodzie- Proletów. I nikogo nic nie obchodzi, że sprzedaż mienia pochodząca z kradzieży nazywa się paserstwem i grozi za to 5 lat więzienia.. Proleta do więzienia można wsadzić jak będzie trudnił się paserstwem.. Ale członka Partii Wewnętrznej lub Zewnętrznej, który ten proceder przygotował- nie! Socjalistyczne państwo paserem może być, ale Prolet- nie! Zresztą państwo może wszystko, bo jest ponad Proletem.. On jest dla państwa, a nie państwo dla niego.. I jeszcze będzie mógł sobie pokraść swobodnie i pookradać tych, którzy jeszcze coś mają w demokratycznym państwie bezprawia urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości.. Właśnie władza przymierza się do poluzowania prawa w zakresie kradzieży.. Do tej pory można było kraść do 250 złotych ustawowo, jako „ mała szkodliwość społeczna”. Nawet minister Zbigniew Ziobro, wielki walczący z przestępczością rowerową po piwie, nie zlikwidował pojęcia” małej szkodliwości społecznej czynu”, chociaż ten zapis woła o pomstę do nieba.. Dla złodziei nie powinno być żadnych ulg.. Każda kradzież powinna być wyceniona i egzekwowana.. Niedługo kradzież mienia do wartości 1000 złotych będzie jedynie wykroczeniem i będzie karana mandatem(????) A po co mandatem? Najlepiej pouczeniem, żeby więcej nie kraść powyżej 1000 złotych.. A kraść poniżej.. Co prawda siódme przykazanie mówi, żeby nie kraść, ale jak żyjemy w ustroju opartym na kradzieży, to, dlaczego kradzieży nie podnieść do rangi cnoty? Tak jak prostytucję i korupcję.. Zresztą w Konstytucji są zapisy przyzwalające na kradzież.. Jeśli komuś coś należy się za „ darmo” na przykład leczenie- to musi to być oparte na kradzieży.. No, bo skąd państwo weźmie pieniądze, żeby komuś coś zafundować „ za darmo”? Ustawodawca otwiera bardziej szeroko drzwi dla złodziei.. Żeby tylko pilnowali się, żeby czasami nie ukraść więcej niż 1000 złotych. Zresztą proceder kradzieży można podzielić na dwie, albo trzy raty.. Najlepiej kraść po 300 złotych w trzech ratach, co prawda nieoprocentowanych - ale cudze przecież nie śmierdzi.. Mandat może wynosić za wykroczenie – 50 złotych, tak, że nie ma, czego się obawiać.. Swobodnie i bez stresu.. I te kamery, których zainstalowano tysiące, nic nie pomogą i nie trzeba ich likwidować.. Kamery niech sobie będą, to fajniej wygląda- a złodzieje niech kradną swobodnie. Skoro wolno tylko za mandat, a w przyszłości za pouczenie.. Tak jak przestępcy chodzący po ulicach w elektronicznych bransoletach. Niech sobie chodzą, a więzienia polikwidować, no, bo przecież nie są potrzebne w demokratycznym państwie prawnym. Zresztą w XXI wieku..(????) Więzienie to zabobon, obok innych zabobonów, jak chrześcijaństwo, uczciwość, honor, prawda., wierność... Wszystko, co patologiczne - będzie normalne i prawidłowe, a wszystko, co do tej pory dobre- będzie patologiczne.. Taka nieoczekiwana zamiana miejsc. Wywracacze cywilizacji do góry nogami triumfują przy pomocy narzędzia demokracji większościowej.. Posuwają rewolucję krok po kroku do przodu.. To znaczy i tył rewolucji idzie do przodu, tak jak przód.. Rewolucja kulturowa trwa! Marksizm kulturowy triumfuje! Ale w Częstochowie tamtejsze władze szykują za 200 000 złotych „place zabaw” dla seniorów (???) Aha! Dziadkowie i babcie do piaskownicy, a do wnuków - państwowe opiekunki do dzieci. Żeby mogły informować, kogo trzeba, co się w domu dzieje.. Na etatach państwowych i gminnych. Przyjemnie będzie popatrzeć w Częstochowie, jak babcie i dziadkowie z łopatkami bawią się w piaskownicy... Pątnicy będą mieli ubaw po pachy! I nie tylko pieniądz może być panem.. Źli ludzie także mogą być panami.. I wygląda na to, że będą.. WJR

Rząd odbierze ulgi na dziecko Koniec z ulgą podatkową na pierwsze dziecko. Ma ona przysługiwać dopiero od dwójki wzwyż – tak wygląda nowy pomysł Donalda Tuska na walkę z kryzysem demograficznym. – To nie poprawi sytuacji rodzin. Rząd szuka oszczędności, gdzie tylko może – mówią eksperci w dziedzinie polityki społecznej i ekonomii. Szef rządu przedstawił pierwotny projekt cięcia ulg jeszcze podczas exposé. Wówczas zapowiadał, że rodzice, którzy zarabiają ponad 85 tys. zł rocznie i płacą podatki według drugiego progu, zostaną pozbawieni możliwości odpisu na dzieci. Teraz jednak swój pomysł zmodyfikował i uczynił go jednym z elementów polityki wsparcia rodzin. Podczas spotkania z przedstawicielkami organizacji prorodzinnych i kobiecych zaproponował, aby ulga nie przysługiwała rodzicom jedynaków, ale dopiero po narodzinach drugiego dziecka. – Przy trzecim i czwartym dziecku odpis miałby być zwiększony o 50 proc. – mówi Joanna Krupska, szefowa Związku Dużych Rodzin 3 plus, która uczestniczyła w spotkaniu. Szef rządu nie przedstawił szczegółów. Nie wskazał wysokości odpisu podatkowego na dzieci. – Mówił o nim jako wstępnym pomyśle wymagającym dopracowania – relacjonuje Krupska.

„Gazeta Polska Codziennie” postanowiła dowiedzieć się więcej na ten temat. Rzecznik Tuska Paweł Graś i Centrum Informacyjne Rządu nie odpowiedziało na nasze pytania. Natomiast Ministerstwo Finansów nie odniosło się do nowych propozycji premiera. Poinformowało jedynie, że obecnie przygotowywana jest zmiana ustawy o podatku dochodowym od osób fizycznych, w której wyniku możliwość odpisu stracą podatnicy mający jedno dziecko i uzyskujący dochody (po odliczeniu składek na ubezpieczenia społeczne) przekraczające kwotę 85 528 zł, czyli powyżej pierwszego przedziału skali podatkowej. Jeszcze ostrzej pomysły Tuska ocenia ekonomista, ekspert ds. gospodarczych Centrum im. Adama Smitha Ireneusz Jabłoński. – Likwidacja ulgi proponowana przez premiera służy jedynie doraźnym celom – mówi. Zwraca uwagę, że niewielkie odpisy proponowane na drugie i kolejne dzieci nie będą w stanie zachęcić rodziców do powiększania rodziny. – Nie pokrywają one nawet niewielkiej części wydatków ponoszonych przez rodziców na utrzymanie, wychowanie i wykształcenie potomstwa – wyjaśnia. Specjalista w dziedzinie polityki rodzinnej dr Antoni Szymański podkreśla, że w obecnej sytuacji demograficznej konieczna jest spójna polityka prorodzinna. – Dobrym pomysłem byłoby zaoferowanie przyszłym rodzicom dodatkowych przywilejów przy każdym kolejnym dziecku. Mam na myśli np. wyższe becikowe, wyższe ulgi podatkowe itp. – wylicza. Wojciech Kamiński

