WALKING ON THE MOON Zanim podejmę się recenzji pracy FYM-a, a w drugiej kolejności omówienia osiągnięć Zespołu Parlamentarnego ds Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, wypadałoby kilka słów o metodzie, bo przy okazji metody najczęściej dochodzi do gorszących i wstydliwych nieporozumień. Można je usprawiedliwić jedynie tym, że są nienowe; pozostają smutnym spadkiem po epoce pozytywizmu (a później marksizmu), kiedy to starano się ujednolicić metodę nauki narzucając naukom humanistycznym metody nauk przyrodniczych. Innym szkodliwym postulatem narodzonym mniej więcej w tym samym czasie było wymaganie katalogowania materiału dowodowego bez dokonywania jego selekcji z punktu widzenia wagi, jako ze uznawano wszelkie przed-badawcze (aprioryczne) założenia za wadliwe z istoty. Skutkiem był gwałtowny wzrost zużycia papieru, ale nie przyrost wiedzy. Metody nauk się różnią, bo inny jest przedmiot ich badań; podanie liczby wszystkich liter "o" w poemacie w niczym nie wzbogaci wiedzy o literaturze, a wiersz o stali nie posunie w przód rozwoju metalurgii. Casus katastrofy smoleńskiej, z czysto badawczego punktu widzenia, jest dzisiaj elementem historii najnowszej i przedmiotem śledztwa prokuratorskiego. Z punktu widzenia metodyki pracy obydwie procedury badawcze się nie różnią; różnią się ich dalsze skutki. Efekty prac prokuratorskich wywołują skutki prawne, krytyczna ocena źródeł i tezy stawiane w ramach historycznej rekonstrukcji wydarzeń nie wywołują takich skutków, chyba, że opracowanie historyczne zostanie uznane za materiał dowodowy śledztwa prokuratorskiego. Ocena wiarygodności badanych materiałów dokonuje się na podstawie ich spójności, niesprzeczności i zupełności, ale również na podstawie wiedzy ogólnej i doświadczenia życiowego. Selekcja materiałów dokonuje się pod kątem założonych hipotez badawczych, które nie tworzą jakiegoś nieskończonego katalogu, ale właśnie ograniczony katalog. W interesującym nas przypadku katalog hipotez jest następujący:
a) awaria statku powietrznego (wypadek) lub
b) awaria naziemnych urządzeń naprowadzających (wypadek) lub
c) błąd ludzki (wypadek) albo*
d) zamach
Z logicznego punktu widzenia można by włączyć hipotezę zamachu, jako kolejny człon alternatywy łącznej, to znaczy założyć możliwość wystąpienia wszystkich czterech czynników jednocześnie, ale nie robimy tego z powodów prawnych. Jeśli Paweł strzelał do Jana i trafił w głowę, to nie jest istotne, czy przed egzekucją Jan był pijany, potknął się i spadł ze schodów. Wszystkie z podanych hipotez roboczych są równie prawdopodobne, bo wszystkie wystąpiły wielokrotnie w przeszłości, biorąc pod uwagę każdy z członów alternatywy łącznej jak i obydwa człony alternatywy rozłącznej. Wydaje się, że opisany katalog jest wyczerpujący, to znaczy nie uda sie do niego dołączyć jakiegoś innego członu alternatyw. Obok - nazwijmy to - głównego nurtu prac badawczych, w zależności od przedmiotu tak historyka jak i prokuratora mogą wspomagać nauki pomocnicze, jednak to nie one determinują skład i wzajemne logiczne związki elementów katalogu hipotez. Zdarza się i tak, że do odkrycia dochodzi w zasadzie bez udziału nauk pomocniczych, choć wydaje się, że mogłyby być przydatne. Jednym z najsłynniejszych odkryć archeologicznych było odkrycie ruin Troi przez amatora Schliemanna, który odnalazł legendarne miasto zanim je odkopał, bazując na hipotezie, że świadek Homer jakkolwiek nie konfabulowałby w swojej opowieści o herosach, bogach, cyklopach i nimfach, to konfabulacje swoje umieścił w rzeczywiście istniejącym otoczeniu geograficznym, a to ze względu na cel eposu, którym było podtrzymywanie przywiązania do tradycji, ale i miejsca. W grę wchodziła tu ocena wiarygodności elementów homeryckich zeznań ze względu na cel związany z powstaniem zeznania. Po tych krótkich uwagach metodologicznych Można przejść do recenzji "Czerwonej Strony Księżyca", pracy napisanej przez FYM-a, a zbierającej w jedna całość olbrzymia ilość analiz materiałów dokonywanych przez setki ludzi na przestrzeni dwóch lat. Tu jednak jeszcze jedna uwaga metodologiczna. Relacja recenzent - przedmiot recenzji jest ograniczona do recenzowanego przedmiotu i percepcji recenzenta, tak w nauce Zachodu, a w zasadzie w każdej, bo innej nie ma. Natomiast inaczej w tzw. nauce sowieckiej, czyli pseudo-nauce, gdzie nie istnieje ocena merytoryczna, a jedynie polityczna, a o ostatecznej ocenie decydują inne czynniki: pochodzenie klasowe autora, jego związki z recenzentem, pochlebna lub nie pochlebna ocena autora lub kolegów autora o recenzencie, emocje, a przede wszystkim skutki polityczne, jakie z takiej czy innej oceny przedmiotu wynikają dla ideologii, państwa, partii i przywódcy. Jeśli ktoś preferuje drugiego rodzaju podejście może spokojnie zrezygnować z dalszej lektury. „Czerwona Strona Księżyca” traktuje o tragedii smoleńskiej i zajmuje się krytyczną analizą źródeł: zeznań świadków zdarzenia (wypowiadających się poza reżimem kpk bądź jego rosyjskim odpowiednikiem), analizą dostępnych publicznie materiałów audio i wideo, informacji medialnych, uporządkowaniem tych relacji i umieszczeniem ich na osi czasu, oraz próbą rekonstrukcji faktycznego przebiegu wypadków 10 kwietnia 2010 roku na tej podstawie. Tej analizie oraz postawieniu hipotez poświęcone jest szesnaście rozdziałów i dwa aneksy. Jako rozdział siedemnasty dodany został wybór bibliografii? Układ książki, sposób sporządzania przypisów spełnia wszelkie wymogi pracy naukowej i po zapoznaniu się z nią nie mam wątpliwości, że mamy do czynienia z akademikiem, choć mam prawie 100% pewność, że z akademikiem prowadzącym działalność naukową bądź dydaktyczną poza Polską. Pomimo tego, że struktura pracy jest akademicka – stanowi faktycznie fachową, krytyczną analizę źródeł – autor zadecydował się na użycie potocznego języka (jestem pewien, że świadomie) starając się poszerzyć krąg potencjalnych odbiorców. Jedyna porównywalna praca naukowa, jaka przychodzi mi do głowy to praca doktorska Karola Zbyszewskiego „Niemcewicz z przodu i z tyłu”. Zresztą obydwaj autorzy posługują się tutaj bardzo zbliżoną metodą krytycznego omówienia źródeł, przy czym Zbyszewski korzystał z archiwów Kukiela, FYM posługuje się źródłami dostępnymi w mediach. Na jednym z blogów osoby niemającej pojęcia o rygorach pracy naukowej, za to bezbronnej wobec medialnego przekazu (niepotrafiącej się mu krytycznie oprzeć) spotkałem zarzut, który wprawił mnie natychmiast w dobry humor, a mianowicie taki, że praca jest „zbyt drobiazgowa”. Tak to bywa w nauce, że się nie chadza na skróty:). Jak widać nawet pomimo potoczystości języka zawsze znajdzie się grupa osób, dla których długość tekstu i ilość zawartych danych stanowić będzie barierę nie do przebycia? Szczegółowe omawianie wszystkich pojawiających się wątków nie jest zadaniem recenzenta; te znajdą Państwo w książce; myślę natomiast, że w tym miejscu można przedstawić uproszczony schemat opartego na krytycznej ocenia źródeł myślenia prowadzącego od wykluczenia hipotez a) b) c) i przyjęciu hipotezy d) ale w jego zmodyfikowanej wersji „innego miejsca”, i przejść do analizy jednego z wybranych wątków.
Według mojej oceny ów plan wyglądałby tak:
1. Opis przebiegu zdarzenia według wersji oficjalnej.
2. Niemożliwość wytłumaczenia elementów wersji oficjalnej w żaden racjonalny sposób, co prowadzi do wniosku, że wersja oficjalna jest fałszywa.
3. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jaka jest prawda.
4. Wobec wewnętrznej niespójności i sprzeczności wersji oficjalnej jedynym logicznym rozwiązaniem jest hipoteza zamachu dokonanego na polskiej delegacji przez państwo rosyjskie, przy współudziale państwa polskiego.
5. Aby udowodnić tezę zamachu należy dokonać drobiazgowej analizy wszystkich dostępnych materiałów z miejsca zdarzenia oraz wypowiedzi świadków.
6. Analiza prowadzi do wniosku, że 10 kwietnia 2010 roku nie doszło do katastrofy lotniczej na lotnisku Smolensk-Siewierny.
7. Logicznym następstwem tego wniosku jest hipoteza, że do ataku na polską delegację musiało dojść gdzie indziej, a relacje medialne przedstawiają scenografię pozornej katastrofy lotniczej, czego dowodzi analiza materiałów dokumentujących miejsce rzekomego zdarzenia i wypowiedzi świadków zdarzenia.
8. Podjęcie próby odpowiedzi na pytanie, gdzie do tego ataku doszło.
W części krytycznej trudno się do analizy dokonanej przez FYM-a „doczepić”. Logicznie rzecz ujmując można przesłanki rozumowania sprowadzić do następujących:
1. Opinii publicznej nie są znane żadne materiały dokumentujące wylot, przebieg lotu, proces podchodzenia do lądowania, przebieg katastrofy. Zapisy rozmów z centrum kontroli lotów wskazują jednoznacznie, że polskie służby straciły możliwość monitorowania przelotu Tu-154 nr boczny 101. Brak możliwości kontroli lotu potwierdziły zeznania oficerów BOR złożone przed Sejmowym Zespołem ds Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej.
2. Nie istnieje dokument niezbędny, by polski statek powietrzny mógł przekroczyć granice RP. Prezentowany w mediach jest sporządzony wadliwie i nie mógł być podstawą do wykonania lotu. Nb ekspert, który jako pierwszy dokonał oceny tego dokumentu nie żyje; popełnił samobójstwo podczas podróży do Indii.
3.Większość zeznań naocznych świadków podkreśla brak jakichkolwiek elementów zazwyczaj związanych z katastrofą lotniczą: brak odgłosu zderzenia się 90 tonowej maszyny z ziemią, brak ognia, brak dymu, brak bądź obecność kilku niezidentyfikowanych ciał, brak śladów przemieszczania się kilku- i kilkunastotonowych elementów na ziemi. Zniszczeniom koron drzew nie odpowiadają zniszczenia niższych partii, które musiałyby się pojawić na torze całkowitej dekompozycji kadłuba samolotu i koziołkujących, wielotonowych części poruszających się z olbrzymią prędkością. Pojawiające się później wersje zeznań zbieżne z wersją oficjalną mają strukturę „puchatkową”, to znaczy im bardziej świadek jest lub był związany z aparatem rosyjskiego bądź sowieckiego państwa, tym jego wersja jest bliższa oficjalnej.
4. Zarejestrowane materiały audio i wideo pokazują brak akcji ratowniczej i nieobecność członków jakichkolwiek służb ratowniczych na miejscu. Ubrani w strażackie uniformy ludzie poruszający się na pobojowisku tuż po katastrofie pojawiają się na jej rzekomym miejscu przed pojawieniem się jednostek straży pożarnej, i polewają wodą zimne elementy wraku. Jeden ze strażaków pali w miejscu, gdzie zgodnie z oficjalną wersją ma znajdować się kilkanaście ton paliwa lotniczego. Wniosek: na miejscu rzekomego zdarzenia nie ma paliwa lotniczego.
5.Analiza zdjęć rzekomych elementów wraku pozwala na wykazanie, że nie pochodzą z Tu-154 nr boczny 101 (ślady niedbałego malowania wyraźnie widoczne na elementach, niezgodność wzoru malowania z oryginałem).
6. Analiza materiałów (fotografii i materiałów video) pochodzących z miejsca rzekomego zdarzenia wskazuje wyraźnie na „modelowanie” miejsca zdarzenia już po katastrofie. Za udowodnione należy przyjąć przenoszenie elementów wraku i rozmieszczanie ich w taki sposób, żeby sugerowały późniejsze ustalenia zawarte w wersji oficjalnej (analiza zdjęć satelitarnych z dnia 11 i 12 kwietnia dokonana przez KaNo, analiza innych zdjęć wykonanych na miejscu zdarzenia). Zachowała się fotografia pokazująca dwie ścięte brzozy na miejscu rzekomego zderzenia Tu-154 (wychwycone przez MMariolę) z jedną z nich, stojące w odległości wykluczającej ich jednoczesne uszkodzenia przez przelatujący samolot. Drugie z uszkodzonych drzew „znika” w ciągu kilku godzin po katastrofie. Podobnie jest wykluczone, żeby samolot uszkodził jednocześnie linię wysokiego napięcia i spowodował szkody skatalogowane przez Amielina, rzekomo 13 kwietnia 2010 roku. Wniosek: uszkodzenia drzew, linii energetycznych nie zostały dokonane przez polski Tu-154 nr. boczny 101. Katalog Amielina, który stał się później kamieniem węgielnym wersji oficjalnej oraz sprzeczną z jakąkolwiek metodyką podstawą do wytyczenia fragmentu trajektorii lotu Tu-154 nr. boczny 101 przez Polską Komisję ds Badania Wypadków Lotniczych, wskazuje wyraźnie, że nie jest możliwe jej odtworzenie bez przeskalowywania modelu samolotu.
7. Na miejscu zdarzenia doszło do rozpoznania tylko jednej z ofiar tragedii. Rozpoznania ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego dokonał Jarosław Kaczyński, po zapadnięciu zmroku, w dniu 10 kwietnia 2010 roku. Po kolejnym rozpoznaniu, już w Polsce, świadek zeznał, że odniósł wrażenie, jakby oglądał dwie różne, zmarłe osoby. Świadkowie, którzy przebywali na miejscu zdarzenia 10 kwietnia 2010 roku mówili bądź o kilku ciałach bądź o ich braku, żaden z nich nie rozpoznał w widzianych ciałach żadnego z członków polskiej delegacji. Wszystkie pozostałe okazania zostały dokonane w Moskwie. Wniosek: na miejscu zdarzenia z pewnym prawdopodobieństwem znajdowało się w późnych godzinach popołudniowych ciało śp Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
8. Władze rosyjskie „wyprodukowały” masę wzajemnie sprzecznych ze sobą materiałów. Relacje rzekomych ratowniczek z Siewiernego okazały się być przedstawieniem wyreżyserowanym na potrzeby dezinformowania opinii publicznej, gdyż jak wiemy akcja ratownicza nie została przeprowadzona. Wysiłek włożony w manipulacje strony rosyjskiej i jej polskich rezonatorów pozwala na stwierdzenie, że na lotnisku Siewierny nie doszło do katastrofy lotniczej według wersji oficjalnej podawanej w mediach.
9. Z analiz zawartych w „Czerwonej Stronie Księżyca” wynika fakt selektywnego dopuszczania osób postronnych na miejsce zdarzenia w pierwszych godzinach po katastrofie. Bez przeszkód dostają się na jej teren późniejsi świadkowie, w stosunku do mediów wyposażonych w profesjonalny sprzęt rejestrujący blokada jest skuteczna i szczelna.
10. 10 kwietnia 2010 roku „zawiesza się” działanie wszystkich służb, które powinny w odpowiedni sposób zareagować na informację o tragedii. Brak bądź niewłaściwe działanie jednej służby można tłumaczyć przypadkiem, brak reakcji lub niewłaściwe postępowanie wszystkich można tłumaczyć tylko zaplanowanym i skoordynowanym działaniem centrum decyzyjnego. Efektem tego planu i jego wykonania jest brak na mniejscu zdarzenia jakiejkolwiek osoby, która mogłaby ocenić, co faktycznie wydarzyło się na miejscu zdarzenia. Wiele miesięcy po katastrofie na miejsce zdarzenia udali się archeolodzy – jedyni specjaliści tam obecni.
11. Z nieobecnością służb ratowniczych kontrastuje obecność sił milicyjnych i oddziałów wojskowych (na przykład tych z okręgu moskiewskiego, które zajmowały się rzekomym okradaniem zwłok), w tym Specnazu (w jakim charakterze?).
12. Wiele elementów „akcji” przeprowadzanej na Siewiernym wskazuje na inny rodzaj operacji niż deklarowany. Ponurą groteską było dostarczenie na miejsce zdarzenia trumien. Po co? Żeby złożyć w nie ciała, przewieźć śmigłowcem do Moskwy, i tam je wyjmować? Nie widziałem żadnej relacji z akcji wydobywania ciał z miejsca katastrofy lotniczej, której towarzyszyłyby trumny. Trumny na smoleńskim lotnisku Siewierny da się wytłumaczyć logicznie tylko w jeden, jedyny sposób. Nie służyły do wywożenia, ale do wwożenia.
13. Sprzeczności i niespójności relacji świadków. Wiele zeznań świadków wzajemnie się wyklucza i sobie przeczy. Zachowania świadków są momentami niezrozumiałe i irracjonalne.
Muszę podkreślić, że moja rekonstrukcja nie jest pełna, to znaczy w „Czerwonej Stronie Księżyca” niektóre z argumentów zostały potraktowane skrótowo, w porównaniu do materiału zaprezentowanego na blogach (wielu osób).
Teraz wypada sobie zadać pytanie, na ile hipoteza o zamachu na polską delegację w miejscu innym niż Siewierny jest prawdopodobna?
Otóż, najuczciwiej intelektualnie jak umiem muszę odpowiedzieć, że jest prawdopodobna. Tylko taka hipoteza w sposób całościowy tłumaczy, co stało się na Siewiernym, bez konieczności czynienia jakiś szczególnych dodatkowych założeń. Żeby to wykazać posłużę się polemiką z zarzutami, które tej hipotezie są stawiane. Pierwszy zarzut jest taki, że nie da się zmienić trasy przelotu państwowego statku powietrznego bez zarejestrowania tego faktu przez wyspecjalizowane służby polskie i zagraniczne. Owszem, nie da się, a więc w przypadku zmiany trasy przelotu służby różnych państw zarejestrowały taką zmianę. Jak dotąd jednak żadna z tych służb nie ujawniła zapisu takiego monitoringu, więc sprawa pozostaje otwarta. Otwarte pozostaje również pytanie: dlaczego żadna ze służb tego nie uczyniła, i dlaczego zdjęcia satelitarne z 10 kwietnia 2010 roku zostały utajnione do dzisiaj? Ich publikacja rozwiałaby wszelkie wątpliwości. W przypadku katastrofy lotniczej fakt ich ukrycia jest absolutnie niewytłumaczalny, podobnie jak niewytłumaczalny jest fakt polskiej odmowy na amerykańską propozycję przekazania posiadanych materiałów, oraz odsunięcie od sprawy jedynego prokuratora, który takie materiały usiłował (ponownie) pozyskać na potrzeby śledztwa prokuratorskiego. Drugi zarzut, postawiony autorowi opracowania przez p.Aleksandra Ściosa – a więc człowieka posiadającego głęboką wiedzę i zmysł analityczny – jest taki, że atak na polską delegację wykonany w w dwóch miejscach; faktyczny, fizyczny atak i atrapa wypadku, jest trudniejszy do wykonania niż atak na Siewiernym. Absolutnie nie wątpię w dobre intencje p. Aleksandra Ściosa, dlatego wiem, że on ten zarzut stawia pro publico bono. Rozumiem intencje, ale pozwalam sobie się z nimi nie zgadzać, co uzasadnię szerzej w trzeciej z cyklu notek podsumowujących dwa najważniejsze lata w polskiej powojennej historii. Otóż jest dokładnie odwrotnie. Zamach wykonany w dwóch miejscach ułatwia, a nie utrudnia jego przeprowadzenie. Istota powodzenia akcji eliminacji przywództwa państwa, z którym nie pozostaje się w stanie wojny, i które należy do wrogiego paktu wojskowego, polega na zapewnieniu całkowitej kontroli nad każdym elementem zbrodni, tak w czasie jego wykonania, jak i po jego dokonaniu. Inaczej niż w klasycznych zamachach terrorystycznych, w tym przypadku terroryści nie chcą, aby pojawiły się dowody wskazujące sprawstwo.
Gdyby Rosjanie chcieli dokonać ataku terrorystycznego na polską delegację na lotnisku Siewierny, to, jako państwo dotknięte plagą zamachów terrorystycznych mogli tego dokonać otwarcie obciążając którąś z działających w Rosji organizacji terrorystycznych. Proszę zauważyć, że sprzyjałaby im cała towarzysząca zdarzeniu późniejsza narracja: o bałaganie w służbach polskich i rosyjskich, o nieobecności BOR-u, o braku zabezpieczenia, o miejscu położonym obok lotniska, na które każdy mógł wchodzić, o mgle, która utrudniała widoczność. Zamach terrorystyczny wykonany obcą ręką dawałby masę możliwości interpretacyjnych korzystnych dla Rosjan. Obok bezpośrednich korzyści płynących z likwidacji polskiej delegacji. Usprawiedliwiałby potężną czystkę na Kaukazie, wprowadzenie akcji policyjnych wymierzonych w opozycję przy pełnym zrozumieniu cywilizowanego świata, wzmocniłby pozycję siłowników i samego Putina, dałby Putinowi możliwość propagandowego rozegrania „zamachu” w postaci przykładnego wykrycia i ukarania sprawców, czym zaskarbiłby sobie wdzięczność Polaków, oraz przeprowadzenia w pełni otwartego śledztwa z udziałem międzynarodowym. Nie istniałby problem wraku, czarnych skrzynek, kamizelek kuloodpornych i broni BOR-owców. Środki łączności Rosjanie i tak by sobie przywłaszczyli, a przy biernej postawie rządu polskiego spotkałoby ich i tak to, co ich spotkało, to znaczy połajanki polskich blogerów i Zespołu Parlamentarnego. Ewentualne użycie broni (konwencjonalnej lub nie) groziłoby ponadto szybkim wykryciem tego faktu. Jak pamiętamy miejsce zdarzenia było chronione przez kilka godzin po katastrofie, a dostęp do niego miały jedynie starannie wyselekcjonowane osoby. Później jednak miejsce to nie było chronione wcale. Jak wiemy fragmenty wraku znalazły się w rękach osób prywatnych. Zdobycie takich fantów przez obcy wywiad działający w Rosji byłoby dziecinnie proste, a wykrycie śladów użycia substancji wybuchowej byłoby naturalną (i technicznie banalną) konsekwencją wejścia w ich posiadanie. Zauważmy, że wszelkie działania służb rosyjskich po zdarzeniu były nakierowane nie na zabezpieczenie możliwie wszystkich pozostałości wraku (ich istnienie uwiarygadniało wersję oficjalną), ale na likwidację całej towarzyszącej zdarzeniu scenografii. Pozostawiono jedynie te elementy, które później miały posłużyć w propagandowej akcji „brzoza”. Ta właśnie brzoza (ta z, dwóch, która wygrała casting na bycie przyczyną katastrofy i przeżyła konkurentkę o długie miesiące), stała się głównym rekwizytem polsko-rosyjskiego przedstawienia, i doczekała się czułych uścisków fotoreporterów, dziennikarzy, dwóch prezydentów; została nawet uwidoczniona na monetach bitych przez NBP. Tego ostatniego już nie doczekała, bo wcześniej podzieliła los innych elementów krajobrazu natychmiast po tym, kiedy przestała być potrzebna, a podkreślmy w tym miejscu, że ta smutna bohaterka mogła się stać kluczowym, materialnym dowodem wersji oficjalnej. Prowadzone przy otwartej kurtynie badania rzekomo wbitych w nią elementów skrzydła samolotu mogłyby poważnie zachwiać argumentami strony niechętnej tej wersji. Zamach dokonany na Siewiernym, czy to rękami „terrorystów”, czy to przy założeniu późniejszego upozorowania wypadku, byłby kłopotliwy ze względu na niemożliwość kontrolowania jego przebiegu. Można byłoby być może precyzyjnie doprowadzić do detonacji, ale nie sposób przewidzieć, jakie będą jej skutki, to znaczy gdzie spadną szczątki, bo niekontrolowalnym elementem byłoby zachowanie się załogi i innych osób mogących mieć wpływ na decyzje podejmowane na pokładzie zanim nastąpi manewr podejścia do lądowania, ale również w jego trakcie, a mam na myśli rzekomo znajdującego się w Tu-154 w momencie zdarzenia dowodzącego zabezpieczeniem wizyty majora Florczaka, który miał obowiązek (i nic nie wskazuje na to, by go zlekceważył) wydać polecenie odejścia (bądź nie podchodzenia do lądowania) w sytuacji braku kolumny prezydenckiej w bezpośredniej bliskości pasa, i braku meldunku o przeprowadzonych czynnościach zabezpieczenia pirotechnicznego. Takiego meldunku, jak wiemy, otrzymać nie mógł, ergo – nie mogło dojść nawet do procedury podejścia do lądowania, bo i po co? Żeby wykonać ryzykowną procedurę ćwiczebnie? Dopiero przejęcie polskiej delegacji i skierowanie jej na inne lotnisko, bądź dokonanie zniszczenia statku w innym miejscu pozwala na uniknięcie wymienionych zagrożeń i całkowitą kontrolę nad przebiegiem wydarzeń. Podkreślmy tutaj: zamach musiał być wykonany w 100% skutecznie; nie można było pozwolić na to, by ktokolwiek z polskiej delegacji przeżył, i żeby jakikolwiek z etapów jego przeprowadzania został dostrzeżony bądź utrwalony przez osoby postronne. Lotnisko w Smoleńsku w dniu wizyty głowy obcego państwa, przy obecności dużej liczby zagranicznych gości w Katyniu i ekip telewizyjnych nie dawało takiej gwarancji. Smoleńska mgła (fantastycznie wychwycone ujęcie z „hoboczkami” produkującymi mgłę) mogła przykryć operację ustawiania inscenizacji, ale nie zamach i rozpad 90 tonowej maszyny. W tym miejscu warto przypomnieć szeroko omawianą przez autora amatorską dokumentację wykonaną przez S. Wiśniewskiego, który sfilmował wszystko – mgłę poprzedzającą zdarzenie, miejsce zdarzenia, szczątki samolotu, szachownice, czarne skrzynki, ale nienadlatujący samolot (nawet przy słabej widoczności przy odległości 400 metrów zarejestrowałby się huk silników). Powstaje pytanie, czy brak tej jednej minuty w nagraniu jest skutkiem zaskakującego zbiegu okoliczności, czy też jest następstwem braku takiego zdarzenia jak zbliżanie się Tu-154 do płyty lotniska Siewierny? Szczególne miejsce zajmuje w „Czerwonej Stronie Księżyca” krytyczna analiza zeznań świadków. Jest ona oczywista, w kontekście przyjętych założeń metodologicznych. Ta analiza, stawiane pytania, wzbudziły wśród publiczności falę krytyki podpartej emocjonalnym argumentem, że „nie można krytykować i zarzucać nieścisłości świadkom bliskim ofiarom, a przy tym świadkom stojącym <<po naszej stronie politycznej barykady>>”. To nieporozumienie wynika po raz kolejny z niezrozumienia istoty metody krytycznej oceny źródeł. Ani stosunki świadków z ofiarami, ani ich osobiste przymioty, ani poparcie, jakim się świadkowie ewentualnie cieszą w tych lub innych kręgach, nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma spójność ich relacji oraz racjonalność podejmowanych przez nich działań. Czy (czytelne) poddanie w wątpliwość spójności zeznań ministra Sasina jest atakiem na niego samego? Żadnym, jeśli one rzeczywiście są niespójne, a przyznać trzeba, że są zastanawiające. Ludzie mijają się z prawdą w swoich wypowiedziach publicznych z rożnych powodów, nie tylko z hipotetycznej chęci ukrycia swoich niecnych czynów, ale również powodowani chęcią działania dla dobra publicznego, ze strachu, z powodów taktycznych... Minister Sasin jest jednym z nielicznych ludzi, którzy przeżyli przygotowanie prasowych nekrologów i to, pomimo, że już od godzin przedpołudniowych czasu smoleńskiego wiadomo było, że nie znajdował się na pokładzie feralnego Tu-154. Śmierć ministra Sasina wydawała się tak szczególnie pewna, że jej dementi wzbudziło żywe zainteresowanie najważniejszej, po śmierci L.Kaczyńskiego, osoby w państwie. Jak poinformował Zespół Parlamentarny Witold Waszczykowski, marszałek Komorowski, którego Waszczykowski spotkał w prezydenckiej kancelarii zachowywał się w kwestii Sasina dość specyficznie: „z tego, co pamiętam, marszałek był zaskoczony tą informacją? Pytał jak to możliwe, że tam nie znalazł się Jacek Sasin. Powtarzam, był zaskoczony tym, że minister Sasin żyje”. Pamiętajmy, że podana, jako pewna liczba 97 ofiar Smoleńskiej katastrofy utrzymywała się w mediach dość długo. Minister Sasin był ponadto jedyną osoba, która stanęła samotnie przed obliczem rosyjskich „pograniczników” w odgradzającym od widoku osób postronnych namiocie, by uzyskać łaskawą zgodę na opuszczenie „gościnnej ziemi rosyjskiej”. I minister Sasin znając rzeczywisty przebieg wypadków (przy założeniu hipotezy 2M) musiał sobie doskonale zdawać sprawę, że jego wrogowie są nie tylko w Moskwie, ale – przede wszystkim – w Warszawie. Minister Sasin był najwyższym członkiem polskiej delegacji i najwyższym przedstawicielem państwa polskiego, który zniknął z miejsca zdarzenia, i to w czasie najbardziej gorączkowych przygotowań, na jakiś bliżej nieokreślony czas, który – w zależności od wersji zeznań – trwał do 30 minut do pół godziny, a według ministra Sasina miał być spędzony na oglądaniu historycznych pozostałości dawnej polskiej potęgi. W mgle gęstej jak mleko, jak twierdzą inni świadkowie – mieszkańcy Smoleńska (o ile nimi są). To, czego mi w książce FYM-a zabrakło to postawienia „kropki nad i” w tej sprawie, i podjęcia próby odpowiedzi na pytanie: dlaczego Sasinowi miano by darować życie? Zamachowcy musieli sobie zdawać sprawę, że nawet, jeśli nie ujawni prawdy publicznie, to w prywatnej rozmowie opisze rzeczywisty przebieg wypadków bliskim i zaufanym osobom. Owszem, Sasin, jako osoba wiarygodna i bliska prezydentowi byłby cennym nabytkiem dla akcji dezinformacji. Ale tutaj i tak zyski nie dorównują ewentualnym stratom. Jedyne, co potrafię teoretycznie założyć, aby „sprawa Sasina”, w kontekście, w jakim stawią ja FYM była logicznie spójna, to teza, że Rosjanie nie mieli lepszego wyjścia niż skreślić Sasina z listy poległych, żeby zgadzała się liczba 96 ofiar. To znaczy – proszę pamiętać, że ja nie piszę o tym, w co sam wierzę, ale spekuluję w celu uzupełnienia hipotez zawartych w książce „Czerwona Strona Księżyca” – w czasie inscenizacji smoleńskiej doszło do zdarzenia, którego następstwem była śmierć któregoś z członków prezydenckiej ochrony. To by tłumaczyło „kłopoty” z wydaniem kamizelek kuloodpornych i broni BOR-owców, to by również tłumaczyło zarejestrowane strzały z broni palnej, które miały mieć miejsce w okolicach zdarzenia, a których autentyczność została potwierdzona. To by tłumaczyło cały słynny „film Koli”. Jest oczywiste, że teza o „dobijaniu rannych” z broni niewyposażonej w tłumiki jest bzdurna, ale hipoteza strzałów oddawanych przez funkcjonariusza BOR-u już nie. Pojawienie się takiego funkcjonariusza na miejscu zdarzenia byłoby oczywiste i wynikało z wypełnienia obowiązku ciążącego na funkcjonariuszach BOR-u z mocy ustawy. Oddawanie przez niego strzałów (ostrzegawczych) i próba odnalezienia i zabezpieczenia ciała prezydenta Kaczyńskiego również (a prezydent Kaczyński MUSIAŁ posiadać urządzenie pozwalające na jego lokalizację) nie może zostać uznane za założenie zbytnio na wyrost. Przy założeniu hipotezy 2M taki funkcjonariusz nie mógł przeżyć, bo jako fachowiec zorientowałby się, że ma do czynienia z inscenizacją (choćby nie mogąc zlokalizować ciała prezydenta i nie mogąc doliczyć się ciał w ogóle). Takie zdarzenie byłoby dla strony rosyjskiej mocno kłopotliwe, bo łatwiej lansuje się tezę o jednym nieprawdopodobnym wydarzeniu, gorzej lansuje się tezę o, dwóch, chociaż próbowano, bo przypomnijmy, co o tajemniczej śmierci na ziemi smoleńskiej pisał „Fakt” w maju 2010: „Czy w kwietniu ubiegłego roku w Smoleńsku zginęło 97, a nie jak na początku podawano 96 osób? Takie informacje podaje TVP Info. 97 ofiarą Smoleńska miał być jeden z ratowników naszych wschodnich sąsiadów. Miał zostać przygnieciony przez wrak tupolewa w trakcie podnoszenia go. W dźwigu miała urwać się lina. Tych informacji na konferencji prasowej nie chciał potwierdzić jednak prokurator generalny Federacji Rosyjskiej Jurij Czajka. Jak widać, więc w sprawie Smoleńska wciąż jest więcej niedopowiedzeń niż odpowiedzi.” Dodajmy, że sama wiadomość TVP info brzmiała jednak trochę inaczej: „Trzy dni po katastrofie Tu–154M nr 101 na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj zginął funkcjonariusz Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Federacji Rosyjskiej”. Nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby na obleganym przez dziennikarzy 13 Kwietnia 2010 miejscu zdarzenia fakt wypadku, przyjazd karetki na sygnale, mógł przejść niezauważony. No chyba, że jak lina pękła, to znów „wsie pogibli”. Jak wiemy, stanęło na 96 ofiarach, ale być może było ich 97 lub... 98? Informacji o śmierci funkcjonariusza Ministerstwa ds. Nadzwyczajnych Federacji Rosyjskiej” prokurator Czajka mógł sobie nie potwierdzać, bo nie ma papieru nie ma człowieka, ale ewentualną śmierć członka oficjalnej delegacji na miejscu zdarzenia trudno byłoby wyjaśnić, i cała narracja o „wypadku”, w którym „wsie pogibli” miałaby mocno pechowy start. Jak można było rozwiązać ten palący problem? W jedyny możliwy sposób: poprzez „wsadzenie” funkcjonariusza do Tupolewa i pójście w zaparte w sprawie kamizelek i broni. Ale żeby zgadzało sie 96 ofiar, którąś z ofiar z listy trzeba było skreślić. To oczywiście tylko supozycja, być może są jeszcze inne racjonalne wytłumaczenia w ramach hipotezy 2M zaproponowanej przez FYM-a, chociaż ja nie widzę innego motywu ewentualnego skrócenia listy poległych niż paląca konieczność. Występujący przed Zespołem Parlamentarnym funkcjonariusz BOR-u poddał w wątpliwość obecność na pokładzie TU-154 dowódcy zabezpieczenia wizyty w Smoleńsku. Wprost. Podał również informację, że według jego wiedzy obecny w Katyniu funkcjonariusz BOR-u miał podjąć decyzję o ewakuacji członków polskiej delegacji. Byłaby to decyzja irracjonalna w przypadku wypadku bądź braku wiedzy o zamachu. Byłaby całkowicie zrozumiała, gdyby do śmierci uczestnika obchodów doszło na miejscu zdarzenia, po tym jak zdarzenie miało miejsce. Występująca przed tym samym gremium córka śp. Zbigniewa Wassermana wypowiedziała - relacjonując czynności prokuratury w sprawie badań wykonanych przy okazji ekshumacji - inną kwestię, która do dzisiaj, niepokojąco dźwięczy mi w uszach: „Państwo nie wiecie jak długo oni żyli po tej tragedii. I nigdy się nie dowiecie”. Pora przejść do mankamentów książki FYM-a, bo taka rola recenzenta. Mam wątpliwości, co do przyjętego stylu. Jak wspomniałem na początku, rozumiem świadomy wybór sposobu pisania tej książki, by czytała się łatwo i była dostępna dla każdego Czytelnika? Zgadzam się, że napisanie jej manierą naukową byłoby poważnym błędem. Natomiast specyficzna (bardzo trafiona z drugiej strony) terminologia nadająca książce ładunek emocjonalny, który dobrze, że się w niej znalazł, czyni z niej pozycję w zasadzie hermetyczną i przyswajalną jedynie przez polskiego czytelnika, bo powiedzcie mi, jak przetłumaczylibyście na obcy język „leśnego dziadka” w sposób, który oddaje znaczenie tego określenia? „Forest’s dwarf”? Nierealna postać rodem z baśni opowiadająca nieprawdopodobne historie? A co począć z nieszczęśliwymi „ruskimi”? „Ruskies”? Nie przejdzie, jeśli miałoby to się odnosić do całego narodu, a mało kto na świecie rozumie naturalne dla nas rozróżnienie pomiędzy „Rosjanami”, a „Ruskimi”. „Rosjan” szanujemy i lubimy, „Ruskich” nienawidzimy i pogardzamy nimi. Drugi mankament jest poważniejszej natury. Otóż jak każdy człowiek, który zanim zaczął pisać miał etap „wchłonięcia” całej dostępnej wiedzy za sobą, a potem musiał dokonać wyboru, by uniknąć napisania tysiąca stron, FYM – moim zdaniem – nie uniknął zastosowania pewnego rodzaju skrótów myślowych, czytelnych dla każdego, kto Smoleńskiem się interesuje, zastanawiam się jednak, na ile czytelnych dla kogoś, kto (hipotetycznie) ze sprawą Smoleńska styka się po raz pierwszy. Gdybyśmy podjęli próbę tłumaczenia książki konieczne byłoby jej uzupełnienie o poszerzające wiedzę Czytelnika obszerne didaskalia. Tyle widocznych mankamentów. W podsumowaniu złożyć trzeba ogromne podziękowania za tytaniczny wkład włożonej pracy, za koordynowanie zespołu kilkudziesięciu osób poświęcających swój czas w przeszukiwanie dostępnych materiałów, i za odwagę. Głoszenie wyników własnych, niezależnych analiz w czasie, gdy sprawa, (co zrozumiałe) rozpala serca i umysły, a ponadto pozostaje wciąż elementem bieżącej polityki (a nawet geopolityki) wymaga odwagi. Czy hipoteza FYM-a okaże się prawdą, nie wiem? Jest mocno przekonywująca, co starałem się wykazać, ale miałaby znikome szanse na sali sądowej, w której o winie i karze miałby decydować rzeczywiście niezawisły sąd. Mamy tu do czynienia z klasycznym procesem poszlakowym. Nie taka jest zresztą jej rola. Jej rolą jest wskazywanie możliwego przebiegu wydarzeń, a przez to jednoczesne wskazanie miejsc, gdzie należy szukać dowodów. Większa z nich część znajduje się w Polsce, w Polsce mieszka wielu kluczowych świadków w tej sprawie. Być może doczekamy dnia, kiedy na stawiane przez FYM-a pytania będą musieli odpowiedzieć pod rygorem odpowiedzialności karnej. I na koniec uwaga ogólniejszej natury. Nawet jesli przyjęlibyśmy tezę stawianą przez Przewodniczącego Zespołu Parlamentarnego ds Wjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, że 10 kwietnia 2010 roku Rosja wypowiedziała Polsce wojnę (a z prawnego punktu widzenia taka teza jest uzasadniona), to nie sądze, żeby wyprowdzanie z tej tezy wniosków o konieczności wprowadzenia cenzury w badaniach nad katastrofą też uzasadnione było. Po pierwsze, dlatego, że nie da się jej wprowadzić skutecznie, i jeżeli w obiegu publicznym nie będą się pojawiały pozycje demaskujące, to pozostaną w nim tylko te propagandowe. Po drugie, dlatego, że pomimo katastrofy smoleńskiej obowiązuje nas zasada „business as usual”, bo ona świadczy o odporności narodu na zadawane ciosy. Jednym z obszarów życia narodu jest swoboda prowadzenia dociekań naukowych i wolność słowa. Jeśli ją z najbardziej nawet szlachetnych pobudek zawiesimy na kołku, będzie to częściowe zwycięstwo naszych wrogów, bo oni są wrogami naszej wolności. Po trzecie, choćby z powodów taktycznych warto mieć obok hipotez podważających oficjalne wersje, również te dalej idące, a więc pociągające za sobą hipotetycznie o wiele poważniejsze skutki dla sprawców, gdyby okazały się prawdą. To poprawia, a nie osłabia naszą pozycję negocjacyjną. Gdziekolwiek i z kimkolwiek prowadzimy negocjacje, a nie mam watpliwości, że w tej sprawie należy rozmawiać na świecie i tak się właśnie dzieje. W drugiej części „tryptyku” zajmę się osiągnięciami Zespołu Parlamentarnego ds Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, w trzeciej podejmę próbę opisania ewentualnych konsekwencji, które uprawdopodobnienie obydwu wersji może przynieść. Pamiętajmy, że świat polityki nie jest światem prawdy, ale strategii i taktyki. Jak zauważył Clausewitz wojna jest przedłużeniem polityki (a więc i polityką i wojną rządzą te same podstawowe prawa – Clausewitza tłumaczył Rolex? Na wojnie w polityce nie zdradza się wrogowi swoich planów, ukrywa arsenały, i zwodzi, bo zaskoczenie jest najistotniejszym i polityki i wojny elementem. Ja to rozumiem, ale ja nie jestem politykiem, więc czuję się niezwiązany tego typu ograniczeniami.