Mechanizm dotyczący powstającego długu publicznego Napad na bank kojarzy się nam z zamaskowanymi facetami ograbiającymi skarbiec lub kasę banku. W rzeczywistości mamy do czynienia w krajach “demokracji” liberalnej z napadem Banków Prywatnych na Banki Narodowe, taki klasyczny przykład ma miejsce w USA od 1971 roku, gdy Narodowy Bank USA kupili (przejęli) prywatni właściciele (11 Żydów). Polska należy do krajów, które systemowo objęte są “demokracją” liberalną oraz pseudo-wolnością gospodarczą. Do tego systemu należy większość krajów europejskich, Ameryki Płn., Ameryki Płd. oraz Australia. Cechą wspólną, łączącą wszystkie państwa, należące albo wciągnięte do systemu demokracji liberalnej, jest znaczne zadłużenie gospodarek narodowych w Bankach Prywatnych i Instytucjach Finansowych (BPiIF). Zadłużenie gospodarek narodowych Polski, Niemiec, Francji, Włoch, USA, Argentyny, Brazylii itd. w BPiIF waha się w zależności od kraju od 25 do 180% Produktu Krajowego Brutto (PKB). Przykładowo w Polsce, wysokość PKB za rok 2008 wyniósł ok. 1 bln 200 mld i w tym czasie zadłużenie w BPiIF wynosiło ok. 650 mld zł. Co ciekawe, Państwa należące do kręgu demokracji” liberalnej, przy optymalnie nastawionej na zysk gospodarce, wewnętrznie przynoszą stratę, ze szkodą dla własnego Narodu a zewnętrznie, w interesie międzynarodowym instytucjom finansowym, przynoszą zyski. Rocznie Polska, przy obecnym sumarycznym zadłużeniu ok. 650 mld zł za rok 2008, odprowadza ok. 40 mld. zł. rocznie do kasy wszelkiej maści międzynarodowym spekulantom finansowym w postaci odsetek od kredytów zagranicznych, kredytów krajowych (zaciągniętych na poziomie NBP, Rządu oraz Samorządów), odsetek od obligacji skarbu państwa, itp.Skala odprowadzanego haraczu do gangsterów finansowych jest niemała, bo w przypadku Polski przy PKB 1,200 bln. zł, za 2008 rok, zadłużeniu ok. 650 mld zł, wszystkich odprowadzanych do budżetu rocznych tylko “podatków” – w kwocie ok. 80 mld zł, to kwota 40 mld. jest to kwota znaczna i co ciekawe odpowiada w przybliżeniu rocznemu wzrostowi PKB za lata 2005-2008. (Pomijam inne wydatki budżetowe np. wpłaty roczne na OFE, to jest dopiero przekręt) Powyższy przykład pokazuje, że owoce rozwoju Państwa demokracji liberalnej (przyrost PKB) jest pochłaniany przez międzynarodowych gangsterów finansowych. Nie podaje się do publicznej wiadomości faktu, że w przypadku napływu do strefy złotówki, przykładowo 100 mln $, następuje emisja złotówek z dnia kursu, czyli dodruk pieniądza. Dodruk pieniądza następuje nie w interesie Państwa, tylko w interesie tych gangsterów finansowych z dwóch względów:

1. Państwo pożycza od “prywatnego” na procent o wiele wyższy, niż samo by sobie pożyczyło z NBP.

2. Każdego roku z powstających z odsetek od udzielonych kredytów (też dodrukowanych pieniędzy) gangsterzy wykupują waluty ażeby wypompować je z kraju.

Dlatego w Polsce mamy przy tak słabej kondycji gospodarczej i znacznym bezrobociu, tak silną złotówkę. Co to oznacza? – że system podatkowy de facto jest narzędziem legalnego wyprowadzania z systemu finansowego Państwa olbrzymiego strumienia pieniędzy w kierunku międzynarodowych grup gangstersko-finansowych. W majestacie prawa (podatki podlegają systemowi prawnemu) cały system władzy ustawodawczej (sejm i senat), wykonawczej (rząd, prezydent) oraz sądowniczej wraz z decydentami środków przymusu danego kraju, w tym służby specjalne wojska i policji, oprócz standardowych funkcji pracują świadomie, rzadziej nieświadomie dla utrzymania systemu odprowadzania haraczu dla tych gangsterów. W każdym kraju demokracji liberalnej istnieje grupa ludzi, która pełni funkcje Rezydentów tych grup. I tak naprawdę pełna nazwa niektórych funkcji publicznych pełnionych przez elity władzy w Polsce powinna brzmieć następująco: Panowie i Panie: Mazowiecki, Bielecki, Suchocka, Buzek, Miller, Belka, Marcinkiewicz, Kaczyński – Premierzy RP to ich REZYDENCI. Panowie Wałęsa, Kwaśniewski, Kaczyński – Prezydenci RP to też ich REZYDENCI. Pan Balcerowicz, Belka oraz Pani Gronkiewicz Waltz: Prezesi NBP to też ich REZYDENCI. Praca na rzecz tych grup odbywa się również we władzach kluczowych Ministerstw (Finansów oraz Spraw Wewnętrznych) każdego kraju, jak również we władzach ważniejszych partii politycznych, bez względu na prezentowaną oficjalnie ideologię (prawicowa, lewicowa, centrowa, liberalna, wyznaniowa itp). Czy można zmienić system demokracji liberalnej tak, ażeby funkcjonował dla dobra Narodu, a nie dla dobra międzynarodowych gangsterów finansowych? Rozwiązanie systemowe jest tak proste, że aż nieprawdopodobne, żeby umknęło uwadze ekonomistów (chyba, że co ważniejsi też pracują na rzecz tych grup). Rozwiązanie systemowe wymaga wprowadzenia do konstytucji naszego Państwa 1 (słownie: jednego) przepisu prawnego. Ten zapis mówiłby o zakazie udzielania kredytów Państwu, ze źródeł prywatnych, czyli innymi słowy wprowadzony zostałby rozdział Kapitału Prywatnego od Państwa. Banki Prywatne finansować mogłyby tylko i wyłącznie sprawy prywatne, a Bank Narodowy sprawy ponad-prywatne (Samorządowe i Rządowe). Rozwój Państwa mierzony przyrostem Produktu Krajowego Brutto (PKB) byłby finansowany tylko i wyłącznie przez Bank Narodowy, który jako jedyny prawny emitent w suwerennej MENNICY PAŃSTWA odzwierciedlał przyrost PKB w emisji tego pieniądza. Co ciekawe “Rozdział Kapitału Prywatnego od Państwa” automatycznie wymusiłby na wszystkich Partiach Politycznych funkcjonujących na scenie teatru politycznego danego Państwa do służenia mu. Należy zauważyć, że w Polsce i nie tylko, nikt od tzw. prawicy do skrajnej lewicy, nie porusza zakazu finansowania Państwa na poziomie Rządu czy Samorządu, a chodzi tylko o jeden zapis (drugi “rozdział” automatycznie zacznie funkcjonować). Co to oznacza? – że partie polityczne, działające w ramach Rezydentury na rzecz międzynarodowych spekulantów finansowych, tak naprawdę posługują się ideologiami (świadomościami fałszywymi) tylko po to, ażeby skłócać i poróżniać społeczeństwo na poziomie prywatnym każdego człowieka, jakim jest wiara, niewiara, światopogląd i upodobania, kwestie zasadnicze zepchnąć na boczny tor, tak by móc skutecznie okradać nie świadomy Naród. W tym samym czasie, w sztucznie wywoływanym szumie ideologicznym, okradana jest KASA PAŃSTWA wybranego Narodu przez spekulantów i ich agenturę i ograniczana jest suwerenność MENNICY PAŃSTWA. Gdyby służby specjalne, przykładowo w Polsce ABW, CBŚ, CBA czy SKW oraz wymiar sprawiedliwości, w tym Prokuratura, były w pełni suwerenne (niepodatne na wpływy rezydentów), to fakt dopuszczenia Banków Prywatnych i Instytucji Finansowych do finansowania Państwa, dawno byłby odczytany, jako działanie na szkodę Państwa, ponieważ w sposób jednoznaczny osłabia strukturę finansową Państwa, powodując ciągle problemy z deficytem budżetowym. Wydatki budżetowe obejmują m.in. sprawy obronności i bezpieczeństwa Państwa, a więc fakt drenowania Skarbu Państwa przez gangsterów finansowych wpływa również bezpośrednio na osłabienie bezpieczeństwa i obronności Państwa. Do czasu odzyskania suwerenności możliwe jest, aby sam Naród wymusił na partiach zmiany systemowe, ponieważ te partie tylko wtedy będą wiarygodne dla Narodu, jeżeli wprowadzą do swoich programów, a potem wprowadza w życie zapis o zakazie udzielania kredytów ze źródeł Międzynarodowych Instytucji Finansowych Państwu na poziomie Rządu czy Samorządów. Sprawa Kasy Państwa jest jedynym obszarem, który łączy Naród we wspólnym interesie, jeżeli Naród będzie odporny i nie da się wmanewrować w dyskusje i kłótnie na tematy zastępcze, to taki Naród ma szansę na zmianę systemową, ma szansę na przetrwanie w suwerennym kraju. Wtedy w Polsce i nie tylko, będzie więcej pieniędzy w Skarbie Państwa na zwiększenie budżetów wymiaru sprawiedliwości, sfery obronności i bezpieczeństwa Państwa, służby i ochrony zdrowia, edukacji narodowej, na pomoc społeczną, czy niepełnosprawnych niepracujących, na inwestycje narodowe: medialne, energetyczne, transportowe, budownictwo mieszkaniowe; ogólnie na rozwój cywilizacyjny narodu. Oczywiście podatki: m.in. VAT-y, akcyzę, koszty paliw, składki na fundusze zdrowia, podatki od nieruchomości itp. zostaną obniżone, ponieważ Skarb Państwa nie będzie więcej ponosił kosztów utrzymania międzynarodowych grup przestępczo – finansowych. Państwo należy do spraw narodowych- ponad-prywatnych i jest przestępstwem, ażeby państwo działało na swoją szkodę i na szkodę własnego narodu. Zygmunt Wrzodak

Lekceważony głos ludu. Instytucja referendum Dwa miliony podpisów obywateli żądających przeprowadzenia referendum nic nie znaczyły dla rządzącej koalicji PO-PSL. Nawet zebranie 20 milionów podpisów nie jest w stanie zmusić rządzących do liczenia się z głosem narodu, który podobno reprezentują. Jedyne, co musi parlament, to poddać wniosek pod głosowanie. A i to nie każdy. Zgodnie z ustawą o referendum ogólnokrajowym, nie może ono dotyczyć „wydatków i dochodów państwa, w szczególności podatków i innych danin publicznych” – czyli tego, co najważniejsze! I nie bez powodu. Bowiem – jak wynika pracy trzech niemieckich naukowców: Lorenza Blume, Jensa Müllera i Stefana Voigta „Ekonomiczne efekty demokracji bezpośredniej (2007 r.) – im więcej jest referendów, tym mniejszy jest dług publiczny, mniejsza korupcja, większa efektywność administracji i większe wydatki na edukację. Od 1793 do 1978 roku na świecie przeprowadzono ok. 300 referendów, z których 60 proc. odbyło się w Szwajcarii, a 8 proc. w Australii. Właśnie te państwa, według Heritage Foundation, należą do pięciu najbardziej wolnych gospodarczo państw świata.

Referendum do skutku W Polsce nie ma prawdziwej demokracji. Nie ma jej również w większości europejskich państw (poza Szwajcarią). Panująca w państwach Zachodu demokracja przedstawicielska była nazwana przez starożytnych Greków oligarchią, czyli rządami nielicznych. Demokracja, według nich, polegała na tym, że zbierał się lud na głównym placu (agorze) i głosował. Gdy okazywało się, że liczba uprawnionych do głosowania (nie mylić z liczbą dorosłych obywateli) nie mieści się na placu, wówczas zapadała decyzja, iż część musi odejść i założyć własne miasto. Tylko demokracja bezpośrednia pozwala obywatelom realnie mieć wpływ na politykę. Dlatego elity rządzące robią wszystko, aby ograniczyć jej działanie. Doskonale było to widać na przykładzie forsowanej przez większość europejskich polityków konstytucji europejskiej. Gdy społeczeństwa kilku krajów ją odrzuciły, politycy tę samą treść wpisali do traktatu lizbońskiego i zastrzegli, że tym razem ratyfikować go mają parlamenty, a nie obywatele w referendach. Gdy Irlandczycy mimo wszystko przeprowadzili referendum i odrzucili traktat, okazało się, że muszą przeprowadzić głosowanie ponownie. Pewnie gdyby za drugim razem się nie udało, byłyby kolejne próby – dopóki naród nie zagłosuje tak, jak chcą elity. Chociaż określenie „niedemokratyczny” uchodzi za największą obelgę, jaką obrzucają się nasi politycy, nie przeszkadza im to ignorować wolę większości, gdy jest „niesłuszna”. Najbardziej jaskrawym przykładem działania wbrew woli opinii publicznej było zniesienie w Polsce w 1997 roku kary śmierci. Do dziś ponad dwie trzecie polskiego społeczeństwa chce jej przywrócenia, co nasi politycy mają w głębokim… poważaniu. Podobnie ignorowana jest zdecydowana wola większości w innych europejskich krajach, m.in w Czechach, na Węgrzech i na Litwie, ale również w Wielkiej Brytanii.

Pół życia pańszczyzny Utrzymuje się nas w przekonaniu, że w demokratycznych wyborach decydujemy o tym, jak będzie rządzony kraj. Ale czy tak jest rzeczywiście? Gdy dokładniej przyjrzymy się partiom, które są w parlamencie (PiS, PO, SLD, PSL, Ruch Palikota), okazuje się, że niewiele się one od siebie różnią. Owe różnice można sprowadzić do sposobu wydawania publicznych pieniędzy. Jeżeli dochodzi do władzy tzw. prawica, to więcej pieniędzy z budżetu trafia na Kościół katolicki; jeżeli lewica, więcej pieniędzy dostaną postępowe organizacje (np. feministyczne lub gejowskie). Żadna z liczących się partii nie chce zmieniać w radykalny sposób tego, co rzeczywiście decyduje o tym, jak się nam żyje, czyli odsetka pieniędzy, które oddajemy państwu. Dzień wolności podatkowej, a więc taki, w którym statystyczny podatnik przestaje płacić na państwo i zaczyna zarabiać na siebie, przypada w Polsce na koniec czerwca. Dla porównania: w USA jest on oprawie trzy miesiące wcześniej. Oczywiście politycy twierdzą, że Polacy, głosując w demokratycznych wyborach, godzą się z takim stanem rzeczy. Ale czy rzeczywiście żyjący w demokratycznym matriksie rozumieją, że de facto przez połowę życia odrabiają pańszczyznę? Gdyby państwo przerzuciło obowiązek płacenia podatku dochodowego i ZUS na obywatela i przysłowiowy Kowalski sam musiałby wpłacać te pieniądze, to już w pierwszym miesiącu po zmianach doszłoby do obywatelskiego nieposłuszeństwa, a później rewolucji.