P.S. Według moich szacunków książkę przeczytało 30,000 osób w ciągu niecałego miesiąca. Sam nie jestem wielkim miłośnikiem anglosaskich wtrętów, ale tytuł pracy, którą recenzuję, i jego odniesienie do pop kultury niejako to wymusił. Urażonych przepraszam, niechętnym pop kulturze i językowi angielskiemu tłumaczę: "Spacerując po księżycu".
ROLEX
Smoleńsk a sprawa polska Miło mi, że tak zacny autor i publicysta, jakim jest Rolex, człowiek o wielkiej uczciwości intelektualnej, (o co bardzo dziś trudno nie tylko w blogosferze) i pisarskim talencie, zechciał się zainteresować moją książką i poświęcić jej swój specjalny, obszerny post. Jako że „Czerwoną stronę Księżyca” uważam za jedną z najważniejszych rzeczy, które w życiu zrobiłem, postanowiłem, gwoli pewnego uzupełnienia, dorzucić kilka swoich uwag na marginesie Rolexowej recenzji. Książka powstawała przez rok, a stos notatek do niej jest wprost nieprzebrany i szczerze mówiąc, miałem nawet w zamiarze napisać jeszcze dwa dodatkowe rozdziały – po pierwsze: jak możliwa była maskirowka i mistyfikacja katastrofy; po drugie: jak powinno przebiegać śledztwo od momentu jego całkowitej rewizji. W pewnej chwili jednak zdałem sobie sprawę, że w ten sposób z publikacji zrobi się zbyt obszerne dzieło i jego objętość będzie zagrażała jego strawności, postanowiłem, zatem część uwag związanych z tymi dodatkowymi rozdziałami zmieścić w przypisach (oraz aneksach) niż zamęczać Czytelnika kilkudziesięcioma (a może i więcej) następnymi stronami tekstu. Wychodziłem zresztą z założenia, że wiele spraw i tak jest omówionych na blogu, zaś linki włączone do książki (takiemu Czytelnikowi spragnionemu jeszcze „dodatkowej lektury”) mogą pomóc w odnalezieniu tego rodzaju rozważań. Jest jeszcze jedna rzecz, z której zacząłem sobie zdawać sprawę w ostatnich dniach pisania „Czerwonej strony Księżyca”, a która nieco zaczęła studzić mój zapał. Wcale nie jest przesądzone, że do powołania międzynarodowej dochodzeniowo-śledczej komisji w ogóle dojdzie – i to nie, dlatego, że Zachód by takiej komisji nie chciał (gdyby przedstawiono poważne powody do jej powołania), lecz dlatego, że Polska takiej komisji może nie chcieć i skutecznie jej powołaniu się przeciwstawić. Dlaczego? Dlatego, że w niczyim „politycznym interesie” nie jest jej powołanie. Pisząc książkę myślałem, więc o zwykłym polskim Czytelniku, zwykłym Polaku, który musi na siebie wziąć obowiązek zadbania o przyszłe polskie państwo i o pamięć o poległych 10 Kwietnia, ponieważ, o czym jestem coraz poważniej przekonany, już tylko tacy zwykli Polacy są w stanie domagać się powołania tego typu komisji. Jeśli zaś i oni od tej idei odstąpią, to wszelkie drogi do powstania takiej komisji zostaną zamknięte, a przez następne lata będziemy słyszeć „jak to mogło w Smoleńsku być”. Zwracam uwagę na to, iż chodziło mi o polskiego odbiorcę „Czerwonej strony Księżyca”, gdyż ani przez chwilę, tworząc książkę, nie myślałem o odbiorcy zachodnim. Propozycja, by tekst przetłumaczyć od razu na angielski przyszła od jednego z komentatorów i uznałem ją za dobre rozwiązanie do ewentualnej przyszłej edycji publikacji w formie anglojęzycznej właśnie – taka jednak publikacja wymagałaby obszernego wprowadzenia dla osób zupełnie „niewtajemniczonych” w „sprawę smoleńską”, jak też pominięcia wielu szczegółów, w które obfituje polska edycja. Zarzut, więc stawiany przez Rolexa, iż książka jakby nie do końca nadaje się do lektury dla zachodniego odbiorcy, jest wydaje mi się nietrafiony – mój tekst nie był adresowany do takiego odbiorcy, bo nie mógł być. Gdybym miał pisać książkę z myślą o zachodnim czytelniku, skonstruowałbym ją zupełnie inaczej, właśnie biorąc poprawkę na znikomą wiedzę przeciętnego użytkownika tamtejszych mediów o najważniejszej powojennej polskiej tragedii i o oficjalnym, zamataczonym do granic możliwości, pseudośledztwie dotyczącym jej przyczyn. Raz, więc jeszcze powtarzam, że książka była precyzyjnie adresowana i zarazem, (co zrozumiałe po dwóch latach i ukazaniu się mnóstwa publikacji na temat „katastrofy smoleńskiej”) zakładała określoną wiedzę ws. tragedii i różnych sposobów jej badania. Nie załączałem, więc „słowniczka” ani „indeksu osób”, które przywoływane są w książce, przyjmując, iż pewnych rzeczy polskiemu Czytelnikowi nie trzeba już tłumaczyć (tu znowu też względy techniczne, a więc, by publikacji nie obciążać dodatkowymi „aneksami”, były brane przeze mnie pod uwagę). Sprawa umiędzynarodowienia tragedii spoczywa, bowiem przede wszystkim na barkach Polaków. Owszem, jest to już ostatnia deska ratunku w sytuacji, w której po dwóch latach wiemy oficjalnie niewiele więcej niż po dwóch dniach od „katastrofy” - gdybyśmy jednak oczekiwali, iż nagle ludzie Zachodu pochylą się z troską nad naszymi problemami, to byśmy chyba wykazywali nadmierną dozę nie tylko politycznej naiwności. Przypomina mi się w tym miejscu jedna ze scen z „Misji specjalnej” z udziałem H. Kutschnera, gdy jeden z dziennikarzy prezentuje na komputerze amerykańskiemu specjaliście migawki związane z ruskim „sprzątaniem miejsca katastrofy” za pomocą buldożerów i koparek. Zamysł takiej prezentacji był, jak sądzę taki, żeby amerykański gość wyraził stwierdzenie, iż w taki sposób się nikt w cywilizowanym świecie nie obchodzi z terenem, na którym doszło do lotniczego wypadku. Scena ta jednak nasuwała mi skojarzenie z sytuacją, w której przedstawiciele jakiejś humanitarnej misji przybywają do buszu, a tam któryś z tubylców pokazuje jakąś rozwalającą się chatę, mówiąc, że tak właśnie wygląda tubylczy szpital i pytając, co w związku z tym tubylcy powinni zrobić. Można oczywiście uporczywie pokazywać Zachodowi to, „jak to wszystko w Smoleńsku wyglądało”, lecz należałoby przy tej okazji wziąć też pod uwagę to, że ludzie Zachodu mogliby zadać proste i przenikliwe pytania: „no ale czemu wy, Polacy, bojownicy o wolność, nieugięci itd. na to wszystko pozwoliliście? Przecież to wasza największa tragedia powojenna, przecież zabito wam prezydenta i wiele wybitnych osobistości, przecież znaliście Rusków od wieków, nawet lepiej niż my, na Zachodzie. Dlaczego wy, Polacy, patrzyliście na to wszystko z bezradnie rozłożonymi rękami? To była wasza najważniejsza sprawa.” I ten człowiek Zachodu mógłby kontynuować jeszcze w taki sposób: „Mówicie, że nas medialnie oszukano, lecz to przecież WAS przede wszystkim oszukano. Prezentujecie to, jak Ruscy obchodzili się z wrakiem, pokazujecie czerwone trumny – ale to przecież WASZYM obowiązkiem było do tego wszystkiego nie dopuścić.” I na koniec, by nas dobić, rzekłby tak: „Uskarżacie się, że ciemniacy są wszystkiemu winni – tylko, że to WY z powrotem wybraliście ciemniaków, by wami rządzili. Jeśli więc macie jakiś poważny problem, to przede wszystkim sami ze sobą”.
No i do tego właśnie w tych moich uwagach zmierzam – Polska i Polacy mają problem. „Czerwona strona Księżyca” skonstruowana została, zatem trochę jak „kronika wypadków”, tak by krok po kroku pokazać Czytelnikowi: jak wygląda ów problem. Polskie państwo uległo totalnej katastrofie i zawiodło na wszystkich możliwych szczeblach – poczynając od instytucjonalnych, poprzez humanitarne, a kończąc na kulturowo-medialnych. Sprawa wszak nie ogranicza się do faktu, że do zbrodni na polskiej delegacji doszło, ale ma o wiele szerszy, katastrofalny, wymiar. Ofiarom nie udzielono żadnej pomocy. Nie wystąpiono także w obronie ofiar. Nie wszczęto poszukiwań (zwróćmy uwagę na taki fragment wywiadu z E. Kopacz, gdy ta ostatnia ze spokojem mówi o 10-tym Kwietnia: „wcześniej [niż z psychologami rozmawiałam – przyp. F.Y.M.]z Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym i lekarzami. Wszystkie służby, które mogły być w czymkolwiek użyteczne, zostały uruchomione z rana, od razu po katastrofie. I albo już pracowały, albo były postawione w stan gotowości”. Nie poddano nawet badaniom zwłok ofiar. Gdyby zaś tego było mało, media nad Wisłą zaczęły z mozołem konstruować historię lotniczego wypadku, którego na dobrą sprawę nikt nie widział i mało, kto słyszał – wykluczając od samego początku to, co było najbardziej oczywiste w tamtej sytuacji, a więc, że doszło do zbrodniczego ataku na polską delegację. Na tym przecież też nie koniec. Wszczęto wraz ze zbrodniarzami śledztwo po to, by w istocie... Zatuszować zbrodnię. Gdyby ktoś nadal odczuwał niedosyt w tej wyliczance, to dodam, że uruchomiono całą propagandową kampanię szydzącą z „głupiej załogi”, „pijanego szefa Sił Powietrznych”, „upartego Prezydenta”, na koniec zaś głośno obśmiano tragedię podczas opolskiego kabaretonu w 2010 r. To jest wymiar polskiego dramatu. Mówimy czasami o drugim Katyniu, lecz ta analogia tylko po części jest tu uzasadniona. W przypadku ludobójstwa katyńskiego Ruskom, (gdy Niemcy znaleźli i rozkopali masowe mogiły) nie pozostawało nic innego, jak wysłać komisję Burdenki i „naukowo wykazać” wraz z analizą „materiału dowodowego” i „przesłuchaniami świadków”, że zbrodni dokonali Niemcy. W przypadku „operacji Smoleńsk” nie było – na co kiedyś słusznie zwrócił uwagę prof. J. Trznadel – chwili, w której „miejsce Zdarzenia” mogła zbadać jakaś grupa specjalistów „z zewnątrz” (analogicznie jak w przypadku katyńskich dołów śmierci), a więc niepochodzących z kremlowskiego nadania. Zbrodnia drugiego Katynia przeprowadzona została w taki sposób, by od samego początku sprawą zajmowała się „komisja Burdenki 2” wyposażona w „materiał dowodowy” i cały zastęp „świadków” - to zaś pozwoliło samym zbrodniarzom od samego początku kierować dochodzenie na ślepe tory. Polskie instytucje nie widziały tu większego problemu, ograniczając się do mniej lub bardziej wyrazistych pomruków niezadowolenia, tudzież spisywania listy skarg i zażaleń, by przynajmniej w mediach dało się to przedstawić, jako niesamowite monitowanie w trakcie śledztwa. Ruscy nie dają wraku? Monitujemy, by dali. Nie dają rejestratorów? Monitujemy, by dali. Nie dają dokumentacji? Monitujemy, by dali. Czy ktokolwiek w geście sprzeciwu, protestu, niezgody etc. zrezygnował z prowadzenia „badań”, gdy widziano i wiedziano, jak to wszystko wygląda? Ależ skąd. Z miedzianym czołem paradowali wszyscy z „badaczy” i zakończyli z hukiem „badania”, nie przejmując się ani brakiem materiału dowodowego, ani niedostępnością dokumentacji. Czy polskie media się tym wszystkim przejęły? Ależ skąd. Tak właśnie miało wyglądać dochodzenie ws. największej tragedii powojennej Polski, dochodzenie na miarę XXI wieku. Czy ktoś zrobił, choć jeden dokładny i obszernie ilustrujący całą okolicę reportaż o smoleńskim lotnisku wojskowym? Nie zauważyłem. Czy ktoś zrobił reportaż o Jużnym? Nie ma, choć przecież to lotnisko działało 10-go Kwietnia. Czy powstał reportaż pokazujący „prace w terenie” tych fantastycznych „badaczy” z „komisji Millera”, największych ekspertów lotnictwa na świecie? A może jest, chociaż reportaż o akcji ratunkowej na Siewiernym? Zwracam na to wszystko uwagę, ponieważ ruska strona medalu to tylko jedna ze stron. Druga jest nadwiślańska i ta jest o wiele bardziej mroczna, ponieważ (na zdrowy rozum) wydawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, lecz w samej Polsce powinno dziesiątkom instytucji oraz setkom, jeśli nie tysiącom specjalistów zależeć na możliwie najdokładniejszym, najpełniejszym i najbardziej rzetelnym wyjaśnieniu naszej wielkiej tragedii. Tak jednak wcale nie jest, czego najlepszym, choć zarazem wyjątkowo bulwersującym dowodem jest to, iż uznano „ruską jurysdykcję” nad ciałami ofiar i zgodzono się zaraz po zamachu na to, by tych ciał nie poddawać w Polsce badaniom, a więc „nie otwierać trumien”. W „Czerwonej stronie Księżyca” cytuję w formie motta wymowny fragment (skandalicznego doprawdy – miałem w planach zamieszczenie jego większej partii, ale stwierdziłem, że nie będę jednak aż tak zaśmiecał mojej książki) wywiadu T. Torańskiej z E. Kopacz:
TT:„Trumny będą otwierane, to już pani wie?” EK: „Po co! Dlaczego?”
TT:„Bo to nasza specjalność, powiem gorzko. Jak nie za rok, to za 50 lat.”
Ta wymiana zdań starczy za wszystko. Kwintesencja myślenia „oświeconych” i „cywilizowanych”. Sprawa tragedii jest, bowiem już tak oczywista, iż skrajną głupotą, jeśli nie szaleństwem wydaje się tym dwóm interlokutorkom „otwieranie trumien”. Co tu otwierać i po jakiego diabła, skoro wszystko jest arcyboleśnie proste? A przypomnę, że to rozmowa przeprowadzona latem, w sierpniu 2010, kiedy jeszcze żadnej trumny „nie otworzono”. No i teraz, Rolex'ie, weź ten fragment wytłumacz człowiekowi Zachodu. Ten, bowiem by spytał: „to taka osoba u was była wtedy, gdy doszło do tragedii, ministrem zdrowia? To takie podejście do tragedii mają u was dziennikarki i dziennikarze, że się dziwują straszliwie, iż należy po takiej tragedii zbadać ciała ofiar?” I skonkludowałby: „to, czego wy właściwie od nas chcecie? My nie jesteśmy buszmenami przecież, my żyjemy w naszym świecie na zupełnie innych zasadach. Weźcie sobie obejrzyjecie jakieś filmy dokumentalne na temat badań katastrof lotniczych, poczytajcie jakieś książki na ten temat, ale jakoś rozwiążcie swój własny problem, bo macie naprawdę problem bardzo poważny.” Czy nie miałby taki człowiek racji? Wszystkie te uwagi czynię w kontekście tego, moim zdaniem, nieuzasadnionego zarzutu, iż język mojej publikacji mógłby być jakąś barierą w ewentualnej recepcji książki na Zachodzie. To nie o język, bowiem chodzi. I nie o kwestię, czy fraza „leśny dziadek” daje się sensownie oddać w angielszczyźnie. (Nie od dziś zresztą wiadomo, że leksyka polszczyzny jest bogatsza od leksyki angielszczyzny, co wynika z samej morfologii polskiego języka – poza tym polskie doświadczenia z ruską „kulturą” są dużo „bogatsze” i dłuższe niż doświadczenia Anglosasów, stąd nic dziwnego, iż polski obfituje w neologizmy, jakim trudno znaleźć odpowiedniki w angielszczyźnie – w pewnej mierze Orwell („1984”) oraz Burghess („A Clockwork Orange”) próbowali oddać specyfikę sowieckiej rzeczywistości za pomocą specjalnych sformułowań w swoich dziełach, lecz to były dość skromne próby w porównaniu ze skalą zjawiska). Nie chodzi o żaden język czy styl, lecz o to, że sama Polska niemal nic nie zrobiłaby wyjaśnić przyczyny i przebieg tragedii, przyjmując wersję zdarzeń podaną przez Moskwę, jako obowiązującą, kanoniczną i niepodważalną. Jeślibyśmy, więc chcieli tę właśnie prawdę przekazać w prostych i zrozumiałych słowach zachodniemu odbiorcy, to ten zaraz po lekturze pierwszych stron takiego raportu mógłby zapytać: „czy wyście wszyscy tam powariowali? Wam wszystkim odebrało rozum? Jak mogliście na to wszystko spokojnie patrzeć? Jak mogliście na to pozwolić?” Na tym się polska sprawa nie kończy, niestety. Miną wnet, bowiem dwa lata, a przecież NIC się nie zmienia. Weź sobie, Rolex'ie do ręki polskie gazety lub czasopisma. Życie od dawna już „poszło do przodu”. Narracja wypadkowo-zamachowa już okrzepła i właściwie tak się może z wolna zakończyć (tak, zakończyć) proces „wyjaśniania” przyczyn tragedii. Tak, to znaczy jak? O, w ten sposób: na dwoje babka wróżyła, czyli albo w Smolensku był wypadek, albo w Smoleńsku był zamach. Jedni mówią, że doszło do wypadku lotniczego, drudzy powiadają, że dokonano zamachu na Siewiernym – historia zaś pokaże po latach, kto miał rację, choć pewnie spór tak czy tak pozostanie. Ten scenariusz jest, wg mnie, najbardziej prawdpodobny i właściwie na naszych oczach się od dość dawna realizuje, a dzieje się tak dlatego, że – zabrzmi to pewnie okrutnie, nie kryję jednak, iż dla mnie też jest to nie za wesoła wiadomość – mało komu już zależy, by doszło do jakiegoś autentycznego zrewidowania całego śledztwa. Nie tylko instytucjom, nie tylko mediom, także większości Polakom – zbiega się to zaś z nadchodzącymi wielkimi krokami „wyborami” w neo-ZSSR, które (o ile nic nadzwyczajnego się nie wydarzy), otworzą nową epokę sowieckiego neoimperializmu (i dalszego wchłaniania Polski przez Imperium Zła). W tym też kontekście należy usytuować moją książkę, do szczegółów, której teraz jeszcze na chwilę pozwolę sobie wrócić, albowiem mam wrażenie, iż parę istotnych szczegółów umknęło uwadze szacownego recenzenta. Przede wszystkim chciałbym uwypuklić trzy elementy, które zostały w książce, sądzę dość dokładnie, naświetlone. Po pierwsze: moonwalker S. Wiśniewski nie filmował z parametrami czasowymi swego materiału. „Polski montażysta” przyznał to także na jednym z forów już po publikacji pierwszej części mojej książki, gdy wywiązała się dyskusja wokół moich analiz materiałów moonwalkera. Nie przyznał się on jeszcze wprawdzie do tego, że wprowadził później te parametry, dostosowując je do „godziny Morozowa”, czyli 8.41 (pol. czasu) będącej „oficjalną godziną katastrofy” (w taki też sposób korygować będą zeznania oraz swe „rozregulowane zegarki” inni świadkowie), ale sądzę, że na ewentualnym międzynarodowym procesie do tego się przyzna – możliwe nawet, że wskaże fachowców wojskowych, którzy mu taki zabieg doradzili. Po drugie: wbrew oficjalnej narracji, starałem się wykazać, iż lotnisko w Witebsku mogło normalnie funkcjonować, a więc mogło zostać zaproponowane polskim załogom i wykorzystane, jako zapasowe z powodu „smoleńskiej mgły”. Po trzecie: starałem się dowieść, iż z Okęcia 10 Kwietnia wystartowały 4 samoloty: dwa, jaki-40 koło godziny piątej oraz jak-40 z Dowódcami (i niewykluczone, że z kimś pewnie jeszcze) i tupolew koło godziny siódmej. To zapewne jest powód „blackoutu na Okęciu”, ale też nieprawdopodobnych wprost trudności wielu instytucji z ustaleniem przebiegu zdarzeń. Wiemy wszak z oficjalnej opowieści (pomijając może chwilę „informacyjnego zawirowania”, gdy koło 9-tej dwadzieścia 10-04-2010 kursował w przestrzeni medialnej „prezydencki, jak”, który doleciał potem do Smoleńska, jako „prezydencki tupolew”), iż wyleciał tylko dziennikarski jak-40 oraz tupolew z „całą delegacją”. Jeśliby, więc nagle okazało się, że z Okęcia wystartowało tamtego tragicznego dnia dwa razy więcej specjalnych samolotów, to podejrzewam, iż nawet na Czerskiej rozdzwoniłyby się telefony od najwierniejszych czytelników, słuchaczy i widzów. Po czwarte, a takie chyba wrażenie mógłby odnieść potencjalny czytelnik recenzji Rolexa, min. J. Sasin, „ostatni ocalały z katastrofy” nie jest głównym bohaterem mojej książki. To zaś, że 1) jego tak nadzwyczajnie wyróżniono nie tylko 10-go Kwietnia (dołączony, jako 97 „pasażer prezydenckiego tupolewa”), ale i w filmie „Syndrom katyński”, 2) tak wiele jego relacji budzi, (jeśli się je podda porównawczo-krytycznej analizie) wątpliwości, 3) tak dziwne i zupełnie niewytłumaczalne wydaje się jego zachowanie 10-go na Siewiernym, które kontrastuje nieco z 4) tournee urządzonym wraz z innymi akustykami prezydenckimi po Polsce w związku z projekcją filmu „Mgła” - spowodowało, iż poświęciłem mu wiele uwagi, na którą, jak sądzę, jako jeden z najważniejszych świadków (cały czas coś dokładnie ukrywających) zasługuje. Jestem jednak zdania, że dopiero zeznania pod przysięgą i przed międzynarodową komisją pozwolą nie tylko Sasinowi, lecz i wielu innym osobom odzyskać utraconą 10-go Kwietnia pamięć. O ile, powtarzam, do powołania takiej komisji dojdzie. Paradoksalnie wiele znowu zależy od mediów, na ile są one w stanie podjąć na nowo całą sprawę. W tychże mediach wszak ludzie dzielą się na tych, którzy „wierzą, że doszło w Smoleńsku do wypadku” oraz tych, co „wierzą, że doszło do zamachu w Smoleńsku” - mało, kto zaś dopuszcza do myśli takie rozwiązanie, iż oba człony tej alternatywy „smoleński wypadek lub smoleński zamach” mogą być fałszywe. Odrzucenie takiej alternatywy wymagałoby, bowiem zajęcia zupełnie nowej postawy i do tego, co się wydarzyło 10-go Kwietnia i do tego, co się działo potem (choćby w ramach pseudośledztwa). Jeśli natomiast weźmie się zarazem pod uwagę to, iż 1) ludzie mediów nad Wisłą, mimo że wiedzieli 10-go, że przynajmniej trzy samoloty wyleciały rano z Okęcia (o samolocie Dowódców mogli nie słyszeć, bo to była pewnie utajniona sprawa), ale woleli „nie ruszać tematu”, a nawet wziąć na siebie historię z „prezydenckim jakiem”, zamieniając ją w „kaczkę dziennikarską” (vide film „Poranek”), 2) zagadnienia Okęcia unikali przez dwa lata jak diabeł święconej wody (nie szukano żadnych świadków, żadnych dokumentów, żadnych śladów), 3) do dziś wolą zajmować się „bezpiecznymi tematami” - no to można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, iż katastrofa smoleńska państwa polskiego będzie się jak na razie pogłębiać. FYM
ABW. Policja polityczna PO ABW stała się najsilniejszą ze wszystkich rządowych agend. Zajmuje się intensywnym monitorowaniem świata mediów i polityki. Zdobyta wiedza jest używana do ochrony politycznych interesów rządzących. Prezydent Komorowski wręcza awans Krzysztofowi Bondarykowi (źródło: bbn.gov.pl/)
Krzysztof Bondaryk(w grudniu skończył 52 lata) jest najdłużej urzędującym szefem służb w historii III RP – na swoim stanowisku pracuje już ponad cztery lata. ABW za jego rządów stała się najsilniejszą ze wszystkich rządowych agend. Bondaryk wykorzystał fakt ograniczenia wpływów wojskowych służb po rozwiązaniu WSI. Dziś to ABW zajmuje się intensywnym monitorowaniem świata mediów i polityki. Wiedza ta używana jest do ochrony politycznych interesów rządzących. Bondaryk stara się pełnić dla Donalda Tuska rolę, którą Czesław Kiszczak sprawował dla Wojciecha Jaruzelskiego – strzec władzy.
System Bondaryka Niebezpieczny wzrost potęgi Bondaryka dostrzegł Tusk. Jako przeciwwagę dla jego rosnących wpływów wybrał Jacka Cichockiego, ministra spraw wewnętrznych i administracji. Formalnie od listopada ubiegłego roku Cichocki jest koordynatorem działań wszystkich tajnych służb. Tajemnicą poliszynela jest, że obaj panowie za sobą nie przepadają. Cichocki stara się powstrzymywać rozrost wpływów Bondaryka, ale na działania ofensywne na razie go nie stać.
Jak działa „system Bondaryka”? W grudniu ubiegłego roku dziennikarz dużego medium wysłał pytania do ABW dotyczące okoliczności wypadku jednego z ważniejszych oficerów. Dociekał, czy ów oficer nie został pobity przez podwładnego po tym, jak ten przyłapał go ze swoją żoną. Sprawa była poważna, bo skończyła się na kilkutygodniowej absencji w pracy. Dzień po wysłaniu pytań dziennikarz został dopisany do listy pracowników przeznaczonych do zwolnienia w swojej firmie. Przykład z innego obszaru. W maju ubiegłego roku Krzysztof Borowiak, członek zarządu jednej z spółek zależnych giganta energetycznego ENEA, informuje o podejrzeniu ustawienia przetargu. Dowody są mocne, bo wygrywa firma, która nie przedstawiła niezbędnych dokumentów. Borowiak spotyka się z dwoma funkcjonariuszami ABW, którzy jednak nie podejmują żadnych działań zmierzających do wyjaśnienia sprawy. Kilka tygodni później Borowiak nieoczekiwania zostaje odwołany bez podania przyczyn. ABW nie odpowiedziała na moje pytania dotyczące spotkań, a także kwestii, dlaczego nie podjęła działań. Wywalanie ludzi stwarzających kłopoty władzy z pracy było starą metodą Służby Bezpieczeństwa. Jak widać, system i służba się zmieniły, a knowhow pozostało.
Niezatapialny O sile Bondaryka decyduje stabilne zaplecze i umieszczenie ludzi w kluczowych miejscach. Najważniejszym człowiekiem Bondaryka jest wiceminister finansów Andrzej Parafianowicz. Nadzoruje on m.in. urzędy skarbowe, ale również współpracuje z Komisją Nadzoru Finansowego. Przekazuje mu ona informacje o transakcjach, które uważa za pranie brudnych pieniędzy. W czerwcu ubiegłego roku Parafianowicz zdymisjonował szefa białostockiego UKS, wspierającego swoimi działaniami śledztwo w sprawie, w której zarzuty groziły samemu Bondarykowi. Dostało się także prokuratorowi Andrzejowi Piasecznemu, który badał okoliczności kupienia samochodu przez Bondaryka od swojego pracodawcy. W latach 2005-2007 Bondaryk był dyrektorem ds. bezpieczeństwa w operatorze telefonii komórkowej Era. Zdaniem biegłych, którzy zrobili analizę na potrzeby śledztwa, Bondaryk kupił auto po zaniżonej cenie, nawet o 90 tys. zł, a wycenę sfałszowano. W marcu ubiegłego roku funkcjonariusz CBA na potrzeby prokuratury napisał analizę, w której założył postawienie Bondarykowi zarzutów paserstwa i posłużenia się fałszywym dokumentem. 12 maja 2011 roku prokuratorowi Piasecznemu odebrano wszystkie sprawy. Chociaż rzecz ujawniono w mediach, nie miała ona żadnych konsekwencji. W ABW powołano błyskawicznie sztab kryzysowy. Oficerowie ABW przy pomocy swoich kontaktów w środkach przekazu załatwiali, aby starały się one nie drążyć sprawy. Nie była to pierwsza tego typu akcja. W styczniu 2008 roku stanowisko stracił szef białostockiej apelacji Sławomir Luks, pod którego kierownictwem prokuratorzy badali interesy brata Bondaryka.
Polowanie na „kretów” Od kilku tygodni w ABW trwa intensywne poszukiwanie „kretów” przekazujących informacje dziennikarzom. Analizowane są bilingi oficerów i dziennikarzy. W celu wytypowania podejrzanych o przecieki ABW wykorzystała program Secure 360, który gromadzi i analizuje kompleksowo wszystkie dostępne informacje o pracownikach służby (bilingi, odwiedzane strony internetowe, lokalizacje telefonu komórkowego itp.). Program ten pozwala wskazywać osoby najprawdopodobniej odpowiedzialne za przecieki. Ma nawet funkcję podpowiadającą, kto mógł być źródłem świadomym, a kto przypadkowym. Poszło o informacje ujawnione w mediach, m.in. o akcję „Cmentarze”, w której pod pretekstem ochrony polsko-rosyjskiego pojednania inwigilowano „antyrosyjskich” dziennikarzy i polityków. Mieli oni, bowiem stanowić „zagrożenie” dla cmentarzy rosyjskich w Polsce. Za tę sprawę Bondaryk trafił „na dywanik” do Cichockiego. Nie chodziło bynajmniej o fakt inwigilacji, ale o tym, że informacje przeciekły do mediów. Praktycznie, co miesiąc ABW podejmuje rozmaite akcje zabezpieczające. Na przykład ostatnio opracowano operację zabezpieczającą zagraniczne wycieczki z Izraela do Polski. ABW zabrała się też za inwigilację środowisk protestujących w sprawie ACTA. Chodzi o to, aby wytypować osoby kluczowe, które doprowadziły do zainicjowania i przeprowadzenia protestów. ABW inwigiluje bez zgody sądu. Zasada jest prosta. Każdego można zgodnie z prawem przez pięć dni podsłuchiwać bez zgody sądu. Potem teoretycznie należy przestać lub uzyskać zgodę sądu. Problem w tym, że po pięciu dniach zwyczajnie uznaje się poprzednie dni za niebyłe – i tak w kółko.
Kwity, kwity, kwity W tym szaleństwie inwigilacyjnym jest metoda. Jak twierdzą moi rozmówcy z tajnych służb, Bondaryk wzoruje swoją strategię na działalności Edgara Hoovera – legendarnego szefa FBI, który przez pół wieku trząsł amerykańską polityką? Patent był prosty. Hoover zbierał wszystkie informacje kompromitujące polityków i dziennikarzy. Niezależnie od tego, kto wygrywał wybory, Hoover zostawał na stanowisku. Dziś zawartość „szafy” Bondaryka jest przedmiotem spekulacji. Za rękę „złapano” Bondaryka raz. W latach 1998-1999 był on wiceszefem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Wówczas media zarzuciły mu nadużycia przy archiwizacji dokumentów peerelowskiej bezpieki. A chodziło nie o byle, co, tylko o informacje dotyczące operacji „Hiacynt”, podczas której SB rejestrowała osoby o homoseksualnej orientacji. Co ciekawe, akcja „Hiacynt” była prowadzona w Polsce przynajmniej do 1991 roku? Wiedza z tych teczek ma ogromną wartość. Dotyczy nie tylko obecnych polityków, ale również osób zajmujących dziś kluczowe stanowiska w biznesie i administracji. Także dostęp do wiedzy z techniki operacyjnej jest bezcenny. ABW monitoruje wszystkie nocne kluby rozrywkowe w Warszawie. Wiedza tam zdobyta mogłaby niejednemu politykowi czy dziennikarzowi zniszczyć życie rodzinne. Czasy się zmieniają, ale metody działania służb są takie same. Według naszych informatorów, Bondaryk puszcza plotki, że na stanowisku pozostanie tylko do czasu zdobycia uprawnień emerytalnych, co miałoby nastąpić w tym roku. Ale nikt rozsądny w to nie wierzy. – Krzyśkowi za bardzo podoba się władza – twierdzi jeden z jego znajomych. – Poza tym dzięki niemu jego biznesowi koledzy mogą spać spokojnie. Od stołka szefa ABW odklei go dojście do władzy PiS – podsumowuje. Jan Pinski
Prawdziwa historia Rezerwy Federalnej Wiele osób myśli, że konferencja walutowa w Indianapolis była inicjatywą obywatelską wypływającą od małych przedsiębiorców. Lecz dla znawców, każda organizacja, w której działali Henry Payne czy George F. Peabody znaczyła tylko jedno: JP Morgan.