Kto chce przepłacać za żywność? Podobnie jest w Europie Zachodniej. Systematyczne ogłupianie ludzi doprowadziło do sytuacji, w której kolejni unijni komisarze twierdzą, że Wspólna Polityka Rolna cieszy się poparciem większości społeczeństwa. Czyżby większość obywateli UE wolała płacić więcej niż mniej? Odpowiedź jest banalna. Podobnie jak Polacy nie rozumieją, że rząd zabiera im ponad połowę zarobków, tak oni nie dostrzegają zależności pomiędzy istnieniem Wspólnej Polityki Rolnej a drogą żywnością. Wybitny ekonomista Ludwig von Mises w książce pod tytułem „Mentalność antykapitalistyczna” pisał, że najbardziej demokratycznym ustrojem jest wolny rynek i kapitalizm, ponieważ „w codziennie powtarzanym plebiscycie, w którym każdy grosz daje prawo do głosowania, konsumenci określają, kto powinien posiadać i prowadzić fabrykę, sklep czy farmę”. Gdyby, więc europejskim politykom naprawdę zależało na wcieleniu w ży-cie woli obywateli, to pozwoliliby, aby w sklepach była zarówno droższa żywność, produkowana przez unijnych rolników – jak i tańsza, pochodząca spoza Unii. Każdy mógłby zagłosować swoimi pieniędzmi, czy chce popierać polskich lub europejskich rolników, czy też może tych z krajów pozaunijnych. Politycy dobrze wiedzą jednak, że wówczas obywatele od razu widzieliby zależność między decyzjami politycznymi a swoimi finansami i kupowaliby tańszą żywność. Dlatego nigdy nie dopuszczą, aby obywatele mieli taką opcję.

Zorganizowana przemoc W demokracji przedstawicielskiej sprawujący władze robią wszystko, aby utrudnić odsunięcie ich od „koryta”. Pomysły są różne. W Polsce utworzono kartel partii politycznych, finansując je z budżetu państwa. Oczywiście tylko te, które zdobędą odpowiedni procent głosów w wyborach. Jednocześnie ograniczono możliwość innego pozyskiwania funduszy. W sytuacji, gdy o wynikach wyborów decyduje kosztowny dostęp do środków masowego przekazu, zabetonowało to polską scenę polityczną. Ciekawe, dlaczego nie spróbowano wprowadzić prawa do przekazywania jakieś części podatku, np. 0,3 proc., na wybraną partię? Byłby to najlepszy sondaż poparcia, bo wzięłaby w nim udział również większość, która nie głosuje. Demokrację w obecnym kształcie krytykowały największe umysły. Na to, że demokracja przedstawicielska równoznaczna jest z ograniczeniem wolności, zwracał już uwagę w XVIII wieku Benjamin Franklin. „Demokracja jest wtedy, kiedy dwa wilki i owca głosują, co zjedzą na obiad. Wolność jest wtedy, kiedy dobrze uzbrojona owca podważa wynik głosowania” – obrazowo tłumaczył Franklin. Używając tej analogii do polskiej rzeczywistości: nawet, gdy stado owiec chce przegłosować kilka wilków, to dziś okazują się one doskonale uzbrojone. Prof. Milton Friedman, jeden z najwybitniejszych ekonomistów XX wieku, określił demokrację przedstawicielską systemem, w którym rządzi nie większość, ale dobrze zorganizowane mniejszości. W Polsce mamy dowód tego na przykładzie przywilejów korporacyjnych ograniczających dostęp do intratnych zawodów, a także transferów do firm państwowych, w których działają prężne związki zawodowe (górnictwo i energetyka).

Światełko w tunelu Kolejnym sposobem na utrzymanie monopolu jest systematyczna indoktrynacja i ogłupianie dzieci i młodzieży w państwowych szkołach. Unia Europejska pełni w obecnych odręcznikach tę samą rolę, którą w PRL pełnił związek radziecki. Stosunek do kapitalizmu w zasadzie pozostał taki sam: jest to ustrój zły, krwiożerczy i gdyby nie dobre państwo (zapewniające darmową służbę zdrowia i edukację), to obywatel cierpiałby głód i niedostatek. Oczywiście uczniowie, co chwilę muszą pisać eseje o wyższości demokracji nad innymi systemami. I tu niespodzianka. Mimo tej trwającej dwie dekady indoktrynacji ogromnie duży odsetek Polaków jest w stanie zaakceptować rządy niedemokratyczne – aż 31 proc. (badanie przeprowadził CBOS po wyborach w 2007 r.; potem badań zaprzestano, a przynajmniej ich publikacji). W 2006 roku ów odsetek był jeszcze wyższy i wynosił 40 procent. Pod koniec 2009 roku pytanie zadano delikatniej: jaką wagę przywiązujesz do życia w demokratycznym państwie? Okazało się, że jest to ważne tylko dla połowy Polaków. „Wyraźnie odstajemy od Zachodu, ale też Turcji, Izraela czy RPA” – alarmowała „Gazeta Wyborcza”, zauważając, że tylko, co czwarty Polak uważa demokrację (rozumianą, jako obecny system polityczny) za najlepszy ustrój. Realne jest, więc, że w wypadku kryzysu większość polskiego społeczeństwa zaakceptuje inną formę rządów niż demokracja. W każdym razie zrobią to tym chętniej, że obecnie nie widzą żadnego związku między głosowaniem a rządami. Dlatego ponad połowa Polaków ma gdzieś wybory i nie głosuje. Ma w tej kwestii te same poglądy, co Janusz Korwin-Mikke, który stwierdził kiedyś, że „gdyby wybory mogły coś zmienić, zostałyby zdelegalizowane”. Tak samo jak nasi politycy „zdelegalizowali” prawo społeczeństwa do wypowiedzenia się w referendum, gdy wiadomo, że Polacy nie poprą władzy… Jan Pinski

Prawo pierwszej nocy: fakt czy mit? Nie wiem doprawdy, co gorsze? Pospolite nieuctwo, bezczelność w szerzeniu oczywistych kłamstw, czy ideologiczne zacietrzewienie..? Popularny portlal internetowy zaoferował onegdaj na swojej głównej stronie „naukowy“ artykuł niejakiego Jonathana Leake, przetłumaczony z „The Times“

http://tiny.pl/hpt21).