Część książki Origins of the Federal Reserve Wybory prezydenckie w 1896 r. były wielkim narodowym referendum dotyczącym parytetu złota. W tym czasie Partia Demokratyczna została przejęta przez populistyczną, silnie inflacjonistyczną oraz przeciwną złotu frakcję Williama Jenningsa Bryana. Demokraci wspierający twardą walutę oraz parytet złota byli zmuszeni głosować na znienawidzonych republikanów lub zostać w domu w dniu wyborów. Przed rokiem 1890 republikanie byli partią przeciwną złotu, popierali natomiast prohibicję oraz inflację. Jednak od początku lat 90. XIX w. frakcja Rockefellera, dominująca w Partii Republikańskiej w skali kraju, zdecydowała się zrezygnować z kłopotliwego postulatu prohibicji, odbierając Amerykanom niemieckiego pochodzenia główny powód do braku poparcia ich partii. Frakcja Morgana, uprzednio dominująca w Partii Demokratycznej, przewidziała zwycięstwo Bryana na konwencji partii i skontaktowała się z republikanami z obozu Rockefellera i Mckinleya. Kontakt został nawiązany za pośrednictwem młodego kongresmena z Massachussets, Henry’ego C. Lodge’a, który zaproponował następującą umowę: siły Morgana poprą McKinleya w wyborach prezydenckich pod warunkiem, że ten opowie się za parytetem złota. Umowa została zawarta i wielu demokratów przeniosło się do Partii Republikańskiej. Istota amerykańskiego systemu partyjnego uległa drastycznej zmianie. Przed rokiem 1890 scena polityczna w USA miała charakter dwubiegunowy: protekcjonistyczni, etatystyczni oraz inflacjonistyczni republikanie konkurowali z wolnorynkowymi i opowiadającymi się za twardą walutą demokratami przy systematycznym wzroście poparcia dla demokratów. Po roku 1890 republikanie bezwzględnie zdominowali demokratów. Taka sytuacja utrzymała się aż do wyborów podczas kryzysu w 1932 r. Zwolennicy Morgana byli przeciwni polityce Bryana, która była nie tylko populistyczna i inflacjonistyczna, ale również wroga bankom z Wall Street; zwolennicy Bryana woleli kontrolowaną przez Kongres inflację dolara od bardziej subtelnej różnorodności pieniężnej, kontrolowanej przez uprzywilejowane banki. Morganowie chcieli użyć parytetu złota zagwarantowanego przez zwycięstwo wyborcze McKinleya, jako twardowalutowego kamuflażu dla zmiany systemu na mniej podatny na inflację (przynajmniej powierzchownie), ale w większym stopniu kontrolowany przez elity dużych banków. Na dłuższą metę standard złota pod kontrolą duetu Morgan-Rockefeller był zdecydowanie bardziej zgubny dla szczerej idei twardej waluty, aniżeli polityka Bryana czy poparcie dla srebra, jako pieniądza. Zaraz po zwycięstwie McKinleya grupa Morgana i Rockefellera zaczęła organizować ruch „reformatorski”. Celami tego ruchu było uleczenie „nieelastyczności” pieniądza w istniejącym systemie waluty złotej oraz rozpoczęcie procesu tworzenia banku centralnego. Metody działania były podobne do tych z okresu tworzenia ruchu popierającego parytet złota, czyli priorytetem było uniknięcie publicznych podejrzeń o kontrolę całego procesu przez banki i Wall Street poprzez uzyskanie pozornego wizerunku ruchu obywatelskiego. W tym celu grupa rozmyślnie skupiła się na samym sercu USA, czyli na regionie środkowozachodnim, koncentrując wokół siebie nie tylko bankierów, ale także biznesmenów, ekonomistów i wykładowców akademickich, którzy zapewnili reformatorom powszechny szacunek, siłę przekonywania i odpowiednie zaplecze eksperckie. Ruch reformatorski został zapoczątkowany przez memorandum do Izby Handlowej w Indianapolis[1], które nawoływało stan Indiana do przejęcia inicjatywy w reformie walutowej. Nadawcą notatki był Hugh Henry Hanna, zaangażowany wcześniej w kampanię Morgana na rzecz parytetu złota. Memorandum okazało się skuteczne — na polecenie stanowej Izby Handlowej delegaci z 12 pomniejszych izb handlowych środkowozachodnich miast spotkali się w Indianapolis 1 grudnia 1896 r. Uczestnicy spotkania domagali się wielkiej konferencji walutowej z udziałem przedsiębiorców, która wedle ich postulatu odbyła się 12 stycznia 1897 r., również w Indianapolis. Obecni byli przedstawiciele 26 stanów oraz Dystryktu Kolumbii. Ruch dążący do reformy walutowej został oficjalnie zapoczątkowany. Wpływowy „Yale Review” przedstawił konferencję, jako próbę powstrzymania wzrostu społecznej wrogości wobec bankierów. Napisano, że „na konferencji byli różni przedsiębiorcy, nie tylko bankierzy”[2]. Uczestnicy konferencji mogli być faktycznie przedsiębiorcami, ale na pewno nie byli poplecznikami ruchów obywatelskich. Przewodniczącym konferencji walutowej był C. Stuart Patterson, rektor University of Pennsylvania Law School i członek rady finansowej kolei Morgana. W pierwszych dniach zjazdu utworzono komitet wykonawczy, który miał egzekwować ustalenia obrad po zakończeniu konferencji. Na przewodniczącego wybrano Hugh Hannę, który miał za zadanie powołać pozostałych członków komitetu. Hanna wybrał wpływowych ludzi świata finansów i korporacji. W skład komitetu wchodzili:
John J. Mitchell z Chicago — prezes funduszu oszczędnościowego w Illinois oraz dyrektor kolei Chicago, Pittsburgh, Fort Wayne i Alton. Mitchell został mianowany skarbnikiem komitetu.
H.H Kohlsaat — publicysta „Chicago Times-Herald” i „Chicago Ocean Herald” oraz przyjaciel i doradca wspieranego przez Rockefellera prezydenta Williama McKinleya.
Charles Custis Harrison — rektor University of Pennsylvania, który dorobił się fortuny jako rafinator cukru w spółce z wpływowym Havemeyerem.
Alexander E. Orr — bankier grupy Morgana z Nowego Jorku, dyrektor prowadzonych przez Morgana kolei Erie, Chicago, Rock Island, Pacific; ponadto dyrektor Narodowego Banku Handlowego oraz wpływowego wydawnictwa Harper Brothers. Orr był także partnerem w największej w kraju firmie handlującej zbożem oraz dyrektorem kilku firm ubezpieczeniowych.
Edwin O. Stanard — sprzedawca zboża z St. Louis, były gubernator Missouri oraz były wiceprezydent Narodowej Rady Handlu i Transportu.
E. B. Stahlman — właściciel „Nashville Banner”, komisarz kolei południowych oraz Steamship Association, były wiceprezydent kolei Louisville, New Albany i Chicago.
E. Willson — wpływowy prokurator z Louisville i przyszły gubernator Kentucky.
Dwoma najbardziej interesującymi i wpływowymi członkami komitetu wykonawczego byli Henry C. Payne oraz George F. Peabody. Henry Payne był liderem Partii Republikańskiej w Milwaukee i prezesem zdominowanej przez Morgana firmy telekomunikacyjnej w Wisconsin. Przez wiele lat pełnił rolę dyrektora North American Company, dużego zakładu usług komunalnych kierowanego przez Charlesa W. Wetmore’a z Nowego Jorku. North American Company była strategiczną inwestycją Morgana. W jej radzie zasiadało dwóch głównych finansistów jego grupy: Edmund C. Converse oraz Robert Bacon — partner w JP Morgan i jeden z bliższych przyjaciół Roosevelta, później mianowany przez niego na podsekretarza stanu. Jak tylko Roosevelt został prezydentem po śmierci McKinleya, mianował Payne’a na poczmistrza generalnego Stanów Zjednoczonych? Z tego stanowiska usunięto oddanego Rockefellerowi Marka Hannę z Ohio. Ten urząd miał ówcześnie strategiczne znaczenie polityczne w administracji. Mianowanie Payne’a miało na celu przełamanie całkowitej kontroli Marka Hanny nad Partią Republikańską. Wydaje się jasne, że ten ruch był częścią ataku Roosvelta na Standard Oil i wpływy stronnictwa Rockefellera[3]. George F. Peabody, jako jeszcze bardziej wpływowy członek grupy Morgana, został mianowany sekretarzem komitetu wykonawczego konwencji walutowej. Wywodził się z grupy Boston Brahmins, która była personalnie i finansowo połączona z Morganami — członek tej wspólnoty był m.in. drużbą na ślubie J.P. Morgana. Peabody w przeszłości założył międzynarodowy bank, którego partnerem był ojciec J.P. Morgana, Junius. George F. Peabody był prominentnym bankowcem inwestycyjnym w Nowym Jorku posiadającym rozległe inwestycje w Meksyku. Pomagał także reorganizować firmę General Electric dla Morganów, a także dostał w późniejszym okresie propozycję pracy, jako sekretarza skarbu w administracji Wilsona, znany w niej, jako „mąż stanu bez CV”[4]. Wiele osób jest błędnie przekonana, że konferencja walutowa w Indianapolis była spontaniczną inicjatywą obywatelską wypływającą od małych przedsiębiorców ze środkowego zachodu. Dla znawców tematu każda organizacja, w której działali Henry Payne, Alexander Orr, czy szczególnie George F. Peabody, znaczyła ni mniej, ni więcej tylko jedno: J.P. Morgan. Uczestnicy konferencji walutowej szybko ustalili, że należy naciskać na prezydenta McKinleya, aby osiągnąć dwie rzeczy: utrzymać parytet złota oraz stworzyć nowy system „elastycznych” kredytów. Aby osiągnąć ten cel, sugerowano McKinleyowi powołanie prezydenckiej komisji walutowej w celu przygotowania ustaw wprowadzających nowy system walutowy. McKinley przychylił się do propozycji i sygnalizując Rockefellerowi zgodę, 24 lipca wysłał Kongresowi wiadomość sugerującą szybkie utworzenie owej komisji. Głosowanie nad narodową komisją walutową pomyślnie zakończyło się w Izbie Reprezentantów, ale umarło w Senacie[5]. Rozczarowany, lecz niezrażony porażką komitet wykonawczy powołał własną komisję walutową. George F. Peabody był kluczową postacią tworzenia owej komisji, jako że był łącznikiem finansjery Nowego Jorku z komisarzami z Indianapolis. Wybór członków komisji odbył się na zaaranżowanym przez Peabody’ego spotkaniu w Saratoga Springs w domku letniskowym Spencera Traska. Członkami nowej komisji zostali:[6]
George F. Edmunds — były senator republikański z Vermont, adwokat i dyrektor kilku kolei.
C. Stuart Patterson — dziekan University of Pennsylvania Law School oraz wysoki urzędnik kontrolowanych przez Morgana kolei.
Charles S. Fairchild — bankier z Nowego Jorku, były partner banku inwestycyjnego grupy Boston Brahmins, kierownik oraz dyrektor dwóch kolei. Fairchild, jako aktywny polityk stanowy, był mianowany na sekretarza skarbu w administracji Clevlanda. Jego ojciec, Sidney T. Fairchild, był wziętym adwokatem pracującym dla spółki kolejowej Morgana w Nowym Jorku.
Stuyvesant Fish — potomek dwóch arystokratycznych rodów z Nowego Jorku, partner w banku inwestycyjnym Morgana, a później prezydent kolei Illinois oraz powiernik funduszu emerytalnego. Ojciec Fisha był senatorem, gubernatorem oraz sekretarzem stanu.
Louis A. Garnett — czołowy przedsiębiorca z San Francisco.
Thomas G. Bush — pochodzący z Alabamy dyrektor kolei Birmingham.
J.W. Fries — czołowy producent bawełny z Północnej Karoliny.
William B. Dean — kupiec z St. Paul w stanie Minnesota, dyrektor transkontynentalnych kolei należących do Jamesa J. Hilla, sojusznika Morgana w walce o wpływy w kolejachNorthern Pacific z Harrimanem, Rockefellerem, Kuhnem i Loebem.
George Leighton — adwokat Missouri Pacific Railroad z St. Louis.
Robert S. Taylor — adwokat General Electric Company należącej do Morgana, pochodzący z Indiany.
Najważniejszym człowiekiem w komisji był jednak James Laurence Laughlin — profesor kierujący zakładem ekonomii politycznej na ufundowanym przez Rockefellera Uniwersytecie w Chicago, wydawca prestiżowego „Journal of Political Economy”. Laughin był odpowiedzialny za nadzór i sporządzanie raportów z działań komisji. W rzeczywistości raporty pisało dwóch studentów Laughina — Henry Parker Willis i L. Carroll Root. Prace komisji walutowej pochłonęły 50 000 dolarów, które zostały zebrane przez społeczność korporacyjno-bankową. Dużą kwotę zebrali Peabody i Orr. Znaczne dotacje wpłynęły także od magnata górniczego Williama E. Dodge’a, handlarza bawełną i kawą Henry’ego Hentza oraz osobiście od J.P. Morgana. Zebrana kwota pozwoliła na wynajęcie biura w Waszyngtonie oraz na zatrudnienie pracowników odpowiedzialnych za dystrybucję ankiet skierowanych do setek niezależnych ekspertów w celu poznania ich opinii na temat proponowanej reformy walutowej. Prace rozpoczęły się w połowie września 1897 r. Do grudnia tego roku komisja walutowa analizowała odpowiedzi ekspertów zestawione przez Roota i Willisa. Celem zbierania tych opinii było pozyskanie pozornie szeroko zakrojonego poparcia ekspertów dla rekomendacji komisji. Po drugie, zaangażowanie bardzo wielu niezależnych ekspertów miało sprawić, że działania komisji musiały zostać zauważone zarówno przez Kongres, jak i przez społeczność przedsiębiorców. Aby osiągnąć te cele, w połowie grudnia postanowiono opublikować efekty prac komisji wraz z opiniami ekspertów, które komisja posiadała. Jakkolwiek plany opublikowania opinii eksperckich w tym okresie upadły, to zostały one później opublikowane, jako seria publikacji University of Pennsylvania[7]. Równolegle do działań komisji walutowej, komitet wykonawczy (utworzony wcześniej w Indianapolis) rozwijał nowe metody kształtowania opinii publicznej przy pomocy uzyskanych kwestionariuszy eksperckich. W listopadzie Hugh Hanna zatrudnił, jako swojego asystenta Charlesa A. Conanta, którego zadaniem było przygotowanie opinii publicznej na przyjęcie rekomendacji komitetu. Kampania przygotowawcza zaczęła się 1 grudnia, kiedy to Conant opublikował artykuł w magazynie „Sound Currency”. Publikacja zawierała wnioski identyczne do tych z rekomendacji komisji walutowej, które Conant podpierał nie tylko swoją wiedzą z historii bankowości, ale również dotychczas nieopublikowanymi nigdzie indziej fragmentami opinii eksperckich z ankiet. Przez następne kilka miesięcy Conant pracował z Julesem Guthridgem, sekretarzem generalnym komisji. Na początku zachęcali wydawców gazet do drukowania streszczeń opinii, które posiadali. Jak Guthridge napisał pozostałym członkom komisji, stymulował tym samym „publiczną ciekawość” dotyczącą nadchodzącego raportu, stosując przy tym „ostrożną manipulację”. Zdołał dotrzeć ze wstępnym raportem komisji do 7 500 małych i dużych gazet. „Raport był drukowany głównie w częściach, czasami nawet w całości” — raportował Guthridge. W międzyczasie Guthridge i Conant zdobywali listy poparcia raportu komisji od wpływowych osób w kraju. Wstępna wersja tego raportu została opublikowana 3 stycznia 1898 r. Jak tylko dokument ujrzał światło dzienne, listy poparcia zostały wysłane do gazet. Guthridge i Conant zdołali szybko zorganizować grupę 100 000 korespondentów „poświęconych wprowadzeniu w życie planu komisji dotyczącego reformy walutowo-bankowej”[8]. Najważniejszym celem raportu wstępnego komisji było zrealizowanie obietnicy McKinleya przez skodyfikowanie tego, co już w praktyce istniało, czyli dominacji parytetu złota przy redukcji statusu srebra do roli monety zdawkowej. Finalizacja zwycięstwa nad Bryanem i jego polityką była jednak tylko formalna; na dłuższą metę ważniejszą częścią raportu było wezwanie do większej elastyczności w działalności bankowej, tak, aby kredyt w banku mógł być zwiększony podczas recesji lub w razie niepomyślnych zbiorów u rolników. Wartość merytoryczna propozycji reform komisji miała tutaj bardzo niewielkie znaczenie; dużo ważniejsze było ogólne zwrócenie uwagi na potrzebę reform bankowych. W momencie, gdy opinia publiczna była już odpowiednio pobudzona raportem wstępnym, komitet wykonawczy zdecydował się zorganizować drugą i ostatnią konferencję walutową w Indianapolis, która odbyła się 25 stycznia 1898 r. Drugi zjazd był zdecydowanie większym wydarzeniem, na które przybyło aż 495 delegatów z 31 stanów. Spotkanie było pełne wpływowych liderów korporacyjnych i finansowych. Największą delegację miał naturalnie stan Indiana (85 delegatów), ale z Nowego Jorku przybyło aż 74 delegatów pochodzących ze znaczących instytucji. Liderzy korporacyjni, którzy byli obecni to:
Alfred A. Pope — producent żelaza oraz prezes National Malleable Castings Company z Clevland.
Virgil P. Cline — radca prawny firmy Rockefellera Standard Oil w Ohio.
C.A. Pillsbury — organizator największych na świecie młynów produkujących mąkę z Minneapolis i St. Paul.
Marshall Field z Chicago.
Albert A. Sprague — dyrektor Chicago Telephone Company, filii monopolu telekomunikacyjnego Morgana.
Franklin MacVeagh — hurtownik z Chicago oraz wujek starszego partnera w firmie prawniczej z Wall Street, która doradzała J.P. Morganowi. MacVeagh był człowiekiem Morgana na dobre i na złe. Został później sekretarzem skarbu w administracji Tafta. Jego teść, Henry F. Eames, był założycielem Commercial National Bank of Chicago, a jego brat Wayne miał wkrótce zostać powiernikiem firmy ubezpieczeniowej kontrolowanej przez Morgana. Były sekretarz skarbu Charles S. Fairchild w swoim wystąpieniu przed zgromadzeniem stwierdził, że najważniejszym celem spotkania jest zmobilizowanie najpotężniejszych przedsiębiorców w kraju do przystąpienia do ruchu reformatorskiego. Fairchild powiedział: „jeśli przedsiębiorcy poważnie zastanowią się nad tymi sprawami, w znacznej mierze zgodzą się z naszymi postulatami i przez tę zgodę ich głos będzie miał decydujący wpływ. Mówię Wam wszystkim, zjednoczmy się”. Leslie M. Shaw — członek prezydium konferencji oraz gubernator Iowa — nieco obłudnie stwierdził: „Nie jesteście bankierami, bo na naszym spotkaniu jest tylko kilku bankierów. Jesteście przedsiębiorcami i producentami, którzy reprezentują finansowe interesy kraju”. Na konferencji było oczywiście bardzo wielu bankierów[9]. Sam Shaw był prezesem Bank of Dension oraz posiadał mały bank w Iowa. Jego wypowiedź była motywowana wieloletnią przyjaźnią z wpływowym senatorem Williamem Boydem Allisonem, który później zapewnił przyjacielowi funkcję sekretarza skarbu. Allison był blisko związany z Charlesem E. Perkinsem, bliskim współpracownikiem Morgana[10]. Wysłannikami na drugą konferencję byli także prominentni ekonomiści, którzy przybyli jednak nie z racji akademickich osiągnięć, tylko, jako reprezentanci konkretnych społeczności biznesowych. Profesor Jeremiah W. Jenks z Cornell, orędownik rządowej kartelizacji trustów oraz przyszły doradca Roosevelta, przybył na konferencję, jako wysłannik Ithaca Business Men’s Association. Frank W. Taussig z Uniwersytetu Harvarda reprezentował Cambridge Merchant Association, a Arthur T. Hadley, przyszły rektor Uniwersytetu Yale, przybył, jako delegat Izby Handlowej New Haven. Frank M. Taylor z University of Michigan był wysłannikiem Ann Arbor Business Men’s Association. Każdy z tych mężczyzn zajmował wysokie miejsce w hierarchii ekonomicznej. Jenkins, Taussig i Taylor byli członkami komitetu walutowego przy American Economic Association. Hadley zaś był wiodącym ekonomistą zajmującym się kolejami oraz zasiadającym w radach nadzorczych wielu kolei Morgana[11]. Taussig i Taylor zajmowali się teorią pieniądza. Chociaż popierali parytet złota, to nawoływali do reformy, która sprawiłaby, że podaż pieniądza byłaby bardziej elastyczna. Taussig[12] wzywał do drukowania papierowego dolara przez Bank Narodowy, który to poddawałby się inflacji, dostosowując się do potrzeb biznesu. Taussig ujął to w ten sposób, że waluta „rosłaby bez przeszkód, jako że potrzeby społeczeństwa spontanicznie się tego domagają”. Taylor chciał zmodyfikowania parytetu złota przez „świadomą kontrolę ruchu pieniądza” przez rząd „w celu utrzymywania stabilności systemu kredytowego”. Taylor uzasadniał rządowe zawieszenie wymiany banknotów na kruszec, gdyż umożliwiało ono „ochronę rezerw złota”[13]. 26 stycznia, zgodnie z oczekiwaniami, jednogłośnie podpisano raport wstępny konferencji, po czym profesor J. Laurence Laughlin dostał zadanie zredagowania bardziej złożonego raportu końcowego, który został opublikowany i rozesłany kilka miesięcy później. Raport końcowy konferencji nie tylko popierał poszerzenie bazy aktywów zabezpieczających znaczne zwiększenie podaży pieniądza, ale również jednoznacznie domagał się utworzenia banku centralnego, jako monopolisty w drukowaniu pieniędzy[14]. Uczestnicy konferencji rozpoczęli głoszenie dobrej nowiny o reformie bankowej środowiskom korporacyjnym i finansowym. Kilka miesięcy po konferencji (kwiecień 1898 r.) A. Barton Hepburn — prezes najważniejszego dla Morgana banku w Nowym Jorku i jeden z twórców banku centralnego — zaprosił Roberta S. Taylora — komisarza konferencji walutowej w Indianapolis — do przemówienia przed zgromadzeniem bankowców z Nowego Jorku na temat reformy walutowej. Przemówienie było potrzebne, ponieważ: „bankowcy, jak reszta ludzi, potrzebują szkolenia na ten temat”. Wszyscy uczestnicy konferencji w Indianapolis, a przede wszystkim Taylor, byli aktywni w pierwszej połowie 1898 r., usilnie namawiając przedsiębiorców w całym kraju do poparcia reformy walutowej. Tymczasem w Waszyngtonie zespół lobbingowy Hanny i Conanta kontynuował swoje działania. Projekt nowej ustawy zawierający postanowienia komisji walutowej został przedstawiony w styczniu przez kongresmena z Indiany Jesse’ego Overstreeta. Projekt został zaakceptowany przez Komisję ds. Bankowości i Pieniądza w maju. W międzyczasie Conant niemal nieustannie spotykał się z członkami komisji bankowej. Na każdym etapie procesu legislacyjnego Hanna wysyłał listy do uczestników konferencji w Indianapolis oraz do opinii publicznej, nawołując do listownego poparcia projektu ustawy. Podczas tej agitacji Lyman J. Gage — sekretarz skarbu w rządzie McKinleya — blisko współpracował z Hanną i jego ludźmi. W efekcie działań Gage’a kilka projektów ustaw dotyczących reformy walutowej zostało zgłoszonych do Kongresu w latach 1898 i 1899. Gage był jednym z najwyżej postawionych ludzi pilnujących interesów Rockefellera w bankowości. Jego nominacja na sekretarza skarbu została zapewniona przez Marka Hannę z Ohio, który był fundatorem i politycznym guru prezydenta McKinleya. Hanna był zarazem starym przyjacielem ze szkoły i współpracownikiem biznesowym Johna D. Rockefellera. Przed nominacją na sekretarza Gage był prezesem potężnego First National Bank of Chicago, głównego banku komercyjnego Rockefellera. Podczas swej pracy na stanowisku sekretarza skarbu, Gage próbował zarządzać skarbem jak bankiem centralnym, pompując pieniądze w gospodarkę podczas recesji przez skupowanie obligacji państwowych na wolnym rynku i składanie dużych depozytów do państwowych banków lokalnych. W 1900 r. Gage na próżno wzywał do utworzenia sieci lokalnych banków centralnych. W swoim rocznym sprawozdaniu, jako sekretarz skarbu USA w 1901 roku, Lyman Gage ujawnił swoje prawdziwe intencje, wzywając do natychmiastowego utworzenia rządowego banku centralnego. Bez banku centralnego „prywatne banki są osamotnionymi jednostkami bez żadnych wzajemnych interesów”. Jeśli nie utworzymy banku centralnego — ostrzegał[15] — powtórzy się panika z 1893 r., Kiedy opuszczał swój urząd na początku następnego roku, Lyman Gage dostał posadę prezesa w US Trust Company Rockefellera w Nowym Jorku[16].
[1] Zob. James Livingston, Origins of the Federal Reserve System: Money, Class, and Corporate Capitalism 1890 – 1913, Cornell University Press, Ithaca, New York, 1986, s. 104 – 105.
[2] Zob. Yale Review 5, 1897, s. 343 – 345, dostępne także w dz. cyt., s. 105.
[3] Philip H. Burch Jr., Elites in American History, tom 2, The Civil War to the New Deal, Holmes and Meyer, New York, 1981, s. 189.
[4] Tamże, s. 231, 233. Zob. też Louise Ware, George Foster Peabody, University of Gerogia Press, Athens, 1951, s. 161 – 167.
[5] Zob. Kolko, The Triumph of Conservatism: A Reinterpretation of American History(Glencoe, Ill.: Free Press, 1983), s. 147-148.
[6] Zob. Livingston, Origins, s. 106 – 107.
[7] Tamże, s. 107 – 108.
[8] Tamże, s. 109-110.
[9] Tamże, s. 113 – 115.
[10] Zob. Murray N. Rothbard, The Federal Reserve as a Cartelization Device: The Early Years, 1913–1920, [W:] Money in Crisis, red. Barry Siegel (San Francisco: Pacific Institute, 1984), s. 95 – 96.
[11] Prace Conanta, Hadleya i Taussiga zob. Carl P. Parrini and Martin J. Sklar, New Thinking about the Market, 1896–1904: Some American Economists on Investment and the Theory of Surplus Capital, „Journal of Political Economy”, Czerwiec 1898, s. 293 – 322. Autorzy wskazują, że najważniejsze dzieła Conanta i Hadleya z 1896 r. były publikowane przez G.P. Putnam’s Sons of New York. Prezesem tego wydawnictwa był George Haven Putnam, lider ruchu postulującego o nowy system bankowy. Tamże, s. 561.
[12] Frank W. Taussig, What Should Congress Do About Money?, „Review of Reviews”, Sierpień 1893, s. 151. Zob. także dz. cyt., s. 269.
[13] Tamże, s. 392 – 393.
[14] F.M. Taylor, The Final Report of the Indianapolis Monetary Commission, „Journal of Political Economy”, 6, Czerwiec 1898, s. 293–322. Taylor okazywał radość mówiąc, że konwencja była „jednym z ważniejszych ruchów naszych czasów — pierwszy raz klasa biznesowa współpracowała w celu wprowadzenia radykalnej zmiany w systemie prawnym”. Zob. tamże, s. 322.
[15] Zob. Livingston, Origins, s. 153.
[16] Zob. Rothbard, Federal Reserve, s. 94 – 95.
Murray N. Rothbard Tłumaczenie: Maciej Troć
Doradca KE nawołuje do gwałcenia i oblewania kobiet kwasem Zapewne pamiętacie słynną sprawę AntyKomora, kiedy to student, który umieszczał niesmaczne żarty o prezydencie został odwiedzony przez smutnych panów z ABW. Na stronie poza głupimi żartami nie było jednak przypadków namawiania do popełnienia przestępstwa. Ot zwykła twarda satyra, jakiej np. w USA pełno. Jakiś czas później pewien anonimowy troll napisał na salonie24 notkę, w której ogłosił zbieranie podpisów pod petycją o powieszenie Donalda Tuska. W mediach zawrzało, a prowokator został okrzyknięty blogerem salonu24, co oczywiście nie miało wiele wspólnego z rzeczywistością. Ot zwykły troll otworzył konto i postanowił nabazgrać. Te przypadki spotkały się z reakcją władz, ABW, policji, portali, gazet i telewizji, a do szczęścia brakowało tylko oficjalnego potępienia wystosowanego przez prezydenta UE. Okazuje się jednak, że jest władza, ludzie oraz podludzie. Takimi podludźmi są libertarianie i wszelkiej maści wolnościowcy, których można opluwać i obrażać, a ponieważ nie mamy swoich ludzi w mediach pies z kulawą nogą się o nas nie upomni. Powtarzałem wielokrotnie, że totalniacy nienawidzą nas za naszą wolność, ale nawet w najgorszych koszmarach nie przypuszczałem, że w Polsce można bezkarnie nawoływać do gwałcenia i oblewania kobiet kwasem. Nie miałem zamiaru nawet pisać tej notki gdyż nie chciałem robić temu osobnikowi dodatkowej reklamy jednak od publikacji jego wpisu 22 lutego 2012 roku minęło już trochę czasu i nadal brak reakcji zarówno mediów jak i policji. A więc mamy do czynienia z sytuacją dokładnie przeciwną niż afera z Antykomorem lub wisielcem od Tuska. W tych przypadkach obiektem "ataku" była, bowiem władza, a teraz są przecież tylko zwykli ludzie. Jak widać w Polsce poseł bezkarnie może stwierdzić, że trzeba zastrzelić szefa największej partii opozycyjnej, a później, gdy pojawia się Ryszard C. wszyscy wielce zdziwieni zastanawiają się jak do tego mogło dojść. Nawoływanie do przemocy wobec ludzi mających odmienne poglądy polityczne staje się powoli w Polsce normą. Dr Jacek Kardaszewski, pełniący rolę eksperta Komisji Europejskiej w dziedzinie nauk socjologiczno-ekonomicznych, były wykładowca makroekonomii, mikroekonomii, etyki biznesu i filozofii na Politechnice Łódzkiej, autor książki „Narodziny marketingu z ducha ekonomii” pisze na swoim blogu tak:
"22 lutego 2012 autor: Jacek Kardaszewski Pędzić je, jak czerwonego w latach osiemdziesiątych. Taka jest potrzeba chwili. Paradoksalnie, dziś to właśnie ono, libertariańskie (neoliberalne) bydlę – w Polsce znane, jako „korwinowskie” – jest największym zagrożeniem wolności. W społeczeństwie neoliberalnym, libertarianie są jak SS w nazistowskich Niemczech. (...) Niszczcie korwinowców, gwałćcie ich żony i córki, polewajcie kwasem solnym ich kochanki, palcie ich domostwa i samochody, bo jeśli tego nie uczynicie, to samo oni jutro zrobią z wami. Wyślą wasze córki na ulice, aby zarabiały, jako prostytutki. Wyślą całe wasze potomstwo na ulicę: nie tylko córki, ale i synów, nie darują także waszym wnukom obojga płci. (...) Słowem, niszczcie komercyjnych nazistów, zanim oni zniszczą was. Znęcajcie się nad nimi, zanim oni znęcać się będą nad wami. BEZ PRZEBACZENIA!" Jakby tego było mało dr Kardaszewski brnie dalej. Dziś, czyli 1 marca opublikował kolejny wpis:
"Z libertarianami, swoimi naturalnymi wrogami, lewica, a zwłaszcza nacjonalistyczna lewica, nie może obchodzić się „w białych rękawiczkach”. W ogóle powinna myśleć, przemawiać i działać muskularnie. A nie kanapowo. LINIĘ PODZIAŁU NALEŻY ZAKREŚLIĆ PRZY POMOCY NOŻA!"
PS: Kardaszewski jest znany policji. W 2005 roku został wyprowadzony siłą z budynku Politechniki Łódzkiej.
blog Kardaszewskiego: http://www.jacek.kardaszewski.pl/
Moraine
Nie głoszę chwały Żołnierzy Wyklętych Wszedłem dziś z rana na facebook i widzę, że wielu moich znajomych obchodzi Dzień Żołnierzy Wyklętych. Gdzie nie spojrzę, tam czytam nagłówki w rodzaju Chwała Żołnierzom Wyklętym! Odnoszę wrażenie, że mamy tutaj do czynienia z pewnym nieporozumieniem. Osobiście nie głoszę chwały Żołnierzy Wyklętych, a w stosunku do zachwytów nad ich martyrologią wykazuję głęboki sceptycyzm. Nie, nie, dlatego, że uważam, iż nie mieli racji, czy że występowali w złej sprawie. Przeciwnie, to był najbardziej wartościowy i patriotyczny element polskiego narodu. Mam jednak wątpliwości czy słusznie dziś interpretujemy ich chwałę i nieprzejednanie? Dzieje się tak po części z tradycyjnego dla nas romantyzmu, po części z powodu propagandy IPN. Kim jest “żołnierz wyklęty”? To żołnierz niepodległościowego i polskiego podziemia zbrojnego, który w sposób dramatyczny przegrał II Wojnę Światową. Był po stronie zachodnich aliantów przeciwko Niemcom i (po części) Rosjanom. Tymczasem w roku 1944 współczesne ziemie polskie wyzwoliła (zajęła) Armia Radziecka, zaprowadzając tu nowe komunistyczne porządki. Czyli “żołnierze wyklęci” to ci, którym dosłownie rozpadła się rzeczywistość. Z tymczasowej okupacji niemieckiej popadliśmy w trwałą i akceptowaną przez cały świat okupację radziecką. Ci “wyklęci” nie zorientowali się w porę, że wojna jest przegrana i aby przeżyć trzeba dostosować się do nowej rzeczywistości, ponieważ ma ona charakter trwały, a nie przejściowy. Ujawnienie się wobec komunistycznych władz było trudne, ponieważ w stalinowskim systemie złożenie broni nie dawało gwarancji bezpieczeństwa. W państwie totalitarnym nie można złożyć broni i iść do domu. Niestety, pozostanie “w lesie” okazało się rozwiązaniem jeszcze gorszym, gdyż w walce z przeważającymi siłami oznaczało pewną śmierć. Dlatego ujawnienie się, złożenie broni, skorzystanie z “amnestii” dawało sporą szansę przeżycia, ale należało to zrobić w odpowiednim czasie. Kto nie dostrzegł, kto przegapił, kto za długo się wahał, ten został w lesie i w pewnym momencie nie mógł już z niego wyjść. Dlatego “żołnierze wyklęci”, to ci, którzy przegapili ostatnią szansę przeżycia komunizmu. Zginęli ścigani po lasach lub kazamatach UB, ponieważ na czas nie zorientowali się, że komunizm odniósł trwałe zwycięstwo i ukształtował nową (anty)rzeczywistość. Dlatego nie głoszę chwały “żołnierzy wyklętych”. Mam dla nich wielkie współczucie, szkoda mi tych wspaniałych ludzi, którzy nie zorientowali się na czas, że Zachód nas sprzedał, oddał, wyparł się nas i czas pogodzić się z faktami dokonanymi. Zapalmy “wyklętym” świeczkę i zmówmy za nich modlitwę, ale nie róbmy z nich wzorca polityczno-patriotycznego, gdyż zginęli nadaremnie i w przegranej sprawie. Uczmy się na nich jak nie powtórzyć błędu! Adam Wielomski
1 marca 2012. Dzień Żołnierzy Wyklętych. Przybliżamy postać sławnego majora “Łupaszko” Żołnierze Wyklęci to walczący z reżimem stalinowskim byli członkowie rozwiązanej 19 stycznia 1945 roku Armii Krajowej. Zdecydowali się oni pozostać w podziemiu i kontynuować walkę w ramach takich organizacji jak Delegatury Sił Zbrojnych, Ruchu Oporu Armii Krajowej, Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, Konspiracyjnego Wojska Polskiego, Narodowej Organizacji Wojskowej, Narodowych Sił Zbrojnych, Wielkopolskiej Samodzielnej Grupy Operacyjnej “Warta” i innych. Prowadzili walkę partyzancką, pozostając w podziemiu. Propaganda komunistyczna przedstawiała ich bardzo negatywnie, jako przestępców i bandytów. Ich jedyną winą był brak zgody na Polskę jako kraj zależny od sowieckiej dominacji. Nie zgodzili się pójść na żaden kompromis z władzą komunistyczną. Za walkę o niepodległość w latach 1944-63 byli bezwzględnie prześladowani przez komunistyczny Urząd Bezpieczeństwa. Temat walki Żołnierzy Wyklętych z ZSRR był mało popularny także w niepodległej Polsce po 1989 roku. Przez lata III Rzeczpospolitej rzadko poruszano temat bohaterskich czynów podziemia niepodległościowego. Dopiero w 2001 roku Sejm podjął uchwałę, w której “uznał zasługi organizacji i grup niepodległościowych, które po zakończeniu II wojny światowej zdecydowały się na podjęcie nierównej walki o suwerenność i niepodległość Polski”, oddając w ten sposób hołd poległym i pomordowanym oraz wszystkim więzionym i prześladowanym członkom organizacji Wolność i Niezawisłość. Był to pierwszy tak poważny hołd oddany Żołnierzom Wyklętym przez władze III Rzeczpospolitej. Ustalona Narodowym Dniem Pamięci Żołnierzy Wyklętych data 1 marca nie jest przypadkowa. Upamiętnia ona stracenie z rąk funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa kierownictwa IV Komendy Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”. Do dramatycznego wydarzenia doszło w 1951 roku, kiedy to zamordowani zostali ppłk Łukasz Ciepliński, mjr Adam Lazarowicz, por. Józef Rzepka, kpt. Franciszek Błażej, por. Józef Batory, Karol Chmiel i mjr Mieczysław Kawalec. Czytelnikom nczas.com postanowiliśmy przybliżyć postać jednego z (chyba) najbardziej kontrowersyjnych Żołnierzy Wyklętych – majora Zygmunta Szendzielarza, pseudonim “Łupaszka”. Napisany przez Tadeusza Płużańskiego artykuł omawia postać sławnego kawalerzysty w kontekście zaproponowanej przez Prawo i Sprawiedliwość w 2006 roku uchwały upamiętniającej “Łupaszkę”, przeciwko której protestowała postPRLowska lewica. Tekst ukazał się w “Najwyższym Czasie!”, 01 marca 2006 roku. Zapraszamy do lektury.
Ich wielki wróg – Łupaszka Posłowie PiS z sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu przygotowali projekt uchwały, który spotkał się z ostrym atakiem postkomunistycznej lewicy. Projekt stwierdza na wstępie: “Pięćdziesiąt pięć lat temu, 8 lutego 1951 roku, zamordowany został w komunistycznym więzieniu major Zygmunt Szendzielarz >ŁupaszkaŁupaszki< prowadził krwawe walki z wojskami hitlerowskimi, z pozostającymi w służbie III Rzeszy formacjami litewskimi oraz z sowiecką partyzantką terroryzującą Polaków. W czasie tych działań Zygmunt Szendzielarz zdobył sobie zaszczytną opinię znakomitego dowódcy, a V Brygada w uznaniu poniesionych ofiar zyskała miano >Brygady Śmierci W uznaniu zasług, w styczniu 1944 r., Komendant Okręgu Wileńskiego AK, płk Aleksander Krzyżanowski, ps. Wilk, odznaczył Zygmunta Szendzielarza Krzyżem Walecznych. Z ramienia Komendy Okręgu Szendzielarz uczestniczył w rozmowach z Niemcami. W PRL-u dało to asumpt różnym pseudohistorykom i pismakom do oskarżeń “Łupaszki” o kolaborację. Takie poglądy głosili również niektórzy emigracyjni publicyści. Fakty przedstawiają się jednak inaczej. Na początku kwietnia 1944 r. Szendzielarz został przypadkowo aresztowany przez Litwinów, którzy przekazali go Niemcom. Ci zaproponowali mu zawieszenie broni w zamian za współpracę w walce przeciwko sowieckiej partyzantce. “Łupaszka” odmówił, zasłaniając się brakiem kompetencji. W końcu Niemcy zwolnili go, aby – jak się przypuszcza – nie zamykać sobie drogi do rozmów z Komendą Okręgu. Teraz kolejna sprawa, która dała pożywkę komunistycznej propagandzie.
Zarzut: dezercja i zdrada. “Brygada Śmierci” nie wzięła, bowiem udziału w Operacji “Ostra Brama”, której założeniem było wyzwolenie Wilna przez oddziały AK. Postawę “Łupaszki” tłumaczy się dwojako. Przede wszystkim brakiem zaufania do Sowietów i sojuszy z nimi. Niektórzy badacze dodają do tego powody logistyczne – w chwili wkroczenia Armii Czerwonej na Wileńszczyznę jego oddział, zgodnie z rozkazami gen. “Wilka”, miał opuścić te tereny. Potem rozkazy zmieniły się i po prostu nie zdążył powrócić na czas w rejon Wilna. Dzięki temu uniknął rozbrojenia i internowania przez Sowietów, co spotkało większość oficerów i żołnierzy Wileńskiego Okręgu AK.
NIE JESTEŚMY BANDĄ Projekt uchwały Sejmu: “Oddziały utworzone przez majora “Łupaszkę” przeprowadziły w latach 1945-1952 około 450 akcji zbrojnych. W jednostkach podległych majorowi “Łupaszce” panowała wzorowa dyscyplina. Zwalczały one nie tyko komunistyczny aparat bezpieczeństwa, ale także chroniły ludność przed pospolitymi bandytami”. Mimo rozkazu o demobilizacji Zygmunt Szendzielarz postanowił pozostać w konspiracji i dalej walczyć z Sowietami i służącymi im Polakami. Awansowany do stopnia majora, odtworzył V, a następnie VI. Wileńską Brygadę. Walczył od Podlasia, poprzez Białostocczyznę, Warmię i Mazury do Pomorza. Jednego dnia walczył w Borach Tucholskich, drugiego w okolicach Jeziora Śniardwy. Likwidował przede wszystkim komunistycznych agentów i członków PPR. Szacuje się, że w latach 1945-1948 oddziały “Łupaszki” rozbiły około 60 posterunków MO, kilka placówek UBP i posterunków SOK, a także kilkanaście placówek Armii Czerwonej. Zlikwidowano około 200 funkcjonariuszy i oficerów NKWD, UBP, MO i Armii Czerwonej. Za głowę jednego z największych wrogów NKWD wyznaczyła wysoką nagrodę. “Łupaszka” prowadził także akcję propagandową, która polegała na redagowaniu, powielaniu i rozprowadzaniu ulotek o treści antykomunistycznej. Oto fragment jego ulotki z marca 1946 r.: “(…) Nie jesteśmy żadną bandą, tak jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich. (…) My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych sprawie i wybranych przez cały Naród, a ludzi takich mamy, którzy i słowa głośno nie mogą powiedzieć, bo UB wraz z kliką oficerów sowieckich czuwa. Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć lub życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich, mordują najlepszych Polaków domagających się wolności i sprawiedliwości”.
GODNOŚĆ DO KOŃCA Najprawdopodobniej w grudniu 1946 r. mjr Szendzielarz dostał od ministra bezpieczeństwa publicznego Stanisława Radkiewicza list, w którym ten nakłaniał “Łupaszkę” do rozwiązania oddziałów w zamian za swobodne opuszczenie Polski. List pozostał bez odpowiedzi. Również później – szczególnie na początku 1947 r. – wobec zbliżania się wyborów do Sejmu, UB próbował nawiązać kontakt z Szendzielarzem i nakłonić go do złożenia broni. Oddział “Łupaszki” był już wówczas za słaby, aby prowadzić otwartą wojnę z nowym okupantem. Tylko od czasu do czasu prowadzono akcje zaczepne i odwetowe. Pod koniec marca Szendzielarz zwolnił część swoich podkomendnych, przez co brygada stopniała do ok. 40 ludzi. Ostatecznie, po rozmowach ze swoimi podkomendnymi, m.in. z Lechem Beynarem ps. Nowina (późniejszy publicysta i historyk Paweł Jasienica; ten oficer BiP Okręgu Wileńskiego AK do oddziału “Łupaszki” dołączył pod koniec 1944 r.; w marcu 1968 r. Władysław Gomułka oskarżył go o liczne morderstwa na zlecenie “Łupaszki”) zaprzestał czynnej walki zbrojnej i postanowił powrócić do cywilnego życia. Szendzielarz najpierw przeniósł się na Śląsk, a później do Zakopanego. Przez cały czas utrzymywał przez łączników kontakt z VI Brygadą, informował o sytuacji w kraju i rozkazach płynących z komendy Okręgu Wileńskiego AK. Projekt uchwały Sejmu: “Przeciwko partyzantom majora >Łupaszki< zmobilizowano duże siły NKWD, UB, KBW i MO. Major Zygmunt Szendzielarz >Łupaszka< został aresztowany w czerwcu 1948 roku, a następnie skazany na osiemnastokrotną karę śmierci. W śledztwie zachował godną postawę. O łaskę nie poprosił. Wieczorem 8 lutego 1951 roku został stracony w więzieniu mokotowskim. Miejsce jego pochówku jest nieznane”. W czerwcu 1948 r. UB rozpracował i rozbił Okręg Wileński AK. “Łupaszkę” aresztowano 30 czerwca w Osielcu pod Zakopanem i od razu przewieziono do aresztu śledczego na Rakowieckiej w Warszawie. Bohaterski major spędził tam 2,5 roku życia. W listopadzie 1950 r., przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie, rozpoczął się proces byłych członków Okręgu Wileńskiego AK. Składowi sędziowskiemu przewodniczył były AK-owiec, a potem wyjątkowo dyspozycyjny wobec komunistów, a przez to krwawy stalinowski sędzia – mjr Mieczysław Widaj. Wszyscy oskarżeni, oprócz kobiet, dostali wyroki śmierci.
DOBRZE ZASŁUŻYLI SIĘ OJCZYŹNIE Poniewieranie pamięci majora Szendzielarza trwało przez cały PRL. Inaczej było jedynie na emigracji. Prawdę o nim publikowały m.in. paryskie “Zeszyty Historyczne”. W 1988 r. prezydent Polski na Uchodźstwie w uznaniu wybitnych czynów w czasie wojny nadał majorowi Szendzielarzowi Krzyż Złoty Orderu Virtuti Militari. W Polsce prawdę o “Łupaszce” zaczęto pisać dopiero po 1989 r. Wydana w 2004 r. przez “Rytm” książka Patryka Kozłowskiego “Jeden z wyklętych Zygmunt Szendzielarz – Łupaszka” pokazuje go jako doskonałego żołnierza, genialnego stratega wojskowego, twórcę nowoczesnej metody działania samodzielnymi szwadronami. Szendzielarz to człowiek o silnej charyzmie, symbol patrioty walczącego z dwoma totalitaryzmami – faszystowską III Rzeszą i stalinowską Rosją. W 1993 r. Zygmunt Szendzielarz został oczyszczony przez sądy III RP ze wszystkich zarzutów. Projekt uchwały Sejmu kończy się słowami: “Major Zygmunt Szendzielarz >Łupaszka< stał się symbolem niezłomnej walki o Niepodległą Polskę, jaką toczyli >Źołnierze Wyklęci< – żołnierze antykomunistycznego ruchu oporu z organizacji Wolność i Niezawisłość, Armii Krajowej na Kresach Wschodnich, Ośrodka Mobilizacyjnego Wileńskiego Okręgu AK, Narodowych Sił Zbrojnych, Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, Ruchu Oporu Armii Krajowej, Konspiracyjnego Wojska Polskiego i dziesiątek innych organizacji; podkomendni podpułkownika >KotwiczaZagończykaMłotaOrlikaZaporyWarszycaOgniaBartka< i wielu innych, których żołnierski szlak kończyła śmierć w nierównej walce z komunistycznymi siłami bezpieczeństwa bądź ubecki strzał w tył głowy. Niech polska ziemia utuli ich do spokojnego snu. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, czcząc Ich pamięć, stwierdza, że >Źołnierze Wyklęci< dobrze zasłużyli się Ojczyźnie”.
Tadeusz M. Pluzanski
Ubek skazany za zastrzelenie żołnierza AK. To już trzecia próba wymierzenie sprawiedliwości Warszawski sąd skazał byłego “chorążego UB” Jerzego Rybczyńskiego za zastrzelenie w 1946 r. żołnierza Armii Krajowej i znęcanie się w śledztwie nad innym AK-owcem na osiem lat więzienia. W PRL-u Rybczyński został partyjnym dziennikarzem… Sąd Okręgowy w Warszawie uznał, że Rybczyński zastrzelił Władysława Urbanka nie w obronie koniecznej – jak twierdził ubek, ale działając z zamiarem zabójstwa. To już trzeci wyrok w tej sprawie, bo poprzednie uchylał potem sąd apelacyjny. Sprawa Rybczyńskiego ciągnie się od 2005 r., kiedy akt oskarżenia przygotował Instytut Pamięci Narodowej.
Sprowokowany widłami Sprawa dotyczy wydarzeń z lipca 1946 r. w Odrzykoniu (Podkarpacie), gdy Rybczyński razem z innymi funkcjonariuszami Urzędu Bezpieczeństwa przyszedł do domu Urbanka – rolnika, b. żołnierza AK – aby go zatrzymać. Jego matka powiedziała im, że jest on na polu, a zarazem wysłała 16-latkę, by go ostrzegła. Przebieg wydarzeń widziała jeszcze jedna dziewczyna. Obie zeznały, że Rybczyński pierwszy strzelił do Urbanka. Z oskarżenia IPN: “W dniu 18 lipca 1946 roku w Odrzykoniu pow. krośnieńskiego, woj. podkarpackiego, będąc funkcjonariuszem PUBP w Krośnie, a więc funkcjonariuszem państwa komunistycznego, zabił Władysława Urbanka – żołnierza AK, oddając do niego, z najbliższej odległości z krótkiej broni palnej, kilka strzałów, nie mniej niż trzy, dopuszczając się w ten sposób zbrodni komunistycznej, będącej jednocześnie zbrodnią przeciwko ludzkości”. Rybczyński twierdzi dziś, że Urbanek go sprowokował uderzając widłami:, „Gdy upadłem, zalany krwią, chciał mnie nimi przebić; wtedy strzeliłem”. Utrzymuje, że zastrzelił Urbanka w obronie koniecznej, (co zwalnia od odpowiedzialności). Podkreśla, że prokurator wojskowy umorzył wtedy śledztwo, ale akta zaginęły, “w tym dowody niewinności”. Rybczyński podważa także zeznania świadków, bo obecne na polu dziewczyny nie mogły dokładnie widzieć “zajścia”. Sąd uznał wyjaśnienia R. za niewiarygodne, niespójne i nielogiczne, m.in. dlatego że różnie opisywał on rzekomy atak: raz mówił, że Urbanek uderzył go żelazną częścią wideł, a kiedy indziej – że ich trzonkiem. Sąd jednak uznał zeznania ówczesnej 16-latki za całkowicie wiarygodne (w poprzednim procesie adwokat Rybczyńskiego wnosił o przesłuchanie kobiety w obecności psychologa, który oceniłby zdolność postrzegania w 1946 r., oraz czy dziś nie konfabuluje). “Oskarżony chciał pozbawić życia Urbanka i zrobił to” – podsumowała sędzia. Sąd nie miał też wątpliwości, co do drugiego zarzutu wobec Rybczyńskiego – że w UB w Krośnie w 1946 r. znęcał się fizycznie i psychicznie nad zatrzymanym Franciszkiem Rajchlem, którego bił i zakładał mu zatkaną maskę przeciwgazową. Pewnego dnia nie wytrzymał on tortur i wyskoczył z drugiego piętra, łamiąc nogę. Wymierzoną karę sąd uznał za adekwatną do stopnia winy i szkodliwości społecznej czynów. Jako okoliczność obciążającą sędzia wymieniła “dużą bezwzględność działań” Rybczyńskiego, a jako łagodzącą – jego podeszły wiek i dotychczasową niekaralność. Oba czyny zakwalifikował zgodnie z aktem oskarżenia, jako zbrodnie przeciw ludzkości, które nie ulegają przedawnieniu – o co wnosiła obrona. Rybczyński pytany przez sąd, czy zrozumiał wyrok, odparł: “Usiłowałem”. Dopytywany przez sędzię, co ma na myśli, odpowiedział: “Nie mogę uwierzyć w nieprawdę”. Prokurator IPN z Rzeszowa Mirosław Puzanowski chciał dla Rybczyńskiego 12 lat więzienia. – Nie dostrzegłem u oskarżonego skruchy ani nawet refleksji. Rybczyński wnosił o uniewinnienie. To samo obrońca, który argumentował, że jego klient był najmłodszy wiekiem i stażem w grupie UB, która przyszła po Urbanka i dlatego “nie miał kompetencji do zmiany celu wizyty, jakim było jego zatrzymanie”.
Antysemita Kaleń Według obrońcy to m.in. zeznania Rybczyńskiego przyczyniły się do uwolnienia kilka lat temu Jerzego Vaulina od zarzutu zamordowania w 1946 r. mjr. Antoniego Żubryda – partyzanta NSZ, walczącego z komunistami na Podkarpaciu. Rybczyński potwierdził, bowiem zeznania Vaulina, że zabił Żubryda w samoobronie, bo ten ostatni – podejrzewając swych ludzi o związki z UB – zaczął ich likwidować. Antoni Żubryd, ps. Zuch do dziś często odbierany jest przez pryzmat powieści Jana Gerharda “Łuny w Bieszczadach” i nakręconego na jej podstawie filmu “Ogniomistrz Kaleń”. Został tam przedstawiony, jako niemal analfabeta, tępy antysemita, który nieoczekiwanie został dowódcą oddziału. Inny “literat” Stanisław Myśliński w “Strzałach pod Cisną” nazwał “Żubryda” hersztem “bojówek spod znaku trupich czaszek”. Tymczasem ten przedwojenny absolwent szkoły podoficerskiej w Śremie we wrześniu 1939 r. – jako zastępca dowódcy plutonu w swoim macierzystym 40. PP im. Dzieci Lwowskich – brał udział w obronie Warszawy. W czasie niemieckiej okupacji związany był z AK. W czerwcu 1945 r. przeszedł do podziemia. Podporządkowując sobie ponad 100 partyzantów, stanął na czele Samodzielnego Batalionu Operacyjnego Narodowych Sił Zbrojnych. Walczył z UB, KBW, MO i WP. 4 kwietnia 1946 r. “żubrydowcy” odbili z posterunku milicji w Haczowie trzech członków swojego oddziału. Jedna z najbardziej brawurowych akcji miała miejsce 18 maja 1946 r., kiedy ludzie “Żubryda” najpierw rozbroili posterunek MO w Mrzygłodzie, a następnie zastrzelili sowieckiego oficera, ppłk. Teodora Rajewskiego. Był to jeden z najwyższych stopniem oficerów zabitych przez antykomunistyczne podziemie. Akcje odwetowe nie dawały rezultatu. “Żubryd” pozostawał nieuchwytny. Wtedy misję rozpracowania “Zucha” powierzono agentowi przysłanemu z Warszawy. 25 października 1946 r. w Krośnie nieznana osoba poprosiła o spotkanie z ppor. UB Rybczyńskim. W trakcie konspiracyjnego spotkania w restauracji “okazało się, że ów nieznany mężczyzna jest członkiem bandy Żubryda znanym pod pseudonimem Warszawiak, a nazwiskiem Vaulin Jerzy. Vaulin [...] oświadczył [...], że w dniu wczorajszym, to jest 24 października 1946 r. o godzinie 19, zastrzelił Żubryda oraz jego żonę w lesie około dwóch kilometrów od wsi Malinówka w powiecie brzozowskim. [...] PUBP Brzozów odnalazł trupy Żubryda i jego żony [...] Vaulin Jerzy oświadczył, że jest agentem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i pracował w bandzie na podstawie porozumienia z Min. Bezp. Publ.”. Śmierć “Żubryda” oznaczała koniec działalności oddziału, choć polowanie na jego członków trwało dalej. Z akt IPN wynika, iż funkcjonariusze UB zabili 23 z nich i aresztowali 115. Schwytano również 38 współpracowników oddziału.
Dzięki Stalinowi Polak kocha kwiaty Po odejściu z UB Jerzy Rybczyński pracował m.in. w redakcji literackiej Polskiego Radia. 29 kwietnia 1984 r. w audycji pt. “Niech pomnik powie potomnym” wychwalał powstawanie przed warszawskim Pałacem Lubomirskich “Pomnika Poległym w Służbie i Obronie Polski Ludowej”, który miał być “elementem historycznej świadomości Polaków”. – Czy pan sobie zdaje sprawę, że na wieki zostanie odlany w brązie? – pytał pozującego urzędnika MSW, którego twarz została utrwalona w pomniku. Ten “Pomnik Utrwalaczy” nazywany też “Ubeliskiem” przetrwał tylko sześć lat – do 1991 r., kiedy został rozebrany. Dziś w tym miejscu stoi pomnik Tadeusza Kościuszki – kopia pierwowzoru znajdującego się od 1910 r. w Waszyngtonie. Janina Jankowska wspomina skład redakcji: “Krystyna Melion, uczestniczka Powstania Warszawskiego, strażniczka pamięci o tamtych czasach dzieliła pokój z Jerzym Rybczyńskim, b. pracownikiem UB, osobistym ochroniarzem słynnej dziennikarki radiowej czasów stalinowskich, Wandy Odolskiej”. Jankowska siedziała przy jednym biurku z Rybczyńskim. Temu ostatniemu nie przeszkodziło to weryfikować swojej koleżanki w stanie wojennym. Wanda Odolska, której Rybczyński był nie tylko “osobistym ochroniarzem”, ale towarzyszem życia, sączyła Polakom kłamstwa w najgorszym, stalinowskim wydaniu. “To dzięki Stalinowi Polak z powrotem kocha kwiaty, spokojnie pracuje i wierzy w trwałość pokoju” – głosiła w słynnej audycji “Fala ’49″, którą powadził Stefan Wacław Martyka, inny funkcjonariusz ówczesnej propagandy, pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki (był m.in. dyrektorem Departamentu Teatrów; w “Pięknych dwudziestoletnich” Marek Hłasko określił go, jako trzeciorzędnego aktorzynę i “bydlę”). Martyka, razem z Odolską zachwycali się komunistami i utrwalaną przez nich władzą “ludową”, piętnowali “imperialistów” i rodzimych “bandytów”. Chyba najbardziej haniebnym było usprawiedliwianie procesów AK-owców, z których Odolska pisała lizusowskie wobec sądowych morderców sprawozdania. W 1953 r., razem z Wisławą Szymborską i innymi służalczymi literatami opluwała sądzonych w pokazowym procesie tzw. kurii krakowskiej, oskarżonych o szpiegostwo na rzecz USA. Kiedy Martyka zginął w 1951 r. w swoim mieszkaniu z rąk antykomunistycznego podziemia, Odolska w “Trybunie Ludu” napisała: “Zastrzelili Stefana Martykę. Udało się. Udało się, dlatego, że my wszyscy od sześciu lat przywykliśmy żyć w klimacie praworządności, bezpieczeństwa i spokoju. [...] Napad był ordynarnym zamachem bandyckim. Głos Stefana Martyki na radiowej “Fali 49″ niósł daleko w eter prawdę. Twardo i ostro Stefan Martyka wypowiadał każde słowo, w które wierzył. Słowa oburzenia o trupach koreańskich dzieci, o nieszczęsnym Murzynie Mac Ghee, słowa gniewu, gdy wymieniał z imienia i nazwiska morderców gestapowskich, przywracanych do łask i zapraszanych do sztabów anglo-amerykańskich”.
Odolska i Szymborska Po śmierci Martyki Wanda Odolska tak przestraszyła się głoszonej przez siebie “prawdy”, że poprosiła Bieruta o ochronę UB. Czterej “zamachowcy-bandyci” Martyki szybko zostali nazwani faszystami, anglosaskimi agentami, związanymi z Ośrodkiem Informacyjnym Ambasady USA. Tak naprawdę byli młodymi antykomunistami, walczącymi z sowieckim kłamstwem. Po krótkim procesie sąd skazał ich 22 września 1952 r. na karę śmierci. 13 maja 1953 r. sowieckim strzałem w tył głowy zamordował ich kat w więzieniu na Rakowieckiej. Po śmierci Martyki wiceminister kultury i sztuki Włodzimierz Sokorski przemawiał: “Stefan Martyka brzydził się kłamstwem i kłamstwo zwalczał. Jego spokojny, miękki głos na fali polskiego radia zrywał z zakrytych nienawiścią twarzy zdrajców i agentów anglosaskich maskę kłamstwa i pokazywał ich narodziny w nagiej prawdzie pospolitej zbrodni”. Po śmierci Stalina Wanda Odolska łkała: “Tego bólu nie można wypłakać. Tej straty nie można wymierzyć niczym”. Łkała też Wisława Szymborska. Odolska zmarła pod koniec lat 60 ub. wieku. Dla chętnych udziału w jej pogrzebie pod rozgłośnię radiową na Malczewskiego w Warszawie podstawiono autokar. Odjechał pusty. Noblistka Szymborska została pożegnana kilkanaście dni temu na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. W maju 1993 r. sąd napisał: “Nie da się usprawiedliwić zamachu terrorystycznego, jakim było zastrzelenie we własnym mieszkaniu Stefana Martyki, ponieważ poświęcone dobro, którym było życie ludzkie, pozostało w rażącej dysproporcji do dobra, które zamierzano uzyskać. Zastrzelenie Stefana Martyki nie było gestem obronnym, lecz aktem terroru politycznego, który nie był i nie może być w przyszłości, jako środek politycznego działania, dopuszczony. Stefan Martyka był aktywnym propagatorem obcej i narzuconej społeczeństwu polskiemu ideologii i niewątpliwie wpływał przez swoją działalność na kształtowanie opinii publicznej. Bez względu jednak na ocenę tej działalności, ograniczała się ona wyłącznie do sfery ideologicznej”. Tak postanowił sąd wolnej Polski! Jerzego Rybczyńskiego ocenił surowiej. Były ubek, a potem komunistyczny dziennikarz-propagandysta już zapowiedział apelację. Tadeusz Płużański
Winiarczyk i Michalkiewicz o filmie “W ciemności” w kontekście panującej na Zachodzie “religii Holokaustu” Mirosław Winiarczyk (nczas.com): Film może podważyć panujące w Ameryce negatywne stereotypy relacji polsko-żydowskich w czasie okupacji, sprowadzające się do tezy o współodpowiedzialności Polaków za Holokaust
Nowy film Agnieszki Holland w okresie kilku ostatnich miesięcy wyświetlany był na kilku międzynarodowych festiwalach i przeglądach. Został zgłoszony, jako polski kandydat do tegorocznych Oskarów w kategorii utworów nieanglojęzycznych (Oskara nie otrzymał). Rozgłos i pozytywne recenzje w międzynarodowych i amerykańskich mediach uzyskał przede wszystkim ze względu na temat. Problematyka, a nawet coś w rodzaju panującej na Zachodzie religii Holokaustu jest, bowiem wciąż w Ameryce traktowana, jako priorytet i jest stale podejmowana w kulturze popularnej na wszelkie możliwe sposoby. Film Holland został oceniony, jako nowe słowo w tej dziedzinie. Scenariusz „W ciemności”, napisany przez amerykańskiego dziennikarza, dotyczy autentycznej historii uratowania w czasie okupacji grupy kilkudziesięciu Żydów przez lwowskiego kanalarza Leopolda Sochę. Ta niezwykła historia została opisana dosyć dokładnie przez osoby uratowane, m.in. przez żyjącą Krystynę Chiger, która jako kilkunastoletnia dziewczynka przeżyła w kanałach wojnę. Wydana właśnie po polsku książka pozwala nam zapoznać się z jej wspomnieniami. W długim, przeszło dwugodzinnym filmie o metaforycznym tytule „W ciemności” Holland ukazuje mroczny świat podziemnych kanałów, gdzie ukrywają się rodziny żydowskie. Forma utworu bazuje na kontrastach między ciemnością kanałów, symbolizujących tu zło i przemoc, a światem okupowanego miasta, w porównaniu do kanałów „normalnego”, gdzie szaleje terror i wszędzie, nie tylko w likwidowanym getcie, czai się zagrożenie. Pani reżyser, skupiając się na ukazaniu swej wizji autentycznych wydarzeń, zmieniła w pewien sposób niektóre fakty. Pomniejszyła ilość uratowanych Żydów, łącząc niektóre postacie w konkretne osoby, które zyskały w ten sposób na wyrazistości. Leopold Socha brał pieniądze od Żydów tylko przez kilka miesięcy, później pomagał im bezinteresownie, narażając na śmierć siebie, żonę i córkę. Człowiek ten, drobny lwowski złodziejaszek i kanalarz, podobnie jak jego żona, był osobą głęboko wierzącą. Podobnie jak wielu tego typu ludzi w okresie przedwojennym, miał swój honor i moralność. Wyraźnie potwierdziła to uratowana pani Krystyna Chiger na niedawnym spotkaniu autorskim w Warszawie. W filmie motywacja religijna nie wydaje się u niego najważniejsza. Mamy, więc na ekranie obraz człowieka przeciętnego, początkowo jakby wyjętego ze stale panującego w Ameryce negatywnego stereotypu Polaka, który staje się w końcu autentycznym bohaterem. W chwili próby pokierował nim, bowiem jakiś tajemniczy imperatyw dobra. Oglądamy w filmie makabryczny świat okupowanego Lwowa – polujących na Żydów pod kontrolą niemiecką policjantów ukraińskich, wielu zdezorientowanych Polaków, a także okupantów hitlerowskich. Przede wszystkim jednak Holland odeszła od stereotypu ukazywania prześladowanych Żydów, jako niewinne ofiary bez skazy, co zauważyła prasa zagraniczna. Ukrywający się Żydzi kłócą się i rywalizują między sobą, walcząc zażarcie o przetrwanie. Oglądamy tu nawet scenę – podobno zgodną z prawdą – w której matka dusi urodzone właśnie niemowlę, bo za często płakało. W tym brutalnym obrazie coraz bardziej jaśnieją postacie Sochy i jego żony. Film Holland wydaje się nieco za długi. Rozumiemy oczywiście, że ze względu na temat i tło akcja musiała być nużąca, a atmosfera utworu przytłaczająca i klaustrofobiczna. Niektóre sceny „naziemne” odstają za bardzo od ujęć „kanałowych” i stają się zbyt deklaratywne i czytankowe – jak operetkowe sekwencje apelu pracujących Żydów, kiedy to w rytm walca Straussa wjeżdża na koniu niemiecki oficer i po krótkim pouczeniu podwładnego zabija z pistoletu jednego z więźniów. Aluzje do „Listy Schindlera” i „Pianisty” są tu zbyt oczywiste. Podobnie autorka mogła sobie darować odniesienia do „Kanału” Wajdy. Najważniejsza kwestia związana z filmem nie jest jednak natury estetycznej, sprowadza się, bowiem do pytania: czy „W ciemności” istotnie pomoże podważyć panujące w Ameryce negatywne stereotypy relacji polsko-żydowskich w czasie okupacji, sprowadzające się do tezy o współodpowiedzialności Polaków za Holokaust? Wydaje się, że film może mieć pewien wpływ pozytywny pod warunkiem wywołania autentycznej debaty na ten temat. Dotychczasowe głosy krytyków filmowych nie są reprezentatywne dla większości mediów i opinii tamtejszych elit. (Winiarczyk)
Stanisław Michalkiewicz (nczas.com, michalkiewicz.pl): Młodzież, w ramach przymusowej indoktrynacji o Holokauście, nie tylko musiała pójść do kina, ale również – zapłacić za bilety. Po prztyczku, jaki od amerykańskiej Akademii Filmowej dostała pani reżyserowa Agnieszka Holland za obraz zatytułowany „W ciemności”, który nie otrzymał Oskara, cmokierzy pospieszyli z wyjaśnieniami, że tak naprawdę, to pani reżyserowa wcale nie przegrała, tylko przeciwnie – właśnie wygrała. Mimo tego salomonowego wyjaśnienia widocznie wszystkich trapiła świadomość pewnego niedosytu i w tej sytuacji żydowska gazeta dla Polaków przeprowadziła rozmowę z samą panią reżyserową, żeby wszyscy półinteligenccy czytelnicy z samego źródła uzyskali wykładnię autentyczną, jak mają w tej sprawie myśleć. Więc pani reżyserowa dała do zrozumienia, że wprawdzie amerykańska Akademia Filmowa zwyczajnie się pomyliła, ale jeśli nawet początkowo przywiązywała do Oskara większą wagę, to teraz nie jest to już takie ważne. „Nie mogłam przecież przewidzieć, że „W ciemności” obejrzy w Polsce milion widzów. I to jest prawdziwe zwycięstwo, przy którym Oskar jest jednak średnio ważny” – powiedziała. Słowem – kwaśne winogrona i nie byłoby powodów, by się tym zajmować, gdyby nie jedna okoliczność. Otóż wydaje mi się, że pani reżyserowa, twierdząc, jakoby „nie mogła przewidzieć”, iż jej film obejrzy w Polsce milion widzów, zwyczajnie się z nami przekomarza. To nie tylko było do przewidzenia, ale wymagało podjęcia konkretnych działań organizacyjnych – i zostały one podjęte. Mam na myśli spędzanie na film Agnieszki Holland młodzieży gimnazjalnej i licealnej, która w ramach przymusowej indoktrynacji o Holokauście, nie tylko musiała pójść do kina, ale również – zapłacić za bilety. W ten sposób, to znaczy – przy pomocy takiej hucpy – można bez kłopotu uciułać nie tylko milion widzów, ale i milionowe tantiemy. Ktoś jednak musiał szkołom wydać taki rozkaz i nie jest wykluczone, że pani reżyserowa zawczasu zadbała o taką nagrodę pocieszenia. (Michalkiewicz)
Żydowscy ubecy, konfidenci i sprzedajne szmaty.