Z nauką ten stek bzdur nic nie ma wspólnego. Z feminazizmem w czystej postaci – a jakże! Już na wstępie napotykamy sformułowanie, od którego włos jeżyłby mi się na głowie, gdybym tam jakoweś zauważalne owłosienie posiadał: Bywasz agresywny, domagasz się kontroli nad innymi, nie liczysz się ze zdaniem współpracowników? Możliwe, że twoje wady są spadkiem po odległym przodku. Przejście z kultury zbieracko-łowieckiej do osiadło-rolniczej, jakie nastąpiło jakieś 8000 – 9000 lat temu, skutkowało wytworzeniem się elit i silnej władzy, której przedstawiciele zaczęli kontrolować wszelkie bogactwo, w tym dostęp do młodych kobiet. Mężczyźni ci tworzyli wręcz specjalne systemy zapładniania setek, jeśli nie tysięcy kobiet, jednocześnie tak zarządzając podległą im społecznością, że inni mężczyźni byli zbyt biedni lub uciskani, by zakładać rodziny. Oznacza to, że dawne elity władzy mogą mieć dziś setki milionów potomków, a w genach tych ludzi zachowały się takie cechy dziedziczne, które u przodka objawiały się dążeniem do władzy i prześladowaniem współobywateli. – Z ewolucyjnego punktu widzenia ten okres historii ludzkości wiązał się z ogromną presją selekcyjną: mężczyźni u władzy, charakteryzujący się najmniej pożądanymi cechami, przekazywali geny olbrzymiej liczbie potomstwa – wyjaśnia Laura Betzig, antropolog ewolucyjny. Co niby ma z tego wynikać? Że władza jest pochodną psychicznych aberracji, że narzucili ją bogobojnym paleolitycznym zbieraczom, w spokoju ducha spożywającym korzonki i jagódki jacyś nie wiadomo skąd się biorący (skoro wcześniej wszyscy żyli w pokoju i miłości, dzieląc się po równo dobrem wszelakim, to od razu powstaje pytanie, kto w takim razie zapoczątkował ten łańcuch „agresywnych“ genów?) szowinistyczni, agresywni, egoistyczni mężczyźni, którzy najpierw zagonili ludność do radła i łopaty, a potem odebrali poddanym kobiety i tym sposobem szerzą swój dysfunkcjonalny społecznie genotyp aż po dziś dzień. Tak, więc: samiec – twój wróg! Ojciec domaga się, byś wracała do domu przed północą? Ani chybi – ten niepozwalający ci na swobodną ekspresję osobowości męski szowinista jest potomkiem Czyngis – chana, albo i samym chanem we własnej osobie! Każą ci się uczyć o jakichś królach, bitwach i powstaniach? Olej to! To wszystko tylko samcze trykanie rogami i puszenie pawich ogonów. Nie dają ci od ręki czterech tauzenów do ręki za to tylko, że jesteś? Jak nic – jest to samczy spisek, który rozpina ci nad głową „szklany sufit“… Im dalej – tym gorzej. Badania nad propagacją genów różnych starożytnych czy średniowiecznych władców może i są prawdziwe (może – mając je w tak niestrawnym sosie podane, nie mogę nie wątpić… Skądinąd: prawdą jest, że bywali władcy szczycący się setkami potomków – naszemu Augustowi Mocnemu przypisuje się nawet ponad tysiąc – ale też: bycie potomkiem władcy – to na przestrzeni dziejów był często zawód wiążący się ze znacznie wyższym ryzykiem gwałtownej śmierci niż u górników przodkowych czy kolejarzy…). 100 tysięcy kobiet chińskiego cesarza to bzdura. Owszem, wedle pewnej z chińskich teorii zdrowotnych mężczyzna, który posiądzie 10 tysięcy dziewic – zyska nieśmiertelność. O ile mi jednak wiadomo – jak do tej pory, nikomu to się jeszcze nie udało… O Mao Zedongu opowiadano, że skrycie próbuje tego sposobu – ale nie zdążył przed śmiercią. Za czym idzie horrendum tak straszne, że już wszystkie członki, nie tylko ręce i nogi od tego opadają: W Brytanii lordowie mieli prawo dostępu seksualnego do setek poddanych – około jedna piąta populacji była “na usługi” pana – dodaje antropolożka. Wkrótce ukaże się książka autorstwa Betzig zatytułowana “The Badge of Lost Innocence”, wyjaśniająca między innymi, dlaczego praktyki te dobiegły końca. – Odkrycie Ameryki przez Europejczyków zmieniło wszystko – wyjaśnia. – Nie tylko zaczęła rodzić się współczesna demokracja, ale miliony ludzi zyskały możliwość wyemigrowania i wyrwania się spod panowania despotów. Literatura tamtego okresu pokazuje, że ludzie pragnęli mieć własne rodziny i po raz pierwszy od tysięcy lat autentycznie mieli na to szansę. Nawet nie wiem, do czego tu się odnieść? Jak do tej pory nikomu nie udało się w ogóle dowieść, że coś takiego jak ius primae noctis kiedykolwiek i gdziekolwiek istniało? Jest to efekt błędu lub wręcz żartu z drugiej połowy XVI wieku – powtórzonego potem, zwielokrotnionego i wyolbrzymionego w toku XVIII-wiecznych polemik z „ciemnym feudalizmem“, od czego mit ten utrwalił się w kulturze popularnej, aż w filmie „Braveheart“ doczekał się ekranizacji. Największe zasługi w rozpowszechnianiu tej jawnej bzdury ma zresztą nie, kto inny, jak znany mitoman, wielbiciel „Semiramidy Północy“, a więc kobiety bez wątpienia seksualnie wyzwolonej, czyli carycy Katarzyny II – pisarz tyleż błyskotliwy, co płytki: Voltaire. Nie zna tego prawa Europa barbarzyńska, przedchrześcijańska – jakim cudem miałoby istnieć w chrześcijańskim średniowieczu..? Nawet zajadle antypolska propaganda zaborcza, oskarżająca Sarmatów o najpotworniejsze zezwierzęcenie (szczyt osiągnął bodaj niefortunny doradca wojskowy konfederacji barskiej z ramienia francuskiego sojusznika, generał Doumoriez, przypisując Karolowi ks. Radziwiłłowi „Panie Kochanku“ zwyczaj ogrzewania bolących stóp w ciepłych jeszcze wnętrznościach świeżo zaszlachtowanego poddanego…) – nie posunęła się do sugestii, że panowie masowo deflorowali chłopki… Przede wszystkim – po co mieliby to robić? A bo to brak było takich, które same się do wyrka czy na siano pchały..? Wstydliwość niewieścia, tłumiąca seksualne apetyty kobiet i czyniąca je „niedostępnymi“ – to podstawowy mechanizm obronny dla mężczyzn. Z czysto fizjologicznego punktu widzenia – żaden mężczyzna nie dałby rady zaspokoić seksualnie jednej tylko chociażby kobiety (co dopiero śnić o większej ich liczbie…), gdyby ta chciała się kochać tak często, jak może: cóż przy tym znaczy, jeśli raz na całe życie ładna poddanka puści oczko do swojego pana..? Nie zamierzam tu wchodzić w buty mojego przyjaciel – libertyna Wojtka i dywagować na temat strategii rozrodczych http://daimyoblog.blogspot.com