Zdrada stanu Fragment książki Mariana Kałuskiego “Wypełniali przykazanie miłosierdzia” Warszawa 1995, Wydawnictwo von borowiecky (str. 52 – 67) Jerzy Tomaszewski jeden z podtytułów rozdziału o polskich Żydach, w książce Rzeczpospolita wielu narodów (Warszawa 1985) zatytułował: Żydzi – naród rewolucjonistów. I słusznie. Z tym, że wyraz rewolucjonistów należy rozumieć, jako komunistów lub lewaków Nie znaczy to, że wszyscy czy że nawet większość Żydów w międzywojennej Polsce była komunistami. Było ich jednak tysiące, a sympatyków sowieckiego bolszewizmu jeszcze więcej. Tak zwana Polska Partia Komunistyczna była tak “zażydzona”, a już na pewno jej kierownictwo, że zrodził się wśród Polaków termin “Żydokomuna”. We wrześniu 1939 roku niepodległe państwo polskie, istniejące zaledwie 21 lat, zostało ponownie podzielone między Niemcy i Rosję-Związek Sowiecki. Był to wielki szok dla Polaków, trudna do opisania tragedia. Tymczasem w takiej tragicznej dla Polaków chwili tysiące Żydów, i to nie tylko komunistów, i nie tylko na terenach polskich okupowanych przez Związek Sowiecki, cieszyło się z upadku Polski i drwiło sobie z Polaków, najczęściej mówiąc:
”Już się wasza zasrana Polska skończyła”, albo “Chcieliście Polskę bez Żydów, macie Żydów bez Polski” (W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali…, Londyn 1983). Wierzę, że tak postępujący i mówiący ludzie stanowili mniejszość 3-milionowej społeczności żydowskiej w Polsce. Ale wierzę także i w to, że gdyby przeprowadzono jakieś badania w tej sprawie, to potwierdziłyby one moje przypuszczenie, że większość Żydów przyjęła upadek państwa polskiego ze stoickim spokojem, że sprawa ta była dla nich całkowicie obojętna. Żyli, bowiem własnym światem i własnymi problemami, tak było zawsze w historii polskich Żydów, i nie tylko polskich. Warto o tym pamiętać, kiedy dzisiaj propaganda żydowska tak dużo i tak namiętnie rozpisuje się o obojętności narodów Europy i całego świata wobec żydowskiego holocaustu. Świat jest wielki, zamieszkują go setki narodów, a każdy z tych narodów miał, ma i będzie miał swoje własne problemy, swoje tragedie. Dlaczego więc mały naród żydowski i jego problemy miały być i mają być na ustach wszystkich ludzi, i troską całego świata ? Żydzi nie mieli własnego państwa i Polacy w latach 1795-1918 byli go pozbawieni; Żydzi byli gnębieni, a Polacy – wówczas 25-milionowy naród w sercu Europy – byli częstokroć bardziej prześladowani niż Żydzi. Ludzie nie są w stanie interesować się wszystkimi narodami oraz ich sprawami i troskami. Dlatego żydowskie pretensje są, delikatnie mówiąc, przez swoją pretensjonalność bardzo niepoważne. Jest wiele wiarygodnych dowodów, o których dzisiaj raczej głośno się nie mówi, świadczących o tym, że wielu Żydów polskich obojętnie lub z radością przyjęło upadek Polski we wrześniu 1939 roku, jak również i o tym, że nie myślało włączyć się do walki z hitleryzmem o wolność Polski. Zdarzały się nawet przypadki kolaboracji z Niemcami przeciwko Polsce i Polakom. Oto garść przykładów:
1. Wiosną 1939 roku na zebraniu Rady Partyjnej Bundu w sprawie niebezpieczeństwa hitleryzmu dla Żydów i Niemiec dla Polski, znany żydowski działacz lewicowy w międzywojennej Polsce Włodzimierz Kossowski (Nachum Mendel Lewinson) głosował przeciwko prowadzeniu przez Bund wśród Żydów polskich akcji popierania pożyczki na rozbudowę polskiej armii, dając tym jawny i wymowny dowód na to, że nie interesował go los Polski i Polaków (Słownik biograficzny działaczy polskiego ruchu robotniczego, t. 3, Warszawa 1992);2. W 1939 roku, z powodu zbliżającej się wojny polsko-niemieckiej i spodziewanego poboru do wojska, Michał Klinger z Kalisza, członek syjonistycznej organizacji młodzieżowej Betar, próbował nielegalnie opuścić Polskę z zamiarem przedostania się do Palestyny. Unikał poboru i walki w obronie Polski, a we wspomnieniu pośmiertnym o nim, zamieszczonym w gazecie żydowskiej w Australii, gdzie zamieszkał po wojnie, The Australian Jewish News” z 30 stycznia 1998 roku, ujęto tę sprawę następująco – zarazem jakże kłamliwie: “Tylko kilka dni zajęło Niemcom zniszczenie Armii Polskiej”. Czyli, że nie było czasu, aby mógł bić się za Polskę ! Takich żydowskich Klingerów, biorąc pod uwagę tchórzostwo polskich Żydów i ogólną ich niechęć do walki o nie-żydowskie sprawy, było w 1939 roku setki, jeśli nie tysiące;
3. Kiedy podczas drugiego dnia wojny polsko-niemieckiej we wrześniu 1939 roku lotnictwo niemieckie zbombardowało żydowski zakład charytatywny “Centosu” w Warszawie, znany działacz żydowski, członek zarządu Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Warszawie, Efraim Sagan Szachno twierdził, że była to prowokacja Polaków (E. Ringelblum, Kronika getta warszawskiego, Warszawa 1983). Była to pierwsza podczas II wojny światowej próba ze strony Żydów przerzucenia winy z kata na ofiarę w celu przypodobania się Niemcom!;
4. “..Już we wrześniu 1939 roku Wehrmacht i Einsałzgruppen SS dokonywały pierwszych obok Polaków egzekucji Żydów. A mimo to Żydzi… starali się witać wkraczających Niemców przymilnie. W Łodzi, Pabianicach i wielu innych miastach ustawili nawet bramy triumfalne, a delegacje kahałów, na czele z rabinami w strojach rytualnych, witały Niemców chlebem i solą…” (Tadeusz Bednarczyk, Życie codzienne warszawskiego getta, Warszawa 1995 (fragment));
5. Także aktem o wyraźnym wydźwięku antypolskim było witanie Niemców, którzy zajęli miasto po napadzie na Związek Sowiecki 22 czerwca 1941 roku chlebem i solą przez Żydów białostockich. Skandaliczny ten fakt dzisiaj się przemilcza, przy jednoczesnym nieustannym szkalowaniu Polski i Polaków przez wielu Żydów! (Między logiką a Wiarą. Z Józefem M. Bocheńskim rozmawia Jan Parys, Paryż 1988);
6. “Eksterminacja (Żydów) … zarządzona została w styczniu 1942 roku na konferencji w Wannsee… Zarządzenia te początkowo miały wymowę szykan, miały za zadanie osłabić moralnie Żydów, narzucić im kompleks niższości, postawę służalczości i uniżoności. Zresztą tę postawę Żydzi przyjmowali samorzutnie od pierwszego dnia wobec wkraczających wojsk niemieckich, narzucając się im usłużnością, manifestując postawę izolacyjna wobec Polaków i “ich wojny z Niemcami”. To źli Polacy walczyli, oni nie chcieli walczyć, bo byli Niemcom życzliwi” (T. Bednarczyk, j.w. (fragment));
7. Major dypl. Zygmunt K. Dąbrowski w zbiorowej książce pt. Moje zderzenie z bolszewikami we wrześniu 1939 roku (Londyn 1986) wspomina jak podczas wojny z Niemcami i Związkiem Sowieckim, a więc zaraz po 17 września 1939 roku oddział Wojska Polskiego, w którym się znajdował przejeżdżał przez miasteczko Beresteczko na Wołyniu, a miejscowi Żydzi śpiewali pieśni żydowskie, mające wydźwięk bojowy i antypolski;
8. W tej samej książce Leopold Gadzina wspomina, jak niedługo po zajęciu Polski Wschodniej przez Związek Sowiecki jechał pociągiem z Małyńska na Wołyniu do Lwowa; w przedziale, w którym był, jechało kilku Żydów, a kiedy przypadkowo dowiedzieli się, że jest Polakiem, jeden z nich powiedział:, że Polska była faszystowska i “charaszo czto taka Polsza skończyła się”, a wszyscy inni urągali przedwojennej Polsce;
9. Tysiące Żydów na Kresach brało udział pod koniec 1939 roku w akcji propagandowej, a następnie w organizowaniu tzw. wyborów do Zgromadzeń Narodowych Zachodniej Ukrainy i Zachodniej Białorusi, które miały zadecydować o przyłączeniu Polski Wschodniej do Związku Sowieckiego. Z władzą sowiecką kolaborowało, więc tysiące Żydów. Dowody na tę współpracę znajdziemy m.in. w pracy Słownik biograficzny działaczy polskiego ruchu robotniczego (t. 1-3 Warszawa 1978-1992). Ciekawa jest historia kolaboracji z wrogami Polaków Jerzego Sawickiego (właśc. Izydor Reisler):, jako prawnik wysługiwał się Sowietom w walce z Polakami na stanowisku członka III Kolegium Adwokatów we Lwowie; w okupowanym przez Niemców Lwowie był agentem Gestapo na terenie lwowskiego getta (Zbigniew Błażyński, Mówi Józef Światło, Londyn 1986); po wojnie, jako prokurator Najwyższego trybunału Narodowego i Sądu Najwyższego był na usługach aparatu bezpieki w stalinowskiej Polsce. Jest faktem, nawet dla tych, którzy sceptycznie odnoszą się do wszelkich danych sowieckich, że większość Żydów na Kresach głosowała w 1939 roku za przyłączeniem tych terenów do Związku Sowieckiego. Oto kilkanaście faktów:
1. Wymordowanie wziętych do niewoli we wrześniu 1939 roku polskich oficerów i polskiej inteligencji przez Sowietów w Katyniu w 1940 roku jest jedną z najpotworniejszych zbrodni ludobójstwa dokonanych podczas II wojny światowej. W zbrodni tej brali udział także Żydzi, jak np. Begman, Elman, Estrin, Kaganowicz, Krongauz, Lejbkind, Rajchman. Pośród wykonawców mordu w samym Katyniu byli m.in. Abram Borysowicz i Chaim Finberg (Jacek Trznadel, Odpowiedzialni za Katyń, “Gazeta Polska”, kwiecień 1993).
2. Polityk żydowski, syjonista, prezes Gminy żydowskiej w Wilnie i w latach 1922-30 poseł na Sejm RP Jakub Wygodski, był pierwszym politykiem II Rzeczypospolitej, który już w październiku 1939 roku oficjalnie poparł dokonany właśnie nowy rozbiór Polski przez Niemcy hitlerowskie i Związek Sowiecki, (Kto był, kim w Drugiej Rzeczypospolitej, Warszawa 1994). Wygodzki oświadczył także, iż “większość społeczeństwa żydowskiego wyraża zadowolenie, że do Wilna wkroczyli Litwini” (Piotr Łossowski, Litwa a sprawy polskie 1939-1940, Warszawa 1985). Natomiast działacz Poalej Syjon w Wilnie Benjamin Bursztejn powiedział prasie litewskiej, że “przyłączenie Wilna do Litwy to triumf idei sprawiedliwości historycznej” (P. Łossowski, j.w.).
3. Pochodzący z Ukrainy, a w latach 1926-39 dyrektor naczelny żydowskiego “Jonitu” na Polskę lcchak Giterman, który po kampanii wrześniowej znalazł się w Wilnie, także uznał nowy rozbiór Polski i przyłączenie Wilna do Litwy, przyjmując obywatelstwo litewskie; podobnie postąpiło kilka tysięcy Żydów z Wileńszczyzny (Władysław Wielhorski, Polska a Litwa, Londyn 1947).
4. kiedy pod koniec 1939 roku Niemcy zastanawiali się głośno nad tym co zrobić z Żydami polskimi, wysuwając m.in. projekt utworzenia “rezerwatu” dla Żydów z obszaru byłego województwa lubelskiego, znaleźli się Żydzi polscy i za granicą (np. V. Jabotinsky, The Jewish War Front, London 1940), którzy go poparli, gdyż widzieli w nim urzeczywistnienie swych planów utworzenia państwa żydowskiego z części ziem polskich. Oczywiście był to zamach nie tylko na całość terytorialną państwa polskiego, ale także na etnicznie polską ziemię. Była to wroga akcja Żydów wobec państwa polskiego i narodu polskiego. Była to po prostu zdrada stanu! O tyle podła, że czynili to Żydzi, w obliczu tylko, co dokonanej zagłady państwa polskiego przez Niemcy i Związek Sowiecki.
5. Nacjonaliści żydowscy cieszyli się z tego, że Niemcy utworzyli getta na okupowanych terenach polskich, do których zagnano całą ludność żydowską, widząc w nich namiastkę państwa żydowskiego. Z książki żydowskiego historyka getta warszawskiego Emanuela Ringelbluma pt. Kronika getta warszawskiego (Warszawa 1983) dowiadujemy się, że wielu gettowych nacjonalistów żydowskich przystąpiło do walki z szeroko pojmowaną polskoscią. Taki (Eraim Sagan Szachno dbał o oczyszczenie szkolnictwa żydowskiego z wszelkich polonizmów i elementów asymilacyjnych, czyli o odgrodzenie się Żydów od Polaków jeszcze większym “chińskim murem” (mur getta był dla nich za mały). Założył on i współkierował stowarzyszeniem kulturalnym “Ikor”, które walczyło o wyrugowanie języka polskiego z getta. Sam Ringelblum wyrażał swe oburzenie, że Gmina Żydowska Judenray) jest gniazdem wstrętnej asymilacji (Polskości), gdyż 95% urzędników rozmawia z petentami po polsku. Znany działacz gospodarczy w przedwojennej Warszawie i zwolennik asymilacji Abraham Gepner zarzucił wówczas Ringelblumowi brak lojalności wobec Polaków. Z kolei Izrael Milejkowski ostro sprzeciwiał się zajmowaniu stanowisk w getcie przez Zydów-chrześcijan, (których Niemcy także uważali za Żydów), mówiąc, że “…nie oni będą decydować o życiu ludności żydowskiej”.
6. Mojżesz Meryn, którego Niemcy mianowali przewodniczącym Judenratów w Zagłębiu Dąbrowskim i na Śląsku z siedzibą w Sosnowcu, był nie tylko “królem” tamtejszych Żydów, ale także starał się w 1940 roku (m.in. u Reinharda Heydricha – szefa Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i Adolfa Eichmanna) o to, aby władze niemieckie przyznały mu kierownictwo nad wszystkimi gettami w okupowanej Polsce. Potępiony za kolaborację z Niemcami przez polskie władze podziemne, był z początku widziany przez wielu Żydów, jako nowy król żydowski. Kiedy w kwietniu 1941 roku odwiedził getto warszawskie przyjmowano go właśnie jak króla (E. Ringelblum j.w).
7. Na kolaboracje z Niemcami poszedł także znany literat, rzeźbiarz i działacz syjonistyczny Alfred Nossig (1864-1943). W 1940 roku wysłał Niemcom kilka memoriałów w sprawie ułożenia stosunków żydowsko-niemieckich w okupowanej Polsce; od tej pory był mężem zaufania Gestapo w getcie warszawskim (Polski Słownik Biograficzny).
8. Prezes gminy żydowskiej w Warszawie Adam Czerniaków odbył w Krakowie w marcu 1940 roku konferencje z Niemcami, z której notatki wskazują na to, że w rozmowie z Niemcami, aby się im przypodobać, za wrogów Żydów uważał on nie Niemców, lecz Polaków (Stefan Nowicki, Wielkie nieporozumienie, Sydney 1970).
9. Po upadku Polski we wrześniu 1939 roku Żydzi tak w Polsce jak i na Zachodzie “zajęli wyraźnie postawę wyczekującą. Nie kwapili się z dalszą ofiarą krwi dla odzyskania przez kraj wolności, ani też nie okazali chęci – poza pojedynczymi wypadkami – do włączenia się w podziemny nurt polityczny kraju… nie szukali łączności z władzami Polski Podziemnej” (Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej, tom III Armia Krajowa, Londyn 1950; Kazimierz Iranek-Osmecki, kto ratuje jedno życie. Polacy i Żydzi 1939-1945, Londyn 1968).
10. Po upadku Polski we wrześniu 1939 roku kilkadziesiąt tysięcy Polaków, głównie przez granice Węgier i Rumunii, uciekło nielegalnie na Zachód, aby móc dalej walczyć o wolną Polskę, tymczasem “Żydzi, po Kampanii Wrześniowej, nie opuszczali Polski, by dalej walczyć o jej niepodległość poza jej granicami. Znane mi wyjątki mogę policzyć na palcach” (JJ. Korabiowski, “Kultura”, nr 3/1967).
11. Kiedy po podboju Polski rząd przeniósł się do sprzymierzonej Francji, przystąpiono do odtworzenia na Zachodzie Armii Polskiej? Od poboru do wojska uchyliło się 12.000, czyli aż 80%, Żydów-obywateli polskich, którzy mieszkali lub znaleźli się w tym okresie we Francji (W. Pobóg-Malinowski, Najnowsza historia polityczna Polski, t. 3, Londyn 1960).
12. Także, kiedy po napadzie Niemiec na Związek Sowiecki w czerwcu 1941 roku powstało i tam Wojsko Polskie podległe rządowi polskiemu w Londynie, “przedstawiciele (syjonistów) rewizjonistów, żybotyńczyków, adwokat K. z Warszawy i inż. Szeskin z Wilna wystąpili z projektem tworzenia osobnych oddziałów żydowskich… (z Żydów polskich), które by w dalszej przyszłości (nie walczyły o wolną Polskę – M.K.) (lecz) przeszły do Palestyny” (Zbigniew S. Siemaszko, W sowieckim osaczeniu, Londyn 1991).
13. Po ponownym nawiązaniu stosunków dyplomatycznych między Polską a Związkiem Sowieckim w lipcu 1941 roku Żydzi polscy, którzy byli zesłani w głąb Rosji często za spekulanctwo lub przemyt, zaczęli podawać się za Polaków, aby mieć różnorakie przywileje lub móc w ten sposób opuścić ZSRR. Wielu Żydów zgłosiło się do tworzonego tam Wojska Polskiego. Jednak, jak pisze dowódca tego wojska, gen. Władysław Anders: “250 Żydów zdezerterowało z Buzułuka na fałszywą wiadomość o bombardowaniu (przez Niemców) Kujbyszewa. Przeszło 60 zdezerterowało z 5 dywizji w przeddzień zapowiedzianego żołnierzom rozdania broni” (Bez ostatniego rozdziału, Londyn 1959).
14. Kiedy Wojsko Polskiego powstałe w ZSRR zostało skierowane na Bliski Wschód, m.in. do Palestyny, aż 2.972 spośród 4.439 żołnierzy pochodzenia żydowskiego zdezerterowało z jego szeregów, w tym także Menachem Begin, późniejszy premier Izraela (Begin i dezercje Żydów, “Dziennik Polski” 11.3.1996, Londyn). Żydzi ci udowodnili nie tylko, że nie chcieli walczyć z hitleryzmem za wolną Polskę, lecz także, że czuli się wyłącznie Żydami, że troszczyli się tylko o zbudowanie państwa żydowskiego w Palestynie.
15. Pochodzący z polsko-żydowskiej rodziny Samson Mikiciński był do 1939 roku internacjonalistą i kombinatorem, a do historii przeszedł, jako podwójny agent. Po upadku Polski w 1939 roku znalazł się w Paryżu, gdzie został zatrudniony przez polskie czynniki emigracyjne, jako emisariusz do Polski. Odbył kilka podróży, przewożąc dla polskiego podziemia miliony złotych polskich. Latem 1940 roku Mikiciński został urzędnikiem poselstwa chilijskiego w Turcji. Wkrótce potem wywiad brytyjski oskarżył go o kolportaż na Bliskim Wschodzie fałszywej waluty brytyjskiej, pochodzącej z Niemiec. Wywiady polski i brytyjski podjęły akcję uprowadzenia Mikicińskiego z turcji, co nastąpiło w styczniu 1941 roku. Był trzymany w więzieniu w Hajfie. Podczas przesłuchania wyszło na jaw, że Mikiciński miał zacieśnione stosunki z Abwehrą już od 1938 roku i jadąc do Polski za każdym razem miał z nią kontakt. Troska o bezpieczeństwo przesyłki pieniędzy do Polski opłacała się Abwehrze, bo wprowadzała Mikicińskiego głęboko w polskie stosunki polityczne. Podczas próby ucieczki z aresztu został zastrzelony. We Francji w 1969 roku ukazała się książka Operation Haifa, pióra Ladislasa Miczniewicza, która jest próbą wybielenia haniebnej działalności Mikicińskiego.
16. Najlepszymi dowodami na to, że Żydzi polscy po upadku Polski nie myśleli walczyć z hitleryzmem o wolną Polskę są m.in. cztery książki napisane przez Żydów: Filipa Friedmana Zagłada Żydów polskich w latach 1939-J945 (1946), Emanuela Ringelbluma Kronika getta warszawskiego (Warszawa 1983), ]ózefa Makowskiego (Makowera) Wehrmachhgefolge (Czytelnik, Warszawa 1962) i Arthura Spindlera Outwittng Hitler… (Sydney 1998).
Friedman przytacza wypowiedź przywódcy religijnej partii Aguda, rabina Zysie Frydmana, który w lipcu 1942 tak mówił do współbraci w getcie warszawskim: “Wierzę w Boga i wierzę, że nastąpi cud. Bóg nie da, aby jego naród uległ zagładzie. Powinniśmy czekać, czekać na cud. Walka z Niemcami jest nonsensem. Niemcy wytrzebią nas w ciągu kilku dni… Drodzy przyjaciele, wytrwania i wiary i będziecie wyzwoleni”. Ringelblum pisze wyraźnie, że aż do 1942 roku, to jest dopiero, kiedy Niemcy przystąpili do wymordowania Żydów w getcie warszawskim (300.000 osób!), Wszyscy Żydzi, a szczególnie starszyzna żydowska, byli przeciwni jakiejkolwiek walce z Niemcami. Makowski (Makower) również przyznaje, że Żydzi nie chcieli brać udziału w walce przeciwko Niemcom. Natomiast Spindler pisze: “wszystko, co mogliśmy zrobić to było czekanie… Społeczność żydowska w Polsce czekała na Aliantów, aby ją uwolnili z niewoli niemieckiej”. Z kolei organizujący podczas okupacji pomoc Żydom warszawskim Tadeusz Bednarczyk pisze, że 14 stycznia 1940 roku w gmachu sądu przy ul. Leszno w Warszawie odbyło się spotkanie przedstawicieli polskiego podziemia antyniemieckiego z prezesem Gminy Żydowskiej w Warszawie inż. Adamem Czerniakowem. “W czasie trwania tej konferencji, brano pod uwagę możliwość stałego zaostrzenia przez Niemców kursu przeciwko Żydom, aż do stworzenia zamkniętego getta i przewidywano dalsze akty eksterminacyjne. Inż. Czerniaków, – który kończył studia w Dreźnie u prof, Fischera, – ojca gubernatora dystryktu warszawskiego dr Ludwika Fischera – liczył na jakieś względy u władz dystryktu… Przyjmując wyłącznie swój punkt widzenia inż. Czerniaków absolutnie nie zgadzał się na tworzenie (nawet, jako szkieletowej) ogólnopolskiej żydowskiej organizacji ruchu oporu…” (Życie codzienne warszawskiego getta, Warszawa 1995). Dzisiaj Żydzi mają pretensje do wszystkich Polaków, że nie chcieli walczyć z Niemcami i ginąć, aby oni mogli żyć ! To, że naród polski bohatersko walczył, przelewając morze krwi za wolną Polskę i demokratyczny świat, nie ma dla nich żadnego znaczenia. Powtarzam, według światowego Żydostwa mieliśmy walczyć i ginąć tylko za Żydów, bo odbudowania niepodległej Polski większość Żydów sobie nie życzyła! Bednarczyk polemizując z Makowskim (Makowerem) pisze, że w swej książce zarzuca on “Polakom, że nie chcieli dawać pomocy Żydom, a zapomniał, że oni i jemu podobni sami pozbawiali się, swoją posławą, prawa moralnego żądania i spodziewania się pomocy od Polaków. On ją jednak stale dostawał. Obecnie przebywa w Niemczech, skąd nas wytrwale oczernia”. Poniżej zamieszczam kilka przykładów stosunku Żydów do Polaków w czasie okupacji:
1. Generał Tadeusz Bór-Komorowski w swojej książce Armia Podziemna (Londyn 1951) pisze, że Komenda Główna Armii Krajowej opracowała plan szerokiej akcji militarnej w obronie getta; jednak do jego realizacji nie doszło wyłącznie na skutek gwałtownego sprzeciwu żydowskich władz getta – Judenratu z Adamem Czerniakowem na czele. Dzisiaj pisze się kłamliwie i do znudzenia, że Armia Krajowa zostawiła warszawskich Żydów własnemu losowi. Bohater samoobrony getta warszawskiego w kwietniu-maju 1943 roku Marek Edelman we wspomnieniach Getto walczy (1945) wyraził pretensję i żal do wielu Żydów za to, że podczas holocaustu szli na śmierć bez walki.
2. Co więcej, Żydzi polscy byli chętni pójść na kolaborację z Niemcami: do począłku 1942 roku “w środowiskach żydowskich powszechne było przeświadczenie, że obiektem hitlerowskiego terroru eksterminacyjnego staną się wyłącznie Polacy, natomiast Żydów dotknie jedynie ucisk ekonomiczny? Te nadzieje, potęgowane doświadczeniami z czasu pierwszej wojny światowej, (kiedy Żydzi polscy całkowicie współpracowali z Niemcami – M.K.), oraz szczera chęć kolaboracji z Niemcami najbardziej wpływowych kręgów burżuazji żydowskiej, były jedną z przyczyn całkowitej bierności społeczności żydowskiej…” także w stosunku do spraw polskich (Adam Hempel, Pogrobowcy klęski. Rzecz o policji “granatowej” w Generalnym Gubernatorstwie 1939-1945, Warszawa 1990). Rabini, jak np. Gedaliah Rosenmann z Białegostoku, nawoływali Żydów do pełnego posłuszeństwa wobec okupanta niemieckiego. Z przytaczanych tu przykładów widać wyraźnie, że Żydów, przebywających w gettach, nic martwił terror niemiecki wobec Polaków!
3. O chęci współpracy Żydów z Niemcami po upadku Polski może świadczyć postawa niejakiego Wajntrauba, który na przełomie lat 1939-1940 był po Niemcach osobą numer jeden w Łukowie: “On decyduje, kto i gdzie ma pracować… Zawiera spółki ze wszystkimi… Stanął pośrodku rynku i polecił furmanom i dorożkarzom udać się na dworzec i zabrać (wypędzonych przez Niemców) Żydów z Serocka” pisze historyk żydowski tamtych lat Emanuel Ringelblum (Kronika getta warszawskiego. Warszawa 1983).
4. Według autorów Encyclopedia of the Holocaust (Nowy Jork-Londyn 1990) i Morfina Gilberła (The Holocaust Glasgow 1987) wszyscy prezesi Judenratów w gettach na terenie okupowanej Polski, a przede wszystkim Chaim Mordechaj Rumkowski z Łodzi, Adam Czerniaków z Warszawy, Mojżesz Meryn z Sosnowca, Efraim Barasz z Białegostoku, Jakub Gens z Wilna czy Józef Parnas ze Lwowa uważali, że uda im się uratować samych siebie i “swoich” (wyselekcjonowanych przez nich) Żydów, jeśli udowodnią Niemcom, że są im potrzebni, że produkują niezbędne rzeczy dla niemieckiej armii (M. Gilbert); Żydzi, poza samymi Niemcami, byli najlepszymi robotnikami III Rzeszy, do których Niemcy mogli mieć pełne zaufanie, gdyż, dążąc do ocalenia swojego życia, nie uprawiali sabotażu, tak jak np. robotnicy polscy, dla których najważniejszym nie była ochrona własnego życia, ale zniszczenie hitleryzmu i uzyskanie przez Polskę wolności. (Samo getto łódzkie w okresie od listopada 1940 do sierpnia 1942 roku przyniosło Niemcom czysty dochód w wysokości aż 20.000.000 marek, a od września 1942 do września 1944 roku dalszych 26.200.000 marek; autorzy pracy dokumentalnej Lodz Getto Allan Adelson i Robert Lapides, stwierdzili, że “Getto łódzkie pracowało, jako wielkie przedsiębiorstwo zbrojeniowe, zbrojące swego wroga – hitlerowskie Niemcy”). Swoją pracą, a mowa tu o setkach tysięcy osób, Żydzi przedłużali wojnę, a tym samym m.in. niemiecką okupację ziem polskich i cierpienia narodu polskiego!
5. W samym getcie warszawskim aż kilka tysięcy Żydów kolaborowało z Niemcami: Judenrat, żydowska policja w getcie, żydowskie gestapo – tzw. “13″, organizacja “Żagiew” itd. Ich praca uderzała często w środowiska polskie czy pojedynczych Polaków niosących pomoc Żydom. “Kolaboracja i zdrada wśród Żydów osiągnęła w getcie warszawskim duże rozmiary. Były one procentowo znacznie wyższe niż ilość kolaborantów i zdrajców w narodzie polskim…” pisze Tadeusz Bednarczyk (Życie codzienne warszawskiego getta, Warszawa 1995).
6. Żyd Hening kierował w siedzibie Gestapo w Warszawie 70-osobowq żydowską grupą wyspecjalizowaną w akcji przeciw polskim organizacjom konspiracyjnym (Centralne Archiwum KC PZPR – Akta Delegatury Rządu, sygn. 202/II-44, tom 2).
7. Z Gestapo współpracowała także bardzo “zażydzona” Polska Partia Robotnicza (PPR) na polu zwalczania polskiego podziemia niepodległościowego; m.in. przekazano Gestapo posiadaną przez komunistów listę znanych im AK-owców; jednym z agentów PPR-Gestapo był Mieczysław Walczak, którego ojcem był Niemiec, a matka Zydówką (Zbigniew Błażyński, Mówi Józef Światło, Londyn 1986).
8. Także wielu Żydów, których ukrywali Polacy, a którzy jednak wpadli w ręce niemieckie wydawało osoby, które ich ratowały. W ten sposób zginęło setki, jeśli nie więcej Polaków.
9. Polscy Zydzi-komunisci przebywający w Związku Sowieckim słali się narzędziem w rękach Stalina w jego planie zniewolenia Polski po wojnie (Andrzej Albert, Najnowsza historia Polski 1918-1980, Londyn 1991).
10. Pod koniec wojny także wielu Żydów polskich przebywających na Zachodzie energicznie pracowało nad tym, aby po niej nie było niepodległego państwa polskiego, aby Polska słała się częscią komunistycznego imperium sowieckiego. Celował w tym zwłaszcza londyński ‘Observer’ i jego publicysta (rodem z Tarnowa) Izaak Deutscher (Andrzej Albert, j.w).
11. Oskar Lange – ekonomista, który ukończył studia i doktoryzował się na Uniwersytecie Jagiellońskim i był działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej, w 1937 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Podczas II wojny światowej został agentem wywiadu amerykańskiego, przekazując kłamliwe informacje na temat amerykańskich działaczy polonijnych (np. 4.000 delegatów organizacji polonijnych, którzy w Buffalo w maju 1944 powołali do życia Kongres Polonii Amerykańskiej nazwał faszystami, a zjazd “farsą polskich faszystów”), polski rząd emigracyjny w Londynie i ambasadę polską w Waszyngtonie. Jego działalność utrudniała prace dyplomacji polskiej i organizacji polonijnych w USA, a dla administracji prezydenta Roosevelta “stanowiła najlepsze potwierdzenie ‘reakcyjnosci’ oficjalnych władz polskich oraz ich nierealistycznego stanowiska wobec ZSRR”. W dużym stopniu przyczynił się do sprzedania przez Roosevelta Polski Stalinowi! (Zofia Galińska, Donosy Oskara Langego, “Mówią Wieki”, nr 11/1995). W tym samym czasie rozbijaniem Polonii amerykańskiej zajmował się polski Żyd Bronisław Gebbert, założyciel Kongresu Słowiańskiego – “komunistycztnej piątej kolumny (w USA) kierowanej przez Kreml” (Zbigniew Błażyński, j.w.). Zbiegli z gett i obozów niemieckich do lasów Żydzi tworzyli tzw. oddziały partyzanckie, które zazwyczaj nie walczyły z Niemcami, lecz z polskimi chłopami. Na przykład Oskar Pinkus w książce The House of Ashes (Cleveland, USA) pisze o kilku takich bandach żydowskich na Podlasiu, utrzymujących się z grabieży okolicznych wiosek, także historyk holocaustu w okupowanej przez Niemców Polsce Emanuel Ringelblum pisze, że grupy takie “z bronią w ręku wywalczają sobie prawo do życia”. Często jednak owa “walka” była walką z polskim, zazwyczaj biednym chłopem, ograbianym przy tym ciągle przez Niemców. Byt to zwykły rozbój, chociaż z konieczności. Chłopi broniąc się przed rabunkiem chleba, kawałka słoniny czy pierzyny organizowali “straże wiejskie”, które Ringelblum ostro potępia (Stosunki polsko-żydowskie w czasie drugiej wojny światowej, Warszawa 1988), nie chcąc zrozumieć sytuacji, w jakiej znajdowali się chłopi polscy podczas okupacji niemieckiej. Także Martin Gilbert w książce The Holocaust The Jewish Tragedy (Glasgow 1987) potępia likwidację przez polskie podziemie w 1943 roku takiej żydowskiej bandy w lasach wyszkowskich, dowodzonej przez Mordechaja Grobasa. Polacy jednak nie mogli tolerować bandytyzmu skierowanego przeciwko polskim chłopom. Ostatecznie polski bandytyzm też był tępiony. Czy żydowski bandytyzm (kierowany przeciwko Polakom i na terenie Polski miał być tolerowany przez polskie podziemie tylko, dlatego, że bandytami byli Żydzi skazani przez hitleryzm na zagładę? Bohaterska i cenna dla Aliantów walka 350.000 żołnierzy Armii Krajowej z Niemcami podczas okupacji Polski jest znana nie tylko polskim historykom II wojny światowej. Tymczasem były partyzant żydowski Yitzchok Perlow w swej polakożerczej książce The Partizaner (New York-London 1969) pisze jakoby ich oddział walczył z oddziałami Armii Krajowej, wybijał wziętych do niewoli AK-owców naganami w tył głowy, dobijał rannych. Rzekomo raz w piwnicy dworu wybili granatami dowódcę oddziału AK i jego trzech żołnierzy. Jeśli to wszystko prawda, to partyzantka żydowska nie walczyła z Niemcami, lecz z Armią Krajową i Polakami; bowiem Perlow chwali się także paleniem polskich wiosek. Żydowska partyzantka komunistyczna działająca na terenach polskich podczas wojny dokonywała także czystek etniczno-politycznych. “Dokumentacja (tej) działalności jest przerażająca, np. żydowski oddział Gwardii Ludowej, dowodzony przez Izraela Ajzenmana vel Juliana Kaniewskiego, posługujący się kryptonimem ‘Lwy’, w dniu 22 stycznia 1943 roku dokonał masakry w miasteczku Drzewica, mordując 7 mieszkańców w ramach czyszczenia terenu, za co uczestnicy mordu otrzymali… pochwały” (Leszek Żebrowski, Wyssane z palca winy Polaków, “Gazeta Polska”, 27.6.1996). W ten sposób, z pomocą bagnetów sowieckich. Żydzi rządzili Polską do 1956 roku i współrządzili nią do roku 1968. Nie ulega wątpliwosci, że Żydzi polscy, głównie komuniści żydowscy na usługach Stalina, przyczynili się w dużym stopniu do oderwania od Polski w 1944 roku Ziem Wschodnich, włącznie z tak bardzo polskim Lwowem, oraz ich depolonizacji. Oto jeden z wielu dowodów: “Do Biłki Szlacheckiej (k. Lwowa) przyjechał 2 lutego 1945 roku zastępca Rejonowego Pełnomocnika i Tymczasowego Rządu Polskiego z Kamionki Strumiłowej, Piotr Sender, członek (komunistycznego) Związku Patriotów Polskich w Moskwie (jak się potem okazało – Żyd). Nosił on mundur polskiego oficera. Zwołano wszystkich mieszkańców i pan Sender przemówił następująco: ‘trzeba jechać do Polski… Tutaj jest Ukraina. Dobry Polak jedzie do Polski…, Kto nie pojedzie dobrowolnie do Polski, ten pojedzie przymusowo na Sybir’… ludność mówiła, że nie będzie się rejestrować”. Po trzech dniach Biłka otrzymała “50 wezwań na roboty do Donbasu, l ci zapisali się na wyjazd… Pan Sender odniósł sukces, działał on w pełnym porozumieniu z (sowieckim) rejonem i wojennym komendantem” (Ks. Bp Wincenty Urban, Droga krzyżowa archidiecezji lwowskiej w latach II wojny światowej 1939-1945, Wrocław 1983).