Chciałbym tylko zwrócić Państwa uwagę na oczywiste sprzeczności w tym pseudonaukowym bełkocie. Po pierwsze – „antropolożka“, a jeszcze „ewolucyjna“, która twierdzi, że w wyniku presji selekcyjnej, najwięcej potomstwa uzyskiwali mężczyźni cechujący się najmniej pożądanymi cechami – nie powinna była w ogóle zdać matury z biologii, o ukończeniu studiów nie wspominając. Po drugie – jak już wspomniałem: skoro wcześniej było tak pięknie, to skąd się w ogóle te geny wzięły? A po trzecie – ta sama osoba pewnie jednym tchem potwierdzi, że najbliższym krewnym człowieka jest szympans. Szympanse, tak samo jak ludzie, żyją w stadach o dość skomplikowanej hierarchii. Samce staczają ze sobą brutalne walki o przywództwo i dostęp do samic. Istnieje ścisła korelacja między pozycją w stadzie, a prawem do zapładniania szympansic – zniekształcana przez dość swobodne podejście samic do tego zagadnienia, notorycznie zdradzających „szefa“ z młodszymi pretendentami. Jakieś wnioski? Tak samo, jak nigdy nie istniał raj arkadyjski bez własności prywatnej – tak też nigdy w dziejach naszego gatunku nie obywaliśmy się bez władzy, hierarchii, przywództwa, prawa i przemocy. Nawet konie mają prawa i używają przemocy dla jego obrony – jakżeby mieli nie mieć prawa i przemocy nie używać nasi przodkowie w paleolicie..? Pozycja społeczna jest jednym z najważniejszych czynników decydujących o atrakcyjności seksualnej mężczyzny. To naturalne, oczywiste wręcz. Nie dziwi mnie, że feminazistki, chcąc przejąć władzę – muszę ten naturalny mechanizm ewolucyjny zaatakować. Skądinąd: nie one pierwsze. Ludwika XVI też zaatakowały ongiś paryskie przekupki – co wymagało jednak nielichej „pracy“ od żądnych władzy rewolucjonistów. Normalnie, bowiem fakt, że mężczyźni u władzy otoczeni są wianuszkiem chętnych kobiet – stabilizuje hierarchię społeczną i utrwala pokój. Po pierwsze, dlatego, że dzięki częstym kontaktom z różnymi kobietami (z różnych sfer społecznych i miejsc) – władca najlepiej dowiaduje się, co się naprawdę dzieje w państwie (raportom tajnej policji nie można wierzyć bez zastrzeżeń…). Po drugie – zauroczone władcą kobiety działają uspokajająco na swoich mężów, synów i innych krewnych, którzy w innych okolicznościach mogliby się rwać do bitki. Kto więc chce przemocą obalić władzę – powinien ją uczynić seksualnie nieatrakcyjną. Ludwik XVI akurat sam się obalił – był maniakalnie wręcz wierny nielubianej (m.in. właśnie, dlatego…) Marii Antoninie… Natomiast niewesoła skądinąd refleksja natury ogólnej brzmi: ile takich bzdur, fałszerstw, kłamstw i manipulacji przechodzi codziennie niezauważonych – i sączy „postępowy“ jad w głowy, budując, w myśl teorii znanego działacza socjalistycznego Goebbelsa „przewagę ilościową“ w medich – dla strony „postępowej“…? Jacek Kobus

Rządy bezradności Na świecie dochodzi do gwałtownego przewartościowania układu sił. Polska stanie się beneficjentem nadchodzących porządków, jeśli posłuży się właściwym zestawem narzędzi, dokona analizy swoich atutów i obierze oraz wdroży strategię, która da jej przewagę konkurencyjną na wybranych polach. Co zaprząta głowy znaczących państw na świecie i z całą pewnością nie powinno być obojętne polskim decydentom? Cztery obszary: pieniądz (długi, inflacja, architektura finansowa), energia (surowce, geopolityka), realna gospodarka (przemysł wytwórczy, zasoby ludzkie, konkurencja), innowacyjność (własność intelektualna, korporacje narodowe, światowy podział zysków). Niestety, we wszystkich wymienionych obszarach, w których konkurują suwerenne państwa, obecnie rządząca w Polsce ekipa zasłużyła sobie na jak najgorsze oceny.
Pieniądz Pieniądz, za sprawą rosnącego globalnego zadłużenia i inflacji, traci szybko na wartości. Ciągle króluje dolar, do wielkości pretenduje euro, w cieniu jena zaś skrywa się juan. Chińska waluta, od niedawna bezpośredni środek płatniczy w wymianie gospodarczej między Japonią i Państwem Środka, ma szansę w ciągu najbliższych kilku lat stać się jedną z walut rezerw banków centralnych. Rezerwy walutowe nie stanowią jednak już zabezpieczenia gwarantującego stabilność finansową. Przeciwnie. A to ze względu na spiralę zadłużenia, z której nie ma ucieczki, chyba, że poprzez wzmożoną inflację. Ostatnio nawet chyba Niemcy podzieliły ten pogląd, skoro przyzwoliły Europejskiemu Bankowi Centralnemu (EBC) na wpompowanie w system bankowy w ciągu zaledwie dwóch miesięcy ponad jednego biliona euro (tysiąc miliardów)! Znaczący jest fakt, że ponad połowę z kredytów EBC oprocentowanych na 1 proc., a więc poniżej stopy inflacji, otrzymały banki niemieckie. W Polsce system bankowy w rękach zagranicznego kapitału stanowi niewątpliwie barierę rozwoju gospodarczego, ponieważ kapitał ma jednak narodowość. Prawo bankowe dyskryminuje zdane na miejscowe porządki polskie firmy wobec zagranicznych konkurentów. Zwłaszcza zapisy o bankowym tytule egzekucyjnym wydawanym na zamkniętej sesji sądu bez udziału wierzyciela prowadzą do częstych nadużyć. Dokumenty bankowe, traktowane z mocy prawa, jako urzędowe, są w praktyce nie do wzruszenia przed sądem, nawet, jeśli racja leży po stronie polskiego przedsiębiorcy. Sądy w sporze z zasady dają wiarę bankom, choć te pozostają pod kontrolą obcego kapitału i działają w jego interesie. Przykłady można mnożyć bez końca. Polskie przedsiębiorstwa pozbawione dostępu do kredytu lub też nieufne wobec banków nie mają równych szans rozwoju nawet na rynku krajowym, co dopiero mówić o ekspansji zagranicznej. Niestety, polityka gospodarcza w naszym kraju w dużej mierze jest zdeterminowana przez stosunek własności w sektorze bankowym. Wyrazem tego okazuje się również polityka fiskalna, a ostatnio monetarna państwa, która za sprawą decyzji szefa Narodowego Banku Polskiego Marka Belki i ministra finansów Jacka Rostowskiego prowadzi na manowce. Włos na głowie się jeży już od samych wypowiedzi rodzimych finansistów. Oto by pozyskać 6,2 mld euro i pożyczyć je na procent poniżej poziomu inflacji (?!) poprzez Międzynarodowy Fundusz Walutowy europejskim bankrutom (?!), w domyśle bankom niemieckim i francuskim, szef NBP Marek Belka w telewizyjnym wystąpieniu na pytanie dziennikarza odpowiada, że sprzeda... francuskie obligacje! Faux pas!!! Przecież w języku finansów to wypowiedzenie wojny! Może, dlatego Rostowski radzi pakować walizki?! Bezradność ekipy rządzącej odczuwają na własnej skórze i w portfelach Polacy. Dość powiedzieć, że zamieszanie przy liście leków refundowanych w styczniu i lutym spowodowało spadek obrotów aptek o 24 procent. Ponieważ spadkowi złotówkowej wartości sprzedaży farmaceutyków towarzyszyły skokowe podwyżki cen, nieraz o kilkaset procent, znakiem tego spadek sprzedaży w ujęciu towarowym musiał być znacznie głębszy, co z kolei prowadzi do uprawnionego wniosku, że znacznej części społeczeństwa nie stać obecnie na wykup leków. Podobnie mają się sprawy z planowanym podniesieniem wieku emerytalnego. Podjęcie tego tematu w sytuacji rosnącego bezrobocia, obecnie na poziomie 13,3 proc., do niedawna najwyższym od 5 lat, stanowi wyraz bądź głupoty ze strony rządzących, bądź jest wynikiem desperacji wskazującej na brak płynności w budżecie państwa i dramatyczne uzależnienie od nowych kredytów z zagranicy. Może też, dlatego skołowany i wystraszony Donald Tusk nieustannie wchodzi do strefy euro, ostatnio w 2015 roku. To doprawdy wyraz nieuleczalnego natręctwa bądź chęć skorzystania w razie, czego z europejskiej "pomocy" na grecką modłę oraz poparcia politycznego Unii w razie załamania w finansach publicznych w Polsce. Z całą pewnością złoty stanowi dla nas główny atut w globalnej rozgrywce i sposób na odzyskanie kontroli nad systemem finansowym. NBP nie powinien udzielać pożyczki MFW, bo jej przeznaczenie jest sprzeczne z prawem zarówno europejskim, jak i polskim (bank centralny nie może finansować deficytu budżetowego, a tym bardziej deficytu budżetowego obcego państwa). A nie należymy przecież do strefy euro! Skoro jednak rezerwy walutowe NBP mogą stracić realną wartość ze względu na niepewną sytuację na świecie, nadmierne zadłużenie USA i groźbę inflacji, czy nie należy poważnie pomyśleć o ich wykorzystaniu? Polska potrzebuje jak powietrza kapitału inwestycyjnego. Moim skromnym zdaniem, owe 6,2 mld euro z NBP powinno stanowić zaczyn Narodowego Funduszu Rozwoju Polski. Z biegiem czasu kapitał z Funduszu mógłby zastąpić malejące dotacje z Unii Europejskiej. Czas ucieka, system światowych finansów trzeszczy w szwach, lada dzień pęknie. Co na to premier? Podpisuje pakt fiskalny, który ograniczy naszą suwerenność finansową, a przede wszystkim poprzez zapisy o tzw. deficycie strukturalnym zastopuje inwestycje i jeszcze bardziej pogłębi wysokie przecież bezrobocie.
Energia Głośno od tygodni o potencjalnym konflikcie w cieśninie Ormuz. Irańczycy grożą, że jej blokada uniemożliwi wymianę handlową, a przede wszystkim dostawy ropy naftowej do Europy. Kilka lat temu sama deklaracja wywołałaby konflikt zbrojny. Jednak po Iraku i Afganistanie, po zasmakowaniu w rodzimych złożach gazu i ropy łupkowej, USA nie są tak skore do gorącej wojny. Mogą za to być zainteresowane podtrzymywaniem wysokich cen surowców energetycznych. W Stanach Zjednoczonych, bowiem po sukcesie z gazem łupkowym rodzą się strategie przewagi kosztowej nad resztą globu i powrotu przemysłu wytwórczego do USA. Konflikt w Iranie dodałby wagi politycznej... Polsce. Unia Europejska może, wobec niepewnych dostaw z Rosji, postawić na eksploatację i rozwój zdolności wydobywczych gazu i ropy z łupków. Powinniśmy być na tę ewentualność przygotowani. Wymarzony przeze mnie Fundusz byłby, jak znalazł. Posłużyłby do zintensyfikowania poszukiwań złóż gazu łupkowego i do stworzenia infrastruktury przemysłowej, bez której wydobycie gazu z łupków w Polsce pozostanie marzeniem. Stanowisko ekipy rządzącej w kwestiach gazu łupkowego wydaje się co najmniej zastanawiające. Zarzucam jej, że utrąca kosztowne, aczkolwiek wielce zyskowne przedsięwzięcie, jakim mogłaby okazać się eksploatacja gazu łupkowego. Inwestorzy zagraniczni już wkrótce stracą zapał i wycofają kapitał, bo ciągle nie znają struktury podatkowej, regulacji środowiskowych i geologicznych, które miałyby ich obowiązywać, a przede wszystkim nie są pewni zakresu praw majątkowych, jakie nabyli wraz z koncesją na poszukiwanie gazu. Przemysłowe wydobycie gazu łupkowego wymaga olbrzymich nakładów kapitałowych. W tej sytuacji po prostu szokuje raport rządowy, który kilkunastokrotnie obniża amerykańskie szacunki zasobów tego surowca w Polsce. Raport opiera się głównie na wynikach odwiertów dokonanych... przed 1989 rokiem, kiedy eksploatacja bogactw naturalnych w Polsce z całą pewnością nie stanowiła priorytetu, a wieść niesie, że wiele z tych "odwiertów" dokonano jedynie na papierze!
Realna gospodarka Niemcy ściągają do siebie polską młodzież, kusząc ją stypendiami, nauką zawodu, ucieczką od udręki bezrobocia. I to w czasie, kiedy polskie finanse publiczne uginają się pod ciężarem nierównowagi w systemie emerytalnym - coraz mniej pracujących płaci składki ZUS na pokrycie bieżących wypłat emerytur. Polska racja stanu nakazuje: po pierwsze - politykę prorodzinną (zwolnienia podatkowe na dzieci i zasiłki rodzinne dla mniej zamożnych), po drugie - tworzenie atrakcyjnych miejsc pracy w kraju. By zabiegi te miały sens, aby Polki rodziły dzieci w Polsce, nie w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, budżet państwa powinien ponosić koszt rzędu 40 mld zł rocznie w formie ulg podatkowych, ale także bezpośredniej pomocy dla najuboższych rodzin (dr Cezary Mech, były wiceminister finansów). Takie możliwości finansowe Polska może osiągnąć tylko przez aktywną politykę, tworzenie miejsc pracy o wysokiej wartości dodanej oraz przez skuteczną reindustralizację. Podstawą takiej strategii powinno być obniżenie kosztów energii. Wobec cen, jakie płacimy za gaz i ropę z Rosji, obecnie najwyższych w Europie i na świecie, nasz przemysł chemiczny może podzielić los sektora stoczniowego. Już wkrótce, mimo odległości, USA będą mogły zaproponować nawozy sztuczne i inne chemikalia po konkurencyjnych cenach dzięki niskim kosztom energii wynikającym z przemysłowej eksploatacji gazu łupkowego. Również Polska powinna w oparciu o tanią energię z gazu łupkowego dążyć do odbudowy przemysłu wytwórczego (huty, przemysł maszynowy, stoczniowy), który będzie zdolny wchłonąć rzesze młodych wykształconych, choć dzisiaj bez pracy. Polska powinna postawić przy tym na zharmonizowany i zrównoważony rozwój. Atutami naszymi pozostają struktura własności ziemi i zasoby ludzkie na wsi. Strategia nastawiona na ekologiczne rolnictwo, średniej powierzchni gospodarstwa o zrównoważonej produkcji i zdrową polską żywność pozostaje w obszarze pustej retoryki. Choć zawartość szkodliwych pestycydów w glebach uprawnych na terenie Polski okazuje się najniższa w Europie i popyt w Unii Europejskiej na zdrowe produkty z Polski niezależnie od kryzysu rośnie, następują kolejne próby wprowadzenia tylnymi drzwiami upraw genetycznie modyfikowanych (takie rolnicze ACTA). Jeśli chodzi o odnawialne źródła energii, należy skoncentrować nasz wysiłek na geotermii ze względu na podobną do gazu łupkowego technologię poszukiwań i istniejące bogate zasoby.
Innowacyjność Na mechanizmy podziału zysków na świecie mogliśmy przez chwilę ukradkiem zerknąć po trzęsieniu ziemi i tsunami w Japonii. Przemysł samochodowy stanął nagle na całym świecie. Okazało się, że w dotkniętym katastrofą rejonie produkowano kluczowe podzespoły do samochodów, nie tylko japońskich marek. Oto niezbity dowód, który wskazuje, na czym polega walka o zyski. Główną rolę grają duże, narodowe koncerny. Cóż, bez podzespołu kupionego bardzo drogo w Japonii daleko nie zajedziesz! Interes koncernów miała chronić umowa ACTA. W Chinach gościła niedawna kanclerz Niemiec Angela Merkel. Chwaliła się paktem fiskalnym, grała umową ACTA, zabiegała o wsparcie finansowe dla Unii Europejskiej. Starała się pozyskać Chiny, jako strategicznego partnera. Wskazywała na możliwości inwestycyjne w krajach europejskich dotkniętych kryzysem finansów publicznych. Mam wrażenie, że i Polska została wystawiona na sprzedaż wraz z podpisaniem paktu fiskalnego, który zahamuje inwestycje, a w konsekwencji może wywołać zapaść finansów publicznych. Polska znajduje się na dole europejskiej tabeli, jeśli chodzi o innowacyjność w gospodarce. Za nami plasuje się jedynie (wg jednego z opracowań) Albania. Produkujemy podzespoły bez własnego wkładu technologicznego, przeważnie na potrzeby niemieckich odbiorców. Stajemy się w szybkim tempie regionem bardzo taniej siły roboczej. Wykształcona młodzież wyjeżdża. Czy w tej sytuacji któremuś z decydentów przeszło przez usta słowo "grafen" (głośny polski wynalazek)? Czy debatujemy otwarcie nad efektywnym wykorzystaniem bogactw naturalnych (gaz łupkowy, geotermia)? Czy budujemy narodową strategię rozwoju, dzięki której powstaną wpływowe polskie koncerny międzynarodowe? Niestety nie. Rząd nie wypełnia swych podstawowych obowiązków. W innowacyjności mamy największy dystans do odrobienia i w żadnym wypadku Polska nie powinna ratyfikować lub stosować się do umowy ACTA, bo będziemy spłaceni za nasz wysiłek po kosztach. Zyski wezmą inni.
Słowo prawdy Przed dwoma laty zbulwersowała mnie wymowa wywiadu Jana Krzysztofa Bieleckiego w "Rzeczpospolitej", w którym były premier Polski powiedział (sens przytaczam z pamięci), że narodowe cechy powodują, iż Polacy zdani będą zawsze na skromne państwo. Innymi słowy, nie potrafimy sami się rządzić i lepiej dla nas, jeśli ktoś nami pokieruje. Z kolei obecny komisarz ds. budżetu Unii Europejskiej Janusz Lewandowski tłumaczył przed laty, że Polacy skazani są na pracę najemną, bo nie posiadają własnego kapitału. Ludzie pokroju Bieleckiego i Lewandowskiego prowadzą kraj na manowce. Pogrążają nas w długach, marnotrawią zasoby naturalne. Kłamią rano, kłamią wieczorem. Nienawidzą wręcz przejawów polskiej zaradności. Wystarczy wspomnieć Telewizję Trwam czy Kasy SKOK. Nie chcą wiedzieć, że największym bogactwem państwa są ludzie, ich pomysły, inicjatywa, przedsiębiorczość, wspólnota interesu narodowego. Obecna kasta rządząca realizuje osławiony model dyfuzyjny, tylko, że... w europejskiej skali. Centrum stanowi gospodarka niemiecka i jej interesowi rządzący podporządkowują swoje decyzje. Polsce przypada rola peryferii, z których młodzi ludzie uciekają do centrum, kuszeni zarobkami, wydolnym systemem emerytalnym i szczodrą opieką państwa roztoczoną nad rodziną. Przy takiej polityce Polskę czeka wyludnienie, a rządzący będą używać każdego wybiegu, by zmniejszyć wydatki na ubezpieczenia społeczne i system emerytalny. Jerzy Bielewicz