Już na podstawie tylko tego niepełnego materiału obciążającego wielu Żydów z obszaru Polski okupowanej przez hitlerowskie Niemcy i Związek Sowiecki można śmiało powiedzieć, że podczas II wojny światowej większość Żydów, obok Niemców, Sowietów, Ukraińców i Litwinów, było smierłelnymi wrogami Polaków i idei niepodległego państwa polskiego, tymczasem przewodniczący porlamentu izraelskiego Szewach Weiss, w wywiadzie udzielonym telewizji polskiej (program 1 TVP) 23 stycznia 1995 roku stwierdził buńczucznie, że Żydzi nie mają, za co przepraszać Polaków! Innego zdania był Dominikanin i filozof, profesor i rektor uniwersytetu katolickiego we Fryburgu w Szwajcarii o. Innocenty M. Bocheński, który napisał w “Kulturze” paryskiej (nr 7-8/1986): “Polacy mają moim zdaniem znacznie większe prawo mówić o pogromie Polaków przez Żydów niż Żydzi o pogromach polskich. Naturalnie najlepiej by było w ogóle nie mówić o tych bolesnych sprawach. Ale jak długo Żydzi nie zmienią swojego (wrogiego – antypolskiego) stanowiska, Polacy muszą sobie zastrzec prawo odpowiedzi”. Nadszedł czas, by otwarcie powiedzieć, że cześć Żydów występowała wrogo wobec Polaków podczas II wojny światowej. Trzeba to powiedzieć nie tylko w imię prawdy, lecz także lepszego zrozumienia – całkowicie uzasadnionej tymi faktami – biernej postawy wielu Polaków wobec Żydów podczas wojny i wrogiej po wojnie. Ile szumu antypolskiego robi się dzisiaj z powodu tzw szmalcowników na polskich terenach okupowanych przez Niemców, szantażujących dla okupu ukrywających się Żydów. Tymczasem szmalcownicy byli w całej Europie! Bowiem Żydzi ukrywali się przed Niemcami w całej okupowanej Europie. Jeśli chodzi o szmalcowników w Generalnym Gubernatorstwie, to byli nimi głównie folksdojcze oraz będący na usługach Niemców Ukraińcy, Litwini, Białorusini znający język polski i wreszcie sami Żydzi; w każdym bądź razie szmalcownicy Polacy byli w mniejszości. Elementy przestępcze występują w każdym narodzie, w którym stanowią tzw. margines społeczny; utożsamianie tego marginesu z całym narodem praktykują wyłącznie rasisci, a utrzymywanie, że wszyscy szmalcownicy grasujący w Generalnym Gubernatorstwie byli Polakami jest nie tylko podłym kłamstwem, ale także wyjątkowo odrażającym antypolonizmem (Tadeusz Bednarczyk, Życie codzienne warszawskiego getta, Warszawa 1995). Część Polaków spośród tych, którzy mogli pomóc, (bowiem miliony Polaków, nawet gdyby chciało, nie mogło ratować Żydów z przyczyn od siebie całkowicie niezależnych) – z całkowicie zrozumiałych powodów narodowych – patrzyło na los Żydów obojętnie. Jednak w tym samym czasie bardzo wielu Polaków z pobudek czysto ludzkich, a przede wszystkim chrześcijańskich pomagało Żydom-przyjaciołom lub po prostu Żydom-bliźnim, których los jeszcze gorzej doświadczał. tym zasłużyliśmy sobie na uznanie w oczach świata. Brytyjczyk Pauł Johnson w swej dobrze przyjętej przez krytykę i często wznawianej ksiqżce A History of the ]ews (London 1987) pisze, że gorsi od Niemców podczas żydowskiego holocaustu byli Austriacy i przekonujqco to udowadnia. Dowodzi również, że Rumuni nie byli wcale lepsi dla Żydów od Austriaków. Bardzo krytycznie ocenia też postawę Francuzów wobec tragedii Żydów. Omawia wreszcie postawę samych Żydów podczas holocaustu tak w okupowanej przez Niemców Europie jak i w Palestynie, i wolnym świecie. Chociaż usprawiedliwia ich, wyraźnie widzimy stosunkowo częstą u Żydów indolencję, a wśród niektórych zwykłe łajdactwo. O Polakach Johnson milczy. Nie pisze pozytywnie, ale też ich nie potępia. Nic drażni polakożerców; ale i nie przyłącza się do antypolskiej propagandy, wie, bowiem, że jest ona kłamstwem. Rzecz nie do wiary: ratowaliśmy Żydów, często naszych wrogów! Ktoś rozgoryczony obecnym zachowaniem się wielu Żydów – nie tyle brakiem wdzięczności, co ich trudno zrozumiałą dla chrześcijan i porządnych ludzi okazywaną do nas wrogoscią – może postawić pytanie: „co to nam dało?” Odpowiadam: przede wszystkim czyste sumienie z wypełnienia przykazania miłosierdzia. A to, że wielu z tych uratowanych zachowuje się dokładnie tak, jak żmija z chłopem w wierszu Adama Mickiewicza Chłop i żmija to sprawa ich – a nie naszego – sumienia! Powróćmy jednak do sprawy wrogości wielu Żydów wobec Polaków i państwa polskiego podczas II wojny światowej. Najwięcej zdrady stanu i zwykłych aktów zbrodni przeciwko Polakom dopuściło się bardzo wielu Żydów nie w okupowanej przez Niemców Polsce, a e przede wszystkim w Polsce Wschodniej, zajętej przez Związek Sowiecki we wrześniu 1939 roku i okupowanej do czerwca 1941 roku. Literatura na ten temat jest bardzo duża. l tak dla przykładu w pracy Najnowsze dzieje Żydów w Polsce w zarysie do 1950 roku (Warszawa 1993) poważana w kołach żydowskich Teresa Prekerowa pisze: “…część ludności żydowskiej witała owacjami i kwiatami wkraczające wojska radzieckie, demonstracyjnie wręcz okazując brak poczucia więzi z państwem polskim. Spontanicznie i gorąco świętowali dni, będące dla ludności polskiej dniami żałoby… Do wykrywania wrogów ustroju i wrogów ludu NKWD utworzyła szeroko rozbudowaną sieć informatorów, w której dużą rolę odgrywali Żydzi: członkowie dawnej partii komunistycznej… i innych stronnictw.. Ich ofiarami padło wielu Polaków, co wywołało wśród nich głębokq niechęć i wrogość do cąłej mniejszości żydowskiej… Wytworzone pod okupacją radziecką układy stwarzały Żydom możliwość odegrania się na Polakach…, co też część z nich w niemałym stopniu wykorzystywała. Przyczyniali się do dekonspirowania pozostających w ukryciu oficerów Wojska Polskiego, przedwojennych urzędników, wyższych funkcjonariuszy państwowych i działaczy politycznych, powodując ich aresztowanie, a czasem utratę życia. Jak duży był zasięg tych zjawisk – trudno powiedzieć… Liczba zachowanych relacji świadczy jedynie, że nie były to wypadki odosobnione, często zaś nader drastyczne…”. Znany polonista, profesor Uniwersytetu Stefana Batofego w Wilnie do 1939 roku Konrad Górski w rozmowie pt. W Wilnie i w Toruniu, zamieszczonej w “Życiu Literackim” z 11 września 1988 roku, wspomina jak to Żydzi nasłali na docenta Stanisława Cywińskiego morderców z NKWD, którzy po aresztowaniu wywieźli go w głqb Rosji, a następnie zamordowali w marcu 1941 roku. Dr Andrzej Reymann, redaktor naczelny “Najjaśniejszej Rzeczypospolitej” pisał w 1993 roku: “Opowiadał mi mój znajomy, jak w październiku 1939 roku spędzono polską młodzież gimnazjalną we Lwowie do kin. Pokazywano sowieckie kroniki filmowe, a niepodejrzewająca niczego młodzież zaśmiewała się z osiqgnięć “przodującej nauki i techniki”, nagle zapalono światła,a stojący pod ścianami Żydzi zaczęli wskazywać NKWD-dzistom śmiejących się, których natychmiast wyprowadzono. Wyprowadzono takk i mojego znajomego, który z Sybiru do Polski wrócił 18 lat później, schorowanym nędzarzem”. Z kolei Marek Jan Chodakiewicz w artykule pt. Szmulek chciał być sowieckim generałem. Posławy Żydów na kresach 1939-1941 (Gazeta Polska”, 1.12.1994) podaje m.in. przykład żydowskiego donosu z zemsty, kłóry skończył się w efekcie zamordowaniem Polaka. Otóż pod koniec września 1939 roku żydowski gimnazjalista przyprowadził NKWD do mieszkania Zdzisława Zakrzewskiego, znanego przed wojną działacza Młodzieży Wszechpolskiej na Politechnice Lwowskiej. Z powodu nieobecności Zdzisława w domu NKWD w zamian aresztowało jego ojca, którego wkrótce potem zamordowano. Natomiast Kazimierz Iranek-Osmecki w swej cennej pracy Kto ratuje jedno życie. Polacy i Żydzi 1939-1945 (Londyn 1968), do której przedmowę zamieścił znany działacz żydowski i sprawiedliwy Żyd, dr Józef Lichten, pisze: “Żydzi osiedli na wschodnich ziemiach polskich zachowali z okresu zaborów dziwny – niedający się logicznie wytłumaczyć – sentyment do Rosji. Szczególnie proletariat żydowski oczekiwał ze strony “socjalistycznego” państwa poprawy swego bytu. Znalazło to wyraz w zachowaniu się Żydów natychmiast po wkroczeniu do Polski Armii Czerwonej; jeszcze przed oświadczeniem Mołotowa o końcu państwa polskiego. Wystarczyła obecność czerwonych wojsk, wystarczyły ulotki i wezwania marszałka Timoszenki. We wszystkich miastach i miasteczkach, we wszystkich wioskach, gdzie tylko zamieszkiwali Żydzi, wszędzie od Dźwiny po Dniestr, powodowani wspólnymi impulsami, w masowych wystąpieniach witali wkraczajqcych ‘wybawców’ kwiatami i czerwonymi sztandarami. Za tym radosnym uniesieniem nastąpiły bardziej konkretne posunięcia. W meldunkach z tego okresu nadchodzqcych z kraju do rządu polskiego na Zachodzie czytamy, że 90% proletariatu żydowskiego zgłosiło przystqpięnie i wzięło czynny udział w ustanowionych przez okupanta różnych władzach komunistycznych. Żydzi zapełnili przede wszystkim szeregi czerwonej Milicji Ludowej i stali się oparciem dla okupanta w sterroryzowaniu ludności polskiej. Szczególnie ukrywający się oficerowie, urzędnicy i funkcjonariusze państwowi, na których polowało NKWD stali się ofiarami Żydów, członków czerwonej milicji. Los tych ofiar jest znany: aresztowania, więzienia, bezprawne wyroki, zsyłki i łagry”. Żydzi na Kresach nie mają jednak na sumieniu tylko polskich oficerów i urzędników państwowych. Iranek-Osmecki, z tych czy innych powodów (ukłon w stronę przewrażliwionych na tym punkcie Żydów?), nie wymienił setek tysięcy zwykłych Polaków zesłanych na Sybir z pomocą Żydów nie, dlatego, że byli przeciwnikami komunizmu, antysemitami, kapitalistami, “zgniłą” inteligencjq czy kułakami, ale wyłącznie dlatego, że byli Polakami. Wiadomym jest np., że tylko z małego miasteczka Brańska na Białostocczyźnie “wskutek żydowskich donosów wywieziono na Syberię aż 114 osób” (Dokument czy obsesyjna fantazja, “Słowo”, 11.6.1996). Zenon Skrzypkowski w tymże samym artykule wspomina: “Tak się składa, że ja też pochodzę z tego regionu, z równie małego miasteczka, Drohiczyna, odległego od Brańska zaledwie 25 km. Pamiętam, że w latach 1939-1941, w czasie okupacji bolszewickiej na tych terenach, Żydzi niemal powszechnie kolaborowali z Sowietami, zrywając wszelkie więzi przyjaźni, sąsiedztwa i koleżeństwa. M.in. za ich przyczyną wielu polskich patriotów znalazło się na Syberii bądź w sowieckich łagrach…”. Relacje uczciwych Żydów z Kresów potwierdzają to, co podali Polacy l tak dla przykładu Max Wolfshaut-Dinkes w swej książce Echec at mat. Recit d’un survivanł de Przemysł en Galice (Paris 1983) pisze m.in.: “Muszę wyznać, ze zachowanie żydowskich komunistów podczas okupacji sowieckiej było straszliwie odrażające: oni mieli dalece zbyt brutalną postawę wobec swych (do niedawna polskich) pracodawców. Polscy i ukraińscy pracownicy nie denuncjowali swoich pracodawców, jako wyzyskiwaczy, tak, aby znacjonalizowano ich przedsiębiorstwa, a ich samych zesłano na Syberię. Nieszczęśliwie, żydowscy komuniści nie mieli żadnego wahania pod tym względem…” (tłum. Jerzy Robert Nowak). Z kolei mieszkajqcy obecnie w Izraelu Henryk Ross w książce Z deszczu pod rynnę… Wspomnienia polskiego Żyda (Warszawa 1993) tak wspomina sowiecką okupację we Lwowie w latach 1939-41: “…Wówczas we Lwowie bycie Jewrejem ułatwiało życie. Władze sowieckie nie ufały Polakom. Nie ufały Ukraińcom marzącym o wolnej Ukrainie, a nie Ukrainie, jako części Związku Radzieckiego. Pozostali Żydzi. Jedynie oni witali Armię Czerwoną kwiatami, jak zbawców. Polski rzqd emigracyjny w Londynie apelował, aby nie współpracować z sowieckim okupantem… O posady było łatwo. Dla Żydów nawet bardzo łatwo… Dziewięćdziesiąt procent urzędników naszego zjednoczenia stanowili Żydzi. Podobna sytuacja istniała we wszystkich innych zjednoczeniach i kooperatywach spółdzielczych na terenie Lwowa, obejmujących wszystkie gałęzie przemysłu, produkcji i handlu. Czyż można się dziwić, że Polacy.. uważali Żydów za kolaborantów, agentów bolszewizmu?…”. Podobna sytuacja była na wyższych uczelniach Lwowa. Żydzi, którzy stanowili zaledwie 10% ogółu ludności tzw. Zachodniej Ukrainy (tj. ziem polskich przyłączonych do Ukrainy sowieckiej w 1939 roku) stanowili w 1940 roku aż 44,2% studentów już zsowietyzowanego Uniwersytetu, 56,7% Politechniki, 42,3% Instytutu Medycznego, 62,7% Akademii Handlowej, 51,3% Instytutu Pedagogicznego i 12,5% Instytutu Weterynarii (Zbysław Popławski, Dzieje Politechniki Lwowskiej 1844-1945, Wrocław 1992). taką statystykę w stosunku do siebie uważają Żydzi za brak dyskryminacji i antysemityzmu i bardzo sobie to chwalą. Ale czy nie była to jednocześnie jawna dyskryminacja w stosunku do 90% rdzennej ludności! tych ziem, czyli Polaków i Ukraińców? Profesor Jerzy Robert Nowak zauważa: “fakt, że ten ilościowy ‘awans’ odbywał się przede wszystkim kosztem środowisk polskich, podobnie jak w wielu innych sferach życia, fatalnie wpłynął na nastroje społeczeństwa polskiego wobec Żydów” (Polacy i Żydzi pod okupacją sowiecką 1939-1941, “Słowo. Dziennik Katolicki”, 21-23 VII 1995). Zdaniem Richarda C. Lukasa ze Stanów Zjednoczonych: “Współpraca Żydów z Sowietami bardziej niż wszystkie inne czynniki wpłynęła na wzrost antysemityzmu w Polsce podczas wojny” (Zapomniany Holocaust Polacy pod okupacją niemiecką 1939-1944, Kielce 1995). Zgadza się z tym również znany historyk brytyjski Norman Davies, który twierdzi, że nie można zrozumieć przyczyny niechęci wielu Polaków do Żydów pod okupacja niemiecką Polski w latach 1941-44 bez tego, co się wcześniej działo, a co nazywa gorszącym się zachowaniem Żydów, w latach 1939-1941 we Wschodniej Polsce okupowanej przez Związek Sowiecki (Głos tegu, który przeżył, “Most”, nr 14-15/1987). faktom tym nie mogq zaprzeczyć sami Żydzi. Co najwyżej niektórzy z nich słarają się te zdradę i zbrodnie pomniejszać i usprawiedliwiać, zapominając o tym, że ten, kto tak czyni, we wszystkich takich sprawach, bierze na swoje własne sumienie zbrodnie.
Na przykład profesor Izrael Gutman w obszernym artykule POLAND: The Jews in Poland (POLSKA: Żydzi w Polsce) znajdującym się w Encyclopedia of the Holocaust (Encyklopedia holocaustu, Nowy Jork-London 1990) przyznaje, że we wrześniu 1939 roku i następnie do roku 1941 na terenach polskich okupowanych przez Zwiqzek Sowiecki “jest udowodnione, że (tamtejsi) Żydzi nie byli lojalni wobec Polski i Polaków”. Jednak od razu usprawiedliwia tę nielojalność tym, że dla Polaków tak Niemcy jak i Sowieci byli wrogami, natomiast dla Żydów Sowieci byli znacznie mniejszym złem niż niemiecki hitleryzm. Sowieci na pewno byli mniejszym złem dla Żydów aniżeli niemiecki hitleryzm. Żydzi we Wschodniej Polsce mieli prawo się cieszyć, że uniknęli hitlerowskiej okupacji. To jedna strona tego problemu. Drugą stroną medalu jest ich ochoczy i szczery udział w budowie ustroju sowieckiego na okupywanych ziemiach polskich (wciąż polskich w świetle prawa międzynarodowego) oraz pastwienie się nad tamtejszymi Polakami i współudział w mordowaniu i zsyłkach Polaków w głąb Zwiqzku Sowieckiego, tego usprawiedliwić nie można. Jeślii dziś potępiamy zbrodnie Stalina i w ogóle komunizmu, to trzeba mieć odwagę potępić także udział w łych zbrodniach Żydów tym bardziej, że ich udział w zbrodniach Stalina na ziemiach polskich był wyjątkowo duży. Jan T. Gross we wstępie do swojej i Ireny Grudzińskiej-Gross książki W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali… Polska a Rosja 1939-42 (Londyn 1983), w której wykorzystano również wypowiedzi samych Żydów, znajdujące się dzisiaj w archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie, usprawiedliwia Żydów tym, że w międzywojennej Polsce “byli dyskryminowani”. Dyskryminowani? Bogaty Żyd, właściciel dużego magazynu z wyrobami tekstylnymi, który mógł swobodnie chodzić do miejscowej synagogi, czytać żydowskie gazety z Wilna czy Warszawy i syna posyłać do szkoły żydowskiej!? Chyba, że autor dyskryminacją nazywa tępienie przez władze państwowe komunistów, którzy byli agentami sowieckimi. Przykład jednego takiego “dyskryminowanego” Żyda przytacza w swej cennej pracy Poland’s Holocaust.. (Polski Holocaust, Jefferson – London 1998) Tadeusz Piotrowski: “17 września 1939 roku Żyd o nazwisku Szulman prowadził Sowietów do ataku na miasto Dzisna na Wileńszczyźnie. Szulman był synem właściciela dużego magazynu wyrobów tekstylnych i był sądzony przed wojną za działalność komunistyczną” (itr. 55). Mamy jednak jeszcze lepszy przykład (obok wielu innych) na to, że Żydzi nie byli dyskryminowani w międzywojennej Polsce. Otóż Żyd Leon Gongoła ze Stanów Zjednoczonych pisze: “W roku 1938, kiedy byłem jeszcze uczniem, Sierpc (na Mazowszu) liczył 7.600 Polaków, 3.850 Żydów, 600 Niemców, 20 Rosjan i 6 Ukraińców… my, Żydzi, mieliśmy pięciu przedstawicieli w piętnastoosobowej Radzie Miejskiej Sierpca… Pamiętam Polskę, która w sierpniu 1939 roku, przed napaścią hitlerowską, była miejscem zamieszkania największej i najwyżej stojącej społeczności żydowskiej na świecie. Dla przykładu raz jeszcze przypomnę moje rodzinne miasto Sierpc z 800 rodzinami żydowskimi, liczącymi w sumie 3.900 osób. Były tam trzy synagogi i sześć bóżnic, mieliśmy dwie akademie talmudyczne. Była publiczna szkoła polsko-żydowska z przedszkolem, hebrajska szkoła religijna dla dziewcząt i państwowe gimnazjum dla Żydów. Było także kilkanaście hebrajskich szkółek religijnych dla najmłodszych, zwanych “Cheder”, do których wstępowało się w wieku lat czterech. Do jednej z nich sam uczęszczałem. Mieliśmy własne biblioteki i różne formy działalności kulturalnej. Żyliśmy spokojnie u boku naszych sąsiadów – Polaków… Nigdy nie słyszałem o profanowaniu świątyni żydowikiej, o wybijaniu szyb w synagogach w Polsce. Tutaj, w Nowym ]orku, byłem świadkiem kilku takich wypadków, kamienie wpadały przez wybite szyby pod samym moim nosem…” (O prawach i ludziach w: Drogi do Polski, Warszawa 1974). Znany historyk polski Andrzej Leszek Szczesniak jest zdania, że skala kolaboracji Żydów z Sowietami na Kresach w latach 1939-41 na pewno “wielokrotnie przerasta wszystkie antyżydowskie akcje NSZ i ‘szmalcowników’ razem wzięte” (List otwarły do przewodniczącego Stowarzyszenia Żydów Polskich w Melbourne, “Słowo”, 21.4.1993). Kiedy Żydzi przeproszą Polaków za krzywdy, które ich przodkowie wyrządzili Polsce i Polakom, szczególnie w okresie rozbiorów Polski w latach 1772-1918? Na przykład historyk żydowski Dawid Fajnhauz w pracy Ludnosć żydowska na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, opublikowanej w Londynie w 1972 pisze, że już podczas powstania kościuszkowskiego na Kresach “W wielu wypadkach dowódcy rosyjscy w terenie korzystali z usług ludności żydowskiej”; natomiast z książki Zbigniewa Pakuły Siwe kamienie, wydanej w Poznaniu w 1998 roku, dowiadujemy się, że Żydzi wielkopolscy popierali Prusaków w walce z Polakami na etnicznie polskich ziemiach ! Żydzi popełnili wiele złego wobec Polaków także w latach 1918-20,1939-41 i 1945-56. Jeśli Polacy poprzez swojego prezydenta Lecha Wałęsę i biskupów polskich zdobyli się w 1991 roku na przeproszenie Żydów za dużo mniejsze krzywdy im wyrządzone, to tym bardziej Żydzi powinni poczuwać się do uczynienia tego samego. Chyba, że Żydzi nie uważają swoich zbrodni popełnionych na nie-Zydach za cos złego! Fragment książki Mariana Kałuskiego “Wypełniali przykazanie miłosierdzia” Warszawa 1995, Wydawnictwo von borowiecky (str. 52 – 67)
Żołnierze Wyklęci - legenda, z którą komuniści nie potrafili sobie poradzić - Ci, którzy postanowili trwać w oporze, poświęcili zdrowie, życie, często rodziny, bo obowiązek służenia Ojczyźnie był dla nich najważniejszy. I przeszli do legendy, a z tą komuniści nie mogli już sobie poradzić. Polscy patrioci, na ogół z piękną kartą w czasie wojny, zostali „wyklęci” przez swoich przeciwników, przez swoich śmiertelnych wrogów - mówi minister Jan Stanisław Ciechanowski, p. o. Kierownika Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych w rozmowie z Jarosławem Wróblewskim.
Kim są dla pana Żołnierze Wyklęci? Co Polska im zawdzięcza? Myślę, że nasz stosunek do Żołnierzy Wyklętych pokazuje naszą postawę wobec zagadnienia niepodległości. Gdy po 1944 r. Polska traciła suwerenność nie w wyniku jakiejś wojny domowej, (choć niektórzy do dziś próbują to nam wmówić), ale w wyniku agresji tradycyjnie śmiertelnego wroga naszej wolności – Związku Sowieckiego, część polskich patriotów postanowiła przeciwstawić się temu zbrojnie. Nie było to łatwe, bo wielu przeciwników komunizmu w Polsce miało już dość wojny albo naiwnie liczyło na to, że obecność sił demokratycznych w tak zwanym rządzie jedności narodowej przyniesie pożądany skutek. Ci, którzy postanowili trwać w oporze, poświęcili zdrowie, życie, często rodziny, bo obowiązek służenia Ojczyźnie był dla nich najważniejszy. I przeszli do legendy, a z tą komuniści nie mogli już sobie poradzić.
Wyklęci, choć najbardziej niezłomni Polscy patrioci, na ogół z piękną kartą w czasie wojny, zostali „wyklęci” przez swoich przeciwników, przez swoich śmiertelnych wrogów, którzy chcieli by Polska była zniewolona, ale także przez takich, którzy albo się w to zniewolenie zaangażowali albo udawali, że go nie widzą. Jestem przekonany, że tak długo jak będzie istniała wolna Polska, tak długo przechowana zostanie pamięć właśnie o tych najbardziej niezłomnych.
Jak liczne jest dziś ich środowisko? Na czym polega pana współpraca z nimi? Nie mamy dokładnych danych, ale oceniamy liczebność tego środowiska na kilka tysięcy osób. Niestety, wielu z nich odchodzi, średnia wieku kombatantów to ok. 88 lat. Staramy się „wyłuskiwać” przede wszystkim tych, którzy walczyli o wolną Polskę, gdy zaszła taka potrzeba, pozostali tej idei wierni, a obecnie żyją w zapomnieniu, nie zabiegając o żadne zaszczyty. Wielu takich żołnierzy konspiracji antykomunistycznej udało się uhonorować odznaczeniami państwowymi, awansami, czy też Medalami Urzędu „Pro Patria” i „Por Memoria”. Taką postacią był chociażby śp. gen. bryg. Paweł Łaszkiewicz, „Rawicz”, uczestnik Kampanii Wrześniowej, żołnierz AK i WiN. Pomogliśmy wydać jego książkę pt. „Ujawniony”, przedstawiającą żołnierskie losy tego bohatera.
A współpraca ze środowiskami? Współpracę ze środowiskami Żołnierzy Wyklętych ze strony Urzędu można określić, jako bardzo intensywną. Przede wszystkim wspieraliśmy ze wszystkich sił działania mające na celu ustanowienie Dnia Żołnierzy Wyklętych. W końcu się udało. Współorganizujemy liczne uroczystości przede wszystkim ze środowiskami reprezentującymi żołnierzy Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość. Przykładowo, zarząd Obwodu Warszawa WiN jest bardzo czynny w opiece nad naszymi kombatantami i osobami represjonowanymi ze Lwowa, potrzebującymi szczególnej opieki ze strony Państwa Polskiego i często żyjącymi w złych warunkach. Bardzo prężne jest środowisko lubelskie, gdzie zresztą działa zarząd główny WiN. Żołnierze Wyklęci uczestniczą czynnie w pracach Rady do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych przy p.o. Kierownika Urzędu. Obecnie trzy osoby reprezentują WiN, a jedna - Narodowe Siły Zbrojne. Urząd bierze czynny udział w wielu przedsięwzięciach upamiętniających Żołnierzy Wyklętych, m.in. w spotkaniach z nimi, w wielu uroczystościach, jak chociażby w Piaskach pod Lublinem pod pomnikiem i na grobie Józefa Franczaka „Lalka” – ostatniego partyzanta wolnej Polski, którego komuniści dopadli dopiero w 1963 r.
Poruszają pana te uroczystości? Tak, Szczególnie zapadły mi w pamięć coroczne, przepiękne uroczystości w Radecznicy w Zamojskiem, gdzie w 1950 r. UB zamknęło klasztor Bernardynów z powodu współpracy zakonników z WiN. Notabene, to kolejny piękny przykład sojuszu polskich niepodległościowców z Kościołem, opoką polskiej wolności w momentach najtrudniejszych. Sprawy religijne to zresztą ważny element naszej obecności. Bierzemy udział w licznych Mszach Świętych za dusze poległych i zmarłych Żołnierzy Wyklętych. Są takie miejsca, gdzie koncentruje oddawanie im czci. Prócz wspomnianych, to na pewno Pomnik Żołnierzy Wyklętych na warszawskim Bemowie, czy też pomnik NSZ, AK i WiN w Lublinie, którego budowę dofinansowaliśmy. Dotowaliśmy rajdy szlakiem Żołnierzy Wyklętych, jak chociażby rajdy śladami „Zapory” i „Łupaszki”. Dofinansowaliśmy książki Mieczysława Argasińskiego „Konspiracja w powiecie lubaczowskim w latach 1939-1947”, biografię gen. Stanisława Karolkiewicza „Szczęsnego”, czy też pozycję autorstwa Leszka Pietrzaka „Antykomunistyczne podziemie zbrojne na terenie Inspektoratu Puławy 1944-1956”. A także rekonstrukcję wydarzeń odbicia więźniów z zamojskiej rotundy (8 V 1946) oraz konferencję naukową na ten temat. We wrześniu tego roku będziemy obchodzić 70 rocznicę utworzenia Narodowych Sił Zbrojnych. Robimy wszystko, by wiedza o Żołnierzach Wyklętych była coraz większa.
Pana urząd wspiera wiele inicjatyw, jakie są najważniejsze w tym roku? Urząd ma za zadanie podejmować inicjatywy związane z kultywowaniem oraz upowszechnianiem tradycji walk o niepodległość i suwerenność RP oraz pamięci o ofiarach wojny i okresu powojennego, a także upamiętniać i popularyzować historię walk o Odrodzenie Polski i represji wojennych oraz okresu powojennego. Głównym celem naszym działań jest to, by nasi weterani walk o niepodległość mieli poczucie, że Państwo Polskie o nich pamięta. Na pierwszy rzut wysuwają się ostatnio sprawy zdrowotne, ale to inny temat. Nasi kombatanci, którzy walczyli o wolną Polskę, a wielu z nich sprawie tej pozostała wierna do dziś, bardzo dużą wagę przywiązują do tego, by nie zapomniano, dlaczego sięgnęli oni po broń i w imię, jakich ideałów. Staramy się, więc skoncentrować nasze działania na środowisku kombatanckim, ale musi to być powiązane z ułatwianiem młodemu pokoleniu poznawania naszej historii.
Wbrew powszechnym opiniom, często wnukom jest łatwiej zrozumieć swoich dziadków, niż dzieciom
...choć oczywiście reguły nie ma i wszystko zależy od wychowania i dobrego przykładu. Tak, więc młodzież jest naszym celem, ale także szeroko pojęta zagranica, z czego również weterani zdają sobie doskonale sprawę. Wiele jeszcze musimy zrobić, by polski wysiłek zbrojny choćby w XX wieku czy też polskie męczeństwo z tegoż tragicznego stulecia, zostały należycie poznane i zrozumiane. Różnie to bywa w różnych krajach, ale jednak te 50 lat dyktatury komunistycznej w ramach tak zwanej Polski Ludowej cały czas wychodzi nam bokiem. Nie mogliśmy w pełni bronić swego stanowiska, a teraz trzeba nadrabiać zaległy czas. Podejmujemy wiele działań w tym kierunku. To nawet nie jest już nasz obowiązek, jako urzędników, ale po prostu, jako Polaków. Duży nacisk kładziemy na wspieranie grup rekonstrukcyjnych, bo to najlepsza metoda na dotarcie do młodych pokoleń, ale i do cudzoziemców. Staramy się rozwijać współpracę w dziedzinie wspólnej pamięci z wieloma krajami. Nie zaniedbujemy wspierania badań naukowych, bo tylko wtedy możemy polską historię promować, jeżeli ją dobrze poznamy.
Może pan podać przykład takiego działania? W grudniu ubiegłego roku razem z ambasadą grecką upamiętniliśmy 100-lecie urodzin Jerzego Iwanow-Szajnowicza, jednego z najsłynniejszych agentów alianckich w czasie II wojny światowej, znanego z filmu z lat 70-tych z Karolem Strasburgerem w roli głównej. Nagle okazało się, że jest nieprawdą to, co głosiła o nim propaganda w komunistycznej Polsce i co widzimy w rezultacie na filmie; mianowicie, że jako syn Rosjanina, (choć wychowany przez matkę Polkę i czujący się Polakiem) w czasie wojny został potraktowany nieufnie i odrzucony przez dowództwo Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich, po czym zainteresowali się nim Anglicy. Wręcz przeciwnie, już od 1940 r. Iwanow-Szajnowicz pracował na rzecz polskiego wywiadu w Grecji, a następnie w Palestynie. Po przerzuceniu do Grecji, po pewnym dopiero czasie został przekazany brytyjskim służbom specjalnym, które lepiej mogły wykorzystać jego umiejętności. Okrągła rocznica jego bohaterskiej śmierci z rąk Niemców (w styczniu przyszłego roku) będzie okazją, by i to przypomnieć. Takich przykładów mógłbym podać więcej.
A plany? Plany na ten rok skupiają się na 70-tej, okrągłej rocznicy utworzenia Armii Krajowej, co uroczyście obchodziliśmy w wielu miastach, a także rocznicy utworzenia 1 Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka. Niezwykle ważna będzie także 70-ta rocznica wyjścia z ZSRR Armii gen. Andersa oraz tysięcy cywilów. Chcielibyśmy choćby symbolicznie podziękować narodom, które okazały nam wtedy życzliwość, jak choćby Uzbekom, Turkmenom, czy Persom (warto tu przypomnieć słynnego misia Wojtka, który urodził się w Persji zanim stał się polskim niedźwiedziem, regularnym kanonierem 2 Korpusu Polskiego), tak jak dziękowaliśmy w ostatnich latach Węgrom za ich tradycyjnie nader życzliwą polskim uchodźcom postawę w 1939 r. i w następnych latach. Chcielibyśmy, by przynajmniej część polskich żołnierzy, którzy w 1942 r. opuszczali Związek Sowiecki, mogło jeszcze raz zobaczyć – po tylu latach – widok portu Krasnowodzk (obecnie Turkmenbaszi w Turkmenistanie), przez który opuszczali „nieludzką ziemię”. Mamy tę satysfakcję, że w zeszłym roku udało się zorganizować uroczystości w 70 rocznicę utworzenia Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR, dokładnie tam, gdzie była ona tworzona – a więc w Tockoje i Buzułuku. Nie było to łatwe, ale nikt z nas, którzy tam się udaliśmy, chyba tego nigdy nie zapomni. Zanotowaliśmy jednak również niepowodzenie – ze względu na rewolucję w Libii nie byliśmy w stanie zorganizować wyjazdu ostatnich żyjących uczestników bitwy pod Tobrukiem na miejsca, gdzie walczyli 70 lat wcześniej i gdzie leżą na cmentarzach ich koledzy. Rozmawiał Jaroslaw Wróblewski
Czy tylko zdrajcy boją się prawdy? Dzielić się na prawicę, lewicę, centrum czy liberałów można dopiero wówczas, kiedy odzyska się wolność i surowo ukarze zdrajców.
„Miałem bardzo ciekawą rozmowę z J. M. Rymkiewiczem, który – w dużym stopniu słusznie – mówił mi, że należy odejść od podziałów lewica−prawica w Polsce. A zastąpić je innym podziałem: obóz niepodległościowy kontra zdrajcy. Cóż, coś w tym jest…” – napisał na swoim blogu Ryszard Czarnecki. Sprawił mi tym „bohaterskim” „Cóż, coś w tym jest…”, i w „dużym stopniu słusznie”, wielką satysfakcję. Na początek dobre i tyle. Od lat już sądzę i nieustannie piszę o tym, że pierwszym celem środowisk patriotycznych i niepodległościowych powinno być dopadnięcie, a następnie przykładne ukaranie zdrajców narodu bez żadnych już „grubych kresek”, „dawania szans poprawy” czy „okazji do refleksji i zmiany postaw”. Polacy po latach deprawujących, anty-pedagogicznych seansów polegających na apoteozie zdrady i zdrajców, potrzebują w końcu takiej zbiorowej i prawdziwej, wstrząsającej lekcji wychowawczej, która przywróci etyczno-moralny ład w narodzie oraz powrót do właściwego i zapomnianego, dzięki zabiegom salonu zdrajców, pojmowania dewizy Bóg Honor Ojczyzna. Każdy na własne oczy i uszy powinien zobaczyć i usłyszeć, czym się kończy zdrada własnej ojczyzny i narodu. Jeżeli w kimś za mało lub w ogóle nie ma patriotyzmu, a tym samym zrozumienia dla surowego i przykładnego karania zdrajców ojczyzny to wystarczyć powinien mu po takiej lekcji wychowawczej, zimny dreszcz i zwykły ludzki strach na samą myśl, czym taka zdrada się kończy. 14 lutego obchodziliśmy kolejną rocznicę powstania Armii Krajowej i jest to wspaniały przykład tego, że w obliczu wielkiego zagrożenia i dramatu, jedynym wspólnym celem spychającym na bok wszystkie inne sprawy jest pokonanie wroga i odzyskanie wolności. Czy ktoś wtedy myślał o złagodzeniu nieco języka opisującego okupanta by pozyskać dla Armii Krajowej jakieś wyimaginowane centrum? Czy trwał spór o to czy polskiemu patriocie wypada lub nie, udzielać się w niemieckiej gadzinówce, Nowy Kurier Warszawski, albo angażować się w teatrach nadzorowanych przez wroga.
Takich rozterek wśród przytłaczającej większości społeczeństwa nie było dzięki dwóm dekadom prawdziwej państwowości, która postawiła na patriotyczne wychowanie młodzieży. Czy można sobie w ogóle wyobrazić, by w dwudziestoleciu międzywojennym, jakaś banda wynarodowionych renegatów w wielkie państwowe święto zorganizowała kontr-uroczystości i ryczała bezkarnie „Dymać Orła Białego”?. Nie przychodziło to do głowy nawet zdrajcom z KPP, będącym na sowieckim żołdzie gdyż wiedzieli doskonale, że taki występ byłby ich ostatnim, po czym rozniesiono by ich bezlitośnie na kopach bez zbędnych dyskusji i wysłuchiwania głupich tłumaczeń oraz pokrętnego objaśniania tego „artystycznego” języka wyrazu. Ma stuprocentowa rację J.M. Rymkiewicz. Dzielić się na prawicę, lewicę, centrum czy liberałów można dopiero wówczas, kiedy odzyska się wolność i surowo ukarze zdrajców. Problem dzisiaj jednak jest taki, że wielu ludzi doskonale zdaje sobie z tego sprawę, lecz sparaliżowani poprawnością polityczną boi się publicznie i przed kamerami tę „oczywistą oczywistość” wyartykułować. Działa na nich każdorazowo organizowana przy takich próbach, odstraszająca akcja salonowych, medialnych sił szybkiego reagowania, jak na przykład ta przeprowadzona przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu za słuszne usytuowanie owych renegatów i zaprzańców po stronie ZOMO. Mnie ten strach i paraliż sporej części prawicowych polityków i publicystów martwi, bo skoro ktoś boi się wprost mówić, w czym rzecz, to trudno oczekiwać od niego szczerej determinacji i odwagi w walce o Polskę.