Bitwa o pion śledczy Pion śledczy powinien pozostać w strukturze Instytutu Pamięci Narodowej - uważa jego prezes dr Łukasz Kamiński. To reakcja na zamierzenia szefa Prokuratury Generalnej Andrzeja Seremeta, by zlikwidować odrębność prokuratorów funkcjonujących w ramach Instytutu. Przedstawiciele IPN deklarują, że są otwarci na zmiany usprawniające działalność pionu śledczego, ale nie chcą jego likwidacji. Prezes IPN podkreślił, że należy sobie zadać podstawowe pytanie, czy nadal chcemy ścigać zbrodnie popełnione w przeszłości. - Czy chcemy nadal wyjaśniać zbrodnie przeszłości na drodze prawnej, czy chcemy nadal ścigać sprawców tam, gdzie jeszcze jest to możliwe? - pytał prezes IPN na seminarium poświęconym przyszłości pionu śledczego Instytutu. - Odpowiedź twierdząca jest jasna. Nie tylko chcemy, ale jest to nasz fundamentalny obowiązek wobec ofiar tych zbrodni. Kto ma wystąpić w imieniu tych ofiar, jeśli nie prokurator? - podkreślił Kamiński. Dodał, że zbrodnie XX w. miały szokować skalą i liczbą, a chodzi o przywrócenie ich wielu bezimiennym ofiarom imienia.

- Kwestia, ile to kosztuje, schodzi na dalszy plan - zaznaczył.
Seremet za likwidacją Przekazanie postępowań pionu śledczego IPN prokuraturze powszechnej lub ograniczenie jego struktur i kadr wobec zmniejszenia jego zadań proponuje prokurator generalny Andrzej Seremet. Szef Prokuratury Generalnej od dłuższego czasu opowiada się za reformą pionu, a nawet likwidacją. Podczas wczorajszego wystąpienia wskazywał, że obciążenie prokuratorów IPN jest znacznie mniejsze niż w prokuratorach powszechnych. Poza tym większość śledztw prowadzonych przez pion to tzw. śledztwa historyczne, w których wiadomo, że sprawca nie żyje. Tymczasem w polskim systemie prawnym śledczy dążą do skazania sprawcy. Dlatego zdaniem Seremeta konieczne są zmiany w pionie śledczym. - Najbardziej radykalne rozwiązanie to przejęcie kompetencji odnośnie do tych śledztw przez prokuratorów jednostek powszechnych - stwierdził. Inne, łagodniejsze formy to np. znaczne ograniczenie kadrowe dostosowane do obecnych obowiązków.
Ścigać zbrodnie z przeszłości W ocenie Łukasza Kamińskiego, opracowywanie nowego modelu pionu śledczego, kolejny raz w ciągu ostatnich 20 lat, nie byłoby właściwą decyzją. - Próba stworzenia trzeciego modelu pionu oznaczałaby negatywną odpowiedź na to, że już nie chcemy ścigać, nie chcemy dłużej zajmować się zbrodniami z przeszłości - ocenił prezes IPN. Zaznaczył, że odejście od kodeksowej przesłanki zaprzestania ścigania przestępstwa po śmierci jego sprawcy było świadomą decyzją twórców ustawy o IPN. Szef pionu śledczego prokurator Dariusz Gabrel podkreślił, że jest zdecydowanym zwolennikiem obecnego rozwiązania. - Z punktu widzenia realizacji zadań postawionych przed Główną Komisją Ścigania Zbrodni dzisiejsze jej usytuowanie jest najlepsze z możliwych - podkreślił. W ocenie Gabrela, likwidacja pionu mogłaby spowodować spadek efektywności prowadzonych postępowań z uwagi no to, że prokuratorzy z prokuratur powszechnych nie mieliby ułatwionego "dostępu do narzędzi, którymi są historycy i archiwiści IPN". Poza tym należy się liczyć z okresem przejściowym podczas procesu włączania pionu do struktury prokuratury powszechnej. - Nie potrafię znaleźć przekonujących przesłanek, że przeniesienie mogłoby pomóc w realizacji wyznaczonych przez ustawodawcę zadań - podsumował Gabrel. Przypomniał, że podczas 10 lat działania pionu do sądów skierowano blisko 300 aktów oskarżenia. Również prof. Andrzej Paczkowski, jako przedstawiciel Rady Instytutu powiedział, że opowiada się za tym, aby pion śledczy pozostał w IPN. Z racji, że Prokuratura Generalna nie ma inicjatywy ustawodawczej, decydującą rolę odegra resort sprawiedliwości. Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin powiedział niedawno, że pion powinien pozostać, "choć dość radykalnie zredukowany". Zenon Baranowski


Wyszukiwarka