Na własne życzenie spora część rodaków nosi od lat ten założony im kaganiec plus knebel, zestaw obowiązkowy, zaordynowany przez terrorystów od poprawności politycznej i nawet do głowy im nie przyjdzie powiedzieć głośno i publicznie tego, co powiedział w rozmowie z posłem Czarneckim, J.M. Rymkiewicz. To udawanie, że toczy się spór między jakąś lewica, prawicą, a liberałami, albo popychanie pierdół o ścierających się różnych, równoprawnych i konkurencyjnych wizjach Polski to zwykłe oszustwo i teatr, który przynajmniej mnie kojarzy się z dyskusją i sporem o Polskę między Kulczykiem i sowieckim szpiegiem Ałganowem w wiedeńskiej restauracji, albo rozmową kelnera Janusza Kaczmarka z „największym płatnikiem”, Ryszardem Krauze, na ostatnim piętrze hotelu Marriott. Jeżeli część opozycji paraliżuje strach przed publicznym mówieniem całej prawdy i nazywaniem zagrożeń naszej ojczyzny po imieniu to, co dopiero by było, jeżeli jakimś cudem stalibyśmy się nagle rzeczywiście wolnym krajem? Trudno przypuszczać, że ni stąd ni z owąd rozwiązałby się worek z odwagą. Jeżeli ONI nie mają skrupułów by za Smoleńsk kłamliwie obarczać poległych to, dlaczego MY boimy się w studio TVP, Polsatu czy TVN24 powiedzieć śmiało i otwarcie, że jesteśmy przekonani, że doszło do spisku, zamachu i potwornej zbrodni. Która hipoteza od samego początku była i jest bardziej wiarygodna?[ Któż to „MY”, Kolego? Nas nie dopuszczają do tych studiów, kamer itp MD] Dlaczego w medialny cień odsuwacie przed każdymi wyborami Antoniego Macierewicza? Prawda źle się sprzedaje i może zaszkodzić wyborczemu zwycięstwu, a biblijne „Tak Tak; Nie Nie” to dzisiaj obciach powodujący spadek w sondażach? Wizerunkowo niekorzystnie wypada w III RP człowiek bez skazy, który nigdy nie zawiódł, nie skłamał, nie przestraszył się i nie poszedł na zgniłe kompromisy? Po co komuś zwycięstwo osiągnięte dzięki trzymaniu światła pod korcem, kiedy powinno ono być na świeczniku i rozjaśniać polską izbę wszystkim rodakom? Tylko głoszenie odważnie całej prawdy może zapoczątkować odzyskiwanie Polski, a co najważniejsze umożliwi nam policzenie własnych, tych rzeczywiście naostrzonych i gotowych do cięcia szabel. Nie ma niczego głupszego niż uczestniczenie w wojnie i prowadzeniu działań na zasadach narzuconych przez wroga, czyli świadomej rezygnacji na jego sugestie z używania najgroźniejszej naszej broni, czyli mówienia odważnie całej prawdy. Może już czas opozycjo na odkurzenie i przyswojenie sobie słów księdza Jerzego Popiełuszki oraz wcielenie ich w życie, nie tylko w kontaktach między sobą czy na spotkaniach z sympatykami, ale także w rozmowach z Moniką Olejnik i tymi wszystkimi Kuźniarami, Durczokami, Knapikami, Morozowskimi i Lisami, jeżeli już zdecydowaliście się tam chodzić? Jeżeli na głoszenie prawdy decydują się nieliczni to wtedy spotyka ich los księdza Jerzego. Kiedy prawda jest odważnie głoszone przez tłumy, ONI staną się bezradni i bezbronni. „Aby pozostać człowiekiem wolnym duchowo, trzeba żyć w prawdzie. Życie w prawdzie to dawanie świadectwa na zewnątrz, to przyznawanie się do niej i upominanie się o nią w każdej sytuacji. Prawda jest niezmienna. Prawdy nie da się zniszczyć taką czy inną decyzją, taką czy inną ustawą. Na tym polega w zasadzie nasza niewola, że poddajemy się panowaniu kłamstwa, że go nie demaskujemy i nie protestujemy przeciw niemu, na co dzień. Nie prostujemy go, milczymy lub udajemy, że w nie wierzymy. Żyjemy wtedy w zakłamaniu. Odważne świadczenie prawdy jest drogą prowadzącą bezpośrednio do wolności. Człowiek, który daje świadectwo prawdzie, jest człowiekiem wolnym nawet w warunkach zewnętrznego zniewolenia, nawet w obozie czy więzieniu. Gdyby większość Polaków w obecnej sytuacji wkroczyła na drogę prawdy, gdyby ta większość nie zapominała, co było dla niej prawdą jeszcze przed niespełna rokiem, stalibyśmy się narodem wolnym duchowo już teraz. A wolność zewnętrzna czy polityczna musiałaby przyjść prędzej czy później, jako konsekwencja tej wolności ducha i wierności prawdzie. Zasadniczą sprawą przy wyzwoleniu człowieka i narodu jest przezwyciężenie lęku. Lęk rodzi się przecież z zagrożenia. Lękamy się, że grozi nam cierpienie, utrata jakiegoś dobra, utrata wolności, zdrowia czy stanowiska. I wtedy działamy wbrew sumieniu, które jest przecież miernikiem prawdy. Przezwyciężamy lęk, gdy godzimy się na cierpienie lub utratę czegoś w imię wyższych wartości. Jeżeli prawda będzie dla nas taką wartością, dla której warto cierpieć, warto ponosić ryzyko, to wtedy przezwyciężymy lęk, który jest bezpośrednią przyczyną naszego zniewolenia. Chrystus wielokrotnie przypominał swoim uczniom: "Nie bójcie się. Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a nic więcej uczynić nie mogą" - Jerzy Popiełuszko, 30 października 1982 roku
Mirosław Dakowski
Odkrywanie smaku fizyki z profesorem Przystawą Niedawno ukazała się książka Jerzego Przystawy Odkryj smak fizyki, która z miejsca stała się bestsellerem (Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2011). Na forach internetowych można znaleźć entuzjastyczne opinie, jak te cytowane poniżej:
Przeczytałam od deski do deski w dwa dni. Super jest, nigdy nie rozumiałam fizyki i wydawało mi się, że jest nudna jak przeczytałam „odkryj smaki fizyki”, to zupełnie zmieniłam swoje zdanie o nauce, naukowcach i ich pracy i samej fizyce. Super książka dla każdego – taka niebanalna. Cudowna i wspaniała książka, która pozwoliła mi odkryć to, co przegapiłam podczas edukacji szkolnej. Już wiem, że dla moich dzieci będzie to lektura obowiązkowa! Życzę polskim wydawnictwom więcej naukowo popularnej literatury. Profesorowi zaś gratuluję pionierskiej pracy na Polskim gruncie.
Blogerka Klaudyna zachęca nowych czytelników:
Chciałabym jednak, abyście dali szansę tej publikacji. Nie porwie Was jak Zmierzch, nie poruszy jak Jesienna miłość, ale otworzy przed Wami drzwi, które tak długo były zamknięte. Dla mnie poznawanie świata z Jerzym Przystawą było znakomitą przygodą. Życzę Wam, abyście i Wy mogli to przeżyć. Bo dobrze jest się otworzyć i rozruszać nieco szare komórki. Takich opinii jest więcej. Nic dziwnego, że książka cieszy się powodzeniem. Wydawnictwo wydało ponadto broszurę zachęcającą do kupna. Sama książka jest pięknie wydana, już tylko oglądanie ilustracji może dawać czytelnikowi dużo satysfakcji. Książka powstała na podstawie wykładów Profesora Przystawy prowadzonych dla studentów wydziałów humanistycznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Sukces tych wykładów wskazuje na głód wiedzy o fizyce u laików. Obserwujemy to na tłumnie odwiedzanych rozmaitych festiwalach nauki. Wysoka frekwencja na regularnym wykładzie bez fajerwerków i bez spektakularnych pokazów dowodzi, iż profesor potrafił zainteresować słuchaczy. Dobrał właściwie tematy, które są dla słuchaczy interesujące i jednocześnie w zamiarze dające obraz nie tylko historii, lecz i frontu współczesnych badań w fizyce. Uczynił to na niecałych 400 stronach, w 12 rozdziałach o wyważonych proporcjach prezentacji idei fizyki, faktów z historii fizyki, a w szczególności historii przyznawania Nagród Nobla. Historia fizyki to historia zmagań uczonych żyjących w konkretnych czasach historycznych. To często były zmagania nie tylko z materią fizyki, lecz także z zastanymi układami, oporem środowiska naukowego. Autor starał się wprowadzić swych czytelników w najważniejsze idee i prawa fizyki, oczywiście na ogół bez pomocy matematyki. Karkołomne zadanie, które – sądząc po opiniach czytelników – zostało znakomicie wykonane. Gratulacje dla autora! Autor pisze we wstępie, iż inspirację do napisania książki zaczerpnął od profesora Arkadiusza Piekary, wielkiego fizyka i popularyzatora fizyki, autora książki Fizyka stwarza nowa epokę. Ta książka zaważyła w decydujący sposób na wyborze drogi zawodowej wówczas czternastoletniego autora. Ta, i inne książki Piekary, w tym doskonałe podręczniki zachęciły do studiów fizyki wielu późniejszych fizyków. Profesor Piekara był w tym niedościgłym mistrzem. Istnieją inne książki, żeby wymienić tylko Dzieje świecy Faradaya, które odegrały wielką rolę w wyzwalaniu impulsu do zajmowania się fizyką. Profesor Grotowski w swych wspomnieniach wymienia z nostalgią Nowy Świat Fizyki Jeansa. Od czasów Piekary wiele się zmieniło. Fizyka rozwinęła się lawinowo, przybyło jej zastosowań technicznych. Coraz trudniej jest przedstawiać w prosty sposób osiągnięcia fizyki. Uzasadnienia kolejnych Nagród Nobla z fizyki zupełnie nic nie mówią laikom. Konia z rzędem temu, kto potrafi powiedzieć, za co dostali Nagrodę Nobla Veltman i t’Hoft i dlaczego akurat ich prace są godne Nobla. Stosunkowo prosto możemy objaśnić, za co Nobla dostała Skłodowska-Curie, jej córka Irena czy Wilhelm Konrad Roentgen. Tymczasem ludzie chcą przynajmniej „coś” rozumieć. Profesor Przystawa podejmuje wyzwanie i zapoznaje czytelników z niektórymi wręcz dramatycznymi wydarzeniami związanymi z przyznaniem Nagród Nobla, a przy tym „niezauważenie”, jak niektórzy czytelnicy piszą, przemyca „coś” z fizyki. Jak dalece mu się to udaje? Sądząc po opiniach czytelników, jak najbardziej. Czy rzeczywiście? Natrafiamy na trudność w określeniu sensu pojęcia „rozumienie”. Zachodzi słuszne przypuszczenie, że jeśli wiedza z fizyki jest przekazana/nabyta „niezauważenie”, to nie jest ona zrozumiała. W miejsce tego, co my fizycy bylibyśmy skłonni uznać za zrozumienie, jest jedynie zaznajomienie, przyjęcie do wiadomości, wzmocnione np. autorytetem wielkiego fizyka Feynmana, bardzo udatnie przywołanym przez profesora Przystawę, przy prezentacji równań Maxwella i ich doniosłości dla fizyki XIX wieku. Z odwagą autor przedstawia czytelnikom kluczowy dla współczesnej fizyki związek praw zachowania z symetriami (konsekwencje twierdzenia Emmy Noether). Niestety, wyłożone przy okazji prawo zachowania krętu (momentu pędu) na przykładzie tancerki na lodzie jest przedstawione w sposób niepoprawny. Z tej prezentacji czytelnik nie nauczy się, co to jest moment pędu, ani na czym polega prawo jego zachowania. Takich „wpadek” autor powinien był unikać. Profesor Andrzej Kajetan Wróblewski, ekspert od historii fizyki, autor dzieła Historia Fizyki, wytyka autorowi całą listę błędów faktograficznych, (patrz „Wiedza i Życie” nr 2, Luty 2012, artykuł pt. Smak pełen dziegciu) w tym cały szereg poważnych. W ogromie podawanych przez autora faktów jest to jednak znacząca ilość. Można zadać prowokacyjne pytanie, czy te przekłamane fakty zmieniają coś w obrazie narodzin fizyki, jaki sobie czytelnik wyrabia na podstawie książki? Czy np. informacja o tym, że Maria Goeppert-Mayer brała udział w projekcie Manhattan, czy też nie, zmienia obraz projektu? Przecież czytelnik i tak nie jest w stanie zapamiętać wszystkich nazwisk uczonych? Czytając w tym samym numerze WiŻ artykuł z historii Japonii, naszpikowany japońskimi nazwiskami i nazwami miejscowości, których i tak czytelnik prawdopodobnie nie zapamięta, można zadać pytanie, czy ważne jest, by autor artykułu jednak rzetelnie podał te wszystkie nazwy? A jakby tak coś przekręcił i pomylił? Generalny obraz epoki pozostałby taki sam. A jednak chciałoby się wierzyć, że historia została przedstawiona została rzetelnie, że będzie w razie potrzeby stanowić punkt odniesienia do dalszych pytań, porównań. Mamy prawo oczekiwać tego od autora. Podobnie jest z historią fizyki. Czytelnicy, przynajmniej niektórzy, chcą mieć komfort otrzymania prawdy historycznej. Mają zaufanie do autora. Zdaję sobie sprawę, że to wymaga ogromu pracy. Jej część powinna być wykonana przez wydawnictwo – przez odpowiedzialnego redaktora. Na szczęście nie jest moim zdaniem tak źle, jak pisze profesor Andrzej Kajetan Wróblewski, iż książka ta to „Smak pełen dziegciu”. Jak się dziegć dostanie do beczki miodu, to nic go już nie usunie, miód jest do wyrzucenia? W tym wypadku w smakowitym daniu plączą się jedynie zjełczałe kawałki, trzeba je starannie wyłowić i wydobyć pełen bukiet smaków. I na końcu uwaga nie tyle pod adresem autora, ile wydawnictwa. Książeczka reklamowa bardzo słusznie zawiera spis rzeczy. Jako zachętę do czytania przytoczony jest passus o Edwinie Schroedingerze, jednym z twórców mechaniki kwantowej? Był on faktycznie wielkim oryginałem, wybitną osobowością i – co wytknęła redakcja – kobieciarzem. Ale czy epatowanie czytelników faktem posiadania przez niego nieślubnych dzieci [no – raczej długiego i skandalizującego życia w „trójkącie”, czy „czworokącie”... To jednak, excuses le mot, pieprzne... Więc zachęca czytelników.. MD] wnosi coś w historię mechaniki kwantowej? W przeciwieństwie do tego wzajemna niechęć z Wernerem Heisenbergiem już tak. Nie z powodu jego nieślubnych dzieci powinniśmy pamiętać o Schroedingerze! Książka Jerzego Przystawy nie potrzebuje takiej reklamy. Mam nadzieje, że w drugim wydaniu wszystkie usterki i błędy zostaną usunięte i czytelnicy będą mogli się rozkoszować smakami fizyki bez groźby niestrawności.
Profesor Zofia Gołąb-Meyer
Nie będzie konfrontacji z Komorowskim, [bo „trachnęli” Tobiasza md] Nadal będę wnioskował, aby Komorowski stawił się w sądzie
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120302&typ=po&id=po15.txt
Miałem do niego dużo pytań, to dla mnie zła informacja - mówi redaktor Wojciech Sumliński o śmierci płk. Leszka Tobiasza. Wczoraj odbyła się kolejna rozprawa w procesie, w którym dziennikarz jest oskarżony o płatną protekcję przy weryfikacji byłego żołnierza WSI. Według twierdzeń zmarłego Tobiasza, były oficer WSI płk Aleksander L. i dziennikarz Wojciech Sumliński mieli proponować pomoc w przejściu do Służby Kontrwywiadu Wojskowego w zamian za 200 tys. złotych. Sumliński utrzymywał, że jest to prowokacja wymierzona w komisję weryfikacyjną.
- Miałem do Tobiasza blisko 50 pytań. Chodzi o różne rozbieżności - przyznaje Sumliński. - Jestem przekonany, że udałoby się udowodnić, że Tobiasz od początku do końca kłamał w tej sprawie i był inicjatorem, twórcą całej tej historii - podkreślał.
Jak przypomina dziennikarz, seria pytań zadawanych w tej sprawie Aleksandrowi L. pokazała, że jego zeznania nie są spójne. L. nader często zasłaniał się niepamięcią i wycofywał się z wcześniejszych zeznań. Sumliński zaznacza też, że nad oficerem zbierały się "czarne chmury", toteż w wymyśleniu całej historii z łapówkami przy weryfikacji WSI "widział dla siebie ratunek". - ABW roztoczyła nad nim parasol bezpieczeństwa zaraz po jego doniesieniu, a jego sprawy zawiesiła prokuratura - mówi redaktor. Sąd, który nie miał informacji o śmierci Tobiasza (sic!! md), ma się dopiero zwrócić o odpis jego aktu zgonu. A na rozprawie zostaną odczytane jego zeznania z prokuratury. - Procedura przewiduje odczytanie jego zeznań ze śledztwa - stwierdził sędzia Stanisław Zdun. Jak dodał, oskarżeni będą mogli się do nich odnieść - To jedyne, co możemy zrobić - dodał sędzia. Sumliński wskazuje, że wskutek śmierci Tobiasza nie będzie można przeprowadzić planowanej konfrontacji z Bronisławem Komorowskim, ówczesnym szefem MON. - Miało dojść do konfrontacji Tobiasza i Komorowskiego, którzy składali wykluczające się zeznania - wyjaśnia redaktor. - Ta konfrontacja byłaby istotna, a tego elementu zabraknie - ubolewa. Po czym stwierdza, że wobec rozbieżności w zeznaniach któryś z nich musiał po prostu kłamać. - Nadal będę wnioskował, aby Komorowski stawił się w sądzie - dodaje. Obecny prezydent składał zeznania w prokuraturze w tej sprawie. Wczorajsza rozprawa została odroczona ze względu na niedyspozycję zdrowotną Aleksandra L. Kolejny termin wyznaczono na połowę kwietnia. Zenon Baranowski
Czy zbrodnia jest w stanie wywołać u Polaków jakiś spór dotyczący oceny tej zbrodni?
Co przede wszystkim dzieli dzisiaj Polaków w ocenie tego co stało się/lub nie stało 10.04.2010? Spróbujmy pomyśleć inaczej: czy zbrodnia katyńskiego ludobójstwa jest w stanie wywołać u Polaków jakiś spór dotyczący oceny (tej zbrodni)? Czy znalazłby się ktoś, kto by powiedział, że „Ruscy mieli prawo strzelać w tył głowy” albo, że „należało się polskim jeńcom” takie potraktowanie? Wydaje mi się, że nie. Problem „polskiej oceny Smoleńska” sprowadza się wyłącznie do wiedzy o tym, co się stało. Dopiero, bowiem dysponując wiedzą o jakimś fakcie można się pokusić o jakąś jego miarodajną, rzetelną ocenę. W „Czerwonej stronie Księżyca” wielki nacisk kładłem na to, by pokazać to Czytelnikom, jak na poziomie kreowania obrazu Zdarzenia z 10-go Kwietnia zawładnięto umysłami odbiorców medialnego przekazu, a ściślej: jak zdeformowano te umysły poprzez uporczywie wtłaczaną do głów dezinformację. To nie jest zabawa - taka zmasowana akcja dezinformacyjna. Akcję tego typu przeprowadza się po to, by odniosła ona długofalowy skutek. Jaki? Taki, że jedni odbiorcy „mają dość Smoleńska” po jakimś czasie, inni „wiedzą z grubsza, jak to z tym wypadkiem było” i „szczegóły ich nie interesują” (od tego są już eksperci), jeszcze inni odbiorcy wiedzą, że „czas pokaże, jak to było, ale mogło być różnie”, a jeszcze inni uważają, że „prawdy i tak się nigdy nie dowiemy”. Wspólną cechą tych postaw jest dezorientacja. Dezinformacja rodzi, bowiem dezorientację. Osoba poddana takiemu medialnemu, zmasowanemu praniu mózgu jest do tego stopnia „wytrącona z równowagi” i niezdolna do racjonalnego osądu faktów, iż z ulgą przyjmuje sytuację, w której ktoś tę osobę łagodnie „prowadzi za rękę”. Od tego właśnie są „fachowcy wojskowi”, „eskperci lotnictwa” itp. „komentatorzy”. Nie wiesz czegoś? Ekspert wyjaśni. Nie rozumiesz? Posłuchaj, co mówi ekspert. To, że ów ekspert na swym instrumencie wygrywa akurat jakąś moskiewską piosnkę, to zbieg okoliczności. Poza tym, co złego w rzewnych ruskich melodiach? Polacy w swej większości nie mają, niestety, wiedzy o Smoleńsku – to zaś pozwala rozmaitym ludziom i rozmaitym środowiskom (nie tylko ciemniackim) odwoływać się do emocjonalności Polaków i sprawę tragedii redukować właśnie do emocjonalnego poziomu, na którym najłatwiej o wywołanie „świętego oburzenia”. Niewiedza jest olbrzymia – jestem przekonany, że przeciętny Polak nie odróżniłby Wierzchowskiego od Bahra (możliwe że nawet słyszałby pierwszy raz te nazwiska), a co dopiero znał szczegóły ich relacji dotyczących tego, co się działo 10-go Kwietnia. Ale też nie można mieć pretensji do Polaków, że tylu rzeczy nie wiedzą. (Zasługę w tym mają na pewno mainstreamowe media, lecz i nie tylko one). Niestety, nawet dla blogerów zajmujących się śledztwem, kwestia dotarcia do wielu zeznań świadków nie była ułatwiona. W momencie, gdy pojawi się szersza wiedza o tragedii, podziały staną się nieistotne, a nawet mogą zniknąć. Najgorsze zaś jest to, gdy ktoś nie ma wiedzy o przebiegu zdarzeń z 10 Kwietnia, ale i tak „wie”, „jak było”. Takich ludzi też jest pełno w blogosferze i inicjują kolejne podziały. -
Czy podziały te przenoszą się automatycznie na blogosferę i do internetu, czy też mamy do czynienia z jakimiś dodatkowymi elementami/mechanizmami podkręcania atmosfery w sieci? Pewne podziały są naturalne, pewne zaś nakręcane. Pewne podziały są z głupoty, pewne z zawiści, pewne z niewiedzy, pewne z czystego wyrachowania. To nie chodzi jednak o Sieć. Te podziały biegną także w polskim społeczeństwie. Im bardziej Polacy są podzieleni, tym trudniej im sprostać zadaniu wyjaśnienia tragedii czy domagać się powołania międzynarodowej komisji śledczej. -
Dlaczego stosunkowo łatwo pobudzać można w sieci emocje: i te negatywne, i te pozytywne? To pytanie do psychologa społecznego. Tu J. Reykowski mistrz sowieckiego sterowania społecznego, doradca Jaruzela w l. 80 świetnie by wszystko powyjaśniał Oczywiście skłócanie Polaków nie wzięło się znikąd i nie pojawiło się dopiero po 10-tym Kwietnia. Poniekąd natura wielu Polaków jest kłótliwa. Trzeba jednak brać także poprawkę na to, jaką przeszliśmy, jako naród, gehennę przez ostatnie kilkadziesiąt, a nawet więcej lat. Ponadto należy pamiętać o tym, że sternicy społeczni w neopeerelu także dbali o to, by skutecznie podsycać konflikty między różnymi środowiskami w Polsce. Polacy po 1989 r. zachowali się trochę jak wygłodzeni i totalnie osłabieni więźniowie obozu koncentracyjnego po jego zlikwidowaniu: najeść się przede wszystkim - „odbić sobie lata nędzy”. Sternicy zaś podtrzymywali ten stan rzeczy: wy, ludziska, zajmijcie się swoimi sprawami, a poważne kwestie zostawcie nam, którzy wiemy, jak zarządzać krajem. W rezultacie wielu rodaków skoncentrowało się na „kontemplowaniu” stanu względnego dobrobytu: można się najeść i posiedzieć przed telewizorem, bo na nic innego nie ma czasu. A historia niech toczy się swobodnie gdzieś dalej, gdzieś w oddali od zwykłego życia. Ta historia niestety wkroczyła na nowo w życie zwykłych Polaków 10 Kwietnia. -
Free Your Mind
Cztery kilometry pamięci Miasto, w którym urodził się mjr Arkadiusz Protasiuk, dowódca tragicznego lotu z 10 kwietnia 2010 r., będzie miało: ulicę Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ulicę Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego oraz rondo Ofiar Katastrofy Smoleńskiej. Ich uroczyste otwarcie i poświęcenie nastąpi 10 marca br. Z inicjatywą upamiętnienia w Siedlcach dwóch prezydentów, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej, jak również pozostałych 94 osób tej tragedii, wyszła grupa radnych Prawa i Sprawiedliwości. Rada miasta bez sprzeciwu zaakceptowała tę formułę.
- 10 kwietnia 2010 r. zginęło 96 wspaniałych ludzi, kwiat polskiej polityki, inteligencji, wśród nich oficerowie Wojska Polskiego. Chcieliśmy oddać im cześć i hołd oraz uwiecznić pamięć o nich w postaci ulic: Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego i Prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz ronda Ofiar Katastrofy Smoleńskiej - mówi Grzegorz Orzełowski, naczelnik gabinetu prezydenta Siedlec. Obie ulice i rondo, które są ze sobą połączone, stanowią część północnej obwodnicy miasta. - To jest cykl drogi około 4-kilometrowej. Patrząc od ulicy Sokołowskiej, zaczynamy od ulicy Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, pośrodku mamy rondo Ofiar Katastrofy Smoleńskiej, a następnie ulicę Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego - wyjaśnia Orzełowski. Poseł ziemi siedleckiej Krzysztof Tchórzewski (PiS) dodaje, że nowe nazewnictwo jest zarówno przejawem narodowej pamięci o 10 kwietnia 2010 r., jak i formą nacisku na rzetelne wyjaśnienie przyczyn i przebiegu tej tragedii. - Chcemy także w ten sposób wywierać presję, żeby jednak śledztwo smoleńskie było kontynuowane, żebyśmy nie ustępowali w dochodzeniu do prawdy - stwierdza poseł. Tchórzewski zwraca zarazem uwagę na fakt, że ta część Siedlec, w której znajdują się nowe ulice i rondo, jest obecnie w trakcie aktywnej zabudowy. W niedalekiej przyszłości północna obwodnica będzie miała ogromne znaczenie dla całego miasta. - Ponieważ są to ulice dosyć długie, uznaliśmy, że w perspektywie najbliższych lat będą spełniały coraz istotniejszą rolę - mówi parlamentarzysta. - 10 kwietnia mijają dwa lata od katastrofy smoleńskiej, ale z powodu uroczystości centralnych przypadających w tym dniu nasze zaplanowaliśmy w Siedlcach na 10 marca - dodaje. Tego dnia odbędzie się nie tylko oficjalne nadanie nazw ulicom i rondu, ale także odsłonięta zostanie replika tablicy smoleńskiej, której Rosjanie nie pozwolili umieścić w Smoleńsku. Będzie ona umieszczona na ścianie kościoła św. Stanisława BM. Jej fundatorami są mieszkańcy miasta.
Szczeliny w medialnym przekazie - Ogromnie cenimy sobie takie inicjatywy, zwłaszcza, że nie możemy na nie liczyć w stolicy, rodzinnym mieście bardzo wielu osób, które zginęły na pokładzie tupolewa. Tym większa zasługa tych, którzy podejmują takie działania, którzy nie lękają się czcić pamięci ofiar Smoleńska. Ci ludzie stają się przez to jakoś symbolicznie naszymi współżałobnikami, osobami, z którymi dzielimy nasz ból. Możemy powiedzieć tylko serdeczne: "Bóg zapłać" - mówi Magdalena Merta, wdowa po wiceministrze kultury i dziedzictwa narodowego Tomaszu Mercie. Jak zaznacza, odsłonięcie kopii tablicy, którą Rosjanie zdjęli z głazu w Smoleńsku, ma szczególne znaczenie. - Byłam jedną z osób, które tę tablicę na Siewiernyj wiozły i tam ją wieszały. Zdjęcie jej przez Rosjan uważamy za akt wielkiej podłości i niegodziwości - stwierdza Magdalena Merta. Oryginał tej tablicy znajduje się obecnie na Jasnej Górze. - Ma chyba dzisiaj symbolicznie jeszcze większą wartość niż wtedy, kiedy wieszaliśmy ją w Smoleńsku - mówi Merta. Podobnie uważa Ewa Kochanowska, wdowa po rzeczniku praw obywatelskich Januszu Kochanowskim. - Takie inicjatywy, upamiętniające osoby, które zginęły 10 kwietnia 2010 r., są niezwykle poruszające. Rozumiem, że idzie też za tym pragnienie dotarcia do prawdy, ponieważ w wersjach forsowanych przez główne media są już takie szczeliny, że widać dno. To nadzwyczajne, że miasto Siedlce pamięta również o dwóch prezydentach - stwierdza Ewa Kochanowska. Każdego 10 dnia miesiąca uczestniczy we Mszy Świętej na Jasnej Górze. Jak zaznacza, postara się dotrzeć również do Siedlec. Przyjazd do Siedlec potwierdził już prezes PiS Jarosław Kaczyński, przybędą też bliscy ofiar smoleńskich, wśród nich Magdalena Merta i Ewa Błasik. Uroczystości rozpoczną się 10 marca o godz. 11.45 Mszą św. w intencji ofiar katastrofy smoleńskiej w kościele św. Stanisława BM przy ul. Floriańskiej 3. Po Eucharystii odbędzie się koncert "Stabat Mater" w wykonaniu m.in. Chóru Miasta Siedlce oraz Zespołu Muzyki Kameralnej Orkiestry Symfonicznej Miasta Siedlce pod dyrekcją Mariusza Orzełowskiego. Po nim nastąpi odsłonięcie repliki tablicy smoleńskiej na ścianie kościoła. Otwarcie i poświęcenie ulic Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego oraz ronda Pamięci Ofiar Katastrofy Smoleńskiej odbędzie się o godz. 14.15. Zaplanowane jest także otwarcie wystawy "Prawda i Pamięć. Smoleńsk 2010", ocenzurowanej w Brukseli (godz. 16.30, Galeria Focus, ul. Pułaskiego 7), a także spotkanie z rodzinami katyńskimi mieszkającymi w Siedlcach i członkami Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010 (godz. 17.00, sala Biała Miejskiego Ośrodka Kultury, ul. Pułaskiego 6). Piotr Czartoryski-Sziler
Kokpit zmienia sektor Teren, na którym zlokalizowano szczątki kokpitu, oznaczono, jako sektor nr 2 - wynika z ustaleń parlamentarnego zespołu smoleńskiego. W Sejmie odbyło się wczoraj kolejne posiedzenie zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, w którym uczestniczyli także przedstawiciele rodzin ofiar: Ewa Błasik, Ewa Kochanowska i Beata Gosiewska. Eksperci zespołu przyjrzeli się opublikowanym przez MAK i komisję Millera zdjęciom lotniczym miejsca katastrofy wykonanym zaraz po tragedii. Są na nich zaznaczone poszczególne części rozbitego samolotu. Ale udało się tam dostrzec także mało wyraźne kreski - to taśmy, którymi funkcjonariusze ministerstwa sytuacji nadzwyczajnych podzielili teren katastrofy na sektory. Jest ich łącznie 13. Wcześniej podawano informację, że ciało generała Andrzeja Błasika znaleziono w sektorze numer 1. Komentujący to członkowie komisji Millera przytaczali ten fakt, jako argument za jego obecnością w kokpicie.
- W sektorze numer 1, czyli w kokpicie - mówił sam Jerzy Miller.
Tymczasem okazuje się, że kokpit znajdował się już w sektorze numer 2 i tam też były ciała pilotów (oprócz ciała nawigatora). W pierwszym sektorze znajdowały się natomiast niektóre elementy kabiny pasażerskiej położone za kokpitem, m.in. salon prezydencki. To w jego okolicach znaleziono zwłoki Dowódcy Sił Powietrznych, z dala (ok. 7 metrów) od ciał pilotów. - To powinno zamknąć sprawę obecności gen. Błasika w kokpicie - skomentował ustalenia zespołu jego przewodniczący, poseł Antoni Macierewicz. Dowody pokazane na posiedzeniu pozwalają na obalenie stwierdzeń, które pojawiły się po ujawnieniu ekspertyzy IES, z której wynika, że na taśmach rejestratorów nie ma głosu Andrzeja Błasika. Sugerowano, że wprawdzie nie udało się wykryć głosu generała, ale i tak mógł być on w kabinie i wywierać presję na załogę. Macierewicz poinformował o złożeniu przez zespół zawiadomień do prokuratury o możliwości popełnienia przestępstwa przez komisję Millera. Według byłego ministra, należy powołać Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego w nowym składzie, a tych, którzy kłamali na temat przebiegu ostatnich chwil tragicznego lotu, pociągnąć do odpowiedzialności. Na posiedzeniu po raz kolejny rozpatrzono także fragmenty raportów o gen. Andrzeju Błasiku i jego rzekomej obecności w kabinie tupolewa podczas ostatnich minut lotu 10 kwietnia 2010 roku. Współpracownicy zespołu skoncentrowali się na przykładach rozbieżności w treściach raportów MAK i komisji Millera oraz zapisach odczytów rejestratorów głosów z kokpitu w wariantach MAK, komisji Millera i Instytutu Ekspertyz Sądowych im. Jana Sehna w Krakowie. Dla ilustracji zaprezentowano przykłady sprzeczności, nie tylko związanych z osobą Dowódcy Sił Powietrznych. W raportach podaje się dokładny czas rzekomego wejścia generała do kabiny pilotów. Ale w tym samym czasie nie zarejestrowano żadnych dźwięków o tym świadczących. Nie ma tam żadnych słów czy odgłosów, z których można byłoby choćby hipotetycznie wywieść, że generał Andrzej Błasik wchodzi, wita się itp. Pokazano także przykłady preparowania przez MAK wypowiedzi, których nikomu innemu nie udało się odsłuchać, chociaż zasadniczo polscy specjaliści, przede wszystkim z IES, odczytali znacznie więcej fragmentów niewyraźnego nagrania. Są to m.in. wypowiedzi, które dotyczyły gen. Błasika. Według MAK załoga plotkuje na jego temat z wyraźną niechęcią. Dopiero później okazało się, że polscy specjaliści interpretują te fragmenty zupełnie inaczej. Według posła Macierewicza, rozpowszechnienie kompromitującego zasłużonego generała obrazu wiązało się z przyspieszonymi wyborami prezydenckimi w Polsce. Można przypuszczać, że chodziło o celowe budowania tła dla późniejszych tez raportu MAK o "pijanym generale, który naciskał na załogę". Posłowie wskazywali na niebywałe konsekwencje międzynarodowe rosyjskiej prezentacji z 12 stycznia 2011 roku. - To łgarstwo niektórym nie pozwala spać po nocach - ocenił jeden z ekspertów zespołu. Piotr Falkowski
Z nimi zmieniamy Polskę "Oczekujemy, że zniesiona zostanie faktyczna cenzura w mediach publicznych i instytucjach oświatowych, ograniczająca realizację programów edukacyjnych i artystycznych, poświęconych Żołnierzom Wyklętym" - stwierdza w uchwale komitet polityczny Prawa i Sprawiedliwości. I postuluje pilne uchwalenie ustawy o miejscach pamięci narodowej. - W przekonaniu o prawdzie, że można odebrać nam życie, ale nie można odebrać wolności, wkroczyli na drogę banicji i wyklęcia - tak scharakteryzował żołnierzy, którzy nie złożyli broni po wkroczeniu Sowietów do Polski, ks. Arkadiusz Paśnik, proboszcz parafii św. Michała Archanioła w Lublinie. Słowa te padły w czasie Mszy Świętej odprawionej w Narodowym Dniu Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Ksiądz Paśnik to autor projektu pomnika ku czci podziemnej armii. Wykonali go parafianie na terenie kościelnym. Wczoraj proboszcz poświęcił ten monument. Jest to przejmująca kompozycja ze starych cegieł klinkierowych, wkomponowana w grupę żywych drzew z wierzbą płaczącą w centralnym miejscu i z brzozowymi krzyżami. Na krzyżach umieszczono tablice z pseudonimami najbardziej znanych żołnierzy wyklętych:"Ognia", "Zapory", "Uskoka", "Jastrzębia", "Żelaznego", "Lalka" i "Inki". Przed pomnikiem, który tonął w kwiatach, zebrali się przedstawiciele parlamentu - senatorowie Jerzy Chróścikowski i Stanisław Gogacz, samorządu, organizacji kombatanckich i lubelskich szkół. Po odczytaniu Apelu Poległych miejscowy garnizon uczcił bohaterów salwą honorową. Tego dnia w Urzędzie Wojewódzkim w Lublinie odbyła się również sesja popularnonaukowa poświęcona podziemiu niepodległościowemu na Lubelszczyźnie. Przygotował ją tutejszy oddział IPN. Obradom towarzyszył pokaz filmu na temat jednej z najważniejszych postaci antykomunistycznego podziemia niepodległościowego - mjr. Mariana Bernaciaka "Orlika", dowódcy zgrupowania 15. Pułku Piechoty "Wilki" AK-WiN.
Przed pomnikiem "Lalka" W obchodach Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych w podlubelskich Piaskach przed pomnikiem sierż. Józefa Franczaka ps. "Lalek", najdłużej walczącego z bronią w ręku polskiego partyzanta, uczestniczył Jarosław Kaczyński. Prezes PiS zaapelował o odkłamanie i upowszechnienie prawdy o walce podziemia niepodległościowego po 1945 roku. Kaczyński przypomniał, że przez dziesiątki lat polskie społeczeństwo było zwodzone, tym bardziej o nieocenionych zasługach tych bohaterów trzeba przypominać.
- Ta prawda w dalszym ciągu nie jest powszechna. Ta prawda w dalszym ciągu jest zakłamywana, w dalszym ciągu ukrywana - powiedział prezes PiS. - Polska musi się naprawdę zmienić, dopiero wtedy ta prawda o bohaterach stanie się powszechną własnością, stanie się tym, czym powinna być. Jednym z fundamentów budowy rzeczywiście niepodległej Rzeczypospolitej, która jest w sercu Polaków, którzy są gotowi dla niej pracować, dla niej żyć, a gdy przyjdzie taka potrzeba - jej bronić - dodał. Z okazji święta specjalną uchwałę podjął komitet polityczny Prawa i Sprawiedliwości. "Składamy hołd 200 tysiącom żołnierzy podziemia walczącym w antykomunistycznym powstaniu w latach 1944-1955. Około 20 tysięcy z nich zginęło w walce, 8 tysięcy skazano na wyroki śmierci, z których wykonano 4,5 tysiąca. (...) Zapisali jedną z kart najbardziej bohaterskich, ale i najbardziej tragicznych. Wielu z nich do dzisiaj nie ma swoich grobów" - podkreślają politycy.
"Komunistom nie wystarczyła ich śmierć lub lata prześladowań, musieli odebrać im cześć, pohańbić pamięć. Niestety i dzisiaj nie brakuje tych, którzy powtarzają te oskarżenia. Wpływowe dzieci i wnuki "utrwalaczy władzy" robią wszystko, aby nie została ujawniona prawda o roli ich przodków służących obcej władzy, biorących udział w sądowych zbrodniach, zabijających fałszywym słowem" - brzmi fragment uchwały. Prawo i Sprawiedliwość wzywa też do zniesienia "faktycznej cenzury" w mediach publicznych oraz instytucjach oświatowych, tak by nie było ograniczeń w realizacji programów edukacyjnych i artystycznych dotyczących żołnierzy wyklętych. Ugrupowanie postuluje też uchwalenie ustawy o miejscach pamięci narodowej - "dotąd blokowanej przez koalicję rządową". W najbliższych dniach w Lublinie odbędzie się wiele imprez związanych z wczorajszym świętem: 4 marca - I Ogólnopolskie Zawody Strzeleckie o Puchar Żołnierzy Wyklętych, 6 marca - Międzygimnazjalny Konkurs Historyczno-Literacki o Żołnierzach Wyklętych organizowany przez Gimnazjum nr 19, 7 marca - uroczystości 63. rocznicy śmierci mjr. "Zapory", 8 marca - sesja naukowa poświęcona żołnierzom wyklętym: "Niezłomni bohaterowie", organizowana w Collegium Norwidianum KUL przez Akademicki Klub Myśli Społeczno-Politycznej "Vade Mecum". Adam Kruczek
Wipler: spadkobiercy ubeckich katów uważają mordowanie polskich patriotów za "wojnę domową" Sejm uczcił minutą ciszy pamięć żołnierzy wyklętych. Poseł PiS Przemysław Wipler poinformował, że posłowie SLD spóźnili się na rozpoczęcie obrad, aby nie oddać hołdu żołnierzom wyklętym.
- Przebija się, ze polityczni spadkobiercy ubeckich katów uważają mordowanie polskich patriotów przez NKWD i KBW za "wojnę domową".Oj, boli ich, ze przegrywają z prawdą! I dobrze - skomentował Wipler na facebooku zamieszanie powstałe po jego wcześniejszym wpisie. Według TVN24 w tym momencie salę opuścili posłowie Ruchu Palikota i SLD. Dyrektor biura prasowego Ruchu w rozmowie z rp.pl stwierdziła, że w telewizji widziała wszystkich polityków jej partii na sali. Przemysław Wipler z PiS napisał na twitterze, że posłowie SLD spóźnili się na obrady specjalnie. Poseł Sojuszu Tadeusz Iwiński w rozmowie z portalem gazeta.pl otwarcie przyznaje, że jest krytyczne nastawiony do "1 marca, jako państwowego święta Żołnierzy Wyklętych". - Reprezentowałem SLD w negocjacjach związanych z tym projektem i powiedziałem, że go nie poprzemy. Mamy natomiast własny projekt upamiętniający ofiary, które zginęły w okresie polskiej wojny domowej 1944-47. Mowa o 30 tys. ludzi - powiedział. Rp.pl nie udało się ustalić, co polityk Sojuszu miał na myśli, mówiąc o wojnie domowej. Jak powiedziano nam w biurze prasowym partii, Iwiński jest w drodze do Rosji. Będzie obserwatorem w czasie wyborów prezydenckich w tym kraju. Stanowisko SLD potwierdził wicemarszałek Sejmu Jerzy Wenderlich.
- Nie ma takiej idei, dla której jedni mogą zadawać śmierć innym i później przez to zapisywać się do jakiegoś panteonu. Była to wojna domowa, gdzie w bardzo pokomplikowanej sytuacji politycznej i geopolitycznej. Wtedy ginęły również osoby, które inaczej patrzyły na to jak mają wyglądać losy Polski - stwierdził. Nie chciał powiedzieć czy był na sali w momencie odczytywania uchwały. - To były bardzo inywidualne decyzje. My złożyliśmy projekt uchwały, w którym chcieliśmy upamiętnić wszystkie ofiary tamtego niedobrego czasu wojny domowej - stwierdził. Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych został ustanowiony w 2011 r. przez parlament "w hołdzie żołnierzom wyklętym - bohaterom antykomunistycznego podziemia, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienia dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu". Wipler
Sezon na roszczenia Do starostwa powiatowego w Olsztynie wpłynęły trzy wnioski restytucyjne obywateli Niemiec Ruch Prawników przeciw Niemieckim Roszczeniom Rewindykacyjnym przygotowuje stanowisko w sprawie oczekiwanego orzeczenia Sądu Najwyższego dotyczącego praw do majątków potomków późnych przesiedleńców.
Sąd Najwyższy przygotowuje się do rozstrzygnięcia spraw o zwrot obywatelom RFN mienia pozostawionego w Polsce. Rozpoznanie nastąpi w maju lub czerwcu. Zapytanie do Izby Cywilnej Sądu Najwyższego w celu wyjaśnienia dotychczasowego orzecznictwa dotyczącego statusu prawnego spadkobierców tzw. późnych przesiedleńców skierował 5 grudnia 2011 r. Stanisław Zbigniew Dąbrowski, pierwszy prezes Sądu Najwyższego. W związku ze spodziewanym rozpatrzeniem sprawy poszczególne instytucje prokuratorskie i skarbowe przygotowują swoje stanowiska. Ruch Prawników przeciw Niemieckim Roszczeniom Rewindykacyjnym zdecydował się również opracować opinię prawną z własnej inicjatywy w charakterze amicus curiae, czyli przyjaciela sądu. – Praktyka potwierdziła, że kwestia majątków porzuconych przez tzw. późnych przesiedleńców nie jest przeszłością. Postawa lekceważąca ten problem jest niewłaściwa, ponieważ ich potomkowie podejmują działania roszczeniowe w stosunku do polskich obywateli i Skarbu Państwa. Ta sytuacja wpisuje się w zapytanie pierwszego prezesa Sądu Najwyższego – zaznacza mec. Lech Obara z Ruchu Prawników przeciw Niemieckim Roszczeniom Rewindykacyjnym. Wskazuje, że z jednej strony sądy orzekają, iż dzieci tzw. późnych przesiedleńców nie mają praw do majątków po ich rodzicach, ponieważ wszyscy oni utracili obywatelstwo polskie. – Natomiast inne orzecznictwo, np. Naczelnego Sądu Administracyjnego, otwiera im drogę do roszczeń odszkodowawczych. Powołuje się przy tym na błąd formalny przy pozbawianiu ich polskiego obywatelstwa. Sąd Najwyższy stanął, zatem przed dylematem, który przestał być tylko problemem abstrakcyjnym, zwłaszcza, że w Niemczech powstał Związek Właścicieli Wschód, który wyraźnie zapowiada wszczynanie procesów roszczeniowych – podkreśla prawnik. Istotnie, w styczniu w Niemczech została powołana organizacja o tej nazwie, której celem jest zwrot majątków pozostawionych przez Niemców na ziemiach północnej i zachodniej Polski. W połowie lutego w Berlinie odbyła się m.in. konferencja prasowa Związku Właścicieli Wschód. Organizacja domaga się zwrotu majątków po wszystkich powojennych „wypędzonych”. Zdystansowała się od niej Erika Steinbach, szefowa Związku Wypędzonych, natomiast Rudi Pawelka z Powiernictwa Pruskiego na razie milczy, być może przyjął postawę wyczekującą. Wśród władz Związku Właścicieli Wschód jest Alexander von Waldow, potomek byłych właścicieli Mierzęcina [mała osada k. Dobiegniewa w województwie lubuskim – przyp. red.], człowiek, który już od dawna dopomina się o zwrot majątku. Szefem tej organizacji jest trzydziestolatek Lars Seidensticker, domagający się zwrotu domu swojej prababci w Otmuchowie na Śląsku. Waldow jest autorem ekscentrycznego pomysłu stworzenia zdemilitaryzowanej strefy, tzw. Centropy, (czyli Centralna Europa), składającej się z obszarów Królewca, Pomorza, wschodnich Niemiec i Śląska. Kolejne wnioski roszczeniowe potomków tzw. późnych przesiedleńców wpłynęły ostatnio do mec. Andrzeja Jemielity, znanego z prowadzenia sprawy odzyskania nieruchomości w Nartach przez Agnes Trawny, oraz mec. Wojciecha Wrzecionkowskiego, konsula honorowego Niemiec w Olsztynie. Starostwo Powiatowe w Olsztynie nie odnosi się do konkretnych nazwisk, ale przyznaje, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy wpłynęły trzy nowe wnioski odszkodowawcze. Jak dowiedział się „Nasz Dziennik”, pierwszy dotyczy gospodarstwa w Spręcowie, w gminie Dywity, o powierzchni ponad 19 ha, którego wysokość odszkodowania wynosi 800 tys. złotych. Następne to gospodarstwo w Podlejkach w gminie Gietrzwałd, o pow. ponad 25 ha, warte również 800 tys. zł, oraz w Kaplitynach w gminie Barczewo (ponad 20 ha), którego wniosek roszczeniowy opiewa na 350 tys. złotych. Prawnicy wskazują, że zarówno tzw. późni przesiedleńcy, jak i ich potomkowie utracili prawo do pozostawionych w Polsce majątków. – W sprawie tej należy zająć jednoznaczne stanowisko, według którego skutek określony w art. 38 ust. 3 ustawy z 1961 r. o gospodarce gruntami w miastach i osiedlach dotyczył także przypadku, gdy do RFN lub NRD przesiedlali się w latach 1956-1984 spadkobiercy osób, które zachowały własność nieruchomości położonych na Ziemiach Odzyskanych na podstawie wyjątku ustanowionego w dekrecie z 1946 r. o majątkach opuszczonych i poniemieckich. Przemawia za tym zarówno sens normatywny, jak i ratio legis przepisu z 1961 roku. Przypomnijmy, że dekret z 1946 r. umożliwiał zachowanie własności nieruchomości tym spośród obywateli Rzeszy Niemieckiej i byłego Wolnego Miasta Gdańska, którzy zadeklarowali narodowość polską i z tego tytułu uzyskali obywatelstwo polskie. Brak jakichkolwiek podstaw, aby różnicować sytuację prawną nieruchomości w zależności od tego, czy opuszczał Polskę i przesiedlał się do RFN lub NRD, tracąc obywatelstwo polskie, pierwotny właściciel nieruchomości czy też osoba, która po jego śmierci nieruchomość tę odziedziczyła – zaznacza prof. Aurelia Nowicka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Jacek Dytkowski
Hollywoodzka batalia przeciwko Polsce "Nieznana wojna Hollywood przeciwko Polsce 1939-1945" prof. M. B. B. Biskupskiego jest książką bardzo ważną i zupełnie pionierską na naszym rynku wydawniczym. Dotyka ona nie tylko drażliwych dla nas momentów prezydentury Franklina D. Roosevelta czy kwestii problemu komunistycznej agentury w Hollywood, ale również pomaga nam poznać fascynujące kino lat 30 i 40 Jest ona również przygnębiającym opisem zdrady naszego kraju przez sojuszników i idealnie uzupełnia to, co opisał m.in. Lane Bliss Arthur w swoim dziele „Widziałem Polskę zdradzoną”.
Niestety wymowa książki została znacząco zepsuta przez polskiego wydawcę, który w przeszłości wprowadził na nasze półki wiele wybitnych światowych dzieł ekonomicznych i historycznych. Tym razem Fijorr Publishing zawiodło jednak na całej linii. Nie chodzi tylko o to, że miejscami książka jest topornie tłumaczona i niezbyt atrakcyjnie wydana, ale głównie o fakt powierzenia napisania wstępu do niej Stanisławowi Michalkiewiczowi. Publicysta „Naszego Dziennika” jest niezwykle kontrowersyjną postacią w świecie polskiej publicystyki i często stawia tezy, które najzwyczajniej w świecie nie pasują do literatury filmowej. Autor książki odciął się zresztą jednoznacznie od jej wstępu i przyznał, że nie wiedział, iż wydawca zamierza umieścić (również na okładce) nazwisko Michalkiewicza. Publicystyczny wstęp zupełnie wypacza wymowę książki i konfunduje czytelników, którzy mogą oczekiwać kwiecistego opisania świata fabryki snów. Inni mogą odlożyć książkę na półkę myśląc, że opisuje świat Hollywood oczami prawicy. Zresztą Michalkiewicz roztrząsając kwestie żydowskie w "Gwieznych Wojnach" w jej wstępie, naprawdę powoduje, że można w specyficzny sposób odebrać książkę. Mimo kontrowersji związanych w samym wydaniem pracy, której recenzja w „Tygodniku Powszechnym” niestety skupiła się głównie na nieszczęsnym wstępie, książkę Biskupskiego każdy szanujący się kinoman musi znać. Włodzimierz Lenin pisał, że ze wszystkich sztuk pięknych najważniejsze jest kino. Rozumieli to zawsze najwybitniejsi propagandyści w XX wieku. W 1948 roku na spotkaniu z Ronaldem Reaganem i gwiazdami Hollywood Henry Fondą i Jamesem Cagneyem, autor powieści „Ciemność w południe” Artur Koestler tak określił amerykańskich liberałów z Hollywood: „To nie lewica. To jest Wschód”. Peter Schweizer w swojej znakomitej książce „Wojna Reagana” opisał całą batalię przyszłego prezydenta USA, jaką stoczył on (jeszcze, jako aktor) z komunistycznymi wpływami w fabryce snów, rozbijając w pył strajk inspirowany przez bolszewików. Autor pisał, że w roku 1935 Komunistyczna Partia USA wydała nawet tajną instrukcję wzywającą do objęcia siłą władzy w studiach filmowych. Mimo tego, że nawet Ronald Reagan potępiał metody senatora Josepha McCarthego, który urządził „polowanie na czarownice” w latach 50., to nie można nie zauważyć, że problem infiltracji Hollywood przez komunistów był poważny i miał wpływ na losy świata. Dobitnie potwierdza to praca prof. M. B. B. Biskupskiego. Autor z niesamowitym pietyzmem rozbiera na czynniki pierwsze filmy, które choćby w małym stopniu podejmują temat Polski w latach 30 i 40 ubiegłego wieku. Każdy, kto średnio interesuje się historią II wojny światowej wie, że to właśnie jawna amerykańska propaganda, która uczyniła z ludobójcy Stalina „dobrego wujka” spowodowała późniejszą znieczulicę elit na informacje o istnieniu gułagów czy mordowaniu obywateli „wyzwolonych” krajów. Propaganda ta spowodowała również wielką niechęć opiniotwórczych elit do jakiegokolwiek przejawu antykomunizmu. Książka prof. Biskupskiego jest brakującym elementem tej ponurej historii. Autor pokazuje w jak absurdalny i pełen ignorancji sposób pokazana była Polska w amerykańskim kinie w latach wojny. Biskupski nie tylko zauważa, że producenci hollywoodzcy, w większości Żydzi z Europy Wschodniej, którzy mogli doświadczyć antysemityzmu w „starym kraju”, mieli negatywny wpływ na wizerunek Polski i nie krępowali się umieszczać go w swoich filmach, ale również podkreśla lewicowe zacietrzewienia samych Amerykanów. Zdaniem autora najważniejszą przyczyną antypolskich fragmentów kina amerykańskiego było zdecydowanie prosowieckie nastawienie wielu ludzi Hollywood, zwłaszcza scenarzystów, (nierzadko członków Partii Komunistycznej), którzy, zdaniem cytowanego lewicowca Paula Buhle’a, odcisnęli swoje piętno na 1500 filmów nakręconych przed rokiem 1947. „Dziełem tych radykalnie lewicowych twórców były filmy przedstawiające Polskę negatywnie, przychylnie zaś prezentujące sowieckie zamiary wobec Polski, które w kluczowych momentach fabuły wręcz przemilczano” - pisze Biskupski. Autor skupia się nie tylko na filmach z lat 50, które w idiotyczny sposób przedstawiały to jak wyglądała Polska i Polacy (pokazując ich, jako śniadych, dzikich, pijanych ludzi o dziwnych imionach nie mających nic wspólnego z polskością). Biskupski skrupulatnie (dla osób nieprzyzwyczajonych do akademickich prac owe fragmenty mogą się wydawać nużące) opisuje role Polaków w filmach hollywoodzkich, a także opisuje w precyzją chirurga niemal wszystkie antypolskie i prosowieckie filmy z lat 40. Jednak jak przystało na rzetelnego naukowca stara się on również nakreślić przyczyny takiego stanu rzeczy. Opisuje, jak znakomite lobby w Hollywood mieli Irlandczycy czy Włosi. Polacy zaś zaniedbali ten ważny aspekt życia na emigracji nie „sprzedając się dobrze” Amerykanom. „Nie istniał w kulturze rozrywkowej stereotyp Polaka, który kino mogłoby odziedziczyć” - pisze autor. To wszystko miało swoje konsekwencje podczas II wojny światowej, gdy Amerykanie zawierając pakt z diabłem musieli kogoś położyć na jego ołtarzu. Biskupski oprócz skrupulatnego pokazania wypaczonego i przekłamanego wizerunku Polaków w amerykańskich filmach i umniejszaniu w nich ich roli podczas bitw II wojny światowej, zrywa również maski z wielkich autorytetów kina. Autor ujawnia, że za scenariusze z antypolskimi wątkami brali się wówczas tacy filmowcy jak Ernst Lubitsch czy Frank Capra. Pokazuje on również jak udział Polaków w istotnych wydarzeniach z czasów wojny pominięto w słynnej „Casablance”, której reżyser Michael Curtiz nakręcił w 1943 roku otwarcie prosowiecką „Misję do Moskwy”, w której sugerowano nawet zasadność stalinowskich czystek. Studia filmowe inspirowane przez machinę rządową robiły wszystko, by w swoich filmach przemilczeć pakt Ribbentrop-Mołotow, który nie pasował do wizerunku Stalina, pragnącego wyzwolić Polskę. Antypolskość w kinie była tak jawna, że nawet (sporadycznie, ale jednak) recenzenci amerykańscy reagowali na nią z obrzydzeniem. Dotyczy to szczególnie satyrycznego (sic!) filmu o okupacji Warszawy „To be or not to be” z 1942 roku, który zmiażdżył w swojej recenzji „New York Times” i nawet lewicowa Hollywood Writers Mobilization uznała film za „ohydny”. Wielu innych krytyków pisało, że film jest antypolski. To jednak były sporadyczne przypadki uczciwości ludzi kina. „Ukazanie Polski ze współczuciem prowadziłoby do bardzo poważnych pytań o Związek Sowiecki, co hollywoodzka lewica z pewnością uznałaby za „zjadliwy antykomunizm” - zauważa autor. Jeżeli dodamy do tego potrzebę przekonania Amerykanów, że współpraca ze Stalinem była niezbędna, to zdamy sobie sprawę, że Polska stała na każdej płaszczyźnie na przegranej pozycji w tamtych latach. Również w kulturze. Książka Biskupskiego jest potrzebna by lepiej zrozumieć dramatyczne losy naszego narodu. Jest ona jednak napisana z myślą o Amerykanach, co tłumaczy lekko łopatologiczną wykładnię historii Europy i Polski przed rokiem 1939 roku. Nie jest to w żadnym razie zarzut wobec autora. Ta praca może zrobić więcej dla dobrego imienia Polski niż tysiące flag na ulicach amerykańskich. Praca na szczęście nie jest martyrologiczna i nie przemilcza tego, że sami Polacy nie potrafili walczyć o swoje interesy, które przekułyby się na sukces w Hollywood. W końcu PR nie tylko dziś jest podstawą sukcesu. Po akademicką pracę prof. Biskupskiego w Polsce sięgną zapewne wyłącznie kinomani i historyczni zapaleńcy. I nie będą nią zawiedzeni. Jednak najważniejsze jest to, że książka "Nieznana wojna Hollywood przeciwko Polsce 1939-1945" została wydana przez Amerykanów, którzy powinni być głównymi odbiorcami tytanicznej pracy jakiej dokonał profesor Biskupski. My zaś powinniśmy po nią sięgnąć, by przekonać się jakich mamy ambasadorów na Zachodzie.
Łukasz Adamski
By chciało się rodzić, czyli polityka prorodzinna Niemców System bodźców finansowych ma zachęcać Niemców, którzy mają jeden z najniższych wskaźników przyrostu naturalnego w Unii Europejskiej, do posiadania potomstwa. Teraz 28 proc. kobiet na zachodzie kraju i 16 proc. na wschodzie w ogóle nie ma potomstwa. W ramach polityki prorodzinnej w Niemczech można wyróżnić dwa główne zasiłki: Elterngeld (zasiłek rodzicielski) oraz Kindergeld (zasiłek na dzieci). Do tego dochodzą jeszcze inne korzystne dla rodziców dodatki i regulacje socjalne. Zasiłek rodzicielski (macierzyński, tacierzyński), choć nazywany jest czasem becikowym, to nie jest to jednorazowo przyznawana kwota jak becikowe w Polsce, lecz pieniądze, które są wypłacane rodzicowi, który zdecydował się na opiekę nad dzieckiem zamiast wracać do pracy przez 12 miesięcy po urodzeniu dziecka. Od 2007 roku zasiłek ten państwo wypłaca w wysokości 67 proc. nieopodatkowanych dochodów z poprzedniego roku, jednak jest to nie więcej niż 1800 euro miesięcznie. Jeśli później opiekę na dzieckiem przejmie drugi rodzic (zwykle ojciec), wypłatę becikowego przedłuża się o kolejne dwa miesiące. Oznacza to, że maksymalnie rodzina może uzyskać łącznie kwotę prawie 110 tys. zł! W ramach oszczędności budżetowych od 2011 roku Elterngeld nie otrzymają rodzice, których roczny dochód na osobę przekracza 250 tys. euro, a także bezrobotni, bo według rządu Angeli Merkel świadczenie to powinno być przyznawane tylko tym, którzy pracują i płacą podatki. Same zasiłki dla rodziców kosztują niemieckie państwo około 3,5 mld euro rocznie. Z kolei zasiłek na dzieci nazywany też zasiłkiem rodzinnym jest przyznawany w Niemczech w różnej wysokości na kolejne potomstwo. Od 2010 roku na pierwsze i drugie dziecko wynosi on 184 euro, na trzecie dziecko – 190 euro, a na czwarte i kolejne dziecko – 215 euro miesięcznie. Zasiłek ten przyznawany jest do ukończenia przez dziecko 18 roku życia lub do 25 roku życia, jeśli uczęszcza do szkoły lub studiuje, niezależnie od ewentualnych jego dochodów. Ponadto w niemieckim systemie socjalnym występuje tzw. Kinderzuschlag, czyli dodatek rodzinny na dzieci rodziców, spełniających sprecyzowane warunki dochodowe i majątkowe, który maksymalnie może wynieść 140 euro miesięcznie na każde dziecko do 25 roku życia. Dodatkowo od 2009 roku rodzice samotnie wychowujący dzieci otrzymują jeszcze świadczenie na dzieci uczące się w wysokości 100 euro miesięcznie. Poza tym w budżecie na 2012 rok Niemcy wprowadzili bardzo silne zachęty prorodzinne w postaci sfinansowania opiekunki dla dziecka w wysokości 100 euro na dziecko miesięcznie, nie mówiąc o uchwalonym niedawno programie rozbudowy sieci żłobków. Urlop macierzyński przysługuje Niemkom w ciąży od szóstego tygodnia przed rozwiązaniem oraz matkom do 8 tygodni po narodzinach dziecka, a dla ciąż mnogich i przedwczesnych wydłuża się go do 12. W tym okresie kobiety otrzymują 100 procent wynagrodzenia. Natomiast kasa chorych wypłaca zasiłek macierzyński, który przysługuje matkom zwolnionym z pracy, który wynosi do 13 euro za każdy dzień roboczy. Poza tym w niemieckim systemie podatkowym występują ulgi podatkowe, w ramach, których od podatku można odpisać koszty wychowania dzieci, a osoby ubezpieczone w prywatnych kasach chorych mają prawo odliczyć od podatku składki nie tylko za siebie, ale również za współmałżonka oraz za dzieci. Obowiązuje też kwota wolna od podatku, która w sytuacji, gdy małżonkowie razem rozliczają się z fiskusem, wynosi 7008 euro na każde dziecko rocznie. Z drugiej strony próbuje się forsować rozwiązania zniechęcające Niemców do nieposiadania dzieci. Grupa niemieckich posłów z CDU skupionych wokół Marco Wanderwitza, chce, aby bezdzietni Niemcy powyżej 25. roku życia oddawali większą część swojego dochodu państwu niż ci posiadający dzieci, by w ten sposób zabezpieczyć opłacanie usług socjalnych w przyszłości. Osoby z jednym dzieckiem miałyby płacić państwu o połowę mniej, a przed tym specyficznym podatkiem uchronieni byliby dopiero ludzie z dwójką potomstwa. Kanclerz Angela Merkel uważa, że wysoki zasiłek rodzicielski przekona kobiety do przerwania kariery zawodowej i urodzenia dziecka. Dane empiryczne wskazują jednak, że miliardy wydawane przez niemieckich podatników w ramach programów socjalnych, mających na celu rodzenie przez Niemki większej liczby dzieci, nie spełniają pokładanych w nich nadziei. W porównaniu z rokiem 1999, w roku 2010 (ostatnie dane Eurostatu) ilość żywych urodzeń w Niemczech zmniejszyła się aż o 93 tysiące, czyli o 12 procent. Szacuje się, że jeśli nadal będzie się rodzić tak mało dzieci, to katastrofa emerytalna może nastąpić już w 2030 roku. Nawet mimo dodatniego salda migracji ludności zagranicznej w Niemczech następuje ciągły ubytek populacji. Tylko w latach 2003-2011 liczba mieszkańców u naszego zachodniego sąsiada spadła z ok. 82,5 mln do ok. 81,7 mln – o 785 tysięcy, czyli o prawie 1 procent, a z raportu niemieckiego rządu wynika, że do 2050 roku ludność tego kraju zmniejszy się do 69 mln osób.
Tomasz Cukiernik
Gen. Fieldorf „Nil” nie był „żołnierzem wyklętym” Podczas obchodów Dnia Żołnierzy Wyklętych bardzo często posługiwano się nazwiskiem legendarnego gen. Augusta Emila Fieldorfa „Nila” (1895-1953), szefa Kedywu KG AK i organizacji „Nie”. Stawiano go w jednym szeregu np. z Józefem Kurasiem „Ogniem” czy innymi kontrowersyjnymi dowódcami oddziałów zbrojnych po 1945 roku. Jest to jawne nadużycie i fałszowanie historii. Tak jak praktycznie wszyscy wysocy rangą oficerowie AK, „Nil” zdecydowanym przeciwnikiem kontynuowania walki w lesie przez byłych członków konspiracji. Uważał to za karygodne i bezcelowe, przynoszące umęczonemu narodowi dodatkowe ofiary.
„Nil” nie był obecny w Polsce w okresie największego nasilenia walki podziemnej w latach 1945-1947. Po powrocie z zsyłki, i zapoznaniu się z sytuacją – zajął jednoznaczne stanowisko. Jak wynika z dokumentów znajdujących się obecnie w IPN i wykorzystanych w pracy Marii Fieldorf i Leszka Zachuty pt. „Generał Fieldorf „Nil” – fakty, dokumenty, relacje” (Warszawa, 2006), „Nil” miał pretensję do swoich kolegów z Komendy Głównej AK. W raporcie agenturalnym niejakiego „Żukowskiego”, czytamy?
„Za winę Radosława [płk. Jana Mazurkiewicza] i [płk Jana] Rzepeckiego uważa utrzymywanie oddziałów leśnych po wyzwoleniu, co określa, jako zbrodnicze i niezgodne z projektami. Akcję ujawniania powinien był podjąć Rzepecki. Władze Bezpieczeństwa były w tym czasie skłonne pójść na dalekie ustępstwa. Radosław nie umiał tego momentu wykorzystać i wyrządził tym szkodę. Rzepeckiego wina w tym, że powinien był sam sprawę rozwiązania AK i ujawnienia omawiać z władzami Bezpieczeństwa”. Ponadto autorzy książki dodają:
„Negatywny stosunek „Nila” do kontynuowania działalności konspiracyjnej znajduje potwierdzenie i w innych źródłach. Stanisława Wierzbicka „Chinka” przekazała GZI WP informację, że Fieldorf w czasie rozmowy na temat dawnej konspiracji „wyraził się, że potępia każdą obecną działalność podziemia i uważa, że najwyższy czas pozytywnie pracować dla kraju” (IPN w Warszawie, sygn. 0259/586, K. 51)”. Taką ocenę sformułował mimo znanych mu faktów nie przestrzegania (choć nie zawsze) przez UB układów z dowódcami AK. Dlaczego „Nil” zajął takie stanowisko? Wyjaśnia to dalszy ciąg donosu „Żukowskiego”:
„Co myśli o sprawie podziemia i jego działania. N[il] uważa, że istnieje konflikt między ZSRR i Ameryką i że my Polacy nie mamy tu nic do powiedzenia. Raczej powinno się myśleć o pozostawaniu na uboczu. Mówi, że gdyby na przykład istniała teoretyczna możliwość powstania zbrojnego całego narodu, to rezultatem tego byłoby tylko zmniejszenie ludności o 25%. Związek Radziecki jest w stanie każdy ruch zbrojny zlikwidować”. Manipulacja faktami i zakłamywanie prawdy historycznej Na jakiej więc podstawie gen. „Nil” uznany jest przez organizatorów obchodów za niemal patrona i symbol Dnia Żołnierzy Wyklętych? Może, dlatego, że potrzebne jest jakieś znane i szanowane nazwisko? Może chodzi o postawienie znaku równości między AK a „żołnierzami wyklętymi”? Tak czy inaczej, jest to manipulacja faktami i zakłamywanie prawdy historycznej. Oficerowie Komendy Głównej AK, jeszcze w 1945 roku, jasno stwierdzili, że takiego związku nie ma i powoływanie się przez odziały leśne na AK lub używanie jej nazwy jest bezprawne. Przy tej okazji prezentowane są opinie, że dalsze losy gen. „Nila” (skazanie na śmierć w 1953 roku) są dowodem na to, że walka podziemna „wyklętych” była słuszna. Jest to opinia nie do przyjęcia. „Nil” postępował wedle zasady, że nadrzędny jest los całego narodu, a nie los jednostek. Nawet gdyby przewidział, co go może czekać, nie zmieniłby zdania, bo jego troską była przyszłość umęczonego wojną narodu. Być może wtedy zdecydowałby się na emigrację, ale na pewno nie rzuciłby hasła: „walczymy dalej do upadłego, do końca”.
„Nil” był ofiarą terroru stalinowskiego, a nie „żołnierzem wyklętym”. Łączenie jego nazwiska z ideologią i historiozofią, która towarzyszy obchodom Dnia Żołnierzy Wyklętych – jest nie do przyjęcia. Ale to nie znaczy, żeby tego dnia nie oddawać Mu hołdu, co niniejszym czynię. Jemu, ideowemu piłsudczykowi, który wykazał się w tym dramatycznym momencie polskiej historii wielkim poczuciem odpowiedzialności, dając przykład prawdziwej postawy patriotycznej i heroicznej niejednemu powołującemu się, tak wtedy, jaki i dziś, na spuściznę polityczną Romana Dmowskiego
Jan Engelgard
Tomaszewski dla nczas.com: Mamy rosół przygotowany przez ministra Drzewieckiego, w który wpadła Mucha O zamieszaniu wokół Stadionu Narodowego i kontrowersjach związanych z przygotowaniami do Euro 2012 z posłem JANEM TOMASZEWSKIM (PIS) rozmawia Rafał Pazio.
NCZAS.COM: Jak będą, według Pana, przebiegać Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej? Czy w cieniu dyskusji i skandali wokół budowy Stadionu Narodowego i prowadzenia innych inwestycji? JAN TOMASZEWSKI: Niektóre stadiony na Mistrzostwa Europy będą dopuszczone warunkowo. Do dnia dzisiejszego ani jeden nie został przecież przyjęty przez UEFA. Samej imprezy już nam nie odbiorą. Mam nadzieję, że zostanie zapewnione bezpieczeństwo i liczę na to, zwracam się z apelem do moich rodaków, żebyśmy przyjęli tych zagranicznych gości z polską uprzejmością. To przecież nie są mistrzostwa Tuska, Komorowskiego, Kopacz czy Muchy. To są mistrzostwa nas, Polaków. Wszyscy będziemy oceniani i musimy dmuchać w jedną trąbę.
Czy patrząc na cenę, którą zapłacono za Stadion Narodowy, można, według Pana, przypuszczać, że każda śrubka na tym obiekcie może być przeżarta korupcją? Byłem jedynym człowiekiem w Polsce, który mówił, że nie jest to narodowy stadion, tylko narodowy przekręt. Moje hasło głosiło, że jeśli Polacy chcą, aby wielomiliardowe europrzekręty związane z budową stadionów i autostrad nie zostały zamiecione pod dywan, należy głosować na kandydatów Prawa i Sprawiedliwości. Po exposé Tuska złożyłem zapytania w sprawie przekrętów ze stadionami, szczególnie poznańskim i warszawskim. 11 stycznia dostałem odpowiedzi i złożyłem do Prokuratury Warszawa-Śródmieście Północ doniesienie z uzasadnionym podejrzeniem popełnienia przestępstwa przez osoby, które podpisały umowy w sprawie budowy stadionów i przez przedstawicieli Narodowego Centrum Sportu. 30 stycznia otrzymałem z prokuratury, jako poseł RP, pisemko, że śledztwo zostaje umorzone, gdyż nie ma znamion czynu zabronionego. Podpisane jest przez młodszego referenta. Tak prokuratura, która musi stać na straży naszych pieniędzy budżetowych, traktuje posła RP. Zrobię wszystko, żeby rozliczać prokuratorów-nieudaczników, żeby nie korzystali z przywileju, jakim jest tzw. stan spoczynku. Pobierają ogromne pieniądze z budżetu i lekceważą nasze oczekiwania.
Można jednak odnieść wrażenie, że nad – jak to Pan określa – przekrętami rozciągnięty jest jakiś ochronny parasol? Wszystko jest zapisane w umowach i legalnych kontraktach. Zadałem na Komisji Sportu w obecności pani minister Joanny Muchy, która jest tutaj najmniej winna, pytanie: kto był autorem tego menadżerskiego kontraktu związanego z budową Stadionu Narodowego? Pytałem, kto pozwolił na to, że w tym kontrakcie są dwie klauzule. Dotyczą ustalenia wysokości premii między sobą i utrzymania wszystkiego w największej tajemnicy. To przecież są nasze pieniądze i muszą być jawnie wydawane. Od 2008 roku niczego na ten temat nie można się dowiedzieć. Zapytałem Panią minister, czy kontrakty zatwierdził minister Drzewiecki, czy Grzegorz Schetyna, czy Donald Tusk, a może cała Rada Ministrów. Nie można traktować pieniędzy podatników klauzulą tajne przez poufne. Dziś wiem, że to Drzewiecki podpisał umowę z Kaplerem. W 2010 roku zostały do tych umów wniesione aneksy przez inne osoby, ale to pewne, że Drzewiecki podpisał. Mamy, więc rosół przygotowany przez ministra Drzewieckiego, w który wpadła Mucha. Proszę jednak nie kojarzyć rosołu z żadnym nazwiskiem.
Co za grupa, według Pana, stoi za tymi, jak Pan to określa, podejrzanymi transakcjami, kontraktami, umowami? To skok na kasę ludzi związanych z Platformą Obywatelską. To Drzewiecki rozpisywał kontrakty, a potem zatrudniali swoich. Dla mnie był to skok na kasę, który nas, Polaków, kosztował łącznie 2 miliardy złotych. Zapłaciliśmy za narodowy o 1,5 miliarda więcej niż kosztował taki sam stadion w Doniecku, który został wybudowany za 80 milionów euro.
Jak Pan widzi potencjalny udział służb specjalnych w tych wydarzeniach? W Polsce o wszystko oskarża się służby specjalne. Służby nie brały w tym udziału, gdyż zapewne nic o tym nie wiedziały. To było działanie tajne i wiedziało o nim kilku ludzi w Polsce. Służby były pewnie zielone. Świadczy o tym odpowiedź prokuratury, że nie widać w tym wszystkim czynu zabronionego. Prokuratura powinna otrzymać jeden apartament dla VIP-ów na Stadionie Narodowym i tam otworzyć swoją filię, przesłuchiwać i stawiać zarzuty. Przecież niemożliwością jest darować taki skok na publiczne pieniądze. Musi zostać rozliczony. To nie są pieniądze prywatnych inwestorów, tylko pochodzą z naszych podatków.
Czy premier zrobi jakiś ruch żeby uspokoić oburzoną opinię publiczną? Jeśli zwolni Muchę, będzie to oznaczało, że jest ona kozłem ofiarnym. Naprawdę nie zawiniła, tylko niepotrzebnie zaczęła bronić – nie wiem, czy z własnej inicjatywy, czy ktoś jej polecił – swoich nieudacznych poprzedników. Broniła Kaplera, jako fenomenalnego menadżera.
Gdyby nie broniła, wyrzekłaby się swojej formacji, wyrzekłaby się Donalda Tuska. Dziwne jest dla mnie, że minister Mucha wzięła to na siebie. Teraz dostaje po głowie. Dla mnie jest tutaj kozłem ofiarnym. Dwóch poprzednich ministrów powinno natychmiast zostać przesłuchanych w prokuraturze.
Panie Pośle, ale cały ten cyrk trwa. Przy najniższych temperaturach układano murawę na narodowym.
Jest to już kolejny sabotaż pana Kaplera. Pierwszy polegał na tym, że na otwarcie Stadionu Narodowego zostały wydane państwowe pieniądze na zespoły i fajerwerki. Ludzie zostali wpuszczeni za darmo. Kto odpowie za te straty? Żeby wejść na Wembley, płaci się za bilety. Na otwarcie narodowego też powinny być bilety. Wszyscy zostali wpuszczeni za darmo, gdyż służby dały zgodę w ostatniej chwili na jakąkolwiek imprezę. Drugi sabotaż polegał na tym, że przy minus 20 stopniach układano trawę. Proszę zapytać ogrodnika, co o tym sądzi. Całe szczęście, że nie grali piłkarze Wisły i Legii, bo naraziliby się na kontuzję. Trzecia sprawa. Pan Kapler w ostatniej chwili robił linie, koślawe bramki, za krótkie ławki. Chodziło o to, aby nie zapłacić 1,5 miliona odszkodowania dla ekstraklasy za nieprzygotowanie stadionu. I to także jest sabotaż. Rafal Pazio